Quantcast
Channel: Kroniki Historyczne
Viewing all 977 articles
Browse latest View live

Z cyklu, „P-322, państwo istnieje formalnie.” dr Jerzy Jaśkowski

$
0
0

Prezes Izby Lekarskiej Izraela przeciwko szczepieniom.


W KRÓLESTWIE URANII cz. 1 (Wybitni astronomowie i podróżnicy pochodzący z Litwy historycznej i Polski) dr Jan Ciechanowicz

$
0
0
Publikacja za zgodą Pana dr Jana Ciechanowicza. Dziękuję

JAN CIECHANOWICZ


W KRÓLESTWIE URANII


(Wybitni astronomowie i podróżnicy pochodzący z Litwy historycznej i Polski)







Copyright  by  Jan  Ciechanowicz

Wydanie drugie

Wydanie pierwsze:  Siemianowice Śląskie 2012
ISBN  978-83-935413-0-0
Copyright by Jan  Ciechanowicz



Badaj biegi gwiazd, jakbyś sam brał w nich udział. I ciągle rozważaj wzajemne przemiany pierwiastków. Takie myśli oczyszczają z brudu życia ziemskiego
                                                                                                          Cesarz Marek Aureliusz 



Spośród licznych i różnorodnych sztuk i nauk budzących w nas zamiłowanie i będących dla umysłów ludzkich pokarmem, tym przede wszystkim poświęceń się należy i te z największym uprawiać zapałem, które obracają się w kręgu rzeczy najpiękniejszych i najbardziej godnych poznania… A cóż piękniejszego nad niebo, które ogarnia wszystko, co piękne? 
                                                                                                                     Mikołaj Kopernik



SPIS TREŚCI

ASTRONOMIA

Wstęp
Jan Heweliusz
Wincenty Wiszniewski
Leopold Berkiewicz
Herkules Dembowski
Aleksy Sawicz
Teodor Pietruszewski
Aleksy Hański
Aleksander Kononowicz
Sergiusz Kosiński
Arystarch Białopolski
Sergiusz Glasenap
Leonid Kulik
Jan Żongołłowicz
Włodzimierz Cesewicz
Ałła  Masiewicz


GEOGRAFIA

Wstęp
Jan Kozyrewski
Tomasz Augustynowicz
Mikołaj Przewalski
Michał Butowt-Andrzejkowicz
Grzegorz Szczurowski
August Cywolka
Paweł Edmund Strzelecki
Jerzy Lisański
Włodzimierz Lipski
Karol Maksymowicz
Jerzy Wysocki
Mikołaj Rudanowski
Wsiewołod Roborowski
Mikołaj Mikłucho
Leon Barszczewski
Józef Wacław Siemiradzki
Jan Barszczewski
Benedykt Tadeusz Dybowski
Bolesław Hryniewiecki
Konstanty Wołłosowicz
Andrzej   Wilkicki
Borys Wilkicki





ASTRONOMIA


WSTĘP


Immanuel Kant w zakończeniu swego epokowego dzieła „Krytyka praktycznego rozumu” umieścił następujące rozważania: „Dwie rzeczy – pisał– napełniają umysł coraz to nowym i coraz to wzmagającym się podziwem i szacunkiem w miarę tego, im częściej i im dłużej nad nimi rozmyślam: niebo gwiaździste nade mną i prawo moralne we mnie. Ani jednego, ani drugiego nie potrzebuję szukać, nie potrzebuję domyślać się tylko niby spowitych w mroku lub znajdujących się w niedostępnej dziedzinie, poza polem mojego widzenia; widzę je przed sobą i wiążę bezpośrednio ze świadomością swego istnienia. Pierwsze bierze początek z tego miejsca, które zajmuję w zewnętrznym świecie zmysłowym, a powiązanie, w którym się znajduję, rozszerza w niedościgłą dal ze światami światów i systemami systemów, a poza tym w czas bezgraniczny ich periodycznych ruchów, ich początku i dalszego trwania. Drugie swój początek bierze z mej niewidzialnej jaźni, z mej osobowości i przedstawia mnie w świecie, który posiada prawdziwą nieskończoność, lecz poprzez rozum tylko może być ujęte, w świecie, odnośnie którego uznaję, ze jestem z nim (a przez to zarazem i ze wszystkimi tamtymi widocznymi światami) połączony nie tylko tak jak tam w sposób porządkowy, lecz powszechny i konieczny.
Pierwszy widok, widok niezliczonej wielości światów, niejako niweczy moja ważność, jako zwierzęcy twór, który planecie (punktowi tylko we wszechświecie) znów oddać musi materię, z której powstała po tym, gdy przez krótki okres czasu (nie wiadomo, w jaki sposób) obdarzony był życiową siłą. Drugi podnosi natomiast nieskończenie mą wartość jako umysłowości, dzięki mojej osobowości, w której prawo moralne objawia mi życie niezależne od zwierzęcej natury, a nawet od całego zmysłowego świata, przynajmniej o tyle, o ile daje się to zrozumieć z celowego wyznaczenia mego istnienia przez tamto prawo, wyznaczenia, które nie jest ograniczone warunkami i granicami tego życia, lecz sięga w nieskończoność.
Podziw jednak i szacunek mogą wprawdzie pobudzać do badań, lecz nie mogą zastąpić ich braku. Cóż wtedy należy czynić, by podjąć je w sposób pożyteczny i odpowiadający wzniosłej naturze przedmiotu? Niechaj przykłady będą tu nie tylko ostrzeżeniem, lecz niechaj prowadzą także do naśladowania. Rozważanie nad światem zaczęło się od najwspanialszego widoku, jakiego mogą dostarczyć ludzkie zmysły i jaki nasz rozum prześledzić jest w stanie, idąc za szerokim zakresem zmysłów, a skończyło na astrologii. Etyka zaczęła od najszlachetniejszej właściwości natury ludzkiej, której rozwój i kształcenie rokują wielką korzyść, a skończyła na marzycielstwie i zabobonie. Tak dzieje się ze wszystkimi pierwotnymi jeszcze próbami, w których główna sprawa polega na użyciu rozumu, do czego nie dochodzimy sami przez się przez częste ćwiczenie, podobnie jak do używania nóg, szczególnie gdy użycie to dotyczy właściwości, nie dających się w tak bezpośredni sposób przedstawić w pospolitym doświadczeniu. Gdy jednak, chociaż późno, zwyczajem stała się maksyma, aby wpierw dobrze rozważyć każdy krok, jaki rozum uczynić zamierza, i nie pozwalać mu iść inaczej jak tylko drogą dobrze najpierw obmyślonej metody, wtedy ocena budowy świata przybrała zupełnie inny kierunek, a wraz z nim bez porównania pomyślniejszy obrót. Spadanie kamienia, ruch procy rozłożone na pierwiastki i na przejawiające się przy tym siły, a opracowane matematycznie, wytworzyły w końcu ów jasny i w przeciągu całej przyszłości nie podlegający zmianom pogląd o budowie świata, pogląd, który wobec dalszych obserwacji oczekiwać może coraz to większego rozszerzenia i nie musi się obawiać, by kiedykolwiek musiał ustąpić. (…)
Słowem: umiejętność (poszukiwana krytycznie i metodycznie rozpoczęta) stanowi tę wąską furtkę, która prowadzi do nauki mądrości, jeżeli przez nią rozumiemy nie tylko to, co powinniśmy czynić, lecz i również i to, co powinno być wytyczną dla nauczycieli, by dobrze i wyraźnie torowali drogę ku mądrości, którą każdy kroczyć powinien, a innych strzegli przed zejściem na manowce. Jest to umiejętność, którą filozofia zawsze będzie musiała mieć pod swą opieką, umiejętność, w której subtelnych badaniach publiczność nie może uczestniczyć, może natomiast brać udział w jej naukach, które dopiero po takim opracowaniu będą dla niej zrozumiałe w prawdziwie jasny sposób”…Podobną do filozofii rolę – kształcącą i oczyszczającą umysł ludzki – odgrywa też zajmowanie się innymi naukami, a przede wszystkim astronomia i geografia, w jakiś naturalny i szczególny sposób stykające rozum człowieka z perspektywą nieskończonej przestrzeni i nieskończonego piękna.
Emile Michel Cioran nieco ironicznie pisał: „Lubię te narody astronomów: Chaldejczyków, Asyryjczyków, ludy prekolumbijskie, które z miłości do nieba poniosły klęskę w historii”…Do tychże rozmiłowanych w gwiazdach i Słońcu narodów można by dołączyć Sumerów, Egipcjan, Persów, Chińczyków, Indów, a także   Polaków, jeśli się zważy ich nieproporcjonalnie duży wkład do rozwoju astronomii w XIX–XX wieku w obcych krajach. Wysokość i nieskończoność wydają się być dla Polaków szczególnie pociągające. Choć przecież nie tylko dla nich, lecz dla wszystkich ludów obdarzonych wyobraźnią i wrażliwym sercem. Oto na przykład genialny filozof rzymski Titus Lucretius Carus w dziele „De rerum naturae” napisze jeszcze w pierwszym wieku p.n.e.:

Całość natury jest nieskończenie wielka
I nigdzie granic jej nie ma.
Bo gdyby jaki kres był,
Musiałby być też jakiś punkt,
Leżący poza światem całym,
Co trudno sobie wyobrazić.
Że nic za wszechcałością nie ma,
Każdy musi przyznać.
Bezkresna tedy i bezmierna
Wszechrzeczy jest dziedzina.
I zewsząd wszystko otoczone
Jest nieskończonością”…

– Wizja dla ludzkich serc i umysłów zachwycająca i zniewalająca! I to od tysiącleci. Gdybyśmy się poważyli pokusić o skrótowe streszczenie historii badań astronomicznych, to musielibyśmy stwierdzić, iż w czwartym tysiącleciu p.n.e. Sumerowie, Indowie, Egipcjanie i Chińczycy wznosili pierwsze obserwatoria, porywali się na układanie pierwszych map gwiezdnego nieba, przewidywali zaćmienia Księżyca i Słońca. Także u Persów, Babilończyków, Chaldejczyków nauka astronomii czyniła poważne postępy.
W pierwszej połowie pierwszego tysiąclecia p.n.e. sztafetę przejmują genialni pod każdym względem Grecy. W 585 roku p.n.e. Tales z Miletu jako pierwszy spośród Europejczyków dokładnie przepowiada zaćmienie Słońca. Nieco później Leukippos i Demokryt opracowują doktrynę atomistyki; w 356 roku p.n.e. umiera uczeń Platona Eudoksos, który opracował całościowy model wszechświata: Ziemia w centrum, a wokół niej krążą planety i Słonce. Jeszcze nieco później Arystarchos z Samos (320–250 p.n.e.) przedstawia koncepcję heliocentryczną, która ulega zapomnieniu na całe 1800 lat. W 120 roku p.n.e. umiera astronom Hipparch, który obliczył długość roku słonecznego i miesiąca co do sekundy zgodną z ustaleniami dzisiejszej nauki oraz prawidłowo oszacował odległość Księżyca od Ziemi i rozmiar naszej planety.
         Ponieważ Grecy obserwowali tylko południową część firmamentu, było im znanych   47 gwiazdozbiorów i dopiero gdy w XV wieku Europejczycy zaczęli odkrywać dla siebie nowe lądy, opisano też dalsze konstelacje, widoczne z półkuli południowej, których obecnie liczymy 88. Konstelacje mają  tak niezwykłe nazwy, jak: Delfin, Wilk, Żyrafa, Gołąb, Lutnia, Kruk, Puchar, Zając, Baran, Panna, Sekstans, Rzeźbiarz, Ryba, Wąż, Ryś, Łabędź, Hydra, Mucha, Smok, Jednorożec, Mikroskop, Kompas, Zegar, Pompa czy Piec.   Spośród gwiazdozbiorów tylko około 30 widać nieuzbrojonym okiem. Najbardziej bodaj rozpoznawalnymi i znanymi są Wielka (Ursa Maior) i Mała (Ursa Minor) Niedźwiedzice, które nigdy nie znikają z pola widzenia i są widoczne z każdego punktu kuli ziemskiej. Po polsku bywają zwane także Wielki Wóz i Mały Wóz,  po litewsku Taczka Ignacego, po rosyjsku Łoś lub Powóz. W Grecji antycznej opowiadano legendę o pięknej dziewczynie imieniem Kallisto, którą powodowani zawiścią ze względu na jej niezwykłą urodę bogowie przekształcili złośliwie w odrażającą niedźwiedzicę. Zeus zaś, aby uratować nieszczęsne zwierzę  przed zabiciem, chwycił niedźwiedzicę za ogon i zarzucił na nieboskłon. Ponieważ zaś zwierzę było ciężkie a zamach szeroki, ogon niedźwiedzicy bardzo się podczas rzutu rozciągnął i wydłużył, choć zwykłe  bywa krótki. Ulubionego zaś pieska, z którym Kallisto lubiła się bawić, Zeus przekształcił w Małą Niedźwiedzicę. Odtąd są one na niebie obok siebie. Każda z siedmiu gwiazd Wielkiej Niedźwiedzicy ma swą nazwę. Przy pomocy najbardziej zamglonej spośród nich sprawdzano ongiś ostrość wzroku; do gwardii przybocznej faraonów egipskich przyjmowano tylko tych, którzy potrafili tę gwiazdę dostrzec. Tam zresztą tę konstelację zwano Hipopotamem.
 W drugim stuleciu nowej ery Ptolemeusz opracował koncepcję wszechświata, która przetrwała i była obowiązująca (kościół katolicki palił na stosie tych, którzy jej nie akceptowali) aż do XVI wieku. W 1543 roku Mikołaj Kopernik niedługo przed   śmiercią odważył się opublikować swe dzieło „O obrotach sfer niebieskich”, w którym przedstawił teorię ruchu Ziemi wokół Słońca, burząc tym samym system Ptolemeuszowy. „Wstrzymał Słońce, ruszył Ziemię, polskie go wydało plemię”… Była to wielka rewolucja naukowa, zwana powszechnie „przewrotem kopernikańskim”.

***

Niebo w odczuciu ludów starożytnych uchodziło zawsze za źródło tajemnych mocy. Prometeusz, jeden z Tytanów, miał ulepić pierwszego człowieka z gliny i łez, a duszę mu nadał z ognia niebieskiego, jako największy dar. Mit grecki podaje, że Atlas, brat Prometeusza, był wielkim astronomem i astrologiem. „Stąd wzięła źródło bajka o nim,pisze Aurelius Augustinus– że niebo dźwigał, aczkolwiek jego imieniem nazwano górę, której wysokość przypominała może w mniemaniu ludu dźwiganie nieba”…Z niebem, z jakąś wielką katastrofą kosmiczną wiązano również w mistycznych legendach starożytności mający nastąpić koniec świata.
Mniej więcej w okresie, gdy upadało królestwo Asyrii, a powstawał Rzym, miała żyć Sybilla Erytrejska, która w swym opisie Dnia Sądu, czyli Końca Świata, zawarła następujące obrazy:
Sądu znak - ziemia zwilżeje od potu. (…)
Gdy świat nikczemny w gęstych legnie cieniach,
Odrzucą mężowie widma, a także skarb wszelaki.
Wypali ogień krainy; a morze i przestworza
Przenikając, straszliwych piekieł podwoje wysadzi. (…)
Winowajców ogień wieczny będzie palić,
Ukryte czyny odkrywając…
I będzie wtedy płacz,
Wszyscy zębami zgrzytać będą. (…)
Odjęty jest od słońca blask i ginie orszak gwiazd.
Runą niebiosa i światło szczeźnie księżyca. (…)
Już z niwą zrównane są góry,
A morskie błękity zanikają wszystkie.
I zginie zniszczona ziemia.
Zarówno wyschną źródła, jako i rzeki od ognia.
A trąba głos smutny już wyda z górnego okręgu,
Łkając nad grzechem nieszczęsnym i karą wszelką.
I piekła czeluście ukaże ziemia rozwarta.
I stawieni tu będą królowie przed Panem,
Co do jednego.
I potop ognia i siarki opuści się znowu z nieba”…

Słowa te nie koniecznie muszą być fantazją. Czy nie może być bowiem tak, że Ziemia, przyciągając nieustannie materię z przestrzeni międzygwiezdnej, wciąż się rozrasta i zwiększa, choć bardzo powoli, ale staje się coraz bardziej masywna? To zaś z kolei powoduje, iż potencjałem jej ruchu staje się coraz to silniejszy pęd odśrodkowy. Musi więc następować albo powolne oddalanie się naszej planety od Słońca, albo, w pewnej krytycznej chwili i pod wpływem jakiegoś dodatkowego czynnika kosmicznego, jej gwałtowne zerwanie się z orbity i szybkie oddalenie się w bezbrzeżną przestrzeń wszechświata. Może też być tak, że wzrost masy Ziemi spowoduje spowolnienie jej ruchu orbitalnego, zmniejszenie dynamiki obrotowej i, co za tym idzie, powolne zbliżanie się i w końcu „spadnięcie” tej planety na Słońce. – W scenerii zbliżonej do apokaliptycznych scen sybiliańskich…

***

Astronomia, jako nauka o ciałach niebieskich, ich właściwościach i ruchach, powstała - jak zaznaczyliśmy powyżej – przed tysiącami lat w obrębie kilku wielkich cywilizacji starożytnych: chińskiej, indyjskiej, egipskiej, babilońskiej, asyryjskiej, azteckiej, a znacznego rozwoju jako sensu stricte nauka doznała w antycznej Grecji, Rzymie i Persji. Pierwsze np. wyznaczenia nachylenia eliptyki do równika powstały w Chinach około 1100 lat przed nową erą. Gdy z kolei w Egipcie zmierzono dokładnie kierunek osi głównych świątyń poświęconych bogom Amon (Ra), Chonsu i Mut (Ra był bogiem słońca, Chonsu bogiem Księżyca), okazało się, że oś świątyni Ra w okresie, gdy była przebudowywana około 1480 roku p.n.e. (przez faraona Thutmozisa III) wykazywała z dokładnością 0,05 stopnia punkt wschodu Słońca w najkrótszym dniu zimowego przesilenia. Dokładne zbadanie orientacji osi świątyń Chonsu i Mut wykazało, iż są one skierowane ku punktom, w których pierwszego dnia po nowiu, następującym po dniu przesilenia letniego, znika za widnokręgiem Księżyc.
Ekstremalna deklinacja miesięczna księżyca i długość łuku, jaki zatacza on ponad horyzontem, ulega systematycznym zmianom cyklicznym, których okres wynosi 18,61 lat. Kierunku poprzecznych osi świątyń Chonsu i Mut okazały się odpowiadać skrajnym wartościom, jakie w trakcie jednego takiego cyklu przyjmowała deklinacja Księżyca. Nów tego satelity Ziemi oznaczał w Egipcie początek nowego miesiąca. Natomiast ustalenie kolejnych pór roku wymagało dodatkowych obserwacji, pozwalając na coroczną korekcję kalendarza. Taką obserwacją było przede wszystkim wyznaczenie daty pierwszego nowiu następującego po letnim przesileniu. I tych zabiegów uczeni egipscy dokonywali po mistrzowsku już ponad cztery tysiące lat temu.
Wśród ruin majestatycznego kompleksu świątyń ku czci Ra – Amona zachowały się liczne inskrypcje hieroglificzne, z których część dotyczy astronomii. Nad oknem tzw. Sali Świątecznej, na której dachu znajdowała się ongiś Wysoka Komnata Słońca, spełniająca widocznie rolę obserwatorium słonecznego, znajduje się tajemniczy napis, którego autorstwo przypisuje się kapłanowi imieniem Hor, żyjącemu w okresie panowania faraona Takelota II, a który opisuje procesy astronomiczne w okresie zimowego przesilenia. Także w innych świątyniach i piramidach staroegipskich badacze odnajdują dość liczne teksty dotyczące astronomii. Jak podaje Diogenes Laertios, starożytni Egipcjanie dysponowali dokładnymi spisanymi informacjami o kilkuset zaćmieniach, zarejestrowanych w ciągu co najmniej dziesięciu tysięcy lat!
                                                                       ***
Także wielka cywilizacja stworzona przez Sumerów poczyniła w swoim czasie ogromne postępy w tej nauce. Długość roku wedle kalendarza sumeryjskiego wynosiła 365 dni 6 godzin i 11 minut, co go różni od kalendarza współczesnego tylko o 3 minuty. Czas obiegu Księżyca wokół Ziemi Sumerowie obliczali z dokładnością do 0,4 sekundy! Według nauki współczesnej czas obiegu Ziemi dokoła Słońca wynosi 365,242298 doby; według kalendarza gregoriańskiego – 365,242 doby. Tymczasem zaś Majowie, twórcy absolutnie oryginalnej cywilizacji na kontynencie amerykańskim, okres ten wyliczali na 365,242129 doby. Długość miesiąca księżycowego Majowie obliczali z dokładnością do 0,0004 dnia! Jednym z najsłynniejszych obserwatoriów astronomicznych, zbudowanym około 1700 roku przed narodzeniem Chrystusa, jest złożona z dwu głównych kręgów kamiennych budowla w Stonehenge w południowej Anglii; prześwity między jej 3200 blokami wyznaczają wszystkie ważne punkty na horyzoncie, a więc np. wschodów i zachodów zarówno Słońca, jak i Księżyca, z drobnymi tylko błędami, wynoszącymi ułamki stopnia.
Pomiaru południka Ziemi dokonał po raz pierwszy Grek Eratostenes około 240 roku p.n.e. W trzecim wieku przed Chrystusem Arystarch z Samos jako pierwszy w dziejach ludzkości sformułował ideę o ruchu Ziemi wokół Słońca, którą naukowo udowodnił Mikołaj Kopernik dopiero w 1543 roku. Natomiast Hipparch nieco później dokładnie opisał orbitę Księżyca. Astronomia cieszyła się u Hellenów wielkim uszanowaniem, a opiekowała się tą fascynującą nauka muza Urania, trzymająca w ręku sklepienie nieba i cyrkiel.
Po Grekach myśl astronomiczna jakby się nieco cofnęła, gdy Ptolemeusz w drugim wieku przedstawił wizję geocentrycznej teorii, która – mimo zupełnej swej bezpodstawności – niepodzielnie panowała w nauce światowej przez półtora tysiąca lat.
Koncepcje mylne w nauce i m.in. w polityce, bywają żywotne i długowieczne w nie mniejszym stopniu niż słuszne. Ludzkość jednak zawsze fascynował i zawsze będzie fascynować widok gwiaździstego nieba, symbolu piękna i boskiej harmonii. I choć Pascala przerażała „wiekuista cisza tych nieskończonych przestrzeni, to przecież wielki uczony szwedzki Svante Arrhenius widział to „cieplej” i w 1908 roku pisał: „Nie pozostaje nam bodaj nic innego, jak przyjąć, że życie przyszło na Ziemię z Wszechświata, to znaczy z innych, już poprzednio ożywionych światów, i że życie, podobnie jak materia i energia – jest wieczne. Zarodki życia miałyby więc nieustannie krążyć wraz z pyłem kosmicznym w pustce międzygwiezdnej, natrafiwszy zaś przypadkiem na sprzyjające warunki – osiedlać się i rozwijać na planetach”.
Badania astronomiczne miały też doniosłe implikacje światopoglądowe. W dialogu „O Porządku” Św. Augustyn pisał: „Jeśli chodzi o ruchyciał niebieskich, to [człowiek]żywo się nimi interesował i zabrał się do badania ich z cała gorliwością. Pojął, że i tam stałe i niezmienne odstępy czasu, w jakich ruchy te następują, że dokładnie odmierzony i określony bieg gwiazd, że jednakowe zawsze odległości w przestrzeni, jakie je dzielą – wszystko to jest królestwem, w którym władają miary i liczby. W podobny więc sposób [jak w geometrii], ujmując w definicje i porządkując te zjawiska, spowodował narodziny astronomii, nauki, która dla ludzi religijnych jest potężnym argumentem w ich wierze, a ciekawskim zamącić może w głowie(Św. Augustyn, Dialogi filozoficzne, t. 1, s. 215).
Także Mikołaj Kopernik dedykując swe dzieło „O obrotach sfer niebieskich” papieżowi Pawłowi II, stwierdzał, że „astronomia jest sztuką bardziej Bożą niż ludzką. Istotnie, nawet symboliczne skierowane w górę oczy człowieka, gdy obserwuje gwiaździste niebo, zbliża go do pozycji modlitewnej. Także zresztą sama treść dawnych dzieł astronomicznych wydaje się jakby zbliżać do siebie wiedzę i wiarę, jak o tym wydawał się marzyć papież Jan Paweł II, gdy w encyklice „Redemptor hominis” notował: „Tak jak w dawniejszych epokach, tak i teraz – i bardziej jeszcze – jest powołaniem teologów i wszystkich ludzi nauki w Kościele, ażeby łączyli wiarę z wiedzą i mądrością, aby przyczyniali się do ich wzajemnego przenikania… Zadanie owo dzisiaj ogromnie się rozbudowało w związku z postępem ludzkiej wiedzy, jej metod oraz osiągnięć w poznaniu świata i człowieka. Dotyczy to zarówno nauk ścisłych (szczegółowych), jak i humanistycznych, jak również filozofii”…

***

Bardzo ciekawym zjawiskiem w dziejach nauki stanowi fenomen intuicyjnego dokonywania w odległej przeszłości wielkich odkryć, a następnie zapominanie o nich i powrót do nich po wielu stuleciach. Tak w swym epokowym dziele „De revolutionibus orbium coelestium” Mikołaj Kopernik powołuje się na greckie rękopisy mówiące o obrocie Ziemi dookoła Słońca, oparte skądinąd na przekazach staroegipskich. Mimo to obawiał się spalenia na stosie i kazał opublikować swe dzieło dopiero niezadługo przed śmiercią, Krzysztof Kolumb zaś i Galileo Galileusz byli za głoszenie heliocentryzmu prześladowani, a Giordano Bruno został spalony na stosie. A przecież tezę, że Ziemia stanowi kulę krążącą wokół Słońca znajdziemy również w hebrajskiej księdze kabalistycznej „Zohar”, jak też w szeregu starożytnych rękopisów azteckich.
Skąd tego rodzaju genialne intuicje? Skąd np. Jonathan Swift mógł wiedzieć, że Mars ma dwa księżyce, jeśli fakt ten odkryto półtora wieku później?

W 1473 roku otworzyły się na świat oczy niemowlęcia, które przebić miały nieruchome stropy nieba nad Ziemią i zobaczyć to, co niewidoczne dotąd było dla zwykłych śmiertelników. To właśnie torunianinowi Mikołajowi Kopernikowi [z którego są dumne dwa narody: polski i niemiecki] zawdzięczamy – jak zaznaczyliśmy powyżej – tę prawdę, że Ziemia, z całym swoim niewyobrażalnym bogactwem, ma krążyć wokół Słońca, ciążyć ku niemu i odbywać dookoła niego pracowite pielgrzymki po orbicie układu heliocentrycznego. Odkrycie to miało doniosłe znaczenie humanistyczne, nie tylko poznawcze, gwałtownie poszerzyło horyzonty myślowe całej Europy. Myśl wielkiego Polaka wyrwała się ku nieskończonym przestworzom kosmosu, jak słoneczny promień przebija się przez ciężkie chmury, i zalała jasnością rzeczy, które były dotychczas skryte przed rozumem człowieka. W 1543 roku Mikołaj Kopernik życie zakończył, lecz jego nauka i niczym nie skrępowany duch badawczy nadal stanowiły potężny rozrusznik postępu wiedzy i kultury intelektualnej całego świata, podobnie jak w XX wieku inny Polak Konstanty Ciołkowski otworzył przed ludzkością perspektywy podróży kosmicznych. [Patrz o nim: Jan Ciechanowicz, Filozofiakosmizmu, t. 1–3, Rzeszów 2001).
W tymże czasie, w XVI wieku, poeta Mikołaj Rej był przekonany, że jak pisał – „człowiek wedle biegów niebieskich rodzić się musi”: – „A także i człowiek, gdy się tam mu na ten czas urodzić się przytrafi, już wedle sprawy i przyrodzenia onej planety z takimi się obyczajami i postępki urodzić musi. A to jest predestinatio, co zowiemy przejrzenie Pańskie, onym mocnym dekretem Pańskim raz uczynione, iż się człowiek nędzny z onej raz nadanej onym różnym planetom mocy rodzi albo zły, albo dobry… Także to stąd przypadnie, iż się stanie potym albo godnym, albo niegodnym łaski Pańskiej, jeżeli temu w czas rozumem a bojaźnią Bożą zabieleć nie będzie umiał, obaczywszy z przypadków niedobrze postanowione przyrodzenie swoje… [Tutaj wydaje się nasz poeta podzielać przekonanie, znane m.in. w doktrynie buddyzmu, iż dobre uczynki mogą zmienić fatalną predestynację karmiczną i złagodzić złowrogą perspektywę losową. W dalszym ciągu jakby jednak sam sobie zaprzecza. – J. C.]. Boćby to niepotrzebna praca była tego tak wielmożnego Bóstwa, aby po pięciu, albo po sześciu tysięcy lat o najmniejszym człowieczku od początku świata wiedzieć a postanawiać miał, jako się kto urodzić miał, i z jakimi obyczajami. Ale jako raz rzekł, a jako raz postanowił i mocnym swym dekretem utwierdził i zapieczętował, tak się to już aż do skończenia świata zawżdy toczyć i sprawować musi”…
W czasach nowożytnych astronomia się usamodzielniła, zerwała sztuczne więzy zarówno z astrologią, jak i z religią, dokonała ogromnych postępów i stała się nie tylko jedną z najbardziej fascynujących, ale i jedną z najbardziej ważnych dla ludzkości nauk. Do jej postępu przyczynili się reprezentanci wielu narodów kulturotwórczych: Arabowie i Francuzi, Chińczycy i Niemcy, Anglicy i Polacy, Rosjanie i Japończycy, Włosi i Hindusi, Duńczycy i Holendrzy, Hiszpanie i Amerykanie, Żydzi i Szwedzi.

***

Wśród astronomów przeszłości nie brakło osób o wielkim formacie nie tylko umysłu, ale i charakteru. Jednym z nich był Galileo Galileusz (1564–1642). Dotychczas temu wielkiemu Włochowi poświęcono około pięciu tysięcy prac naukowych, trudną do ustalenia, lecz z pewnością olbrzymią, liczbę powieści, opowiadań, wierszy, dzieł malarskich, filmów, rzeźb, utworów scenicznych. Niewielu znajdzie się w dziejach ludzkości wybitnych uczonych, którym w udziale przypadłaby aż taka sława pośmiertna. Namnożyło się zresztą wokół życia i dzieła znakomitego astronoma także niemało legend, fantazji, zmyśleń i nieporozumień. Znane są np. obrazy malarskie, wyobrażające Galileusza w mrocznej zakratowanej celi więziennej lub wypowiadającego ową sakramentalną formułkę „eppur si muove!” – „a jednak się porusza!”, rzuconą rzekomo w twarz badających go inkwizytorów. W rzeczywistości nigdy nie przebywał on w więzieniu, zawsze miał do dyspozycji wygodne apartamenty w arystokratycznych dzielnicach Rzymu i Florencji, nie wypowiedział też owego zdania o obracającej się wokół Słońca Ziemi. Nie uczynił też wielu innych rzeczy, które mu z tych czy innych względów przypisywało się i przypisuje.
Czy staje się z tego powodu mniejszy niż w istocie był? – Żadną miarą! Prawdziwa wielkość nie potrzebuje fałszywej aureoli. Nie wymaga więc jej i tytaniczna postać tego (w jednej osobie!) genialnego astronoma, fizyka, mechanika, filozofa, poety, filologa, muzyka, komediopisarza, malarza – człowieka o dramatycznym życiorysie i nie mniej dramatycznych zmaganiach wewnętrznych… Urodził się Galileo 15 lutego 1564 roku w Pizie, znanej każdemu z obrazka, przedstawiającego słynną „padającą wieżę”. Pochodził z rodziny powszechnie szanowanej, ongiś nader wpływowej, później nieco pod względem majątkowym podupadłej.
Do jedenastego roku życia mieszkał w mieście urodzenia, gdzie też uczęszczał do szkoły. Następnie rodzina przeniosła się do Florencji. Młody człowiek wstąpił do jednego z zakonów i kilka lat spędził w klasztorze, w którym mógł gruntownie zapoznać się z dziełami dawnych pisarzy greckich i rzymskich. Poważna choroba oczu jednak spowodowała, iż ojciec zabrał młodzieńca z klasztoru, ponieważ uciążliwa reguła zakonna uniemożliwiała kurację i regenerację organizmu. W 1581 roku wstąpił Galileusz na wydział medyczny Uniwersytetu Pizańskiego. Wkrótce wszelako doszedł do wniosku, iż ani on medycynie, ani ona jemu nie odpowiada. Porzucił więc studia, wrócił do Florencji i na tutejszej wszechnicy poświęcił się nauce matematyki. Niebawem napisał swą pierwszą rozprawę z pogranicza geometrii i mechaniki, odkrył prawo ruchu wahadła, zyskując z miejsca uznanie i rozgłos.
W wieku 25 lat został powołany na posadę wykładowcy katedry matematyki uniwersytetu w Pizie. Nieco później widzimy go już jako profesora tegoż przedmiotu na Wszechnicy Padewskiej, gdzie działa dłuższy okres czasu.
W ciągu sześćdziesięciu lat pracy badawczej Galileo Galilei dokonał szeregu odkryć naukowych i wynalazków technicznych. Zbudował m.in. wagę hydrostatyczną (1586), sformułował prawo spadania ciał (1602), skonstruował pierwszy termoskop (1603). W roku 1636 sformułował tzw. „zasadę względności”, a w rok później odkrył librację Księżyca.
Obserwując niebo przez własnoręcznie zbudowany teleskop (o 32-krotnej sile powiększania) poczynił wiele wartościowych ustaleń, doszedł do wniosków i uogólnień, które opublikował w latach 1610–1611. Prace te wywarły piorunujące wrażenie ma współczesnych. Na podstawie bowiem bezpośrednich obserwacji ruchów ciał niebieskich i precyzyjnych obliczeń matematycznych Galileo definitywnie potwierdził zasadność heliocentrycznego systemu Kopernika, który to system wciąż jeszcze był w kołach miarodajnych uważany za swego rodzaju dziwaczną i nieuzasadnioną hipotezę. Z całą stanowczością stwierdził, że to nie Słońce wokół Ziemi, lecz Ziemia i inne planety obracają się dookoła Słońca i wokół własnej osi. Odkrył również góry na Księżycu, satelity Jowisza, fazy Wenus (przepowiedziane poprzednio teoretycznie przez Kopernika), opisał plamy słoneczne. Po tych rewelacjach w środowiskach naukowych i kościelnych zawrzało, a kilku „autorytetów moralnych”   ówczesnej elity wystąpiło z ostrą polemiką przeciwko tezom Galileusza. Zarzucono mu, ze propaguje „ateistyczne” poglądy Kopernika, że wszystko, co widział przez teleskop, to „złudzenia optyczne”, że jego twierdzenia są sprzeczne z tekstem Biblii itd. Jednak uczony odpierał wszystkie te ataki z olimpijskim spokojem: „Kto powołuje się na autorytety, wykazuje pamięć, a nie rozum”…
Imię Galileo staje się powszechnie znane; wielu znakomitych mężów stanu i krezusów Italii ubiega się o jego przyjaźń i proponuje wsparcie finansowe dalszych badań naukowych. Wkrótce też 40-letni wówczas uczony osiada na dworze księcia Cosimo II Medici we Florencji, jako „nadworny filozof” i „pierwszy matematyk” tutejszego uniwersytetu. W roku 1611 odwiedza Rzym i zostaje życzliwie przyjęty przez papieża. Wydawałoby się, że droga do dalszych badań naukowych stoi otworem przed genialnym uczonym. Los jednak lubi być nieprzewidywalnym.
W 1616 roku epokowe dzieło Mikołaja Kopernika „O obrotach ciałniebieskich” zostaje wciągnięte przez kongregację jezuitów na „Index librorumprohibitorum”, co się wiązało z procesem usztywnienia ideologicznej pozycji kościoła katolickiego, zmuszonego wówczas do walki z natarciem Reformacji. (Na marginesie zaznaczmy, że protestanci jeszcze przedtem uznali dzieło Kopernika za heretyckie i bezbożne). Ponieważ teoria genialnego toruńczyka obalała obowiązujące dotąd w obrębie chrześcijaństwa koncepcje astronomiczne Arystotelesa i Ptolemeusza, wszystkie konfesje uznały za celowe zabronienie szerzenia idei kopernikańskich. Dla nikogo nie było już tajemnicą, iż Galileusz należał do grona żarliwych zwolenników teorii heliocentrycznej, automatycznie więc i on został „ostrzeżony” przed „zgubnym” tejże teorii wpływem; musiał być odtąd bardzo oględny w swych wypowiedziach i publikacjach.
Na tym jednak się nie skończyło. Biada temu, kto wybija się nad przeciętny poziom swego czasu: zawiść i złość ludzka będzie mu towarzyszyła we wszystkich jego poczynaniach. Cudza wielkość w oczach niektórych jest czymś zgoła niewybaczalnym. „Potępiamy wszystko, co się wydaje nam niezwykłe, i czego nie pojmujemy(de Montaigne). Do inkwizycji wpłynął list anonimowy donoszący, iż Galileusz – wbrew zakazowi kościelnemu – nadal broni potępionych poglądów Kopernika. Choć dziś dokładnie wiemy, że w owym okresie włoski uczony powstrzymywał się od publicznych wypowiedzi na ten temat. Został ponownie przez władze kościoła ostrzeżony.
W 1623 roku na tron papieski wstąpił – jako Urban VIII – dawny bliski przyjaciel Galileusza, kardynał Mateo Barberini. Dla uczonego była to wielka radość, ufał bowiem, iż teraz będzie mógł bez ograniczeń rozwinąć swe badania astronomiczne, Barberini bowiem był człowiekiem światłym, posiadającym szerokie horyzonty myślowe i mądrym. W 1630 roku Galileusz odwiedza w Watykanie dawnego przyjaciela i otwarcie opowiada mu o swych pracach naukowych, pokazuje pierwszą wersję słynnego później „Dialogu o dwu najważniejszych układach świata: ptolemeuszowym i kopernikańskim”. Po wielu wahaniach Urban VIIIdecyduje sięzezwolić na druk tego tekstu, w którym teoria Kopernika jest przedstawiana po prostu jako jedna z możliwych hipotez, a nie jako ostateczna prawda naukowa. Książka ukazała się (ze zmianami wprowadzonymi przez cenzurę kościelną) w styczniu 1632 roku we Florencji w języku włoskim. Po kilku miesiącach następuje gwałtowna reakcja Rzymu: rozkaz wycofania „Dialogu” ze sprzedaży i z bibliotek publicznych. Autor zostaje przywołany do Stolicy Apostolskiej. W kwietniu – czerwcu roku 1633 trwa przeciwko niemu oficjalne śledztwo. W trakcie licznych przesłuchań w urzędzie inkwizycji, stojąc w obliczu ekskomuniki i spalenia na stosie, Galileusz ulega presji i deklaruje chęć wyrzeczenia się „zgubnych i fałszywych” poglądów heliocentrycznych. 22 czerwca 1633 roku przygarbiony, klęczący w rzymskim kościele Maria Sopra Minerwa siedemdziesięcioletni astronom publicznie wyraża skruchę z powodu swych domniemanych „błędów”. Tłum gapiów doznaje dreszczu rozkoszy na widok poniżonego geniusza. Inkwizytorzy pławią się w poczuciu wszechwładzy sprawowanej w imieniu samego Boga. Tylko nielicznym zebranym błyszczą łzy współczucia w oczach, a twarze płoną rumieńcem bolesnego wstydu…
Galileusz został po poniżającym rytuale ściśle ograniczony w badaniach naukowych. Nadal jednak uważał, że „zagłębianie się w zagadnienia budowy wszechświata jest jednym z największych i najszlachetniejszych spośród wszystkich zagadnień”,że „tylko po śmierci dogmatów zaczyna się nauka.Za życia wydał jeszcze kilka fundamentalnych dzieł z zakresu matematyki. Na pięć lat przed zgonem utracił wzrok, a życie zakończył 8 stycznia 1642 roku w wieku 78 lat. W niecałe sto lat później jego zwłoki zostały z honorami przeniesione do Florencji i spoczęły w kościele Santa Croce, obok Michała Anioła, innego tytana myśli i „przewodnika ludzkości”…
Mija kilka stuleci od dnia, gdy wysokie czoło myśliciela posypane zostało popiołem wymuszonej skruchy. W roku 1982 papież Jan Paweł II, wybitny filozof i poeta, przyjmuje na audiencji w Watykanie ponad pół tysiąca naukowców z całego świata z okazji 350 rocznicy wydania Galileuszowego „Dialogu o dwu najważniejszych układach świata. Z ust Ojca Świętego padają słowa ubolewania nad „sprawą Galileusza”, która stała się dla kościoła „gorzkim doświadczeniem”. Polski papież mówi o „prawdziwej autonomii kultury ludzkiej, a zwłaszcza naukiw stosunku do kościoła, uznaje, że „Galileusz wiele wycierpiał ze strony ludzi Kościoła i jego organizacjiW wydanej przez Papieską Akademię Nauk obszernej monografii biskupa Pio Paschini „Vita e opera di Galileo Galilei” (Rzym 1982) imię wielkiego uczonego zostaje ostatecznie „zrehabilitowane”, co potwierdził w specjalnym piśmie Jan Paweł II. Była to jednak raczejsamorehabilitacja kościoła, uznającego własne błędy. Wszędzie zresztą w ciągu wielu stuleci nauka rozwijała się częstokroć znajdując się w konflikcie z możnymi tego świata, nieustannie dążącymi do tego, by uczynić z niej swą służebnicę. I zawsze w końcu wychodziła obronną ręką z tych zmagań, gdyż prawda jest nieobalalna; można ją ukrywać, a   jej obrońców prześladować, wyklinać, palić na stosach, lecz samej prawdy zabić  nie sposób  …
                                                                           ***
            Obecnie uzbrojone w potężne środki techniczne oko astronomów sięga do galaktyk odległych od Ziemi o 450 000 000 lat świetlnych [to tak, jakby ktoś siedząc w Lizbonie czytał gazetę leżącą na stole w Moskwie].  W ramach zaś astronomii rozwijają się liczne nauki szczegółowe, jak np. astrofizyka, kosmogonia, mechanika nieba, astrochemia, heliobiologia, astrofotometria, heliofizyka, astrospektroskopia, radioastronomia, kosmologia, kosmozofia i szereg innych. Do ich powstania i rozwoju dobitnie przyczynili się w XIX–XXI wieku badacze polskiego pochodzenia, działający w różnych krajach. Była zaś ich cała plejada i to specjalistów dużego formatu. W Niemczech np. działało wielu znakomitych astronomów polskiego pochodzenia, że nadmienimy tu imię chociażby Ericha Przybylloka (1880–1954), urodzonego w Tarnowcu na Śląsku, dyrektora obserwatoriów astronomicznych we Wrocławiu i Królewcu. Nie brakło Polaków pracujących w tej dziedzinie nauki także we Włoszech i Turcji, Wielkiej Brytanii i Austrii, Ameryce i Kanadzie, szczególną zaś pozycje wywalczyli sobie w Rosji. Właśnie przypomnieniu niełatwych i fascynujących losów tych wielkich mężów nauki, ich ofiarnej pracy i imponującym osiągnięciom, poświęcamy niniejszą książkę; ale także tym, którzy najczęściej korzystali ze zdobyczy astronomii: słynnym żeglarzom i podróżnikom, geografom i geodetom, jak też matematykom, bez współpracy z którymi astronomowie byliby bezradni.

        ***






JAN HEWELIUSZ

Dokładnie 76 lat (28 stycznia 1611 – 28 stycznia 1687) trwała podróż ziemska tego wybitnego badacza ciał niebieskich, kontynuatora chlubnych tradycji polskiej astronomii. Urodził się on w Gdańsku w miejscowej rodzinie patrycjuszy miejskich. Ojciec jego miał nazwisko Hebelka  (widocznie z polskiego Hawełka czyli Gawełka, Gawełek; w pisowni niemieckiej też: Hewel, Hoefelcke, Höwelcke, Haewelcke, Hewelke),  z czego niektórzy naukowcy   wyciągali wniosek o   niemieckim pochodzeniu tego uczonego, choć trudno byłoby tego dowieśc; patrycjat gdański był idealną mieszaniną polsko-niemiecką.  Legenda rodzinna wszelako powiadała, iż przodkowie Heweliusza przybyli jakoby z Niemiec na Żuławy na początku XV wieku, lecz tego rodzaju klechdy domowe nie zawsze stanowią źródło prawdziwych informacji.   Sam astronom używał złacinizowanej formy nazwiska: Hevelius. Ponieważ ojciec jego był zamożnym kupcem – piwowarem, miał też środki do zapewnienia synowi dobrego wykształcenia. Pierwsze nauki pobierał Jan w miejscowości Gondacz koło Bydgoszczy (według innych danych: w Grudziądzu), następnie kształcił się prywatnie u profesorów gimnazjum gdańskiego, a jednym z jego nauczycieli był astronom Peter Krüger, który mu zaszczepił zamiłowanie do gwiaździstego nieba.
W roku 1630 wyjechał za granicę, najpierw do Lejdy, gdzie studiował prawo, potem do Anglii i na cztery lata do Francji. W czasie tych wojaży bystry, wykształcony, utalentowany młody człowiek nawiązał bezpośrednią znajomość z kilkoma wybitnymi postaciami ówczesnej nauki i polityki europejskiej, m.in. z filozofem Piotrem Gassendim oraz królem Ludwikiem XIV, który to światły monarcha w okresie późniejszym regularnie wypłacał astronomowi roczną pensję, co  spowodowało, iż uczony zadedykował mu dwie księgi:   Kometografia (1668) oraz   Machiny nieba część pierwsza (1673).
Od 1634 osiadł Jan Heweliusz na stałe w rodzinnym Gdańsku, pomagał ojcu w prowadzeniu browaru, pełnił funkcje ławnika i rajcy miejskiego. Gdy ojciec przekazywał synowi interesy, do rodziny należało 12 browarów warzących piwo, a wielki uczony został w 1643 roku starszym cechu gdańskich browarników. Produkowane przezeń piwo sprzedawano w całej Polsce, na Litwie, w Niemczech oraz eksportowano do Anglii.  Niejako na marginesie powyższych zajęć – rozpoczął badania naukowe, które z czasem wysunęły się jednak na pierwszy plan jego aktywności życiowej. Żona Katarzyna z domu Rebeschke wniosła do posagu dwie kamienice przy ulicy Korzennej; na dachu jednej z nich w roku 1641 pan Jan urządził     obserwatorium astronomiczne, które stale ulepszał i rozbudowywał, wykonując przy tym własnoręcznie  potrzebne do obserwacji instrumenty z żelaza i mosiądzu. Najbliższym przyjacielem i uczniem jego był inny znakomity astronom polski Stanisław Lubieniecki. Wyniki swych obserwacji własnym sumptem ogłaszał drukiem we własnej drukarni oraz komunikował w obficie prowadzonej korespondencji listownej z całą ówczesną elitą intelektualną Europy.
W swym prywatnym obserwatorium dokonał Jan Heweliusz wielu obserwacji położeń planet, komet i gwiazd, powierzchni Księżyca, satelitów Jowisza i Saturna, wahań blasku gwiazd zmiennych itp. Ówczesne obiektywy były niechromatyczne, dawały m.in. barwne obwódki wokół obserwowanych obiektów, zwłaszcza na skrajach pola widzenia, co ogromnie utrudniało opis naukowy ciał niebieskich. Ażeby zwalczyć to zabarwienie Heweliusz użył obiektywów o długich ogniskowych, gdyż wówczas mógł korzystać tylko ze środkowych części wytworzonych obrazów. Stąd tak duże rozmiary jego lunet, z których najdłuższa   nie mieściła się już przy ulicy Korzennej. Musiano więc ją zawiesić poza miastem na maszcie wysokości 27 metrów. Obiektywy do tego, największego wówczas na świecie, instrumentu wyszlifowane zostały u optyków warszawskich.
W roku 1647 Heweliusz opublikował w Gdańsku pierwsze swe wielkie dzieło pt. Selenographia, nad którym pracował przez pięć lat, a które przez kolejne dwa stulecia stanowiło podstawę badań powierzchni satelity Ziemi. To on właśnie zapoczątkował oznaczanie występujących na Księżycu łańcuchów górskich nazwami podobnych tworów na Ziemi (Alpy, Apeniny, Karpaty, Kaukaz). Wprowadził też nazwę „mórz”, cztery lata później wykorzystaną przez badacza włoskiego D. Riccoli, któremu niekiedy błędnie przypisuje się pierwszeństwo wprowadzenia tej nomenklatury do obiegu naukowego (patrz np. książkę F. Zigela, Skarby gwiezdnego nieba (w jęz. rosyjskim), Moskwa 1980, s. 212).
Mimo iż Księżyc oddalony jest od Ziemi o 356-407 tysięcy kilometrów, potrafił Heweliusz własnoręcznie wykonać szereg bardzo dokładnych map powierzchni tego satelity. Był nasz rodak autorem pierwszej w dziejach ludzkości mapy całej widocznej powierzchni Księżyca.  (20 lipca 1969 roku N. Armstrong, astronauta z „Apollo-14”, który jako pierwszy człowiek stanął na Księżycu, umieścił na jego powierzchni nie tylko aparaturę naukową, ale też specjalny wizerunek Jana Heweliusza. Jako ciekawostkę przypomnijmy, że Neil Armstrong był po kądzieli Polakiem). Na mapie widocznej strony Księżyca nieopodal krateru Kopernika (na skraju Oceanu Burz) widnieje też krater Heweliusza.
Selenographia została przez autora zadedykowana królowi polskiemu i wielkiemu księciu litewskiemu Władysławowi IV. W dziele tym wysunął Heweliusz – idąc w tym za Galileuszem – ideę o tym, że, być może, na Księżycu istnieje życie. Pisał: „Z tego więc, że nic na Księżycu nie widzimy, nie wynika, że nic tam nie istnieje. Bardzo możliwe, że na tym ogromnym i wspanialszym niż można to wypowiedzieć słowami, ciele niebieskim istnieje wiele istot znakomitszych. Bo choćby nie było tam ludzi, zwierząt, drzew, roślin, owoców lub innych tego rodzaju rzeczy, całkowicie podobnych do naszych ziemskich; ani też grzmotów, wiatrów lub ulewnych deszczów, to przecież nie widzę jednak powodów, dla których nie mogłyby tam istnieć jakieś inne istoty, znacznie różniące się od naszych istot ziemskich, takie, że niepodobna ich sobie wyobrazić, a wskutek tego i pojąć, a które mimo to mogłyby się rodzić, zmieniać i ginąć”... Heweliusz uznał za potrzebne wskazać na to, że umysł ludzki jest w zasadzie przyziemny, nieufny, chłodny i niekwapiący się do zbyt dalekiego odbiegania od doświadczeń życia potocznego. „Któż bowiem, jeśli przedtem nie został o tym pouczony, zdołałby sobie wyobrazić kiedykolwiek, że w Afryce i Ameryce istnieje tyle zadziwiających rodzajów zwierząt, tak wiele rodzajów owoców i roślin, których umysł nie przewidział, tak niezliczona ilość obcych nam ślimaków i muszli? W większości ludzie odznaczają się tą właściwością, zwłaszcza dotyczy to ludu prostego, że czego nie widzą lub nie mogą pojąć, lub czego nie mogą dostrzec oczyma lub poznać, albo też czego nie mogą ogarnąć swym tępym umysłem, natychmiast zaliczają to do absurdów i rzeczy niemożliwych; a co więcej, za głupich, ograniczonych, zwariowanych uważają wszystkich, którzy głoszą zdanie przeciwne”.
Słowa te świadczą, że Heweliusz był również przenikliwym psychologiem i odważnym polemistą. Przecież naprawdę uważamy zazwyczaj za „mądrych” ludzi, którzy podzielają nasze wyobrażenia, a za „głupich” tych, którzy ich nie podzielają. I to niezależnie od tego, czy w tych wyobrażeniach tkwi choć ziarenko prawdy. Snuł Heweliusz jednak optymistyczną wizję rozwoju nauk w przyszłości, w czym się nie omylił. „Mam– pisał – niezachwianą nadzieję, że z czasem, i to jeszcze przed końcem świata, odsłoni się nam i ujawni wiele rzeczy, i że przyszłe pokolenia będą miały o nich taką wiedzę, o jakiej my obecnie możemy zaledwie tylko marzyć: podobnie zresztą, jak zdarzyło się to w obecnym wieku, kiedy to ujawniło się nam wiele rzeczy, które naszym poprzednikom i przodkom były całkowicie nieznane. Albowiem Najwyższy Architekt świata miał zawsze upodobanie w takim właśnie porządku, postępie i rozwoju, zarówno gdy chodzi o sprawy kościelne, jak i polityczne, zarówno w sztukach, jak i naukach.
Do pomiarów kątów na niebie Heweliusz używał zbudowanych przez siebie dużych sekstansów bez optyki. W roku 1652, dwa lata wcześniej niż Ch. Huygens, zastosował w swym obserwatorium zegar wahadłowy. Poza selenografią był czynny w innych dziedzinach astronomii, zwłaszcza jako badacz komet. Odkrył dziewięć nowych tego typu ciał niebieskich i w roku 1668 wydał fundamentalne dzieło pt. Cometographia, w którym zawarł historię tego działu astronomii i opisał wszystkie znane wówczas komety. Był autorem myśli, że komety poruszają się po orbitach parabolicznych, a nie – jak uważali Kepler i Newton (przed 1686) – po prostolinijnych.
W roku 1679 ogłosił drukiem kolejne, dwutomowe, dzieło pt. Machina coelestis, zawierające szczegółowy opis jego narzędzi, obserwacji oraz autobiografię, jak również dzieje astronomii powszechnej. Został członkiem Royal Society w Londynie i Towarzystwa Naukowego w Paryżu.
W roku 1660 odwiedził obserwatorium astronoma gdańskiego król Jan II Kazimierz, w latach późniejszych bywał u niego kilkakrotnie pogromca Turków i Tatarów Jan III Sobieski, który zwolnił go od podatku z produkcji i sprzedaży piwa, obdarował posiadłościami ziemskimi i nadał przywilej na wydawanie książek naukowych.  Z tym monarchą łączyły Heweliusza stosunki głęboko przyjazne i bliskie, na cześć swego koronowanego protektora nazwał też uczony jeden z siedmiu odkrytych przez siebie nowych gwiazdozbiorów „Scutum Sobescii” czyli „Tarczą Sobieskiego”; zwany dziś skrótowo „Tarczą”, oraz zadedykował mu drugi tom  „Machiny nieba”.  Opublikował w sumie 19 książek i 29 artykułów naukowych.
                                                              ***
Przez czterdzieści lat wytrwałą pomocnicą i wierną przyjaciółką Jana Heweliusza była jego druga żona, Elżbieta z domu Koopman. W 1679 roku obserwatorium warte 30 tysięcy talarów spłonęło. Gdy jedna ze ścian płonącej kamienicy runęła na stronę sąsiada razem z szafą pełną srebrnych i złotych rzeczy i monet, wszystko zagarnął sąsiad, uchodzący dotąd za dobrego przyjaciela, i odmówił ich zwrotu, gdyż – jak argumentował – znalazł je na swoim gruncie. Co prawda, Jan III Sobieski i Ludwik XIV sfinansowali odbudowe gmachu i zakup nowych instrumentów, lecz  było to już o wiele skromniejsze obserwatorium.
Jako swoistą ciekawostkę, ale też jako istotny rys losu Jana Heweliusza można podać wiadomość, że jego druga żona była   młodsza od męża o 36 lat. Początkowo tylko moralnie wspierała małżonka w jego trudach, a następnie była też jego współpracowniczką i uchodzi również za niemałego formatu specjalistkę od astronomii. Życie rodzinne układało się tej „nierównej” parze znakomicie, gdyż łączyła ją wspólnota ducha, zainteresowań, celów. Nie jest to zresztą rzadkie zjawisko, gdy ludzi o znacznej różnicy wieku łączy na zawsze wielka, dozgonna miłość. Tak np. imperator Rosji Aleksander II Romanow (1818-1881), syn Mikołaja I, był monarchą raczej liberalnym, choć też przecież skutecznym. Za jego panowania (od 1855) Rosja umocniła swą mocarstwową pozycję na arenie międzynarodowej. Życie osobiste miał skomplikowane, w oficjalnym małżeństwie miał sześć synów i dwie córki. Jednak w wieku 48 lat zakochał się z wzajemnością  w 19-letniej księżnie Dołgorukow; pisywał do niej po kilka listów dziennie, podobnie jak ona do niego, i miał z nią trzech synów. W 40 dni po zgonie żony zawarł tajnie morganatyczne małżeństwo z księżną, adoptował jej synów nadając im tytuł książąt Jurjewskich. Zginął z rąk zamachowca, Polaka Jana Hryniewieckiego.
Powracając do Gdańską, przypomnijmy, że pani Elżbieta, już po śmierci męża wydała w Gdańsku jego monumentalne dzieło Prodromus astronomiae cum catalogo fixarum et firmamentum Sobescianum(Gedani, 1690), zawierające opis 1564 gwiazd widocznych gołym okiem nad polskim wybrzeżem Bałtyku. Znalazł się tu też opis odkrytych przez Heweliusza gwiazdozbiorów: Psy Gończe, Tarcza Sobieskiego, Żyrafa, Sekstans, Jaszczurka, Lew Mały.
Był Heweliusz także autorem wielu innych odkryć i wynalazków. Słynął w całej Europie. Wiernie służył Polsce i uchylał się od ofert przesiedlenia się i pracy w innych krajach (m.in. w Paryżu). Jak zaznaczyliśmy powyżej, w roku 1679 okrutny pożar strawił obserwatorium Heweliusza, piękną bibliotekę i ogromną ilość niewydanych jeszcze rękopisów. Iluż odkryć nie doliczyła się nauka światowa przez tę klęskę, ilu wspaniałych, oryginalnych rycin!  Po śmierci uczonego, którego zarówno przyjaciele, krewni, jak i sąsiedzi uważali za dziwaka, ocalałe z pożaru rękopisy, korespondencja, miedziane płyty z rycinami zostały za bezcen wysprzedane przez rodzinę i uległy zatraceniu.
Uranographię Jana Heweliusza wydawano dziesiątki razy w wielu krajach świata. Powiedzmy, w Uzbekistanie uczyniono to czterokrotnie: 1968, 1970, 1978, 2002 – za każdym razem w nakładzie 10 tysięcy egzemplarzy.
Na mocy uchwały Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej rok 2011 został  ogłoszony Rokiem Jana Heweliusza.
 .

***








WINCENTY WISZNIEWSKI


Zasłużony historyk astronomii Izrael Perel w swym szkicu biograficznym (1955) o W. Wiszniewskim nazywa go „wybitnym badaczem, entuzjastą nauki, którego imię cieszyło się ongiś sławą ogólnoświatowąO jego zaś pochodzeniu pisze jak następuje: „Wikentij Karłowicz Wiszniewskij rodiłsia w 1781 godu w Polsze. Niet skolko nibud’ dostowiernych dannych o tom, kogda i pri kakich obstojatielstwach Wiszniewskij zaintieriesowałsia astronomijej i naczał jejo izuczat’[Najprawdopodobniej wywodził się spośród szlachty kresowej o tym nazwisku, gęsto rozsianej na ziemiach Wielkiego Księstwa Litewskiego, a pieczętującej się herbem Trzaska, Ramułt, Lubicz czy Prus Primo; byli oni wielokrotnie potwierdzani w rodowitości szlacheckiej zarówno przez Wileńsko-Litewskie Zgromadzenie Deputatów Szlacheckich, jak i przez Departament Heroldii Senatu Rządzącego w Petersburgu. Por. Jan Ciechanowicz: Rody rycerskie Wielkiego Księstwa Litewskiego, Rzeszów–Wilno 2001–2006, t. V, s. 365–368; t. VI, s. 379]. Wiadomo dalej, że lata 1800–1803 młody człowiek spędził w Berlinie, gdzie pod kierunkiem profesora Bode zajmował się pomiarami astronomicznymi. Następnie przyjął zaproszenie od rządu rosyjskiego do podjęcia pracy w tym kraju i objął niebawem posadę zastępcy dyrektora obserwatorium astronomicznego Petersburskiej Akademii Nauk. Będąc z natury człowiekiem czynnym i pracowitym, obowiązkowym i dokładnym, a przy tym zdolnym i energicznym, zaczął w Rosji robić błyskawiczną karierę naukową. Już w 1804 roku został obrany na adiunkta Cesarskiej Akademii Nauk w Petersburgu, a w 1807 – na ekstraordynaryjnego członka tejże instytucji.
W okresie około 1804–1812 W. Wiszniewski poświęcał się początkowo przeważnie obserwacjom tak zwanych małych planet: Ceres, Pallas, Junona; później zaś (szczególnie w roku 1807 i 1812) – komet. Już w tym wczesnym okresie swych badań zyskał sobie miano „niepospolitego uczonego” (Middendorf) i „wirtuoza obserwacji” (Bessel). Wówczas też w fachowej literaturze rosyjskiej i niemieckiej ukazały się jego pierwsze publikacje naukowe: „Observationes Cereris, Palladis, Junonis, Saturni, Uranique habite in spaecula Academiae Scientiarum Imperialis”; „Nachricht von der Petersburger Sternwarte (du 1803 et du 27 avril 1804)”;Berechnung der wahren Cojunction bei der Sonnenfinsternis von der Kaiserlichen Sternwarte zu Sankt Petersburg ausgestellt; Beobachtungen der Venus, des Saturns, der Ceres, Pallas und Juno i in.
Okres 1806–1815 W. Wiszniewski poświęcał przeważnie działalności w zakresie kartografii, wykorzystując w tym celu dane astronomii. Jego poprzednikiem w tej dziedzinie w Cesarskiej Akademii Nauk był inny uczony polskiego pochodzenia , Rumowski, który jeszcze w 1786 roku opublikował opracowany przez siebie katalog dokładnych współczesnych geograficznych Imperium Rosyjskiego, obejmujący 62 punkty. Nawiasem mówiąc był to na tamte czasy swego rodzaju „rekord świata”, ponieważ żadne ówczesne państwo nie mogło się pochwalić aż tak dokładnym opisem swego terytorium. Wincenty Wiszniewski uczynił jednak pod tym względem dalszy wielki krok do przodu, prowadząc rozległe wyprawy naukowe na terenach między Bałtykiem a Kaukazem, Podlasiem a Uralem. W sumie pokonał (przeważnie pieszo) 160 tysięcy kilometrów, dokonując dokładnego ustalenia 223 punktów geograficznych nad poziomem morza – wyczyn tytaniczny i bezprecedensowy w skali światowej. Nie przypadkiem późniejszy prezydent Cesarskiej Akademii nauk w Petersburgu W. Struve napisał: „I tak Wiszniewskim, i nikiem inym położen osnownoj kamień dla tocznogo poznanija geografii Rossii. Nasz rodak był nie po prostu entuzjastą, był fanatykiem pracy i swego ulubionego zawodu. Trudy i dolegliwości długich a męczących podróży znosił ze stoickim uporem i nikt nigdy nie słyszał od niego skarg i utyskiwań na ciężki los.
Zresztą losy uczonych i ich odkryć najczęściej bywają dramatyczne i niełatwe, zaskakują nadmiarem zarówno idealizmu bohaterów, jak i przypadającą im miarą rozczarowań i cierpień. Pod tym względem ich przeznaczenie podobne bywa do życia proroków, o których Teodor Dostojewski pisał: „Ludzie odrzucają swoich proroków i mordują ich, ale kochają męczenników i czczą tych, których zamordowaliWspółcześni rzadko rozumieją i doceniają swych wielkich, a ich odkrycia i wynalazki, które nieraz są, że tak powiemy, „przedwczesne”, częstokroć bywają wyśmiewane i zupełnie nie cenione, gdyż wyprzedzają one swój czas. „Odkrycia zaś dokonane przedwcześnie są niemal zawsze ignorowane lub spotykają się z oporem nie do pokonania, tak że w wielu przypadkach powstaje taka sytuacja, jak gdyby w ogóle nie zostały dokonane(William Beweridge). A to, z kolei, autorzy dokonań odczuwają jako najboleśniejszy zawód; może zresztą niepotrzebnie. Jak to bowiem pięknie wyraził Ralph W. Emerson: „Czy to tak źle, być niezrozumianym? Pitagoras był niezrozumiany, a także Sokrates, Jezus, Luter, Kopernik, Galileusz, Newton oraz każdy czysty i mądry umysł, który żył kiedykolwiek. Być wielkim – to być niezrozumianym
Jest tak, że każdy uczony, który dokonuje nawet niezbyt wielkiego odkrycia w uprawianej przez siebie dziedzinie poznania, z reguły styka się zarówno z zawiścią, jak i ze swoistą antypatią swych kolegów. Musi więc zawczasu o takiej ewentualności pamiętać i w razie czego nią się nie przejmować… Biografowie W. Wiszniewskiego odnotowali tego rodzaju zjawiska także w życiorysie tego znakomitego uczonego, który wszelako nie przejmował się krytykanctwem ani uczonych, ani kręcących się wokół nauki gazeciarzy, lecz po prostu robił swoje. W 1819 roku na podstawie Głównego Instytutu Pedagogicznego został założony Cesarski Uniwersytet Petersburski, a jego pierwszym profesorem astronomii mianowano Wincentego Wiszniewskiego, którą to funkcję pełnił przez piętnaście lat.
Uważa się, iż w tym okresie był on w ogóle najwybitniejszym reprezentantem nauk ścisłych na tej uczelni; jego wykłady cechowała encyklopedyczna erudycja, mądrość, precyzja i piękno stylu. Nazywano go „dumą wydziału fizyczno-matematycznego”. Przez kilka lat pełnił funkcję dziekana tegoż wydziału i należał do ścisłego grona kierowniczego Uniwersytetu Petersburskiego jako całości.
Jak świadczą protokoły odnośnych posiedzeń, podczas narad pedagogicznych W. Wiszniewski chętnie podejmował dyskusje nad zagadnieniami kosmogonicznymi, nad hipotetycznymi mechanizmami powstawania gwiazd, planet i innych ciał niebieskich. A jest to przecież także obecnie temat otwarty i frapujący. Jak wiadomo, za pomocą teleskopu Hubble’a udało się dotychczas dostrzec do 125 miliardów galaktyk, ale przecież nic nie wiadomo o tym, jak one zaistniały. Także sposób powstawania gwiazd nie został na dzień dzisiejszy definitywnie wyjaśniony, choć przecież istnieje szereg hipotez tego zagadnienia dotyczących. Ale przecież wielość hipotez pośrednio daje świadectwo okoliczności, iż dany temat jest nadal otwarty.
Obok gwiazd muszą widocznie kształtować się także planety. Ale zarówno w wieku XIX, jak i w XXI, nauka była i jest skazana na snucie w tej materii nieskończonych hipotez i domysłów. Wszechświat można byłoby określić jako nieskończoną liczbę nieskończonych więzi nieskończonych rzędów, złożonych z nieskończonej liczby nieskończenie małych i nieskończenie wielkich jednostek. Czyli jest to coś, czego nikt z ludzi nie potrafi nigdy pojąć, ująć w teorie i jednoznacznie zinterpretować. Wydaje się, że zdawał sobie z tego sprawę także W. Wiszniewski. Z faktu jednak, że życia nie da się zrozumieć, nie wynika, że nie trzeba żyć. Trzeba, nawet w sytuacji, gdy niewiadomo, czym jest wszechświat, człowiek, życie i śmierć. Każda myśląca istota mogłaby za Błażejem Pascalem powtórzyć owe pamiętne zdania: „Kiedy rozważam krótkość mego życia, wchłoniętego w wieczność będącą przed nim i po nim, kiedy zważam małą przestrzeń, którą zajmuję, a nawet którą widzę, utopioną w nieskończonym ogromie przestrzeni, których nie znam i które mnie nie znają, przerażam się i dziwię, iż znajduję się raczej tu niż tam, nie ma bowiem racji, czemu raczej tu niż gdzie indziej, czemu raczej teraz niż wtedy… Kto mnie tu postawił? Na czyj rozkaz i z czyjej woli przeznaczono mi to miejsce i ten czas?... Wiekuista cisza tych nieskończonych przestrzeni przeraża mnieA jednak człowiek jak zaczarowany wciąż patrzy w górę i nie może oderwać wzroku od gwieździstego nieba.

Przez długie lata Wincenty Wiszniewski łączył działalność naukową z pedagogiczną. Do jego najsłynniejszych wychowanków należeli m.in. P. Tichomirow i S. Simonow, klasycy astronomii rosyjskiej. Nasz rodak poświęcił pracy wszystko. Rodziny nie założył, był samotnikiem, skromnym anachoretą, świadomie i konsekwentnie unikającym życia towarzyskiego. Większą część wynagrodzenia przeznaczał na jałmużnę dla biednych oraz na ofiary dla kościoła. W końcu organizm nie wytrzymał tego morderczego trybu życia i w 1835 roku uczony musiał podać się do dymisji, gdyż kompletnie stracił słuch. Zaczął też powoli, lecz systematycznie, podupadać na zdrowiu. Z biegiem czasu nie mógł już się poruszać bez pomocy służącego, ale wciąż dowlekał się do swego ulubionego obserwatorium czy na posiedzenia prezydium Akademii Nauk, którego był dozgonnym członkiem.
W. Wiszniewski nie opublikował, co prawda, żadnej książki, a na jego dorobek naukowy składają się 22 artykuły z zakresu astronomii, które się ukazały w języku łacińskim, francuskim i niemieckim. W roku jego śmierci, 1855, uczony opublikował swój ostatni tekst, a był to bardzo życzliwy komentarz w języku rosyjskim, dotyczący tzw. „maszyny chronologicznej”, będącej wynalazkiem oficera Głowackiego, która miała służyć do dokładnego ustalania dat z dowolnie oddalonej przeszłości. Niestety, ślad po tym – także polskim – wynalazku zaginął.
Warto na zakończenie dodać, ze za swe zasługi dla rozwoju nauki astronomicznej cesarz Wszechrosji wyróżnił W. Wiszniewskiego Orderem Orła Białego, którym za szczególne osiągnięcia nagradzano wyłącznie osoby polskiego pochodzenia.

***





LEOPOLD BERKIEWICZ


Urodził się w Siedlcach w 1828 roku, jak się wydaje, w rodzinie żydowskiej. Od urodzenia był chromy i prawdopodobnie w pewnym stopniu cierpiał na kompleks niższości, co z kolei mogło stanowić jedną z sił napędowych jego pracowitości, uporu, konsekwencji oraz dążenia do osiągnięcia wysokiego poziomu intelektualnego jako środka do nadrobienia psychicznego dystansu, dzielącego go od „normalnych” i pod względem fizycznym bardziej sprawnych rówieśników. Prócz tego, jak wiadomo, rozumni rodzice przywiązują tradycyjnie największą wagę do rozwoju umysłowego potomstwa, aby nie wyrosło na głupców i nie przynosiło wstydu najbliższym. Dbanie o umysłowy rozwój dzieci stanowi w kulturze niektórych narodów obowiązek religijny, a zaniedbywanie tej sprawy przez rodziców jest pojmowane jako najcięższy grzech i przewinienie. Starożytne narody wiedzą, że mądrość i kultura intelektualna stanowią bezcenny kapitał i najskuteczniejszą broń w walce życiowej. Nie przypadkiem w „Księdze Syracha” czytamy nakaz: „Assumite disciplinam in multo numero argenti et copiosum aurum possidete in ea. – Nabywajcie wiedzę za wielkie ilości srebra, a posiądziecie za nią zwielokrotnione ilości złota
Leopold Berkiewicz kończył gimnazjum w Lublinie, a studia odbył na Uniwersytecie Petersburskim (1849). Jako wyznanie podawał katolicyzm. Od 1851 pełnił funkcję asystenta, czyli młodszego pomocnika, w Warszawskim Obserwatorium Astronomicznym, prowadząc przede wszystkim obserwacje meteorologiczne. Jednocześnie zarabiał na utrzymanie wykładając matematykę, fizykę i chemię w szkołach gimnazjalnych. Współpracował z kilkoma periodykami, zamieszczając w nich artykuły popularnonaukowe w języku polskim. Pisywał m.in. o gwiazdozbiorach półkuli północnej, ale nie wniósł nic nowego do tej gałęzi wiedzy astronomicznej. Chodzi bowiem o to, że przed 1922 rokiem panowała dość duża swoboda podziału nieba na gwiazdozbiory. Ponieważ ich granice nie były dokładnie ustalone na mocy międzynarodowych uzgodnień, obdarzeni co bujniejszą wyobraźnią astronomowie usiłowali do kanonu starożytnych konstelacji dodawać własne, „domowego chowu”. Szło to tym łatwiej i „owocniej”, gdyż antyczni badacze pozostawili byli mnóstwo gwiazd poza odnośnymi zbiorami. Wynikało to stąd, że dawni astronomowie ujmowali figury konstelacji zupełnie dosłownie: gwiazdy miały tworzyć na firmamencie zarysy konkretnych postaci zwierzęcych, ludzkich i mitologicznych. Ptolemeusz (ok. 100–180) np. zestawił swój katalog 48 konstelacji, a na początku XVII wieku na nieboskłonie pojawił się gwiazdozbiór Pszczoła, dziś zwany Muchą. Wprowadzony w tym samym czasie Kogut (ten sam, który zapiał, gdy Piotr trzykrotnie zaparł się Jezusa) nie zadomowił się na długo w gmachu astronomii, tak samo jak zaproponowany w XVIII stuleciu Kot. Nie powiodło się również rzekom: Jordanowi, wijącemu się wokół Wielkiej Niedźwiedzicy, oraz Tygrysowi, między Orłem a Łabędziem. Jan Heweliusz jednak w 1687 roku ulokował wśród gwiazd Tarczę Sobieskiego; ale już sir Charlesowi Scarborough nie udało się na dłuższą metę ulokować w miejscu Gończych Psów Serca Karola (króla Anglii Karola I), ani Johanowi E. Bodemu króla Prus Fryderyka II (między Jaszczurkami a Andromedą), ani Maksymilianowi Hellowi umieścić Harfę Jerzego III, króla Anglii, między Bykiem a Erydanem. Oczywiście, astronomowie nie usiłowali zabiegać wyłącznie o względy koronowanych głów, nieraz uwieczniali na nieboskłonie imiona prawdziwych przewodników ludzkości. W roku 1801 Bode ulokował w obrębie Koziorożca Balon Braci Montgolfier; w 1806 Thomas Young uformował z gwiazd Delfina Ogniwo Volty, a w 1810 William Cromwell – Popiersie Krzysztofa Kolumba (obecnie Sieci).
Istnienie od 1922 roku ścisłych granic konstelacji wybitnie ułatwiło międzynarodową współpracę uczonych w dziedzinie astronomii.

***

Świat gwiazd od dawna fascynował nie tylko zawodowych astronomów, ale też wielomilionowe rzesze tzw. „zwykłych ludzi”, którzy również tworzyli w tej dziedzinie ciekawe nazewnictwo i doskonale wyczuwali piękno gwiazdozbiorów. I tak np. Plejady (greckie „pelejades” – gołębie, zanoszące Zeusowi ambrozję) z konstelacji Byka w Polsce były zwane Babami, Kwoką lub Kurą z Kurczętami. Na terenie Białorusi i krajów bałtyckich zwano Plejady Sitem (Trzej Królowie sypali sitem owies dla swych wielbłądów, a potem do tegoż sita z ziarenkami owsa włożyli dary; potem zaś tym sitem posługiwała się Matka Boża, która po Wniebowzięciu zawiesiła je między gwiazdami). Toteż i Adam Mickiewicz w ósmej księdze „Pana Tadeusza” napisze:
Na północ świeci okrąg gwiaździstego Sita,
Przez które Bóg (jak mówią) przesiał ziarnka żyta,
Kiedy je z nieba zrzucał dla Adama Ojca,
Wygnanego za grzechy z rozkoszy ogrojca.

Wielka Niedźwiedzica nazywa się po litewsku Grygalio Rataj, czyli Taczka Grzesiowa , a Droga Mleczna – Paukščiu Takas , czyli Szlak Ptasi, gdyż według wyobrażeń ludowych ptaki lecące na wyraj orientują się w nocy właśnie spozierając na tę megamgławicę. Do wigilijnego stołu zaś w Polsce, Litwie i Białorusi zasiada się po ukazaniu się „pierwszej gwiazdy”, którą jest Alfa Aldebarana.
                                                                     ***
          Po 1860 roku L. Berkiewicz wyjechał z Polski, gdzie nie było możliwości prowadzenia badań naukowych ze względu na zupełną obojętność tutejszego społeczeństwa   do   zagadnień naukowych, do Petersburga. Tutaj, korzystając ze wsparcia profesora A. Sawicza, przygotowywał się do egzaminu magisterskiego i dzięki tejże protekcji został przez Uniwersytet Petersburski wysłany na studia do Niemiec, gdzie w ciągu kilku lat zdobył kapitalną wiedzę, a nawet zamieścił w poważnych „Astronomische Nachrichten” publikację o małej planecie Niobe. W języku rosyjskim z kolei opublikował kilka pomniejszych tekstów o planetoidach, względnie o drobnych ciałach niebieskich, krążących wokół Słońca a zwanych inaczej asteroidami, które przedstawiają sobą bryły skalne o średnicy poniżej 1000 kilometrów, obiegające Słońce po orbitach eliptycznych, w większości zawartych między orbitami Marsa i Jowisza, w ciągu od około trzech do siedmiu lat. Część asteroid nosi nazwę Niobidów, czyli 14 dzieci Niobe, królowej Teb, córki Tantala, żony Amfiona, matki licznego pięknego potomstwa. Matka była tak dumna ze swych dzieci, że pewnego razu publicznie się wywyższała nawet nad boską Latoną, matką Apollona i Artemidy, czym ją głęboko uraziła. Wtedy to siedem córek i siedem synów Niobe zostali bezlitośnie co do jednego wystrzelani z łuku przez Apollina. (Bolejącą z rozpaczy Niobe Zeus w odruchu litości przekształcił w skałę, by skrócić jej nieznośne cierpienie).
Asteroidy, zwane inaczej, jak zaznaczyliśmy powyżej, małymi planetami lub planetoidami, zaczęto odkrywać dopiero w XIX wieku. W 1801 zlokalizowano, a półtora roku później znowu „zgubiono”, planetoidę Ceres (770 kmw poprzecznicy), w 1802 – Pallas (490 km pop.), w 1804 – Junonę, w 1807 – Westę, w 1845 – Astreę itd. Jednym z pionierów badania planetoid był Johannes Daniel Titius, astronom niemiecki, autor wzoru empirycznego (1766), pozwalającego na podstawie znanych informacji przewidywać istnienie i obliczać orbity nie odkrytych jeszcze obiektów kosmicznych, krążących wokół Słońca.
Planetoida Ikar z powodu dużej ekscentryczności orbity zbliża się czasami do Słońca na odległość zaledwie 34 mln km, czyli dwa razy bliżej niż Merkury. Apollo zaś posiada peryhelium wewnątrz orbity Ziemi, a planetoida Amor osiąga punkt przysłoneczny między orbitą Marsa a Ziemi.
W ciągu zaś XX wieku odkryto i „ochrzczono” wszystkie asteroidy o średnicy powyżej 40 km (w 1949 roku m.in. Ikara). Uważa się, że w sumie jest około 40 tysięcy planetoid, z których dwa tysiące mają swe nazwy, a reszta jest bezimienna i posiada tylko cyfrowe oznakowanie. Przy okazji warto wspomnieć, że planetoida numer 1112 nosi nazwę Polonia (Polska), zaś numer 1263 – Varsovia (Warszawa).
W swoim czasie dla rozwoju mechaniki nieba jako nauki duże znaczenie miało odkrycie faktu, ze Jowisz silnie zakłóca ruch planetoid. Według teorii perturbacji nie może się zdarzyć, aby czasy obiegów dwu planet były do siebie w stosunku liczb małych, gdyż wówczas większa planeta wytraci mniejszą z jej pierwotnej drogi. Jak tego dowiódł wielki matematyk francuski Joseph Louis Lagrange (1736–1813) w opracowanym przez siebie tzw. „zadaniu trzech ciał”, istnieje w danym przypadku tylko jeden wyjątek, a mianowicie, kiedy te trzy ciała niebieskie znajdują się w wierzchołkach trójkąta równoramiennego; wówczas bowiem układ jest trwały. Jak to później wykryto, warunek ten spełnia niemal dokładnie grupa kilkunastu planetoid, które opatrzono imionami bohaterów Wojny Trojańskiej i dlatego nazywa się je „Grekami” i „Trojańczykami”. Są to drobne ciała niebieskie jednakowo oddalone od Słońca i Jowisza. Ich czas obiegu dookoła Gwiazdy Dziennej ma się do czasu obiegu Jowisza jak jeden do jednego, co według teorii powinno było prowadzić do poważnych zaburzeń, gdyby ta grupa nie zachowywała stale jednakowego oddalenia id Słońca i Jowisza, czyli nie zajmowała z Jowiszem i Słońcem wierzchołków trójkąta równobocznego.
Planetoidy są obiektami astronomicznymi względnie najsłabiej zbadanymi, gdyż niewielkie rozmiary utrudniają dokładnie im przyjrzenie się za pomocą nawet teleskopów elektronicznych. Mimo to badania są prowadzone od wielu lat, a jednym ze znakomitych znawców tej materii był Leopold Berkiewicz, autor szeregu publikacji o planetoidach i asteroidach. W roku 1865 pomyślnie obronił rozprawę magisterską na temat perturbacji orbity małej planety Junony, doznawanych od Jowisza. Niebawem został mianowany docentem astronomii i geometrii na nowo powstałym Uniwersytecie w Odessie. W 1868 uzyskał stopień naukowy doktora na podstawie rozprawy pt. „Izuczenije dwiżenija płanety Junonyi został mianowany profesorem nadzwyczajnym, po roku zaś zwyczajnym, tejże uczelni, czyli Uniwersytetu Noworosyjskiego w Odessie.
L. Berkowicz pod pewnym względem stanowił zaprzeczenie starożytnego typu żydowskiej osobowości, całkowicie oddanej mistycznemu oglądowi istoty bytu i zupełnie obojętnej na empiryczne poznanie świata realnego. O tej tradycyjnej mentalności hebrajskiej znajdujemy jakże przejmujące słowa w jednej z apokryficznych ksiąg sybiliańskich: „Jest miasto w kraju Ur Chaldejskim, skąd ludzi ród sprawiedliwych pochodzi. Pragnienia ich są godne, a czyny zawsze szlachetne. Nie zajmują się kolistą drogą słońca lub księżyca, ani cudownościami na ziemi, ni lazurową głębią oceanu, ani tym, czego zapowiedzią jest kichnięcie. Nie zajmują się ptakami ani objaśnieniami ptasich lotów, ani wróżbitami, magami, zaklinaczami, nierozumnymi oszustwami brzuchomówców. Nie wyczytują w gwiazdach przepowiedni chaldejskich i nie zajmują się astrologią. Albowiem oszustwem jest wszystko, czego ludzie nierozumni każdego dnia dociekają, trudząc swój umysł bezużytecznym dziełem. Tych to fałszerstw wyuczyli nieumiejętnych, przez co wiele zła spotkało ludzi na ziemi, porzucili bowiem drogę prawości i szlachetne czynyBieg dziejów jednak niezbicie wykazał, że wcale nie jest oszustwem i wcale nie prowadzi do upodlenia to wszystko, czego dociekają ludzie nauki; ten bowiem „realny świat”, który człowieka otacza, jest nie mniej mistyczny, tajemniczy i cudowny w swej nieskończonej rozumności, urodzie i harmonijnej złożoności (dzieło świadczy o Mistrzu), niż bezpośrednio intuicyjnie kontemplowany Absolut. Jeden jest bowiem we wszystkim, a wszystko w Jednym. Poznanie naukowe stanowi nieodłączną naturalną część poznania integralnego, zmierzającego do wytłumaczenia największych tajemnic Bytu.
                                                                         ***
            Leonid Berkiewicz był pierwszym profesorem astronomii na Uniwersytecie Noworosyjskim. Współcześni podkreślali, iż był wytrawnym znawcą swego przedmiotu, doskonale, jak na owe czasy, orientującym się w zagadnieniach nauki astronomicznej, autorem szeregu artykułów naukowych, publikowanych w języku polskim, rosyjskim i niemieckim. Co prawda wykłady jego nie wyróżniały się świetnością stylu i formy, były jednak logiczne, konkretne i wprowadzały studentów skutecznie w subtelne niuanse mechaniki niebieskiej.
Warto odnotować, że od samego początku i przez cały czas swego istnienia Uniwersytetu Noworosyjskiego element polski odgrywał w jego życiu rolę pierwszoplanową. Uczelnia ta, istniejąca do dziś pod inną nazwą, powstała w 1865 roku. Jej nazwa pochodziła stąd, że w oficjalnej nomenklaturze rosyjskiej administracji tereny położone na północ od Morza Czarnego były urzędowo zwane Noworosją. Odessa okazała się wcale korzystnym miejscem dla rozwoju nauk, po pierwsze, ze względu na okoliczność, że była i przedtem miastem kulturalnym, portowym, ruchliwym, którego róznoplemienna ludność (Grecy, Żydzi, Niemcy, Francuzi, Włosi, Rosjanie, Cyganie, Rumuni, Ukraińcy) wyróżniała się specyficzną bystrością umysłu i talentami, oraz, po drugie, dlatego, iż te tereny stanowiły optymalny teren badawczy zarówno dla lingwistów, etnografów, historyków, psychologów, jak i dla reprezentantów nauk przyrodniczych – ze względu chociażby na obfitą florę i faunę Morza Czarnego, jak tez na swoistość geologiczna i biologiczną tamtejszych terenów lądowych. Nic więc zaskakującego nie powinno się dostrzegać w fakcie, że już w kilka lat po założeniu wszechnicy w Odessie stała się ona jednym z najbardziej prężnych zakładów naukowych Rosji, a jedną z nauk, które doznały tu znaczącego rozwoju, była właśnie astronomia.
Po 1880 roku Berkiewicz prowadził tylko zajęcia zlecone, ale padł ofiarą intryg (zarzucono mu fałszywie defraudację grosza rządowego), tak iż nieoczekiwanie dla siebie po ćwierćwieczu rzetelnej pracy stracił katedrę, pensję i uprawnienie do emerytury. Był człowiekiem prawym i bezkompromisowym, co mu narobiło wielu wrogów, a w końcu niemal doprowadziło do klęski losowej, gdyż mało zabrakło ku temu, aby na starość pozostał bez środków do życia. Niektórzy psychologowie twierdzą, że aby nie wzbudzać zawiści, musi się niekiedy zamanifestować także swe słabsze strony. Pocieszy to zawistników i uśpi na jakiś czas ich gadzią czujność. Zawistna głupota, dominująca wśród ludzi, nie wybacza nie tylko doskonałości, lecz nawet po prostu talentu czy wybitności lub oryginalności. A im większa czyjaś doskonałość w jakiejkolwiek dziedzinie, z tym większą zaciekłością i solidarnością głupcy na nią się zasadzają. Trzeba więc od czasu do czasu rzucać im kość w postaci informacji o jakimś swym – prawdziwym lub wydumanym – potknięciu, aby mogli myśleć, że nie jesteś doskonały, co ich przejściowo pocieszy i uspokoi. Jeśli zaś nie stworzysz ujścia dla ich jadu, będą się miotać jak wściekłe psy i w końcu cię zagryzą. Okaż im ostentacyjnie, że czegoś nie rozumiesz lub nie potrafisz, ale w żadnym razie nie mogą to być uchybienia moralne, gdyż te natychmiast zostaną użyte jako pretekst do pogrążenia ciebie. Zachowanie poziomu etycznego da ci poczucie mocnego gruntu pod nogami i świadomość słusznej przewagi nad podłą miernotą. Wbrew pozorom zawistne intryganctwo i plotkarstwo nie stanowią tylko próżnego wstrząsania powietrzem; ich skutki często bywają opłakane zarówno w sferze prywatnej, jak i publicznej. Tak np. w 1124 roku angielscy Żydzi puścili w obieg plotkę, iż rzekomo majstrowie z mennicy królewskiej fałszują monetę, zmniejszając w nich zawartość srebra. Król, gdy przekazano mu tę pogłoskę, wziął ją, że tak powiemy, za dobrą monetę i skazał wszystkich domniemanych „przestępców” na kastrację oraz odcięcie prawej reki, której to kaźni niezwłocznie dokonano. W ten sposób afroazjatyccy koczownicy zajęli miejsce uczciwych rodzimych specjalistów i po kilku dziesięcioleciach doprowadzili system monetarny Anglii do krachu. (Po 800 latach przeprowadzono w Wielkiej Brytanii skrupulatne badania, które wykazały, iż wszystkie bite przed 1124 zawierały tyle samo srebra – 93%, fałszowanie zaczęło się dopiero wówczas, gdy mennicą zawładnęli Żydzi. Po kilkudziesięciu latach cierpliwość Anglosasów się skończyła, tysiące Żydów pomordowano, setkom lano publicznie do gardła roztopione srebro i złoto, aby się nim wreszcie nasycili, a wszystkich z Anglii wypędzono).
W średniowieczu uważano plotkarstwo w krajach arabskich za cechę eunuchów, „plotkujących długonogich”. Podobno bowiem zauważono, iż po kastracji zjawiały się u tych nieszczęśników wtórne kobiece cechy płciowe, takie jak zmiana głosu, wydłużanie się kończyn dolnych, skłonność do nie kończących się rozmów, lekkość obyczajów, zaokrąglanie się kształtów, miękkość ruchów, przewrotność, kłamliwość itd. Było w tych stwierdzeniach nieco ironicznej przesady, znamienne jednak, że zawiść i plotkarstwo uchodziło tam za cechę niemęska, dającą wyraz swoistej ułomności charakterologicznej.
Na dokuczliwość jednak plotkarza, tak jak na dokuczliwość żony sekutnicy, trudno znaleźć antidotum. Bernardino degli Albizzeschi (1380–1444), jeden z wielkich humanistów włoskich, pisał: „Nie ma sposobu, ażeby uniknąć w życiu złych ludzkich języków… Wiedz, że człowiek, który żyjąc na tym świecie czyni dobro, ile tylko zdoła, choćby nie wiem co uczynił, i tak o nim źle mówić będą. Jednakże kpij sobie ze świata i nie przejmuj się nim, i nie stawaj po jego stronie, bo kto się w jakikolwiek sposób za światem opowie, zawsze traci. Świat przynosi jeno grzech i dlatego kpij sobie ze świata i czyń zawsze dobro, i pozwól, niech mówią, źle czy dobrze mówiąZ reguły wszelako bywa tak, że niezależnie od tego, czy się przejmujemy ludzką obmową, czy nie, i tak padamy jej ofiarą. Szczególnie zaś narażeni na nią są ludzie znakomici, wartościowi, pożyteczni, budzący odruchową niechęć miernot, czyli większości każdego społeczeństwa. Nie przypadkiem Rene Descartes rozpoczynał swą „Rozprawę o metodzie” ironicznym zdaniem: „Rozum jest rzeczą najsprawiedliwiej rozdzieloną na świecie: każdy bowiem mniema, iż jest weń dobrze zaopatrzony, że nawet ci, których najtrudniej zadowolić w innych sprawach, nie zwykli pożądać go więcej niż go posiadają. I są bardzo niemile zaskoczeni faktami, które to wygodne przekonanie podważają. A jednym z takich „oburzających” faktów jest w oczach miernoty (w tym miernoty zasiadającej na katedrach profesorskich i w fotelach ministerialnych) fakt samego istnienia człowieka wartościowego, utalentowanego prawdziwie mądrego i bezkompromisowego.
Dostał się więc i zacny Leopold Berkiewicz między żarna ludzkiej zawiści i nienawiści. Na szczęście znalazło się obok kilka osób prawych, którzy podali mu rękę w trudnej chwili i pomogli wyjść z opresji obronną ręką. W 1891 roku Leopold Berkiewicz został na wniosek S. Glasenapa wybrany członkiem Rosyjskiego Towarzystwa Astronomicznego i odtąd mieszkał przeważnie w Petersburgu, gdzie współpracował z kilkoma pismami o charakterze popularnonaukowym, co umożliwiało jakie takie łatanie dziurawego budżetu miesięcznego. Utrzymywał liczne kontakty z polskimi naukowcami, przebywającymi nad brzegami Newy. Zmarł w 1898 roku. Nie wiadomo, gdzie został pochowany; bliskich przyjaciół nie miał i szybko o nim zapomniano. Taki bywa los wielu ludzi wybitnych i niepospolitych.

***





HERKULES DEMBOWSKI


Przyszedł na świat 12 stycznia 1812 roku w Mediolanie, w rodzinie polsko-włoskiej. Jego ojciec był oficerem w oddziałach Tadeusza Kościuszki i Henryka Dąbrowskiego, później przeszedł do służby włoskiej i zrobił w tym kraju godną karierę, uzyskując rangę generała brygady oraz stanowisko gubernatora Ferrary. (Zmarł w 1823 roku). Dembowscy vel Dębowscy byli ongiś dość szeroko rozgałęzionym szczepem szlacheckim, zamieszkałym w różnych prowincjach Rzeczypospolitej, a pieczętującym się m.in. herbami: Jelita, Kornic, Ostoja, Przyjaciel, Prus Secundo. Nie wiadomo, czy wszyscy Dembowscy wywodzili się ze wspólnego pnia, czy też od różnych protoplastów; raczej ta druga ewentualność byłaby wszelako bardziej prawdopodobna. O jednych spośród nich, mianowicie o używających godła Jelita, Bartosz Paprocki w dziele „Herby rycerstwa polskiego” podawał: „Dom Dębowskich z Dębowej Góry w województwie łęczyckim, z której Andrzej Dembowski, dworzaninem będąc u Zygmunta Starego, króla, potem starostą hrubieszowskim, w ziemi bielskiej majętność dostawszy, wojewodą był tamże. 26 lipca 1647 roku Stanisław Dembowski, cześnik oszmiański, deputat starodubowski, podpisał wyrok Trybunału Głównego Wielkiego Księstwa Litewskiego w Wilnie dotyczący pewnej sprawy majątkowej (Lietuvos Vyriausiojo Tribunolo sprendimai, s.475, Vilnius 1988).W kulturze polskiej są znani przede wszystkim: Leon Dembowski (1789–1877), działacz społeczny i pamiętnikarz (Wspomnienia, 1898); Edward Dembowski (1822–1846), publicysta patriotyczny, zamordowany przez Austriaków podczas manifestacji polskiej w Podgórzu; Jan Dembowski (1869–1963), wybitny biolog i entomolog, autor „Psychologii zwierząt” (1946), „Psychologii małp” (1951), „Okiem biologa” (1968) oraz około 120 innych publikacji.
Z domu Dembowskich pochodziło też kilku dalszych utalentowanych mistrzów pióra, pędzla i szabli. Herkules Dembowski pieczętował się herbem Jelita. Jego matka Matylda wywodziła się z włoskiego rodu szlacheckiego Viscontich od setek lat słynącego w Lombardii. W domu panowała ciepła i spokojna atmosfera, rodzice dbali o syna, a matka uczyła go m.in. muzyki, sprzyjając duchowemu i moralnemu rozwojowi uzdolnionego chłopca. (Friedrich Wilhelm Foerster powiadał, iż „nic tak nie kształci zmysłu domowego, jakwłaśniemuzyka domowa”). Uczono też chłopca – odpowiednio do obowiązującej u szlachty europejskiej obyczajowości – panowania nad własnymi uczuciami i odruchami, poddawania swego życia rozumowi i szlachetnej rozwadze ducha, co było zgodne z pradawną tradycją greko-rzymską. W księdze siódmej „Praw” Platona czytamy przecież: „Właściwy sposób życia polega nie na tym, żeby uganiać się wciąż za radością, ani bezwiednie uciekać przed cierpieniem, ale na tym, ażeby cieszyć się pośrednim stanem, pogodą ducha, tą pogodą, którą wszyscy idąc za jakimś wieszczym natchnieniem trafnie przypisujemy Bogu. Osiągnąć ją starać się musi silnie również i spośród nas, ludzi, ten, kto zamierza stać się bożym mężem. Nie powinien on ani sam dać się porwać żądzy uciechy – jakby go w ogóle mogło oszczędzić cierpienie – ani dopuścić, aby porwała kogoś innego, młodego czy starego, mężczyznę czy kobietę, a już najmniej, żeby jej uległo niedawno narodzone dziecko. W dzieciństwie bowiem urzeczywistnia się najpełniej to, co się mówi, że zwyczaje rodzą obyczajePod opieką mądrych i odpowiedzialnych rodziców wyrastał Herkules na młodzieńca, o którym mówiono, że „będą z niego ludzie”.
A jednak wszystko, co dobre, trwa krótko. Szczęśliwe dzieciństwo minęło szybko. Gdy Herkules Dembowski miał zaledwie dwanaście lat, umarli obaj jego rodzice, a osierocony chłopiec musiał wykrzesać w swym sercu wiele mocy i uporu, by w nowych warunkach stawiać czoło przeciwieństwom złośliwego losu. Bez stanowczej woli zwycięstwa i uporczywego samodoskonalenia nie przetrwałby okresu głębokiego osamotnienia, a jednak poradził sobie i postawił na swoim, wychodząc obronną ręką ze zmagań z twardym przeznaczeniem. Wszystko bowiem da się przezwyciężyć, o ile się stanowczo uprze przy swoich postanowieniach. Jak pisał bowiem filozof, „nie ma rzeczy tak trudnych i przykrych, których by nie przezwyciężył duch ludzki, a ustawiczne ćwiczenie nie zamieniło w zażyłość, ani też nie ma tak dzikich i samowładnych namiętności, których nie ukróciłaby karność. Cokolwiek bowiem duch sobie każe, to i zdobędzie. Niektórzy doszli do tego, że nie śmieli się nigdy, niektórzy zakazali sobie wina, inni rozkoszy cielesnych, a inni wszelkich napojów. Jeden, zadowalając się krótkim snem, na całą noc rozciągnął niezmordowane czuwanie, drudzy nauczyli się biegać na bardzo cienkich, zawieszonych na górze linach, inni dźwigać ogromne i prawie że siły człowieka przekraczające ciężary, inni zanurzać się w niezmierzone głębiny i długo wytrzymywać pod powierzchnią morza – bez możliwości regularnego oddechu. Są jeszcze tysiące innych rzeczy, w których uporczywość przełamała wszelką przeszkodę i jawnie dowiodła, że nie ma niczego trudnego do wykonania, w czym duch sam sobie nakazał wytrwałość(Seneka, O gniewie, ks. II, r. XII). Także i z sieroctwem można sobie poradzić, o ile jest się dzieckiem dzielnym i rozumnym.
Mając trzynaście lat Herkules Dembowski wstąpił do austriackiej szkoły morskiej w Wenecji i w 1829 roku ukończył ją w randze kadeta. Następnie przez wiele lat służył w austriacko-włoskiej marynarce wojennej, awansując do coraz to wyższych stopni oficerskich. Uchodził za człowieka honoru, na którym można polegać jak na Zawiszy, i był za to ceniony zarówno przez zwierzchników, jak i przez podkomendnych żołnierzy. Już w tym młodym wieku traktował życie w sposób filozoficzny i uważał obowiązek oraz godność ludzką – swoją i cudzą – za rzecz najważniejszą. Jak pisał Immanuel Kant: „Die grösste Angelegenheit des Menschen ist, zu wissen, wie er seine Stellung in der Schöpfung gehörig erfülle und recht verstehe, was man sein muss, um ein Mensch zu sein. Wielu bowiem uważa się za ludzi, choć w istocie niewiele w nich człowieczeństwa.
Herkules Dembowski jako oficer morski brał m.in. udział w zwalczaniu piratów na Morzu Śródziemnym, przejawiając w starciach z nimi wielką odwagę osobistą, męstwo i umiejętność walki wręcz. Także w sytuacjach krańcowych zawsze panował nad sobą i brał na siebie odpowiedzialność za los powierzonych jego zwierzchnictwu marynarzy. Wydaje się, że swe najpiękniejsze cechy charakteru wyniósł z domu rodzinnego, z owego pięknego okresu, gdy żyli jeszcze jego rodzice. Jak zauważał bowiem F. W. Foerster, „gdyby nawet zdolności przywódcze były wrodzone, to i tak potrzebowałyby one jak najstaranniejszego kształcenia. Karność woli, panowanie nad sobą, takt w postępowaniu z ludźmi, surowa rzeczowość bez frazesów, ćwiczenie się w poczuciu pełnej odpowiedzialności – oto między innymi te właściwości kierownicze, których kształcenie jest o wiele ważniejsze, niż wiedza i nauka. (…) Należy bardziej apelować do osobistej odpowiedzialności i honoru, a nawet wprost do świadomości tego wszystkiego, co młody człowiek winien jest swej godności, jako przyszły przywódca społeczeństwa.
Najwyższa zaś zasada przewodzenia nakazuje w życiu publicznym zajmować taką postawę i tak postępować, by w każdej chwili móc być sfotografowanym; a mówić tak, by słowa, które się wypowiada, mogły w każdej chwili dostać się na łamy dziennika. Taka jednak postawa wymaga długotrwałej wprawy w kierowaniu sobąDlatego też widocznie można powiedzieć, że samowychowanie odgrywa od pewnego momentu w życiu młodego człowieka rolę kluczową i nadaje ostateczny kształt jego osobowości, wyrastającej także z podłoża stosunków społecznych, w które jest wpisane jego życie. Tak też było w przypadku Herkulesa Dembowskiego. Odbył on szereg podróży morskich na statkach wojennych do najrozmaitszych zakątków kuli ziemskiej, poznając jej cudowne, urozmaicone piękno. Poznał również wiele krajów i narodów, ich oryginalne dzieje, religię, kulturę, tradycje, obyczaje i filozofię życiową, co niezmiernie wzbogaciło jego własny świat wewnętrzny, umysł i osobowość.
H. Dembowski nigdy nie ukrywał swego polskiego pochodzenia, mimo iż całe życie spędził wśród obcych, nie zawsze życzliwie wobec polskości usposobionych. Ale też specjalnie się z tym nie obnosił. Etniczne zadufanie nie świadczy o wielkim rozumie, ani tym bardziej szowinizm, rasizm czy pogarda i nienawiść do „obcych”. W 1839 roku odwiedził Fryderyka Chopina w Valdemozie; przebywała tam także George Sand, która później uwieczniła Herkulesa w jednym ze swych tekstów.
Trudy życia żołnierskiego, surowe warunki bytowania codziennego oraz ciągłe przebywanie nad woda sprawiły, iż Dembowski w wieku zaledwie trzydziestu lat nabawił się ostrego reumatyzmu, następnie podagry, a cierpienia jego były tak nieznośne, że nie potrafił sobie z nimi poradzić i w 1843 roku podał się do dymisji, rezygnując z losu wilka morskiego, który tak bardzo odpowiadał jego usposobieniu. I tym zresztą razem postąpił zgodnie z nakazem rozumu. Jak powiadał bowiem jeszcze Epiktet (50–138): „Ilekroć podejmujesz się jakiejś roli, która przerasta twe siły, to nie tylko źle ją odegrasz, lecz nadto zaniechasz innej, którą z powodzeniem mógłbyś dobrze odegraćSłusznie też rozwinął tę tezę Grzegorz z Nazjanzu (329–374), gdy zalecał: „Nie walcz z prądem rzeki!– Niech wyuczonemu jazdy konnej nie zachce się śpiewać! Z obawy przed czym? Byś, bracie, nie zawiódł i w jeździe, iw śpiewieCóż by bowiem zyskał H. Dembowski, gdyby po zapadnięciu na dotkliwe schorzenie upierał się przy kontynuowaniu kariery morskiego oficera? Nie potrafiłby przecież sprostać tym trudnym obowiązkom, a siebie naraziłby na niebezpieczeństwo ciężkiego kalectwa i przedwczesnej śmierci. Bywa, że nawet najtwardszy mąż musi ustąpić przed przerastającym ludzkie siły okolicznościami życia, co przecież nie koniecznie przynosi ujmę moralną, o ile się rzetelnie wywiązało ze swych dotychczasowych zobowiązań i podjęło się pełnienia nowych, bardziej odpowiednich do naszych aktualnych możliwości.
Tak więc i H. Dembowski osiadł w łagodnym pod względem klimatu Neapolu i rozpoczął tu nowy rozdział swego życia. Traf sprawił, że się spotkał tu i zaprzyjaźnił z Antonim Nobile, astronomem obserwatorium w Capodimonte i za jego namową zaczął, początkowo po amatorsku, jako swoiste hobby, dokonywać obserwacji gwiezdnego nieba. Jak pisał polski historyk Aleksander Birkenmajer, Dembowski, „zakupiwszy na początek małe i niezbyt precyzyjne narzędzie (pięciocalową lunetę dialityczną) potrafił mimo to już wkrótce osiągnąć wartościowe wyniki naukowe. W swej prywatnej dostrzegalni u stóp Wezuwiusza (w San Georgio a Cremano) rozpoczął przy końcu roku 1851 pomiary względnej odległości gwiazd podwójnych, który to teren pracy pozostał odtąd jego specjalnością aż do końca życia. Wrodzony talent i zręczność obserwatorska, dalej ogromna wytrwałość i niezwykła bystrość wzroku sowicie wynagradzały niedoskonałość instrumentu. Toteż już pierwsze jego publikacje (1855) zwróciły na niego uwagę astronomów, zwłaszcza że opierały się na nowej metodzie mierzenia kątów pozycyjnych. Do jesieni roku 1858 powtórzył Dembowski mikrometryczne pomiary prawie wszystkich tzw. jasnych gwiazd podwójnych, wykonane przedtem przez W. Struvego w Dorpacie, a nadto paru innych, które nie były co do światła zbyt słabe dla jego małej lunety. Ogólna liczba jego ówczesnych obserwacji przekracza dwa tysiące, przy czym jego zasługa polega nie tyle na ich ilości, ile na zadziwiającej precyzji, do jakiej je doprowadzić potrafił. Dodać jeszcze trzeba, że w owej epoce poza Dembowskim zaledwie trzech innych obserwatorów uprawiało ten dział astronomii, toteż jego pomiary posiadają podstawowe znaczenie dla obliczania orbit gwiazd podwójnych.
Nie zatrzymując się na pierwszych świetnych osiągnięciach uczony pracował dalej także nad wyznaczaniem bezwzględnych pozycji gwiazd podwójnych i w 1859 roku ogłosił drukiem wyniki pierwszej serii obserwacji, z zainteresowaniem przyjęte przez europejską społeczność naukową. W tymże czasie Dembowski przeniósł się do północnej Lombardii, gdzie w miejscowości Gallarate wydzierżawił willę, w której własnym kosztem urządził prywatne obserwatorium astronomiczne i niemal bez reszty poświęcił się ulubionemu zajęciu, które wydawało się z biegiem lat pochłaniać go coraz bardziej. Obserwacje prowadził z pomocą siedmiocalowego refaktora Merza (słynnego optyka z Monachium)0, a zamiarem jego było powtórne dokładne zmierzenie gwiazd podwójnych ówcześnie już opisanych w tzw. katalogach dorpackim i pułkowskim. Wydawało się, że był to zamiar przekraczający możliwości pojedynczego naukowca – nad słynnymi katalogami O. i W. Struve razem z całym licznym sztabem współpracowników pochylali się ponad pół wieku, a powstałe w ten sposób dzieło stanowiło chlubę nauki europejskiej swego czasu. Dzięki jednak niespożytej pracowitości i wytrwałości H. Dembowskiemu udało się w okresie około 1862–1878 zrealizować swój ambitny plan, ponownie skontrolować nie tylko położenie gwiazd podwójnych posiadających szybki ruch orbitalny, ale też zmierzyć – i to nieraz kilkakrotnie – parametry innych obiektów astronomicznych. Dokonał tego w obserwatoriach znajdujących się w Gallarate oraz w San Georgio a Cremano.
Ponadto H. Dembowski odkrył i dokonał pomiarów około sześciu tysięcy nowych gwiazd podwójnych; za swe zaś dokonania został w 1878 roku wyróżniony złotym medalem Królewskiego Towarzystwa Astronomicznego w Londynie. Miał tę wygodę, że mógł wszystkie badania finansować z własnej kieszeni. Był człowiekiem dostatecznie majętnym, baronem Włoch, mógł więc sobie pozwolić na „trwonienie” części majątku na zakup astronomicznej aparatury pomiarowej i na publikowanie wyników swych badań naukowych, co mu zresztą żona, wielka pani baronówna Belleli, miała niezmiennie za złe. Nie przypadkiem dawne przysłowie głosi: „Nie szukaj wroga daleko, znajdziesz go w tej, która śpi obok ciebieŻycie małżeńskie H. Dembowskiego nie układało się ponoć zbyt spokojnie, ale uczony usiłował wszystkie wybryki żony znosić po stoicku, gdy zaś nie było na nic rady, krył się w swym obserwatorium, które stanowiło dlań swego rodzaju wieżę ze słoniowej kości. W zasadzie ludzie mądrzy nie powinni się przejmować nikczemnością bliźnich. „Cóż jest bowiem – retorycznie zapytywał Seneka – bardziej niestosownego, niż aby usposobienie mędrca było uzależnione od cudzych nastrojów!. (…). Jeśli więc mędrzec powinien się złościć z powodu haniebnych uczynków, podniecać się i zasmucać z powodu występków, w takim razie nie byłoby na świecie istoty srożej umęczonej od mędrca, ponieważ całe jego życie musiałoby upłynąć na ciągłym gniewie i smutku. Jaka kiedy znajdzie się chwila, w której by nie widział rzeczy godnych napiętnowania? Ilekroć wyjdzie z domu, tylekroć będzie musiał przechodzić obok złoczyńców, ludzi chciwych, marnotrawców i bezwstydników, co gorsza – zadowolonych właśnie z powodu takiego postępowania. Dokąd tylko zwrócą się jego oczy, muszą dojrzeć coś gorszącego. Sił mu nie stanie, jeżeli tylekroć będzie od siebie wymagał gniewu, ilekroć go słuszna sprawa wymaga. (…). Lecz po co mam się zapuszczać w szczegóły? Kiedy zobaczysz rynek natłoczony tłumami, a przez zbiegowisko całej ludności wypełnione po brzegi miejsce zgromadzeń ludowych ogrodzone barierami i cyrk, gdzie pospólstwo pokazuje swoją największą liczebność, bądź przekonany, że tam się tyle samo gromadzi występków, co ludzi. Wśród tych, którzy odziani są w togi, nie ma żadnego pokoju, ale jeden dla znikomego zysku czyha na zgubę drugiego, a każdą własną korzyść osiąga tylko przez cudzą krzywdę. Człowieka szczęśliwego mają w nienawiści, nieszczęśliwego – w pogardzie. Ciężarem dla nich każdy, kto większy, dla mniejszego – sami są nieznośnym ciężarem. Sprzeczne żądze wprawiają ich w podniecenie. Wszystko pragną poświęcić dla błahej przyjemności i łupu. Życie ich nie różni się niczym od igrzysk gladiatorów, ponieważ z tymi samymi urządzają pijatyki i z tymi samymi walczą. Tw3orzą społeczność dzikich bestii, z tą tylko różnicą, że te są przynajmniej dla siebie wzajemnie łagodne i powstrzymują od gryzienia osobników tego samego gatunku, a tamci przez to się nasycają, że jedni rozszarpują wzajemnie drugich. Tym różnią się z gruntu od nierozumnych zwierząt, że one dają się obłaskawić swym żywicielom, wściekłość zaś tamtych pastwi się nawet nad tymi, którzy ich wykarmiliTak było, tak jest i tak pozostanie, jak długo ludzie pozostaną ludźmi.
Wybitne jednostki jednak prowadzi ich los tak, by wykonali przeznaczone im do spełnienia zadanie; i to niezależnie od jakichkolwiek okoliczności zewnętrznych. Być może to nie oni coś czynią, lecz fatum posługuje się nimi jako narzędziami do dokonania tego czy innego obowiązku, stanowiącego jakiś mniej lub bardziej ważny krok w powszechnym rozwoju ludzkości… Jak twierdzą biografowie, H. Dembowski był człowiekiem przesadnie skromnym, przez szereg lat unikał nawet kontaktów z innymi astronomami, gdyż wciąż uważał się za dyletanta w tej materii, ponieważ nie posiadał formalnego wykształcenia uniwersyteckiego. Była to w ewidentny sposób postawa niewłaściwa, gdyż nie posiadanie dyplomów, lecz realne dokonania w określonej dziedzinie wiedzy stanowią o wartości i poziomie badacza. Ileż to tysięcy dyplomowanych „astronomów z zawodu” anonimowo odeszło w zapomnienie, a imię „nieuka” czy raczej „samouka” Herkulesa Dembowskiego, astronoma z powołania, należy wciąż do najsłynniejszych w nauce światowej. Mniejsza jednak o ambicje, niedobrze działo się, że przesadna skromność zmuszała uczonego do długiego zwlekania z publikowaniem wyników swych prac i odkryć, których ogłaszanie rozpoczął z oporami dopiero w 1872 roku na łamach berlińskiego pisma „Astronomische Nachrichten”. Całość zaś jego dzieła ujrzała światło dzienne już po śmierci autora w postaci dwóch opasłych tomów pt. „Misure micrometriche di stelle(Rzym 1883–1884), stając się z miejsca jednym z klasycznych dzieł nauki astronomicznej XIX wieku.
Nie od rzeczy byłoby przypomnieć, że inicjatorami byli dwaj wybitni astronomowie: Giovanni Virginio Schiaparelli, dyrektor obserwatorium w Mediolanie, oraz Otto Wilhelm von Struve, dyrektor obserwatorium w Pułkowie, autor m.in. odkrywczych prac o Saturnie i jego pierścieniach, obaj o rozgłosie światowym. Tak szlachetna, pozbawiona domieszki zawiści postawa charakteryzuje tylko uczonych prawdziwie wielkiego formatu.
W 1879 roku H. Dembowski nabył posiadłość pod miejscowością Lago Maggiore i przeniósł tam swe obserwatorium. Zamierzał kontynuować prace i snuł plany rozległych badań naukowych. Jednak ogromne zmęczenie z lat poprzednich, niejako zmagazynowane na poziomie molekularnym, stanęło na przeszkodzie realizacji ambitnych zamierzeń. Bolesne ataki podagry uniemożliwiały normalne życie, a tym bardziej prowadzenie działalności naukowej, wymagającej przecież ponadprzeciętnego wysiłku potencjału witalnego. Tym razem już żadnym wysiłkiem woli nie dało się pokonać surowych realiów. Ofiarny uczony został pokonany przez nieubłaganą chorobę i zmarł 19 stycznia 1881 roku. Człowiek bowiem, nawet najwybitniejszy i najwytrwalszy, jest tylko „trzciną”, którą może zabić lada podmuch wiatru czy kropla chłodnej wody. I choć jest to, jak powiadał Blaise Pascal, „trzcina myśląca”, to i tak podlega odwiecznym, nieodwracalnym prawom przemijania – kto się raz urodził, musi kiedyś umrzeć. I nawet zważywszy, że dzieła ludzkie są niekiedy trwalsze od swych twórców, to przecież i one popadają z biegiem czasu w zapomnienie. Imię Herkulesa Dembowskiego nadano jednemu z obiektów geograficznych na powierzchni Księżyca oraz 349-tej planetoidzie („Dembowska”).

***





ALEKSY SAWICZ


Pochodził z pradawnego rodu rycerskiego, od kilku wieków pieczętującego się na terenie Wielkiego Księstwa Litewskiego herbem Sulima. To nazwisko stanowi patronimik od ogólnosłowiańskiego imienia Sawa. Jeszcze przed 1440 rokiem na Podlasiu, w okolicy Drohiczyna, jak też na Wileńszczyźnie, istniało kilka osad o nazwie Sawicze. W późniejszym okresie szlachtę tego nazwiska spotykano w całej Rzeczypospolitej; najsłynniejsi z nich używali przydomków Ryczborski i Zabłocki. „Dobry człowiek”, szlachcic Iwaszko Sawicz podpisał jeden z urzędowych listów Ziemi Żmudzkiej w roku 1500 (Lietuvos metrika, t. 25, s. 229). Bogdan Sawicz w 1511 roku był burmistrzem Wilna, a Bohdan Sawicz – burmistrzem Mińska w okresie 1582–1590.
7 września 1703 roku do ksiąg grodzkich powiatu trockiego wpisano testament Władysława Sawicza: „W imię Trójcy Przenajświętszej, Ojca, Syna i Ducha Świętego, amen. Ponieważ wszystkie rzeczy za ordynansem Pana Najwyższego poczęte koniec swój brać zwykły, a nad każdym żyjącym wyrok niepochybny śmierci wykonany być musi, Ja, Władysław Sawicz, wiadomo czynię tym moim ostatniej woli testamentem na potomne czasy zostawując – luboć nie w starości lat moich, ani w żadnej innej chorobie, tylko że mi Najwyższy Pan dopuścił od tyrańskich rąk niezbornego jegomości pana Jerzego Mickiewicza, jako się sam tytułuje, podstolego mścisławskiego, zaprosiwszy mnie do dworu Koleśnik w Starostwie Siemeńskim leżącego, tyrańsko zbił, (…) i od tego tyrańskiego zbicia z tego świata schodzę. Proszę jejmości pani Katarzyny Szczygłowskiej, najmilszej żony mojej, i pana Józefa Sawicza, syna mego miłego, aby tego tak tyrańskiego zbicia mego i kontuzji dochodzili. Oddając duszę moją grzeszną Bogu, upadam na twarz serca mego przed Przenajświętszą Panną Maryą (…) proszę, aby świętemi i pobożnemi modlitwami duszę moją przed strasznym Sądem Bożym ratowali, comkolwiek przeciwko przykazaniom z ułomności mojej wykroczył. Ciało moje grzeszne, które z ziemi jest, tejże oddaję ziemi, które ma być schowane w Kościele Siemeńskim obrządkiem katolickim. Na msze święte i jałmużny ubogim taż miła jaśnie wielmożna pani małżonka moja i mój pan syn Józef Sawicz według przemożenia swego dać mają. (…). Żegnam jw. panią małżonkę moją, a za wszelakie affekta dziękuję, jakom doznał wszelakiego poszanowania o dobrego pożycia od jejmości. Proszę, ażeby mnie na tamtym świecie nie zapominała, i przez msze święte i jałmużny ubogim, żeby duszę moją ratowała modłami przed majestatem Najwyższego Pana. Żegnam syna mego miłego, pana Józefa Sawicza, ojcowskie moje wlewam błogosławieństwo, a napominam, aby matkę dobrodziejkę swoją szanował i w powszechnej zgodzie żył. Żegnam najmilsze córki moje, także ojcowskie wlewam błogosławieństwo, i napominam, aby matce swojej usługę i poszanowanie czyniły, a za duszę moją Najwyższego Pana błagały. Żegnam ichmościów panów sąsiadów, dobrodziejów moich, a comkolwiek przykrości komu z nieostrożności uczynił, proszę, aby z prawego serca odpuściwszy, westchnieniem swoim do Najwyższego pana duszę moją ratowali. (…) Pisan w Piedziszkach… Władysław Jan Sawicz”…
W licznych wywodach szlacheckich w ciągu XIX wieku byli Sawiczowie, jako „familia dawna i starożytna w Xięstwie Litewskim” wielokrotnie potwierdzani w rodowitości przez zgromadzenia deputatów szlacheckich Wilna, Mińska, Kijowa oraz przez Departament heroldii Senatu Rządzącego w Petersburgu.
Reprezentanci tego rozgałęzionego rodu zamieszkujący ziemie ukrainne używali przeważnie nazwiska podwójnego: Sawicz-Ciechanowicz albo Sawicz-Tichonowicz (też herbu Sulima). Zakorzenieni w Ziemi Czernihowskiej brali tu żony m.in. z Ostałowskich, Prokopowiczów, Stefanowskich. (Por. Jan Ciechanowicz, Rody rycerskie Wielkiego Księstwa Litewskiego, t. V, s. 31–39).
Z tej to właśnie rodziny pochodził jeden z najwybitniejszych astronomów europejskich XIX wieku. Ci Sawiczowie siedzieli na dobrach Białowody, położonych nieopodal miasta Sumy. W pobliżu płynie rzeka Nagość, a nieco dalej Psła, do której brzegu przytuliła się ongiś wólka Bolszaja Czernetczyna, obok której leżał zaścianek Puszkarewka, gdzie też 25 lutego 1810 roku przyszedł na świat Aleksy Sawicz, chłopczyk drobny, jasnowłosy, spokojny i delikatnego zdrowia. Ojciec dziecka Mikołaj Sawicz był rodowitym szlachcicem, ziemianinem, pełniącym ówcześnie funkcje isprawnika sądu ziemskiego w Sumach, a później (1815–1823) marszałka szlachty powiatu sumskiego. Był to człowiek absolutnie przyzwoity, rzetelnie pełniący swe obowiązki i cieszący się poszanowaniem u obywateli. Wiele przebywał poza domem, a za gorliwość został odznaczony orderem św. Włodzimierza IV stopnia.
Znajdował jednak czas i dla syna, zaszczepiając mu podstawowe pojęcia moralne, obywatelskie i intelektualne. Gdy chłopiec nieco urósł, został oddany do szkoły powiatowej w miasteczku Sudża guberni kurskiej; a następnie – ponieważ przejawił niezwykłe zainteresowanie dla nauk, co skrzętnie odnotowali nauczyciele – do klasy przygotowawczej przy Uniwersytecie Charkowskim. Mając lat szesnaście został studentem tej wszechnicy, mianowicie jej wydziału nauk moralnych i politycznych, z zamiarem późniejszego studiowania prawa. Niedługo tu jednak bawił, aż przenieść się na Uniwersytet Moskiewski, idąc za namową rodziców – na wydział prawa. Nikt jednak nie powinien zbyt długo żyć cudzym rozumem czy cudzym sumieniem, nawet jeśli jest to rozum i sumienie kochających rodziców. Po to przecież Bóg obdarzył każdą osobę ludzką własnym rozumem i własnym sumieniem (małą iskierką od swego Logosu), by robiła z nich użytek, a nie biegała co rusz po radę do „świętych” przebierańców i bezbożników . Niebawem młody pan Sawicz doszedł do wniosku, że jego powołaniem są raczej nauki ścisłe, i, nikogo nie pytając, przeniósł się na wydział fizyczno-matematyczny. Odtąd zapamiętale poświęcił studiom w zakresie matematyki i astronomii. Oczywiście, można się spierać co do tego, czy ta losowa decyzja była świadomym i wolnym wyborem zupełnie młodego człowieka, czy skutkiem czyjegoś wpływu, czy wreszcie – wyrokiem jakiegoś koniecznego przeznaczenia. W każdym razie musiał to być wybór trudny i w pewnym sensie fatalny, kto bowiem wybiera w życiu drogę poszukiwań naukowych, naraża sam siebie na nieustanną pracę katorżniczą, na znojny trud, na osamotnienie wśród uczonych głupców, i w końcu – na potępienie i spalenie na stosie (w tej czy innej formie). Mimo to właśnie najlepsi spośród ludzi decydują się na pójście tą ciernistą ścieżką: per aspera ad astra.
Jak słońce świeci nad sprawiedliwym i niesprawiedliwym, jak brzemienne i karmiące matki z taką samą miłością opiekują się dziećmi Boga, jak i dziećmi diabła, nie troszcząc się o możliwe skutki, tak też i my jesteśmy częściami tej samej natury, które, podobnie jak owe matki, noszą w sobie coś zupełnie nieprzewidywalnego… Nikt bowiem nie rozwija swej osobowości tylko dlatego, że ktoś mu powiedział, że byłoby to pożyteczne lub wskazane. Natura jeszcze nigdy nie pozwoliła sobie imponować życzliwymi radami. Tylko przyczynowo działający przymus porusza naturę, także ludzką. Bez potrzeby nic się nie zmienia, a już najmniej ludzka osobowość. Jest ona niezwykle konserwatywna, by nie rzec – bezwładna. Tylko najskrajniejsza potrzeba potrafi ją pobudzić. Toteż również rozwój osobowości nie poddaje się żadnym pragnieniom, rozkazom czy intuicjom, bo posłuszny jest jedynie potrzebie; potrzebuje on motywacyjnego przymusu wywieranego przez los wewnętrzny lub zewnętrzny. (…) Rozwój osobowości od jej zarodków do pełnej świadomości jest charyzmatem i zarazem przekleństwem: jego pierwszym skutkiem jest świadoma i nieuchronna izolacja indywiduum, uwolnienie się przez nie z niezróżnicowania i nieświadomości właściwych trzodzie. Oznacza to osamotnienie, a określenie tego nie można zastąpić niczym bardziej pocieszającym. Z osamotnienia nie wyzwala też żadne, choćby najbardziej udane, przystosowanie się, ani najbardziej gładkie dostosowanie do istniejącego środowiska, żadna rodzina, społeczeństwo czy pozycja. Rozwój osobowości jest szczęściem, za które można płacić wyłącznie wysoką cenę. Kto jednak najczęściej mówi o rozwoju osobowości, ten najmniej myśli o jego skutkach, które najgruntowniej odstraszają słabsze umysły.
Rozwój osobowości oznacza wszakże coś więcej niż samą obawę przed nienormalnymi produktami czy osamotnieniem; oznacza on także wierność własnemu prawu. (…) Nasza osobowość nigdy się nie rozwinie, jeśli sami, świadomie i na mocy świadomej decyzji moralnej, nie wybierzemy swojej własnej drogi… Jednakże na własną drogę można się zdecydować tylko wtedy, kiedy uważa się ją za najlepszą. Gdyby jakaś inna droga miałaby być uznana za najlepszą, to zamiast drogą rozwoju naszej własnej osobowości żylibyśmy i szli tą inną drogą. Innymi drogami są konwencje natury moralnej, społecznej, politycznej, filozoficznej i religijnej(Carl Gustaw Jung, Rebis czyli kamień filozofów). Prawdziwe motywy i podstawy naszych decyzji kryją się – być może – w tajemniczych i niedostępnych uwarunkowaniach płynących z przeznaczenia.
 W 1829 roku Aleksy Sawicz ukończył Uniwersytet Moskiewski i podjął pracę zarobkową w charakterze nauczyciela domowego, jednocześnie się szykując do egzaminów magisterskich, które pomyślnie złożył (1833), broniąc rozprawę pt. „O razlicznych sposobach opriedielat’ szirotu i dołgotu miest s pomoszczju astronomiczeskich nabliudienij”. Opublikował też ją własnym nakładem w 1834 roku. Nie była to jednak pierwsza publikacja naukowa początkującego astronoma; takowa bowiem ukazała się jeszcze w 1831 roku na łamach moskiewskiego „Teleskopu” jako recenzja ksiązki profesora D. Pieriewoszczikowa „Rukowodstwo kastronomii
Na początku 1834 r. Aleksy Sawicz, jako rokujący nadzieje młody naukowiec, został skierowany na trzy lata na tzw. Kursy Profesorskie przy Uniwersytecie Dorpackim, przygotowujące młode talenty do podjęcia zajęć dydaktycznych na wyższych uczelniach kraju. Otrzymując wcale przyzwoite wynagrodzenie wynoszące 1200 rubli rocznie, Sawicz doskonalił swe umiejętności i pogłębiał wiedzę pod kierunkiem profesora W. Struve. Ze szczególnym zaś zamiłowaniem spędzał po wiele godzin dziennie w czytelni uniwersyteckiej Dorpatu, dysponującej najbogatszym w Imperium Rosyjskim zbiorem różnojęzycznych dzieł astronomicznych z całej Europy. Ponieważ wykłady w tym uniwersytecie były wówczas prowadzone w języku niemieckim, musiał młody adept astronomii starannie go sobie przyswoić. Właściwie już po pierwszym semestrze przestał mieć jakiekolwiek trudności z rozumieniem wykładów. Profesor W. Struve, który pełnił obowiązki także dyrektora obserwatorium uniwersyteckiego, rychło dostrzegł pilność, wybitne uzdolnienia i pracowitość przybysza z Ukrainy i uczynił go niebawem swym pomocnikiem i współpracownikiem, co stanowiło nie lada wyróżnienie. Tym bardziej, że nadarzyła się niebawem okazja do obserwacji zbliżającej się po raz kolejny do Ziemi komety Halley’a.
W 1836 roku A. Sawicz został mianowany na członka wyprawy Akademii Nauk nad Morze Czarne i Kaspijskie w celu ustalenia ich położenia względem Oceanu Światowego. Była to misja nader odpowiedzialna, złożona z trzech najlepszych słuchaczy wydziału astronomii Kursów Profesorskich. 13 lipca wyprawa wyruszyła z Dorpatu i przez Petersburg, Moskwę, Charków, Taganrog, Nowoczerkask dotarła wreszcie w październiku do Stawropola. Odtąd zaczęto systematycznie ustalać i opisywać współrzędne geograficzne i astronomiczne wielu obiektów przyrodniczych: jezior, rzek, gór itp. Określono położenie morza Kaspijskiego i Czarnego, stwierdzono przy okazji, że pierwsze z nich sytuuje się znacznie niżej niż drugie. Zebrano obszerny materiał badawczy, który następnie był opracowywany i systematyzowany przez uczonych Cesarskiej Akademii Nauk w Petersburgu. A. Sawicz przygotował też osobiście dla periodyku „Zapiski Akademii Nauk” kilka oryginalnych tekstów. Został za te pierwsze wybitne osiągnięcia wyróżniony orderem św. Stanisława IV stopnia. W 1839 obronił rozprawę doktorską w języku niemieckim „Űber die Höhe des Caspischen Meeres und der Hauptspitzen des Caucasischen Gebirges. W tymże roku wygłosił na Uniwersytecie Dorpackim w języku rosyjskim swój pierwszy wykład próbny na temat „O fizycznych właściwościach komet. Próba wypadła pomyślnie i odtąd A. Sawicz rozpoczął karierę nauczyciela akademickiego. Po paru miesiącach został mianowany profesorem nadzwyczajnym astronomii Uniwersytetu Petersburskiego, jak się okazało – na całe pozostałe życie.
                                                                         ***
                   W różnych okresach pracy prowadził zajęcia w zakresie astronomii teoretycznej i praktycznej, geodezji, optyki, teorii względności, mechaniki nieba. Jak wspominali później jego słuchacze, wykłady tego profesora zawsze wyróżniały się ścisłą logiką, dokładnością i przejrzystym układem treści, jak też osobistym zaangażowaniem emocjonalnym, co powodowało, że studenci także przejmowali od nauczyciela takie nieobojętne usposobienie i zaczynali astronomię nie po prostu studiować, lecz się nią fascynować. Od jesieni 1846 r. A. Sawicz był profesorem zwyczajnym Uniwersytetu Petersburskiego, a od zimy 1949 – także profesorem astronomii Głównego Instytutu Pedagogicznego. Na podstawie materiałów zebranych dla prelekcji układał podręczniki akademickie. Tak powstały m.in. „Priłożenije prakticzeskoj astronomii k geograficzeskomu opisaniju miest(1845); „Matiematiczeskaja geografia i pierwyje naczała kosmografii(1850); „Priłożenije teorii wierojatnostiej k wyczisleniju nabliudienij i geodeziczeskich izmierenij(1857); „Naczalnyje osnowanija differencialnogo i integralnogo isczislenija(1861); „Kurs astronomii(t. 1–2, 1874, 1884). Te dzieła wypełniały dotkliwą lukę w rosyjskiej literaturze przedmiotu, były wielokrotnie wznawiane, a nawet wydawane w językach obcych, przede wszystkim w niemieckim.
W roku 1860 A. Sawicz wspólnie z prof. O. Somowem i M. Stasiulewiczem odbył kilkomiesięczną delegację naukową, w której trakcie zwiedził obserwatoria astronomiczne w Niemczech, Francji i Anglii. Pisząc w sprawozdaniu o tym, co go szczególnie uderzyło w szkołach brytyjskich, to okoliczność, że młodzież nie jest tam przeładowana materiałem faktograficznym, lecz uczy się raczej samodzielnego myślenia i praktycznego radzenia sobie w życiu; zwracał też uwagę na okoliczność, iż nauczyciele mają ufny stosunek do podopiecznych i odwrotnie, że są świetnie wynagradzani oraz że w każdej brytyjskiej szkole poświęca się wiele uwagi wychowaniu fizycznemu i sportowi. Także jeśli chodzi o organizację sieci akademickich obserwatoriów astronomicznych, A. Sawicz uważał, że wiele z zachodnich doświadczeń warto było przenieść na grunt rosyjski i sam niemało w tym kierunku uczynił, przy czym znacząco udoskonalał metody organizacji pracy naukowej i dydaktycznej w porównaniu z zachodnimi.
W 1863 roku minęło 25 lat kariery uniwersyteckiej A. Sawicza. Zgodnie z obowiązującymi wówczas przepisami musiał odejść z zajmowanego stanowiska. Jednak w 1864 r. nadano mu miano profesora zasłużonego, wyznaczono godziwą emeryturę i obrano na katedrę na kolejne pięć lat. W 1869 r. sytuacja się powtórzyła jeszcze raz, a w 1874 – po raz trzeci. Wspaniałe doświadczenie znakomitego nauczyciela i uczonego postanowiono wykorzystywać dla wychowania młodzieży akademickiej tak długo, jak to tylko byłoby możliwe. Był to zresztą przypadek niezwykle rzadki, świadczący o ogromnym szacunku i zaufaniu do sędziwego profesora zarówno ze strony władz oświatowych, jak i całego środowiska akademickiego.
W 1879 r. minęła czterdziesta rocznica działalności naukowo-pedagogicznej A. Sawicza i uczony zwrócił się do rektora Uniwersytetu Petersburskiego A. Bekietowa z prośbą o zwolnienie z obowiązków służbowych w związku z pogorszeniem się stanu zdrowia. 17 grudnia 1879 r. Rada Uniwersytetu wybrała go na swego członka honorowego i przychyliła się do prośby znakomitego kolegi. Tak się skończyła kariera akademicka jednego z najwybitniejszych astronomów XIX wieku, którego działalność odegrała istotną rolę w rozwoju tej nauki zarówno w Rosji, jak też w całej Europie.

***

W sumie Aleksy Sawicz był autorem 137 publikacji naukowych i popularnonaukowych, w tym kilku książek. Pisywał swe teksty nie tylko po rosyjsku, ale też po niemiecku, francusku i angielsku, a periodyka fachowa odnośnych krajów bardzo chętnie je publikowała. Były to teksty o obserwacjach nad planetami Układu Słonecznego, nad kometami i Księżycem. W 1873 r. profesor A. Sawicz zamieścił w czasopiśmie „Żurnal Ministerstwa NarodnogoObrazowanija” (nr 3, s. 1–12) obszerny artykuł pt. „Kopernik”, w którym przybliżył czytelnikowi rosyjskiemu wizerunek wielkiego astronoma polskiego (dotychczas zresztą nazywanego w encyklopediach niemieckich „deutscher Astronom”). Był niewątpliwie współtwórcą europejskiej planetologii porównawczej, której rozkwit przypadł dopiero na pierwsze dziesięciolecia XXI wieku.
Będąc dyrektorem słynnego Obserwatorium Pułkowskiego w Petersburgu A. Sawicz prowadził regularne obserwacje gwiazd i planet, a jego publikacje były nader wysoko cenione w świecie naukowym. Jako jeden z pierwszych w nauce europejskiej dokonał m.in. syntezy wiedzy swego czasu o planetach naszego Układu Słonecznego.
Najbliżej Słońca znajdującą się (i dlatego trudną do obserwacji) planetą tego układu jest, jak wiadomo, Merkury. Swym rozmiarem znacznie ustępuje on Ziemi, stanowiąc zaledwie 5,6% jej masy. Powierzchnia Merkurego przypomina swym wyglądem powierzchnię Księżyca, jest pokryta gorącym pyłem i widać na niej góry i kratery. Atmosfera na tej planecie ma charakter szczątkowy, a temperatura w ciągu doby waha się od minus 170 do plus 350 stopni Celsjusza. Wewnętrzna budowa Merkurego widocznie jest zbliżona do ziemskiej. Żelazo-niklowe jądro zajmuje prawie 75% promienia planety, ponad nim zaś rozpościera się krzemowy płaszcz o grubości kilkuset kilometrów. Kora tego płaszcza zawiera wiele żelaza, co nadaje całej planecie barwę czerwoną.
Drugą co do odległości od Słońca planetą jest Wenus. Zakrywa ją, co prawda, nieprzenikniona warstwa chmur, ale wiadomo, że na jej powierzchni znajdują się góry wysokie na 5–6, a nawet na 11 kilometrów, występują też duże kratery i kaniony. Na skutek efekty szklarniowego temperatura dniem przy powierzchni Wenus sięga 480–500 stopni. Mało tego, że Wenus (podobnie jak Uran) obraca się według swej osi w przeciwnym niż reszta planet kierunku, to na domiar szybciej obiega elipsę dookoła Słońca niż dokonuje jednego obrotu wokół własnej osi. A to powoduje, że dzień trwa tam dłużej niż rok: odpowiednio 244 i 224,7 dni ziemskich. Są to fakty naprawdę trudne do wyjaśnienia. Wenus i Ziemię łączą pewne podobieństwa. Maja one identyczny wiek – około 4,5 miliardów lat, posiadają atmosferę. Wenus jednak jest o 40 milionów km bliżej Słońca. Niektórzy badacze kosmosu przypuszczają, że ongiś Wenus mogła być zamieszkiwana przez istoty rozumne, które – jak głosi pewna hipoteza – przenieśli się pod powierzchnię, w głąb planety. Badania wykazały, że już na głębokości 50–70 km zabójcze promieniowanie ultrafioletowe Słońca jest tak osłabione, że w podziemnych miastach dałoby się „normalnie” żyć, podobnie zresztą jak na wysokości 50 kmnad powierzchnia Wenus, gdzie temperatura wynosi tylko 70 stopni Celsjusza, a chmury wciąż tu zasłaniają widok Słońca. Struktura wewnętrzna tej planety jest jednak wciąż nieznana, ponieważ gruba na około sto km warstwa chmur burzowych uniemożliwia bliższe jej przyjrzenie się.
Kilka publikacji A. Sawicz poświęcił także innym planetom naszego Układu Słonecznego.
Jak już zauważyliśmy, osobny rozdział w życiu tego uczonego stanowiła praca pedagogiczna; wychował on szereg znakomitych specjalistów w zakresie astronomii, wśród których nie zabrakło osób polskiego pochodzenia. Był to m.in. Grzegorz Lewicki, w okresie 1894–1908 profesor i kierownik katedry astronomii Uniwersytetu Dorpackiego, który pełnił tez obowiązki dyrektora obserwatorium astronomicznego Uniwersytetu Charkowskiego. Uczniem A. Sawicza był przedstawiony powyżej Leopold Borkiewicz, a jego następcą w Uniwersytecie Petersburskim został jegoż wychowanek Sergiusz Glasenap, założyciel Rosyjskiego Towarzystwa Astronomicznego (1908), członek honorowy Akademii Nauk ZSRR.
Warto również wspomnieć o tym, że A. Sawicz w okresie 1841–1883, czyli ponad czterdzieści lat, był wykładowcą Kursów Oficerskich przy Morskim Korpusie Kadetów w Petersburgu, także Turaj wyszkolił setki specjalistów dla cesarskiej marynarki wojennej. Od 1854 natomiast do 1883 prowadził zajęcia z matematyki i astronomii w Akademii Sztabu Generalnego.
Po odejściu na emeryturę profesor A. Sawicz zamieszkał w swych dobrach nabytych Błagodat’ położonych w guberni tulskiej. Ostatnie lata życia nie szczędziły mu jednak bólu i cierpienia. Pochował żonę Adelę (z Rehebinderów), która urodziła mu przed laty córkę i dwóch synów. Nawiasem mówiąc był A. Sawicz domatorem, bardzo kochał rodzinę i – mimo ogromu prac zawodowych – poświęcał jej wiele uwagi. Było więc dla niego straszliwym ciosem, że musiał na starość pochować córkę, zięcia i wreszcie starszego syna. Po tych ciosach już się nigdy nie potrafił wyprostować. Dożywał wieku w towarzystwie młodszego syna oraz dwu wnuczek, pozostałych po zmarłej córce. Zakończył życie 15 sierpnia 1883 roku: przysiadł na ławce podczas spaceru i tak zasnął w Bogu. Gdy nadbiegły wnuczki, znalazły dziadka siedzącego, ale już nie dającego oznak życia.
O zgonie A. Sawicza nieco inaczej wspominał wybitny uczony polskiego pochodzenia, generał Bazyli Witkowski: „Ten godny szacunku człowiek i wspaniały uczony, którego często odwiedzałem i po moim przeniesieniu się do Pułkowa, miał zwyczaj każde lato spędzać w swym majątku w guberni tulskiej. Śmierć zaskoczyła go bezboleśnie, a nawet cudownie w sam Dzień Zmartwychwstania Pańskiego… Rano był jeszcze w wiejskiej cerkwi, skąd powróciwszy do domu, przysiadł się w swym sadzie na ławeczkę, by odpocząć czekając na kapłana, który zgodnie z od dawna istniejącym zwyczajem, odwiedzał go na święta, gdy profesor był w Błagodati. Wkrótce kapłan się zjawił i nie znalazłszy gospodarza w domu, udał się do sadu i widząc Sawicza siedzącego, zawołał go. Nie otrzymawszy odpowiedzi, zbliżył się i zauważył, iż tamten nie żyje”…Ciało zmarłego zostało przewiezione przez jego syna Mikołaja do Petersburga i pochowane na Smoleńskim Cmentarzu Luterańskim obok zgaśniętej przed dziesięcioma laty żony. Nieduży pomnik z białego marmuru strzeże do dziś wiecznego spokoju zasłużonego męża nauki.

***




TEODOR PIETRUSZEWSKI

Był w swoim czasie jednym z uznanych liderów w zakresie fizyki, selenologii, optyki i koloroznawstwa w Rosji i poza jej granicami. Jako jeden z pierwszych wprowadził do dydaktyki fizyki zajęcia doświadczalne. W 1874 roku wydał „Kurs nabliudatielnoj fizyki”, a w 1885 zorganizował na Uniwersytecie petersburskim pierwszą dydaktyczną pracownię fizyczną. Gdy 11 marca 1872 r. naukowcy Rosji zgromadzili się na swym pierwszym zjeździe walnym, by zatwierdzić statut zakładanego właśnie Rosyjskiego Towarzystwa Fizycznego, Teodor Pietruszewski został jednogłośnie obrany na stanowisko jego prezesa. Do dziś jest słusznie uważany za jednego z klasyków nauki rosyjskiej. [Warto w tym miejscu zaznaczyć, że Teodor (Fiodor) Pietruszewski był potomkiem starożytnego polsko-litewskiego rodu szlacheckiego, wywodzącego się z Ziemi Mielnickiej, a urzędowo notowanego tam jeszcze w XV stuleciu; później zaś rozmnożonego także na rozległych połaciach Wielkiego Księstwa Litewskiego i Cesarstwa Rosyjskiego, a pieczętującego się godłem Radwan (później także w niektórych odgałęzieniach herbem Korab). [Patrz o nich obszerniej w: Jan Ciechanowicz, Rody rycerskie Wielkiego Księstwa Litewskiego,t. IV, s. 340–341, 342. Rzeszów 2001].
Wybitny ten uczony urodził się 24 marca 1828 roku w Petersburgu, zmarł tamże 17 lutego 1904. Ukończył Uniwersytet petersburski (1851), a następnie przez ponad dziesięć lat był nauczycielem gimnazjalnym w stolicy Rosji oraz w Kijowie. W 1862 został wykładowcą, a w okresie 1865–1901 pełnił obowiązki kierownika katedry fizyki Uniwersytetu Petersburskiego. Od roku 1891 redagował dział nauk ścisłych i przyrodniczych słynnej edycji „Encyklopediczeskij Słowar” Brockhausa i Efrona.

***

Ósmego marca 1873 roku na kolejnym posiedzeniu Rosyjskiego Towarzystwa Fizycznego T. Pietruszewski wystąpił z referatem, w którym wyłuszczył plan fizycznego badania powierzchni Księżyca. W posiedzeniu, pod kierunkiem profesora D. Mendelejewa, uczestniczyło szesnaście osób, a referat o zagadnieniach selenografii został wysłuchany z niekłamanym zainteresowaniem. Był to faktycznie obszerny, liczący ponad dwadzieścia stron druku, szczegółowo opracowany program, którego realizacja miała trwać przez wiele dziesięcioleci, a tak naprawdę trwa jeszcze do dziś – oczywiście w postaci dalszych, nowszych celów, nakreślonych zarysowo w owym dawnym planie Pietruszewskiego. Do dziś przecież trwają prowadzone przez selenografów obserwacje i analizy optyczne powierzchni naturalnego satelity Ziemi.

***

Nawiasem mówiąc księżyc od dawna fascynował ludzi swym dziwnym wyglądem i wędrownym trybem życia, zmianami kwadr i zagadkowymi na nim rozbłyskami niekiedy dostrzegalnymi z Ziemi. Uważano go za „syna Słońca”, jak sugeruje sama nazwa w języku polskim: Słońce to „książę”, wielki władca nieba i ziemi, a Księżyc to właśnie „mały książę”, czyli „księżyc”, nieba nocnego… Nie od dziś wiadomo, iż to ciało niebieskie wywiera potężny wpływ na procesy geologiczne, meteorologiczne, chemiczne, biologiczne zachodzące na Ziemi. Przypuszcza się, ze bez niego na naszej planecie prawdopodobnie nie mogłoby zaistnieć życie. Starożytna medycyna chińska sprzed około 4000 lat odnotowywała, badała i uwzględniała istotną więź między zdrowiem i samopoczuciem człowieka a zmianami kwadr księżyca. Nauka europejska dopiero w XX–XXI wieku poznała i dowiodła, iż z kwadrami, obrotami, burzami i rytmami elektromagnetycznymi naturalnego satelity Ziemi wiążą się narodziny i śmierć, ataki padaczki i udary mózgowe, wybuchy epidemii schorzeń układu oddechowego, nie mówiąc o stanach bezsenności, zmęczenia, wyczerpania nerwowego, nadmiernego pobudzenia, agresji itd.
Burze magnetyczne powodowane zarówno przez Słońce, jak i przez Księżyc, wpływają destrukcyjnie m.in. także na sztuczne satelity Ziemi: hamują ich ruch, zakłócają orientację w przestrzeni, na skutek czego nieraz schodzą one ze swych orbit i spadają na ziemię. Przestają, oczywiście, świadczyć swe ważne usługi dla telekomunikacji, meteorologii, nawigacji, łączności, telefonii komórkowej itd. Tak przez burze magnetyczne zginął amerykański „Skylab”, rosyjski „Salut–6”, japoński „ASKO”. Także niektóre zwierzęta morskie tracą okresowo z tejże przyczyny orientację przestrzenną, masowo wyrzucają się na ląd i giną w promieniach Słońca. [O tym szczegółowo: Jan Ciechanowicz, Filozofiakosmizmu, t. 1–3, Rzeszów 1999].
Tradycja hebrajska głosiła, że ongiś był Księżyc równy Słońcu i zawiera w zbiorze „Szaarej Teszuwa” specjalną modlitwę pt. „Uświęcenie Księżyca, w której m.in.znalazły się następujące zdania: „Błogosławiony jesteś Ty, Haszem, nasz Bóg, któryś Swoim wypowiedzeniem stworzył Nieba, a Swoim tchnieniem – wszystkie ich Moce. Nadał im prawo i czas, aby nie zmieniały swoich zadań. Radują się i cieszą czyniąc wolę swojego Właściciela, działającego w Prawdzie, którego czyn jest Prawdą. Powiedział do Księżyca, gdy odnawiał się jako korona wspaniałości dla tych, którzy byli noszeni przez Niego w łonie, którzy w przyszłości odnowią się jak Księżyc i którzy będą wielbić swojego Twórcę w imię chwały Jego Królestwa. Błogosławiony jesteś Ty, Boże, który odnawiasz miesiące. (…) Oby było Twoją wolą, Haszem, Mój Boże i Boże moich ojców, abyś wypełnił ubytek Księżyca i oby nie było w nim żadnego pomniejszenia. Oby światło Księżyca było jak światło Słońca i jak światło podczas siedmiu dni stworzenia, tak jak to było przed jego pomniejszeniem, jak jest napisane: Dwa wielkie światła (Sidur. Szaarej Teszuwa, s. 296, 298. Warszawa 2005).
W jednym z młodzieńczych wierszy z 1825 roku Juliusz Słowacki pisał:
Wstąpiłeś już, księżycu, na niebieskie szczyty
I niepewnymi śniegi powlokłeś błękity,
A twój promień niepewny, blady i srebrzysty,
Odbija się o kryształ lodu przeźroczysty,
Lub na gałęzie giętkiej i wzniosłej topoli,
Z którą szumny Akwilon lub Zefir swawoli
I opadłymi z liści gałęziami chwieje,
Twój promień to się skryje, to znów zajaśnieje

Być może warto w tym miejscu wskazać na jeszcze jeden aspekt sprawy. Zarówno nauka, jak i pospolite doświadczenie życiowe wykazują, że dla większości ludzi księżycowa pełnia staje się impulsem uaktywniającym głęboko ukryte skłonności i żądze, ujawnić agresję i brutalność. Podczas pełni stajemy się bardziej wrażliwi i nerwowi, skłonni do konfliktów, napadów, sporów i bijatyk.
Lecz energie księżycowe mogą też wywierać wpływ dodatni. Twierdzi się, iż jeśli ktoś urodził się w księżycowym nowiu, już na początku zostaje wyposażony w wielką siłę, obcy mu będzie strach i niepewność siebie, jak też szereg schorzeń. Wcześniej jednak czy później, gdy nadejdzie czas rozliczeń, takie dziecko będzie musiało zmierzyć się z trudnościami i złożyć losowi sprawozdanie z tego, jak wykorzystało złożone mu przez fortunę dary. Z kolei dzieci urodzone podczas pełni bywają nadpobudliwi i impulsywni, często narywają się na życiowe przykrości; decyzje podejmują błyskawicznie, działają gorączkowo i nie zawsze logicznie. Jednak ogromne napięcie wewnętrzne, cechujące osoby urodzone podczas pełni księżyca, wcześnie skłania je do wnikliwej samoanalizy i pracy nad sobą, prowadzącej do wzmożonej samokontroli i samodyscypliny.
Niektórzy lekarze twierdzą, że okres pełni to czas, gdy ilość zbawiennych dla organizmu jonów ujemnych drastycznie maleje, ponieważ przemieszczają się one wówczas w górne partie atmosfery. Wraz z ich ubytkiem pojawiają się trudności z oddychaniem i niedotlenienie mózgu, ponieważ jony ujemne przyspieszają przenikanie tlenu do płuc, a ich brak ten proces spowalnia. Osoby emocjonalne i nadpobudliwe reagują na takie niedotlenienie uczuciem dyskomfortu i agresją. Bywa, że wówczas ożywają skrzętnie ukrywane lęki, podejrzenia, obawy, obsesje. Wyobraźnia wyrywa się spod kontroli rozumu i rodzi fantastyczne potwory, nieraz niszczycielskie, plany, które nie mają żadnych szans na realizację, jak też pomysły samobójcze. W tym okresie trzeba starać się zachować zimną krew, a decyzje życiowe podejmować dopiero w okresie nowiu, gdy ujemne jony znów spadną na ziemię, odtrują mózg, przywracając zachodzącym w nim procesom luz i harmonię.
Astrologowie i astromedycy uważają, iż przedstawiciele każdego ze znaków zodiaku mają w okresie pełni księżyca skłonność do określonych, charakterystycznych tylko dla nich, typów zachowań. Zodiakalne „raki” ponoć często potrafią przewidzieć konsekwencje swych zachowań i w jakiś szczególnie podejrzliwy sposób reagują na pełnię, stale pamiętając, iż dla nich ten czas może być nad wyraz niebezpieczny; nawet śpią wówczas jakby czuwając, bardzo krótko i powierzchownie, mając poczucie czyhającej obok grozy. „Lwy”, przeciwnie, czują się pewnie, działają zdecydowanie i błyskawicznie, podwajają swą aktywność, zapominają o ostrożności. Także „barany” postępują podczas pełni podobnie, a dopiero gdy narobią sobie i innym kłopotów, zaczynają się zastanawiać. „Wodnik” jest z natury nierealistyczny, toteż w pełni księżyca czuje się szczególnie osamotniony i nieszczęśliwy, a wszystkie jego marzenia zawisają między niebem a ziemią, jak zawsze, zresztą. Z kolei „koziorożec” raczej gwiżdże na kwadry księżyca, jest realistą zawsze i wszędzie, a jego życie upływa z reguły bez większych zawirowań. Także i „byki” niedaleko od nich odbiegają, są uziemione, dopiero w obliczu śmierci – gdy już jest za późno – zaczynają zastanawiać się nad sensem własnego życia. „Waga” powinna poskromić w tym czasie swą żarłoczność, dokładnie tak, jak „skorpiony” swą władczość i chęć do dominacji. Natomiast „bliźniaki” mogą mieć kłopoty z oddechem, tak jak „panny” z brzuszkiem, a „strzelcy” z nadpobudliwością i tęsknotą do wielkich podróży. I wreszcie „ryby” mogą tracić w tym czasie na samodzielności, ponieważ z natury są bardzo elastyczne.
W księgach Eklezjastyka (43, 6–8) czytamy: „Księżyc świeci zawsze w swojej porze, aby ustalać czas i być wiecznym znakiem. Księżyc wyznacza dni świąt, to źródło światła, które się zmniejsza aż do zaniku. Miesiąc od niego ma swoje imię. Zwiększając się dziwnie wśród odmian, jest latarnią obozową wojska na wysokościach, świecącą na sklepieniu niebieskim”…
Zostawiając jako ciekawostkę dywagacje astromedycyny i dawnych autorów religijnych przejdźmy do rzeczy doświadczalnie sprawdzalnych.

***
Wiek Księżyca oblicza się dziś na około 4,5 miliardów lat, a jego powierzchnia niewątpliwie zawiera niemało „wspomnień” o tym, jak powstawał, kształtował się i rozwijał cały nasz Układ Słoneczny. Dotychczas odkryto na księżycu ponad 50 pierwiastków chemicznych z tabeli Mendelejewa, lecz dalsze badania z pewnością wiele nowych, interesujących odkryć. Rzeźba powierzchni Księżyca jest dość urozmaicona. Najbardziej typową formą tworów są kratery – góry pierścieniowe o średnicach do dwustu kilkudziesięciu kilometrów. Liczba kraterów o średnicach większych niż dwa km jest oceniana na około dwieście tysięcy. Występują tu również nieliczne łańcuchy górskie i samotne góry, szczeliny i pęknięcia skorupy ciągnące się niekiedy przez setki kilometrów, uskoki tektoniczne, rozpadliny itp. Skały księżycowe zawierają piroksen, ilmenit, plagioklaz, oliwin, piroksmanganit, spinel chromowo-tytanowy i inne. Owalne obszary równinne o rozmiarach do tysiąca km w poprzek są zwane morzami.
Temperatura na powierzchni zmienia się w zakresie od minus 190 stopni Celsjuszaw nocy do plus 140 w dzień, gdyż Księżyc nie posiada atmosfery, która mogłaby jakoś łagodzić wpływ promieniowania słonecznych.
Średnica Księżyca (3476 km) stanowi przeszło ¼ średnicy równikowej Ziemi (12756 km), a masa stanowi 0,0123 jej masy. Stąd silny wpływ Księżyca na procesy fizyczne i biochemiczne zachodzące na Ziemi, a także eliptyczna orbita jej obracania się dokoła Słońca. Najmniejsza odległość między Ziemią a księżycem wynosi 356 tysięcy km, największa – 407 000 km, średnia – 384 000.
W roku 2001 naukowcy z Uniwersytetu Kalifornijskiego wysunęli hipotezę o tym, ze Księżyc powstał przed około 4,5 miliardami lat, gdy miało nastąpić zderzenie Ziemi z innym ciałem niebieskim, mającym rozmiary Marsa. Wówczas to gigantyczna nieforemna bryła materii ziemskiej została wytrącona w przestrzeń kosmiczną, lecz wyhamowana przez siły grawitacji nie odleciała daleko, zaczęła krążyć po orbicie wokółziemskiej; w ciągu około stu lat zaokrągliła się i przybrała kształt obecny.
Warto w tym miejscu nadmienić, że szereg wybitnych uczonych uważa dziś, że Ziemia i Księżyc stanowią nierozerwalną całość, to jest – podwójną planetę. Księżyc bowiem jest znacznie większy w porównaniu z Ziemią niż wszystkie inne satelity dużych planet Układu Słonecznego i tak naprawdę nie krąży on wokół Ziemi, orbita zaś jego jest zawsze wyciągnięta w kierunku Słońca. Jowisz ma masę 317, a Saturn 95 razy większą niż Ziemia, a przecież ich największe satelity są zaledwie odrobinę większe niż nasz Księżyc. Podobną proporcjonalnie parę tworzą także Pluton i Charon, lecz są to ciała bardzo niewielkie, podobne raczej do asteroidów; stanowią one, być może, pozostałość po jednym z satelitów Neptuna, rozerwanym przez jakieś gwałtowne siły, które oderwały go od planety macierzystej. Może zresztą stanowią części pasa asteroidów, który stopniowo przechodzi w odległe, gigantyczne skupienia komet, zwane Obłokami Oorta. Jak zaznaczyliśmy powyżej, nasz wielki Księżyc wywiera znaczny wpływ na Ziemię. Pływy oceaniczne, wznoszące się i opadające pod jego mocą, oddziaływały m.in. na ewolucję skorupiaków i płazów.

Obserwacje i próby zrozumienia istoty Księżyca trwały przez całe tysiąclecia, lecz dopiero w XIX–XX wieku zaczęto naprawdę odkrywać jego tajemnice. Teodor Pietruszewski jako punkt wyjścia swego programu badawczego wybrał zagadkowy przypadek rzekomego znikania z powierzchni Księżyca w 1866 roku krateru Linneusza. To „zniknięcie” dyrektor obserwatorium ateńskiego Schmidt zinterpretował w kilku głośnych publikacjach jako oznakę działania sił wulkanicznych, co wzbudziło ogromne zainteresowanie fachowców i amatorów astronomii na całym świecie. Profesor T. Pietruszewski podważył tezę Schmidta, twierdząc, że domniemane „zniknięcie” krateru Linneusza (obecnego przecież do dziś na powierzchni Księżyca) było skutkiem jakichś zakłóceń w obserwacji, lecz jednocześnie podkreślił, że dalsze badania optyczne powinny być prowadzone w sposób konsekwentny i mogą być interesujące z naukowego punktu widzenia. Jeśli nawet czynny wulkanizm istniał na satelicie Ziemi w bardzo odległej przeszłości, to i tak badanie jego śladów i pozostałości miałoby duże znaczenie poznawcze. Przecież tak naprawdę do chwili obecnej nie ma ostatecznych i niepodważalnych dowodów na to, że Księżyc stanowi zupełnie martwą brył1) materii, na której się nic nie dzieje. Wystarczy np. nadmienić, że w nocy z 2 na 3 listopada 1958 roku pracownicy Krymskiego Obserwatorium Astrofizycznego W. Jezierski i N. Kozyrów zarejestrowali sensacyjne spektrogramy powierzchni Księżyca, niezbicie świadczące o erupcji gazów w jednym z kraterów. Co prawda później zarejestrować coś takiego nie udawało się, i odkrycie krymskich naukowców jakby zawisło w próżni, to przecież w dziesiątkach krajów nadal prowadzi się systematyczne, nieprzerwane obserwacje optyczne powierzchni Księżyca. I niewiadomo, jakie niespodzianki mogą nas spotkać w przyszłości.

***

W swym planie profesor T. Pietruszewski roztoczył szczegółową wizję badań nad charakterystykami spektrometrycznymi, cieplnymi, magnetycznymi, elektrycznymi satelity ziemskiego w celu opracowania całościowej teorii o jego pochodzeniu i ewolucji. W tym tekście, bodaj po raz pierwszy w dziejach nauki powszechnej, została rozwinięta idea o tym, ze za pomocą analizy cech światła rozsianego przez powierzchnię Księżyca można badać parametry fizyczne gruntu. Późniejszy rozwój nauki, m.in. badania profesora J. Lipskiego, wykazał, że istotnie ta droga prowadzi do dość dokładnego poznania warstwy powierzchniowej nie tylko Księżyca, ale również planet Układu Słonecznego. O prawie sto lat późniejsze lądowania na powierzchni Księżyca radzieckich i rosyjskich aparatów kosmicznych oraz dostarczone przez nie próbki gruntu księżycowego potwierdziły słuszność przewidywań T. Pietruszewskiego. W ten sposób nie byłoby przesadą powiedzieć, iż ten uczony należy do wąskiego grona znakomitych założycieli nauki zwanej obecnie planetologią porównawczą. Pietruszewski nie tylko wysoko cenił systematyczne badania spektralne nad powierzchnią Księżyca, ale i opracował oryginalną konstrukcję spektroskopu, która już wówczas umożliwiała dokonywanie analizy porównawczej osobnych połaci powierzchni Księżyca ze spektrem całościowym satelity, co pozwalało z kolei odnotowywać rozmaite niuanse i różnice w ich parametrach fizycznych. Ta metoda Pietruszewskiego dopiero po wielu dziesięcioleciach zaczęła być stosowana na szeroką skalę w latach 1960–1980 w rosyjskim programie badań kosmosu „Łuna” oraz w amerykańskim programie „Apollo”. Intuicja naukowa trafnie podpowiadała uczonemu, że badanie kolorystycznych różnic powierzchni księżyca może okazać się dla selenologii jedną z najważniejszych metod. W ten sposób udało się dokładnie opisać i sklasyfikować na długo przed erą kosmiczną bazalty księżycowe, ich cechy chemiczne i fizyczne.

Niektórzy naukowcy twierdzą, iż Księżyc nieustannie oddala się od Ziemi. Obserwacje niedużego mięczaka „nautilusa”, żyjącego w Oceanie Spokojnym, umożliwiły wyjaśnienie jednej z kosmicznych tajemnic. Ponieważ „nautilus” reprezentuje bardzo stary gatunek, istniejący bez zmian od ponad czterystu milionów lat, jego muszle można wykorzystywać jako swego rodzaju „kalendarz biologiczny”. Drobne bruzdki na muszli pozwalają obliczyć długość miesiąca księżycowego w różnych epokach geologicznych. Bo przecież trwanie miesiąca księżycowego jest bezpośrednio zależne od odległości Srebrnego Globu od Ziemi. Badanie kopalnych muszli wykazało, iż Księżyc odsuwa się od Ziemi średnio o 95,5 cm w ciągu roku. Najbliżej Ziemi Księżyc znajdował się około czterech miliardów lat temu.

***

Oczywiście, Pietruszewski nie mógł w swoim czasie rozważać tych zagadnień, lecz jego hipotezy i badania przybliżały okres, w którym stały się one aktualne. Badania naukowe, jak wiadomo, są nie tylko czaso- i pracochłonne, lecz również wymagają solidnego finansowania. Plan badań Księżyca opracowany przez Pietruszewskiego został entuzjastycznie przyjęty przez członków Rosyjskiego Towarzystwa Fizycznego, w tym przez D. Mendelejewa. W ciągu trzech kolejnych lat 1873–1875 hojnym sponsorem badań spektrograficznych był przedsiębiorca Jan Bazylejski i wówczas to właśnie nasz profesor dokonał szeregu ważnych obserwacji nad powierzchnią satelity ziemskiego. Potem sponsor wycofał się z akcji i badania utknęły w miejscu. Chodzi o to, że imponujący projekt Pietruszewskiego miał nie tylko zwolenników, ale i zaciekłych, zawistnych przeciwników. „Few men think; yet all will have opinions. – Niewielu ludzi myśli, lecz wszyscy chcą mieć swe zdaniepowiadał George Berkeley. Niektórzy z nich też postarali się o wmówienie Bazylejskiemu, iż badania Księżyca są rzeczą pozbawioną sensu. (Nawiasem mówiąc imię Jana Bazylejskiego tylko dlatego pozostało w pamięci cywilizowanej ludzkości, ze wspomagał on finansowo naukowe badania Pietruszewskiego). Zawistnicy (poeta Pallados mawiał, że „najgorszą ze złości jest złość zawiści”) postarali się o to, by uniemożliwić uczonemu dalsze prowadzenie nowatorskich prac nad poznaniem powierzchni Księżyca. Cóż pozostało czynić w tej sytuacji, jak nie godnie znieść to, co los sprawił, i nadal w miarę ograniczonych możliwości pełnić swój ludzki obowiązek, tyle że na innym polu? Poświęcił się więc profesor bez reszty pracy dydaktycznej na katedrze fizyki Uniwersytetu petersburskiego. Jak wspominali później jego wychowankowie, T. Pietruszewski chętnie czynił podczas wykładów rozmaite dygresje i wycieczki do historii nauki, był bowiem słusznie przekonany, że – jak wyznawał: „historia nauki jest pożyteczna chociażby z tego względu, że zwalnia z konieczności powtórnie wynajdować i przemyśliwać to, co już kiedyś zostało odkryte i wynalezione przez innych”.
Jako swoistą ciekawostkę można przypomnieć fakt, że pod koniec lat sześćdziesiątych XX wieku naukowcy radzieccy, układający pierwszą w dziejach ludzkości mapę niewidocznej strony Księżyca (na podstawie zdjęć dostarczonych przez aparaty kosmiczne serii „Łuna”), zaproponowali nadać imię T. Pietruszewskiego jednemu z kraterów księżycowych. Odnośna mapa i sugestia zostały przekazane do zatwierdzenia Międzynarodowemu Towarzystwu Astronomicznemu, członkowie jego zarządu jednak, nie podając motywu, do tej słusznej sugestii się nie przychylili. Od dawna zresztą znany jest antysłowiański rasizm tego i szeregu innych międzynarodowych towarzystw naukowych, jako aksjomatu trzymających się fałszywego stereotypu, że to tylko kraje zachodnie (germańskie i romańskie) były współtwórcami powszechnej kultury i nauki.

***




ALEKSANDER KONONOWICZ


Urodził się 12 lutego 1850 roku w Taganrogu, a był latoroślą dawnego rodu szlacheckiego herbu Radwan, rozgałęzionego na pograniczu polsko-białorusko-ukraińskim, jak też na Litwie w powiatach trockim i wilejskim (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy, f. 391, z. 6, nr 7, 8, 708; Jan Ciechanowicz, Rody rycerskie Wielkiego Księstwa Litewskiego, t. VI, s. 202.).
W 1871 roku A. Kononowicz ukończył Uniwersytet Noworosyjski w Odessie i pozostał w nim w celu przygotowania się do podjęcia w odpowiednim czasie wykładów z zakresu astronomii. Początkowo odbywał staż w obserwatorium akademickim, następnie, w latach 1873–1876, kształcił się w Niemczech pod kierownictwem profesora Jana Karola Fryderyka Zöllnera na Uniwersytecie Berlińskim i Lipskim. Po powrocie do Odessy wykładał fizykę i matematykę w słynnym gimnazjum Richelieu , a od roku 1881 objął na okres prawie trzydziestu lat kierownictwo katedrą astronomii i obserwatorium astronomicznego swego uniwersytetu macierzystego. Od 1883 posiadał tytuł profesora zwyczajnego. Pierwsze jego publikacje były poświęcone obliczaniu orbit gwiazd podwójnych.
W dziedzinie badań naukowych był A. Kononowicz jednym z pionierów w zakresie fotometrycznych pomiarów Marsa, Jowisza i Saturna z pomocą aparatury skonstruowanej przez profesora Zöllnera. Prowadził też regularne fotografowanie Słońca, a skompletowany przez niego zbiór zdjęć liczył ponad 1500 jednostek. Kilka pomniejszych publikacji poświęcił uczony meteorom i zagadnieniu ich ewentualnego uderzenia w Ziemię. Niejako na marginesie zaznaczmy, że roztrząsania Kononowicza na ten temat nabrały szczególnej aktualności jako zagadnienie naukowe dopiero pod koniec XX wieku, gdy dokonano szeregu odkryć, ukazujących tę problematykę po prostu w aspekcie praktycznym.
Czyniąc w tym miejscu dygresję zaznaczmy, iż jeszcze w końcu XVIII stulecia wykluczano istnienie meteorytów czy innych tego rodzaju obiektów. Na słynnym posiedzeniu Paryskiej Akademii Nauk jeden z największych uczonych swego czasu wywołał burzę aprobujących oklasków deklaracją, że kamienie z nieba spadać nie mogą z tej prostej przyczyny, że kamieni na niebie nie ma… Areopag uczonych wyraził też ubolewanie nad głupotą osób, twierdzących, że jest inaczej.
Obecnie wiadomo, że w ciągu doby do atmosfery ziemskiej dostaje się regularnie kilkaset kilogramów materii kosmicznej. Zdecydowana większość meteorytów nie dociera do powierzchni ziemi, gdyż rozgrzana do wielu tysięcy stopni na skutek tarcia z atmosferą wyparowuje po drodze. A jednak co kilka dni kamienie z kosmosu spadają do morza lub na ląd. Spadnięcie na Ziemię większego obiektu następuje bardzo rzadko, raz na kilkaset lat. Około 50 tysięcy lat temu na pustynię w Arizonie spadł meteoryt, który wybił krater o głębokości 200 i średnicy 1200 metrów.
W naszych czasach od wielu już dziesięcioleci prowadzi się systematyczne obserwacje nieba, których celem jest wykrywanie względnie niedużych nawet obiektów, które mogłyby stanowić potencjalne zagrożenie dla Ziemi. Dzięki temu np. wiemy, ze 26 października 2028 roku przemknie dość blisko naszej planety, bo w odległości około 900 000 km, asteroid oznakowany jako 1997XH11. Tym razem na katastrofę się nie zanosi, lecz ogromna większość mknących przez przestrzeń kosmiczną obiektów to planetoidy jednopojawieniowe, których zjawienia się i trajektorii nie da się na dłuższą metę ani przewidzieć, ani tym bardziej zmienić. Stanowią one więc niewątpliwe potencjalne zagrożenie dla ludzkości, na co wskazywał w swych publikacjach profesor Kononowicz, który jako jeden z pierwszych w nauce europejskiej zabierał w tym temacie głos i sygnalizował istnienie tego zagadnienia.

***

W tekstach tego uczonego można znaleźć również pewne idee dotyczące genezy naszego Układu Słonecznego, które to zagadnienie od bardzo dawna absorbuje umysły nie tylko astronomów, ale i po prostu ludzi myślących. Według najbardziej rozpowszechnionej, lecz nie jedynej, koncepcji w te regiony naszej galaktyki, gdzie obecnie znajduje się nasz Układ, bardzo dawno temu przywędrował gigantyczny obłok pyłowo-gazowy, który powstał na skutek domniemanego Wielkiego Wybuchu. Z owego obłoku powoli wytworzyły się poszczególne części Układu Słonecznego: Słońce, planety i ich satelity, asteroidy, komety, meteory, jak też rozmaite gazy i pyły kosmiczne. Planety i planetoidy zostały „ujęte” i „ujarzmione” na swych orbitach dzięki temu, że siła przyciągania Słońca i ich siła odśrodkowa pozostały w stanie dynamicznej równowagi; podobna zależność występuje między planetami i ich satelitami. Dotychczas najbliższa do Ziemi gwiazda – Słońce – stanowi olbrzymią gazową kulę o promieniu prawie ośmiuset tysięcy kilometrów, która waży tyle, ile nasza planeta pomnożona przez 333 tysiące. Źródłem gigantycznej energii produkowanej przez Słońce jest nieprzerwana „kontrolowana przez Boga” reakcja termojądrowa, polegająca na przemianie wodoru w hel, zachodząca w jego wnętrzu. To samo dzieje się prawdopodobnie z innymi gwiazdami. Badanie tych zagadnień stanowi od lat jeden z najważniejszych działów astronomii.
Profesor A. Kononowicz był zdolnym nauczycielem akademickim i głębokim erudytą w zakresie nauk astronomicznych. Do grona jego słynnych później uczniów należeli m.in. A. Orbiński oraz A. Hański. Pierwszy z nich, profesor A. Orbiński, tak wspominał o swym nauczycielu: „Jego styl wykładu nie był nacechowany zewnętrzną harmonią, sposób zaś wysławiania się był prosty i niepretensjonalny. Lecz w jego słowach zawsze się wyczuwało, jeśli można się tak wyrazić, oddech życia, życia naukowego. Nie prelekcje, choć przecież żywe i wypełnione treścią, pociągały ku niemu uczniów. Największą rolę odgrywał tu jego stosunek do studenta podczas zajęć praktycznych. Nikt nie potrafił przewyższyć go w umiejętności dodania studentowi wiary we własne siły, wyprowadzić go na właściwą drogę, życzliwie się pośmiać z błędu lub potknięcia. I żadne obserwatorium, żaden uniwersytet rosyjski nie przygotował w ostatnim dziesięcioleciu XIX wieku tylu astronomów, co to niezamożne obserwatorium Uniwersytetu Noworosyjskiego. Jego wychowankowie działali w całej Rosji – na wyspie Spitzbergen i w Turkiestanie, w Pułkowie i nad Amurem, inni zaś w Hiszpanii, pod równikiem i gdzie indziej”…
Istotnie, dobry nauczyciel dopiero przez własny autorytet moralny i intelektualny wywiera dodatni wpływ na ucznia. Wybitny pedagog i filozof Friedrich Wilhelm Foerster pisał: „decydująca siła wychowania polega na głębokości i stałości poglądów życiowych wychowawcy”…Wydaje się natomiast, że nie miał racji znany lekarz francuski Bichat, gdy wywodził: „Temperament fizyczny i charakter moralny są w ogóle niedostępne dla zmiany drogą edukacji, która tak niezwykle zmienia akty życia animalnego; albowiem oba należą do życia organicznego. Charakter jest, jeśli wolno mi tak rzec, fizjonomią uczuć, temperament – czynności wewnętrznych; skoro jedne i drugie są zawsze te same będąc kierunkiem, którego nie zmienia nigdy nawyk ani edukacja, jasne jest, że temperament i charakter nie podlegają panowaniu edukacji. Może ona złagodzić wpływ drugiego z nich, wydoskonalić sąd i refleksję tak, by zyskały nad nim przewagę, wzmocnić życie animalne [duszy] tak, aby potrafiło się oprzeć wpływom życia organicznego. Ale chcieć zmienić za pomocą jej naturę charakteru, złagodzić lub wzmocnić uczucia, których jest normalnym wyrazem, rozszerzyć lub zwęzić ich sferę, byłoby to przedsięwzięcie analogiczne do działania lekarza, który usiłowałby o parę stopni zwiększyć lub zmniejszyć na stałe siłę skurczu zdrowego mięśnia sercowego, przyśpieszyć lub zwolnić w arteriach naturalny i niezbędny do ich działania puls. Powiedzielibyśmy temu lekarzowi, że obieg krwi, oddychanie itd. nie są domeną woli, że człowiek nie może ich zmienić nie popadając w chorobę itd. To samo zastrzeżenie zgłaszamy wobec tych, którzy wierzą, że można zmienić charakter, a tym samym uczucia, gdyż te są produktem czynności wszystkich organów wewnętrznych lub mają co najmniej w nich swą siedzibę”…
Wydaje się to rozumowanie być przynajmniej po części chybione. W oddziaływaniu wychowawczym nie chodzi przeważnie o radykalna zmianę wrodzonego usposobienia, co istotnie byłoby niemożliwe, a jedynie o to, by rozwinąć pozytywne, a wyciszyć ujemne cechy tego czy innego całokształtu charakterologicznego. To zaś jest jak najbardziej możliwe, gdyby bowiem nie było, wszelkie wychowanie, kształcenie i edukacja nie odnosiłyby żadnego skutku i nie miałyby najmniejszego sensu. A przecież jest inaczej, wszelkie dobre oddziaływania pedagogiczne są skierowane właśnie na to, by wrodzone predyspozycje młodego człowieka zmodyfikować, zmienić na lepsze. I praktyka niezbicie wykazuje, iż wysiłki te bardzo często przynoszą jak najbardziej korzystne wyniki, człowiek bowiem z natury jest obdarzony zdolnością do rozwojui do stawania się coraz lepszym. Sprawy mają się dokładnie tak, jak to wyraził Baltazar Gracjan w „Wyroczni podręcznej”: „Nikt nie przychodzi na świat doskonały, ale każdy przeżyty dzień zbliża nas coraz bardziej do doskonałościszczególnie jeśli pomaga nam w tym dobry nauczyciel, taki, jakim był dla swych studentów Aleksander Kononowicz.
Pisząc o ludzkiej „energii moralnej” znakomity socjolog Pitirim Sorokin m.in. zaznaczał: „Wychowanie człowieka nie jest czym innym jak zmienianiem jego cech i zachowania zgodnie z założonym celem lub ideałem… Zadanie to sprowadza się w istocie rzeczy do dwu metod: po pierwsze, do tego, żeby umocnić w umyśle człowieka ideę dobra lub odpowiednią normę zachowania (np. nie wolno łgać, wyzyskiwać bliźniego), oraz po wtóre, do tego, by tę ideę uczynić czynną, tj. ustalić takie jej powiązania z ośrodkami, sterującymi aktami ludzkich zachowań, aby ona [idea] wywierała taki wpływ na te poruszające ośrodki, że dla osoby stałoby się możliwe tylko takie zachowanie, jakie jest dyktowane przez normę. Jeśli te dwa zadania zostaną osiągnięte – problem wychowania moralnego zostanie rozstrzygnięty. Wówczas nie będą potrzebne ani więzienia, ani szubienice, ani szafoty, ani rózgi, ani razy, ani w ogóle cały bogaty arsenał nacisków karzących i nagradzających. Tak się niekiedy zdarza, gdy młodzi ludzie trafiają pod kierunek nauczyciela z powołania, wychowawcy „z łaski Bożej”, a nie tylko z zawodu. Sylwetka takiego właśnie wychowawcy wyłania się ze wszystkich wspomnień byłych uczniów profesora Aleksandra Kononowicza, który wykształcił na Uniwersytecie Noworosyjskim w Odessie cały szereg wybitnych naukowców i szlachetnych ludzi.
Znakomity astronom i pedagog zakończył życie 18 maja 1910 roku.

***





ALEKSY HAŃSKI


Leszek Zalewski w książce „Szlachta ziemi liwskiej” (Warszawa 2005) pisze: „Hański, herbu Korczak. Nazwisko jest związane z nazwą wsi Hańsk, położonej w ziemi czerskiej. Rodzina znana z zapisków z roku 1462...
Seweryn Uruski w dziele „Rodzina. Herbarz szlachty polskiej” (t. V, s. 102–103) podaje o Hańskich herbu Korczak następujące informacje: „Paweł, podstarosta sanocki 1558 r., żonaty z Dorotą z Dukli. Andrzej, pisarz ziemski chełmski 1570 roku, miał syna Konstantego, dziedzica dóbr Świerczewa 1579 r., po którym syn Adam, dziedzic dóbr Hańsko i Glinny Stok 1602 r. Marek, syn Pawła z Hańska, zaślubił Reginę, córkę Andrzeja Jemielnickiego 1624 r. Stefan, syn Stanisława, 1626 r. Tomasz, syn Wojciecha, zostawił części Kulczyna bratu Markowi 1630 r. Stanisław i Mikołaj, synowie Pawła, 1635 r. Adam, podsędek chełmski 1636 r., miał synów Stanisława i Jana. Aleksander, żonaty z Teofilą Niemiryczówną, pozostawił syna Samuela 1636 roku, po którym z Maryanny Hulewiczówny syn Stanisław, chorąży żytomierski, ożeniony z Anną Pęską. Paweł, regent trybunału Koronnego 1648 roku, komornik ziemski lubelski 1650 r. (…) Jan, cześnik owrucki 1769 r., chorąży żytomierski 1785 r., dziedzic Hornostajpola, kawaler orderu św. Stanisława, miał syna Wacława, marszałka guberni wołyńskiej, po którym z Eweliny hrabianki Rzewuskiej, kasztelanki witebskiej, córka Anna za Jerzym hr. Mniszchem. Zacharyasz, łowczy nadworny litewski, generał adiutant buławy koronnej 1791 roku i kawaler orderu św. Stanisława, żonaty z Zuzanną z Orzeszków, marszałkówną pińską. Gabriel i Ignacy, bracia rodzeni, oraz Mikołaj i Piotr (…) i Samuel 1811 roku wylegitymowani w Galicji”… W roku 1792 Józef Hański przystąpił do konfederacji targowickiej…
Wypada zaznaczyć, że niektóre gałęzie tego rodu, zamieszkałe na terenach kresowych dalej wysuniętych na wschód, uległy w ciągu XIX wieku przymusowej rusyfikacji oraz prawosławizacji i w kolejnych pokoleniach poczuwały się już do ukraińskości i rosyjskości.
Aleksy Hański urodził się w roku 1870. Studiował na założonym w 1865 roku Uniwersytecie Noworosyjskim w Odessie i jeszcze siedząc w ławce studenckiej wciągnął się do pracy naukowej w zespole młodych entuzjastów wiedzy, któremu przewodził profesor Kononowicz. Członkowie kółka badawczego prześcigali się w tym, by błysnąć przed sobą nawzajem erudycją, oryginalnym pomysłem, inteligentnym dowcipem. Ta szlachetna rywalizacja w tym, co dobre, zaowocowała obficie: wszyscy członkowie studenckiego kółka naukowego zostali później wykładowcami wyższych uczelni. Nie byłoby to możliwe bez ukształtowania – obok kwalifikacji intelektualnych – także zdrowych cech moralnych, dodających osobie ludzkiej mocy, twardości i konsekwencji w działaniu.
W 1894 roku Aleksy Hański ukończył z wyróżnieniem Uniwersytet Noworosyjski i pozostał w nim w celu przygotowania się do pełnienia funkcji wykładowcy. W 1896 złożył wizytę w słynnym obserwatorium w Pułkowie pod Petersburgiem. Traf chciał, że właśnie wtedy przymierzano się tu do zorganizowania wyprawy naukowej na wyspę Nowa Ziemia; przy tej okazji włączono Hańskiego w skład zespołu badawczego w charakterze astrofotografika. Wyprawa przebiegła pomyślnie, a młodemu uczonemu w czasie jej trwania udało się zrobić szereg precyzyjnych zdjęć korony słonecznej podczas zaćmienia Słońca. Pozyskany w ten sposób materiał wykorzystał pan Aleksy do opracowania koncepcji teoretycznej, dotyczącej procesów fizycznych zachodzących na naszej „gwieździe dziennej”. Z biegiem lat miał Hański zostać jednym z najgruntowniejszych specjalistów w zakresie heliologii.
Niewątpliwie Słońce stanowi fascynujący przedmiot badań naukowych. Atomy wodoru w jego wnętrzu zbliżają się do siebie w temperaturze piętnastu milionów stopni Celsjusza, tworząc materię dwunastokrotnie gęstszą od ołowiu. Intensywność promieniowania słonecznego przekracza wszelkie wyobrażenie, sięga dziesiątków tysięcy koni mechanicznych z każdego centymetra kwadratowego za sekundę, a jego (jednocześnie zabójcza i życiodajna) energia przenika ogromną przestrzeń wokół siebie. Ziemia absorbuje mniej niż jedną dwumiliardową część wypromieniowanej energii słonecznej, ale starcza jej, by utrzymywać egzystencję niezmierzonego bogactwa form życia na naszej planecie. Nie przypadkiem w przeszłości liczne ludy i plemiona oddawały Słońcu cześć boską, jest ono bowiem naprawdę życiorodną gwiazdą i źródłem wszystkiego, co żyje na Ziemi.
Już piśmiennictwo starożytne poświęciło szereg swych dzieł rozważaniom o naturze tego ciała niebieskiego. W starotestamentowej „Księdze MądrościEklezjastyka (Syracha, 43, 2–5) znajdujemy wymowny tego przykład: „Widok wschodzącego Słońca mówi nam, że jest czymś najbardziej godnym podziwu, dziełem Najwyższego. W południe wysusza ziemię, a któż może wytrzymać jego upał? Jak rozżarza się podmuchem piec, przy pracach wymagających żaru, tak Słońce trzy razy mocniej rozpala góry, wydaje ognistą parę, a świecąc promieniami, oślepia oczy. Wielki jest Pan, który je uczynił i na którego rozkaz spieszy się ono w swoim biegu”…
Również w tzw. „Księdze Astronomicznej”, części etiopskiej apokryficznej „Księgi Henocha” (około VI wieku p.n.e.), widzimy obszerne rozważania o Słońcu. W trzecim jej rozdziale czytamy: „Oto księga obrotów świateł niebieskich, stosownie do ich właściwości i klas, zgodnie z ich regulaminem i okresami, ich imionami i miejscem pochodzenia oraz miesiącami. To wszystko pokazał mi mój przewodnik święty anioł Uriel. Oznajmił mi wszystkie ich regulacje dokładnie takie, jakie przypadają na każdy rok świata i na wieki, aż nastanie nowe stworzenie, które trwać będzie wiecznie.
Pierwsze ze świateł jest takie. Światło Słońce wschodzi we wschodnich bramach nieba, a chowa się w zachodnich bramach niebios. Widziałem sześć bram, z których Słońce wychodzi, i sześć bram, w których się chowa. W tychże bramach wschodzi i zachodzi Księżyc. Tak samo dowódcy gwiazd razem z prowadzonymi przez nich zastępami. Jest ich sześć na wschodzie i sześć na zachodzie, każda dokładnie na swoim miejscu, jedna koło drugiej. W bramach tych są okna po stronie południowej i północnej. Najpierw wstaje światło większe, zwane Słońcem. Jego kolistość podobna jest do kolistości niebios. Całe wypełnione jest ogniem dającym światło i ciepło. Wiatr popycha powóz, na który ono wstępuje. Słońce zstępuje z nieba i północną drogą powraca na wschód. Jest tak prowadzone, żeby trafiło do właściwej bramy i znowu zaświeciło na niebie.
I tak w pierwszy miesiącu wstaje ono w dużej bramie, mianowicie w czwartej z sześciu wymienionych bram, znajdujących się na wschodzie. W tej czwartej bramie, z której Słońce wstaje w pierwszym miesiącu, znajduje się dwanaście okien, z których, gdy są otwarte, wydobywają się płomienie. Kiedy Słońce wschodzi na niebo, to przez trzydzieści dni wychodzi tą czwartą bramą i dokładnie chowa się do czwartej bramy po zachodniej stronie nieba. W tych dniach dzień staje się codziennie dłuższy, a noc staje się coraz krótsza, aż do trzydziestego poranka. W tym okresie dzień jest dłuższy od nocy o 2/9 dnia i wtedy dzień ma dokładnie dziesięć części, a noc osiem części. Słońce wschodzi z czwartej bramy i zachodzi do czwartej bramy. Potem na trzydzieści poranków powraca do piątej bramy po stronie wschodniej. Wschodzi z niej, a potem zachodzi do piątej bramy. Wtedy dzień staje się dłuższy o dwie części i dzień ma jedenaście części. Noc staje się krótsza i dochodzi do siedmiu części.
Następnie Słońce powraca na wschód i wchodzi do bramy szóstej. Ze względu na swój znak przez trzydzieści jeden poranków wstaje z szóstej wschodniej bramy i zachodzi do szóstej bramy. W tym okresie dzień staje się dłuższy od nocy i dzień jest podwojeniem nocy. Dzień osiąga dwanaście części, a noc staje się krótsza i osiąga sześć części. Słonce wstaje tak, że dzień staje się krótszy, a noc dłuższa. Słońce powraca na wschód i wchodzi do szóstej bramy i powstaje z niej i zachodzi przez trzydzieści poranków. Po skończeniu trzydziestu poranków dzień skraca się dokładnie o jedną część. Dzień ma wtedy jedenaście części, a noc siedem części. Słońce wychodzi z zachodu poprzez tę szóstą bramę i udaje się na wschód.
Następnie przez trzydzieści dni powstaje w piątej bramie. Potem zachodzi ponownie po stronie zachodniej, w piątej zachodniej bramie. W tym okresie dzień maleje o dwie części i dochodzi do dziesięciu części, a noc do ośmiu części. Słońce wschodzi przez tę piątą bramę i zachodzi do piątej bramy na zachodzie. Wschodzi w czwartej bramie przez trzydzieści jeden poranków zgodnie ze swoim znakiem i chowa się na zachodzie. W tym czasie dzień równy jest nocy. Noc ma dziewięć części i dzień ma dziewięć części. Słońce wschodzi przez tę bramę i chowa się na zachodzie. Powraca na wschód i wschodzi w trzeciej bramie przez trzydzieści poranków i chowa się na zachodzie w trzeciej bramie. W tym czasie noc wydłuża się, jest dłuższa od poprzedniej nocy, a dzień codziennie jest krótszy od dnia poprzedniego aż do trzydziestego poranka. Noc osiąga dokładnie dziesięć części, a dzień osiem części.
Słonce wschodzi przez trzecią bramę a zachodzi w trzeciej zachodniej bramie i wraca na wschód. Słońce wstaje przez drugą bramę wschodnią przez trzydzieści poranków i zachodzi w drugiej bramie po stronie zachodniej nieba. W tym dniu noc osiąga jedenaście części, a dzień siedem części. Słońce wschodzi w tym czasie drugą bramą i chowa się do drugiej zachodniej bramy. Powraca na wschód do pierwszej bramy przez trzydzieści jeden poranków i zachodzi po zachodniej stronie do pierwszej bramy. W tym dniu noc wydłuża się i jest dwukrotnie dłuższa niż dzień. Noc osiąga dokładnie dwanaście części, a dzień sześć części. (…). Rok liczy dokładnie trzysta sześćdziesiąt dni. Długość dnia i nocy oraz krótkość dnia i nocy różne są w zależności od biegu Słońca. Dlatego jego wędrówka w dzień staje się dłuższa, a w nocy krótsza. To jest prawo i bieg Słońca oraz jego powrót, ilekroć powraca. Sześćdziesiąt razy powraca i pozostaje. Jest to wielkie wieczne światło, które na wieki wieków nazwane jest Słońcem. To, które powstaje, jest wielkim światłem, a nazwane jest tak z nakazu pana ze względu na swój wygląd. Powstaje ono i zachodzi. Nie zmniejsza się ani odpoczywa. Dzień i noc wędruje tak na swym wozie. Jego światło jest siedmiokroć jaśniejsze od światła Księżyca, ale w rozmiarach oba są równe”…
Rozważania te są oczywiście niezbyt precyzyjne, ale znamienny jest sam fakt, że człowiek już od wielu tysiącleci jest zwrócony „twarzą do Słońca”. Uczeni mężowie Egiptu, Indii, Etiopii, Chin, Sumeru, Asyrii, Babilonii, Persji, Grecji, Rzymu prowadzili interesujące badania nad Słońcem, jego ruchem, rytmiką, plamami. W drugiej połowie XIX wieku, gdy powstała heliofotografika oraz analiza spektrograficzna, jednym z współtwórcą których był Aleksy Hański, astronomia poczyniła ogromny krok do przodu także w zakresie nauk o Słońcu, a wiedza o naszej „gwieździe dziennej” stawała się odtąd coraz bardziej rozległa i głęboka, choć przecież jakikolwiek bezpośredni kontakt z powierzchnią tego rozżarzonego ciała niebieskiego jest dla człowieka niemożliwy. Co prawda Rosjanie i Amerykanie wysłali swego czasu w kierunku Słońca kilkadziesiąt sond kosmicznych, które zebrały i przekazały na ziemię mnóstwo interesujących danych, to przecież wszystkie one roztopiły się i spłonęły na długo przedtem, zanim się bezpośrednio zbliżyły do jego powierzchni. Ponieważ na powierzchni Słońca temperatura sięga milionów stopni Celsjusza, dziś, jak i dawniej, obserwacja wizualna, fotografika i analiza spektralna pozostają podstawowymi metodami badania procesów słonecznych.

***

Jest onogigantyczną kulą, której objętość jest 1 300 000 razy przewyższa objętość Ziemi, a masa 750 razy masę wszystkich planet naszego układu słonecznego razem wziętych. Głównymi składnikami materii słonecznej są wodór (74 proc.) oraz hel (24 proc.); w niewielkich ilościach są obecne niektóre metale. Kwanty energii elektromagnetycznej, fotony, poruszające się z szybkością światła, czyli 300 000 tysięcy kilometrów na sekundę, wypromieniowane ze Słońca, osiągają powierzchnię Ziemi w ciągu ośmiu minut. Pole magnetyczne tej gwiazdy ma bardzo złożoną strukturę, która zmienia się w czasie i osiąga największe natężenie w obszarach tzw. plam słonecznych. Wiatr słoneczny wraz z plamami, które nie są czym innym jak miejscami wzmożonej emanacji (wybuchów) energii i materii) unosi pole magnetyczne Słońca w przestrzeń międzyplanetarną. Ciekawe, że to pole ma wyraźną strukturę segmentową: dwa z czterech segmentów maja pole skierowane od Słońca, dwa – do Słońca, a ich polarność jest przemienna. Transport energii z wewnętrznych warstw Słońca na zewnątrz odbywa się głównie przez swoistą pulsację, polegającą na rozpraszaniu promieni elektromagnetycznych. W chromosferze aktywność Słońca manifestuje się rozbłyskami chromosferycznymi oraz krótkotrwałymi emanacjami materii, tzw. spikulami i flokułami (jasne twory o strukturze włóknisto-siatkowej). W koronie słonecznej natomiast aktywnym zjawiskiem są protuberancje, tj. bardzo jasne i okazałe obłoki gazów, wyrzucane na odległość rzędu stu tysięcy kilometrów ponad chromosferę. Intensywność zjawisk aktywnych na Słońcu zmienia się okresowo, a główny cykl słoneczny wynosi około jedenastu lat.
Energia Słońca jest wytwarzana w centralnej części tego ciała niebieskiego, które jest uważane za tzw. gwiazdę stacjonarną, praktycznie nie zmieniającą swej jasności w ciągu wielu miliardów lat. Profesor Aleksy Hański uważał, że za powierzchnię Słońca trzeba uważać granicę fotosfery, to znaczy ową świecącą się, jaskrawą warstwę, nad którą sytuuje się mniej lśniąca, ponieważ nieco „chłodniejsza” warstwa atmosfery słonecznej. Uczony ustalił jednak, że i sama fotosfera wcale nie jest jednolita, lecz się składa ze swoistych „granul”, a na powierzchni i w głębi Słońca nieustannie zachodzą dynamiczne zmiany chemiczne i fizyczne. Dokładne obserwacje procesów zachodzących na Słońcu i ich analiza doprowadziły w pewnym momencie do ukształtowania się tzw. kosmochemii, jako nauki o składzie chemicznym i takowych że reakcjach zachodzących w przestrzeni międzyplanetarnej oraz na naturalnych ciałach kosmicznych. Przedmiotem badań jest nie tylko stan obecny, lecz także procesy wcześniejsze, i to nieraz wcześniejsze o miliony lat. Określa się stan pierwiastkowy, izotopowy i rodzaje połączeń chemicznych tych czy innych obiektów.
Wydaje się, że najbardziej frapujące dla naukowców są gwiazdy i obłoki gazowo-pyłowe. Gwiazdy o najwyższej temperaturze powierzchni są obiektami białymi z niebieskim odcieniem; gwiazdy chłodniejsze mają maksimum promieniowania świetlnego przesunięte w stronę czerwonego końca widma. Gwiazdy i obłoki gazowo-pyłowe tworzą galaktyki, a kolejnym stopniem w gradacji struktur wszechświata są gromady galaktyk. Ze względu na budowę dzieli się galaktyki na eliptyczne i spiralne. Jedną z ciekawszych idei w tym względzie jest hipoteza o rzekomym „uciekaniu” galaktyk, wysunięta przez amerykańskiego astrofizyka E. Hubbla, a dowodząca, że większość tych tworów z potworną szybkością jakoby oddala się od naszego Układu Słonecznego. Przyjmując, że prędkość ucieczki galaktyk była zawsze taka sama, można łatwo obliczyć, od kiedy trwa ten domniemany „wybuch”. Okazało się, że od około 25 miliardów lat. Tyle więc musiało minąć czasu od „początku świata”. Interesujące jest jednak to, że znacznie wcześniej, w roku 1922, rosyjsko-żydowski matematyk Aleksander Friedmann w ramach ogólnej teorii względności opracował matematyczny model wszechświata, z którego wynikało, że on się jednocześnie kurczy i rozszerza, czyli pulsuje.
W obrębie nauk astronomicznych opracowano również mnóstwo innych fascynujących i „poetyckich”, mających niezaprzeczalne walory estetyczne, koncepcji. Jednak nauka światowa jest na razie daleka od tego, by tak naprawdę jednoznacznie wypowiadać się o strukturze wszechświata, o procesach fizyczno-chemicznych zachodzących w przestworzach pozaziemskich. Ludwig Oster w dziele „Astronomia współczesna” twierdzi, że we wszechświecie odbywa się nieustannie proces powstawania i zagłady coraz to kolejnych obiektów, że ciągle rodzą się nowe gwiazdy i planety o zupełnie nieznanych ludziom właściwościach i składzie chemicznym. Nie jest wykluczone, że powstają na nich różnorodne formy życia i inteligencji. W 1992 polski astrofizyk Aleksander Wolszczan odkrył pierwsze układy planetarne, znajdujące się poza naszym systemem słonecznym.
Najbliższy układ planetarny znajduje się wokół gwiazdy Barnarda, oddalonej od Słońca o 5,99 lat świetlnych. Gwiazda ta zbliża się do nas z prędkością około stu kilometrów na sekundę i za nieco ponad dziesięć tysięcy lat miniemy się z nią w odległości zaledwie trzech lat świetlnych. Jest ona czerw3onym karłem emitującym energii 2,5 tysięcy razy mniej niż nasze Słońce. Dotychczas stwierdzono koło niej istnienie dwu planet o masie mniej więcej Jowisza i Saturna. Inną gwiazdą posiadająca układ planetarny, a przy tym bardzo podobną do Słońca, jest epsilon Eridani, oddalona od nas o 10,89 lat świetlnych. W kierunku tej gwiazdy mieszkańcy Ziemi wystosowali list w postaci sygnałów radiowych w celu nawiązania łączności z cywilizacją, która tam, być może, istnieje. Obecnie znamy tez szereg innych układów słoneczno-planetranych w kosmosie. W istocie nie ma powodów, by twierdzić, że procesy życiowe nie mogą przebiegać tam w innych warunkach i inaczej niż na Ziemi. Jeżeli za podstawowe cechy życia przyjąć zdolność do wzrostu i rozwoju oraz do rozmnażania się, to nic nie stoi na przeszkodzie, aby poszukiwać go nie tylko na planetach, ale też w przestrzeni międzygwiezdnej. Nie można też dogmatycznie twierdzić, że wszystkie formy życia muszą być podobne do ziemskich.
Tak więc, jak widzimy, same tylko czysto astronomiczne obserwacje nad Słońcem i jego otoczeniem mogą służyć jako impuls do bardzo daleko idących rozważań o charakterze bardziej ogólnym, w tym filozoficznym. Aby jednak moc to czynić, trzeba przedtem zgromadzić obszerny materiał faktograficzny, który dopiero w dalszej kolejności może służyć za podstawę hipotez o charakterze filozoficzno-światopoglądowym. Gromadzeniu takiego materiału i próbom jego naukowej interpretacji poświęcił swe życie Aleksy Hański, który w szeregu publikacji opisał zmienność korony słonecznej, charakter aury, rytmikę pojawiania się i zanikania plam, jak też wykonał kilkadziesiąt tysięcy zdjęć Słońca.
Już w 1897 roku, jako zaledwie 26-letni młody człowiek, cieszył się sławą międzynarodową. Ponieważ w ówczesnej Rosji nie było zadowalających warunków do prowadzenia intensywnych i niezależnych badań naukowych, Hański przyjął zaproszenie Jansena i odtąd był jak najściślej związany z obserwatorium astronomicznym Uniwersytetu Paryskiego na Mont Blanc. W 1898 r. skonstruował i opatentował aparat służący do fotografowania korony słonecznej bez zaćmienia Słońca i wykonał na Mont Blanc mnóstwo rewelacyjnych zdjęć, posługując się tamtejszym, najlepszym wówczas na świecie, teleskopem. Tutaj, na wysokości 4800 metrów, uczony dokonywał również obserwacji Wenus i Jowisza.
Był typem psychologicznym uczonego, który bez reszty daje się pochłonąć uprawianej przez siebie dziedzinie wiedzy, co jest zresztą cechą naturalną u wszystkich entuzjastów nauki czy sztuki. Jak trafnie napisał Jacob Bronowski w książce „The Origin of Knowledge and Imagination” (New Haven and London 1978, p. 121): “You do not invent a new world system by being satisfied with what other people have told you about how the world works. And that dissatisfaction goes through and through, and it makes a complete personality. The scientist is as completely involved in the whole of his work as any poet or artist. (…) If he does the job well, it is because it is him”…
Od roku 1905 Aleksy Hański ponownie ściśle się wiąże z Obserwatorium Pułkowskim, obejmuje tu posadę starszego astronoma oraz członka nowo zorganizowanego ośrodka do badań nad Słońcem, w którym współpracuje z Kościńskim, Białopolskim i innymi wybitnymi naukowcami. Jego publikacje ukazywały się ówcześnie w periodyce fachowej całego świata, ich zaś autor cieszył się autorytetem międzynarodowym. W trakcie badań prowadzonych w 1905 roku w Hiszpanii A. Hański ustalił m.in., że szybkość poruszania się materii w protuberancjach wynosi około 200 km na sekundę; obliczył też mnóstwo innych parametrów, które się stały odtąd częścią składowa wiedzy pozytywnie ustalonej o Słońcu, weszły do encyklopedii i podręczników oraz utworzyły podstawę dla dalszego rozwoju astronomii światowej.
Kilkakrotnie bawił uczony na Krymie, gdzie czyste powietrze i jasne niebo stanowiły czynniki sprzyjające obserwacjom astronomicznym. Jeden z takich pobytów na wybrzeżu Morza Czarnego skończył się, niestety, tragicznie. Zaledwie 38-letni profesor utonął podczas kąpieli 28 lipca 1908 roku, a jego przedwczesny zgon został upamiętniony nekrologami w czasopismach astronomicznych Rosji, Francji, Ameryki, Hiszpanii, Polski, Niemiec. Dokonał wiele, gdyby nie zginął tak młodo, dokonałby jeszcze więcej. Imię A. Hańskiego nadano małej planecie nr 1118 oraz jednemu z kraterów Księżyca, a w Rosji, Francji i Ukrainie jest on uważany za jednego z najznakomitszych uczonych.

***





SERGIUSZ KOŚCIŃSKI


Heraldyk Seweryn Uruski w dziele „Rodzina. Herbarz szlachtypolskiej” (t. VII, s. 267) odnotowuje, iż ród ten pieczętował się godłem Wczele i dodaje: „Franciszek Kościński, dziedzic Ramułtowa, w Płockiem 1578. Aleksander, dworzanin ks. Michała Czartoryskiego, w jego poselstwie do Moskwy 1678 r. Po Marcinie, posesorze Rudy, z Barbary Pokrzywnickiej synowie, Stanisław i Adam 1695 r. Antoni, czesnik żydaczowski 1730 r., z Maryanny Siemiginowskiej miał syna Tadeusza, wiceregenta grodzkiego żydaczowskiego. Dominik, subdelegat grodzki lwowski, i Aleksander wylegitymowani w Galicji 1782 bez wskazania herbu. Józef, syn Joachima i Doroty Węgrzynowskiej, oficer wojsk polskich 1810 r., miał dwie żony, Mariannę Chrapkiewiczównę, z której syn Józef, i Antoninę Żukowską, z niej synowie: Artur, Edward i Jan; po Józefie z Julianny Bieniaszewskiej syn Konstanty”…Ten ostatni, oficer wojsk Cesarstwa Rosyjskiego, był stryjem Sergiusza Kościńskiego, zasłużonego dla nauki europejskiej astronoma.
Urodził się 31 lipca w Moskwie. Jego ojciec Konstanty, pracownik ministerium finansów, zmarł, gdy chłopiec miał zaledwie trzy lata, i wychowanie spoczęło w ręku matki, niewiasty wykształconej, rozumnej, obdarzonej energicznym i konsekwentnym usposobieniem. Potrafiła ona sama postawić na nogi trójkę dzieci, choć warunki egzystencji materialnej były naprawdę niełatwe. Trudności jednak nie koniecznie muszą załamywać, bywa, że hartują one charakter i uczą mocno stać na własnych nogach i nie ustępować przed trudnościami życia. Będąc w posiadaniu niedużej własności ziemskiej pod Moskwą pani Weronika uczyniła z niej wzorcowe gospodarstwo, a przy okazji przyłamywała synów od wczesnego dzieciństwa do pracy fizycznej na świeżym powietrzu, co hartowało ich zdrowie i charakter, szykując niejako do dalszej drogi życiowej.
Sergiusz Kościński ukończył I Gimnazjum Moskiewskie, nawiasem mówiąc jedno z najstarszych (1804) i najlepszych w Rosji, którego pierwszy dyrektorem był znany działacz oświatowy T. Osypowski. Stąd wychodzono nie tylko z bardzo głęboką wiedzą języków klasycznych i nowożytnych, historii, matematyki, astronomii, chemii, ale też z solidnie ukształtowanym charakterem, z takimi cechami, jak poczucie godności osobistej, honor, szlachetny esprit de cors. Bardzo trafnie pisał ongiś Bertrand Russel w dziele „Wychowanie a ustrój społeczny” o wpływie środowiska na duszę dorastających młodzieńców: „Jednym z najważniejszych czynników, kształtujących charakter człowieka, jest wpływ, jaki wywiera nań w dzieciństwie i młodości grupa, do której należy. (…) Ludzie konwencjonalni nabywają już w latach szkolnych owej szybkiej i niemal instynktownej orientacji, wskazującej, jak należy się zachowywać, aby stać się przeciętnym członkiem gromady; orientacja ta pozwala zostać tak zwanym szanowanym obywatelem w życiu późniejszym. (…) Strach przed gromadą zakorzeniony bardzo głęboko w każdym niemal człowieku, zaszczepiony zostaje po raz pierwszy w szkole. (…) Nieliczni tylko spośród wielkich ludzi – przeważnie monarchowie – nie ulegali nigdy presji gromady… Dla charakterów wyjątkowo silnych przeciwstawienie się gromadzie z powodów odczuwanych jako bardzo ważne ma pewną wartość wychowawczą: wzmacnia ono siłę woli i uczy polegania na samym sobie. Jeśli chłopiec nie cierpi przy tym zbyt wiele, może mu to wszystko wyjść na dobre; jeśli jednak cierpienia, jakie musi znosić, są zbyt bolesne, wówczas albo ulegnie w końcu i utraci to, co było najcenniejsze w jego charakterze, albo też wzbierze w nim nienawiść i żądza zniszczenia, – i może, jak w przypadku Napoleona, wyrządzić niepowetowaną krzywdę światu…
W świecie naszym istnieje wiele zła, które mogłoby być usunięte, gdyby ludzie chcieli je usunąć. I chociaż ludzie świadomi tego zła i walczący z nim doznają prawdopodobnie mniej powszechnej, codziennej szczęśliwości niż ci, którzy aprobują status quo – ale zamiast tej szczęśliwości pospolitej doświadczają czegoś, co osobiście cenię wyżej zarówno dla siebie, jak i dla moich dzieci. Będą mieli mianowicie uczucie, że robią, co leży w ich mocy, aby ulżyć cierpieniom świata. Będą mieli słuszniejsze i głębsze kryteria wartości, niż mogą mieć oportunistyczni filistrze. Będą wiedzieli, że należą do ludzi, którzy nie pozwalają gatunkowi ludzkiemu pogrążyć się w rozpaczy i apatii”…Do grona takich ludzi należą niejako z definicji przedstawiciele nauki, którzy twórczo interpretują fakty, odkrywają nowe prawdy, formułują nowe zasady poznania, nieraz przeciwstawiając się świadomie powszechnie obowiązującym złudzeniom i zabobonom.
Sergiusz Kościński w ciągu swego życia nieraz dowodził, iż był człowiekiem bezwzględnie prawym i rzetelnym, kierującym się w postępowaniu sumieniem i roztropnością.
Kurs nauk gimnazjalnych został przezeń ukończony w 1886 roku i młody człowiek natychmiast wstąpił na studia na wydział fizyczno-matematyczny Uniwersytetu Moskiewskiego. Był tutaj uczniem tak wybitnych uczonych jak Singer, Żukowski, Młodziejowski, Bredichin, Ceraski. Wpływ tych, jakże twórczych, osobowości na żądnych wiedzy, pracowitych i pełnych idealistycznego entuzjazmu młodych ludzi był nadzwyczaj korzystny, sprzyjał krystalizacji ich poważnych zainteresowań naukowych i dojrzewaniu jako samodzielnie myślących badaczy. Tutaj rozpoczynano badania naukowe jeszcze siedząc w ławce studenckiej. Także S. Kościński rozpoczął badania będąc jednym z pierwszych najmłodszych astronomów Obserwatorium Pułkowskiego, któremu poświęcił aż 46 z 69 lat swego życia.
Początkowo jego prace dotyczyły geografii, później jednak tej dziedziny wiedzy, w której zasłynął jako jeden z najznakomitszych specjalistów w skali europejskiej – astrofizyki i astrofotografii. Ta druga nauka, jako raczkująca wówczas, otwierała zupełnie nowe perspektywy przed astronomią, umożliwiała stosowanie bardziej obiektywnych metod i pozwalała zarejestrować na zdjęciu szeroki wachlarz fal świetlnych, zupełnie niedostępnych dla obserwacji żywym okiem. Prócz tego stanowi każde zdjęcieobiektywny dokument obrazu nieba w danym momencie, dokument, do którego można powracać dowolną ilość razy i który można badać i interpretować wciąż na nowo na rozmaite sposoby. W ten sposób astrofotografia stała się potężną bronią, umożliwiającą dokładną i względnie głęboką penetrację wizualną wszechświata. Fotografować można było Księżyc, Słońce podczas zaćmienia, planety, gwiazdy i komety. Wielką sprawą było użycie jej do astrometrii, czyli w celu dokładnego określania położenia i ruchów gwiazd. Oko fotografii okazało się skuteczniejsze i ostrzejsze niż żywe. A przecież jednym z pionierów tej metody był właśnie Sergiusz Kościński. Miał on do swej dyspozycji astrograf względnie nieduży, mający 3,44 metradługości, wyposażony w 34-centymetrowy obiektyw. Przy niespożytej pracowitości i skrupulatności udało się jednak, mając skromne środki, osiągnąć wcale przyzwoite wyniki. Przy okazji uczony odkrył zjawisko, zwane do dziś „efektem Kościńskiego”, a polegające na tym, że im dłuższa jest ekspozycja, tym dalej odsuwają się od siebie na zdjęciu wizerunki gwiazd.
Wiele uwagi poświęcał uczony fotografowaniu i badaniu Neptuna, jak też Jowisza, jego pierścieni i satelitów. Jak wiadomo, „gazowe olbrzymy” Jowisz, Saturn, Uran i Neptun są wielokrotnie większe i cięższe od Ziemi. Nie mają zwartej struktury, składają się przeważnie z lekkich pierwiastków. Atmosfera zaś wokół nich jest tak gęsta i rozległa, że trudno dostrzec, gdzie się ona kończy, a gdzie zaczyna powierzchnia planety. Jeśli idzie o Neptuna, ósmą od Słońca planetę Układu Słonecznego, to jest on z Ziemi dostrzegalny wyłącznie z pomocą narzędzi astronomicznych. Istnienie tej planety zostało przewidziane teoretycznie przez Johna Adamsa i Urbaina Jeana Le Verriera w 1845 roku. Obaj badacze zwrócili uwagę na niewytłumaczalne zahamowania w ruchu Urana, co mogło być wytłumaczone jako skutek oddziaływania jakiejś nieznanej, bardziej odległej planety. I już w 1846 roku astronom niemiecki Johann Galle odkrył tę planetę. [Zresztą w latach 1612–1613 Galileusz podczas obserwacji Jowisza dostrzegł także Neptuna, lecz nie zinterpretował tego we właściwy sposób]. Średnica Neptuna jest czterokrotnie większa od średnicy Ziemi. Prawdopodobnie posiada on kamienne jądro o średnicy 16 000 km, które jest otoczone warstwą lodu o grubości około 8 000 km, nad którą z kolei rozpościera się o mniej więcej takiej że grubości warstwa wodoru, a nad nia gęsta atmosfera złożona z helu, wodoru, metanu i amoniaku. Temperatura przy powierzchni tej planety wynosi około minus 215 stopni Celsjusza. Neptun posiada satelity Tryton i Nereida.
Z kolei Jowisz, położony około 780 mln km od Słońca stanowi najbardziej masywną planetę naszego układu. Prawdopodobnie jądro tej planety jest żelazowo-krzemieniowe o średnicy około 10 tysięcy km i temperaturze około 30 tysięcy K. Nad jądrem znajduje się warstwa wodoru metalicznego o grubości 41 tysięcy km, a nad nią warstwa ciekłego wodoru gruba na 24 tysiące km. W płaszczyźnie równika Jowisz posiada pierścienie pyłowe i gazowe (siarka). W atmosferze planety zachodzą nieustannie potężne burze z wyładowaniami elektrycznymi. Najbardziej znanymi satelitami Jowisza są Europa, Callisto, Ganimedes, Io. Ich rozmiary są zbliżone do parametrów ziemskiego Księżyca. Na Io zaobserwowano aktywność wulkaniczną.
Prócz Neptuna, Jowisza, ich satelitów i pierścieni S. Kościńskiemu udało się również sfotografować szereg mgławic galaktycznych, odległych od Ziemi o dziesiątki milionów lat świetlnych, co na owe czasy stanowiło rewelację naukowa. Wypada, być może, poczynić w tym miejscu dygresję i przypomnieć, iż w ostatnich 150 latach obszar wszechświata badany przez astronomię wyrósł niepomiernie. Dziś wiemy, że nasza galaktyka, Obłoki Magellana i Wielka Mgławica Andromedy stanowią tzw. Układ Lokalny, złożony z ponad dwudziestu galaktyk spiralnych, eliptycznych i nieregularnych, znajdujących się w obszarze około trzech milionów lat świetlnych. A jest to tylko drobna część wszechświata dająca się obserwować z Ziemi. Zdjęcia dokonywane ze stacji kosmicznych pozwolą w przyszłości poznać wiele tajemnic Uniwersum, ale wypada pamiętać, że ten forsowny marsz poznania został na dobre zainicjowany dopiero w XIX wieku, gdy powstał dział astronomii zwany astrofotografią.

***

W 1896 roku Sergiusz Kościński wziął udział w wyprawie na wyspę Nowa Ziemia i stamtąd zrobił liczne zdjęcia korony Słońca podczas jego zaćmienia. W tymże czasie uczony skonstruował aparat zwany stereokomparatorem, który umożliwił fotografowanie tych samych fragmentów firmamentu w dłuższym okresie czasu, przez co można było ustalić ruchy (niedostrzegalne dla oka) gwiazd na niebie. Fotografowanie gwiazd umożliwiło S. Kościńskiemu ujęcie i dokładne skatalogowanie aż 18 tysięcy tych małych słońc, a jego prace naukowe publikowane w „Izwiestijach” cesarskiej Akademii Nauk, Rosyjskiego Towarzystwa Astronomicznego, Obserwatorium Pułkowskiego i Uniwersytetu Petersburskiego, dobrze były znane w skali międzynarodowej.

***

Wszystkie gwiazdy widoczne na nocnym niebie oraz Słońce należą do naszej Galaktyki, zwanej niekiedy Drogą Mleczną – od nazwy srebrzystego pasa obiegającego cały nieboskłon. Jest to galaktyka spiralna, mająca kształt olbrzymiego płaskiego dysku z wybrzuszeniem pośrodku. To wybrzuszenie, nazywane jądrem jest widoczne, jeśli się patrzy w kierunku gwiazdozbioru Strzelca, to znaczy tam, gdzie Droga Mleczna wydaje się najszersza. Na obszarze dysku gwiazdy skupiają się wzdłuż skrzywionych linii, tworząc jakby ramiona wybiegające z dysku. Nasza Galaktyka jest pod względem wielkości średnia w porównaniu z innymi. Zawiera „tylko” około 100 miliardów gwiazd, a jej średnica wynosi około 100 tysięcy lat świetlnych; średnica jądra sięga 15 tysięcy, a grubość samego dysku do 3000 lat świetlnych. Słońce znajduje się na obszarze dysku, w ramieniu Oriona, mniej więcej w odległości 30 000 lat świetlnych od centrum; trzeba aż 225 milionów lat, które nazywa się „rokiem kosmicznym”, aby wykonało ono pełny obieg całej Galaktyki wokół jej jądra. Jądro galaktyki tworzą przeważnie stare, czerwone gwiazdy, których większość powstała bardzo dawno, około 12 miliardów lat temu. Gwiazdy z dysku, w tym nasze Słonce, liczą swój wiek na około 5 miliardów lat.
Samo centrum Galaktyki jest źródłem potężnego promieniowania radiowego znanego pod nazwą Saggitarius A, oraz promieniowania rentgenowskiego. Przypuszcza się, że emanuje je tzw. „czarna dziura” czyli jakiś olbrzymi niewidzialny obiekt kosmiczny.
W czasach S. Kościńskiego nie wiedziano jeszcze o istnieniu czarnych dziur, lecz i bez tego niebo gwiaździste stanowiło fascynujący obiekt badawczy. Teksty uczonego cechowała daleko posunięta precyzja i sumienność, jak tez ostrożność w wysuwaniu wniosków czy uogólnień. Uchroniło to go przed wpadnięciem w hipotetyczne fantazjowanie, tak charakterystyczne dla szeregu filozofujących astronomów, i sprawiło, że jego ustalenia zachowują do chwili obecnej swą wartość poznawczą. Uważa się, iż jego prace stanowiły godny wkład do rozwoju astronomii powszechnej na przełomie XIX–XX stulecia.

***

W 1899–1901 r. S. Kościński brał udział w wielkiej wyprawie badawczej na Spitzbergen, zorganizowanej przez Akademię Nauk w celu obserwowania zaćmień Słońca. Także w tym okresie uczony zgromadził obszerny materiał empiryczny, nader przydatny dla dalszego rozwoju nauki astronomicznej. Publikował swe artykuły zresztą nie tylko w wąsko specjalistycznych pismach, ale i popularnonaukowych, przyczyniając się w ten sposób do upowszechnienia wiedzy przyrodniczej w szerszych warstwach ludności. S. Kościński nigdy nie ubiegał się o tytuły, rangi, zaszczyty i wyróżnienia. Przez wiele lat był wybitnym uczonym, nie posiadającym żadnego stopnia naukowego. Z tytułami i honorami obnosiły się miernoty, a on, uczony o formacie międzynarodowym, był oficjalnie „nikim” i „niczym”. Dopiero w 1915 roku „opamiętano” się i Uniwersytet Moskiewski nadał 48-letniemu wówczas Sergiuszowi Kościńskiemu, „który zdobył zaszczytną sławędzięki dziełom naukowym”, jak pisano w uzasadnieniu – miano „honorowego doktora astronomii”. W tymże roku został on wybrany na członka Cesarskiej Akademii Nauk w Petersburgu. W późniejszym okresie także liczne rosyjskie i zagraniczne towarzystwa naukowe nadawały znakomitemu astrofizykowi członkowstwo honorowe.
W okresie sowieckim, po roku 1917, badacz kontynuował obserwacje gwiazd i planet, nadal gromadził swą „szklaną bibliotekę”, na którą w sumie złożyło się kilkadziesiąt tysięcy zdjęć kosmosu. 21 sierpnia 1936 roku Sergiusz Kościński zakończył swój pracowity żywot; pochowany został na jednym z moskiewskich cmentarzy. Dziś miejsce jego pochówku nie jest znane. Imię S. Kościńskiego nadano jednemu z obiektów na powierzchni Księżyca.

***





ARYSTARCH BIAŁOPOLSKI


Gdy historyk nauki I. G. Perel wydawał swą książkę pt. „Wydajuszczijesiarusskije astronomy” (Moskwa–Leningrad 1951), był zmuszony wśród ośmiu najwybitniejszych reprezentantów tej nauki w Imperium Rosyjskim i Związku Radzieckim umieścić sylwetki aż sześciu uczonych polskiego pochodzenia. Takie były realia: Polacy stanowili większą część elit intelektualnych tego rozległego kraju, który nie tylko był jednym z rozbiorców naszej Ojczyzny (o czym wszyscy dobrze wiedzą), ale i stworzył dla wielu tysięcy Polaków szansę samorealizacji w dziedzinie sztuk i nauk (o czym raczej chętnie zapominamy, gdyż nie bardzo pasuje do zadawnionych stereotypów i zabobonów politycznych).
Lista imienna astronomów polskiego pochodzenia, pracujących w rosyjskich uniwersytetach i obserwatoriach tylko w okresie 1917–1991 byłaby imponująco długa. Prócz Arystarcha Białopolskiego mogłyby się na niej znaleźć również imiona tak poważnych badaczy jak W. Albicki, S. Bielawski, A. Ciesiulewicz, O. Dobrowolski, K. Dąbrowski, A. Giżycki, A. Ilinicz, W. Jezierski, I. Kołczyński, M. Kowalski, P. Kulikowski, R. Kunicki, W. Lawdowski, A. Łoziński, D. Markowski, L. Matkiewicz, W. Mitkiewicz, N. Michalski, A. Niemiro, D. Rożkowski, K. Staniukowicz, W. Witkiewicz, N. Wojtkiewicz-Okulicz, B. Zaleski. Arystarchowi Białopolskiemu jednak w tym dobranym towarzystwie przysługiwałoby miejsce poczesne.
W szkicu autobiograficznym, opublikowanym w 1927 roku na łamach czasopisma „Ogoniok” wybitny uczony pisał: „Urodziłem się w Moskwie 1 lipca 1854 roku. Wychowywany byłem prze3z rodziców. Ojciec serbskiego pochodzenia. Jeden z przodków o nazwisku Nestorowicz przeniósł się z miasta Białopole do RosjiZ tego przekazu możemy wnioskować, że w legendzie rodzinnej panów Białopolskich nieco się przemieszała prawda z wymysłem. Chodzi bowiem o to, że nazwisko „Białopolski” to jeden z odmiejscowych przydomków zacnych, a licznie rozmnożonych panów Nestorowiczów, dworzan króla polskiego, zamieszkałych gęsto na Podlasiu, Podolu i Wołyniu. A samo Białe Pole, czy inaczej Białopole, to nie serbskie miasto, lecz zaścianek szlachecki w gminie Bielino powiatu płockiego, jak również wieś w powiecie hrubieszowskim przy drodze prowadzącej z Chełma do Raciborowic. Dwa Białopola znajdziemy również na terenie Ukrainy: jedno w guberni charkowskiej, a drugie koło Berdyczowa w guberni kijowskiej. Jest wysoce prawdopodobne, że właśnie gałąź szlachetnego rodu panów Nestorowiczów herbu Pobóg odmienny, która osiadła w Białopolu pod Berdyczowem, pisać się z czasem zaczęła: Białopolski.
O miejscowości Białopole na Kijowszczyźnie donosi pierwszy tom pomnikowego „Słownika geograficznego Królestwa Polskiego” pod redakcją F. Sulimierskiego, B. Chlebowskiego i W. Walewskiego (Warszawa 1880, s. 192–193): „Miejsce to nazywane horodyszczem Bernawką z najdawniejszych czasów wchodziło w skład dóbr słobodyskich, a nadanych jeszcze przez w. ks. litewskiego Swidrygiełłę namiestnikowi putywelskiemu i zwinogrodzkiemu Kalenikowi, założycielowi domu Kalenikowiczów i Tyszkiewiczów”… Później właścicielami Bernawki, czyli Białopola, byli panowie Iliaszowscy i Matwijowscy, a „w 1590 roku już ją posiadał Fedor (Fryderyk) Tyszkiewicz, wojski nowogródzki. Około tego czasu na dawnym horodyszczu Bernawce założył on był zameczek i miasteczko osadził, ale sąsiad Kiryk Rużyński, roszcząc sobie jakieś prawo do tejże Bernawki, wpadł tu niespodzianie z kupą zbrojnych ludzi, spalił zameczek, poddanych rozpędził i pustkę uczynił. Ale gdy tego jeszcze roku tenże kniaź Kiryk Rużyński odjechał był na sejm, Fedor Tyszkiewicz zrobił najazd na Bernawkę alias Białopol i zagarnął ją na powrót i znów osadził. Odtąd ta posiadłość nad rzeką Hujewką pozostawała we władaniu hrabiów Tyszkiewiczów aż do 1918 roku, kiedy to wydarli im ją bolszewicy. W okolicy Białopola Tyszkiewiczowie osadzili liczne gniazda drobnej i średniej szlachty polskiej, słynącej z wierności królowi i nieraz broniącej płonących wciąż Kresów przed hajdamakami i Moskwą.
Z jednej z takich rodzin wywodził się słynny astronom rosyjski Arystarch Biełopolski , którego przodkowie panowie Nestorowiczowie pieczętowali się, jak już wspomnieliśmy o tym powyżej, godłem rodowym Pobóg odmienny. Ojciec jego Apoloniusz pełnił obowiązki wychowawcy w jednym z gimnazjów moskiewskich, matka dorabiała prywatnymi lekcjami muzyki. Pan Apoloniusz był człowiekiem myślącym, bibliofilem rozmiłowanym w kulturze antycznej, podobnie zresztą jak i jego małżonka. Nie dziw więc, że kolejno przychodzącym na świat trzem synom nadano imiona: Olimpiusz, Apoloniusz i Arystarch.
Ojciec przekazał synom szereg zdrowych poglądów na życie i takich że nawyków, wzorowanych m.in. na postępowaniu Aleksandra Macedońskiego, jak np. zwyczaj spania zawsze z otwartą furtką, regularnego uprawiania ćwiczeń i pracy fizycznej, samowychowania siły woli, wytrwałości i konsekwencji. Mając jedenaście lat Arystarch Białopolski został uczniem gimnazjum i choć przygotowaniom zadań domowych nie poświęcał zbyt wiele czasu, uczył się wcale przyzwoicie. Jak wiadomo, życie nastręcza młodym ludziom mnóstwo bardziej atrakcyjnych form spędzania czasu niż odrabianie lekcji, z czego też młody człowiek nie omieszkał był skorzystać. A zaniedbań w nauce nie dało się nadrobić tuż przed egzaminem maturalnym, na którym też młodzieniec przepadł – jak mówią Niemcy: „mit Bomben und Granaten”, czyli z wielkim hukiem. Musiał więc jak niepyszny repetować cały rok, ku niekłamanej i nieukrywanej Schadenfreude niektórych swych „przyjaciół”. Okazało się nie po raz pierwszy, że mało jest urodzić się ze znakomitymi walorami umysłu, trzeba jeszcze solidnie się napracować, aby je należycie rozwinąć i wykorzystać. A zresztą i geniuszom zdarzają się na egzaminach sromotne wpadki; najważniejsze, to po czymś takim się skupić, zmobilizować i sytuację poprawić.
Od czwartej klasy gimnazjum Arystarch zarabiał na podręczniki i inne rzeczy osobiste udzielając korepetycji z przedmiotów matematycznych i przyrodniczych. Większą część zarobionych przez siebie pieniędzy wydawał na zakup książek z zakresu astronomii, techniki, fizyki, historii nauki, biologii, które to dziedziny wiedzy budziły jego największe zainteresowanie. Na drodze samokształcenia młodzieniec świetnie się przygotował do egzaminów wstępnych na wyższą uczelnię. Okres więc lat 1873–1877 to studia na wydziale fizyczno-matematycznym Uniwersytetu Moskiewskiego. Istotne, że zaczynając od wakacji dzielących drugi rok studiów od trzeciego A. Białopolski poświęcał pracy zarobkowej (w charakterze ślusarza, budowlańca, remontowca); choć rodzice wcale nie odmawiali mu pomocy, wolał przede wszystkim sam sobie pomagać, w myśl zasady, że Bóg pomaga tym, którzy sami sobie pomagają. Była ta postawa wyrazem wewnętrznej mocy, samodzielności i energii intensywnie dojrzewającego do wielkich zadań swego życia młodzieńca.
Jeszcze będąc studentem A. Białopolski pełnił funkcje mechanika w obserwatorium astronomicznym pod kierunkiem profesora Bredichina, a później zastąpił chorego profesora Ceraskiego w roli fotografika. [O tym ostatnim patrz: Jan Ciechanowicz, Twórcy cudzego światła, Toronto 1996, s. 233–247]. W ten sposób wybór drogi życiowej został niejako w naturalny sposób przesądzony, a Białopolski pozostał po ukończeniu studiów przy obserwatorium Uniwersytetu Moskiewskiego, by prowadzić obserwacje i fotografować Słońce, później zaś także gwiazdy. W okresie 1878–1888 był zatrudniony w charakterze nadetatowego asystenta przy tymże obserwatorium. W 1886 obronił rozprawę magisterską pt. „Plamy na Słońcu i ich ruch”, a w 1895 – doktorską „O spektrze gwiazdy przemiennej delta Cephei”. Te dwa teksty były faktycznie kapitalnymi dziełami naukowymi, wnoszącymi wiele nowego do astronomii europejskiej. Mianowicie to A. Białopolski jako pierwszy w nauce światowej wysunął hipotezę (i poparł ją starannymi obliczeniami matematycznymi) o tym, że warstwy wewnętrzne Słońca obracają się szybciej niż zewnętrzne, i że zona równikowa obraca się szybciej niż inne, bardziej oddalone od równika. Ostatecznie młody uczony doszedł do wniosku o zróżnicowanej strukturze wewnętrznej naszej gwiazdy dziennej.

***

W dawnych czasach Układ Słoneczny stanowił główny temat zainteresowań astronomicznych; dopiero gdy zaczęto konstruować teleskopy wzrok i myśl człowieka jęła się sięgać coraz głębiej w przestworza wszechświata. Jednak Układ Słoneczny i samo Słońce nadal przyciągało uwagę badaczy. Tak było np. w XIX wieku, kiedy doprowadzona do perfekcji mechanika nieba pozwoliła nawet przewidzieć orbity nie odkrytych jeszcze planet Neptuna i Plutona. Tak jest też dziś, gdy załogowe i bezzałogowe wyprawy astronautyczne dostarczają w ostatnich sześciu dziesięcioleciach więcej informacji o Układzie Słonecznym niż zdobyła ich ludzkość przez minione wieki.
Słońce stanowi centralne ciało naszego Układu Planetarnego; mknąc przez bezkres Galaktyki z szybkością około 250 kmna godzinę względem jej centrum, unosi ze sobą planety wraz z ich satelitami, planetoidy, komety, roje meteorów i gazów międzyplanetarnych. Jest rzeczą charakterystyczną, że Słońce wiruje wokół osi przechodzącej przez środek jego masy, ale nie jak ciało sztywne: jak odkrył A. Białopolski, materia w pobliżu równika słonecznego wiruje z okresem około 25 dni ziemskich, a w pobliżu biegunów obrót trwa około 29 dni.
Najbardziej zewnętrzną częścią atmosfery Słońca jest korona, która się rozciąga daleko w przestrzeń międzyplanetarną, a jej temperatura – co wydaje się rzeczą paradoksalną – jest znacznie gorętsza niż temperatura bardziej wewnętrznej warstwy zwanej fotosferą. Chodzi o to, że korona czerpie swą energię z ruchów konwektywnych wewnątrz Słońca, które mogą rozprzestrzeniać się w górę atmosfery w postaci fal akustycznych. W coraz rzadszym środowisku amplituda fal rośnie i mogą one przekształcać się w fale uderzeniowe, a rozchodzeniu się takich fal towarzyszy ogrzewanie środowiska. Tak więc promieniowaniu słonecznemu towarzyszy ogromny huk, ryk i dudnienie, które jednak do Ziemi nie dolatują, wygasając w przestrzeni kosmicznej. Korona słoneczna nie posiada ściśle określonych granic zewnętrznych, ponieważ nie jest statyczna, a jej plazma nieustannie ekspanduje w przestrzeń międzyplanetarną. W pobliżu Ziemi ma ona już postać tzw. „wiatru słonecznego”, opływającego naszą planetę z szybkością około 300–600 km na sekundę, wywierającego wraz z promieniowaniem radiowym i elektromagnetycznym przemożny wpływ na procesy geofizyczne i biologiczne zachodzące na naszej planecie. [O tym patrz: Jan Ciechanowicz, Filozofia kosmizmu, Rzeszów 2001, t. 3].

***

W 1888 roku A. Białopolski został mianowany adiunktem obserwatorium w Pułkowie, a w 1891 – etatowym astrofizykiem. Wyjechał więc z Moskwy i już na nowym miejscu kontynuował obserwacje astronomiczne, przede wszystkim – gwiazd podwójnych, konstruował i własnoręcznie sporządzał narzędzia techniczne, budując m.in. oryginalną konstrukcję spektromierza z termostatem. Pracował po kilkanaście godzin na dobę, przeważnie w bardzo uciążliwych warunkach. Łączył metodę fotograficzną z analizą spektralną, co pozwalało wyjaśnić szereg złożonych kwestii astronomicznych, m.in. ustalić niewątpliwie nie są czym innym, jak gigantycznymi skupiskami niezliczonej ilości gwiazd.
A. Białopolski opracował katalog spektrów szczególnie jaskrawych gwiazd; opublikował szczegółowe rozprawy dotyczące takich gwiazd, jak Etta Aquilae, Delta Cephei, Ro Cygni, Dzeta i Alfa Geminorum. Prowadził też badania nad obrotami Wenus, nad pierścieniami Saturna i Jowisza. W latach 1892 i 1901 wydał fundamentalne rozprawy dotyczące widm „nowych” gwiazd. A. Białopolski słusznie twierdził, że według dostrzegalnej jaskrawości gwiazd nie da się określić ich rzeczywistego promieniowania. Gwiazda, która tysiące razy jest większa od Słońca, o ile się znajduje dostatecznie daleko, może wyglądać jako drobniutkie świecidełko, a względnie nieduża, o ile się znajduje bliżej ziemskiego obserwatora, może sprawiać wrażenie giganta. Wśród gwiazd, których rzeczywista wielkość została obliczona, najjaskrawszą stanowi Sigma w konstelacji Złotej Ryby, widoczna tylko z półkuli południowej, jest ponad 400 000 razy większa od naszego Słońca, a przecież nie jest dostrzegalna gołym okiem, ponieważ znajduje się od nas w odległości wielu tysięcy lat świetlnych. Natomiast najjaśniej dla ziemian świecący Syriusz wcale nie jest gigantem, ale znajduje się dość blisko (8,7 lat świetlnych) od naszego Układu Słonecznego.
Nieuzbrojonym okiem możemy w ciągu roku doliczyć się na całym nieboskłonie około trzech tysięcy gwiazd. Kiedy jednak spoglądamy na niebo jakiejś konkretnej nocy, przyświeca nam nie więcej niż osiemset gwiazd. Skala tzw. wielkości gwiazdowych (magnitudo) ma dość starożytny rodowód. Tradycja utrzymuje, że wprowadził ją do nauki Hipparch, słynny astronom grecki, który w II wieku p.n.e. prowadził obserwacje gwiazd na wyspie Rodos. Nie koniecznie jest to jednak zgodne z faktami, ponieważ Hipparch w swym dziele „Komentarz dofenomenów Aratosa i Eudoksosa” używa wyłącznie takich przymiotników jak gwiazda „mała”, „bardzo jasna” lub „jasna”. Dopiero w księdze „Almagest” aleksandryjskiego astronoma Ptolemeusza, który żył w wieku drugim nowej ery, spotykamy logiczny i ukształtowany system określania jasności gwiazd. Jego zasada jest prosta i odwołuje się do elementarnego wrażenia, jakie wywiera na ludzkie oko światło gwiazdy: najjaśniejszym gwiazdom ziemskiego widnokręgu została przypisana pierwsza wielkość, najsłabszym – szósta. Przy takiej gradacji gwiazda pierwszej wielkości świeci sto razy intensywniej niż gwiazda wielkości szóstej. Wzorując się na tym systemie astronomowie XIX wieku (przede wszystkim Anglik Norman R. Pogson) opracowali ścisłe, powszechnie obowiązujące do dziś zasady określania jasności gwiazd.
Białopolski badał też gwiazdy przemienne, podwójne i potrójne; zastanawiał się nad składem chemicznym komet. Ze względu na dokonanie wielu poważnych odkryć został w 1900 roku obrany na adiunkta Cesarskiej Akademii Nauk w Petersburgu, w 1903 – na członka nadzwyczajnego, a w 1906 – na członka rzeczywistego tejże szacownej instytucji naukowej. Jego prace teoretyczne już w ostatniej dekadzie XIX wieku ustawiły go w pierwszym szeregu najwybitniejszych astronomów w skali powszechnej. Były znane specjalistom na całym świecie, a ich autor został obrany na członka honorowego Londyńskiego Towarzystwa Astronomicznego, Włoskiego Towarzystwa Spektroskopistów; dwukrotnie był laureatem nagrody Paryskiej Akademii Nauk; pełnił funkcje redaktora honorowego periodyku „The Astrophysical Journal” ukazującego się w Chicago.

***

Przed wyjazdem do Pułkowa Arystarch Białopolski prowadził wykłady w zakresie astronomii na Uniwersytecie Moskiewskim, później na Wyższych Kursach Żeńskich w Petersburgu. Od roku 1917 pełnił obowiązki dyrektora Obserwatorium Pułkowskiego; w 1921 wydał podręcznik akademicki z astronomii. Okres po 1919 (zmarł w Pułkowie 16 maja 1934 roku) w całości był poświęcony obserwacjom astrofizycznym i przygotowaniu do druku kolejnych tekstów naukowych. Sędziwy, bo przecież około 80-letni, uczony nie przerywał swych tytanicznych prac dosłownie do ostatnich dni swego szlachetnego żywota. W ciągu pięćdziesięciu sześciu lat pracy naukowej opublikował ponad 270 książek i artykułów, a ich ciężar gatunkowy uchodzi za tak istotny, że do dziś A. Białopolski uważany jest w Rosji – obok Łobaczewskiego, Mendelejewa, Ciołkowskiego i Wernadskiego – za najwybitniejszego uczonego tego kraju.
Spod pióra zacnego profesora wyszedł też szereg publikacji przeznaczonych dla bardziej masowego odbiorcy, w których znakomity mąż nauki przedstawiał dostępnie wybrane zagadnienia historii astronomii, kosmogonii, astrofizyki, mechaniki nieba. W jednym z artykułów z 1929 roku opisywał popularnie, jak to Słońce w swym rocznym szlaku przecina dwanaście konstelacji, znajdujących się wzdłuż ekliptyki: pod znakiem Barana od 21 marca do 20 kwietnia; Byka – od 21 kwietnia do 21 maja; Bliźniąt – od 22 maja do 21 czerwca; Raka – od 22 czerwca do 22 lipca; Lwa – od 23 lipca do 22 sierpnia; Panny – od 22 sierpnia do 22 września; Wagi – od 23 września do 23 października; Skorpiona – od 24 października do 22 listopada; Strzelca – od 23 listopada do 21 grudnia; Koziorożca – od 22 grudnia do 22 stycznia; Wodnika – od 21 stycznia do 18 lutego; Ryb – od 18 lutego do 20 marca. A więc wiosną Słonce znajduje się pod znakiem Ryb, Barana i Byka; latem – Bliźniąt, Raka i Lwa; Jesienią – Panny, Wagi i Skorpiona; zimą – Strzelca, Koziorożca i Wodnika.
System znaków Zodiaku wynaleźli prawdopodobnie Sumerowie ponad sześć tysięcy lat temu; był on znany także starożytnym Egipcjanom, których życie było ściśle związane z Nilem i jego rytmiką wylewów. Zjawianie się na nocnym niebie konstelacji zodiakalnych wiązano bezpośrednio z okresami życia przyrody i człowieka. Dość rozległa wiedza o znakach Zodiaku (od greckiego wyrazu „zoon” – „zwierzę”) stanowiła własność nie tylko elit intelektualnych, lecz dość szerokich mas ludowych, które właśnie według nich określały okresy siewów i żniw, wypraw myśliwskich i rybackich, prac w polu, lesie czy na wybrzeżu. Koziorożec zapowiadał np. czerwcowy wylew Nilu, Wodnik sygnalizował kulminację tego zjawiska; Ryby jakby czyniły aluzję do wyrzuconych z wody na brzeg ryb, pożeranych przez żarłoczne koty pustynne; Baran dawał do zrozumienia, że można wypędzać owce na pastwiska; Byk zawiadamiał o tym, że nadszedł czas rozpoczynania orki. Po zakończeniu robót polowych nadchodził czas zawierania małżeństw, których owocem z kolei były nieraz bliźnięta – stąd ten znak. Rak świadczył o tym, że Słońce rozpoczyna „ruch zwrotny”; a gdy nadchodził okres letnich upałów i kraj przekształcał się w spaloną przez Słońce pustynie, symbolicznie przedstawiano ja jako „królestwo Lwa”. Panna komunikowała o zbliżaniu się żniw, Waga – ich początku. Potem nadchodził miesiąc przynoszący ze sobą wiatry południowe, które z kolei niosły często chmury szkodliwych owadów, których uosobieniem był Skorpion. I wreszcie konstelację Strzelca oglądali Egipcjanie w ostatnim miesiącu swego roku, gdy zaczynały wiać silne chłodne wiatry północne, jakby strzałami swych powiewów rażące delikatnych mieszkańców tego ciepłego kraju.
W ciągu ponad dwóch tysięcy lat od oficjalnego wprowadzenia przez Greków do obiegu naukowego systemu zodiakalnego na skutek precesji punkt przełomu wiosennego przesunął się z konstelacji Barana do Ryb. Dlatego wiosna u nas się zaczyna, gdy Słońce wkracza do znaku Ryb. Przesunięciu uległy także inne gwiazdozbiory. Przez wiele stuleci ludzkość wierzyła, a to przekonanie jest żywotne do dziś, iż los człowieka zależy od tego, pod jakim znakiem Zodiaku on się urodził [w Chinach – pod jakim znakiem został poczęty]. Stąd zaś wynikało ogromne zainteresowanie dla tego systemu, jak i w ogóle dla astronomii. Dlatego tez, jak już zaznaczyliśmy we wstępie do tej ksiązki, przez długie tysiąclecia kwitła ta nauka w Asyrii i Babilonie, w Sumerze i Egipcie, w Indii i Chinach, w Persji i Grecji, w Arabii i Rzymie, a później także w nowożytnych krajach europejskich (romańskich, germańskich, słowiańskich), w tym w Polsce, która dała nauce powszechnej tak wielkich astronomów, jak Heweliusz, Kopernik, Ceraski czy Białopolski.

***





SERGIUSZ GLASENAP


Pochodził ze zruszczonej gałęzi dawnej rodziny pomorskiej, której członkowie przez wieki poczuwali się do więzi albo z narodem polskim, albo z niemieckim. Urodził się 13 września 1848 roku w miejscowości Pawłowskoje nad Wołgą, gdzie już w XIX wieku liczne były rodziny, pochodzące z Polski czy Litwy historycznej.
Glasenapowie to dawny ród szlachecki, rdzennie lechicki, wyrosły z pomorsko-kujawskiego podłoża prapolskiego, ale później też niemieckojęzyczny, ogromnie rozgałęziony i znakomicie uzdolniony. [Por. E. Glasenapp, Beiträge zuder Geschichte des althinterpommerschen Geschlechts (…) von Glasenapp, Bd. 1–2, Berlin 1884–1897]. Wpływpwi też byli w inflantach, skąd odgałęzili się do Imperium Rosyjskiego. Pieczętowali się trzema odmianami godła Glasenapp oraz herbem Nowina. Pisali się również „Gliźmiński”, jako że siedzieli i w powiecie ostródzkim. Kazimierz Glasenap był około roku 1677 starostą neoszycińskim. Przez długi czas należeli do najbardziej majętnych ziemian zachodniopomorskich, notowani urzędowo od roku około 1518. Byli wielokrotnie potwierdzani w rodowitości szlacheckiej. [Patrz: Leopold Freiherr von Ledebur, Adelslexikon derPreussischen Monarchie, Bd. 1, S. 261]. O Glasenapach hrabia Bolesław Starzyński w czternastym tomie swego niepublikowanego herbarza powiada: „Rodzina pomorska, osiadła w XIV wieku w Inflantach” (Dział rękopisów Biblioteki Jagiellońskiej w Krakowie, 7019–III, s. 59). Inne znów źródło genealogiczne podaje: „Glazenap, na Pomorzu. Kazimierz, starościc neoszyciński w roku 1677, sławiony jako osobliwy dobroczyńca Kolegium Wałeckiego(Hipolit Stupnicki, Herbarz polski i imionospis dla Polski zasłużonych ludzi, t. 1, s. 173, Lwów 1855). Źródła rękopiśmienne wzmiankują także o wielu innych reprezentantach tego rodu w dawnej Polsce. Tak np. Piotr Glasenapp (Glaszenapp) zu Rugenwolde, wójt darłowski, figuruje na liście reprezentantów szlachty pomorskiej, prowadzących w imieniu króla polskiego Kazimierza Jagiellończyka rozmowy z księciem Bogusławem X Pomorskim w Słupsku w 1485 roku (Akta stanów PrusKrólewskich, t. 1, s. 374, 377).
W XVIII–XX wieku zasłynęli Glasenappowie w wielu dziedzinach kultury i życia społecznego Niemiec, Polski i Rosji. Carl Friedrich Glasenapp, urodzony trzeciego października 1847 w Rydze, zmarły czternastego kwietnia 1915 tamże, był znanym organizatorem życia muzycznego w Niemczech i na Łotwie, jednocześnie członkiem Rady Państwa Imperium Rosyjskiego; pozostawił wartościową biografię Richarda Wagnera w sześciu tomach (1894–1911 Leipzig). Ród ten był również wielce zasłużony dla rozwoju nauki w Rosji.

***

Ojciec Sergiusza, Paweł Glasenap, był z zawodu inżynierem kolejnictwa. Chcąc się jednak wzbogacić postanowił zbudować gorzelnię w swych dobrach, ale niebawem splajtował pod naciskiem solidarnej żydowskiej konkurencji. Poniesione straty były tak znaczne, że Paweł Glasenap dosłownie nie miał grosza na wyżywienie swych synów, w tym Sergiusza, który musiał po sześciu klasach gimnazjum przerwać naukę i jako kilkunastoletni młodzieniec udać się do Petersburga w poszukiwaniu lepszego losu, mając w kieszeni zaledwie dziesięć rubli. W stolicy Imperium o zatrudnienie nie było trudno; zatrudniając się jako korepetytor Sergiusz Glasenap zarabiał nie tylko na własne utrzymanie, ale też mógł od czasu do czasu przekazać nieco grosza rodzicom. Ukończył pełny kurs gimnazjum i wstąpił na studia do na wydział matematyczny Uniwersytetu Petersburskiego. Po kilku miesiącach trzeba było wszelako studia przerwać, gdyż matka Sergiusza zapadła na ciężką odmianę, praktycznie wówczas nieuleczalnej, gruźlicy. Ojciec sprzedał resztki majątku i całą sumę poświęcił na to, by żona mogła udać się na kurację do Włoch. Towarzyszył zaś matce w tej podróży właśnie Sergiusz. Przez parę miesięcy pobytu w Rzymie młody człowiek uczęszczał m.in. jako wolny słuchacz na prelekcje z matematyki i fizyki na tamtejszym uniwersytecie, przy okazji dobrze opanował język włoski, jeden z wielkich języków kultury europejskiej. Ten krótki, lecz jakże intymny, kontakt ze wspaniała kulturą Italii na zawsze pozostawił głęboki w sercu i stylu myślenia S. Glasenapa… Kuracja jednak nie przyniosła oczekiwanych wyników, stan zdrowia matki ciągle się pogarszał, aż w końcu zmarła w jednym z rzymskich szpitali. Sergiusz wkrótce po pogrzebie udał się do Petersburga w celu kontynuowania przerwanych studiów na tamtejszym uniwersytecie, gdzie jego nauczycielami byłi m.in. znakomici profesorowie D. Mendelejew, P. Czebyszew, T. Pietruszewski, A. Korkin, I. Somow, A. Sawicz. S. Glasenap był jednym z najlepszych studentów, wykazując się szczególnym zaangażowaniem, a co za tym idzie, także i wiedzą, w zakresie matematyki, którą po prostu uwielbiał. Pilna praca zaowocowała młodzieńczą, aczkolwiek w ocenie specjalistów znakomitą, rozprawą z zakresu matematyki pt. „Ob arifmieticzeskich nieprierywnych drobiach”, wyróżnioną przez radę naukową uniwersytetu złotym medalem.
Był to dobry początek kariery naukowej, w roku bowiem 1870 Sergiusz pomyślnie studia ukończył i został zatrzymany na uniwersytecie jako stypendysta szykujący się do prowadzenia zajęć na uczelni. Niebawem otrzymał skierowanie do obserwatorium w Pułkowie i objął tam stanowisko astronoma nadetatowego. Wówczas, jak pisze historyk nauki Izrael Perel, „pułkowscy astronomowie byli przeważnie Niemcami lub Szwedami i zupełnie nie interesowali się ani rozwojem kultury astronomicznej w Rosji, ani wychowaniem rosyjskiej kadry astronomów. Dopiero gdy zaczęto ich zastępować powoli pracownikami naukowymi o bardziej idealistycznym i ideowym nastawieniu, przeważnie zresztą polskiego pochodzenia, sytuacja się odmieniła i nauka astronomii zaczęła w Rosji rozwijać się szybko, osiągając niebawem jedno z czołowych miejsc w skali europejskiej i powszechnej.
Już w parę lat po rozpoczęciu badań w Pułkowie Sergiusz Glasenap wydał swą pierwszą poważną pracę z dziedziny astronomii, w której prostował szereg twierdzeń naukowców zachodnioeuropejskich dotyczących Jowisza i jego satelitów. Ten tekst został natychmiast dostrzeżony przez międzynarodową społeczność naukową, przetłumaczony i wydany w języku angielskim, następnie niemieckim i francuskim, przynosząc tym samym młodemu autorowi uznanie i poważną renomę europejską, jak też – last but not least – stopień naukowy magistra i podwyżkę wynagrodzenia. Ta zaś okoliczność dodawała otuchy i stanowiła zachętę do dalszego owocnego wysiłku twórczego.
Młody człowiek z całym zaangażowaniem poświęcił się dalszemu badaniu nieprzebranych skarbów nocnego firmamentu, który go fascynował coraz bardziej i zniewalał swym pięknem i harmonia. Przecież nawet Eklezjastyk uważał ongiś za stosowne umieścić w swych genialnych notatkach kilka zdań, dających wyraz podziwu dla gwiazd i dla Tego, który je stworzył (43, 9–10): „Wspaniałość gwiazd jest pięknością nieba, błyszczącą ozdobą na wysokościach Pana. Na polecenie Świętego trzymają się Jego wyroku i nie nużą się odbywaniem swych straży”…Wydaje się, że tego rodzaju metafizyczny zachwyt stanowi nieraz podstawę wyboru drogi nauki jako swego losu w przypadku utalentowanych młodych ludzi, do których należał niewątpliwie także Sergiusz Glasenap.
W 1874 roku miało nastąpić przejście planety Wenus między Ziemia a dyskiem Słońca. Astronomowie całego świata szykowali się zawczasu do tego rzadkiego wydarzenia, żywiąc nadzieję, iż uda im się poczynić przy tej okazji jakieś rewelacyjne obserwacje i ustalenia. Kilka obserwatoriów uniwersyteckich Rosji postanowiło oddelegować niektórych swych pracowników do Kraju Ussuryjskiego na Dalekim Wschodzie, gdzie – ze względu na wyjątkowo czystą tam atmosferę – istniały doskonałe warunki do prowadzenia badań astronomicznych. Także S. Glasenap okazał się w ich gronie, a obserwacje prowadził w miejscowości Kamień Rybołów nad brzegiem jeziora Chanka. Kilka tysięcy kilometrów przebył jadąc zaprzęgiem konnym przez cały rozległy kraj, ponieważ kolej nie łączyła jeszcze wówczas Petersburga z Dalekim Wschodem. Po przybyciu na miejsce przeznaczenia wraz z bagażem rozmaitych przyrządów pan Sergiusz zbudował przenośną wieżyczkę obserwacyjną z heliometrem i rozpoczął prace, oczekując niecierpliwie na chwilę przejścia Wenus między Słońcem a Ziemią. Jak na złość tego właśnie dnia nieboskłon nad jeziorem Chanka się zachmurzył i rzadkie zjawisko astronomiczne udało się obejrzeć dopiero przez kilka krótkich chwil, gdy chmury na moment odsłoniły widok na Słońce. Jak często bywa, okazało się, że w życiu ludzkim zbyt wiele zależy od zbiegu okoliczności, od przypadku szczęśliwego lub nieszczęśliwego. Rozczarowanie naukowców było wielkie, ale musieli się pogodzić z tym, czego i tak odmienić nie mogli, a na co żadnego wpływu nie mieli.
Z nosem powieszonym na kwintę zaczęto szykować się do powrotu. Z Petersburgu nadeszła w międzyczasie wiadomość, iż kierownictwo Obserwatorium Pułkowskiego postanowiło zezwolić S. Glasenapowi zwiedzić w celach kształceniowych (nie wykluczone, że także wywiadowczych, lecz dostępne przekazy archiwalne na ten temat nic nie mówią) szereg krajów, a wśród nich Japonię, Hongkong, Wietnam, Singapur, Aden, Egipt i wreszcie Włochy. Wszędzie było wiele do zobaczenia i do odnotowania, a kilkomiesięczna podróż znacznie poszerzyła widnokręgi umysłowe młodego, liczącego zaledwie 28 lat, choć przecież już zupełnie dojrzałego i poważnego.
W 1876 roku dyrektor Otton Struve mianował pana Sergiusza na etat młodszego astronoma, lecz uprzedził, że na dalszy awans liczyć nie powinien. Przy tym motywacja tak nieżyczliwego postępowania była wręcz zabawna: S. Glasenap, jak zawyrokował pan dyrektor, jako magister astronomii i osoba świetnie władająca językami i sztuką elokwencji, może sobie robić karierę na Sali wykładowej, podczas gdy stanowiska kierownicze w obserwatorium należy zarezerwować do dyspozycji uczonych, którzy nie posiadają ani stopni naukowych, ani nie znają dość dobrze języka rosyjskiego, by prowadzić zajęcia ze studentami(!). Taka była oficjalna argumentacja Niemca Ottona von Struve’go, a znaczyła ona, jak nietrudno zauważyć, dyskryminację służbową tych, którzy posiadali wszechstronne uzdolnienia i znakomite kwalifikacje zawodowe. [Coś podobnego – zauważmy na marginesie – obserwowano w Polsce po drugiej wojnie światowej, kiedy to polityka kadrowa władz polegała m.in. na tym, by na wysokie stanowiska forsować debili, osoby o ograniczonych zdolnościach, głupie, a nawet psychicznie chore, jak np. z zespołem Downa czy z diagnozą matoła, nadając im jednocześnie tytuły doktorskie i profesorskie; taka polityka kadrowa, polegająca na dyskryminacji i „unieszkodliwianiu” osób najzdolniejszych, a na preferowaniu śmieci genetycznych, spowodowała, że żaden polski badacz nigdy nie dostał np. nagrody Nobla, ponieważ poziom umysłowy kraju został obniżony do zera; tak iż nawet Żydzi stali się w nim durniami]. Tego rodzaju sytuacje w krajach słowiańskich występują nagminnie.
Sergiusz Glasenap uważał, że w takiej sytuacji nie powinien czekać na lepszą pogodę, która mogłaby nigdy nie nastąpić, lecz trzeba podejmować zdecydowane i radykalne kroki życiowe, aby przeciąć przysłowiowy wrzód. Złożył więc rezygnację i przeniósł się na wydział fizyczno – matematyczny Uniwersytetu Petersburskiego. Co prawda, także tutaj nie został potraktowany zbyt elegancko przez kierownika katedry astronomii Aleksego Sawicza, będącego zresztą w zaawansowanym wieku i przymierzającego się do emerytury, lecz ambitnego młodego człowieka nie zwalczał, a z biegiem czasu dawał coraz częściej wyrazy szacunku dla pracowitości, zaangażowania, wiedzy, kompetencji i gorliwości nowo upieczonego podwładnego. Wystąpił też do władz uczelni o mianowanie Glasenapa na etat docenta prywatnego, co też się stało w roku 1877. Od tej chwili ambitny i pracowity naukowiec przystąpił do realizacji jednego ze swych imponujących dzieł, mianowicie do badań nad zagadnieniem tzw. odchylenia refrakcyjnego.
Przedtem w nauce światowej obowiązywał pogląd, że zjawisko refrakcji, czyli przełamywania się światła pochodzącego od gwiazd i planet, zachodzi w ten sposób, że przełamuje je równomiernie atmosfera ziemska, usytuowana koncentrycznie warstwami o różnej gęstości, przy czym ta ostatnia miała się zmniejszać proporcjonalnie do odległości dzielącej ją od Ziemi. Uważano, że refrakcja zależy od gęstości danej warstwy atmosfery, przez którą biegnie aktualnie promień świetlny. Sergiusz Glasenap opracował to zagadnienie od nowa, biorąc za podstawę swego rozumowania fakt, że przecież różne warstwy powietrznej powłoki wokółziemskiej znajdują się w ciągłym ruchu zarówno poziomym, jak i pionowym, przez co atmosfera znajduje się faktycznie w stanie ciągłego przemieszania, a granice między poszczególnymi jej warstwami są płynne i dynamiczne. Okazało się również, że także sam fakt przemieszczania się mas powietrza nie jest obojętny dla kąta refrakcji i wpływa na odbiór efektu świetlnego. S. Glasenap potrafił na podstawie kilkuletnich skrupulatnych obliczeń ustalić wielkość rozmaitych odchyleń oraz ich cykliczność, co pozwoliło też na nowo, z o wiele większą niż dotąd precyzją, obliczyć na nowo paralaksy szeregu gwiazd, jak np. Alfy Liry czy 61-ej gwiazdy w konstelacji Łabędzia.
Odkrycie i opisanie tych prawidłowości w sposób oczywisty podważyło prawdziwość licznych dotychczasowych obliczeń z zakresu astronomii i uwidoczniło konieczność ich korekcji. A przecież wielu rosyjskich, francuskich, brytyjskich, niemieckich naukowców z okresu poprzedzającego odkrycia S. Glasenapa poświęciło dziesiątki lat swego życia układaniu owych – jak się okazało, niezbyt precyzyjnych – tabel astronomicznych. A teraz się okazało, że są one warte tyle, ile papier, na którym je wydrukowano, i trzeba wszystko zaczynać od nowa. Spowodowało to coś w rodzaju odruchu odrzucenia, nieuznawania nowych i niewygodnych ustaleń. Potwierdziła się prawidłowość psychologiczna, która głosi, że jak ktoś uzna, iż twierdzenie „dwa razy dwa daje cztery”, jest dla niego niekorzystne, nigdy tej prawdy nie będzie chciał zaakceptować. Dla przykładu, sędziwy profesor Aleksy Sawicz, autor olbrzymiej liczby tablic astronomicznych, gdy wyszło na jaw, że są one nieprecyzyjne w świetle teorii S. Glasenapa, odmówił uznania tej teorii za słuszną i nie dopuścił do obrony rozprawy doktorskiej swego ucznia i podwładnego na Uniwersytecie Petersburskim. Zresztą zasłużony profesor Sawicz tak się przejął faktem podważenia jego obliczeń przez Glasenapa, że poważnie się rozchorował, podupadł na siłach i podał się do dymisji. A przecież był on autorem także szeregu innych poważnych tekstów naukowych, które do dziś są aktualne, a odkrycia Glasenapa w niczym ich wartości nie podważyły.
Widocznie jest jednak tak, że uczeni mężowie tak się nieraz przywiązują do swych koncepcji teoretycznych, jak rodzice do swych dzieci, i często się z tymi koncepcjami bez reszty identyfikują, tak iż samo zakwestionowanie poszczególnych zawartych w nich twierdzeń odbierają jako ciężką obrazę osobistą, jako zamach na ich godność lub co najmniej jako niestosowną impertynencje bezczelnych parweniuszy w stosunku do prawdziwych arystokratów ducha. S. Glasenap musiał więc bronić rozprawę doktorską na Uniwersytecie Moskiewskim, choć przecież jeszcze zanim to nastąpiło został mianowany etatowym docentem i kierownikiem katedry astronomii Uniwersytetu Petersburskiego – przy czym sędziwy anachoreta Sawicz wcale się temu nie przeciwstawiał; wręcz przeciwnie, publicznie dawał wyrazy uznania dla zalet intelektu i charakteru swego, jak się okazało, następcy, i rozumiał konieczność i nieuchronność rewizji z biegiem czasu wszelkich poglądów naukowych, metod dydaktycznych, jak i zmian w składzie osobowym ciała profesorskiego.
Jako wykładowca był zresztą S. Glasenap prawdziwą znakomitością, a prowadzone przezeń zajęcia cieszyły się niekłamanym uznaniem młodzieży akademickiej. O ile profesor Aleksy Sawicz częstokroć miewał za całe audytorium zaledwie dwóch czy trzech słuchaczy, gdyż wykładał astronomię jako naukę czysto teoretyczna i „matematyczną”, a więc jakby hermetyczną, o tyle na prelekcjach S. Glasenapa gromadziło się przeważnie po kilkaset osób, ponieważ astronomia w jego interpretacji jawiła się jako nauka żywa, emocjonalna, filozoficzna i niejako „metafizyczna”, umożliwiająca niemal namacalny kontakt z fascynującymi tajemnicami wszechświata, jak też mająca ogromne znaczenie poznawcze, a nawet praktyczne. Właśnie za czasów S. Glasenapa i dzięki niemu odczyty z zakresu astronomii na Uniwersytecie Petersburskim zaczęto wygłaszać w salach po brzegi wypełnionych studentami także z innych wydziałów, którzy tu przychodzili, by odetchnąć atmosferą gigantycznych przestworzy, zobaczyć blask dalekich gwiazd, poczuć potężne tchnienie wiecznie żywego Kosmosu czyli Ładu. Było to możliwe, ponieważ S. Glasenap miał umysł filozoficzny, a jego talent krasomówczy podobał się nawet najbardziej krytycznym słuchaczom. Zwierzchność akademicka, znana od lat z racjonalnej i twórczej postawy, doceniła walory młodego wykładowcy i w 1885 roku mianowała go profesorem ekstraordynaryjnym, nieco zaś później profesorem ordynaryjnym katedry astronomii Uniwersytetu Petersburskiego.
Uzyskanie profesury umocniło jego pozycje jako wykładowcy i pracownika naukowego, umożliwiło dalszy rozwój kompetencji, jak też zapewniło wreszcie godziwy poziom życia. W roku akademickim 1887–1888 S. Glasenap pełnił też obowiązki dziekana wydziału fizyczno-matematycznego. Przy okazji udało mu się pozyskać od rządu pięć tysięcy rubli srebrem na budowę, urządzenie i obstalowanie skromnego obserwatorium uniwersyteckiego. W późniejszym okresie ono się powoli rozbudowywało i stało się pożyteczną placówką naukowo-dydaktyczną.
Wiele uwagi uczony poświęcał popularyzacji i krzewieniu wiedzy astronomicznej w skali ogólnospołecznej; publikował interesujące artykuły na łamach takich pism, jak „Priroda i Ludi”, „Samoobrazowanije”, „Russkoje Bogactwo”, „Mirowiedienije”; często występował z publicznymi odczytami o Słońcu, Księżycu i ich zaćmieniach, o planetach Układu Słonecznego, o gwiazdach, kometach i meteorytach – a wszystko na poziomie najnowszych danych ówczesnej nauki. Znaczne też były jego zasługi w tworzeniu Rosyjskiego Towarzystwa Astronomicznego i jego lokalnych oddziałów w terenie, jak również w zakładaniu periodyki popularnonaukowej w Rosji. Dzięki wysiłkom takich entuzjastów jak S. Glasenap zaczął ten kraj konsekwentnie wysuwać się na jedno z czołowych miejsc w nauce światowej, co się ze szczególną mocą zamanifestowało w XX i XXI wieku, m.in. w zdobywaniu przez uczonych rosyjskich licznych nagród Nobla w zakresie fizyki, chemii i innych nauk. Nie była to jednak droga usłana płatkami róż, lecz początkowo raczej czymś przypominającym prace Syzyfowe. S. Glasenap wspominał później, z pogodnym zresztą dystansem, o swych zmaganiach ze złą wolą, niedbalstwem, niedołęstwem i obojętnością możnych tego świata, odpowiedzialnych z urzędu za organizowanie i rozwój nauk przyrodniczych w Imperium Rosyjskim. W jego wspomnieniach, spisanych pod koniec zycia, czytamy: „W wolnym czasie postanowiłem powoli popychać do przodu sprawę zatwierdzenia statutu Rosyjskiego Towarzystwa Astronomicznego i tu musiałem przeżyć wiele nader niemiłych chwil. Krąg osób w tę sprawę wtajemniczonych napotkał na zaciekły opór ze strony profesora Ottona von Struve’go, który mi powiedział dosłownie: Po co panu Rosyjskie Towarzystwo Astronomiczne, przecież już istnieje Niemieckie?… Profesor zaś Sawicz, który został wybrany na prezesa kółka w celu przygotowania statutu, dwukrotnie wyznaczał zebrania u siebie w domu i przy tym dwukrotnie go w domu nie było, na skutek czego prawie wszyscy członkowie grupy inicjatywnej się zniechęcili i rozpierzchli; ponieważ wyciągnęli z tych zdarzeń wniosek, iż cała zwierzchność jest niechętnie do ich inicjatywy nastawiona. Sprawa się więc odwlekła, i to na dziesięć lat, a powróciła na porządek dzienny dopiero w 1890 roku… A przecież zaczęła się była jeszcze w 1880 z inicjatywy profesora Uniwersytetu Kazańskiego Mariana Kowalskiego, skończyła się zaś na zjeździe przyrodników i lekarzy w Petersburgu w 1890 r. Na pierwszego prezesa został wybrany Bredichin, lecz pozostawał nim niedługo. Nie mógł znosić obiekcji jednego z członków towarzystwa podczas zebrań, pewnego razu doznał rozstroju nerwowego i zrezygnował z pełnienia obowiązków. Ponieważ byłem zastępcą przewodniczącego, zgodnie z przepisami statutu przystąpiłem natychmiast do pełnienia jego funkcji, a życie szło dalej spokojnie
Pod kierownictwem S. Glasenapa (1893–1905) Rosyjskie Towarzystwo Astronomiczne, mimo braku funduszy, działało nader prężnie, wiele uczyniło dla koordynacji badań naukowych w zakresie tej nauki oraz spopularyzowania jej dorobku. Prezes towarzystwa potrafił nawet zdobyć środki i założyć periodyk „Izwiestija Russkogo Astronomiczeskogo Obszczestwa”. Dzięki zorganizowaniu licznych wypraw naukowych rosyjscy astronomowie zostali w tym czasie odkrywcami szeregu nieznanych dotąd obiektów: gwiazd, komet i in. Znaczące osiągnięcia wpisał na swe konto i Sergiusz Glasenap, który przez kilka dziesięcioleci prowadził intensywne badania astronomiczne. Udało mu się m.in. zrobić podczas zaćmień szereg rewelacyjnych zdjęć korony Słońca, które były publikowane w czasopismach na całym świecie, obliczyć orbity komponentów podwójnych gwiazd, opracować graficzną metodę określania orbit satelitów ciał niebieskich. Zorganizował badania i wybudował obserwatoria astronomiczne na Krymie (dokonał tu 900 obserwacji gwiazd podwójnych) oraz na Kaukazie (1200 obserwacji ze znajdującego się na wysokości 1400 metrównad poziomem morza obserwatorium).
Paryska Akademia Nauk nadała S. Glasenapowi specjalną nagrodę za publikacje o gwiazdach podwójnych jako najwybitniejszemu znawcy tych obiektów kosmicznych w skali światowej. Wydał niejednokrotnie wznawianą książkę o kometach, jak też wielokrotnie wznawiane dzieło pt. „Druzjam i lubitielam astronomii”, stanowiące swego rodzaju zachętę dla laików do zainteresowania się tą dziedziną wiedzy. Pod koniec życia zajął się tematem zastosowania metod matematycznych do badań pokładów ropy naftowej, a przecież miał już wówczas (1934) lat 86! Znakomity uczony publikował mnóstwo artykułów popularnonaukowych w periodyce masowej; tłumaczył na język rosyjski teksty obcych specjalistów, z którymi utrzymywał zresztą intensywną korespondencję. W ciągu ponad pół wieku wykładów na Uniwersytecie Moskiewskim i w Instytucie Pedagogicznym wyszkolił liczne zastępy znakomitych fachowców, którzy następnie profesorowali na wyższych uczelniach Rosji, Ukrainy, Azerbejdżanu, Białorusi, Gruzji, Armenii, Kazachstanu, Litwy oraz torowali ludzkości drogę do kosmosu.

***

Jako badacz S. Glasenap interesował się m.in. ruchami satelitów Jowisza, które bardzo dokładnie razem z aberracjami obliczył. Obserwował i obliczał orbity gwiazd podwójnych. Opublikował kilkadziesiąt tekstów naukowych i popularnonaukowych o kometach, które należą niewątpliwie do najbardziej interesujących i zagadkowych obiektów kosmicznych.
Najstarszy opis komety, znajduje się w kronikach chińskich z 2296 roku przed narodzeniem Chrystusa. Chińczycy, mistrzowie myślenia synchronistycznego (nie deterministycznego), usiłowali nawet na podstawie obserwacji ruchów komet przepowiadać przyszły rozwój wydarzeń na ziemi, uważali bowiem, że to, co się dzieje na padole ziemskim, jest odbiciem tego, co się odbywa na niebie. Starożytni Babilończycy też bardzo uważnie przyglądali się regularnemu zjawianiu się ogoniastych kul na nieboskłonie. Hebrajczycy odnotowali z kolei w „Talmudzie”: „Raz na siedemdziesiąt lat zjawia się na niebie kometa i wprowadza w błąd żeglarzy. Niewątpliwie ma się tu na względzie kometę Halley’a. W dawnych czasach uważano, że komety powodują wojny, jak również zakłócenia w porządku natury, kiedy to m.in. pod ich wpływem kozy rodzą kotów, krowy psów, a kobiety potworów, a czarownice aktywizują swą działalność.
W „Wyroczniach Sybilli” z przełomu starej i nowej ery w jednym z proroctw czytamy:
Gwiazda, zwana kometą, rozbłyśnie na zachodzie,
Miecz, głód i śmierć zapowie śmiertelnym,
Zatratę wodzów, ludzi znamienitych i sławnych.
Niezwykłe znaki ukażą się ludziom na nowo:
Tanais, rzeka pełna głębokich wirów, opuści Morze Azowskie,
Jej głębokie koryto stanie się pasmem ziemi żyznej,
A nurt jej tysięczne strumienie utworzy.
Otworzą się tam czeluście i przepastne głębiny,
Wiele miast wraz z ich mieszkańcami przepadnie.

Także w czasach nowożytnych przypisywano nieraz kometom moc symboliczną. O roku np. 1811, poprzedzającym krwawą wyprawę cesarza Francji Napoleona I na Moskwę, Adam Mickiewicz pisał w epopei „Pan Tadeusz”:
O roku ów! Kto ciebie widział w naszym kraju?
Ciebie lud dotąd zowie rokiem urodzaju,
A żołnierz rokiem wojny; dotąd lubią starzy
O tobie bajać, dotąd pieśń o tobie marzy,
Z dawna byłeś niebieskim oznajmiony cudem
I poprzedzony głuchą wieścią między ludem:
Ogarnęło Litwinów serca z wiosny słońcem
Jakieś dziwne przeczucie, jak przed świata końcem,
Jakieś oczekiwanie tęskne i radosne.
O wiosno! Kto cię widział wtenczas w naszym kraju,
Pamiętna wiosno wojny, wiosno urodzaju!
O wiosno, kto cię widział, jak byłaś kwitnąca
Zbożami i trawami, a ludźmi błyszcząca,
Obfita we zdarzenia, nadzieją brzemienna!

W dalszym ciągu swego wielkiego dzieła Wieszcz daje wyraz przypuszczeniu, iż ten stan emocjonalnego napięcia nie tylko ludzi, ale i przyrody całej, był powodowany przez zjawienie się w 1812 roku na niebie komety, jakby zapowiadającej wzburzenie i wojnę całej ludzkości.
Dziś oczy i myśl wszystkich pociąga ku sobie
Nowy gość, dostrzeżony niedawno na niebie:
Był to Kometa pierwszej wielkości i mocy.
Zjawił się na zachodzie, leciał ku północy;
Krwawym okiem z ukosa na rydwan spoziera,
Jakby chciał zająć puste miejsce Lucypera;
Warkocz długi w tył rzucił, i część nieba trzecią,
Obwinął nim, gwiazd krocie zagarnął jak siecią,
I ciągnie je za sobą, a sam wyżej głową
Mierzy na północ, prosto w gwiazdę biegunową.

Z niewymownym poczuciem cały lud litewski
Poglądał każdej nocy na ten cud niebieski,
Biorąc złą wróżbę z niego, tudzież z innych znaków:
Bo zbyt często słyszano krzyk złowieszczych ptaków,
Które, na pustych polach gromadząc się w kupy,
Ostrzyły dzioby, jakby czekając na trupy.
Zbyt często postrzegano, że psy ziemię ryły,
I jak gdyby śmierć wietrząc, przeraźliwie wyły:
Co wróży głód lub wojnę; a strażnicy boru
Widzieli, jak przez cmentarz szła dziewica moru,
Która wznosi się czołem nad najwyższe drzewa,
A w lewej ręce chustką skrwawioną powiewa”…

W 1899 roku ukazała się we Lwowie książka doktora Marcina Ernsta pt. „O końcu świata i kometach (z powodu przepowiedni końca świata na rok 1899), w której autor wskazywał na pewien, jego zdaniem istotny, aspekt sprawy: „To, co było prostym wypływem niewiadomości, z biegiem czasu stało się dogmatem religijnym… Do jakiego stopnia wiara w nadprzyrodzoność komet stała się z czasem składową częścią religii chrześcijańskiej, widzimy najlepiej stąd, iż, kiedy znany lekarz i przyrodnik Paracelsus w swojej pracy o komecie roku 1531 wystąpił przeciw poglądom ogółu i śmiał utrzymywać, iż komety są zjawiskami naturalnymi, ogłoszono go heretykiem… Podobny los spotkał Piotra Bayle’a, który podobne zapatrywanie wygłosił w pismie o kometach, ogłoszonym w roku 1682… Człowiek, mający oczy zamknięte na zjawiska natury, albo też stojący wobec zjawisk, których nie może sobie wytłumaczyć, a w których widzi coś strasznego, podobny jest do człowieka zamkniętego w czterech ścianach pokoju i nie wiedzącego nic o tym, co się na zewnątrz tych ścian dziej”…
W ciągu biegnących stuleci nauka odkrywała jednak powoli, krok po kroku coraz więcej prawdy o tych zagadkowych ciałach kosmicznych. Okazało się, że są komety nie czym innym, jak poruszającymi się w Układzie Planetarnym po orbitach o dużych mimośrodach obiekty niebieskie o masach znacznie mniejszych od mas planet i o odmiennej budowie, stające się widoczne z Ziemi w czasie ich przelotu w pobliżu Słońca. Zwykle komety składają się z jądra (jedna lub kilka brył) oraz gazowo-pyłowej otoczki, która z reguły rozbudowuje się w zawierającą jądro „głowę” i rozległy, ciągnący się za nią „warkocz”. Uważa się, że komety są względnie nietrwałe i nieustannie zmniejszają podczas lotu swą masę, ponieważ bez przerwy tracą część swej materii. W krytycznej zaś chwili mogą ulec rozpadowi, wytwarzając tzw. roje meteorów. Ale przecież i one istnieją przez tysiące, a może nawet miliony i miliardy lat. W sumie są to nadal dość zagadkowe ciała niebieskie i nauka nie jest w stanie powiedzieć czegoś dokładnego o ich pochodzeniu, istocie i „przeznaczeniu”. Najbardziej znane komety noszą imiona swych odkrywców: Alcocka, Arenda-Rolanda, Burnhama, Bennetta, Seki-Linesa i in.
W miarę zbliżania się do Słońca po trajektorii eliptycznej szybkość poruszania się komet zwiększa od 1,3 do 1,6 mln kilometrów na godzinę. Obiekty te istotnie różnią się od siebie nawzajem pod wieloma względami, w tym jeśli chodzi o intensywność promieniowania świetlnego. Dlatego też znany astronom W. Royansky wyraził nawet przypuszczenie, że np. kometa Kohoutka może być zbudowana z antymaterii. Niezwykle bowiem duża jej światłość, olbrzymie ilości ciepła i światła, które emituje, przemawiają za tym, iż energia ta jest wyzwalana w procesie oddziaływania na siebie nawzajem antymaterialnego tworzywa komety i normalnej materii, rozproszonej w przestrzeni międzyplanetarnej.
W obliczu powyżej wyłuszczonych okoliczności łatwo dostrzegamy, iż naukowe i popularnonaukowe publikacje Sergiusza Glasenapa, wydawane w różnych językach, odegrały pozytywną rolę w upowszechnianiu w Rosji i reszcie Europy bardziej obiektywnych poglądów na komety i rozmaite zjawiska zachodzące w kosmosie.

Znakomity uczony był również autorem cenionych podręczników z dziedziny kosmografii, trygonometrii, arytmetyki; opracowywał i wydawał tabele algorytmów. Hobby S. Glasenapa było pszczelarstwo i uprawa sadów. We własnym 20-hektarowym gospodarstwie przez dziesięciolecia selekcjonował nowe odmiany jabłoni, które zresztą były eksponowane w Paryżu na wystawie światowej i otrzymały tam złoty medal. Był redaktorem naczelnym czasopisma pszczelarskiego, a jego publikacje z zakresu pszczelarstwa, apiterapii i sadownictwa były co najmniej równie popularne jak owe z dziedziny astronomii. Dokonał nawet odkrycia nieznanego przedtem nauce gatunku owada, szczególnie szkodliwego dla upraw rolnych. Od 1924 roku S. Glasenap był na emeryturze, kontynuował jednak badania naukowe i nadal publikował nowe teksty. W 1928 r. został wybrany na członka honorowego Akademii Nauk ZSRR.

***

Próba spojrzenia na ziemskie sprawy ludzi z „astronomicznego punktu widzenia”, czyli niejako z dystansu wysokości, pozwala uniknąć ich przeceniania i wyolbrzymiania, podobnie jak spojrzenie z punktu widzenia filozofii lub teologii, czyli „sub speciae aetrnitatis”. W okrutnych czasach stalinizmu teksty S. Glasenapa cieszyły się niezwykłą popularnością wśród publiczności czytającej ZSRR widocznie także ze względu na ich aspekt „psychoterapeutyczny” i „konsolacyjny”. Pozwalały dostrzec małość i „nikczemność” wszystkiego, co się dzieje na naszej skromnej planecie, w porównaniu ze światem gwiazd i galaktyk, jakże obojętnie spoglądających na marną ludzką krzątaninę. Pozwalały również zrozumieć, że „pantha rei” – „wszystko przemija”. Także Wielkie Zło.
Znakomity uczony zmarł w Leningradzie 12 kwietnia 1937 roku w wieku 88 lat.

***





LEONID KULIK


Wywodził się ze zruszczonej gałęzi ongiś polskiej rodziny szlacheckiej, pieczętującej się w dawnych wiekach herbem rodowym Kikul czyli Drogomir odmienny. Jego ojciec, Aleksy Kulik, był człowiekiem wykształconym, lekarzem z zawodu, posiadającym dyplomy niemieckich uniwersytetów w Würzburgu i Derpt (Dorpat, Tartu). Miał prosperująca praktykę lekarską, lecz zginął w wieku 37 lat w nieszczęśliwym wypadku.
Leonid urodził się w Dorpacie 19 sierpnia 1883 roku. Następnie rodzina przeniosła się do Jelizawietgradu, a stamtąd, po śmierci ojca, do miasta Troick na Południowym Uralu. Tutaj młodzian ukończył ze złotym medalem miejscowe gimnazjum klasyczne (1903) i wstąpił na studia do Petersburskiego Instytutu Leśnego, ponieważ od dawna fascynowało go piękno przyrody, szczególnie flora, dendrologia. Minęło nieco więcej niż rok czasu, a nauka została definitywnie przerwana. Nastał burzliwy, rewolucyjny rok 1905, kiedy to całe Imperium rosyjskie wstrząsały paroksyzmy buntów, niemal nikogo nie pozostawiając na uboczu zdarzeń. Rewolucyjna prasa, obficie i tajnie finansowana przez kapitał niemiecki, żydowski i angielski, siała pustoszący zamęt w umysłach ludzi nawet rozsądnych, nie mówiąc o ludziach młodych, z natury niejako zapalonych i łatwo dających się manipulować chwytliwej propagandzie. Tak iż bracia Leonid, Włodzimierz i Nestor Kulikowie również wzięli udział w rozruchach na terenie Kazania, a nawet walczyli zbrojnie w szeregach milicji robotniczej przeciwko kozakom. Bunt jednak zdecydowanie stłumiono, państwo rosyjskie zostało na razie uratowane, a niedobitki rewolucjonistów rozpierzchły na różne strony.
Leonid Kulik ukrył się w Tyraspolu na Ukrainie, siedział cicho, po pewnym czasie wstąpił do szkoły wojskowej i ją ukończył; później wrócił na krótko do Trocka, gdzie zmarła w tym czasie matka. Starsi z rodzeństwa zostali natomiast aresztowani i na mocy wyroku sądowego zesłani na Sybir. Leonid Kulik i jego młodszy brat Aleksy sprzedali pozostały po matce dom, a za zdobyte pieniądze nabyli niedużą księgarnię, w której m.in. sprzedawali spod lady literaturę antyrządową. Po kilku latach wpadli, zostali aresztowani i oddani pod sąd, a ich księgarnię skonfiskowano. Musieli też odsiedzieć za kratami po trzy tygodnie kary. Po czym, niemal bez grosza w kieszeni, Leonid Kulik udał się do miasta Miass w poszukiwaniu pracy. Wynajął się tu w charakterze pomocnika do wyprawy geologicznej, potem do kolejnej, coraz głębiej wciągając się także do zagadnień naukowych tej dziedziny wiedzy, był bowiem młodzieńcem inteligentnym, żądnym wiedzy. Gorliwie uprawiał samokształcenie, wiele czytał i robił mnóstwo notatek z dzieł o tematyce przyrodniczej. Wciąż obracał się w kręgu geologów, w 1911 roku poznał osobiście wybitnego uczonego polskiego pochodzenia Włodzimierza Wernadskiego [patrz o nim: Jan Ciechanowicz, Filozofia kosmizmu, t. 2, Rzeszów 1999], któremu zaimponowała rzetelna i rozległa erudycja młodego człowieka, szczególnie w zakresie mineralogii. W listach z tego okresu W. Wernadski nazywał Leonida Kulika „wielkim znawcą minerałów”. Okazało się nie po raz pierwszy, że na drodze samokształcenia można zostać wspaniałym znawcą, wręcz ekspertem, w tej czy innej gałęzi nauki.
Zaczynając od lata 1912 roku L. Kulik zostaje zawodowym naukowcem i bierze udział w wyprawie na Syberię i Ural w składzie tzw. Ekspedycji Radowej, poszukującej na rozległych terenach pokładów rud metali promieniotwórczych. W tym czasie zgromadził olbrzymi zbiór mineralogiczny, który przekazał następnie do zbiorów Cesarskiej Akademii Nauk w Petersburgu oraz tzw. Komitetu Geologicznego. Sytuacja jednak wytworzyła się jakby niewyraźna, istotne bowiem dla naukowca jest, by potrafić materiał nie tylko zebrać, ale tez go opisać i usystematyzować. Dopiero bowiem to wieńczy pracę badacza i umożliwia wniesienie osobistego wkładu do rozwoju procesu poznania. Dlatego też na początku roku 1912 L. Kulik zwrócił się listownie z gorącą prośbą do profesora W. Wernadskiego, aby wydostał go z prowincjonalnego Miassa i, w miarę możności, pomógł przenieść się do Petersburga, znaleźć tam pracę i wstąpić na studia. Choć bowiem faktyczna wiedza pana Leonida daleko wykraczała poza ramy edukacji uniwersyteckiej, to jednak formalnie miał on zaledwie wykształcenie gimnazjalne. Z tego zaś względu był szykanowany i pogardliwie poniewierany przez tępych urzędników, których dopiero okazany papierek przekonywał o czyjejś wartości, a nie jego rzeczywista wiedza, dorobek i inteligencja. Toteż młody człowiek pisał w liście do Wernadskiego: „Nie chce mi się na wieki pozostawać w tym cuchnącym bagnie; w Miassie i tak nie pozwolą mi na pracę, a w Petersburgu mógłbym pracować dla Pana i dla Akademii”… Wernadski nie pozostał obojętny na prośbę zesłańca i w dość rychłym czasie skłonił władze do zniesienia nadzoru policyjnego i do wydanie zezwolenia na przyjazd wygnańca na stałe do Petersburga. Niebawem tez widzimy Leonida Kulika na posadzie etatowego mineraloga katalogizatora w Muzeum Geologicznym i Mineralogicznym imienia Piotra Wielkiego, a nieco później także jako studenta fizyczno-matematycznego Uniwersytetu Petersburskiego. W ten sposób się rozpoczął nowy, bardzo twórczy i owocny, okres w życiu wybitnego naukowca. Warto dodać, że w Muzeum Geologicznym najbliższymi współpracownikami jego byli inni znakomici Polacy: Elżbieta Rzewuska oraz Włodzimierz Krzyżanowski.

***

Wybuch pierwszej wojny światowej przerwał po paru latach świetnie zapowiadającą się karierę naukową. L. Kulik został powołany pod broń i po krótkim przeszkoleniu skierowany na front w składzie pododdziału służby inżynieryjnej, wchodzącego w skład Finlandzkiego Pułku Dragonów, stanowiącego część jednej z brygad kawalerii. Dowodzenie wojskami rosyjskimi na terenie Prus Wschodnich nie było w tym okresie zbyt fortunne, a walki miały nad wyraz zacięty i krwawy przebieg. Nagminnie dochodziło z obydwu stron do zawziętych ataków na bagnety oraz brawurowych szarż kawaleryjskich. Wówczas zdobył rozgłos europejski m.in. generał gwardii rosyjskiej Włodzimierz Maj-Majewski, Polak, wielki amator i mistrz walki na bagnety, zawsze maszerujący na czele tyraliery swych gwardzistów lub z fajką w ustach prowadzący pod dźwięki orkiestry wojskowej zwarty oddział do tzw. „ataku psychologicznego” łeb w łeb na falę natarcia niemieckiego. Nie było przypadku, by nie odniósł triumfu, tak mocno oddziaływała jego charyzmatyczna osobowość i przykład osobistego męstwa na żołnierzy i oficerów. Generał Maj-Majewski został wówczas kawalerem najwyższych orderów wojskowych nie tylko Rosji, ale też Wielkiej Brytanii i Francji. Pod jego dowództwem walczył również Leonid Kulik. Za odwagę i inwencję, wykazane w starciach nad jeziorem Żabice, został jako żołnierz polskiego pochodzenia nagrodzony orderem Św. Stanisława III stopnia i awansowany do rangi korneta. W bojach pod Rygą dostał stopień porucznika oraz order Św. Anny III stopnia. Gdyby cała armia rosyjska walczyła wówczas tak, jak Maj-Majewski i Kulik, znalazłaby się po paru tygodniach w Berlinie. Stało się inaczej, mimo niepospolitego męstwa części żołnierzy, Niemcy, dzięki bez porównania lepszej pracy swego sztabu generalnego okazali się skuteczniejsi, a rosyjska obrona rozsypała się niebawem w proch i pył. Z ogromnym wysiłkiem utrzymywano linię frontu przed znakomitym żołnierzem niemieckim, ale jednak utrzymywano.
Po dwu latach Leonid Kulik został na mocy odgórnej dyspozycji dowództwa odwołany z frontu i skierowany do pracy w składzie rządowej Komisji do Spraw Surowców, tak reorganizującej gospodarkę Cesarstwa Rosyjskiego, by jego całą potęgę ukierunkować na potrzeby frontu. Nadciągały jednak kolejne kataklizmy, które miały wstrząsnąć podstawami Imperium i je unicestwić. Wybuchła socjaldemokratyczna rewolucja lutowa, a za nią bolszewicka październikowa 1917 roku (także finansowane przez władze Niemiec, Anglii i międzynarodowy kapitał żydowski, tak łase na bogactwa naturalne Rosji). Po różnych perypetiach L. Kulikowi udało się wywieźć swą rodzinę z głodzonego i mordowanego przez bolszewików Piotrogrodu w głąb Rosji, gdzie sytuacja na razie nie była tak przerażająca. W stolicy mógł być w każdej chwili rozstrzelany razem z rodzina, ponieważ był oficerem gwardii cesarskiej. Rodzina pozostała w mieście Minjar, a pan Leonid udał się w kierunku Jekatierinburgu, potem jeszcze dalej pociągiem do stacji Jurga, a z niej saniami do Tomska, jeszcze nie zajętego przez bandy bolszewickie. Tutaj, na miejscowym uniwersytecie, uciekinier objął niebawem posadę wykładowcy katedry mineralogii i rozpoczął działalność dydaktyczną. Bolszewicy jednak się zbliżali i Leonid Kulik zaciągnął się na ochotnika do białogwardyjskiej armii admirała Kołczaka i jako oficer liniowy ponad pół roku walczył na froncie przeciwko siłom komunistycznym.
W grudniu 1919 roku sytuacja na froncie gwałtownie się zmieniła na niekorzyść kołczakowców, gdy na czele wojsk bolszewickich stanął utalentowany, inteligentny i zdecydowany dowódca Michaił Tuchaczewski (również o polskim rodowodzie). W ciągu kilku tygodni krwawych walk oddziały Kołczaka dosłownie się rozpierzchły pod uderzeniami Armii Czerwonej, wielu zaś oficerów, a nawet generałów, przeszło na stronę Tuchaczewskiego, który obiecał zbiegom nie tylko zachowanie życia, ale i etatowe zatrudnienie w oddziałach rewolucyjnych. Słowa zresztą dotrzymał. Wśród oficerów, którzy w sytuacji bez wyjścia przeszli na stronę sowietów, znalazł się też Leonid Kulik, który od grudnia roku 1919 służył w sztabie 2 Brygady 30 Dywizji Strzeleckiej w składzie 5 Armii Frontu Wschodniego, dowodzonego przez M. Tuchaczewskiego. Gdy zaś Tomsk został zajęty przez tenże front, L. Kulik od pierwszego marca 1920 roku ponownie podjął obowiązki nauczyciela akademickiego na tutejszym uniwersytecie. Latem zaś tegoż roku wziął udział w wyprawie mineralogicznej do Kraju Minusińskiego i Aczyńskiego.
Na początku 1921 r. został na żądanie Akademii Nauk skierowany do Piotrogrodu i mianowany prezesem tzw. Ekspedycji Meteorytowej, której zadaniem miało być poszukiwanie, gromadzenie i badanie meteorytów na terenie Rosji. Niebawem udał się więc na czele kilkunastoosobowego zespołu naukowego do Syberii, gdzie przez wiele miesięcy nieustannie podróżował po bezkresnej tajdze. Wypowiedzi tutejszych mieszkańców pozwalały przypuszczać, że poszukiwania nie są bezprzedmiotowe. Wiele tysięcy kilometrów musiał jednak pokonać L. Kulik pieszo, chłopskim powozem czy saniami, tratwą po Jeniseju, niekiedy jadąc koleją, zanim dotarł do miasteczka Kańsk, w okolicach którego, jak wiadomo, 30 czerwca 1908 roku spadł słynny Meteoryt Tunguski.
Po tylu burzliwych i straszliwych doświadczeniach wszyscy już byli w Rosji zapomnieli o tym wydarzeniu, jednak kierownik wyprawy na podstawie relacji wielu tubylców doszedł do wniosku, iż było to zdarzenie mogące stanowić doniosły przedmiot badawczy dla nauki. Z tych świadectw bowiem wynikało, że „ogień i grzmot”, jak to określali Tungusi, spadł koło rzeki Ognii, wpadającej do Wanawary, która z kolei jest dopływem Podkamiennej Tunguski. Aby jednak zorganizować do tego regionu poważną wyprawę naukową, potrzebne były solidne środki finansowe, materialne, techniczne. L. Kulik zwrócił się więc do kierownictwa Muzeum Mineralogicznego w Piotrogrodzie z odnośnymi sugestiami i planem, które jednak nie zostały zaaprobowane. Powtórna prośba też została odrzucona. Wówczas L. Kulik zaczął publikować w periodyce naukowej materiały o meteorycie 1908 roku, aby wzbudzić zainteresowanie społeczne tym niezwykłym zjawiskiem i w ten sposób przełamać obojętność zwierzchności w Piotrogrodzie. Przez  kilka lat jednak jego wysiłki nie dawały oczekiwanych owoców.
Korzystając z krótkiego pobytu w Piotrogrodzie, przemianowanym w międzyczasie na Leningrad, uczony, mający wówczas czterdzieści lat, kończy wreszcie formalnie studia uniwersyteckie i pozyskuje odpowiedni dyplom (choć jego wiedza i tak była obszerniejsza i głębsza niż niejednego doktora habilitowanego, który go egzaminował). W oficjalnej, zbiurokratyzowanej nauce świstek papieru w postaci dyplomu waży nieraz więcej niż merytoryczne kompetencje, rzeczywista wiedza i mądrość.
Dopiero w 1927 roku pod naciskiem W. Wernadskiego, który wrócił do ZSRR po wieloletnim pobycie we Francji, Wielkiej Brytanii i innych krajach Europy Zachodniej, Akademia Nauk postanowiła skierować wyprawę naukową pod kierunkiem Leonida Kulika nad rzekę Podkamiennaja Tunguska. Po dotarciu na tereny pokryte powalonym lasem oraz suchymi drzewami na pniu uczony musiał iść dalej bez przewodnika, gdyż Ewenkowie odmówili posuwania się w teren, gdzie ongiś „spadł ogień i grzmot”. Dopiero za trzecim razem próba się powiodła i kilkoosobowa grupa śmiałków przedarła się do „góry Chuszmy”, czyli wzgórza, z którego można było obejrzeć niezapomniany widok: radialny pował lasu o promieniu do 30 kilometrów, przy czym bliżej do epicentrum były widoczne ślady po oparzeliźnie oraz pofałdowane torfowiska dosłownie obsypane okrągłymi lejami o średnicy do 50 metrów. Ten widok zmusił L. Kulika do zrewidowania swych wcześniejszych wyobrażeń. O ile przedtem sądził, że tzw. „Meteoryt Tunguski” stanowił jedno ciało (część komety, która się urwała i spadła na Ziemię), to po obejrzeniu gigantycznego wiatrołomu nad Tunguską uważał, że spadł tu rój meteorytów, które się urwały z ogona komety Pons-Winneck’a. Po kilkunastu latach badań zauważono również, że Meteoryt Tunguski spowodował daleko idące mutacje świata roślinnego (gigantyzm), zwierzęcego (m.in. zmiany kształtu kończyn u mrówek i pancerzy u raczków rzecznych i jeziornych) oraz ludzkiego (zjawienie się u pewnej liczby Ewenków niespotykanych u ludów Północy charakterystyk krwi).
Stając w obliczu tak zagadkowego fenomenu jak skutki potężnego wybuchu (według współczesnych obliczeń o mocy kilkudziesięciu megaton) nieznanego obiektu kosmicznego, Leonid Kulik zachował się jak rasowy uczony: zainicjował wszechstronne badania geofizyczne, astronomiczne, geochemiczne, gleboznawcze, dendrologiczne, biomedyczne w celu dokładnego ustalenia skutków tej eksplozji; ponieważ ze skutków można dopiero wnioskować o przyczynie. Oczywiście, jedna osoba nie mogła dokonać tak olbrzymiej pracy i Kulik wystąpił w tej sytuacji w roli nie tyle wykonawcy, ile w charakterze kierownika i koordynatora, który nadaje kierunek i organizuje proces badawczy.

***
Na kilka miesięcy przed tą katastrofą kula ziemska jakby wiedziała o jej zbliżaniu się i zachowywała się bardzo niespokojnie. Wstrząsały nią wybuchy wulkanów, trzęsienia ziemi, potworne ulewy, w atmosferze zaś rejestrowano rozmaite zagadkowe poświaty, burze magnetyczne  i zorze polarne w miejscach, w których ich nigdy nie bywa, jak np. w Berlinie czy Moskwie. Wszystko wydawało się wibrować w gorączkowyn oczekiwaniu, a ludzkość już od kilku lat wiła się w spazmach rewolucji, rozruchów i wojen. Na kilka miesięcy przed katastrofą jogowie indyjscy oraz szamani w Jakucji   zapowiedzieli jej nadejście, a szamani Kraju Ewenków  (Tunguzów) wędrowali od osiedla do osiedla nakłaniając ich mieszkańców do jak najrychlejszego opuszczenia swych odwiecznych siedlisk i wyjścia na tereny położone dalej od miejsca, w którym miał nastąpić (i rzeczywiście nastąpił) straszliwy wybuch. Na terenach zagrożonych pozostał tylko jeden trzydziestoletni Ewenk, który nie usłuchał szamanów, na własne oczy obserwował wybuch i oślepł na jego skutek. Później opowiadał, że oczy jego zostały oślepione tysiącem strzał i że na trzy dni przed katastrofą z rzek zniknęły ryby,   z lasów zaś ptaki i zwierzęta; wszystko przeczuwało nadejście kataklizmu i uciekało jak najdalej od miejsca, w którym miał on nastąpić. Tylko drzewa pozostały na miejscu i zginęło ich wówczas 80 milionów, ponieważ siła wybuchu „meteorytu” równała się mocy dwu tysięcy bomb, zrzuconych przez Amerykanów w 1945 roku na japońskie miasto Hiroszima. W ciągu trzech dób po kataklizmie na całej północnej półkuli nie było nocy, a cały czas trwał jaskrawy dzień.
Dziś szereg rosyjskich naukowców jest zdania, że tzw. Meteoryt Tunguski stanowił miękką bryłę kosmicznego „śniegu” o średnicy około 300 metrów, która na wysokości 10 km przekształciła się w gaz, a ten pod wpływem ogromnej szybkości tak się rozgrzał, że wyparował i rozsiał w atmosferze, powodując szereg zupełnie jasnych nocy nad Rosją i Europą w przeciągu około tygodnia. Do powierzchni ziemi dotarła tylko fala uderzeniowa, lecz powietrze było tak przez własny gwałtowny ruch rozgrzane, że spowodowało nie tylko powalenie lasu na kilku tysiącach kilometrów kwadratowych, ale i jego oparzenie. Mimo tak nieznacznej gęstości przelot bolidu 30 czerwca 1908 roku o godzinie siódmej nad ranem był widzialny w promieniu 800 km, a wybuch słyszano w odległości ponad jednego tysiąca kilometrów. Ogromny ślad ognisto-świetlny pozostawał na nieboskłonie jeszcze przez kilka godzin po przelocie bolidu, budząc mistyczny lęk w sercach Ewenków i Tunguzów. Natomiast fala uderzeniowa trzasnęła w ziemię z taką siłą, że wstrząs został zarejestrowany przez sejsmografy oddalone od epicentrum wiele tysięcy kilometrów – w Petersburgu, Berlinie, Paryżu; podobnież barografy odnotowały wahnięcie całej atmosfery pod wpływem fali uderzeniowej – nawet w Rzymie i Londynie. Wypada jeszcze zaznaczyć, że liczne okrągłe leje na terenie uderzenia Meteorytu Tunguskiego nie powstały na skutek uderzeń drobniejszych meteorytów, lecz znajdowały się tu od milionów lat, a przyczyną ich powstania były ziemskie procesy geologiczne. Inna rzecz, że stały się one po prostu widoczne dopiero na skutek powalenia i częściowego spalenia lasu oraz roztopienia się wypełniającego je lodu.
[Nicola Tesla (1856–1943), genialny fizyk i wynalazca serbskiego pochodzenia, twierdził tuż po katastrofie tunguskiej, że była ona skutkiem prowadzenia przez niego na terenie Alaski doświadczeń nad bezprzewodowym przekazywaniem na duże odległości potężnych ładunków energetycznych. Meteoryt Tunguski miał być zatem jednym z takich właśnie ładunków, który niejako umknął Tesle w trakcie przeprowadzania jednego z doświadczeń. Nawiasem mówiąc, w 1919 roku Tesla proponował swe usługi Rosji, ale Lenin nie zdecydował się na osiedlenie geniusza naukowego w Rosji, ponieważ do niego, jako dla Żyda, panslawistyczna filozofia N. Tesli nie przemawiała, zresztą nie życzył on sobie nadmiernego wzrostu potęgi Rosji i uzbrojenia jej w typy oręża nieznane gdziekolwiek indziej. Ośrodek zaś na Alasce funkcjonuje do dziś; prowadzi się w nim, jak twierdzą reprezentanci wywiadu rosyjskiego, tajne doświadczenia z energią, których skutkiem są m.in. straszliwe, niespotykane przedtem kataklizmy przyrodnicze w Europie i Azji.
Z kolei jeszcze inni naukowcy twierdzą hipotetycznie, iż jakoby miejsce spadnięcia meteorytu nie było sprawą przypadku, że stanowiło ono swego rodzaju krater, z którego wychodzi „kanał” lub „antena” energetyczna, łącząca jądro Ziemi z kosmosem. Przez ten krater ma jakoby odbywać się szczególnie intensywna wymiana energią między nasza planetą a Słońcem. Siła przyciągania jest w tym miejscu tak potężna, że w czerwcu 1908 oderwała od Słońca szmat plazmy, która też dotarła do Ziemi w magnetycznym „worku” i dopiero nad ewenkijska tajgą nastąpiło jej uwolnienie, wyładowanie w formie wybuchu i unicestwienie. Dlatego po tej eksplozji nie pozostało żadnej szczególnej materii, ale za to pozostał ogromny ładunek rozsianej energii, który dotychczas wpływa na procesy fizyczne, chemiczne i biologiczne, zachodzące w tym regionie Syberii.]

***

Zasługą L. Kulika była okoliczność, że zwrócił uwagę społeczności naukowej na to dziwne wydarzenie i był inicjatorem szeroko zakrojonych badań na tych terenach, że wreszcie osobiście kierował pięcioma wyprawami badawczymi do epicentrum wybuchu. Wystarczy przypomnieć, że Meteorytem Tunguskim dotychczas mocno interesują się naukowcy USA, a Rosja wciąż bada ten fenomen, dokonując szeregu odkryć w zakresie fizyki, zoologii, botaniki, fenologii, petrografii, meteorologii, radiologii.
Leonid Kulik był przekonany, że na dnie lejów, które on uważał za kratery pochodzenia meteorytowego, muszą się znajdować resztki, odłamki ciał niebieskich. Gdy poszukiwania prowadzone przez kilkanaście lat nie dawały oczekiwanych wyników, uczony coraz bardziej załamywał się psychicznie, zupełnie zsiwiał i się postarzał – tak głęboko i bez reszty identyfikował się ze swą nauką. Robiły swoje także mordercze warunki długotrwałej pracy na mrozie i w spiekotę, nieprzespane noce, wypełnione nie wypoczynkiem, lecz upartą, fanatyczną aktywnością myśli, poszukującej wciąż nowych rozwiązań. Piata wyprawę zacny uczony kończył w stanie depresji i zupełnego rozstroju nerwowego. Jak zawsze w przypadku niepowodzenia, musiał się też koniecznie znaleźć jakiś amator „dobijania” – jeden z członków zespołu badawczego skierował do władz donos na Leonida Kulika, oskarżając go o niekompetencję, a nawet o świadome szkodnictwo. Kierownictwo Akademii nauk ZSRR zażądało wyjaśnień. Aresztowanie, sąd i rozstrzelanie „sabotażysty” wydawały się nie do uniknięcia. Na szczęście znalazł się tym razem szereg zacnych i odważnych osób spośród znakomitych uczonych, jak profesorowie Fersman, Lewinson-Lessing, Wernadski, Karpiński (patrz o tym ostatnim: Jan Ciechanowicz, W bezkresachEurazji. Uczeni polscy w imperium rosyjskim. s. 142–157, Rzeszów 1997), którzy dobrze znali uczciwość i poświęcenie Kulika i wysoko cenili jego kwalifikacje, a którzy nie zawahali się murem stanąć w obronie niezasłużenie szykanowanego kolegi. To poskutkowało i pan Leonid pod sąd oddany nie został.
W następnych latach uczony zorganizował kilkanaście wypraw naukowych do różnych zakątków Związku Radzieckiego, mając na względzie poszukiwanie i gromadzenie meteorytów. Udało się zebrać wcale pokaźną kolekcję z ponad trzydziestu okazów. W latach 1937 i 1938 udało się wyprawić nad Kamienną Tunguskę dwie kolejne ekspedycje oraz dokonać lotniczego sfotografowania terenu; zdjęcia zaś potwierdziły przypuszczenie Kulika, że Meteoryt Tunguski spadł na tzw. Jużnoje Bołoto. W tym okresie ukazała się monografia uczonego „Kamiennyj meteoryt Żygajłowka” oraz kilkanaście artykułów w periodykach naukowych. Za całokształt prac nadano mu wówczas stopień doktora nauk geologiczno-mineralogicznych.

***

Kilka publikacji L. Kulik poświęcił kometom, które go fascynowały przez całe życie, czemu trudno się dziwić. Dawniej komety uważano m.in. za złe wiedźmy, gdyż ich warkocz przypominał długie rozwiane włosy kobiece. Porównywano te ciała niebieskie także do starych mędrców, mających długie brody i przepowiadających przyszłość. Starożytni Grecy usiłowali nawet wiązać komety z prognozami pogody; u Arystotelesa, który był przekonany, że komety są wyziewami ziemskiej atmosfery, czytamy słowa: „Kiedy jest wiele komet, lata są oczywiście suche i wietrzneNiby fantazja, a nauka XX wieku wykazała, że nie zupełnie: gdy Ziemia przechodzi przez warkocz komety, do atmosfery przedostaje się znaczna ilość materii kometarnej, która powoli opada i miesza się z ziemskim pyłem. Mikroskopijne cząsteczki stają się centrami kondensacji pary wodnej i wzmagają opady atmosferyczne, po których następują okresy suche. Według kronik w 924 roku jedna z komet spowodowała pomór bydła. Kometa Halley’a w 1456 roku miała znamionować zdobycie Konstantynopola prze Turków. Wtedy to zdesperowany papież Kalikst III nakazał modły i bicie w dzwony w całej ojkumenie, by odegnać złowieszczą gwiazdę. W ten sposób narodziła się modlitwa „ Na Anioł Pański”.
Potencjalnie komety mogą jednak rzeczywiście być bardzo groźne. W 2126 roku w Ziemię prawdopodobnie uderzy kometa Swifta-Tuttle’a, ważąca 50 bilionów ton. Ziemia zostanie wstrząśnięta, dosłownie poruszona w posadach, wody oceaniczne runą na lądy, a w miejscu zderzenia wytworzy się taka fala uderzeniowa, że cała broń termojądrowa wyda się w porównaniu z nią czymś zgoła dziecinnym.
Liczne ślady wskazują, że – jak twierdzi astrofizyk Fred Hoyle – to właśnie komety przyniosły na Ziemię życie około 4 miliardów lat temu, kiedy to nasza planeta przeżyła istne bombardowanie meteorytami kometarnymi, być może zawierającymi związki organiczne. Dziś wiemy też, iż np. kometa Hyakutake wysyła promienie rentgenowskie, co może świadczyć, że promienie słoneczne natykają się w warkoczu tego obiektu na chmurę drobin, zbudowanych m.in. z atomów węgla wielkości nanometra (miliardowa część milimetra) – takie zaś są wirusy… Z kolei astronom Wsieswiatski uważa, iż komety powstały jako produkt erupcji wulkanicznych na różnych planetach, bądź na ich satelitach…

***

W 1936 roku Leonid Kulik przeniósł się na stałe do Moskwy, opracował i opublikował szereg tekstów o meteorytach. W 1939 wysunął hipotezę o tym, że Meteoryt Tunguski prawdopodobnie do powierzchni Ziemi nie doleciał, a wybuchł w atmosferze, co, jak wiemy, było bliskie prawdy. W tymże czasie dzięki wstawiennictwu W. Wernadskiego został mianowany sekretarzem do spraw nauki w Komitecie meteorytów Akademii Nauk ZSRR. Planował kolejną wyprawę na Syberię.
Jednak 22 czerwca 1941 roku Niemcy rozpoczęły atak zbrojny na ZSRR. 23 czerwca profesor Kulik złożył podanie z prośbą o wysłanie go na front i po dw3u tygodniach został żołnierzem jednej z dywizji strzeleckich. 6 października został ranny w nogę i dostał się do niewoli niemieckiej na terenie Smoleńszczyzny. Umieszczony w lazarecie w miejscowości Wschody przez pewien czas był leczony, a następnie pracował tutaj że w charakterze sanitariusza. Później znajdował się w obozie dla jeńców wojennych w mieście Spas-Demiensk, gdzie zapadł na dur brzuszny i zmarł 14 kwietnia 1942 roku w wieku 58 lat. Miejsce jego pochówku jest nieznane. Ku czci profesora Leonida Kulika w nomenklaturze międzynarodowej nadano jego imię małej planecie nr 2794, odkrytej przez astronoma N.S. Czernycha.

***





JAN ŻONGOŁŁOWICZ


W transliteracji rosyjskiej figuruje jako „Iwan Daniłowicz Żongołowicz”.
Słownik biograficzny „Astronomy” J. Kołczyńskiego, A. Korsunia i M. Rodrigueza (Wyd. „Naukowa Dumka”, Kijów 1977, s. 100–101) podaje, że Iwan Daniłowicz Żongołłowicz urodził się 8 lutego 1892 roku w mieście Czyta na Uralu. Natomiast z edycji „Biełaruskaja encykłapiedyja” (Wyd. „Biełaruskaja Encykłapiedyja”, Mińsk 1998, t. 6, s. 422) dowiadujemy się, iż ten wybitny uczony przyszedł na świat 20 lutego 1892 roku w mieście Grodno. Nie będziemy tu usiłowali definitywnie rozstrzygnąć kwestii dnia i miejsca urodzenia Jana Żongołłowicza, przypomnijmy jednak, że się wywodził z zacnej rodziny szlacheckiej, przez wiele wieków zadomowionej w Ziemi Grodzieńskiej, Mińskiej, Nowogródzkiej, jak i na Żmudzi, a pieczętującej się dwoma godłami: Leliwa i Odyniec. Żongołłowiczowie z powiatu poniewieskiego, szawelskiego i wiłkomirskiego byli w ciągu XIX wieku kilkakrotnie potwierdzani w rodowitości zarówno przez Wileńskie Zgromadzenie deputatów Szlacheckich, jak i przez departament heroldii Senatu Rządzącego Imperium Rosyjskiego w Petersburgu (Centralne Państwowe ArchiwumHistoryczneLitwy w Wilnie, f. 391, z. 8, nr 935, 2567; f. 708, z. 2, nr 319, 927, 1694, 2157, 2360).
Jak wynika z informacji nadesłanych autorowi tego tekstu przez rodzinę Żongołłowiczów, mieli oni także herb własny, zwany niekiedy „Gryf odmienny”, a opisywany przez Wojciecha Kurowskiego jak następuje: „W srebrnym polu czarny orzeł ukoronowany mitrą książęcą z głową zwróconą w lewą tarczy stronę. Nad głową orła trzy złote gwiazdy położone w łuk. Nad tarczą korona książęca.
W XX wieku do bardziej znanych reprezentantów tego rodu należał generał brygady Eugeniusz Żongołłowicz, urodzony 21 sierpnia 1895 roku w Pskowie. Był oficerem piechoty rosyjskiej, a później służył w Wojsku Polskim. Zmarł w Long Marston, pochowany w Blockley. Józef Kisiel we wspomnieniach („GoniecKarpacki” nr ½, 1968) tak opowiadał o swym przełożonym z lat młodości: „Był dowódcą 1-go Warszawskiego Batalionu Odsieczy Lwowa, który powstał w Warszawie w roku 1918, zwany później 19 Pułkiem Piechoty Odsieczy Lwowa. Pułk w kampanii 1918 – 1920 roku otrzymał uzupełnienie z byłej kongresówki jak również z lwowiaków. Pierwszy batalion składał się z ochotników warszawiaków z wszystkich sfer społeczeństwa z przewagą elementu robotniczego, raczej niewykwalifikowanego. Cwaniacy, spryciarze, o dużej samodzielności, bardzo koleżeńscy, odważni w boju, a zawsze z domieszką humoru, nawet wisielczego, jeśli tego wymagała sytuacja. Byłem wśród nich jak obcy, bo pochodziłem z Częstochowy
Od samego początku na froncie kapitan Żongołłowicz zasłynął jako nieustraszony, waleczny dowódca, zyskał sobie serca wszystkich żołnierzy, a sława bojowa nie opuszczała go do zakończenia wojny… Żołnierz ufał mu we wszystkich, jakże czasem ciężkich chwilach. Dziwny to był typ oficera – dziwny, bo na przykład nie bratał się ostentacyjnie z żołnierzami, a żołnierze przepadali za nim. Była mu obcą tania popularność, a mimo to ubóstwiano go po prostu – tak, jak to żołnierz potrafi. Nic dziwnego, żołnierz zawsze go widział przy sobie w najcięższych chwilach i miejscu walki, tam właśnie, gdzie go się jako dowódcy batalionu czy pułku nie spodziewano. Nigdy nie zdarzyło się, by zawiódł, zawsze z karabinem w ręku – innej broni osobistej nie uznawał – podrywał ze sobą do walki zawsze uwieńczonej powodzeniem.
Był bożyszczem dla żołnierzy, ale czy tylko dla żołnierzy? Trzeba przyznać, że miał dar jednania sobie co waleczniejszych oficerów i jeżeli się zdarzyło, a były bardzo małe wyjątki, że nowo przydzielony oficer gdzieś się na chwilę zawieruszy w czasie akcji, to krótka z nim rozmowa i pułk go już nie oglądał. Powtarzam, było to bardzo rzadko. Toteż mieliśmy oficerów zgranych między sobą, prześcigających się w waleczności, kochaliśmy ich. Nie przesadzę, jeżeli powiem, że było to w niemałej mierze zasługą kapitana Żongołłowicza. Sprawiał to jego osobisty bojowy przykład…
O dezercjach z frontu z pułku nie słyszano nigdy, natomiast o dezercjach na front do pułku byłych rannych, czy chorych żołnierzy ze szpitali, co to nie chcieli wracać za pośrednictwem kadry pułkowej, gdzie zatrzymano ich na instruktorów itp. O takich dezercjach mówiono wiele. A przyjmowano ich z otwartymi rękoma. A wszystko dlatego, aby ponownie znaleźć się pod rozkazami kapitana Żongołłowicza i być jak u siebie w domu…
Czas biegł, sława pułku ugruntowana, zaszczytne wzmianki o pułku na najwyższym szczeblu, ale odznaczeń, awansu dla niego nie było. Grubo później opowiadano, że nawet generał, nazwiska nie pamiętam, osobiście z własnej inicjatywy, interweniował w Warszawie i wówczas wyszło na jaw, że w Sztabie głównym kapitan Żongołłowicz miał nieprzychylnych sobie ludzi jeszcze z czasów armii carskiej. Pod koniec wojny sytuacja rzekomo się poprawiła. Tak, rzekomo, bo my, jego żołnierze, oceniliśmy jednak, że z wojny 1918–1920 roku powinien wynieść dwa ordery Virtuti Militari i stopień podpułkownika, i to bez żadnego ale”… W późniejszych czasach Eugeniusz Żongołłowicz dosłużył się stopnia generała.
W tym też mniej więcej okresie inny reprezentant rodu, Witold Stanisław Żongołłowicz od 1918 roku pełnił funkcję oficera służby geograficznej w Wojsku Polskim.
Rodzina to wielce i wszechstronnie uzdolniona. Na przykład zamieszkała w East St. Kilda (stan Victoria, Australia) pani Anna Żongołłowicz (ur. 24 czerwca 1979 roku) jest popularna anglojęzyczną poetką, chętnie drukowaną przez tamtejsze publikatory. Oto jeden z jej pięknych wierszy pt. „What love means” ze zbioru „Journeys to the Point. Poetry by Young Australians” (Melbourne1994):
“I wonder what love is
Maybe love is a feeling
Maybe it’s a ghost or a spirit of God.

Love is like an irresponsible person
Who comes and makes a mess in your life
And you can’t live without it.

Love always comes when you’re not ready for it
It comes in a routine of your daily duties
It surpises you or scares you.

Love makes you wonder about your future
The person you’re going to choose
And the way you’re going to live.

***

A więc w 1910 roku Jan Żongołłowicz ukończył Uniwersytet Petersburski. Od początku fascynowała go nadprzyrodzona perspektywa gwieździstego nieba, jego potęga i odwieczna harmonia, tak mocno pociągająca ku sobie głębokie umysły i wrażliwe serca. Astronomia, jak powiada Platon w siódmej księdze (X) „Państwa” , „skłania duszę, żeby patrzała w górę, i prowadzi ją stąd – tam wzwyżW nieco inny sposób spostrzegał tę naukę jeden z wielkich myślicieli czasów nowożytnych, który w swym wiekopomnym dziele pisał: „W nieskończonej przestrzeni miliardy kul ognistych, wokół każdej koło tuzina mniejszych, oświetlonych, wewnątrz rozpalonych, na zewnątrz okrytych zastygłą, zimną skorupą, na której warstwą pleśni osiadły żywe, poznające istoty – oto prawda empiryczna, rzeczywistość, świat. Nie do pozazdroszczenia to jednak dla myślącej istoty sytuacja, kiedy stoi na jednej z owych licznych kul, swobodnie unoszących się w przestrzeni, i nie wie, skąd się bierze ani dokąd dąży, i jest tylko jedną z niezliczonych, podobnych do siebie istot, które cisną się, pędzą, dręczą, szybko powstają, szybko giną – i tak bez wytchnienia, przez wieczność bez początku ni końca; a przy tym nic trwałego prócz materii i wiecznego powrotu tych samych, najrozmaitszych form organicznych ustaloną, zaistniałą już drogą, ustalonym, zaistniałym kanałem. Wszystko, o czym potrafi pouczyć wiedza empiryczna, to tylko dokładniejsza znajomość charakteru tych procesów i reguł, co nimi rządzą(Arthur Schopenhauer, Świat jako wola i przedstawienie, t. 2). A w innym znów miejscu tenże gdański mędrzec notował: „Pokolenia powstają i mijają w szybkim następstwie, a jednostki wśród trwogi i cierpienia biegną prosto w ramiona śmierci. Przy tym bezustannie pytają: Dlaczego? Skąd? Co znaczy cała tragikomedia życia? – I wyciągają błagalnie ramiona ku niebu o odpowiedź. Lecz niebo milczy”…
Wydaje się jednak, że nawet owe „przerażające milczenie” niebieskich przestworzy – o którym tak przejmująco pisał ongiś również Błażej Pascal – coś nam po cichu mówi, choć nie bardzo potrafimy to pojąc i wyartykułować.

***

Janowi Żongołłowiczowi nie od razu udało się poświęcić swej ulubionej nauce, gdyż życie ludzkie nigdy nie biegnie dokładnie wymarzonym torem. W 1917 roku młody człowiek został zmobilizowany do służby wojskowej w marynarce wojennej Rosji, wziął udział w pierwszej wojnie światowej i w wydarzeniach wojny domowej. W okresie 1920–1930 wielokrotnie uczestniczył w wyprawach hydrograficznych na archipelag nowa Ziemia, Morze Białe, Pomorze Murmańskie. Jednocześnie (od 1920) pracował w Instytucie Astronomii Teoretycznej Akademii Nauk ZSRR, piastując m.in. stanowisko kierownika wydziału efemeryd specjalnych oraz zastępcy dyrektora tejże instytucji. W 1923 roku ukazała się jego pierwsza publikacja naukowa „Dołgota ObserwatoriiPietrogradzkogoUniwersiteta”. Żongołłowicz stał na czele zespołów redakcyjnych fachowych wydań periodycznych: „Morskoj Astronomiczeskij Jeżegodnik(od roku 1940) oraz „Awiacionnyj Astronomiczeskij Jeżegodnik(od 1941). W okresie 1930–1938 był profesorem Akademii Marynarki Wojennej ZSRR w Leningradzie; w 1941–1942 dyrektorem Instytutu Astronomii teoretycznej, 1943–1966 jego wicedyrektorem. Jednocześnie od 1930 był zatrudniony na etacie profesora Uniwersytetu Leningradzkiego.
Jan Żongołłowicz był uczestnikiem słynnych w swoim czasie wypraw arktycznych na pokładzie lodołamaczy „Sadko” (1935), „Georgij Siedow” (1938) i „Małygin”. O wyprawie naukowców na pokładzie „Sadko” w monografii „Historia poznania radzieckiej Azji” (Warszawa 1979, s. 610–613) czytamy: „Pierwsza radziecka ekspedycja podbiegunowa pracowała w północnych rejonach mórz Barentsa i Karskiego. Kierował nią G. A. Uszakow. W ekspedycji na parowym lodołamaczu Sadko brali udział: hydrolog Ws. A. Bieriezkin, astronom I. D. Żongołłowicz, hydrolog N. I. Jewgienow (…). Na Sadko znajdowało się 72 ludzi, wśród nich 12 pracowników naukowych. Z Archangielska ekspedycja popłynęła na Morze Grenlandzkie, następnie wróciła na Spitsbergen i stąd miała zamiar obejść od północy Ziemię Franciszka Józefa… Wybór tak niezwykłej trasy można wyjaśnić biorąc pod uwagę ówczesne poglądy geograficzne, podzielane przez kierownictwo ekspedycji. (…) Na północ od Ziemi Franciszka Józefa Sadko nie zdołał przejść zwartych lodów. Musiał cofnąć się na południe do Nowej Ziemi i dopiero stamtąd skierował się do północnej części Morza Karskiego.W czasie tego rejsu ustalono zasięg kontynentalnego szelfu, który, jak dziś wiemy, zawiera niezmierzone pokłady ropy naftowej, gazu i innych bogactw naturalnych. „Zostały odkryte podwodne rynny, którymi basen Morza Arktycznego łączy się z południową częścią Morza Karskiego. Rynnami tymi przedostawały się prądy ciepłych wód atlantyckich wywierające silny wpływ na zlodzenie Arktyki. Dla arktycznej żeglugi morskiej ważnym było ustalenie prawidłowości zgęszczania i rozrzedzania się pól lodowych w zależności od przypływów i odpływów.
Po pomyślnej żegludze na Sadko postanowiono kontynuować podbiegunowe badania w czasie okresu nawigacyjnego w 1936 r. Na północne obszary Morza Łaptiewów udała się tym samym statkiem druga ekspedycja podbiegunowa, na czele z R. Ł. Samojłowiczem. Jednak trudne warunki żeglugi na zachodzie zmusiły kierownictwo operacji morskich na Północnej Drodze Morskiej do odwołania Sadko z drogi celem udzielenia pomocy statkom transportowym. Ekspedycja, która wypłynęła już z Archangielska, została odwołana.
Rozpoczęta w 1938 roku ekspedycja na lodołamaczu „Georgij Siedow” (załoga liczyła tylko 15 osób) trwała nieprzerwanie 812 dni jako dryf w torosach Arktyki w niewyobrażalnie trudnych warunkach i zaowocowała zgromadzeniem ogromnego zasobu informacji naukowej z zakresu meteorologii, hydrologii, astronomii, geografii, ichtiologii. Ciekawe, że po zakończeniu tej zaiste bohaterskiej wyprawy wszyscy członkowie załogi otrzymali tytuł honorowy Bohatera Związku Radzieckiego, jednoznaczny z najwyższym wyróżnieniem za zasługi dla tego kraju.
W 1940 r. w Wydawnictwie Zarządu Hydrograficznego Marynarki Wojennej ZSRR w Leningradzie ukazała się książka Jana Żongołłowicza „Radiosygnały wremieni” z dziedziny fizyki łączności. W 1941 Wydawnictwo Akademii Nauk ZSRR opublikowało jego dzieło z zakresu astronomii „Pribliżionnyje efemeridyjarkich zwiezd”. Te edycje uplasowały autora w plejadzie najwybitniejszych uczonych Związku Radzieckiego. Od 1946 roku J. Żongołłowicz jest doktorem habilitowanym nauk fizyczno-matematycznych, od 1952 – Zasłużonym Działaczem Nauki Federacji Rosyjskiej.
Jego zainteresowania badawcze były nader rozległe i obejmowały swym zasięgiem tak różne dziedziny jak astronomia efemeryd i mechanika nieba, teoria grawitacji i geodezja satelitarna, radiointerferometria i hydrografia, astronomia teoretyczna i praktyczna, geologia i matematyka, fizyka i geochemia. We wszystkich tych dziedzinach uczony dokonał szeregu odkryć, które opisał w kilkunastu fundamentalnych publikacjach monograficznych. Jest m.in. uważany za jednego ze współtwórców w skali światowej nauki zwanej obecnie geodezją kosmiczna. Najbardziej cenione jest bodaj jego dzieło pt. „Wniesznieje grawitacionnoje pole Ziemli i fundamentalnyje postojannyje, swiazannyje z nim” (pierwsze wydanie 1952). W 1966 w Wydawnictwie Akademii Nauk ZSRR ukazała się m.in. książka Jana Żongołłowicza i W. Amelina „Sbornik tablic i nomogramm dla obrabotki nabliudienij iskusstwiennych sputnikow Ziemli”, mająca istotne znaczenie w zakresie kosmicznych badań wnętrza naszej planety.

***

Dzięki odkryciom m.in. Żongołłowicza ustalono mnóstwo interesujących danych dotyczących budowy Ziemi jako planety i jej aktywności wulkanicznej i sejsmicznej, co miało bezpośrednie znaczenie praktyczne dla ludzkości.
Oto 22 maja 1927 roku rozżarzona magma wypływająca z wnętrza Ziemi przez otwór wulkaniczny zabija w rejonie chińskiego miasta Sining 200 tysięcy osób. Nietrudno było się domyśleć, że ten wybuch, jak i do niego podobne, stanowił skutek intensywnego życia wewnętrznego naszej planety jako swoistego organizmu ożywionego. Ustalono, że jeśli poruszać się w głąb planety, to co 18 kilometrów jej temperatura staje się o jeden stopień wyższa.
W 1960 r. w Maroku na skutek trzęsienia ziemi zginęło 12 tysięcy osób. 22 grudnia pękła ziemia pod stolicą Nikaragui Managuą, zginęło 6 tysięcy ludzi. Cztery lata później kolejne trzęsienie ziemi w Chinach zabrało życie 655 tysiącom ludzi. Po dwu latach w Iranie ginie na skutek wstrząsów 25 tysięcy osób; tyle samo w Armenii w 1988; w 1995 pięć tysięcy w Japonii, a w 1998 tyleż w Afganistanie i nieco mniej w Kolumbii. Od tego czasu częstotliwość i siła kataklizmów systematycznie wzrastają, a naukowcy, choć potrafią często je przewidzieć, wciąż nie umieją podać przyczyn wzrastającej aktywności magmy i innych części składowych naszego globu, jak np. wody. Oficjalna nauka mówi o samoistnych zmianach zachodzących w skorupie ziemskiej, przede wszystkim o ruchach płyt tektonicznych; ale nie wiadomo, dlaczego te ruchy stają się coraz to gwałtowniejsze i częstsze. Niektórzy twierdzą, iż obecnie następują zmiany położenia osi ziemskiej na skutek naruszenia wewnętrznej struktury Ziemi przez ludzi wydobywających z niej gigantyczne pokłady rozmaitych kopalin, rud, ropy, gazu i in. Wewnętrzna magma, której aktywność ukierunkowana jest wzdłuż promienia Ziemi, wywiera ciśnienie na dolną część skorupy ziemskiej, to zaś ciśnienie wytwarza naprężenia, które doprowadzają do pęknięć i do przenikania magmy na zewnątrz. Przy czym ten proces na skutek działań człowieka staje się coraz mniej harmonijny i coraz bardziej chaotyczny i gwałtowny. W przyszłości może dojść do gwałtownej zmiany położenia biegunów Ziemi, do wytrącenia planety z równowagi i do niewyobrażalnych kataklizmów naturalnych, kładących kres ludzkiej cywilizacji. Przebiegunowanie naszego globu spowodowało ongiś drastyczne zmiany klimatu i wyginięcie mnóstwa gatunków zwierząt i roślin, o których istnieniu dowiadujemy się obecnie jedynie z wykopalisk.
Jeszcze inni naukowcy uważają, że przyczynę potężnych wstrząsów i zmian sejsmicznych stanowi ciągła rotacja Ziemi wewnątrz pól grawitacyjnych Słońca i Księżyca, których połączona moc nieustannie ciągnie skorupę naszego globu do siebie, powodując jej zmienne wybrzuszanie się, a w końcu „zmęczenie materiału” i pękanie to w jednym, to w drugim miejscu. Sytuację komplikuje fakt, że orbita ruchu Księżyca wokół Ziemi nie jest zsynchronizowana z orbitą ruchu Ziemi wokół Słońca, co powoduje destrukcyjne napięcia i wibracje.
W tekstach Jana Żongołłowicza znajdujemy szczegółowe rozważania dotyczące tych aktualnych i doniosłych zagadnień, a były i są one wykorzystywane praktycznie w wulkanologii, meteorologii, sejsmologii. Ze względu na swe wybitne osiągnięcia naukowe został on wyróżniony wieloma orderami ZSRR, złotymi medalami imienia Mikołaja Przewalskiego i Siemionowi-Tienszańskiego, był wybrany na członka honorowego Towarzystwa geograficznego ZSRR. Życie zakończył 29 lipca 1981 roku.
Nazwę „Żongołowicz” nadano w międzynarodowej nomenklaturze naukowej małej planecie nr 1734 (średnica 16 km, odległość od Słońca 415,3 mln km, okres obrotu dookoła Słońca 4,6 lat).

***





WŁODZIMIERZ CESEWICZ


Cesewiczowie vel Ciesiewiczowiebyli ongiś znani jako szlachta zaściankowa gnieżdżąca się na Wołyniu, Podolu, Kowieńszczyźnie i Wileńszczyźnie. Wydaje się, że pieczętowali się herbem rodowym Jastrzębiec. Zasłużony astronom Włodzimierz Cesewicz urodził się 11 października 1907 roku w Kijowie. W 1927, mając zaledwie dwadzieścia lat, ukończył Uniwersytet Leningradzki i pozostał w nim jako pracownik naukowy obserwatorium uczelnianego. Jednocześnie wykładał matematykę i fizykę w wyższych szkołach miasta nad Newą. W latach 1933–1937 pełnił obowiązki dyrektora obserwatorium astronomicznego w stolicy Tadżykistanu; w 1937–1942 był profesorem leningradzkiego Instytutu Pedagogicznego imienia M. Pokrowskiego oraz współpracownikiem Instytutu Astronomicznego Akademii Nauk ZSRR w Leningradzie. I dalej: 1942–1944 profesor Odesskiego Instytutu technologicznego; od 1944 profesor i kierownik katedry astronomii Uniwersytetu Odesskiego oraz dyrektor obserwatorium astronomicznego tejże uczelni; 1948–1950 dyrektor Głównego Obserwatorium Astronomicznego Akademii Nauk Ukraińskiej SRR w Kijowie.
Publikacje niemieckojęzyczne podpisywał jako „Zessewitsch”, anglojęzyczne jako „Tsesevich”, czyli stosując zasadę fonetyczną.
Głównym przedmiotem zainteresowań naukowych W. Cesewicza były początkowo gwiazdy podwójne i zmienne, nad którymi prowadził badania w ciągu czterdziestu lat, publikując ostatecznie wyniki w kapitalnej monografii „Zwiozdytipa RR Liry” (Kijów 1966). Rozróżnia się gwiazdy podwójne optyczne i fizyczne; pierwsze z nich nie leżą blisko siebie w przestrzeni, a ich rzekoma bliskość wizualna z punktu widzenia obserwatora wynika jedynie z perspektywy patrzenia., gdyż leżą one niejako jedna za drugą. Natomiast gwiazdy podwójne fizycznie rzeczywiście znajdują się blisko siebie i krążą wzajemnie wokół siebie jak dwie tancerki. Czasy obiegu gwiazd podwójnych są zawarte w granicach od 1,66 do 700 lat. Jeśli gwiazda towarzysząca jest tak mała, że nie sposób jej dostrzec, wówczas można ją wykryć na podstawie rejestracji zaburzeń ruchu własnego gwiazdy głównej. Ponieważ obie krążą dokoła wspólnego środka masy, w pewnej chwili jedna z nich bardziej się do nas zbliża, podczas gdy druga się oddala. Na skutek tego linie w widmie jednej z nich przesuną się ku fioletowi, drugiej – ku czerwieni. W chwili, gdy kierunek ruchu gwiazd staje się prostopadły do kierunku naszego wzroku, linie w widmie znów się łączą. Najłatwiej dają się z Ziemi obserwować podwójne gwiazdy w konstelacjach Lyrae, Draconis, Tauri, Leporis, Cephei oraz Leonis. W gwiazdozbiorze Lutni zresztą znajduje się też gwiazda poczwórna „e”.
W tekstach Cesewicza spotykamy wiele interesujących informacji o charakterystykach fizycznych i chemicznych gwiazd zmiennych.
Jako pionier w skali światowej Włodzimierz Cesewicz już w 1957 roku rozpoczął badania nad zmianami błysku sztucznych satelitów Ziemi i zwrócił uwagę na fakt, że dają one możliwość wnioskowania o stanie górnych warstw atmosfery. Był również organizatorem na Ukrainie i w Tadżykistanie systematycznych badań nieba z pomocą przyrządów astrograficznych. Przez wiele lat był najwybitniejszym w ZSRR specjalistą w dziedzinie badań nad zachowaniem się w kosmosie sztucznych satelitów Ziemi. Profesor W. Cesewicz przez szereg lat odgrywał rolę najwybitniejszego radzieckiego uczonego w zakresie badań teoretycznych nad zagadnieniami kosmonautyki, a jego teksty naukowe dobitnie się przyczyniły do sukcesów ZSRR w dziedzinie podboju uniwersum. 4 października 1957 r. wystrzelono w tym kraju pierwszego sztucznego satelitę Ziemi (konstruktor Polak Oleg Iwanowski), potem drugiego. W 1959 „Łuna–1” przeleciała w odległości 6 tysięcy kilometrów od Księżyca i została pierwszym sztucznym satelitą Słońca; po kilku miesiącach „Łuna–2” sfotografowała niewidoczną stronę Księżyca, którą wreszcie, po raz pierwszy w dziejach, ludzkość ujrzała, a naukowcy nakreślili wreszcie pierwsze pełne mapy tego ciała niebieskiego. W 1966 „Łuna–9” łagodnie wylądowała na naturalnym satelicie Ziemi, otwierając – jak napisał profesor Cesewicz – „nową erę w podboju kosmosu i przybliżając dzień pierwszego lądowania człowieka na Księżycu”. Przesłane zdjęcia, a później pobrane i dostarczone na Ziemię próbki gruntu księżycowego wykazały, że powierzchnia tego satelity naszej planety wcale nie jest miękka, jak uważano przedtem, lecz dość twarda, by wytrzymać lądowanie ponad stukilogramowych aparatów kosmicznych. Bardzo poważnie potraktowali wyniki badań radzieckich naukowcy amerykańscy, którzy, zanim wylądowali na księżycu w 1969 roku, zmodyfikowali zarówno moduł „Apollo–11”, jaki i wyposażenie astronautów.
Profesor W. Cesewicz w jednym z ówczesnych tekstów pisał: „Zanim noga człowieka stąpi na powierzchnię Księżyca, trzeba ją starannie zbadać: czy jest twarda, czy też pokryta grubą warstwą miękkiego pyłu, jaka jest tam temperatura, jaki skład chemiczny gruntu i jego charakterystyki fizyczne. Tylko po pozyskaniu dokładnych informacji w tym zakresie można wysyłać na Księżyc ludzkie załogi i być pewnym, że po wykonaniu swych zadań powrócą one pomyślnie na Ziemię. Właśnie ze względu na bezpieczeństwo kosmonautów, jak również na okoliczność, że wysyłanie na Księżyc stacji automatycznych jest setki razy tańsze niż wysyłanie tam załóg ludzkich, W. Cesewicz, a za nim i decydenci radzieccy, opowiedzieli się za realizacją programu lotów bezzałogowych i ten program był przez szereg lat pomyślnie realizowany z zastosowaniem m.in. łunochodów, samoporuszających się laboratoriów naukowych. Amerykanie, powodowani przede wszystkim względami ambicjonalnymi i propagandowymi, zaczęli wysyłać na Księżyc załogi ludzkie, nie mając wystarczającej pewności co do pomyślnego powrotu bohaterskich astronautów na Ziemię. Na szczęście wszystko się skończyło tym razem dobrze, choć później bardzo wielu kosmonautów USA zginęło, gdyż decydenci tego kraju, nieraz ze względów wyłącznie prestiżowych, postanawiali wysyłać do kosmosu statki źle przygotowane do startu i lotu.
W. Cesewiczowi w ZSRR udawało się przez długi okres czasu wyciszać wybujałe aspiracje przywódców politycznych i dopiąć tego, że radzieckie loty załogowe zawsze były przygotowywane z nadzwyczajną starannością, co pozwoliło znacznie zmniejszyć ryzyko, choć przecież nie mogło go w całości wyeliminować. Widocznie humanitaryzm powinien stanowić integralną część osobowości wybitnego uczonego, odpowiedzialnego nie tylko za własne, ale i za życie innych ludzi.
Oczywiście, z biegiem lat – jak pisał William Butler Yeats – „wszystko baśnią się staje, ulega mitologizacji i upoetycznieniu. Ten los spotkał też okres pierwszych dziesięcioleci podboju kosmosu, które z obecnej perspektywy są postrzegane wyłącznie jako okres romantycznego, feerycznego zrywu ludzkości, a przecież były to przede wszystkim lata tytanicznej pracy umysłów i rąk wielu utalentowanych ludzi, lata ogromnego wysiłku umysłowego i pracowniczego, jak też olbrzymiego ryzyka. Bez gruntownego przygotowania w zakresie fundamentalnych badań teoretycznych, dokonanego przez takie osoby jak profesor W. Cesewicz, zwycięstwa ludzkości w podboju kosmosu byłyby niemożliwe.

***

Pisząc o mających nastąpić kilkomiesięcznych podróżach kosmicznych uczony podkreślał okoliczność, iż mogą one stanowić poważne zagrożenie dla zdrowia uczestników misji międzyplanetarnych. Zgromadzone bowiem doświadczenie, dotyczące wpływu nieważkości na ludzki organizm nie napawało optymizmem. Astronautom groziłby przede wszystkim zanik mięsni i poważny ubytek masy kostnej, spowodowany brakiem grawitacji. Odwapnienie mogłoby również skutkować szybkim powstawaniem kamieni nerkowych; przemieszczenie się zaś płynów ustrojowych powodowałoby przekrwienie mózgu , obrzęk twarzy i chroniczny katar w ciężkiej formie. Serce zwiększyłoby objętość, a nerki znacznie silniej filtrując płyny powodowałoby istotne zaburzenia gospodarki wodnej w organizmie. Co prawda rekordowy, trwający 438 dni, lot Walerego Polakowa na stacji orbitalnej „Mir” skończył się pomyślnie, ale nadal niewiadomo, jak długo organizm ludzki może trwać w stanie nieważkości lub zmniejszonej ważkości [np. na Marsie byłaby ona trzykrotnie mniejsza niż na Ziemi]. Do tych kłopotów doszłoby jeszcze niebezpieczne oddziaływanie potężnych erupcji plazmy na Słońcu; wyrzucane przez nie strumienie protonów są w stanie naruszać kod genetyczny, powodować nieprzewidywalne mutacje czy powstawanie szczególnie złośliwych nowotworów. Musiano by więc zaprojektować specjalne pomieszczenie, w którym załoga mogłaby względnie bezpiecznie się schronić podczas aktywizacji plam słonecznych, co stanowi zadanie pod względem technicznym wyjątkowo trudne zadanie ze względu na to, że ołów, używany jako izolator w tego rodzaju przypadkach, jest bardzo ciężki. Być może trzeba będzie przyszłe statki do lotów międzyplanetarnych komponować w kosmosie z części dostarczanych osobnie na orbitę.

***

Kilka tekstów profesora W. Cesewicza zostało poświęconych zagadnieniom katastrofologii i hipotetycznym skutkom wpływu procesów kosmicznych na życie ziemskie. Jak wiadomo, geologia i paleontologia badają m.in. pozostałości po gigantycznych katastrofach, które nawiedzały Ziemię z ewidentną regularnością. Około 439 mln lat temu, u progu epoki lodowcowej, gwałtownie spadł poziom oceanu światowego. Wymarło wtenczas m.in. wiele morskich stworzeń. Później, w okresie dewonu, około 364 mln lat temu, została zniszczona duża część organizmów ożywionych, choć do dziś nie ma jasności, dlaczego to się stało. Do największej zaś w dziejach Ziemi zagłady doszło przed około 251 mln lat, na przełomie permu i triasu, kiedy to wyginęło 95% wszystkich gatunków, zamieszkujących ocean oraz dwie trzecie kręgowców lądowych i 15 tysięcy gatunków trylobitów, czyli morskich zwierząt, które dominowały w oceanach przez poprzednie 300 mln lat. Wytracone tez zostały rośliny lądowe, a gleba na skutek erozji została wyjałowiona i spłynęła wraz z woda do oceanu. Geolodzy, badający osady gleby z tamtych czasów doszli do wniosku, że zdarzenie – jeśli mierzyć skalą geologiczną – miało charakter gwałtowny: środowisko zostało kompletnie przeobrażone w ciągu około ośmiu tysięcy lat. I wreszcie około 66 mln lat temu, gdy raptem wyginęły dinozaury, dziesięciokilometrowa w przekroju asteroida wybiła krater Chicxulub, pogrzebany obecnie pod grubą warstwą osadów na dnie Zatoki Meksykańskiej u wybrzeży półwyspu Jukatan.
Naukowcom udało się znaleźć ślady tego kosmicznego „zbrodniarza”; okazały się nimi fulereny, czyli czwarta po węglu amorficznym, diamencie i graficie odmiana alotropowa węgla. Jedną z odmian tego stopu jest buckminsterfuleren, który dostał tę nazwę dzięki podobieństwu do struktur geometrycznych skonstruowanych przez amerykańskiego architekta Buckminstera Fullera. Te cząsteczki, zbudowane z sześćdziesięciu atomów węgla przypominają swym kształtem piłkę futbolową. W ich wnętrzu są uwięzione szlachetne gazy hel i argon, ale w takich proporcjach, jakich na Ziemi się nie spotyka, gdyż powstają one tylko w tzw. gwiazdach węglowych; tylko bowiem w środowisku, w którym panują ogromne temperatury i ekstremalne ciśnienie, gazy szlachetne mogą być wciśnięte do wnętrza fulerenowej kulki. Ich nadzwyczajna koncentracja w osadach gleby z pogranicza permu i triasu dowodzi, iż przybyły one na Ziemię spoza naszego Układu Słonecznego pod postacią komety lub asteroidy.
W tekstach W. Cesewicza czytelnik często spotyka interesujące hipotezy naukowe i rozważania filozoficzne; nie ma w nich natomiast domieszki dogmatyzmu, pychy intelektualnej, skostniałej apodyktyczności. I jest to bardzo cenne. „Science is not a finished enterprise – knowledge is not a finished enterprise… To go looking for the truth only has a point if the truth has not already been found. And naturally if you suppose that the truth is a thing, that you could find like your hat or your umbrella, then none of this makes sence, then you just look for a good finder. But that is not how truth is found. It is not how knowledge is created, and it is not how it works to quicken and leaven and create social change… Science is essentially a self-correcting activity. But more important, scientists are people who correct the picture of the moment with another one, as a natural evolution towards a “true picture of the world (Jacob Bronowski, The Origins of Knowledge and Imagination, New Haven and London, 1978, p. 121–122).
Nieraz zahaczał Cesewicz o zagadnienie dotyczące istoty i pomiaru czasu, pisał o powstaniu i ewolucji wszechświata, ustosunkowywał się do rozmaitych koncepcji kosmogonicznych. Jak wiadomo, jedna z najbardziej wpływowych hipotez ewolucji wszechświata zrodziła się w latach dwudziestych XX wieku i nosi nazwę Wielkiego Wybuchu. Opiera się ona na dwóch podstawowych twierdzeniach (przypuszczeniach). Po pierwsze, zakłada się, iż od momentu, kiedy wiek wszechświata wynosił 10 w stopniu minus 43 sekundy (chwila ta ma nazwę czasu Plancka), obowiązuje ogólna teoria względności Einsteina. Drugie założenie nosi nazwę Zasady Kopernikańskiej i głosi, że niezależnie od tego, gdzie znajduje się obserwator i w jakim kierunku patrzy, wszechświat wygląda dokładnie tak samo. Zasada ta ma także charakter filozoficzny, zakłada bowiem, że żaden kierunek i żaden punkt we wszechświecie nie jest wyjątkowy. Bazując na tych założeniach naukowcy usiłują opisać ewolucję wszechświata od czasu Plancka aż do chwili obecnej. Prawdopodobnie uniwersum rozpoczęło swe istnienie około 15 miliardów lat temu w stanie o olbrzymiej gęstości i temperaturze, a następnie zaczął się rozszerzać , jednocześnie rozrzedzając się i stygnąc. (Co było przedtem, niewiadomo).
W latach dwudziestych XX wieku amerykański astronom Edwin Hubble odkrył, że jakoby galaktyki, podobnie jak rozlatujące się odłamki eksplodującego granatu, oddalają się od siebie, czyli domniemany Wielki Wybuch trwa nadal. Czy po tym okresie nastąpi okres ściskania się wszechświata, niewiadomo. Natomiast analizując równania i obliczenia matematyczne, można dość precyzyjnie opisywać zachowanie się materii kosmicznej, np. stwierdzić fakt jej powolnego ochładzania się w procesie rozszerzania się. Na początku wszechświat musiał być bardzo mały i bardzo gorący; kiedy jego wiek wynosił jedną dziesięciotysięczną część sekundy, a temperatura 10 w 12 stopniu K, wypełniony był mieszaniną materii i antymaterii w stanie równowagi termodynamicznej. W następstwie stygnięcia cząstki i antycząstki anihilowały ze sobą, wytwarzając promieniowanie gamma aż do momentu, gdy cała antymateria znikła, a wiek wszechświata wynosił już kilka sekund, temperatura zaś spadła do 2 mln stopni. Materia w wszechświecie składała się ówcześnie z protonów, neutronów, elektronów, neutrin i fotonów. W tym momencie neutrony były cząstkami nietrwałymi, żyjącymi około dziesięciu minut. Po upływie wszelako kolejnych 90 sekund temperatura materii spadła na tyle, że protony i neutrony zaczęły wiązać się w trwałe jądra deuteru (ciężkiego izotopu wodoru). Stanowiło to początek całego cyklu szybkich reakcji jądrowych, na skutek których zaczęły powstawać atomy helu. Kiedy wiek wszechświata wynosił milion lat, jego temperatura obniżyła się na tyle, że z jąder atomowych i swobodnych elektronów mogły kształtować się atomy. W tymże czasie promieniowanie elektromagnetyczne zyskało możliwość nieskrępowanego poruszania się w przestrzeni; powstało tzw. promieniowanie reliktowe. Nieco później zaczęły się kształtować galaktyki i ich gromady oraz gwiazdy. Około 4–5 miliardów lat temu powstało Słońce, a miliard lat później – życie na jednej z krążących wokół niego planet. A zupełnie niedawno, około 10 tysięcy lat wstecz, na podstawie całego poprzedniego cyklu rozwojowego kosmosu i biosfery, – zaistniała ludzka cywilizacja.
Jest ona w pewnym sensie, a może nawet dosłownie, dzieckiem wszechświata. Dlatego badania teoretyczne i praktyczne kosmosu mają doniosłe znaczenie dla gatunku Homo sapiens. Profesor W. Cesewicz był w tej dziedzinie prawdziwym koryfeuszem; miał tytuł honorowy Zasłużonego Działacza Nauki Ukraińskiej SRR, należał do kilkudziesięciu radzieckich i obcych towarzystw naukowych. Przez kilka dziesięcioleci łączyły go więzy przyjaźni i ścisła koleżeńska współpraca z wybitnym polskim astronomem, profesorem kolejno uniwersytetów we Lwowie, Wrocławiu i Krakowie, Eugeniuszem Rybką (1898–1988). Spod jego pióra wyszły m.in. następujące publikacje: „Astronomia j jejo prakticzeskoje znaczenie” (Odessa 1949); „Pieremiennyje zwiozdy i ich znaczenije dla izuczenija Wsielennoj” (Odessa 1949); „Czto i kak nabludać na niebie” (Moskwa – Leningrad 1950); „Akademik Aleksandr Michajłowicz Lapunow” (Odessa 1951); „Progułka po zwiozdnomu niebu” (Kijów 1965; wydanie czwarte 1973); „Meteory” (Kijów 1966); „Majaki Wsielennoj” (Kijów 1968); „Issledowanije pieremiennych zwiozd i izbrannych obłastiej Mlecznego puti” (Kijów 1976).
Życie zakończył W. Cesewicz 28 października 1983 roku.

***




AŁŁA MASIEWICZ


Była w połowie XX wieku nie tylko szanowana w kołach naukowych, ale też szeroko znana i ceniona przez wielonarodową publiczność czytającą ZSRR, gdyż jej liczne teksty o charakterze popularnonaukowym publikowano bardzo często w czasopismach masowych.
Profesor Ałła (Alina) Henrykowa Masiewicz (Massevitch) była doktorem habilitowanym nauk fizyczno-matematycznych, nosicielką tytułu honorowego Zasłużonej Działaczki Nauki Federacji Rosyjskiej, laureatką Nagrody Państwowej 1975, zastępczynią prezesa Rady Astronomicznej Akademii Nauk ZSRR. Prze wiele lat pełniła funkcje kierowniczki tzw. Służby Słońca w słynnym Obserwatorium Pułkowskim i większość swych publikacji poświęciła właśnie tematom „słonecznym”.
Urodziła się 9 października 1918 roku w stolicy Gruzji Tbilisi. Ale wywodziła się ze szlacheckiej rodziny polskiej zamieszkałej od wieków na Kowieńszczyźnie. Ukończyła Moskiewski Instytut Pedagogiczny imienia Karola Liebknechta i w okresie 1946 – 1952 była zatrudniona na etacie młodszego pracownika naukowego w Państwowym Instytucie Astronomicznym imienia P. K. Sternberga. Dawne przysłowie łacińskie powiada: „Vir sapiens dominabitur astrisMąż mądry panuje nad gwiazdami. Można te słowa interpretować na różne sposoby, w tym jako twierdzenie, iż mądremu człowiekowi nawet bieg gwiazd i planet może być zrozumiały – właśnie dlatego, że jest on mądry. Jeśli zastąpić w tym pięknym powiedzeniu wyraz „vir” (mąż) wyrazem „virgina” (panna), można by było zastosować je w całej rozciągłości do A. Masiewicz, która już w bardzo młodym wieku zafascynowała się astronomią.
Jak świadczą zachowane materiały biograficzne, listy, artykuły publikowane w periodyce, A. Masiewicz jeszcze jako kilkunastoletnia dziewczyna dała się oczarować nocnemu niebu, złotym gwiazdom, zagadkowym górom i kraterom Księżyca, życiodajnemu gorącu Słońca. Dużą role w kształtowaniu się jej zainteresowań naukowych odegrała lektura dzieł dawnych i współczesnych uczonych, którzy, jak np. Cyceron, Euler czy Ciołkowski, w sugestywny i mądry sposób podnosili rozmaite zagadnienia związane z filozoficznymi zagadnieniami astronomii. Leonard Euler twierdził np., że istotę grawitacji trzeba ostatecznie sprowadzać do „skłonności i żądzy” właściwej ciałom (czyli do woli), a ostatecznie do rozumu, do działania kosmicznej, czyli boskiej, mądrości. W starożytności na ten „zniewalający” aspekt astronomii wskazywał Marek Tulliusz Cyceron, gdy w „Rozmowach tuskulańskich” zauważał: „A czymże znów jest owa zdolność, która odkrywa tajemnice i która nosi nazwę wynalazczości i pomysłowości? Czy jest ona wytworem tej ziemskiej materii, nietrwałej i śmiertelnej? Czy z niej powstał ten, który pierwszy nadał nazwy wszystkim rzeczom, co Pitagoras uważał za wyraz największej mądrości; albo ten, który zgromadził rozproszonych ludzi i powołał ich do życia społecznego; albo ten, co przy pomocy niewielu znaków pisma wyraził dźwięki mowy, które wydawały się niezliczone; albo ten, który zbadał ruchy planet, ich pojawianie się i zatrzymywanie? Byli to wielcy ludzie, podobnie jak ich poprzednicy, którzy wynaleźli zboza, odzież, domy, lepszy sposób życia i środki obrony przed dzikimi zwierzętami. Przez nich okrzesani i nauczeni, przeszliśmy stopniowo od niezbędnych rękodzieł do sztuk pięknych. Albowiem i uszom sprawiło wielką przyjemność odkrycie istoty tonów i zestawienie ich w różnorakie zespoły; i oczy skierowaliśmy na gwiazdy – zarówno te, które tkwią w określonych miejscach, jak i te, które z nazwy tylko, nie zaś naprawdę, są błędne. Ten, kto dostrzegł ich obroty i wszelkie ich ruchy, dowiódł, że dusza jego podobna jest do duszy niebieskiego ich Stwórcy”…
Obserwując gwiezdny nieboskłon człowiek jakby bezpośrednio styka się z tym, co wieczne i nieprzemijające, a to łagodzi jego egzystencjalną rozpacz, przezywana w obliczu śmierci. Każdy bowiem człowiek jest świadom tego, o czym tak przenikliwie pisał jeden z autorów „Starego Testamentu”: „Krótki i przykry jest czas życia naszego i nie ma pociechy w śmierci człowieka, i nie wiadomo o nikim, by się z otchłani wrócił. Bo z niczegośmy się narodzili i potem będziemy, jakby i nas nie było… Wygasłym popiołem będzie nasze ciało, a duch się rozpłynie jak niestałe powietrze; przeminie życie nasze jakby ślad obłoku i rozwieje się jak mgła ścigana promieniami słońca; imię nasze pójdzie z czasem w niepamięć; przemijaniem cienia jest nasz czas”…Być może każde poszukiwanie naukowe jest poszukiwaniem tego, co wieczne i nieprzemijające, jak też jakby skrytym dążeniem do choćby przedłużenia pamięci o sobie po nieuchronnym odejściu z tego świata. Kto wie…
Od 1952 roku Ałła Masiewicz, będąc w bardzo młodym przecież wieku, pełniła funkcje wiceprzewodniczącej Rady Astronomicznej Akademii Nauk ZSRR i już wtedy była słusznie uważana za jednego z najwybitniejszych reprezentantów tej gałęzi wiedzy w skali międzynarodowej. Przez wiele lat podstawowym tematem jej prac naukowych była teoria wewnętrznej budowy, struktury i ewolucji gwiazd, a drugim – geodezja kosmiczna. Opracowała ona modele matematyczne wielu gwiazd, w tym „czerwonych olbrzymów”, „czerwonych karłów”, subkarłów itp. Ustaliła szereg prawidłowości dotyczących procesu powstawania, rozwoju i zagłady gwiazd, w tym gwiazd podwójnych. Wyniki swych badań opublikowała w kilkunastu książkach i w setkach artykułów, że wymienimy tu bodaj najważniejsze: „Istocznik energii Sołnca i zwiozd” (Moskwa 1949);  „Istorija Sołnca” (Moskwa 1955); „Fizika i ewolucja zwiozd” (Moskwa 1972, 1981); „Ewolucja zwiozd: teoria i nabludienije” (Moskwa 1988).   Jej teksty były wielokrotnie wydawane nie tylko w ZSRR, ale też w USA, Wielkiej Brytanii, Francji, Niemczech, Czechosłowacji, Bułgarii.
W popularnonaukowym tekście pt. „Fizyka Słońca” A. Masiewicz pisała: „Rola Słońca dla życiana Ziemi jest wielka. Światło i ciepło na naszą planetę są dostarczane przez promienie słoneczne. To właśnie im zawdzięczamy wszelkie rodzaje energii, używanej przez człowieka. Energia wody, wiatru, każdego paliwa – ma ostatecznym rachunku pochodzenie słoneczne. Spalając drwa, węgiel, torf – w istocie rzeczy wykorzystujemy energię słoneczną, zmagazynowaną przez rośliny współczesne lub rośliny dawno minionych okresów geologicznychGdy promień Słońca pada na zieloną bylinkę, jakby na niej gaśnie, przestaje być światłem, ale przecież nie znika. Jest zużywany na procesy wewnętrzne w roślinie, powoduje zmiany biochemiczne, które modyfikują roślinę, ale też powodują, że ów jasny promyk słońca w końcu przekształca się w krochmal i inne związki chemiczne, będące źródłem energii życiowej zarówno dla tejże bylinki, jak i dla zwierząt, które ją zjadają. Zaczajony promień słoneczny stać się może w pewnej chwili siłą fizyczną mięśni, lub mocą intelektu, biorącego udział w procesie poznania. Żywność jest źródłem siły, energii i dynamizmu także człowieka, ale i w tym przypadku nie jest ona czym innym jak zakonserwowanym światłem Słońca. „Ludzie zawsze zdawali sobie sprawę ze znaczenia Słońca dla zachowania życia na Ziemi, – stwierdzała A. Masiewicz – dlatego w starożytności wznosili ku jego czci świątynie, modlili się do niego i oddawali mu boską cześć. Minęły tysiąclecia i nauka dowiodła, że w przyrodzie nie ma sił nadnaturalnych, że prawa natury są te same na Ziemi i na Słońcu, że jest ono zwykłą szeregową gwiazdą. Jednocześnie nauka odkryła ogromne znaczenie Słońca dla ludzkości. Ustalono, że zmiany zachodzące na powierzchni Słońca wpływają na szereg zjawisk zachodzących w górnych warstwach atmosfery, na przenikanie fal radiowych, zjawianie się zorzy polarnej, burz magnetycznych itd. Te zależności są obecnie dokładnie badane, gdyż maja duże znaczenie dla gospodarki, medycyny, transportu lotniczego itd … Słońce jest najbliższą do nas gwiazdą. Z punktu widzenia skali ziemskiej ta bliskość jest jednak nader względna, gdyż stanowi 150 mln kilometrów. Odległość wszelako do kolejnej najbliższej gwiazdy – Alfy Centaura – jest 270 000 razy większa, inne zaś gwiazdy znajdują się jeszcze dalej. W porównaniu z nimi nasze Słońce rzeczywiście jest o wiele bliższe i badać je jest o wiele łatwiejIstotnie, badania naukowe nad budową, funkcjami, ruchami Słońca są prowadzone we wszystkich prawie krajach świata, ponieważ mają dla rodzaju ludzkiego bezpośrednie znaczenie praktyczne w dziedzinie gospodarki, ochrony zdrowia, technologii.
Podstawową metodę poznania ciał niebieskich stanowi od wielu lat analiza spektralna – badanie promieni światła, pochodzących z ich powierzchni. Rozszczepienie promienia świetlnego na widmo i skrupulatne zanalizowanie tegoż widma pozwala na wyciąganie istotnych wniosków co do składu chemicznego, temperatury, pól magnetycznych i elektrycznych w warstwach powierzchniowych Słońca i gwiazd. Przy tym – w określonych granicach – odległość nie odgrywa decydującej roli. Ważne tylko, by gwiazda znajdowała się dość blisko, by można było ją sfotografować. Bliskość Słońca daje jednak badaczom wiele atutów do ręki. Przez teleskop daje się dość dokładnie obserwować procesy zachodzące na powierzchni Słońca, a podczas zaćmień stają się widoczne jego zewnętrzne warstwy, nierówności powierzchni i korona. To wszystko w połączeniu z badaniami spektralnymi pomaga głębiej poznać naturę fizyczną naszej gwiazdy dziennej, jej budowę, stan materii, trendy plazmy, obroty. Obserwując ją przez teleskop naukowiec jest w stanie przeniknąć wzrokiem na głębokość nawet kilkuset kilometrów przez rozrzedzone i przeźroczyste warstwy powierzchniowe, które są umownie zwane fotosferą. Głębiej widoczność nie sięga, choć przecież potężne promieniowanie różnych fal i korpuskuł emanowane jest właśnie stamtąd. Temperatura fotosfery waha się w okolicy 6 000 stopni Celsjusza, a więc każdy metal i każdy stop w takim gorącu błyskawicznie się topi, wyparowuje i przestaje istnieć.
Fotosfera, jak ustalił A. Hański złożona jest z tzw. granul, jaskrawych drobnych plamek, których rzeczywista rozległość sięga 700–1000 km. Są to twory rozpalonego gazu, znajdujące się w nieustannym ruchu. Plamy zaś słoneczne to – jak wyjaśniła właśnie A. Masiewicz – ogromne wichry i zawirowania na powierzchni Słońca, które powodują szczególnie intensywne promieniowanie i wyrzucanie do przestrzeni kosmicznej ogromnych ilości rozżarzonej plazmy. Jak pisała badaczka w jednej ze swych książek, rozmiary plam słonecznych są bardzo zróżnicowane, ale osiągają niekiedy 100 do 200 tysięcy kilometrów w poprzecznicy. Są czymś analogicznym w stosunku do ziemskich cyklonów, ich zaś ciemniejsze zabarwienie stanowi skutek tego, że temperatura w ich wnętrzu jest znacznie niższa niż reszty powierzchni i wynosi „zaledwie” 4 500 stopni Celsjusza. Pole magnetyczne zaś plam jest niesłychanie silne i wywiera bezpośredni wpływ na procesy życiowe zachodzące na Ziemi. Promieniowania Słońca, w tym świetlne, mogą powodować skutki z punktu widzenia człowieka zaskakujące. Tak np. gdyby ludzie wylądowali kiedykolwiek na Merkurym, planecie znajdującej się najbliżej Słońca, musieliby mieć na oczach grube ciemne okulary ochronne, ponieważ intensywność naświetlania powierzchni Merkurego jest tak wielka, że ciemne na Ziemi przedmioty tam wyglądałyby jako śnieżnobiałe, a jasne połyskiwałyby takim blaskiem, iż spowodowałyby natychmiastowe zniszczenie tęczówki oczu.
Nad fotosferą Słońca znajduje się bardziej rozrzedzona warstwa ruchoma, obracająca się; nad nią – czerwonawa chromosfera, a nad wszystkim góruje korona, mająca charakter promienisty, jak to ustali l profesor E. Bugosławski. W atmosferze słonecznej zachodzi nieprzerwanie intensywna cyrkulacja rozpalonych gazów, powstają gigantyczne potoki materii, które mkną krętymi drogami wewnątrz poszczególnych warstw tej gwiazdy. Równowaga w tej atmosferze jest ciągle zakłócana, a niekończąca się cyrkulacja powoduje powstawanie protuberancji czyli wyskoków, – kolosalnych fontann świecącego się gazu, mknącego z szybkością około 500 kmna sekundę i sięgającego kilkuset km nad chromosferę. Niektóre protuberancje są spokojne i istnieją nawet ponad miesiąc, inne mają charakter wielce burzliwy, eruptywny i trwają nie dłużej niż kilka godzin. W książce „Strojenije i ewolucja Sołnca” profesor A. Masiewicz odnotowała: „Materia słoneczna to rozżarzony gaz, którego temperatura i gęstość im głębiej, tym stają się większe. Temperatura w głębi Słońca sięga 20 milionów stopni, a ciśnienie – milionów milionów atmosfer … Gęstość gazu słonecznego jest znacznie wyższa niż np. gęstość wody, a nawet większa niż gęstość najbardziej twardych metali, takich jak platyna czy iryd. Na Ziemi gazy o takiej gęstości nie istnieją, ponieważ nie ma tu takiej temperatury, ani takiego ciśnienia, jak na SłońcuPowoduje to, iż trwa tam wciąż i nieustannie reakcja termojądrowa, w trakcie której wodór przekształca się w hel i jest uwalniana potworna energia, stanowiąca właśnie o istocie i charakterze promieniowania słonecznego. Według obliczeń pani profesor ta reakcja będzie jeszcze trwała około 24 miliardów lat, zanim zapasy wodoru nie zostaną wyczerpane i zacznie się proces powolnego wychładzania tej gwiazdy.

***

W świecie nauki istnieje hipoteza, która rozpatruje naszą planetę jako gigantyczny żywy organizm nazwany imieniem „Gaja”. Zgodnie z tą koncepcją Ziemia stanowi samoorganizujący się i samoregulujący system, utrzymujący m.in. wystarczającą dla zwierząt ilość tlenu, a dla roślin – dwutlenku węgla. Gaja zapewnia atmosferze i światowemu oceanowi umiarkowaną temperaturę poprzez kontrolowany efekt cieplarniany i przez subtelne regulowanie obiegu substancji niezbędnych do zachowania i rozwoju życia, czyli wody, tlenu, gleby i in. Mechanizm ten nie funkcjonuje jednak perfekcyjnie, gdyż Ziemia wciąż balansuje między okresami zlodowacenia a ocieplenia. Ma też silne pole magnetyczne, które w porównaniu z innymi planetami jest o wiele za duże w stosunku do jej masy i momentu kątowego, spowodowanego jej rotacją. Dlaczego tak się dzieje, nie wiadomo.
Badania klimatu Ziemi wykazały, że nawet niewielka zmiana przeciętnej odległości Gai od Słońca w tę czy inną stronę spowodowałaby albo jej katastrofalne ochłodzenie, albo drastyczne ocieplenie. Jedno i drugie byłoby równoznaczne ze zniszczeniem życia na naszej planecie. Przedział odległości orbitalnych, w których życie może istnieć, jest nieszeroki i dokładnie reglamentowany. Wystarczyłoby nieznaczne zbliżenie ku Słońcu, a ludzkość zostałaby dosłownie usmażona na swej rozżarzonej planecie; drobne oddalenie – a zostałaby zamrożona jak wieprzowina w zamrażarce lodówki. Strefa życia faktycznie jest bardzo wąska. A więc życie, aby powstać i się utrzymać, wymaga: silnego pola magnetycznego (tylko czynna pod tym względem planeta może obronić swych mieszkańców przed zgubnym promieniowaniem z kosmosu), które pozwala na wytwarzanie tlenu i umożliwia obieg i wymianę materii. Pojedyncza planeta nie jest w stanie wytworzyć tak potężnego pola bez odpowiedniej rotacji. Nawet na podwójnej planecie życie musi powstać i rozwinąć się bardzo szybko, by uprzedzić niestabilność wywoływaną efektem cieplarnianym lub zlodowaceniem. Wszystkie nadające się do życia ciała niebieskie powinny być podwójne, pojedyncze zaś do życia się nie nadają. Taką parę tworzą w naszym przypadku Ziemia i Księżyc, który to drugi ma ogromne znaczenie dla utrzymania życia na naszej planecie, w tym też gatunku Homo sapiens. Z tymi wywodami Ałły Masiewicz bez zastrzeżeń zgadza się współczesna nauka.
Wybitna badaczka uważała również, iż gwiazdy w określonym sensie są żywymi istotami, które się rodzą, żyją, rozwijają w bardzo złożony i indywidualnie zróżnicowany – jak żywe organizmy na Ziemi -  sposób. Następnie też gasną, umierają, przestają istnieć. I choć cykl życiowy gwiazd trwa, jeśli mierzyć go ludzką miarą, przez wiele miliardów lat, to i tak proces ten jest analogiczny biegowi życia ludzkiego, ma swój początek i kres.
Warto zaznaczyć, że Ałła Masiewicz była redaktorką szeregu tomów rozpraw zbiorowych z zakresu kosmogonii, astrofizyku nuklearnej, teorii ewolucji chemicznej gwiazd.

***

W roku 1957 objęła nasza rodaczka kierownictwo całokształtem obserwacji optycznych ZSRR nad sztucznymi satelitami Ziemi. W 1963 została członkinią Londyńskiego królewskiego Towarzystwa Astronomicznego i laureatką nagrody Międzynarodowej Federacji Astronautyki; w 1964 – członkinią Międzynarodowej Akademii Astronautyki, a w 1975 – laureatką nagrody Państwowej ZSRR w dziedzinie fizyki. Od 1972 pełniła funkcje profesora katedry geodezji kosmicznej Moskiewskiego Państwowego Instytutu Geodezji i Kartografii. Zmarła 6 maja 2008 roku.
Nie od rzeczy byłoby dodać, że rodzona siostra pani Ałły, Małgorzata Masiewicz, była znakomitością w dziedzinie prawa rodzinnego i gospodarczego, autorką wielu na te tematy publikacji w Kazachstanie i Federacji Rosyjskiej, nauczycielem akademickim w Ałma-Acie; ich brat Cezary natomiast – wybitnym gastrologiem, profesorem medycyny w Leningradzkim Medycznym Instytucie Sanitarii i Higieny.

***










W KRÓLESTWIE URANII cz. 2 (Wybitni astronomowie i podróżnicy pochodzący z Litwy historycznej i Polski) dr Jan Ciechanowicz

$
0
0
II. GEOGRAFIA

WSTĘP


Dzieje podróży morskich i lądowych są dawne i chlubne, choć początkowo miały charakter wyłącznie handlowy, później także zwiadowczo-wojskowy, a dopiero w końcu przybrały również aspekt poznawczo-naukowy. Około 1500 roku przed Chrystusem handlowe statki egipskie docierały do ziem dzisiejszej Italii i Somalii, czyli pokonywały odległości rzędu dwu tysięcy kilometrów. Także Filistyni, pierwotni rdzenni mieszkańcy Palestyny, byli znakomitymi żeglarzami, a ich statki jeszcze przed 1000 rokiem p.n.e. docierały ze Śródziemnomorza do Anglii, Irlandii, Skandynawii. Być może, że to po nich pozostała tam sztuka budowy dużych łodzi, ale dopiero w IX wieku nowej ery Wikingowie nieraz przepływali Atlantyk, odwiedzali na swych knerach Islandię, Grenlandię, Północną Amerykę. Ich statki miewały do 28 metrów długości i z każdego boku mieściły od 15 do 35 wioślarzy. Spośród Słowian w tymże czasie wypłynęły na szerokie wody Oceanu Światowego długie łodzie Wendów znad Morza Bałtyckiego oraz Rusów.

***

Geografia jako nauka badająca powierzchnię Ziemi osiągnęła dość wysoki poziom rozwoju już w starożytnej Grecji, a samą jej nazwę wprowadził do obiegu Eratostenes w III wieku przed narodzeniem Chrystusa. Z biegiem stuleci gromadziło się coraz to więcej danych o lądach i morzach, a rozległa wiedza zaczęła się niejako samorzutnie rozwarstwiać początkowo na geografię ogólną i szczegółową (regionalną), a potem też na liczne tzw. nauki geograficzne. Od samego początku ta gałąź wiedzy rozwijała się w najściślejszej więzi z astronomią, a wzrost tych nauk dokonywał się niejako drogą symbiozy. Z reguły znakomici geografowie byli tez wybitnymi astronomami, i odwrotnie, astronomowie dostrzegali możliwość praktycznego stosowania posiadanej przez siebie wiedzy przede wszystkim w dziedzinie, że tak powiemy, „geografii stosowanej”, czyli podczas rozmaitych podróży i wypraw , zarówno handlowych, wojskowych, jak i naukowych. W dobie obecnej do nauk geograficznych zalicza się m.in. geomorfologię, hydrografię, limnologię, potamologię, krenologię, oceanografię, glacjologię, klimatologię, fenologię, biogeografię, antropogeografię, socjogeografię, demogeografię, kartometrię, geografię fizyczną i polityczną i in.
Doniosła dziedzinę geografii stanowi kartografia. Najdoskonalszą dla starożytności mapę sporządził w II wieku Klaudiusz Ptolemeusz (100–180), jak wiadomo, również znakomity astronom. Na jego mapie świata podano współrzędne geograficzne ponad ośmiu tysięcy miejscowości. Dużego wkładu do tej gałęzi wiedzy dokonali także antyczni mędrcy Hekatajos z Miletu, Herodot, Arystoteles, Eratostenes z Cyreny, Strabon. W 1929 roku w stambulskim muzeum Topkapi odkryto mapę z połowy XVI wieku, która poza dość wiernym przedstawieniem wybrzeży Morza Śródziemnego zawierała również prawie dokładny zarys linii brzegowej Ameryki Północnej i Południowej, czyli że obszary, które po raz pierwszy były penetrowane przez badaczy europejskich dopiero 200 lat później. Co więcej, ustalono, że owa turecka mapa nie była dokumentem oryginalnym, lecz jedynie dokładną kopią greckiej mapy bez porównania starszej, pochodzącej ze zbiorów słynnej Biblioteki Aleksandryjskiej, sporządzonej w IV wieku p.n.e., za czsów Aleksandra Wielkiego.
Sensacyjną pod wieloma względami jest też mapa O. Finausa z 1532 roku, przedstawiająca linię brzegową Antarktydy, którą zaczęto badać dopiero w XIX wieku! Co więcej, na tej mapie naniesiono linie fiordów i rzek, które tam istniały w dawnych czasach, lecz od 6 000 lat znajdują się pod wielometrową warstwą lodu, a mogą być ustalone jedynie na podstawie badań z kosmosu z zastosowaniem wysoce precyzyjnej techniki pomiarowej. A więc mapa O. Finausa musiała być kopią innej, sporządzonej przed 4 000 rokiem p.n.e.! Takich tajemnic historia geografii zna więcej.
W średniowieczu znakomicie przyczynili się do wzbogacenia wiedzy geograficznej podróżnicy arabscy, a po nich, już w epoce Odrodzenia (szczególnie w XV wieku) Vasco da Gama, Krzysztof Kolumb, Amerigo Vespucci, Fernao Magellan, jak też inni odważni Portugalczycy, Hiszpanie, Włosi; nieco później Brytyjczycy i Francuzi, wreszcie Rosjanie i Niemcy.
Nauki geograficzne są ściśle powiązane z rozwojem innych gałęzi wiedzy, w tym historii, antropologii itd., a na ich styku niemało kryje się jeszcze zagadek i tajemnic. Niektórzy badacze twierdzą np., że na miejscu dzisiejszego Oceanu Atlantyckiego kilkanaście lat temu istniała legendarna Atlantyda. Historia jej zatopienia i zniszczenia wspaniałej cywilizacji wedle tego, jak ją opowiedzieli Solonowi (przodkowi Platona) egipscy kapłani, jest zawarta w platońskich dialogach „Timajos” i „Kritias”. Ponoć w roku 9564 przed narodzeniem Chrystusa potężne wstrząsy i wybuchy zniweczyły pozostała po Atlantydzie wyspę – Posejdonios – która również pogrążyła się w tonie oceanu tak szybko, iż utworzone przez kataklizm olbrzymie bałwany straszliwego przypływu zalały olbrzymie połacie ziemi, pozostawiając w pamięci ludzi wspomnienie potwornego, niszczącego wszystko potopu. Gdy Atlantyda pogrążyła się w toniach morskich, inne części lądu, jak np. obecna pustynia Gobi, przybrały kształt, jaki mają po dziś dzień… Współczesny historiozof indyjski Czandra Jinarajadasa pisze: „Ale na długo przed zatopieniem Atlantydy nowa rasa ludzka rozwinęła się wokół południowych brzegów Morza Środkowo – Atlantyckiego. Byli to Aryjczycy, czyli rasa kaukaska… Emigrowali oni ku południowi i zachodowi jako Hindusi, Arabowie, Persowie, Grecy, Rzymianie, Celtowie, Słowianie i Teutonowie (Germanowie). Tak więc rasy, których potomkowie zamieszkują dziś naszą ziemię powstały w Lemurii, Atlantydzie i AzjiCzy zgodzimy się z tym punktem widzenia, czy nie, faktem jest, iż zagadnienie pochodzenia, migracji i rozmieszczenia ras ludzkich stanowi fascynujący temat badawczy dla etnogeografii i geografii historycznej.
Według niektórych naukowców kilkadziesiąt lub kilkaset tysięcy lat temu istniał ogromny kontynent, zajmujący większość terenu, nad którym dziś faluje Ocean Spokojny. Nazwano go Lemurią, którą to nazwę ukuł przyrodnik Sclater, który twierdził, że ów ląd musiał koniecznie istnieć, ponieważ dziś na rozległych terenach, przylegających ongiś do olbrzymiego Lemurii (wybrzeża Azji, Afryki, Ameryki) niezwykle rozpowszechniony jest jeden i ten sam gatunek małp – lemury. Gdy na skutek niszczącego kataklizmu środkowa część legendarnego kontynentu stała się dnem oceanu, na jego niezatopionych obrzeżach (rozdzielonych po katastrofie dziesiątkami tysięcy kilometrów przestrzeni wodnej) pozostali ci sami mieszkańcy, czyli małpy lemury. Okoliczność ta ma stanowić pośredni dowód tego, że w zamierzchłej przeszłości istniał jeden gigantyczny kontynent, na którym, jak twierdzą liczni specjaliści, żyli także ludzie, prawdopodobnie reprezentanci rasy negroidalnej oraz innych „wełnistowłosych” ludów. Część z nich, zamieszkała na peryferiach Lemurii, zachowała się do dziś i rozmnożyła po Afryce w postaci Murzynów, oraz w Australii w postaci tamtejszych aborygenów, jak też Maorysów Nowej Zelandii.

***

Michel de Montaigne ongiś zauważył: „Żądza podróżowania świadczy o wewnętrznym niepokoju i braku zdecydowania. To prawda, wewnętrzny niepokój pędzi prawdziwych mężczyzn  w nieznane i niebezpieczne dale, ale żeby te podróże odbywać, potrzeba wiele odwagi, męstwa, pewności siebie, niepohamowanej żądzy odkrywania nieznanych lądów i poznawania nowych ludów. [A także i pieniędzy, z którymi z reguły bywało nader kruch: w 1498 roku np. król Anglii wydał Johnowi Cabotowi  (aż!?) 10 funtów szterlingów za odkrycie Kanady]. Żądza wiedzy stanowi niewątpliwie jedną z potężnych dźwigni ważenia się na dalekie i niebezpieczne wyprawy naukowe. Wydaje się, że do wędrowania po świecie skłaniał Europejczyków także uniwersalistyczny, kosmopolityczny i kosmologiczny światopogląd chrześcijański, umieszczający człowieka niejako na tle całego wszechświata, a nie tylko na łonie lokalnego krajobrazu. Stąd owe nie kończące się wyprawy narodów europejskich. Choć przecież nie sposób przeoczyć okoliczności, iż na długo przed powstaniem chrystianizmu Grecy, Egipcjanie, Filistyni, Chińczycy, a i inne narody też, byli rozmiłowani w podróżach i odkrywaniu nieznanych lądów. Niekiedy siłą napędową owych bohaterskich wyczynów mogła być banalna chęć łatwego i szybkiego wzbogacenia się na drodze grabieży i rabunku.
Powszechnie znane jest powiedzenie, iż „podróże kształcą”. Choć przecież ani wiedza, ani mądrość człowieka nie zależą bezpośrednio od liczby kilometrów, które w swym życiu przebył, lecz raczej od tego, na ile wnikliwie obserwował ów mały świat, który go bezpośrednio otacza. Jak to wyraził poeta Józef Baran w wierszu „Światy”:

można być
w kropli wody
światów odkrywcą

można
wędrując dookoła świata
przeoczyć wszystko.

A jednak wyprawy badawcze poszerzają zarówno horyzonty nauki, jak i widnokrąg intelektualny samych podróżników, których pamięć ludzka nie przypadkiem zachowuje, o ile np. zostali odkrywcami nieznanych dotąd lądów i mórz. Wiadomo, że jeśli człowiek uczyni coś, na co przed nim nikt się nie poważył, spadnie na niego więcej zaszczytów niż gdyby uczynił nawet jakąś rzecz o wiele trudniejszą, ale nie byłby w tym pierwszy. Ważniejsze bowiem niż wszelkie trudności zewnętrzne bywa przełamanie pewnych barier psychologicznych i tradycyjnych wyobrażeń o tym, co jest możliwe, a co nie.
Wokół życia podróżników powstają często rozmaite legendy, anegdoty, podania, dodające tym postaciom i ich czynom dodatkowej barwności, romantyki i tajemniczości. Opowiada się np., że podczas podróży po Ameryce Łacińskiej Aleksander Humboldt (1769–1859) spotkał pewnego starca, który w następujący sposób wyłuszczył niemieckiemu uczonemu swą teorię czterech typów ludzi:
1.   Ci, którzy co nieco wiedzą, i wiedzą o tym, że trochę wiedzą. To są ludzie wykształceni.
2.   Ci, którzy co nieco wiedzą, ale nie wiedzą o tym, że wiedzą. Tacy śpią i trzeba ich przebudzić.
3.   Ci, którzy niczego nie wiedzą, ale wiedzą o tym, że niczego nie wiedzą. Takim trzeba pomóc.
4.   Ci, którzy nic nie wiedza, i przy tym nie wiedzą o tym, że nic nie wiedzą. To są głupcy i im nie można pomóc.

Podróże poszerzają naszą wiedzę i wyobraźnię, pozwalają się porównać z innymi ludźmi, niejako z dystansu spojrzeć na własna kulturę i obyczajowość. Bywa to niezmiernie pouczające. Filozof Rene Descartes (1596–1650) pisał: „Wskazana jest pewna znajomość obyczajów różnych ludów, iżbyśmy dzięki niej zdrowiej sądzili o własnych i byśmy nie mniemali, jak to zazwyczaj czynią ci, którzy nic nie widzieli, że wszystko, co niezgodne z naszymi obyczajami, jest śmieszne i sprzeczne z rozumem. (…) Jednakowoż, jeśli zbyt wiele czasu poświęcamy podróżom, stajemy się obcy we własnym kraju, a jeśli jesteśmy zbyt ciekawi zdarzeń wieków minionych, pozostajemy zwykle nieświadomi tych, które rozgrywają się współcześnie
Malarz Rembrandt Harmensz van Rijn (1606–1669) był przeciwnikiem wszelkich – jak uważał – bezcelowych podróży. „Zostań w domu, – pisał do młodego artysty, który chciał ruszyć w szeroki świat – zostań w domu! Życia nie starczy na poznanie cudów, jakie się tam znajdująPoeta Johann Wolfgang von Goethe (1749–1832) też mawiał, iż prawdziwym twórcom znajomość świata jest niejako wrodzona i nie potrzebują zbierać doświadczenia w podróżach, by tworzyć znaczące dzieła. Podobnego zdania byli również Immanuel Kant oraz Arthur Schopenhauer, lecz mimo to prawdą psychologiczną pozostaje, że ludzie z natury lubią podróżować, zaś ludzie nauki – w sposób szczególny.

***

W XIX i XX wieku do powstania i rozwoju szeregu nauk dobitnie przyczynili się geografowie i podróżnicy o polskim rodowodzie, działający w obcych krajach, że wspomnimy tu tak słynne imiona, jak Mikołaj Przewalski (1839–1888) czy Erich von Drygalski (1865–1949). Szczególne zasługi dla rozwoju nauki powszechnej położyli Polacy pracujący w Cesarstwie Rosyjskim i Związku Radzieckim. Jest nieprawdą, że byli tam tylko prześladowani, mieli częstokroć znakomite warunki do samorealizacji, podczas gdy w Polsce musieliby całe życie bronić się przed atakami zawistnych kolegów i głupich przełożonych.
 Na mapie świata uwieczniono wiele nazwisk polskich ze względu na zasługi naszych rodaków w zakresie odkryć geograficznych. I tak np. na cześc W. L. Bianki’ego, jednego z organizatorów rosyjskich wypraw polarnych do Arktyki, nazwano w 1903 roku jeden z obiektów w składzie wysp Littke’go. Ku czci porucznika L. F. Dobrotworskiego, kierownika wyprawy do ujścia Jeniseju w 1893 roku, nazwano jeden z przylądków na północnym wybrzeżu Rosji. Tamże inny przylądek nosi imię Dubińskiego, dyrektora Obserwatorium Geofizycznego. Na cześć hydrologa i oceanografa F. Jarcińskiego nazwano cypel w cieśninie Siemionowa na północy Rosji. Duży zalew na Nowej Ziemi, cieśninę koło półwyspu Tajmyr, przylądek na Wyspie Św. Rudolfa, podwodne pasmo górskie w regionie Arktyki otrzymały swe nazwy na cześć wybitnego zoologa Mikołaja Knipowicza. [Patrz o nim: Jan Ciechanowicz, W bezkresach Eurazji, s. 158–157, Rzeszów 1997). Ku czci znakomitego geologa Aleksandra Karpińskiego, pierwszego prezydenta Akademii Nauk ZSRR, nadano jego imię jednemu z zalewów oraz przylądkowi na północy Rosji. Wyspa Kowalewskiego, słynnego paleontologa, znajduje się w składzie archipelagu Nordenskjolda. Na cześć historyka, autora książki „Wostoczno-Sibirskije polarnyje morechody XVII wieka” N. N. Ogłoblińskiego nazwano cypel w północno-zachodniej części Wyspy De-Colongra. Z kolei ku czci astronoma G. W. Lewickiego, dyrektora obserwatorium astronomicznego w mieście Juriew (Dorpat) w latach 1898–1908, nazwano jedną z bucht rosyjskiej północy. Na Morzu Żółtym istnieje grupa wysp zwana archipelagiem Jana Potockiego, znakomitego podróżnika, orientalisty. Wyspa Sikora, nazwana tak została od nazwiska J. Sikory, który dokonał pierwszych obserwacji fotograficznych nad zorzą polarną w latach 1899–1901, znajduje się w składzie wysp Littke’go; tamże leży Wyspa Szukiewicza oraz Wyspa Szyłejki, ku czci astronoma E. Szyłejko, uczestnika wyprawy E. Tolla w 1893 roku na Wyspy Nowosybirskie. Przylądek Słuczewskiego na północy Wyspy Rastorgujewa otrzymał swa nazwę od poety rosyjskiego K. Słuczewskiego, redaktora naczelnego gazety „Prawitielstwiennyj Wiestnik” w okresie 1891–1902. Wyspa Unkowskiego została tak nazwana, aby uwiecznić imię dowódcy fregaty „Pallada”, kapitana I. S. Unkowskiego. Na cześć W. Zieleńskiego, dyrektora Sewastopolskiego Laboratorium Zoologicznego Rosyjskiej Akademii Nauk, nadano jego imię jednemu z przylądków na północy Rosji.
Tę listę można byłoby kontynuować, lecz byłoby to dla czytelnika tej ksiązki zbyt nużące. Poniżej natomiast przypominamy bieg życia, prace i zasługi kilkunastu spośród wielkiej plejady wybitnych podróżników, mających polskie korzenie i ogromne zasługi dla nauki geograficznej.

***





JAN KOZYREWSKI


Był to niewątpliwie jeden z najpierwszych szlachciców polskiego króla jegomości, a dokładniej – wnuk takiego szlachcica, który się walnie przyczynił do rzetelnego badania naukowego terenów syberyjskich. [Uważa się, że pierwszym w ogóle Polakiem, który podróżował po Syberii w latach 1245–1246, był ojciec bernardyn Benedictus Polonus, zwany też Benedykt Polak].
 Jan Ignacy Kozyrewski, zwany z rosyjska Iwan Pietrowicz Kozyrewskij, urodził się w 1680 roku w Jakucku. Był wnukiem Teodora o tymże nazwisku, zesłanego około 167 na Sybir razem z innymi Polakami, zagarniętymi przez cara Aleksego Michajłowicza podczas wojny z Litwą. Gdy młodzieniec miał 19 lat, jego ojciec Piotr został z grupą innych zesłańców obarczony przez wojewodę Traurnicha zadaniem założenia na Kamczatce pierwszego rosyjskiego osiedla. Udał się tam, zabierając ze sobą trzech synów: Michała, Piotra i Jana. Osiedle – wbrew oporowi ludności tubylczej – udało się założyć, ale już w 1703 roku miejscowi Koriakowie zamordowali Piotra Kozyrewskiego seniora. Na jego cześć nazwano później jeden z lewych dopływów rzeki Kamczatki „Kozyrewką”.
W 1711 roku Jan Kozyrewski uczestniczył w buncie przesiedleńców przeciwko władzom carskim, ale po porażce udało mu się uniknąć kary śmierci, ponieważ wszyscy świadkowie negowali jego udział w morderstwach popełnionych przez powstańców na urzędnikach i dygnitarzach. Za karę jednak został skierowany na wyprawę kozacką na Wyspy Kurylskie, która miała niesłychanie krwawy przebieg i nie zdołała nawet dotrzeć na miejsce przeznaczenia, już bowiem w lutym 1712 roku dwudziestu pięciu uczestników ekspedycji zostało żywcem spalonych przez Kamczadałów. J. Kozyrewskiemu udało się jednak jakimś cudem tego losu uniknąć, gdyż zwęszywszy zagrożenie nie omieszkał natychmiast wziąć nogi za pas.
Po kilku miesiącach kolejna wyprawa dotarła jednak na Kuryły, w następnym roku – jeszcze jedna. Wówczas też Jan Kozyrewski nakreślił mapę wybrzeży kontynentalnych tego regionu, na której po raz pierwszy w nauce światowej umieścił zarys Wysp Kurylskich od przylądku Łopatka do Hokkaido. On też jako pierwszy ogłosił rozpostarcie berła cesarza Rosji nad tymi do dziś spornymi terenami, które w przeszłości znajdowały się we władaniu Imperium Japońskiego. (Por. „Russkije ziemleprochodcy i morechody”, s. 58, Moskwa 1982).
W latach 1712, 1713, 1714 Kozyrewski wziął udział w kolejnych podbojach, zostając niebawem rządcą całej Kamczatki (teren większy niż całej obecnej Polski). Sporządził w tym czasie liczne wykresy, mapy i opisy geograficzne tych ziem, a z jego dokumentacji korzystali w okresie późniejszym liczni badacze Kamczatki. Prócz tego założył i wzniósł słynny w czasach późniejszych monaster Uspienskaja Pustyń, w którym zresztą został przymusowo zamknięty w roku 1716, otrzymując imię zakonne Ignacy, gdyż jego zachowanie się na wolności pod wpływem wódki nie tylko urągało podstawowym wymaganiom moralnym, ale wręcz stało się niebezpieczne dla otoczenia. Sytuację komplikował jego brat Piotr, który (powodowany widocznie zawiścią) rozpowiadał o Janie niestworzone rzeczy, czyniąc z niego mordercę, grabieżcę i zbrodniarza noszącego się z planami królobójstwa. Nienawiść między krewniakami bywa nieraz większa niż między obcymi.
Po pewnym czasie pana Jana z monastera wypuszczono. Ale w okresie 1720–1724 kilkakrotnie go ponownie aresztowano, zakuwano w kajdany i łańcuchy, zamykano w więzieniach, z których znów i znów uciekał i stawiał się osobiście u władz, prosząc o łaskę i o możliwość dalszych wypraw naukowych i wojskowych. W 1725 roku opowiedział Behringowi o swych odkryciach, a ten uprosił Kozyrewskiego o wzięcie udziału w kilku ekspedycjach, podczas których Polak dokonał licznych geograficznych i geologicznych odkryć, które tez opisał w częściowo do dziś zachowanych tekstach. W 1730 udał się do Moskwy, gdzie przedstawił cesarzowej Annie (nawiasem mówiąc polskiego pochodzenia) imponujący plan podboju i chrystianizacji Kamczatki, proponując siebie jako potencjalnego kierownika realizacji tych olbrzymich zamierzeń. Został początkowo życzliwie wysłuchany, a nawet awansowany. Lecz niebawem wrogowie z Jakucka podjęli w Moskwie swymi kanałami wpływu wysiłki zmierzające do dyskredytacji Kozyrewskiego. Łaska carska się odmieniła i pan Jan został ponownie wpakowany do ciupy, tym razem moskiewskiej. To jest los wszystkich wybitnych ludzi – nienawidzi ich się i wymyśla wszelkie preteksty, by ich co najmniej odizolować, zneutralizować, zmarginalizować, a nieraz po prostu zniszczyć.
Gdy w 1734 roku z Tobolska i Jakucka nadeszły wreszcie do Moskwy materiały urzędowe świadczące nie tylko o niewinności, ale i o niemałych zasługach Kozyrewskiego, biedak już nie żył. Znakomity podróżnik, odkrywca, kartograf, administrator, żołnierz zginął za kratami jak byle opryszek. Część jego tekstów naukowych profesor K. Ciechański opracowała i zamieściła w wydanym przez siebie zbiorze dokumentów „Kołumby Ziemli Russkoj” (Chabarowsk 1989, s. 255–269).

***

Osoby pochodzące z Polski i Litwy odegrały także w okresie późniejszym jak najbardziej istotną rolę w badaniu i oswajaniu terenów dalekowschodnich. Było ich tu bardzo wielu, choć rzadko ktoś spośród nich trafił na Syberię czy na Sachalin z własnej niewymuszonej woli. Początkowo byli to jeńcy wojenni, następnie, gdy w drugiej połowie XVIII wieku Rosja zajęła część Rzeczypospolitej, – zesłańcy polityczni. Wśród Polaków, którzy znaleźli się na Kamczatce, byli też wybitni erudyci i uczeni. To dzięki nim dzieje półwyspu zostały zachowane w cennych źródłach historycznych i etnograficznych. Niektóre z tych materiałów opublikowano w Polsce, Rosji, na Białorusi, Ukrainie i Litwie.
O rdzennych mieszkańcach Kamczatki Polacy, a wraz z nimi Europa, po raz pierwszy dowiedzieli się z książki Ludwika Siennickiego (1677 – po 1754) „Dokument szczególnego miłosierdzia Bożego”, opublikowanej nawet wcześniej niż dzieło S. Kraszeninnikowa „Opis ZiemiKamczatki”, bo już w roku 1754.
Autor ksiązki uczył się w szkołach ewangelickich w Wilnie; w młodym wieku brał udział w walkach szlachty białoruskiej przeciwko Sapiehom. W owym czasie Rzeczpospolita jawiła sobą obraz kompletnego chaosu i głupoty politycznej; jej obywatele walczyli ze sobą jak zawzięci wrogowie, wykrwawiali swój naród, a gdy brakło im własnych sił, by wzajemnie się gnębić, zabiegali u obcych o przysłanie wojsk na terytorium jeszcze nominalnie niepodległego państwa. Takie państwo długo istnieć nie mogło i nie powinno było. W latach 1700–1721 Ludwik Siennicki ściśle współpracował ze swym stryjecznym bratem, generałem Krzysztofem Kazimierzem (1671–1711), miecznikiem WKL. Zasłynął z męstwa i talentu podczas wojen z Rosją i Szwecją. Miał szarżę wojskową pułkownika, dowodził Dywizją Białoruską. Po kapitulacji aresztowany i razem z bratem zesłany do Moskwy, a następnie do Tobolska na Uralu i dalej do Jakucka. Nie dotarł sam co prawda do Kamczatki, lecz przebywając w Jakucku widział przywożone z półwyspu towary, jak też wziętych do niewoli Koriaków i Itelmenów, rozmawiał z nimi, a potem swą wiedzę wyłuszczył w pamiętniku.
Do Jakucka, zaznaczmy, pułkownik poszedł nie przez okrucieństwo Rosjan, lecz przez podłość Polaków, a to z powodu donosu na niego jednego z rodaków. Zygmunt Librowicz w opracowaniu „Polacy w Syberii” podaje: „Gregory Aleksiejewicz Kałamin, wojewoda Jamu Samorowskiego, wziął ich na porękę i dał obu braciom syna swojego, żeby uczyli go po łacinie. Ledwie pół roku minęło, przyszedł do Tobolska ukaz, żeby generała Siennickiego razem z bratem zesłano dalej do Jakucka, a to na prośbę pełnomocnego posła polskiego, działającego z upoważnienia króla Augusta, który mścił się w ten sposób na jednym ze swoich główniejszych nieprzyjaciół. Bez zwłoki wyprawiono tedy braci na miejsce nowego przeznaczenia. Ale w tej podróży generał Siennicki umarł nad rzeką Obią z trudów i niewczasu; wytrzymalszy Ludwik dostał się do Jakucka”… Nie jest to informacja prawdziwa, pułkownik Siennicki bowiem przeżył, a nawet wrócił później do kraju i w Wilnie przeszedł na katolicyzm. Natomiast jego stryjeczny brat, generał Krzysztof Kazimierz dokonał żywota na Syberii.

***

Dziś niemało tez wiemy (m.in. dzięki publikacjom profesora Antoniego Kuczyńskiego) o innym badaczu Dalekiego Wschodu, jakim był generał Józef Kopeć (1762–1827). [Czytelnik znajdzie o nim niemal wyczerpujące informacje w edycji: Jan Ciechanowicz, Rody rycerskie Wielkiego Księstwa Litewskiego, t. 3, s. 331–356 oraz t. 6, s. 203–204, (Rzeszów–Wilno 2001–2006), gdzie zamieszczono m.in. opis dziejów tego rodu opracowany przez profesora Bohdana Kopcia]. W roku 1794, gdy w zdradzonej przez samych Polaków, rozdartej i ujarzmionej Polsce wybuchło powstanie, Józef Kopeć walczył przeciwko zaborcom w randze generała pod bezpośrednim dowództwem Tadeusza Kościuszki. Wzięty do niewoli, został początkowo zesłany da Jakucka, a następnie na Kamczatkę. Przebywając na zesłaniu przez długi czas, spisywał swe wrażenia, które po wielu latach, bo aż w roku 1832, wydano w Paryżu ze wstępem Adama Mickiewicza, potem zaś niejednokrotnie wznawiano pod rozwlekłym tytułem „Dziennik podróży Józefa Kopcia poprzez całą Azję do portu Ochock, przez Ocean poprzez Wyspy Kurylskie do południowej Kamczatki i stąd z powrotem do tegoż portu na psach i jeleniach.
O tej książce Józefa Kopcia słusznie twierdził Wiesław Iwanicki („Na wschód odUralu”, s. 84), iż: :Jest to dzieło etnograficzne wysokiej rangi, a jego autor okazał się bacznym obserwatorem – był niewątpliwie obdarzony wrodzonym instynktem rasowego badacza. Praca Józefa Kopcia jest jedną z najbardziej znanych i cenionych w literaturze poświęconej dawnym dziejom Syberii.

***




TOMASZ Augustynowicz


  Przyszedł na świat we wsi Kokiszki na Wileńszczyźnie w 1809 roku. Pochodził z drobnoszlacheckiej rodziny, co prawda niezamożnej, ale cieszącej się dobrą sławą wśród obywatelstwa ze względu na prawość i patriotyzm.
Wypada w tym miejscu zaznaczyć, że Augustynowiczowie z Litwy byli zupełnie inną rodziną, niż ród o tymże nazwisku od dawna znany w Małopolsce i na Wołyniu. Ci ostatni używali godła rodowego Odrowąż, a niektórzy historycy twierdzą (choć nie wiadomo, na jakiej podstawie), że mieli pochodzić jakoby od książąt, a nawet od królów ormiańskich. Jak informuje profesor Julian Bartoszewicz, ci Augustynowiczowie mieszkali po największej części we Lwowie i Kamieńcu Podolskim. „Rodzina ta wydała dwóch arcybiskupów lwowskich obrządku ormiańskiego. Pierwszy Jan Tobiasz urodził się z Grzegorza i Anny Jakubowiczówny, we Lwowie 24 listopada 1664 roku: trzymał go do chrztu pierwszy arcybiskup ormiański lwowski Mikołaj Torosowicz. Uczył się w rodzinnym mieście w kolegium papieskim u teatynów. Wyświęcił się na księdza 1688 roku. Został niedługo dziekanem katedralnym i oficjałem, wreszcie w roku 1711 przez duchowieństwo i lud obrany suffraganem lwowskim. W r. 1713 wyświęcony na biskupa himerieńskiego. Został w roku 1714 i koadjutorem arcybiskupa z prawem przyszłego po nim następstwa. Już w r. 1715 objął stolicę metropolitalną po śmierci swojego poprzednika Wartana Hunaniana. Podróżował do Rzymu z hołdem 1719 r. gdzie ze czcią przyjęty otrzymał od papieża lamowy ornat biały i czerwony, biały za wierność kościołowi, czerwony zaś na oznakę, że gotów jest krew rozlać dla jego obrony. Trzy miesiące bawił w Rzymie, a powrócił do Lwowa obciążony dostojnościami, został albowiem hrabią państwa rzymskiego, assystentem tronu i prałatem nadwornym papieża. W 1720 zasiadał na synodzie w Zamościu. Odtąd poświęcił się całkiem swojej owczarni rozproszonej po Rusi, Litwie, Polsce i księstwach naddunajskich. Najpokorniejszy nauczyciel i apostoł gołębiego serca. Wszyscy też oddawali mu cześć głęboką, czego szczególniejszym była dowodem uroczystość 50-letnich jego zasług kapłańskich obchodzona we Lwowie 29 marca 1739 roku, w niedzielę przewodnią, a po rusku w samo Zwiastowanie, na której Michał Rzewuski pisarz pol. kor. honory czynił arcybiskupowi. Na stare lata Augustynowicza dotknęła niemoc jednej ręki i nogi. Więc 31 lipca 1751 spisał testament, a 22 grudnia t.r. umarł w szacie dominikańskiej. Arcybiskup ten pisał żywoty swoich na katedrze poprzedników i krótką wiadomość o początkach kollegium papieskiego we Lwowie. – Drugi Augustynowicz Jakób Stefan, także syn Grzegorza i Anny Minasowiczówny, podobno pierwszego rodzony synowiec, gdy od dzieciństwa miał wielką skłonność do stanu duchownego, wysłali go rodzice około roku 1719 do Rzymu. Obrany pierwszym między innemi kandydatami koadjutorem Jana Tobiasza dnia 27 lutego 1736 roku, prekonizowany dnia 9 kwietnia 1737 roku biskupem egineńskim. Wyświęcał go kanclerz ksiądz Załuski, przyczem towarzyszyli metropolita ruski i suffraganowie łacińscy, lwowski i kijowski. Prawą ręką został starego biskupa, po którym wstąpił na stolicę 1751 roku jako także koadjutor. Pełen gorliwości pasterskiej, wspierał i upiększał kościół metropolitalny. Że ubogim był, przeto konstytucya na sejmie delegacyjnym w r. 1768 postanowiła, że pierwsze opactwo z wakujących w greckim obrządku dostanie na swoje uposażenie. Dotąd albowiem arcybiskupi ormiańscy nie mieli stałego dochodu, ale żyli jeszcze ze składek od parafian, co dla tych parafian naturalnie bardzo uciążliwe było, a pasterzowi nie zapewniało także wcale spokojnego bytu. Wtem kiedy rząd polski wdawał się w tę sprawę, Galicya odpadła od Korony, a pod nowym rządem bytowi udzielnemu katedry ormiańskiej burza zagroziła. Arcybiskup ma tutaj całą zasługę, że uratował stolicę, bo razem przez księżnę Kantakuzen i przez nuncjusza trafił do Marji Teressy, która nakazała utrzymać arcybiskupa i kapitułę przy nim, złożoną z 14 księży, wszystko na koszcie rządu. Po strasznej pożodze w roku 1778, arcybiskup odnowił i powiększył mieszkanie dla swoich następców. Umierając 11 stycznia 1783 raczej pracować niż żyć przestał. Pisał bardzo dużo, jako to: filozofię, logikę, teologię itd. Wszystko to zostaje do dziś dnia w rękopiśmie. Był również assystentem tronu rzymskiego. – Z tejże może rodziny pochodził Benedykt de Augustynowicz (tak się pisał), mianowany szambelanem Stanisława Augusta 29 marca 1792 r.
Jak podają Roman Marcinek i Krzysztof Ślusarek w pierwszym tomie Materiałów do genealogii szlachty galicyjskiej (Kraków 1996, s. 13) Augustynowiczowie w Małopolsce pieczętowali się godłem Odrowąż i własnym i byli m.in. właścicielami dóbr Woszczańce; spokrewnieni z rodzinami Łosiów, Noelów.
Tyle o małopolskim rodzie Augustynowiczów. Jak podaje Almanach Szlachecki (t. 1, s. 132) S. Starykoń-Kasprzyckiego, byli też szlachta tego nazwiska pieczętujący się godłami Baki i Poraj.
Wszelako byli w Wielkim Księstwie Litewskim i Augustynowiczowie nic wspólnego z powyższymi nie mający.
Tak np. Wywód familii urodzonych Augustynowiczów herbu Ogończyk, zatwierdzony przez heroldię wileńską 16 czerwca 1811 roku podaje, że „przodkowie tey familii dawną rodowitością szlachecką zaszczyceni ziemskie oraz dziedziczne majątki posiadali, a z tych pierwszy Jan Mikołajewicz Augustynowicz possessyą dziedziczną Augustynowszczyzną Chomkowszczyzną zwaną posiadał Posiadłość tę, leżącą w Ziemi Oszmiańskiej w części w 1603 roku Augustynowiczowie sprzedali Marcinowi Dawidowskiemu. Jan miał synów Stanisława i Jakuba. Później posiadali Augustynowiczowie drobne zaścianki w województwie wileńskim.
W 1811 roku Wincenty, Józef, Justyn, Paweł, Felicjan, Jan i (drugi) Wincenty Augustynowiczowie uznani zostali przez heroldię wileńskąza rodowitą szlachtę polską” (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 876, s. 64–66).
Byli też Augustynowiczowie herbu Augustynowicz.
Augustynowiczowie z powiatu oszmiańskiego, wywodzący się od protoplasty Jerzego i jego synów Stanisława i Jakuba, Hilary, Kazimierz, Bazyli, Jakub, Jan (2), Wincenty (2), Józef, Justyn, Paweł, Felicjan zostali potwierdzeni w rodowitości szlacheckiej przez heroldię wileńską 16 czerwca 1811 r. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 44).
Spotyka się wzmianki o przedstawicielach tej rodziny także w dawnych źródłach pisanych. Dla przykładu brzeski sąd grodzki jeszcze 9 marca 1577 r. rozpatrywał sprawę o pobicie przez Wojciecha Chmielewskiego pana Lenarta Augustynowicza, w trakcie gdy ów „wiózł piwo z wolki królewskiej z Żabinki do domu swego do Chmielewa”.
Jan Augustynowicz, szlachcic wileński, w 1609 r. figuruje w księgach grodzkich tego miasta.
Ziemianin hospodarski Ziemi Żmudzkiej pan Augustynowicz wzmiankowany jest w księgach Głównego Trybunału w Wilnie 21 lipca 1615 r. (Lietuvos Vyriausiojo Tribunolo sprendimai, Vilnius 1988, s. 258).
Generał armii carskiej Oktawiusz Augustynowicz ofiarował 5 tysięcy rubli dla Akademii Umiejętności w Krakowie na prace z historii gospodarczej (Historia nauki polskiej, Warszawa 1987, t. 4, cz. 1-2, s. 195).
16 stycznia 1840 roku ziemianin podolski A. Augustynowicz pobił kobietę, która wskutek tego urodziła martwe dziecko; za karę był więziony przez trzy miesiące na własny rachunek (Daniel Beauvois, Polacy na Ukrainie, Paryż 1987, s. 51).
Z tej rodziny pochodził właśnie Tomasz Augustynowicz, znakomity wileński lekarz i botanik, badacz przyrody Ukrainy, Jakucji, Sachalinu.
Źródła naukowe na Białorusi z reguły określają Tomasza Augustynowicza jako „białoruskiego podróżnika i geobotanika”, akcentując, że „pochodził z biednej rodziny chłopskiej”, co nie koniecznie jest zgodne z prawdą.
Ojciec Tomasza Augustynowicza, Maciej, figurował w zapisach urzędowych jako tzw. „wolnyj kriestjanin Wilenskoj Gubernii”, co mogło znaczyć, że urząd heroldii nie potwierdził oficjalnie jego rodowitości szlacheckiej, co władze carskie nagminnie i notorycznie czyniły w stosunku do zbiedniałej drobnej szlachty Ziemi Wileńskiej. Ale właśnie pojęcie „wolny chłop” (nie zaś „kriepostnoj” czyli chłop pańszczyźniany) daje do zrozumienia, że chodzi tu o siermiężnego szlachcica, któremu odmówiono urzędowego uznania za „dworianina” ze względu na brak znaczniejszej posiadłości ziemskiej.
Nauki gimnazjalne Tomasz Augustynowicz pobierał w Świsłoczy, miasteczku na Grodzieńszczyźnie, z którego nazwą kojarzą się młode lata szeregu wybitnych działaczy kultury polskiej, litewskiej, białoruskiej i rosyjskiej.
Studia rozpoczął młody człowiek w Wilnie, w 1830 r., na wydziale lekarskim tutejszej wszechnicy. W 1832 roku uczelnia została przez władze carskie zamknięta ze względu na to, że kilkaset studentów wzięło udział w antyrosyjskim powstaniu 1830/1831. Jednak studentom wydziału teologicznego i lekarskiego umożliwiono kontynuację nauki. Tomasz Augustynowicz w 1835 roku ukończył z wyróżnieniem (złoty medal) Akademię Medyczno-Chirurgiczną, powstałą z wydziału lekarskiego dawnego Uniwersytetu Wileńskiego w 1832 roku. Jeszcze siedząc w ławce studenckiej młodzian rozmiłował się w badaniach naukowo-historycznych, napisał i wydał po łacinie książkę (1835) pt. Instrumenta chirurgica in discentium commodum 50 tabulis depicta et lapidi incisa.
W czasie studiów zebrał obszerny zielnik ziemi wileńskiej i grodzieńskiej, przekazując go następnie w darze Akademii Medyczno-Chirurgicznej w Wilnie. Już w tym geście można widzieć zapowiedź ukazania się na widnokręgu nauki botanicznej nowej jaskrawej gwiazdy. Ta nauka od dawna bowiem rozwijała się w Polsce i Litwie. „W zakresie botaniki zaczynają się oryginalne badania w Polsce od drugiej połowy XV wieku, a mianowicie od zestawienia przez Jana Stankę flory i fauny krajowej: 523 roślin, a zwierząt 219, ilość przechodzącą, i to niezmiernie, wszelkie inne katalogi średniowieczne. W XVI wieku powstał szereg zielników polskich, oryginalnym jest wśród nich „Zielnik” Marcina z Urzędowa z połowy XVI w. ...
Uniwersytet Jagielloński posiadł jeden z pierwszych katedrę botaniki, z zobowiązaniem profesora do nauczania w polu i ogrodzie (1602). Pierwszym profesorem był Szymon Syreński, którego „Zielnik” liczył przeszło półtora tysiąca stron in folio. Warszawski ogród botaniczny jest najstarszy na północ od Alp (około 1640), a katalog jego ogłoszono w roku 1652. W Wilnie urządzono ogród botaniczny w roku 1781, w Krakowie we dwa lata potem” (Feliks Koneczny, Polskie Logos a Ethos, t. 1, s. 224-225).
A więc Tomasz Augustynowicz zapowiadał się już w młodości jako godny kontynuator tej chlubnej tradycji. Wydawać by się mogło, że tak zdolny, twórczy i pracowity młody człowiek idealnie nadaje się do tego, by pozostawić go na uczelni i umożliwić mu dalszy rozwój naukowy i realizację jego niepospolitych możliwości. A jednak władze zaborcze żywiły obawy przed buntowniczym duchem tutejszej młodzieży, szczególnie właśnie – młodzieży znakomicie uzdolnionej. Posyłano ją z reguły do oddalonych od Wilna o setki i tysiące kilometrów prowincji i tam dopiero pozwalano – choć nie zawsze były po temu warunki – na realizację ich pięknych zadatków w tej czy innej dziedzinie twórczości naukowej, organizacyjnej czy artystycznej. Tenże los spotkał i T. Augustynowicza. Powołano go po studiach do wojska i skierowano na pogranicze rosyjsko-ukraińskie. Po latach służby w charakterze lekarza wojskowego udało mu się wreszcie przejść do rezerwy i w cywilu rozpocząć pracę zarobkową także w tym zawodzie. (Centralne Państwowe ArchiwumHistoryczne Rosji w Petersburgu, f. 1297, z. 79, nr 610, s. 21).
Tomasz Augustynowicz przez wiele lat pracował, od 1845 r., w charakterze lekarza i inspektora sanitarnego na terenie Ukrainy i Rosji (w miejscowości Łubny guberni połtawskiej, oraz w guberniach kurskiej i permskiej). W 1871 roku został powołany do Petersburga, gdzie objął posadę w Ministerstwie Ochrony Zdrowia Cesarstwa Rosyjskiego.
W 1871 roku został ze specjalną komisją rządową skierowany na Sachalin w celu zbadania i przedstawienia bezstronnej analizy sytuacji więźniów katorżniczych, odbywających karę na tej wyspie. Pozostawał na Sachalinie prawie przez dwa lata, przy czym nie tylko wywiązał się z zadania rządowego, ale też zrealizował obszerny plan badań botanicznych i etnograficznych na tym terenie. Zaznaczmy na marginesie, że uczony był już wówczas po sześćdziesiątce.
Badania botaniczne prowadził też w Syberii Wschodniej i Zachodniej (m.in. w rejonie Irkucka, Zabajkala, Władywostoku, w dorzeczu Obu). Jeśli chodzi o zagadnienia florystyczne, to uczony opublikował na ten temat w języku rosyjskim książkę O dikorastuszczich wracziebnych rastienijach połtawskoj gubiernii (Kijów 1853) oraz Fłora Sachalina (w periodyku Trudy Sibirskoj Ekspiedicii Russkogo Gieograficzeskogo Obszczestwa, nr 2, 1874).
Trudno się dziwić faktowi, że T. Augustynowicz do głębi duszy był zafascynowany światem roślin. Wśród opisanych przez niego gatunków znajdowały się m.in. tak ciekawe reprezentantki flory jak rośliny mięsożerne. Niektóre spośród nich żyją też na terenach Polski graniczących ze Słowacją. Jak wiadomo, jedną z cech charakteryzujących wszystkie organizmy żywe, zarówno roślinne, jak i zwierzęce, jest konieczność pobierania i przyswajania pokarmu. Ze względu na sposób odżywiania się cały świat istot żywych dzieli się na dwie grupy: samożywne – autotrofy i cudzożywne – heterotrofy.
Większość roślin na kuli ziemskiej jest autotroficzna, co oznacza, że mają one zdolności syntetyzowania pokarmów organicznych ze związków mineralnych. Zdecydowanie mniejsza część roślin, to rośliny heterotroficzne (np. huby), nie mogące żyć całkiem niezależnie od innych organizmów, lecz skazane na korzystanie z produktów fotosyntezy wytwarzanych przez inne organizmy.
W przyrodzie występuje również mała grupa przedziwnych roślin, które w dość specyficzny sposób przysposobione są do spożywania żywności mieszanej. Są to rośliny „mięsożerne”, a ściślej owadożerne, które mają rozwinięte wszystkie organy, podobnie jak rośliny autotroficzne, ale jeśli mają możliwości uzupełnienia pokarmu potrawą pochodzenia zwierzęcego, odznaczają się wówczas wyższą witalnością i wytwarzają więcej nasion. Ten sposób odżywiania się umożliwia im bytowanie w siedliskach ubogich w sole azotowe i fosforowe oraz wyrównuje niedobór tych składników. Owady schwytane przez rośliny mięsożerne zostają rozpuszczone za pomocą enzymów wydzielanych przez specjalne gruczoły, a następnie wchłaniane. Jest to pewien rodzaj ekologicznego przystosowania jako warunku bytu w środowisku.
Dotychczas znamy około 250 gatunków roślin mięsożernych, większość z nich występuje w tropikach. Często są pozbawione systemu korzeniowego, a niektóre z nich mają zredukowany barwnik asymilacyjny. W Tatrach Słowackich rosną z pewnością 3 gatunki roślin mięsożernych. Jedną z nich jest rosiczka okrągłolistna (Drosera rotundifolia J.). Roślina trwała, 10-20 cm wysoka, z przyziemną różyczką. Pęd kwiatowy prosto wzniesiony, dłuższy od liści, skąpokwiatowy. Kwiaty białe. Liście okrągłe: 6-10 cm, pokryte gruczołami wydzielającymi lepką ciecz. Krople cieczy lśnią na słońcu, przypominając rosę. Nazwa rośliny pochodzi z greckiego słowa drosos – rosa i z kombinacji łacińskich słów rotunds– okrągły i folium– liść. Połyskujące krople zwabiają owada, który siadając na liściu, przylepia się do niego. Ruchy przylepionego owada drażnią okolice gruczołów, które wydzielając enzymy, rozkładają ciało zdobyczy. Produkty rozkładu rozprowadzane są naczyniami do komórek rośliny. Niestrawione zostają jedynie części chitynowe zabierane przez wiatr. Zdolność trawienia pokarmów zwierzęcych mają zazwyczaj tylko młode liście. Rosiczka jest rośliną ściśle chronioną, jej zbiór jest zakazany. Kiedyś służyła jako roślina lecznicza, ze względu na zawartość materiałów czynnych, powodujących obniżenie poziomu cukru we krwi. W związku z jej eksploatacją doszło w Słowacji do zaniku tej godnej uwagi rośliny. W Tatrach znanych jest tylko kilka miejsc jej występowania.
W niektórych krajach rosiczka służy jako przyprawa do orzeźwiającego napoju z mleka.
Inna mięsożerna roślina to tłustosz alpejski (Pinguicula alpina L.). Jest to trwała roślina z liśćmi zebranymi w różyczkę. Liście całobrzegie, jajowate, złotozielone o brzegach zwiniętych, z wierzchu drobne gruczoły. Z różyczkami liści wyrasta złotawobiały kwiat. Organem chwytnym jest cały liść, na którym znajdują się dwa rodzaje gruczołów: wysokie – wydzielające lepkawą ciecz i niskie – wydzielające enzymy, które rozkładają ciało owada. Po chwyceniu owada zostają podrażnione rzęski na brzegu liścia, które odbierają i przewodzą bodźce ruchowe. Gruczoły zaczynają wydzielać soki trawienne i liść aktywnym ruchem zaczyna zwijać się wzdłuż nerwu głównego. Po strawieniu owada chitynowy szkielet jest unoszony przez wiatr.
Tłustosz alpejski występuje zwłaszcza w wyższych partiach Tatr, przeważnie na podłożu wapiennym. Jego ziele zawierające kwas cynamonowy stosowano go kiedyś w medycynie ludowej jako lek wymiotny.
Interesujący jest też tzw. pływacz drobny (Vitricularia minor L.). W literaturze można znaleźć informacje o pojawieniu się tej rośliny na torfowych zboczach Tatr. Mimo niemałego wysiłku, jej występowania nie udało się potwierdzić. Nie znaczy to wcale, że pod Tatrami Słowackimi nie rośnie. Celowe jest przedstawienie tej rośliny, bowiem sposób, w jaki chwyta swoje ofiary, jest specyficzny. Jest to roślina pływająca, bez korzeni. Pędy pływające mają drobne pęcherzyki służące jako pułapki na drobne zwierzęta wodne. Liście pierzastodzielne. Grona kwiatowe: 5-10 kwiatowe, korona bladożółta.
Organem chwytnym jest pęcherzyk z otworem zamkniętym klapką, uchylającą się tylko ku środkowi. Klapka ta działa podobnie, jak uchylające się śluzy, tzn. wpuszcza zdobycz do środka, a potem zamyka się. Wokół otworu pułapki znajduje się wieniec delikatnych szczecinek, które można porównać do czułków zwierzęcych. Szczecinki te podrażnione ruchem drobnych skorupiaków czy owadów wodnych przenoszą impulsy na ściany pęcherzyka, które wydymając się na zewnątrz, powodują zasysanie wody do wnętrza. Wraz z wodą dostają się do wnętrza owe drobne żyjątka wodne. Klapka zamyka od wnętrza otwór pęcherzyków, a wydzielony ferment trawiący rozpuszcza ciało zwierząt. Pęcherzyki pływacza od dawna budziły zainteresowanie przyrodników. Przeprowadzał na nich doświadczenia już Darwin.
***

Pierwsze odkrycia dziwnych właściwości roślin poczyniono już w XIX wieku.
W roku 1873 uczony niemiecki Alfred v. Herzeele zauważył, że w niektórych roślinach i niektórych ziarnach, rozwijających się w wodzie destylowanej, ilość potasu, fosforu, magnezu, wapnia i siarki zwiększa się ponad zawartość tych pierwiastków w wodzie. Obserwacje te czekały długo na jakieś sensowne wyjaśnienie.
W roku 1959 w piśmie „Science et Vie” prof. Pierre Beranger z Paryża poinformował czytelników, że wielokrotnie powtórzył doświadczenie Herzeelego i doszedł do tych samych wniosków, co uczony niemiecki. Rzeczywiście rośliny posiadają moc przekształcania niektórych pierwiastków, co ma dla uprawy niezwykłe znaczenie. Można bowiem ustalić, jaka roślina może danej ziemi dostarczyć takich elementów, których tej ziemi brak, co pozwoli zrezygnować z pomocy sztucznych nawozów, wynaturzających glebę.
Natomiast inny biolog francuski, Kervran spróbował wyjaśnić to zjawisko. Jego artykuł ukazał się (1973) w pracy zbiorowej noszącej tytuł „Alchemia – marzenie czy rzeczywistość?” Kervran pisze w swoim artykule, że przemiana pierwiastków przez rośliny dokonuje się nie w układzie peryferyjnych elektronów, ale przez zmianę jądra, spowodowaną... działalnością enzymów. Nie musimy dodawać, że podobna teoria musi spowodować zgrzytanie zębami u każdego szanującego się chemika.
Bowiem chemia nie potrafi wyjaśnić tego, co zdaniem Kervrana jest zjawiskiem arcyprostym. Oto mamy sód o 11 protonach i tlen o 8 protonach. Wystarczy dodać protony (!), aby otrzymać potas, który posiada 19 protonów. W podobny sposób można, twierdzi Kervran, utworzyć wapień (20 protonów) z potasu (19 protonów) i wodoru (1 proton), albo z magnezu (12 protonów) i tlenu (8 protonów), względnie z krzemu (14 protonów) i węgla (6 protonów). Według Kervrana, tak właśnie rośliny utrzymują równowagę różnych elementów w glebie uprawnej.
Także w XIX wieku jeden z uczonych hinduskich stwierdził, iż rośliny wyposażone są w system nerwowy, na który można wpływać za pomocą różnych bodźców, tak jak na system człowieka. Luther Burbank, bo tak nazywał się wspomniany uczony hinduski, drogą wieloletnich i żmudnych eksperymentów stwierdził też, iż poprzez skoncentrowany proces myślenia, można wywierać na rośliny... określony wpływ!
Badaniami uczonego hinduskiego zainteresowano się jednak dopiero w naszych czasach, kiedy to w roku 1966 Cleve Backster dokonał innego odkrycia, a mianowicie tzw. psychogalwanicznej reakcji roślin. Co to znaczy? W ogromnym skrócie: Amerykanowi udało się stwierdzić, iż rośliny, podobnie jak wszystkie inne organizmy żywe, mogą... być np. zmęczone, ulegać frustracji oraz załamaniom nerwowym. Oto w trakcie badań zdarzył się kiedyś Backsterowi przypadek, który zdążył już wejść do historii nauki. Podłączył on mianowicie do badanej rośliny aparat elektrostatyczny, który miał analizować działanie rośliny w trakcie jej odwadniania. Ponieważ badanie się przedłużało, Backster pomyślał. że dobrze byłoby badany liść nieco osmalić, żeby proces odwodnienia przyspieszyć. W tym samym momencie, spostrzegł zaskoczony mocno, że aparat zarejestrował gwałtowną zmianę natężenia promieniowania! Niesłychane! Roślina zareagowała w taki sposób, jakby wyczuwała „niecne” zamiary uczonego... Ale w jaki sposób? Czy rośliny, a może tylko niektóre ich gatunki mają zdolność kontaktu z człowiekiem...?
Założenie, jakie w dalszej pracy przyjął uczony amerykański, brzmi już prawie jak opowieść fantastyczno-naukowa. Założył on bowiem sobie, iż może to być wpływ za pomocą... telepatii. Idąc wyznaczonym śladem, Backster skonstruował urządzenie, za pomocą którego mógł wyjmować z wody żywe krewetki i wrzucać je do naczynia z wrzącą wodą. Eksperyment ten prowadził w zamkniętym pomieszczeniu, podczas gdy w tym samym czasie, za zamkniętymi drzwiami, inne urządzenia rejestrowały zachowanie się roślin. Rezultat był wprost wstrząsający. Okazało się, że wszystkie rośliny w tym pomieszczeniu reagowały błyskawicznie na każdy moment, w którym krewetka wpadała do ukropu! Na wykresach podłączonych do aparatów uwidocznione to było całą lawiną gwałtownych impulsów. Zupełnie tak, jak gdyby te wszystkie rośliny krzyczały, iż w pokoju obok morduje się jakieś inne organizmy żywe!
Backster stwierdził więc z całą satysfakcją, że widocznie każdy żywy organizm, ginąc wysyła silne sygnały rozchodzące się w najbliższym otoczeniu i mogące być rejestrowane przez inne organizmy żywe, a nawet rośliny.
Uczony amerykański twierdził też, iż pomiędzy roślinami domowymi a hodowcą, wytwarza się coś w rodzaju stałego związku, pewnej nici porozumienia. I coś, w co rzeczywiście trudno uwierzyć: otóż zdaniem Backstera „dobrze wychowane rośliny” reagują na polecenia swego pana... Wystarczy podobno tylko pomyśleć! I to w dodatku nawet na odległość do 20 kilometrów.
Rewelacyjne informacje o niesamowitych właściwościach roślin nadchodzą zresztą z różnych stron świata.
Ekipa uczonych z Kazachstanu wyuczyła np. pewne rośliny odruchów warunkowych. Między innymi wyuczyli oni filodendron, by reagował na pewne skały zawierające określony rodzaj rudy. Metoda była taka sama, jaką stosował Pawłow wyuczając swoje psy odruchów warunkowych. Nieszczęsny filodendron poddawano różnym przykrym bodźcom, podsuwając mu jednocześnie ową skałę zawierającą rudę. Później na samo zbliżenie tego kawałka skały roślina reagowała gwałtownie, co uwidoczniało się na galwanometrze. Kiedy natomiast podsuwano jej skałę o takim samym wprawdzie kształcie, ale z inną rudą – roślina nie reagowała. Uczeni sądzą, że będzie można wkrótce dokonywać poszukiwań geologicznych przy pomocy roślin.
Psychologowie moskiewscy Puszkin i Fetisow dokonali innego doświadczenia. Zahipnotyzowali oni młodą dziewczynę, ale elektroencefalograf podłączyli do znajdującej się w tym samym pomieszczeniu rośliny, konkretnie – geranium. Na wszystkie zasugerowane dziewczynie stany uczuciowe reagował gwałtownie elektroencefalograf podłączony do geranium. Roślina potrafiła także wykryć kłamstwo w odpowiedziach dziewczyny, a nawet odgadnąć bezbłędnie wybraną przez nią cyfrę między 1 a 10.
Oto jak prof. Puszkin tłumaczy to niezwykle zjawisko: „Jest  rzeczą możliwą, że między dwoma systemami informacji – komórkami roślinnymi i komórkami nerwowymi istnieje jakaś łączność. Komórki roślinne i komórki nerwowe mogą odnaleźć wspólny »język«. Dzięki temu te dwa tak różne typy komórek mogą się zrozumieć”.
W Nowosybirskim Instytucie Medycyny Klinicznej i Doświadczalnej prof. Szczurin przeprowadził jeszcze ciekawsze doświadczenie, za które otrzymał zresztą nagrodę państwową. Nagroda została przyznana za odkrycie „konwersacji” między dwiema grupami komórek ludzkich, przy czym każda z nich znajdowała się w hermetycznie zamkniętym pudełku z kwarcu. Kiedy jedna grupa komórek została zainfekowana wirusem, druga wykazywała podobne objawy infekcji. Gdy się jedną grupę komórek zabijało za pomocą jakiejś trucizny lub napromieniowania, ginęła i druga!
Podobne zresztą doświadczenie przeprowadził Anglik, dr Bailey. Umieścił on dwie rośliny w oddalonych od siebie szklarniach i pozbawił je wody. Gdy potem podlał jedną z nich, druga momentalnie wykazywała reakcje widoczne na galwanometrze.
Rośliny mogą też przejawiać zupełnie określone gusty muzyczne. W tej materii doświadczenia są przeprowadzane od dawna. Przekonano się, że rośliny wolą muzykę klasyczną od nowoczesnej. Że wolą skrzypce od perkusji. Bardzo dobrze „reagują” na Bacha czy na ludową muzykę indiańską, która notabene powoduje ich nachylenie w kierunku głośnika o 60 stopni!
Eksperymentatorzy nie byliby eksperymentatorami, gdyby nie próbowali za pomocą muzyki zwiększyć plonów. Niejaki George Smith z Nevady w jednej z dwóch cieplarni z uprawami soi i kukurydzy nadawał „Błękitną rapsodię” Gershwina. Okazało się, że pod wpływem tego znakomitego utworu uprawa soi wzrosła o 20 proc., a uprawa kukurydzy o 35 proc. w porównaniu z uprawą kontrolną.
Praktyczne zastosowanie owych preferencji muzycznych jest proste (o ile są one, rzecz jasna, sprawdzone). Ale czemu służyć mogą owe emocje roślinne, owa czułość i nadwrażliwość? Odpowiedź jest tu na razie niepełna, dlatego chociażby, że nikt nie doszedł jeszcze, jaka jest istota owej łączności międzykomórkowej. Jedno jest pewne. Wszystkie przeprowadzone dotychczas doświadczenia wskazują, że w nawiązaniu owej łączności nic nie jest w stanie przeszkodzić. Wiadomo na pewno, że nie jest to łączność wytworzona przez fale typu elektromagnetycznego czy przez promieniowanie. Czy szybkość, z jaką łączność ta zostaje nawiązana, jest równa szybkości światła? Czy też może jest to łączność natychmiastowa, która stanowi wyraz stałej równowagi, jaka istnieje w przyrodzie?
Trudno dziś na te pytania odpowiedzieć. Aleksander Dorożyński, komentator miesięcznika „Science et Vie”, tak konkluduje: „Jeśliby rzeczywiście to ostatnie przypuszczenie odpowiadało prawdzie, ten kanał łączności mógłby zostać na przykład wykorzystany dla kontaktów ze statkiem kosmicznym znajdującym się w znacznej odległość od Ziemi, albo też w tym celu, by wykryć obecność życia na innych planetach”.
Oto jakie perspektywy otwiera możliwość wykorzystania tej niezwykłej siły biotycznej, jaka tkwi w komórkach, o której niewiele dziś jeszcze potrafimy powiedzieć.
Lubo życie emocjonalne roślin stanowi w tych wszystkich zjawiskach rozdział najciekawszy, to przecież nie jedyny. Uczeni doszli tu do wniosków wręcz rewelacyjnych. Okazuje się bowiem, że nie jest wcale wykluczone, iż rośliny – jak pisaliśmy wyżej – posiadają niezwykłą umiejętność przemiany jednego pierwiastka w drugi, umiejętność, która w sensie bardzo ograniczonym posiadła współczesna nauka, opanowując kilka reakcji jądrowych.
Na początku XX wieku doświadczenia Klimenta Timiriaziewa (1843–1920) dowiodły, że u roślin występuje specyficzny „system nerwowy”, będący odpowiednikiem systemu nerwowego u zwierząt, a jego funkcję pełni sieć włókien służących do rozpoznawania soków roślinnych. Jaka jest natura tych sygnałów?
Odpowiedzi na to pytanie udzieliły prace przeprowadzone w 1970 roku przez specjalną grupę z Akademii Rolniczej im. Timiriazewa, kierowaną przez młodego biologa, doc. Aleksieja Siniuchina. Umieścił on obok siebie dwie rośliny, połączone jedynie za pośrednictwem specjalnej aparatury elektronicznej, i „podrażniał” jedną dla sprawdzenia, czy u drugiej rośliny, połączonej z pierwszą jedynie „kablem telefonicznym”, nie tylko pojawiła się reakcja na podrażnienie pierwszej, ale była ona równa reakcji pierwszej rośliny. Tak więc między roślinami, fizycznie całkowicie rozdzielonymi, istnieje więź elektromagnetyczna: reakcja jednej rośliny na podrażnienie wywołuje zakłócenia w jej potencjale elektrycznym, odbierane bezbłędnie przez inną roślinę w pobliżu...
Co prawda, T. Augustynowicz nie badał tak głęboko fizjologii roślin, ale jego prace zawierają szereg bardzo dokładnych i interesujących uwag, dotyczących tej dziedziny wiedzy.

***

Owocem zaś badań etnograficznych były m.in. publikacje: Żyzń russkich i inorodcew na ostrowie Sachalin („Wsiemirnyj Putieszestwiennik”, nr 2, 1874); Tri goda w siewiero-wostocznoj Sibiri za polarnym krugom („Driewniaja i Nowaja Rossija”, nr 12, 1880). Poszczególne artykuły T. Augustynowicza były też publikowane w pismach „Prawitielstwiennyj Wiestnik” i „Sowriemiennost”.
Uczony zbadał, a następnie opisał w pracach naukowych szczegóły kultury materialnej i duchowej, byt, obyczaje i tradycje takich ludów syberyjskich, jak Ajnowie, Gilakowie i Oroczonowie.
Lata 1874–1876 T. Augustynowicz spędził w Jakucji na Kołymie w charakterze członka ekspedycji lekarskiej, która miała na celu zwalczanie chorób zakaźnych i organizowanie medycznej służby profilaktyczno-prewencyjnej na tych bezkresnych terenach. Był bardzo dobrym lekarzem, cieszył się wielką sławą znakomitego specjalisty i setkom ludzi uratował życie. Obok jednak pełnienia bezpośrednich obowiązków służbowych poświęcał wiele czasu swemu „konikowi” naukowemu – badaniom florystycznym i etnograficznym. Zebrał przebogate materiały z zakresu kultury materialnej (np. stroje ludowe) oraz poczynił liczne notatki dotyczące stylu życia Czukczów, Jakutów, Jukagirów, Omoków, Tunguzów. W 1878 roku te zbiory były eksponowane i wywołały duże zainteresowanie na wystawie antropologicznej w Moskwie, podczas inauguracji której T. Augustynowicz wygłosił referat o ludach i plemionach okręgu kołymskiego. Uczony podkreślał, że rzekomo „prymitywni” mieszkańcy terenów syberyjskich w rzeczy samej są nosicielami pełni człowieczeństwa, i to w nie mniejszej mierze niż dumni ze swych osiągnięć cywilizacyjnych Europejczycy. Wyakcentowywał takie m.in. cechy obyczajowości i usposobienia, jak pracowitość Jukagirów, bezwzględną uczciwość Omoków i Czuwanców, samodyscyplinę i karność Ewenków, sterylną nieomal czystość i porządek, panujące w domostwach Ewenów. Nie pomijał też uczony milczeniem okoliczności, że stosunki między rdzenną ludnością Syberii a władzami rosyjskimi są zwykle dość napięte i nacechowane wzajemną nieufnością oraz niechęcią.
W latach 1879–1880 dwukrotnie odbył podróż morską parowcem z Odessy (przez Aden, Port Said, Cejlon, Singapur) do Sachalinu; badał jednak tym razem na zlecenie rządu rosyjskiego głównie warunki klimatyczne regionu oraz przydatność tamtejszej gleby dla rolnictwa. W 1880 roku opublikował część swych obserwacji i wniosków w szóstym numerze czasopisma „Bierieg” w artykule pt. Kratkije zamietki o poczwie i klimatie ostrowa Sachalin w otnoszienii k chlebopasziestwu.
W sumie T. Augustynowicz przemierzył jako podróżnik dziesiątki tysięcy kilometrów, dokonał szeregu ważnych obserwacji i odkryć w zakresie geografii, botaniki, epidemiologii, etnografii, klimatologii, gleboznawstwa, historii kultury, pomologii. Zgromadzona przez niego kolekcja czterdziestu tysięcy okazów flory syberyjskiej (przekazana w darze Instytutowi Botanicznemu Akademii Nauk w Petersburgu) nie miała sobie równych i przez długi czas stanowiła przedmiot badań specjalistów jako po prostu podstawowy materiał służący do poznawania flory Azji Północno-Wschodniej.
Warto, być może, wskazać także na aspekt psychospołeczny losu T. Augustynowicza i innych wysoce utalentowanych osób, pochodzących z terenów W. Ks. Litewskiego a działających w Cesarstwie Rosyjskim.
Jednostka, która chce uchodzić za uczonego, musi stworzyć dzieło, zasługujące na pozytywną ocenę z punktu widzenia określonych sprawdzianów poznawczej ważności. Tworząc zaś dzieło i zyskując pozytywną ocenę zarówno czynników nadrzędnych, jak i opinii potocznej, nosiciel tak nierosyjskiego nazwiska jak Augustynowicz uwalniał się w jakimś stopniu nie tylko od ogólnoludzkiego poczucia ograniczoności indywidualnego istnienia i marności poczynań człowieka w potoku przemijalności, ale też od złośliwej dokuczliwości wszechobecnego szowinizmu rosyjskiego, doskwierającego Polakom na każdym kroku nawet w życiu powszednim.
Stając się z pogardzanego „polaczka” „dumą narodu i nauki rosyjskiej” niejeden znakomity Polak zyskiwał za jednym zamachem wspaniałe warunki życiowe, powszechne uszanowanie, majątek i władzę. A jeśli jeszcze przy tej czy innej okazji z mniejszą czy większą szczerością napomknął o swym rzekomo „czysto rosyjskim” pochodzeniu, (zazwyczaj prawdziwym) oddaniu Rosji – miał sam , jak i jego rodzina, przed sobą otwarte wszystkie drogi. Często w takich przypadkach – w myśl działania psychologicznego prawa „wyrównania postaw” – następowała daleko posunięta samoidentyfikacja takich Polaków z interesami rosyjskimi, z Imperium Rosyjskim, co, swoją koleją, potęgowało uczucie bezpieczeństwa, znaczenia i pozytywnej samooceny poprzez współuczestnictwo w życiu i rozwoju wielkiego mocarstwa. Proces ten realizował się w środowisku patriotycznym rosyjskim, wśród konkretnych żywych ludzi, często osobiście nader sympatycznych, a to tworzyło system wzajemnej lojalności, pewnych uwarunkowań i wartości, których nie powinno się ignorować. Przywiązywało to Polaków jeszcze bardziej do ich rosyjskiego otoczenia. „Osoba jest przedmiotem pozytywnego wartościowania ze strony swego kręgu, ponieważ jego uczestnicy są przekonani, że potrzebują jej współpracy do urzeczywistnienia pewnych dążeń związanych z owymi wartościami. (...) Z drugiej strony jest oczywiste, że jednostka nie może odgrywać roli bez współpracy swego kręgu, chociaż nie musi to być współpraca każdej poszczególnej jednostki należącej do danego kręgu. (...) Jeśli jej krąg społeczny, jej „jaźń” musi w przekonaniu jego członków mieć pewne własności fizyczne i duchowe, nie mieć natomiast innych”. (F. Znaniecki).
Podstawową, bezwzględnie mającą być deklarowaną cechą w Rosji carskiej, w jej kręgach elitarnych, musiał być patriotyzm wielkorosyjski, w przypadku osób pochodzenia polskiego – najlepiej o posmaczku antypolskim, z elementami odcinania się od swych korzeni. Niekiedy tylko godzono się na przemilczanie tych spraw, ale pilnie uważano, by nie nastąpiły jakiekolwiek „deklaracje” propolskie, które zresztą pociągnęłyby za sobą natychmiastowe poważne konsekwencje...
Najczęściej Polak taki był już stracony dla polskości. Ale nie dla ludzkości. Gdyż wielka Rosja zapewniała mu przez swój gigantyczny potencjał materialny względnie dobre warunki badań naukowych, wnoszenie godnego wkładu do ogólnoludzkiej skarbnicy wiedzy, technologii, kultury.
Od ponad stu lat Tomasz Augustynowicz uchodzi w nauce rosyjskiej nie tylko za jednego z pierwszych, ale i za jednego z najbardziej wybitnych i zasłużonych badaczy przyrody Jakucji i Sachalinu...
Nazwisko Augustynowicza nadano m.in. gatunkowi turzycy (Carex Augustynowiczi Meinh).
Po przejściu na emeryturę wybitny uczony wrócił na ziemię ojczystą, zamieszkał w Święcianach na Wileńszczyźnie. Zmarł tutaj w jesieni 1891 roku.

***




MIKOŁAJ PRZEWALSKI


Mikołaj Przewalski przyszedł na świat 31 marca 1839 roku w miejscowości Kimborowo na Smoleńszczyźnie w niezbyt zamożnej rodzinie ziemiańskiej. Na tych terenach wśród morza ruskiej ludności rolniczej, gęsto rozsiane ongiś były mniejsze i większe zagrody, dworki i dwory szlacheckie, należące do najlepszego starożytnego rycerstwa polskiego, osadzanego tu, na dawnym polsko-moskiewskim pograniczu, w XVI–XVII wieku przez monarchów polskich w celu umocnienia rubieży Najjaśniejszej Rzeczypospolitej. Czasy się odmieniły, tereny te na stałe weszły w skład Cesarstwa Rosyjskiego; niektóre rody polskie pozostały przy wierze ojców, większość jednak przeszła na prawosławie i zasiliła naród rosyjski elementem w najwyższym stopniu wartościowym, dzielnym, inteligentnym, odważnym i dynamicznym. Obok Glinków, Czajkowskich, Ciołkowskich, Bernackich, Połońskich, Żongołłowiczów, Narbutów, Ciechanowiczów, Łobaczewskich, Nowickich znaleźli się w tym gronie i panowie Przewalscy.
Ten znakomity podróżnik i autor wielu doniosłych ustaleń naukowych dotychczas uchodzi za rdzennie rosyjskiego reprezentanta nauki geograficznej. Tymczasem jest inaczej. Jeszcze jego dziadek, zamieszkały w majętności Skuratowo na Witebszczyźnie, miał na imię Kazimierz i był czystej krwi szlachcicem polskim. Z nie ustalonych bliżej powodów (wydaje się, że chodziło o jakiś dramatyczny zatarg między krewnymi i sąsiadami) pan Kazimierz w końcu XVIII wieku musiał uciekać do Rosji, gdzie przeszedł na prawosławie i otrzymał nowe, z ruska brzmiące imię – Kuźma. W zbiorach Historycznego Archiwum Narodowego Białorusi w Mińsku (f. 2512, z. 1, nr 99, str. 108–114), w księdze genealogicznej szlachty guberni witebskiej znajduje się Wywód familii urodzonych Przewalskich herbu Łuk, w którym czytamy: „Karniło Anisymowicz Przewalski, czując się z daru natury zdolnym do okazania zasług Ojczyźnie, y duchem męstwa będąc zagrzany, jeszcze za króla Stefana (Batorego) do wojennej zaciągnął się służby, gdzie szczególną pracą y gorliwością dowodząc męstwa swego, dosłużył się rangi rotmistrza wojsk kozackich, y w tym już stopniu, gdy na wyprawie wojennej pod Połockiem y Wielkiemi Łukami licznemi siebie zasługami oznaczył; wówczas wspomniony Król Polski Stefan, powodowany sprawiedliwym przeświadczeniem się o dzielności tego Rycerza, przywilejem swoim w dacie 1581 roku Nowembra 28 dnia nadanym, udarował onego tytułem szlachectwa polskiego i herbem, Łuk zowiącym się, którego kształt y rysunek na autentycznym przywileju jest taki: „Ma być w polu czerwonym Łuk napięty z strzałą do góry obróconą, w hełmie trzy pióra strusie”.
Jakową otrzymawszy godność, tenże Karniło Przewalski y przedłużając przed się wziętą służbę, coraz większe dawał dowody swey gorliwości, y tym do chwały wiodącym postępując krokiem w późniejszym czasie, to jest: w roku 1589 miał sobie nadano od witebskiego wojewody, starosty wieliżskiego y surażskiego Mikołaja Sapiehy pięć służb ludzi, to jest: w Województwie Witebskim trzy, Szyszczynkę, Juduniewską y Ostrowską, a we włości wieliżskiej dwie, Pusłowską Bobrową Łukę y w Syczowie ze wszystkim, co tylko do tych służeb należało (...).
Ten zatem przodek familii ichmościów Panów Przewalskich zasługami y męstwem nabywszy przyzwoitey rangi a oraz tytułu y prawa obywatelstwa, odtąd owoców prac swoich umyślił zażywać, y udaliwszy się od służby wiódł żywot obywatelski, w ciągu którego wydał na świat dwóch synów, Gabryela y Bohdana”...
Na podstawie innych źródeł archiwalnych można ustalić, że najstarszym gniazdem tego rodu była miejscowość Przewały na Chełmszczyźnie, a pierwotna wersja nazwiska miała formę „de Przewały”. Według wszelkiego podobieństwa król Stefan w 1581 roku, nadając herb Łuk Kornelowi Przewalskiemu, nie tyle go nobilitował, ile potwierdzał dawne szlachectwo, z faktu bowiem, że rycerz ten miał rangę rotmistrza niechybnie wynika, że musiał być już przed tym szlachcicem, szarże bowiem oficerskie w dawnej Rzeczypospolitej przysługiwały wyłącznie reprezentantom stanu szlacheckiego. Inna rzecz, że Kornel Przewalski, jak to człowiek wojskowy, nie miał papierów na formalne potwierdzenie swego rodowodu, a król Stefan, by tę lukę wypełnić, nadał mu nowy przywilej i herb. Nie wiemy, czy pierwotnym godłem tego rodu też był Łuk, czy też jakiś inny wizerunek.
Wracając do potomstwa Kornela Przewalskiego, możemy stwierdzić, że syn Gabryela Hrehory wziął w posagu od panny Krystyny z domu Hościłowicz połowę majętności Skuratowo w powiecie witebskim, która na kilka stuleci stała się odtąd głównym siedliskiem rodu Przewalskich. Synowie Hrehorego (Leon, Jan i Wawrzyniec) dali początek dalszej potężnej fali tego domu. Kolejne męskie pokolenie liczyło już długi zastęp rycerzy: Jan, Michał, Samuel, Piotr, Franciszek (synowie Jana); Jakub, Józef, Jan, Samuel, Tomasz (synowie Leona); Marcin, Dymitr, Antoni (synowie Wawrzyńca). Była to druga połowa XVII wieku. Odtąd ród Przewalskich, mężnych rycerzy polskich, kwitł i mnożył się szeroko po całych rozległych Kresach Wschodnich – od Wilna po Smoleńsk. Do jednej z części tego domu należał też wielki podróżnik.
Koleje losu tego, jak i innych rodów polskich na ziemiach wschodnich dawnej Rzeczypospolitej, były zmienne i dramatyczne. Część Przewalskich zmuszona została przejść na prawosławie, inna część trwała przy katolicyzmie i polskości. Była też z tego powodu szykanowana przez carat w XIX wieku. Policyjna Lista zamieszkałych w Guberni Witebskiej urzędników wyznania rzymsko-katolickiego, zwolnionych ze służby po 1863 roku (znajdująca się w Centralnym Państwowym Archiwum Historycznym Litwy w Wilnie, f. 378, z. 1866, nr 181) donosi m. in. o tym, że prześladowaniu zostali poddani: radca tytularny Jan (Iwan) Przewalski, który zajmuje się służbą prywatną, jak też „były pomocnik akcyzowego nadzorcy powiatu dyneburskiego, koleżski asessor Grzegorz (Grigorij) Przewalski, który trudni się na gospodarstwie”...
Tak więc, jak wspomnieliśmy, Mikołaj Przewalski urodził się na Smoleńszczyźnie. Tamże ukończył gimnazjum i wstąpił następnie do Akademii Wojskowej w Petersburgu. Po jej ukończeniu skierowany został do Warszawy w charakterze wykładowcy historii i geografii w szkole podoficerskiej. (Władze rosyjskie bardzo chętnie posługiwały się na terenie okupowanej Polski zruszczonymi Polakami w celu przeprowadzania polityki imperialnej, bowiem biologiczni Polacy z wielką łatwością wczuwali się w świat wewnętrzny rodaków i nieraz dawali się użyć jako nadzwyczaj skuteczni rusyfikatorzy; świadomie lub nie). Wydaje się jednak, że M. Przewalski pod tym względem się nie sprawdził, w 1867 roku bowiem skierowany został na przeciwległy kraniec gigantycznego cesarstwa, aż do Irkucka, gdzie mu powierzono kierownictwo pracami naukowo-badawczymi nad przyrodą Zabajkala. Rosyjskie Towarzystwo Geograficzne poleciło mu dodatkowo prowadzenie badań geograficznych, florystycznych, faunistycznych, klimatologicznych, geologicznych w unikalnym pod wieloma względami Kraju Ussuryjskim. Dwa lata spędził Przewalski nad granicą z Mandżurią, a obserwacje w tym okresie poczynione wyłuszczył na stronach swej pierwszej książki, w której wiele wnikliwych akapitów poświęcił m. in. opisowi egzotycznego tygrysa ussuryjskiego, jedynego gigantycznego kota, żyjącego w tak surowych warunkach przyrodniczych.
W roku 1870 odbył uczony z grupą towarzyszy swą kolejną, również liczącą tysiące kilometrów, wyprawę; tym razem z Kiachty przez Mongolię do Pekinu i stamtąd do górnego biegu rzeki Jangcy poprzez pustynię Gobi i znów do Irkucka.
W czasie tych, przebiegających w wyjątkowo trudnych warunkach, wypraw z wielką wyrazistością przejawił się nad wyraz twardy, władczy, bezwzględny i nieustępliwy charakter tego oficera. Nie znał on, co to jest słabość, łagodność czy zwykła ludzka wyrozumiałość. Wystarczyła chwila chwiejności czy cień niesubordynacji ze strony któregoś z członków wyprawy, a zostawał natychmiast i nieodwołalnie wydalony z zespołu, złożonego z mężczyzn o żelaznych nerwach i mięśniach, zdolnych do pokonywania wszelkich przeszkód, burz, pustyń, mrozów, głodu, pragnienia, wreszcie tęsknoty i jakichkolwiek „miękkich” uczuć. Wśród każdego narodu takie bohaterskie, budzące zgrozę swą stanowczością typy osobowości stanowią wielką rzadkość. Są one wręcz „niemożliwe” we współżyciu z „normalnymi” ludźmi, lecz są też niezastąpione wówczas, gdy trzeba dokonać czynów ewidentnie przekraczających możliwości zwykłego zjadacza chleba. Takim był Mikołaj Przewalski, był zaprzeczeniem – świadomym i programowym – tego, co się pospolicie zwie „człowiekiem dobrym”. A nie jest to sprawa tak prosta do oceny z etycznego i psychologicznego punktu widzenia, jak może się wydawać na pierwszy rzut oka.
Oto Fryderyk Nietzsche, znakomity filozof i psycholog, w dziele Wola mocy próbuje rozwikłać dialektykę takiego usposobienia.
Wzrost wzwyż i w złość idzie społem... „Dobroć” jako najsubtelniejsza mądrość niewolników, dla wszystkiego posiadająca względy, a przeto względów doświadczająca.
Fizjologia dobrych. - Dobroć występuje w rodzinach, w narodach jednocześnie z występowaniem neurozy.
Typ stanowiący przeciwieństwo: prawdziwa dobroć, dostojność, wielkość duszy płynąca z bogactwa,... – która nie obdarowuje żeby odejmować, która nie chce przez to się wynosić, iż jest dobrotliwa, – rozrzutność jako typ prawdziwej dobroci, bogactwo osobowości jako warunek uprzedni...
Instynkt dekadencji w człowieku dobrym:
1) Inercja; nie chce on się już zmieniać, nie chce się uczyć dalej, jako „dusza piękna” zamyka się w sobie samym;
2) Niezdolność do oporu; np. we współczuciu, – ustępuje (pobłażliwy, „tolerancyjny”, rozumie wszystko...);
3) Kieruje w nim wszystko, co jest cierpiące i wydziedziczone – instynktownie spiskuje przeciw silnym;
4) Potrzebuje wielkich narkotyków, – jak „ideał”, „człowiek wielki”, „bohater”, – marzy...
5) Słabość, objawiająca się w bojaźni przed afektami, silną wolą, przed „tak” i „nie”: jest miły, żeby nie być zmuszonym do wrogości, żeby nie być zmuszonym do zajęcia stanowiska;
6) Słabość, wyrażająca się w umyślnej ślepocie wszędzie, gdzie, być może, potrzebny byłby opór („humanitarność”);
7) Daje się uwodzić wszystkim wielkim decadens: „Krzyżowi”, „miłości”, „świątyni”, „czystości” – w gruncie rzeczy samym tylko niebezpiecznym pojęciom i osobom;
8) Występność intelektualna: – Nienawiść prawdy, ponieważ nie przynosi ona z sobą „uczuć pięknych”, nienawiść prawdziwości.
Człowiek dobry jest „dobry” tylko w cudzysłowie; jest dla wyższej kultury i dla wyższej organizacji społeczeństwa niebezpieczny. Składa on sobie samemu w ofierze przyszłość ludzkości, wrogi jest wszelkim perspektywom, poszukiwaniom nowego i lepszego, przygodom, twórczemu niezadowoleniu z siebie. Neguje cele, zadania, w których nie odgrywa roli głównej. Jest bezczelny i nieskromny jako typ „najwyższy” i do wszystkiego nie tylko chce swój głos wtrącać, lecz sądzić...
Człowiek dobry jako pasożyt. Żyje on kosztem życia; za pomocą kłamstwa neguje realność jako przeciwnik wielkich popędów instynktownych życia, jako epikurejczyk w małym szczęściu, odtrącający wielką formę szczęścia jako niemoralną.Jest to typ człowieka nieudany i właśnie on narzuca moralność silniejszym od niego, by w ten sposób zachować siebie unieszkodliwiając ich, lepszych.
Trudno precyzyjnie określić, jaka część surowego i twardego usposobienia Mikołaja Przewalskiego wynikała z predyspozycji wrodzonych, jaka była wynikiem zbiegu okoliczności zewnętrznych, a jaka skutkiem świadomego samowychowania i samokreowania. Z pewnością jednak wszystkie te czynniki odegrały swą rolę – choć nie jednakową – w tym, że osobowość tego wielkiego człowieka była taka a nie inna. Przecież w psychice człowiekanie ma rozwoju liniowego, istnieje tylko krążenie wokół jaźni. I celem jest możliwie precyzyjne i uczciwe samopoznanie w celu dalszego osiągnięcia wewnętrznej harmonii. Carl Gustaw Jung pisze: „Aby doszło do tej przemiany, konieczne jest wyłączne ześrodkowanie się na centrum. Człowiek musi się przy tym wystawić na zwierzęce impulsy nieświadomości, nie utożsamiając się z nimi i nie uciekając od nich. Musimy trwać na stanowisku, co, naturalnie, oznacza często napięcie prawie nie do zniesienia... Im bardziej jesteśmy świadomi siebie dzięki samopoznaniu i odpowiedniemu do tego postępowaniu, tym cieńsza staje się warstwa indywidualnej nieświadomości, nakładająca się na nieświadomość zbiorową. W ten sposób powstaje świadomość, która nie jest już uwięziona w drobiazgowym, przewrażliwionym osobistym świecie „ja”, ale uczestniczy w obszerniejszym świecie obiektywnym... Co na niższym szczeblu było okazją do najdzikszych konfliktów i panicznych afektów, teraz, obserwowane z wyższego poziomu osobowości, wydaje się jak burza w dolinie, na którą patrzymy ze szczytu wysokiej góry. Nie znaczy to, że burza utraciła swoją realność, ale człowiek znajduje się już nie w niej, lecz ponad nią. Lektura pism i listów Mikołaja Przewalskiego niezbicie dowodzi, że ma się w tym przypadku do czynienia z osobowością dojrzałą i potężną, która świadomie obrała najtrudniejszą drogę życiową, niedostępną ludziom pospolitym i w obiegowym tego słowa znaczeniu „dobrym”. Ten nadludzki hart pozwolił mu też na dokonanie czynów, które zmusiły cały świat do wstrzymania oddechu ze zdumienia.
Warto może w tym miejscu zaznaczyć, że surowy i nieugięty charakter Przewalski przejawiał jeszcze w dzieciństwie i w okresie gimnazjalnym. Z biegiem lat te cechy dopiero się wyraziściej rysowały i krystalizowały. Nic w tym dziwnego –Człowiek się nie zmienia, lecz życie jego i koleje, tj. jego charakter empiryczny, są tylko rozwinięciem charakteru intelligibilnego, rozwojem zdecydowanych, widocznych już u dziecka, zadatków, jego koleje są więc niejako wyraźnie określone już przy jego urodzeniu i aż do końca pozostają w istocie te same... – Czego człowiek właściwie i w ogóle chce – dążenie jego najgłębszej istoty i cel, do jakiego zgodnie z nim zmierza – tego nie zdołamy nigdy zmienić za pomocą zewnętrznego wpływu na niego, pouczenia; inaczej moglibyśmy go przetworzyć” – słusznie zauważał Arthur Schopenhauer...
Kolejna, trzecia, ekspedycja pod dowództwem pułkownika M. Przewalskiego wyruszyła w 1879 roku w kierunku Tybetu poprzez pustynię Takla-Makan, góry Nańszań i dalej. Śnieżne burze, niedojadanie, choroby, prawdziwe bitwy z bandami górskich rozbójników stanowiły kanwę tej wyprawy. W odległości około 200 kilometrów od Lhasy, stolicy niepodległego wówczas Tybetu, wyprawa Przewalskiego została powstrzymana i zawrócona przez regularne oddziały wojska tybetańskiego, z którym kilkunastoosobowy oddział, nawet złożony z najtwardszych chłopów, bądź co bądź zmierzyć się nie mógł. Chociaż w zapiskach z tej wyprawy M. Przewalskiego wciąż na nowo pobrzmiewają notki nader wojownicze – stara polska krew rycerska niełatwo dawała się nakłonić do kompromisów. Lecz władze Tybetu, jak i ludność tamtejsza, stanowczo nie życzyły sobie widzieć Rosjan na swym terytorium. Dlatego garstka uzbrojonych i mężnych podróżników musiała się jednak cofnąć. W drodze powrotnej Przewalski, jako pierwszy Europejczyk, zbadał dokładnie Kukunor i wytoki rzeki Huang Ho.
Nie ma tu miejsca na szczegółowy opis zdarzeń i przygód, które się w czasie tej wyprawy przydarzyły, choć opowiadanie o nich mogłoby być naprawdę interesujące. Możemy jedynie powiedzieć za Plutarchem z Cheronei, który w Żywotach sławnych mężów usprawiedliwiał oszczędność swego opisu zdarzeń: „Proszę czytelników o wyrozumiałość, jeżeli nie opowiadam szczegółowo wszystkich zdarzeń ani nawet żadnego z najgłośniejszych, lecz przeważną ich część szybko przebiegam. Ani bowiem nie piszę historii, ani cnota i przewrotność nie objawiają się bynajmniej w najsławniejszych czynach, lecz nieraz postępek, jedno słowo i jakiś żart lepiej dają poznać charakter niż bitwy z dziesiątkami trupów, największe szyki bojowe i oblężenie miast. Jak więc malarze starają się odtworzyć podobieństwo twarzy i rysów z oka, w którym się objawia charakter, a o resztę części portretowanego niewiele się troszczą, tak mnie należy pozwolić na to, bym bardziej wgłębiał się w szczegóły odbijające duszę i za pomocą nich tworzył obraz każdego żywota, a innym pozostawił wielkości i walki.
Jedną z charakterystycznych i zaskakujących cech usposobienia Przewalskiego była jego ostro zarysowana niechęć do płci pięknej. Cecha ta powodowała nieraz, że znakomity ten mąż trafiał w sytuacje dość kłopotliwe. O jednym z takich wypadków opowiada profesor Benedykt Dybowski w swych wspomnieniach. Otóż po przyjeździe do syberyjskiej miejscowości Chabarowka Mikołaj Przewalski otrzymał przydział na czasowe zamieszkanie w domu akuszerki Porozowej, niewiasty wykształconej, oczytanej, a przy tym energicznej i dzielnej. Pan Mikołaj, który – jak pisze Dybowski, „antypatycznie nie lubił kobiet” – po zostawieniu tam rzeczy udał się był do Dybowskiego i innych kolegów – uczonych, z którymi spędził cały dzień. Gdy miał wracać „na kwaterę”, stał się jednak uczestnikiem pewnego zabawnego zajścia. Lecz oddajmy głos profesorowi Dybowskiemu, który w swym Pamiętnikupoświęca wiele ciepłych słów panu Mikołajowi, a między innymi opowiada i o tym zdarzeniu: „Pomiędzy panią Porozową a Przewalskim zaszła mała scysja, którą muszę tutaj opisać, bo ona daje poznać jedną z oryginalnych stron tego znakomitego podróżnika, a mianowicie jego dziwaczną nienawiść do kobiet. Przewalskiego, jako lokatora, przyjęła pani Porozowa bardzo uprzejmie, wskazała mu dwa pokoje do jego rozporządzania, zapytała, czy nie potrzebuje pościeli itd. Na tę uprzejmość damy Przewalski odpowiedział szorstko, że nie potrzebuje, kazał swojemu nowemu dienszczykowi wyrzucić łóżko z pierwszego pokoju i wnieść do niego wszystkie rzeczy, a sam opuścił mieszkanie. Akuszerka widząc, że spać na łóżku nie chce, lecz będzie spał na ziemi, kazała swojej służącej wymyć podłogę i zapalić w piecu dla przesuszenia mieszkania. Gdy wrócił Przewalski i spostrzegł, że wymyto podłogę, zawołał gniewnie na służącego, kto ci kazał moczyć podłogę; ten się uniewinniał mówiąc, że to „barynia” kazała swojej służącej myć podłogę. Na to z pasją zawołał Przewalski: „powiedz baryni”... i tu dodał parę epitetów niecenzuralnych, „cztoby ona nie sowała nosa nie w swoi dieła”, trzasnął drzwiami i wyszedł. Tego dnia po wieczerzy, przy której byliśmy obecni wszyscy, gremialnie idąc do swoich kwater, odprowadziliśmy po drodze Przewalskiego i zatrzymaliśmy się przed domem, w którym miał nocować. Puka tedy do drzwi raz i drugi, ale drzwi się nie otwierają; zaczyna kołatać silniej, lecz i to nie pomaga. Bębni na koniec kułakami, złości się, łaje, zwymyśla. Wszystko na próżno. Śmieją się wszyscy obecni towarzysze. Baranow mówi, „a widzisz, trzeba być grzecznym z niewiastami. chwaliłeś się, żeś złajał zupełnie niesłusznie damę, która chciała ci zrobić usługę, każąc myć podłogę, masz teraz za swoje”. Żartowano, lecz trzeba było się obejrzeć za środkiem umożliwiającym dostanie się Przewalskiemu do mieszkania. Spostrzeżono puste beczki, stojące u jednego z pobliskich domów, przytoczono jedną z tych beczek, postawiono na sztorc, a na niej stanął Przewalski i zdołał otworzyć okno, przez które dostał się do mieszkania. Nazajutrz cała ta historia dała temat do licznych żartów i dowcipów. Przytoczyłem przy tej okoliczności wiersz niemieckiego poety:
Gehe den Weibern zart entgegen,
So gewinnst sie auf ein Wort.
Tyle Benedykt Dybowski...

Trasa następnej, czwartej, wyprawy pod kierunkiem sławnego już na cały świat badacza rozpoczęła się w roku 1884 i wiodła z Kiachty przez Urgę (Ułan Bator) do Kukunoru, Chin, następnie do dorzecza rzeki Tarymu i do jeziora Issyk-kul. Także ta podróż trwała kilka lat, a przerwana została nieoczekiwanym i przedwczesnym zgonem Przewalskiego w roku 1888, w czasie pobytu w mieście Karakol (obecnie Przewalsk) na południowych krańcach Imperium Rosyjskiego.
W trakcie swych długotrwałych, a przebiegających w ekstremalnych warunkach wypraw badawczych Mikołaj Przewalski i jego współpracownicy (wśród których, zaznaczmy, zawsze znajdowali się Polacy) dokonali mnóstwa odkryć w zakresie geografii, florystyki, nauki o faunie, etnografii, meteorologii, klimatologii, mineralogii, jak też w innych dziedzinach wiedzy. M. Przewalski uchodził – i rzeczywiście był – za bliskiego przyjaciela cesarza Rosji, został awansowany do rangi generała i odznaczony szeregiem najbardziej zaszczytnych orderów i medali tego państwa. Nie zwracał jednak uwagi ani na marny blask sławy, ani na pogardzane przezeń bogactwo, całą swą ogromną energię i błyskotliwy umysł oddając w służbę rozwojowi nauki. Jego transgresyjna i perfekcjonistyczna natura nastawiona była od początku na wielkie i niezwykłe czyny. Z biegiem lat też ich dokonała, był bowiem Mikołaj Przewalski niewątpliwie jednym z najwybitniejszych i najsławniejszych badaczy przyrody w dziejach nauki światowej...
Podsumowując wszystko, cośmy na ten temat powiedzieli powyżej, można stwierdzić, że główną zasługę Przewalskiego stanowi zbadanie Azji Środkowej. Kilka razy przeciął Mongolię, bawił w Chinach Północnych, w pustyniach Gobi, Ała-szanu i Ordosu, w górach Niańszanu, Kueń-łunu i Tybetu. W Chinach Północnych zbadał Cajdam, pustynię Takla-Makan i pozbawione wytoków jezioro wędrujące Lobnor, Dżungarię i góry wschodniego Tienszanu. Długość tras wędrówek Przewalskiego sięgnęła 33 268 km, z których 31 551 kmprzebiegało Chiny i Mongolię. Podróże zajęły jedenaście lat życia,  obfitowały w doniosłe odkrycia i dały różnorodne wyniki naukowe. Wszystkie swe marszruty Przewalski przeniósł na mapę, przy czym wykresy topograficzne opierał na 231 punkcie hipsometrycznym i na 63 astronomicznych. Podał charakterystykę warunków przyrodniczych obszernych fizyko-geograficznych regionów Azji Środkowej według następujących wskaźników: ukształtowanie terenu, klimat, rzeki i jeziora, świat roślinny i zwierzęcy.       
Jemu się udało opisać przyrodę zwiedzanych terenów w ścisłym powiązaniu wzajemnym wszystkich jej ogniw.  Przewalski udowodnił, że pustynia Gobi nie jest wzniesieniem; w stosunku do najwyższych otaczających ją gór stanowi ona raczej gigantyczną czaszę z nierównym dnem. Ustalił, że północna granica gór Tybetu w rzeczywistości leży o 300 km dalej na północ, niż mniemano przed nim; że kierunek centralnoazjatyckich pasm górskich biegnie przeważnie wzdłuż szerokości geograficznej; stwierdził, że geograf niemiecki Aleksander Humboldt był w błędzie, gdy teoretycznie zakładał możliwość istnienia tu siatki wzajemnie przecinających się pasm górskich. Przewalski jako pierwszy zwiedził i opisał pasma systemu Kueńłuniu, ustalił, że Nańszan nie jest jednym łańcuchem górskim, lecz stanowi cały ich system. Odkrył i jako pierwszy opisał najwyższe pasma gór, takie jaki Burchan-Budda, Humboldta, Rittera, Akatag (Przewalskiego), Cajdam i in. Dotarł do górnego biegu wielkich rzek Chin Jancy-czian, Huang Ho. Na podstawie przeprowadzonych regularnych obserwacji meteorologicznych Przewalski podał pierwszą charakterystykę klimatologiczną Azji Środkowej, ustalił m.in. ostro kontynentalny charakter klimatu Gobi. Zdecydowanie uwypuklał znaczenie wiatru jako ważnego czynnika kształtującego rzeźbę terenu w pustyniach Azji Środkowej. Przewalski zgromadził unikatowe zbiory flory i fauny Azji Środkowej, zestawił herbarium z około 16 tysięcy roślin, przedstawiających 1700 gatunków, na którego podstawie botanicy opisali 218 nowych gatunków i 7 rodzajów. Zebrał ogromną kolekcje okazów fauny, liczącą 702 ssaków, 5010 ptaków, 1200 płazów i gadów, 643 ryby; także w tym zbiorze znalazły się dziesiątki nowych gatunków. Odkrył na terenie Azji Środkowej i opisał dzikiego wielbłąda i dzikiego konia.
Przewalski zebrał także mnóstwo danych dotyczących biologii i ekologii świata roślinnego oraz zwierzęcego Azji Środkowej. Jego podróże przykuwały do siebie uwagę szerokich kół naukowych; wykonane przezeń obserwacje astronomiczne i meteorologiczne, jak też kolekcje zoologiczne i botaniczne opracowywane były później przez wielu uczonych rosyjskich. Dzieła tego podróżnika, napisane z wielkim talentem literackim, w ciągu krótkiego okresu czasu zyskały mu sławę światową i zostały wydane w kilkunastu językach. Badania Przewalskiego otworzyły nowy okres słynnych rosyjskich wypraw naukowych do Azji Środkowej, na czele których stanęli M. Piewcow, G. Potanin, W. Roborowski, G. Grum-Grzymajło, P. Kozłow, W. Obruczew i inni.
Prace Przewalskiego zyskały światowe uznanie: został nagrodzony medalami wielu rosyjskich i zagranicznych towarzystw naukowych, wybrany na członka honorowego Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego (1880) oraz wielu innych   tego typu organizacji... W 1946 roku ustanowiony został złoty medal imienia Przewalskiego, nadawany przez Towarzystwo Geograficzne ZSRR. Imieniem Przewalskiego nazwano: miasto, w którym on zmarł (b. Karakol), odkryty przezeń łańcuch górski w systemie Kueń-Łuń, lodowiec na Ałtaju, cypel wyspy Iturup (wyspy Kurylskie), przylądek jeziora Bennetta (Alaska) oraz szereg gatunków zwierząt i roślin, odkrytych przezeń w trakcie podróży po Azji Środkowej.

***






MICHAŁ BUTOWT-ANDRZEJKOWICZ


Pierwszym dziełem, w którym podano obszerny i dokładny opis warunków przyrodniczych Kaukazu, jego flory i fauny, była wydana w 1809 roku w Petersburgu ksiązka I. W. Rowińskiego, dyrektora Astrachańskiej Szkoły Ludowej, pt. „Choziajstwiennoje opisanije Astrachanskoj i Kawkazskoj gubernij po grażdanskomu i jestiestwiennomu ich sostojaniju, w otnoszenii k ziemledieliju, promyszlennosti i domowodstwu”. Nawet obecnie, ponad dwieście lat po swym ukazaniu się to dzieło polskiego szlachcica herbu Boża Wola, którego przodkowie przez wieki gnieździli się w Ziemi Nowogródzkiej, dzieło obszerne, szczegółowe i sumiennie opracowane, stanowi wartościowe źródło wiedzy o Kaukazie; i to nie tylko w aspekcie historyczno-geograficznym, lecz i przyrodniczym, geopolitycznym i in.
Jednym z godnych kontynuatorów prac I. Rowińskiego był Polak kresowy Michał Butowt-Andrzejkowicz, wywodzący się ze szlachty grodzieńskiej, zamieszkałej zresztą także na Żmudzi, a pieczętującej się herbem Pielesz oraz Gryf.

***

Kaukaz nigdy nie był krainą spokojną, miodem i mlekiem płynącą. Zasiedlony przez ponad pół tysiąca drobnych, różniących się pod względem rasowo-genetycznym i językowym, wojowniczych, przeważnie niezbyt wysoko ucywilizowanych ludów i szczepów góralskich, toczących ze sobą nieustanne wojny, ten region zawsze był i jest dziś wstrząsany krwawymi konfliktami, rzeziami i wzajemnymi najazdami. Nie inaczej było w połowie XIX wieku, gdy trafił tam „w sołdaty” Michał Butowt-Andrzejkowicz, młody człowiek, do niedawna student Kijowskiego Uniwersytetu Św. Włodzimierza. Nawet potęzna i doświadczona w wojnach armia rosyjska nie bardzo wiedziała, jak sobie poradzić z półdzikimi, rozmiłowanymi w rozbojach i anarchii, góralami Kaukazu.
Cóż sprowadziło na te zdradzieckie tereny uzdolnionego młodego szlachcica z Grodzieńszczyzny? Można powiedzieć, że – zbieg okoliczności. Życie ludzkie układa się bowiem nie według naszego życzenia, lecz pod naciskiem zmiennych i od naszej woli prawie zupełnie niezależnych okoliczności, często przypadkowych i nieprzewidywalnych. A więc i Michał Butowt-Andrzejkowicz urodził się w 1815 roku w rodzinie ubogiego szlachcica i, jak się wydawało, cały swój żywot, tak jak niezliczone pokolenia jego przodków, spędzi w skromnych domowych pieleszach, służąc takim wielkim panom jak Radziwiłłowie czy Sapiehowie, orząc role, siejąc hreczkę, kosząc siano i oddając się innym tego rodzaju sielankowym zajęciom. Fortuna jednak ukartowała dla niego inny los. Jak pisał w późniejszej autobiografii, „ani ja, ani rodzice żadnych nieruchomości nie posiadaliśmy. Istotnie, wówczas Butowtowie-Andrzejkowiczowie już byli spadli do poziomu szlachty siermiężnej, bezrolnej, nieraz biedniejszej od co zamożniejszych chłopów. W tej sytuacji jedyną drogą do podźwignięcia się wzwyż pozostawało kształcenie i awans społeczny w sferze zajęć inteligenckich. Tak więc i Michaś, chłopak zdolny i pracowity, ukończył zarówno szkołę podstawową, jak i słynne Liceum Krzemienieckie, w którym się ucząc znajdował na utrzymaniu rządowym, przysługującym często w Rosji carskiej uzdolnionym synom zbiedniałej szlachty. Zresztą o los syna, jego zachowanie i naukę troszczył się niezmiernie gorliwie jego ojciec; który, choć dalece nie zamożny szlachcic, zawsze znajdował czas i trochę grosza, by syna odwiedzić i udzielić mu surowych, aczkolwiek z zatroskania płynących i zbawiennych, nauk rodzicielskich. Syn zaś nie miał ojcu za złe szorstkich słów i choć miał kwaśna minę, ojca słuchał.
Nie gniewaj ojca! Przecież wiesz, kto kocha najwięcej,
Zwykł się o najmniejsze złościć

Tak się zwracał do młodzieńca poeta grecki z IV wieku p.n.e. Menander, i dodawał:
Zawsze nieprawdą groźba,
Którą ojciec synowi rzuca…
Choć najsurowszy w naukach dla syna,
W słowach jest cierpki,
W czynach zawsze ojcem
Nikt przecież tak nie kocha i nikt nikomu tak serdecznie nie życzy tego, co najlepsze, niż rodzice dzieciom. Gdy więc młodzi starszych słuchają, dobrze na tym wychodzą.
Po liceum chciał Michał Butowt-Andrzejkowicz wstąpić na studia do Uniwersytetu Kijowskiego, lecz stypendium rządowego pozyskać się nie udało. Aby się jakoś utrzymać na powierzchni życia, musiał podjąć się jakiejś pracy, ale jej znalezienie okazało się wręcz niemożliwe. Przyjął więc młodzieniec zaproszenie swego wuja G. Płotnickiego i wyjechał do jego dóbr Worocewicze w powiecie Kobrzyńskim, gdzie się zajął, za skromnym wynagrodzeniem, kształceniem jego dzieci. Po pewnym czasie zapoznał się z Ludwikiem Ordą, członkiem tajnego Towarzystwa Demokratycznego, kierowanego w Wilnie przez Szymona Konarskiego, i dał się wciągnąć do działalności antyrosyjskiej. W grudniu 1837 pan Michał przeniósł się do Kijowa, gdzie też podjął studia akademickie, których jednak nie zdążył ukończyć, ponieważ policja wpadła na trop Towarzystwa Demokratycznego, a któryś z „sypiących” jego członków zdradził władzom informację o powiązaniu, dość luźnym zresztą, Butowta-Andrzejkowicza z tą organizacją. Został więc niedoszły buntownik schwytany przez policję i osadzony w więzieniu śledczym Cytadeli Kijowskiej. Jak głosi protokół, przechowywany w Kijowskim Archiwum Obwodowym, „podczas przeszukania w mieszkaniu Andrzejkowicza znaleziono różne notatki dające świadectwo jego nieprawomyślnym zamiarom
Po krótkiej, jak zwykle w takich sytuacjach, rozprawie został wiec pan student zesłany do „ciepłego Sybiru”, jak zwano wówczas Kaukaz. Przez dwa lata służył w charakterze szeregowca w Tyflisie, następnie przez Azerbejdżan został przerzucony do Dagestanu, czyli do „Dachu Świata”, jak ten mikroskopijny region (zamieszkały przez ponad 40 narodowości) sam siebie dumnie nazywa. Jak zauważa profesor Maria Filina w książce „Gruzińsko-polskie więzi literackie XIX–XX wieków” (Tbilisi 1991, s. 19): „Nie wolno zapominać, że w pierwszych latach zesłania na Kaukaz warunki istnienia były wyjątkowo ciężkie, a Polacy ginęli w górach setkami. W dalszym ciągu wielu zesłańców, ze względu na zasługi wojenne, otrzymywało zwrot godności i prawa szlacheckich oraz awansowało do rangi oficerskiej, co umożliwiało prowadzenie względnie znośnego trybu życia, jak również poświęcenie się działalności literackiej lub naukowej. Wymieniona powyżej gruzińska badaczka zaznacza: „Uderza wszechstronność naukowych zainteresowań Polaków, tworzących na Kaukazie – poezja, proza, tłumaczenia, językoznawstwo, etnografia, muzyka, geografia, biologia. Ten fakt nie koniecznie jednak musi zaskakiwać, o ile się pamięta, iż w ruchu narodowym polskim brali bez wyjątku najlepsi spośród młodzieży kresowej, należący do naturalnej elity społeczeństwa, czyli do szlachty, warstwy stanowiącej około sześć procent ogółu populacji. Miernota i prostactwo do ruchu patriotycznego nie przystępowały z tego banalnego powodu, że nawet nie dorastały do pojęcia Ojczyzny, do ideałów patriotycznych, które im się wydawały mniej lub bardziej szkodliwym dziwactwem, a i nie miały w sobie owej wewnętrznej mocy ducha, popychającej „ludzi wyższych” do aktywności bezinteresownej i idealistycznej. Najlepsi w Litwie i Polsce stawali się więc w naturalny sposób najlepszymi także na Kaukazie i w całej Rosji. Drugą stronę tego „medalu” stanowiła okoliczność, iż moskiewskie elitobójstwo popełniane na narodach zniszczonej Rzeczypospolitej w ciągu pięciu pokoleń z konieczności spowodowało zarówno wzrost potencjału intelektualnego ludu rosyjskiego, w łonie którego zasymilowały się znakomite geny zsyłanych powstańców, jak i kretynizację pseudoelit narodu polskiego, z łatwością postrzeganą także obecnie w kraju, w którym nawet Żydzi stają się durniami. Nie wykluczone, że te katastrofalne zmiany w funduszu genetycznym, spowodowane także późniejszymi zbrodniami bolszewików i hitlerowców, są już dziś nieodwracalne i nie do poprawienia.
Powracając do Michała Butowta-Andrzejkowicza wypada stwierdzić, że nasz rodak przebywając na zesłaniu czasu nie zabijał, prowadził wnikliwe obserwacje etnograficzne nad bytem i życiem codziennym etosów kaukaskich, nad ich obyczajami, tradycjami, stereotypami behawioralnymi. Wiele ze swych ustaleń zamieścił w książce „Szkice Kaukazu”, wydanej w 1859 roku, a przedtem opublikowanej częściowo na łamach wileńskiego „Atheneum” w drugim tomie za rok 1842.

***

Kilka publikacji naukowych w języku rosyjskim poświęcił nasz rodak tak fascynującym reprezentantom fauny entomologicznej, jakimi są motyle. Przed ponad 130 milionami lat na Ziemi pojawiły się rośliny kwitnące, a już niebawem zaczęły nad nimi uwijać się rozmaite owady, w tym takie, które swym wyglądem przypominały właśnie kwiaty, czyli motyle. Na podstawie samego tylko zabarwienia i rysunku na skrzydłach tych latających robaczków nauka rozróżnia około stu tysięcy ich rozmaitych gatunków. Przy czym ten sam gatunek może posiadać wiele dziesiątków odmian kolorystycznych, w zależności od charakteru konkretnego środowiska. Spotyka się też samce i samice tego samego gatunku wyglądające tak, jakby należeli do różnych gatunków. Dotychczas nie ma i chyba nigdy nie będzie odpowiedzi na pytanie dotyczące przyczyny tak niezwykłego piękna ubarwienia tych istot, wyjaśnić bowiem je zwracając się do zjawiska mimikry do końca się nie da. Amerykańskie motyle „monarchy” mają np. wspaniałe skrzydła z pomarańczowo-żółto-czarnym wzorem, przyciągającym uwagę wszystkiego, co żyje, a jednak prawie nikt nie próbuje ich pożerać. Może dlatego, że są trujące, a jaskrawy „ubiór” o tym ostrzega.
Skrzydło motyla jest przeźroczyste, lecz na jego powierzchni są ułożone jedna przy drugiej, zachodzące na siebie łuski długie na około 100 mikrometrów (tysięcznych części milimetra) i o szerokości 50 mikrometrów, wyglądające na drobny pył. Na milimetrze kwadratowym znajduje się od 200 do 600 takich łusek. Ich kolor jest wynikiem albo działania organicznych barwników, albo specyficznej struktury przełamującej w taki czy inny sposób promienie światła słonecznego. Kolor czarny, szary, większość odcieni brązu, czerwieni i żółci są skutkiem wypełnienia łuski różnymi stężeniami melaniny. Za kolor pomarańczowy, część odcieni różowych, czerwonoognistych, żółtych odpowiadają pteryny. Biel widzimy wówczas, gdy łuski są wypełnione bąbelkami powietrza. Rzadziej spotyka się w skrzydłach motyli karotenoidy, ommochromy, flawonoidy i in. Nawet przeźroczysta łuska nabiera lśnienia niebieskiego, zielonego czy fioletowego, gdy jej struktura załamuje światło w ten lub inny sposób.
Lepidopterologia, czyli dział entomologii zajmujący się badaniem motyli, opisuje interesujące zjawisko jakby zamierzonego(?) upodobniania się „jadalnych” gatunków motyli do trujących, aby się w ten sposób bronić przed napastnikami. I tak np. „Limenitis archippus” jest motylem, który żyje na tym samym obszarze co „Monarchus”, od którego jest trochę mniejszy, ale też jadalny. Otóż stosuje(?) on taktykę upodobniania się do swego trującego sąsiada i wygląda zupełnie jak on, co go ratuje od natychmiastowego pożarcia przez ptactwo. Entomolodzy znają mnóstwo przykładów upodobniania się owadów jadalnych i smacznych do niejadalnych i trujących, ale sam mechanizm tego zjawiska jest nie do pojęcia. Czyżby motyle i inne insekty mogły podejmować grupowe lub indywidualne świadome i przemyślane decyzje co do zmiany swego zabarwienia zależnie od środowiska, w którym aktualnie przebywają? To by była rzecz zadziwiająca! Skrzydełka służą motylom także jako część baterii słonecznych, pochłaniających lub odbijających (zależnie od aktualnych potrzeb) promienie słoneczne. Stąd też ich misterna struktura i cudne ubarwienie.
Nauka antyczna tylko sporadycznie interesowała się tą piękną częścią przyrody ożywionej. Starożytni Grecy uważali, że motyle są symbolami ludzkiej duszy, wyzwalającej się z więzów cielesnych, aby następnie prowadzić swobodny żywot w niezmierzonych przestworzach wszechświata. Dopiero epoka Odrodzenia stanowiła w tej materii przełom i odtąd w wielu krajach ukazały się liczne publikacje książkowe poświęcone motylom. Naukowcy badali cykl życia tych owadów, obserwowali, jak w ukryciu składają jaja, z których w odpowiednim momencie wychodzą gąsienice, po długim okresie niepohamowanego obżarstwa przekształcające się w nieruchome, bezbronne poczwarki, z których następnie wychodzą skrzydlate cudeńka natury, żyjące z reguły kilka tygodni, a nigdy dłużej niż rok. Te owady stanowią dla ptactwa oraz dla drobnych ssaków czy ryb obfite źródło białka i tłuszczów, lecz niektóre z nich są niestrawne, a inne nawet śmiertelnie trujące.
Motyle mieszkają na wszystkich kontynentach z wyjątkiem Antarktydy. Spośród nich 15% to motyle dzienne, a 85% – nocne. Jedne gatunki żyją w górach, inne w lasach, kolejne na wybrzeżach mórz, jeszcze inne na w polach czy stepach. Niektóre całe życie spędzają na jednej polanie, inne, jak np. rusałka osetnik, bielinek kapustnik czy rusałka admirał, odbywają wędrówki na setki, a nawet tysiące kilometrów. Mają doskonały wzrok na kolory i bezbłędnie się rozpoznają zarówno jeśli chodzi o gatunki, jak i o płeć. Samiczki z europejskiego rodzaju „Colias”, czyli szlaczkoń, i z rodzaju „Gonepteryx”, zamieszkującego Wyspy Kanaryjskie, bardzo uważnie przyglądają się samcom ubiegającym się o ich względy, a do kopulacji ze sobą dopuszczają tylko partnerów o intensywnym ultrafioletowym zabarwieniu, czyli młodych, najprawdopodobniej jeszcze nie zaznawszych rozkoszy miłosnych z innymi samiczkami, a więc mającymi najwięcej spermy, która to substancja służy samiczkom także za środek odżywczy. Zresztą preferowane są samce o dużych gabarytach, nawet jeśli są starsze, żyjące już od kilku tygodni, produkują bowiem więcej nasienia niż mający małe rozmiary. Liczy się też sprawność fizyczna, o której samiczki wnioskują na podstawie obserwacji dynamiki lotu samców.
Fascynujący przedmiot badań dla nauki stanowi sam lot motyli, podczas którego są stosowane zadziwiająco wymyślne techniki latania, błyskawicznie przystosowywane do zmieniających się warunków zewnętrznych, takich jak siła i kierunek porywów wiatru i in. To tak, jakby samolot raz poruszał się techniką ślizgową, za chwilę trzepotał w miejscu, a potem znów inteligentnie i błyskawicznie wykorzystywał powietrzne wiry i prądy. Działają tysiące razy sprawniej niż najbardziej zaawansowana technika wojskowa, wyposażona w supernowoczesne komputery. Dlatego od wielu lat w naukowych instytutach wojskowych szeregu krajów są prowadzone badania nad technikami lotu owadów, które zamierza się wykorzystywać w konstruowaniu „mikrosamolotów”, mierzących do 15–20 cm, które planuje się wykorzystywać dla celów zwiadowczych, dla penetracji nawet pomieszczeń sztabowych wroga, wnętrz rozmaitych pomieszczeń i tuneli itd. Aby mogły te zadania wykonywać, potrzebna im jest jednak umiejętność powolnego i szybkiego lotu, zawisania nieruchomo, błyskawicznego zmieniania kierunku lotu – jak motyle.
W 2008 roku amerykańscy entomolodzy z Georgetown University opublikowali wyniki wieloletnich badań, z których wynika, że motyle i ćmy pamiętają doświadczenia i wiedzę, które zdobyły podczas przebywania w stadium larwalnym. Jest to tym bardziej zdumiewające, mogące mieć daleko idące implikacje światopoglądowe i filozoficzne. Chodzi bowiem o to, że wszystkie narządy wewnętrzne larwy, w tym układ nerwowy, ulegają całkowitemu rozpadowi w procesie metamorfozy. Ciało owada tworzy się „z niczego” zupełnie od nowa. A jednak pamięć skojarzeniowa pokonuje nawet tak drastyczną przemianę. Z tego wynika, być może, że jej nosicielami są geny; z czego z kolei wynikałoby, że osobiste doświadczenie uzbierane przez żyjącego osobnika dowolnego gatunku (w tym człowieka) w procesie życia, może być magazynowane w genach i przekazywane następnym pokoleniom. Dotychczas nauka to negowała. Ale przecież wiele z tego, co nauka kiedyś i jakoś negowała, potem musiała zaakceptować.

***

Na Kaukazie żyje kilkaset rodzajów motyli i niektóre z nich zostały po raz pierwszy w nauce światowej opisane przez M. Butowta-Andrzejkowicza, który nie tylko w artykułach rosyjskojęzycznych, ale również na łamach „Szkiców Kaukazu” opisał florę, faunę, warunki meteorologiczne i geologiczne tego regionu. Te publikacje spotkały się swego czasu z żywym zainteresowaniem świata nauki.
M. Butowt-Andrzejkowicz po latach służby uzyskał rangę oficera. W 1859 roku podjął starania o potwierdzenie swej starożytnej rodowitości szlacheckiej, co się wiązało z możliwością dalszego awansu służbowego i uzyskaniem bardziej godziwych możliwości finansowych. Odnośne dokumenty, zawierające korespondencję w tej kwestii, znajdują się w archiwach Wilna i Petersburga. Wymiana listów została jednak nieoczekiwanie przerwana w lutym 1860 roku, jako że „kapitan sztabowy w stanie spoczynku Michał, syn Romualda, Andrzejkowicz zmarł nie pozostawiając potomstwa.

***




GRZEGORZ SZCZUROWSKI


Ten znakomity geograf, zoolog i geolog urodził się w Moskwie 11 lutego 1803 roku w rodzinie szlacheckiej zbiedniałej do takiego stopnia, że rodzice nie posiadali środków nawet na utrzymanie syna i pozostawili go niebawem po przyjściu na świat w domu dziecka, w którym chłopiec przebywał aż do osiągnięcia pełnoletniości, czyli lat osiemnastu. Tutaj zresztą na koszt rządu otrzymał wykształcenie podstawowe i średnie. Po ojcu pozostało mu tylko szlacheckie nazwisko. A przecież Szczurowscy nie wyskoczyli raptem sroce spod ogona, byli znakomitą rodziną szlachecką z terenu dawnego Mazowsza, z Ziemi Liwskiej; inni siedzieli na Szczurowej w Galicji, a dość wcześnie rozgałęzili się po województwach: podlaskim, wileńskim, kijowskim, jak i na Wołyniu; a pieczętowali się w różnych odnogach rodu herbami rodowymi Jelita i Korab. Wspomina o nich m.in. Bolesław Starzyński w swym niewydajnym herbarzu, przechowywanym w Krakowie. (Dział Rękopisów Biblioteki Jagiellońskiej w Krakowie, 7015–III).
Szczurowscy z powiatu dzisieńskiego na Wileńszczyźnie nieraz byli potwierdzani w rodowitości szlacheckiej przez tutejsze zgromadzenie deputatów szlacheckich, jak i przez departament heroldii Senatu Rządzącego Imperium Rosyjskiego w Petersburgu. (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 6, nr 1131, 1578; f. 391, z. 7, nr 4117).
Leszek Zalewski w książce „Szlachta ziemi liwskiej” (Warszawa 2005) podaje: „Szczurowski. Jedyny znany nam przydomek: Goś (odczytywano również Goi, zapewne wskutek niewyraźnego pisma). Herb nieustalony, ale w księgach parafialnych zaznaczano szlacheckie pochodzenie Szczurowskich. Nazwisko pochodzi od nazwy wsi Szczurów, położonej między Czerwonką i Pniewnikiem. Byli tez Szczurowscy w powiecie Płońsk, gdzie w zapiskach z roku 1420 wspomniano Jana ze Szczurowa, stolnika zakroczymskiego, też z nieustalonym herbem.
W roku 1476 (Konrad III) podano synów właściciela Szczurowa; Ścibora, Zbrosława i Piotra. W 1512 wymieniono w zapiskach Jana Szczurowskiego. W 1676 Franciszek i Wojciech Szczurowscy byli właścicielami części Szczurowa. W 1711 wyznaczono do zbierania podatków Piotra Szczurowskiego. W 1667 Łukasz Szczurowski Goć (?) podpisał akces do konfederacji ziemi liwskiej. W r. 1788 Wincenty Szczurowki był subdelegatem sandomierskim. W aktach parafii Pniewnik Szczurowscy występowali kilkadziesiąt razy, począwszy od roku 1720”…
Pochlebne uwagi o reprezentantach tej rodziny znajdziemy w dziele Tomasza Święckiego „Historyczne pamiątki znamienitych rodzin i osób dawnej Polski(t. 2, s. 472–473). W zbiorach Państwowego Archiwum Historycznego Obwodu Kijowskiego (f. 782, z. 2, nr 331, s. 454–456) można znaleźć mnóstwo informacji o panach Szczurowskich herbu jelita, zamieszkałych we wsi Skibiny, jak też o innych – herbu Korab, rozproszonych po guberni kijowskiej. Nie wiemy, z której gałęzi tej dobrej szlachty polskiej ktoś się zapuścił w ziemie moskiewskie i się tu zakorzenił.

***

W każdym bądź razie Grzegorz Szczurowski został w 1822 roku przyjęty na fakultet medycyny Uniwersytetu Moskiewskiego, gdzie był słuchaczem m.in. wybitnego profesora botaniki M. Maksymowicza. W 1826 roku studia zostały pomyślnie zakończone i młody człowiek musiał szukać sobie przysłowiowej niszy życiowej, a więc jakiegoś zatrudnienia i dachu nad głową. O jedno i o drugie w Moskwie nie było nigdy trudno, szczególnie gdy się miało tęgą głowę i wenę twórczą. Oczywiście, początkowo mieszkało się na poddaszu domku drewnianego na przedmieściu, a na chleb zarabiano – jak tysiące geniuszy w całej Europie – udzielając prywatnych korepetycji bogatym głuptasom. I nie tylko. Wśród uczniów Szczurowskiego znalazł się był kilkunastoletni wówczas Iwan Turgieniew, przyszły wielki pisarz rosyjski. Nieco później młodzieniec został przyjęty na etat nauczyciela fizyki i przyrodoznawstwa do domu dziecka, w którym spędził przedtem całe swe dzieciństwo.
W sumie sytuacja przez pewien czas rysowała się jako dość smutna, a nawet beznadziejna. Od pewnej jednak chwili pan Grzegorz uświadomił sobie, ze jedyną szansę i nadzieję na wybicie się, na wyrwanie się z dość prymitywnego środowiska szkoły podstawowej stanowi dla niego dalsze samokształcenie , nauka, nabycie solidnej wiedzy, która stanie się jego bronią w walce o lepsze miejsce pod słońcem. Istotnej pomocy udzielił młodemu człowiekowi profesor M. Maksymowicz, który pomagał zdobywać potrzebne ksiązki oraz mądrze ukierunkowywał proces samodoskonalenia studenta. Po paru latach konsekwentnego i systematycznego wysiłku rozprawa doktorska z zakresu medycyny była gotowa, a jej pomyślna obrona odbyła się w roku 1829. Jednak i ten dyplom okazał się za „słaby”, by utorować zdolnemu młodzianowi drogę do kariery akademickiej, o której marzył. Brak znajomości i szerszych stosunków w sferach decydenckich także w jego przypadku okazał się silniejszy niż talent, gorliwość i praca. Dopiero w 1832 roku G. Szczurowski został zatrudniony na etacie lektora historii naturalnej na wydziale medycyny Uniwersytetu Moskiewskiego. Wykładał, jako swego rodzaju intelektualny „pan Totumfacki”, mineralogię, botanikę i zoologię, czyli dyscypliny naukowe dosyć od siebie odległe. Lecz nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Choć tak szeroki wachlarz wykładów raczej utrudniał specjalizację, to przecież zmuszał jednocześnie do nieustannego poszerzania swych horyzontów myślowych w procesie przygotowywania coraz to nowych tematów dla studentów. Powoli jednak zainteresowania naukowe krystalizowały się, zmierzając w kierunku zoologii i anatomii porównawczej zwierząt. Młody wykładowca opracował rozległy materiał bibliograficzny w tych dziedzinach, gruntownie go przestudiował i przemyślał, połączył z własnymi obserwacjami i ideami, a skutkiem tego trudu stała się pierwsza książka G. Szczurowskiego pt. „Organologia zwierząt”, wydana w Moskwie w roku 1834. W tym też czasie początkujący naukowiec opublikował kilka artykułów na tematy przyrodoznawcze w poważnym periodyku „Uczonyje Zapiski Moskowskogo Uniwesitieta” i został awansowany na etat adiunkta. Do podstawowych idei, które reprezentował w swych tekstach, należało przekonanie o jedności organicznej konstytucji zwierząt oraz wyobrażenie o zmienności organów i całych organizmów w procesie ich przystosowywania się do zmieniających się warunków zewnętrznych. Mówiąc o jedności organizacji anatomiczno-fizjologicznej naukowiec wskazywał, że chociaż organy bywają nieskończenie zróżnicowane, u ich podstaw – mimo wielorakości funkcji – leżą te same elementy morfologiczne. Ręka człowieka, łapa drapieżnika, skrzydło nietoperza czy ptaka – są połączone swoistą „więzią pokrewieństwa”, czyli związkiem homologicznym. A to z kolei mogłoby wskazywać na wspólne pochodzenie tych stworzeń od jednego przodka.
Organa różnicowały się w ciągu milionów lat pod wpływem urozmaiconego środowiska naturalnego. „Ogólny i szczegółowy rozwój organów stanowi nieprzerwany szereg zmian, ciągły ruch ku doskonałości. G. Szczurowski więc uważał, iż organy i organizmy nie są czymś stałym i niezmiennym, lecz przeciwnie, że się zmieniają, rozwijają, ewoluują. Jedyne, co w tym procesie jest stałe, to właśnie brak stałości. Zarówno każdy organizm (gatunek), jak i każdy organ, mają swą własną historię rozwoju. Człowiek wcale nie stanowi wyjątku w tym globalnym procesie powszechnego doskonalenia się wszystkiego, co żyje. „Człowiek – pisał uczony– stanowi najwyższy wykwit królestwa istot ożywionych, ostatni stopień istnienia tego wielkiego organizmu, jakim jest przyroda.
Były to poglądy na ów czas niebezpieczne dla ich wyznawców; we Francji np. zwolenników ewolucjonizmu pozbawiano pracy i możliwości drukowania swych opracowań naukowych. W Rosji zaś intelektualiści skupieni wokół cerkwi prawosławnej zareagowali na publikacje Szczurowskiego pomrukiem chłodnej rezerwy i z trudem ukrywanego niezadowolenia. Obawiając się o swój los autor „Organologii żywotnychwycofał ze wszystkich księgarni swą książkę, wywiózł wszystkie 200 egzemplarzy poza miasto i je spalił. [Powtórzył więc to, co ongiś uczynił ze swymi książkami i rękopisami wybitny brytyjski astronom John Flemstead]. Jednocześnie złożył rezygnację z etatu wykładowcy biologii i w pospiechu przeniósł się na dopiero powstającą na uczelni katedrę geologii i mineralogii, uzyskując na niej posadę profesora nadzwyczajnego tychże dyscyplin. W ten sposób udało się zażegnać burzę, która miała tuż tuż wybuchnąć pod naciskiem fanatycznych wyznawców prawosławia, negujących wówczas kategorycznie zjawisko ewolucji, a hipotezę o niej uważających za przejaw zbrodniczego bezbożnictwa, które należałoby przykładnie ukarać.
Wykłady z geologii i mineralogii było jednak niesłychanie trudno przygotowywać, ponieważ nie było jeszcze nawet podręczników tych nauk w języku rosyjskim. Szczurowskiemu pomogła jednak wiedza języków obcych, umożliwiająca korzystanie z pomocy naukowych wydanych we Francji, Niemczech i Wielkiej Brytanii. Młody uczony zresztą nie ograniczał się do źródeł teoretycznych, postarał się po pewnym czasie (1838) o dłuższą delegację naukową na Ural, gdzie bezpośrednio w terenie prowadził badania i gromadził zbiór minerałów. Po pół roku wrócił, został mianowany kierownikiem katedry geologii i mineralogii Uniwersytetu Moskiewskiego, a owocem tej wyprawy górskiej stała się pionierska monografia pt. „Uralskij chrebiet w fizyko-geograficzeskom, geognosticzeskom i minerałogiczeskom otnoszenijach”, wydana w 1841 roku. Recenzje tego dzieła w fachowych periodykach rosyjskich uwypuklały okoliczność, że było to opracowanie zarówno głębokie pod względem treści, jak i spisane klarownym, wręcz pięknym, językiem.
W 1844 roku Szczurowski zaplanował i doprowadził do skutku kolejną wyprawę geograficzną, tym razem na Syberię, do gór Ałtaju. Podróż trwała osiem miesięcy i wiązała się z wieloma niedogodnościami, skończyła się jednak zgromadzeniem ogromnego materiału empirycznego i powstaniem kolejnej monografii z pogranicza geologii i geografii: „Geołogiczeskije putieszestija na Ałtaj, wydanej w roku 1846. Ta książka do chwili obecnej jest wysoko ceniona przez specjalistów i stanowi klasyczne dzieło nauki rosyjskiej.
W zbiorze „Historia poznania radzieckiej Azji(Warszawa 1979, s. 412–413) czytamy: „Należy podkreślić prace badawcze prowadzone na Ałtaju w 1844 r. przez profesora uniwersytetu moskiewskiego G. E. Szczurowskiego. Mimo krótkiego pobytu w terenie (8 miesięcy), potrafił on wyłożyć istotę swoich obserwacji w obszernej monografii wydanej w 1846 r. w Moskwie pt. Geołogiczeskoje putieszestwije po Ałtaju. Szczurowski wielokrotnie przeszedł cały Kraj Ałtajski, co pozwoliło mu na sformułowanie ogólnej charakterystyki Ałtaju, przedstawienie własnych obserwacji, a nawet na uogólnienie poglądów wszystkich swoich poprzedników o pochodzeniu Ałtaju. Ograniczył on wbrew zdaniu A. Humboldta obszar Ałtaju do terytorium położonego między Irtyszem a źródłami Abakanu wisząc je jako starą sfałdowaną krainę górską powstałą w początkach paleozoiku i ostatecznie uformowaną w końcu okresu permskiego. W następnych okresach geologicznych Ałtaj został rozczłonkowany na oddzielne bryły, z których każda wydźwigana była niezależnie od sąsiednich. Szczurowski jako geograf posiadał niebywały dar opisywania rzek… Udowodnił przy tym, że w górnych biegach rzek, gdzie osie tych biegów, zorientowane na północo-zachód i na północ, przecinają się, schemat sieci hydrograficznej odznacza się niebywałym zagmatwaniem. Szczurowski jako geograf posiadał również rzadko spotykany dar opisywania miejscowości i umiejętność przekazywania czytelnikowi obrazu rozmieszczenia górskich grzbietów, dolin i obniżeń.
W tekstach znakomitego uczonego znajduje się niemało spostrzeżeń o charakterze ogólniejszym, dotyczących generalnego opisu gór jako obiektu badań geograficznych, a szereg jego myśli zupełnie się zgadza z poglądami nowoczesnej nauki XXI wieku. Dotyczy to m.in. jego obserwacji nad lodowcami i ich rolą w procesach górotwórczych. Jak wiadomo, setki milionów lat temu powierzchnia ziemi była okresami pokrywana grubą warstwą lodu, która powoli poruszała się od biegunów ku równikowi, a nad tą lodową pustynią, pokrytą wiecznym śniegiem, szalały śnieżyce i trzeszczały przysłowiowe „syberyjskie” mrozy. Szacuje się, że w sumie nasza planeta przeszła przez siedem epok lodowcowych. Pierwsza z nich miała miejsce w prekambrze, około 2,3 miliarda lat temu; ostatnie nawiedziło Ziemie w okresie od około 1,7 mln do 10 000 lat temu, czyli w plejstocenie. Okres też jest zwany epoką lodowcową. Wówczas pokrywa lodowa z wolna rozprzestrzeniała się od bieguna północnego i stopniowo objęła cała Europę oraz połowę Ameryki Północnej. Jednocześnie rozległe obszary ochroniły się przed dominacją niskich temperatur, zachowały się na nich tropikalna dżungla, a nawet gorące pustynie, co umożliwiło przetrwanie wielu gatunkom roślin, owadów, gadów, ryb i ssaków. Lodowce wiele razy przesuwały się na południe i z powrotem, zanim wycofały się całkowicie, a okresy panowania wysokich temperatur pomiędzy kolejnymi nawrotami mrozu (tzw. interglacjały) trwały nieraz po kilkaset tysięcy lat. Wraz z ochłodzeniem lód wracał na południe, dławiąc i dewastując podłoże, po którym się przesuwał. Kroczące lodowce kształtowały powierzchnię ziemi poprzez osady (porwane przez lodowce, a następnie porzucone elementy podłoża) i erozję (masy skalne wleczone przez lodowce żłobiły głębokie rynny w twardej powierzchni lądu, które później stawały się dolinami i korytami rzek). Topniejący lód uwalniał i pozostawiał za sobą wielkie głazy, żwir i glinę, bezładnie rozrzucone na terenie Europy i Ameryki Północnej, będące do dziś świadkami owych cyklonicznych procesów geotwórczych.
Przyczyny okresowych zlodowaceń, jak i drastycznych tektonicznych katastrof mogą być różne, zarówno zależne od zmian nachylenia osi naszej planety, jak tez od zbliżania się i oddalania od Słońca, od ruchów Księżyca, od zderzeń z dużymi asteroidami, od innych, być może, nie znanych na razie nauce, czynników.

***

Innym konkretnym przedmiotem badań profesora G. Szczurowskiego był region moskiewski, w szczególności tereny należące do dorzecza rzeki Moskwy. Wynikiem tych prac był obszerny tekst pt. „Istorija geologii Moskowskogobassiejna”, opublikowana w dwóch tomach w latach 1866–1867.
Obok tych ściśle naukowych zajęć znakomity uczony poświęcał wiele uwagi rozmaitym sprawom organizacyjnym, jak np. tworzeniu i doskonaleniu wyposażenia na macierzystym uniwersytecie pracowni mineralogii oraz geologii; przy czym kierownik katedry własnoręcznie montował okazy w gablotach i naklejał etykietki. Temu ulubionemu zajęciu poświęcał ponoć co najmniej pięć godzin dziennie, a zważywszy, że w sumie G. Szczurowski kierował katedrą geologii i mineralogii Uniwersytetu Moskiewskiego prawie 45 lat, łatwo wyobrazić, ile dziesiątków tysięcy eksponatów przygotował, nawet jeśli się odejmie kilka lat spędzonych przez niego na badaniach terenowych.
Ze wspomnień studentów profesora wynika, iż był on wielce utalentowanym prelegentem. Potrafił wyrażać swe myśli zwięźle i przejrzyście, na dowód poprawności wywodów oderwanych przytaczał liczne wymowne przykłady, operował pomocami poglądowymi, a często też przedsiębrał ze studentami wyprawy w teren, do guberni moskiewskiej i innych. Do wykładów zawsze był przygotowany starannie i niesłychanie skrupulatnie, nie lubił przesadnych improwizacji, uważał, że nauki ścisłe wymagają , tak jak wszystkie inne, precyzyjnego przedstawiania materiału i takiejże dokładnej jego interpretacji. Jeden ze studentów Szczurowskiego wspominał: „Nigdy nie było przypadku, by sędziwy profesor zjawił się na prelekcji bez starannego przygotowania, bez przestudiowania najnowszej literatury dotyczącej danego zagadnieniaSłuchacze odnotowywali oczywiście zarówno sumienność wykładowcy, jak i jego dogłębną wiedzę, nie przeoczyli też jego lekkiej tremy na początku każdego zajęcia (pośrednio wskazującej na emocjonalne zaangażowanie, wysokie poczucie odpowiedzialności zawodowej i moralną nieobojętność nauczyciela). Szanowali więc go szczerze, lubili i gremialnie brali udział w prowadzonych przezeń zajęciach.
Podczas sesji egzaminacyjnych profesora cechowała życzliwość połączona jednak ze sprawiedliwością. Za rzetelną pracę i wiedzę otrzymywało się u niego dobre stopnie, za przysłowiowe zaś „ładne oczy”, czyli za jakieś względy pozanaukowe – nigdy. To również podobało się młodzieży akademickiej; rzetelność i sprawiedliwość zresztą zawsze są u ludzi wysoko cenione. Nasz, dla przykładu, mistrz słowa Mikołaj Rej w „Żywocie człowieka poczciwego” przytacza wiele opowiastek i legend o ludziach szczególnie obarczonych władzą, sprawiedliwych a zacnych, że przypomnimy tu na marginesie, niejako jako dygresję, niektóre spośród nich. Tak więc: „Trajan, cesarz, gdy syn jego, biegając na koniu po rynku, syna koniem ubogiej niewieście rozraził, przyszła niebożątko płaczliwa z onym rozrażonym dziecięciem swoim do cesarza. Wnet cesarz kazał synowi z konia zsieść, i wydał go za gardło onej niewieście, powiedając: Iż ci inszej sprawiedliwości uczynić nie mogę, ale otoć wydawam syna za syna, czyńże z nim, co chcesz. Potym panowie oną niewiastę udarowali, uprosili, że wypuściła dobrowolnie syna cesarskiego. (…)
Zeleuchus, lakoński król, iż był prawo ustawił, ktoby komu gwałt jaki w domu uczynił, aby mu były oczy wyjęte. Syn jego tejże nocy wybiwszy drzwi, wziął gwałtem żonę mężowi. Wnet go kazał król pojmać i przywiązaw2szy do stołka, kazał mu oczy wyjąć. Panowie zbiegli się także i pospolity człowiek, ledwo go uprosili, iż był jedynak, i ów mąż mu już wszystko był odpuścił. Przedsię i król powiedział: iż musi być sprawiedliwość. I wnet kazał sobie jedno oko wyjąć, a synowi drugie. Patrzże, jaka to była sprawiedliwość u człowieka pogańskiego. (…)
 Antygon, on wielki król, gdy w mieście sądził poddanych swoich, przyszedł do niego jeden człowiek, skarżąc się na brata jego rodzonego, na Marsyasza. Przyszedłszy Marsyasz do króla, prosił, aby tę kauzę odłożył do domu, aby jej tu jawnie nie sądził przed ludźmi. Król mu powiedział: jeśliżeś nic nie winien, tedy to lepiej tu ludziom okazać… I sądził wnet wedle prawa, tak, jako przystało.Uogólnia zaś mistrz z Nagłowic swe rozważania mądrą konkluzją: „A iż między wszystkiemi cnotami bezpiecznie to każdy rzec musi, iż to jest najprzedniejsza cnota sprawiedliwość, a już się do tej wszytkie inne cnoty ściągać muszą, jako rzeki do morza. Bo gdzie zastąpi sprawiedliwość, już ustać musi łakomstwo, już gniew, już zazdrość. Bo kto będzie pomniał na sprawiedliwość, wszystko to w nim upaść a ustać musi”… Widocznie ów wielowiekowy dorobek kultury europejskiej tkwił gdzieś głęboko zaszyfrowany w genach profesora Szczurowskiego, a manifestował się raz po raz w zacnym a rzetelnym traktowaniu przezeń swych wychowanków, jak i w subtelnych, wyrafinowanych wywodach naukowych, obcych jakiemukolwiek prostactwu, schematyzmowi czy dogmatyzmowi.

***

Sam świat minerałów uczony traktował nie jako bezkształtne nagromadzenie chłodnej, martwej i surowej materii, lecz jako żywe królestwo form, znajdujących się w procesie nieustannych zmian i przekształceń. „Nie dawajcie wiary – zwracał siędo studentów– tym zimnym przyrodnikom, którzy odgórnie skazali ten piękny świat na wieczną martwotę. Nie, życie kryje się głęboko w minerałach, lecz jest jakby przytłoczone ich ciężką, majestatyczną masą. Ono nie obumarło, nie skamieniało w niezmiennych kształtach. Wszystkie części świata organicznego żyją dopóty, dopóki stanowią jedność ze światem nieorganicznym; oderwane od niego – umierają. Podobnie też minerały oderwane od swej całości wydają się nam masami materii bez życia, bez ruchu, często bez własnego oblicza. Lecz te same minerały w ich naturalnym całokształcie manifestują raz po raz, że stanowią całość żywą i rozwijającą się. Życie ogromnego wszechświata przemawia do nas także przez milczące istnienie minerału. Wytwór wiecznego życia nie może być martwy”…
Jednym z najbardziej utalentowanych uczniów G. Szczurowskiego na Uniwersytecie Moskiewskim był Aleksy Pawłow, który zastąpił swego nauczyciela na katedrze geologii i mineralogii oraz kierował nią, dokładnie jak jego poprzednik, przez kolejnych 45 lat, stając się założycielem wpływowej szkoły w geologii rosyjskiej, mającej także przed nauka powszechną niepodważalne zasługi. W fundamencie tej szkoły leżał wszelako wieloletni dorobek pracy profesora Grzegorza Szczurowskiego, wybitnego badacza, znakomitego organizatora i popularyzatora nauki.
Skoro napomknęliśmy o roli tego uczonego jako popularyzatora wiedzy naukowej, warto nadmienić, że był on autorem wielu popularnonaukowych publikacji prasowych m.in. o wyspach bursztynowych Bałtyku, o studniach artezyjskich, o pochodzeniu węgla kamiennego, o geografii i mineralogii Kaukazu, Ałtaju, Uralu, ale też, że opracował metodologiczne podstawy racjonalnej działalności w tym zakresie. Dawał wyraz przekonaniu, że upowszechnianie wiedzy naukowej i kultury intelektualnej w masach ludności danego kraju jest nie mniej ważne niż samo dokonywanie odkryć, ponieważ stanowi niesłychanie doniosły czynnik postępu cywilizacyjnego narodu, zachęca liczne szeregi zapalonej młodzieży do uprawiania nauki, tworzy w społeczeństwie kult wiedzy i mądrości, bez którego pozostaje ono tępą amorficzną masą, mającą zamiast mózgu zupełnie inną substancję. Słusznie też twierdził profesor Szczurowski, iż odczyty i teksty popularnonaukowe powinny uwzględniać psychikę określonego narodu, jego doświadczenie dziejowe, poglądy metafizyczne, jak też wpływ otoczenia przyrodniczego, w którym żyje; w przeciwnym razie nawet najmądrzejsze wywody i najsłuszniejsze myśli nie znajdą odzewu w odbiorcach. W ogóle zaś był zdania, że powszechny dostęp do wiedzy wszystkich warstw społecznych i wszystkich obywateli stanowi nieodzowny warunek rozwoju każdego kraju.
Uczony przez szereg lat pełnił funkcje prezydenta powstałego nie bez jego udziału w 1863 roku Towarzystwa Miłośników Przyrodoznawstwa. Piastując to stanowisko zorganizował szereg wystaw naukowych w Moskwie, m.in. etnograficzną (1867), politechniczną (1872), antropologiczną (1879) i inne, przyczyniając się walnie do wzrostu poziomu kultury intelektualnej Cesarstwa Rosyjskiego. W roku 1872 był współorganizatorem Muzeum Politechnicznego w Moskwie. W 1878 roku, kiedy wybitny przyrodnik podał się do dymisji, ukazało się drukiem ostatnie jego fundamentalne dzieło: „Kolebatielnyje dwiżenija Jewropiejskogo matierika w istoriczeskoje i bliskoje k istoriczeskomu wiremia. G. Szczurowski zakończył życie 1 kwietnia 1884 roku, pogrążając w żałobie Uniwersytet Moskiewski. W okresie późniejszym na jego cześć nazwano jeden z gigantycznych lodowców Pamiru Lodowcem G. Szczurowskiego.

***

Biografowie tego niestrudzonego pracownika nauki często uwypuklają okoliczność, iż nie miał on łatwego życia, rzucano mu nieraz kłody pod nogi, gdy inicjował nowatorskie badania, czy podejmował liczne i owocne inicjatywy organizacyjne, przeszkadzano, obmawiano, wyśmiewano, otaczano złośliwymi intrygami. Ale przecież i tak, jak zauważał poeta polski Antoni Górecki, „próżno zawiść powstaje przeciw rzeczom nowymZ regułytorują one sobie drogę do urzeczywistnienia, lecz staje się tak dzięki ofiarności i pracy wybitnych, jak też szeregowych działaczy nauki i kultury, którzy płacą za postęp własnym życiem. Wielkość bowiem zawsze jest idealistyczna i bezinteresowna, a więc kompletnie niezrozumiała dla motłochu, dla ciemnej masy agresywnych miernot, które – przy każdej okazji – dają wyraz swej nienawiści, mściwości, złości w stosunku do tego, co ich pod każdym względem przewyższa.

***





AUGUST CYWOLKA


Do niedawna spierano się co do pochodzenia tego znakomitego podróżnika: czy był Polakiem, czy Czechem. Badania archiwalne jednak Profesora A. Aleksiejewa postawiły pod tym względem przysłowiową kropkę nad „i”. Stwierdza on bowiem jednoznacznie: „Wszystkie urzędowe dokumentyznajdujące się w zbiorach Petersburga (w tym wykaz przebiegu służby) świadczą o tym, że Cywolka był narodowości polskiej. Urodził się w Warszawie w rodzinie – jak podają zapisy urzędowe – „mechanika teatralnego narodowości polskiej. Dlatego też rosyjski „Biograficzeskij słowar jestiestwoznanija i techniki(Moskwa 1959, s. 344–345) podaje: „Cywolko (Cywolka) August Karłowicz (1810 – 16 marca 1839) rosyjski żeglarz. Z narodowości Polak. W latach 1834–35 brał udział w wyprawie P. K. Pachtusowa do Nowej Ziemi. W roku 1837 dowodził szkuną Krotow w ekspedycji K. M. Baera na Nową Ziemię, w trakcie której dokonał opisu Matoczkina Szara oraz przeprowadził badania magnetyczne za rzeką Niechwatową. W roku 1838 został mianowany kierownikiem wyprawy hydrograficznej, mającej na celu dokonanie opisu północnych i północno-wschodnich wybrzeży Nowej Ziemi. Zmarł na szkorbut w trakcie wyprawy. Imieniem Cywolki nazwano zalew w morzu Karskim oraz inne obiekty geograficzne.
 Pośrednio o polskim jego pochodzeniu świadczy też fakt, iż np. geograf czeski Jan Kunsky pomija Cywolkę w swym fundamentalnym dwutomowym dziele „Czeske czestovatele(Praga 1961), a we własnoręcznym wykazie A. Cywolki, dotyczącym języków, którymi władał, znajdujemy w następującej kolejności: rosyjski, niemiecki, polski, francuski, włoski, szwedzki, holenderski. Czeskiego nie ma.

***

A więc był August Cywolka latoroślą rdzennie polskiej rodziny warszawskiej, a jego rodzice początkowo planowali artystyczną karierę swego ukochanego syna. Stało się jednak – jak to najczęściej bywa – inaczej. Syn bowiem, nie wiadomo, czym powodowany, od wczesnych lat marzył o dalekich podróżach morskich i zamierzał zostać oficerem marynarki wojennej. Ten pociąg do falujących przestworzy oceanicznych był po prostu nie do pokonania i rodzice w końcu musieli własnoręcznie napisać podanie do namiestnika cesarza w królestwie Polskim, by ich syna, jako dziedzicznego szlachcica, raczono przyjąć do oficerskiej szkoły morskiej w Kronsztacie. Tak się też stało. Od 21 sierpnia 1830 roku wybitnie uzdolniony, znający języki, kochający muzykę, malarstwo młodzieniec został wciągnięty na listę uczniów tamtejszego Korpusu Kadetów.
Po paru latach nauki świeżo upieczony wilczek morski już pływał po Bałtyku w charakterze sternika, co jednak wcale nie odpowiadało jego dalekosiężnym ambicjom. Widział siebie raczej jako samodzielnego podróżnika, odkrywcę i badacza nieznanych lądów. Cóż, chcieć znaczy móc. Gdy w 1834 roku zaproponowano mu wzięcie udziału w wyprawie naukowej P. Pachtusowa na Nową Ziemię, z radością na to przystał i jako dowódca barkasu „Kazakow” (szkunerem „Krotow” dowodził sam Pachtusow) w końcu lipca tegoż roku wypłynął w kierunku północnym. Na przełomie sierpnia a września ekspedycja natknęła się na olbrzymie zatory lodowe, tak iż poruszanie się w zaplanowanym kierunku stało się niepodobieństwem. Podróżni więc zawrócili do ujścia rzeki Czyrakina i tutaj się zatrzymali na zimowisko. To była ciężka dla wszystkich przeprawa, dwie osoby zmarły, cztery zachorowały na szkorbut i straciły uzębienie. Jednak członkowie zespołu nie próżnowali, codziennie prowadzili obserwacje i badania geograficzne, geologiczne, meteorologiczne, ichtiologiczne. W ten sposób powstawała szczegółowa dokumentacja tego regionu, mało ówcześnie poznanego.
W kwietniu 1835 podzielono się na dwa oddziały, z których jeden musiał, według opracowanego planu, podążać lodem wybrzeża do wschodnich krańców Nowej Ziemi, na północ od cieśniny Matoczkin Szar, i to tak daleko, jak na to pozwoli stan lodu. Po drodze miano dokonywać rozmaitych obserwacji, pomiarów i badań. Następnie miano tąż trasą wrócić do obozowiska. Druga grupa wyruszyła w innym kierunku. August Cywolka stanął na czele grupy pierwszej, złożonej z sześciu osób. Ze sobą zabrano zapas żywności na dwa tygodnie. Lód miejscami już się odrywał od brzegu i przeciąganie ciężko naładowanych sani przez te rozpadliny było niesłychanie trudne. Po drodze podróżni odkryli i przenieśli na mapę nieznaną dotąd cieśninę, którą nazwano „Nieznakomką” (Nieznajomą). Następnie opisano zalew Miedwieżyj (nazwany tak, ponieważ Cywolka stoczył tu nad brzegiem zwycięski bój z olbrzymim, mierzącym 2,5 metra niedźwiedziem) oraz Przylądek Pięciu Palców (podobny do ludzkiej dłoni). Z trudem sięgnięto jeszcze do Półwyspu von Flotta, ale ponieważ lód tu był zupełnie kruchy i nie nadawał się do poruszania się po nim – zawrócono. Następnie bazując w dawnym zimowisku prowadzono wypadowe badania w terenie, aż wreszcie pod koniec lata wyruszono szlakiem wodnym w kierunku Archangelska. Stanięto w tym porcie 23 listopada, przebywając morze na łodziach przygodnie spotkanych myśliwych i rybaków. W Archangielsku Cywolka się dowiedział, że został awansowany do szarży oficerskiej i podążył dalej do Petersburga; złożył tam obszerne sprawozdanie na piśmie, referując całą listę doniosłych odkryć geograficznych. Następnie przez pewien czas pływał na Bałtyku pod kierunkiem hydrografa M. Reinecke’go. Cieszył się już zresztą autorytetem wytrawnego i sławnego żeglarza; gazety rosyjskie pisały w superlatywacho jego odwadze, pomysłowości i kwalifikacjach zawodowych.
W 1837 roku A. Cywolka wziął udział w północnej wyprawie pod kierunkiem profesora Karola Baera, przy czym wyróżnił się przez dokonanie bardzo istotnych obserwacji w zakresie magnetyzmu, hydrologii i meteorologii. Jego ustalenia pozwoliły na wysunięcie hipotezy o tym, że ciepły nurt Golfstreamu (Prądu Zatokowego) dociera nie tylko do Morza Barentsa, ale i do wybrzeży Nowej Ziemi.
Nastał jednak wreszcie czas na samodzielną wyprawę młodego oficera morskiego na wody Północy. Stało się to w roku 1838. Wyprawa pod dowództwem A. Cywolki wyruszyła z Petersburga 15 czerwca na szkunerach „Nowaja Ziemla” i „Spitzbergen”, mając do dyspozycji także przemysłową łódź pomocniczą. Warunki pogodowe okazały się tym razem nad wyraz niekorzystne. Dopiero w sierpniu udało się doprowadzić statki do miejsca przeznaczenia. Jednak po drodze zbadano i opisano szereg obiektów geograficznych, jak np. zatoki: Miełkij, Krestowyj, Sulmieniewa, Maszygina, Kostin Szar. Cywolka dokonał też wielu pomiarów astronomicznych, meteorologicznych , magnetycznych i dotyczących dna morskiego. W sumie był to doniosły wkład do rozwoju ówczesnej nauki.
Eksplorację dna morskiego prowadzono wówczas stosując dość prymitywne metody, spuszczając np. na sznurku kawałek ołowiu, aby ustalić w ten sposób głębokość w danym miejscu. Powoli jednak zarówno metody jak i cele badań zmieniały się i komplikowały, warunkując szereg ważnych odkryć. Odkrycie np. faktu, że podwodna góra Mauna Kea na Hawajach, znajdująca się na dnie oceanu, ma od podstaw do szczytu 11 148 metrów to tylko jedna z wielu rewelacji, jakich dostarczyły dopiero pomiary z kosmosu w XX wieku, obaliło odwieczne przekonanie, iż najwyższym szczytem na Ziemi jest Mount Everest, mierzący 8 848 m. W czasach Cywolki zaawansowane metody dnia dzisiejszego były, rzecz jasna, nieznane, z czego wszelako nie wynika, iż prowadzone wówczas badania nie miały sensu. Wręcz przeciwnie, dopiero na ich podstawie stał się możliwy zawrotny rozwój nauki w XX i XXI w. W jednym ze swych tekstów nasz rodak m.in. wysunął hipotezę, dopiero dziś potwierdzoną w całej rozległości, że góry podwodne tworzą się w tak zwanych „ciepłych miejscach” na Ziemi, czyli na terenie podwodnej działalności wulkanicznej. Większość wysp na Oceanie Światowym to wystające ponad powierzchnię wody szczyty stożków wulkanicznych. Część z nich to dawno wygasłe wulkany, niektóre, jak np. Wyspy Kanaryjskie i Tristan da Cunha na Atlantyku czy Filipiny na Pacyfiku – to wulkany przejściowo uśpione lub zgoła czynne.
Odkrycie tych i wielu innych faktów, dokonane w ciągu ostatnich dwu stuleci przez nauki geograficzne ma dla ludzkości doniosłe znaczenie praktyczne, pozwala prognozować nadejście tych czy innych klęsk żywiołowych, planować zapobieganie im lub przygotowywać się do akcji ratowniczych.
***

Zima przełomu lat 1838/39 była surowa. Zimujący w obozie na Nowej Ziemi członkowie wyprawy zaczęli od pewnego momentu zapadać na szkorbut i po jakimś czasie umierać. 16 marca 1839 roku wydał ostatnie tchnienie także August Cywolka, utalentowany i mężny badacz terenów północnych, który przeciez był zaledwie rozpoczął karierę samodzielnego pracownika nauki. Jeśli początek był tak imponujący, jakże wspaniałe mogłoby być apogeum tego twórczego, pełnego poświęcenia życia! Niestety, stało się inaczej – i to w pewnym sensie za sprawa samego bohatera Północy, który nie oszczędzał się w pracy, był ofiarny, obowiązkowy i pracowity do granic możliwości, w dosłownym znaczeniu poświęcał swe życie ideałowi nauki, jej duchowi. O sobie zaś i swym życiu nie pamiętał. O kolegów i podwładnych dbał, o siebie – nie. To jest typowa cecha idealistów wszelkiego rodzaju. Nie przypadkiem Carl Gustaw Jung ostrzegał przed taką postawą na łamach swego dzieła „Rebis czyli kamień filozofów” : „Podobnie jak istnieje namiętność, która pcha nas do ślepego, pozbawionego granic życia, tak też istnieje namiętność, która chciałaby duchowi – właśnie ze względu na jego twórczą wyższość – złożyć całe życie w ofierze. Namiętność ta czyni z ducha złośliwy nowotwór, który bezsensownie niszczy ludzkie zycie.
Życie jest probierzem prawdy ducha. Duch, który wynosi człowieka ponad wszelka możliwość życia i szuka spełnienia tylko w sobie, jest duchem fałszywym – nie bez winy człowieka, od którego przecież zależy, czy mu się odda czy nie. Życie i duch to dwie moce i konieczności, między którymi postawiono człowieka. Duch nadaje jego życiu sens i możliwość najwyższego rozwoju. Życie wszakże jest duchowi nieodzowne, prawda bowiem jest niczym, jeśli nie może żyćDotyczy to także prawdy naukowej, lecz mężowie fanatycznie oddani swej idei puszczają ten fakt w zapomnienie i często składają własne życie na ołtarzu służenia ludzkości poprzez odkrywanie dla niej nowych horyzontów.
W późniejszym okresie pisarze, historycy i geografowie rosyjscy zawsze podkreślali niepospolite zalety charakteru i umysłu Augusta Cywolki. Członek rzeczywisty Cesarskiej Akademii Nauk K. Baer m.in. wyznawał: „Najbardziej charakterystyczną cecha jego usposobienia była twardość i umiejętność dotrzymywania raz danego słowa niezależnie od okoliczności. Jeśli Cywolka coś komuś obiecał, nic nie mogło go powstrzymać przed dotrzymaniem przyrzeczenia. Niekiedy z ewidentnym żalem odmawiał sobie wszelkich przyjemności życia, byle tylko nie złamać danego słowa… Często opowiadał wesołe i wyrafinowane kawały, choć przeważnie miał wygląd posępny i zamyślonyMoże przeczuwał swój trudny los i przedwczesne odejście do wieczności.
Rosyjscy naukowcy nazwali później imieniem Cywolki jedną z zatok południowo-wschodniego wybrzeża wyspy Nowa Ziemia, uwieczniając w ten sposób pamięć naszego rodaka w annałach nauki światowej. Jego nazwisko nosi również wyspa w składzie Wysp Pachtusowa, zatoka na Morzu Karskim, grupa dziesięciu wysp w Archipelagu Nordenskioelda oraz najwyższy szczyt na Nowej Ziemi, wysoki na 1836 metrów.

***



PAWEŁ EDMUND STRZELECKI


Ta szlachecka rodzina zamieszkiwała różne prowincje Rzeczypospolitej, brała nazwisko od podobnie brzmiących miejscowości, a pieczętowała się herbami: Grzymała, Jastrzębiec, Oksza, Ostoja, Prus Primo. [Patrz o nich: Jan Ciechanowicz, Rody rycerskie Wielkiego Księstwa Litewskiego, t. V, s. 179–180. Rzeszów 2001). Paweł Edmund Strzelecki herbu Jastrzębiec przyszedł na świat 20 lipca 1797 roku w miejscowości Głuszyn pod Poznaniem. Biografowie piszą, że szkoły gimnazjalne kończył w Warszawie, co oczywiście nie mogło się nie odbić niekorzystnie na jego rozwoju umysłowym i moralnym. Dalej sytuacja jeszcze bardziej się pogorszyła, gdyż młodzieniec trafił do Krakowa. Jednak po pokonaniu tego zabójczego prowincjonalizmu, po długotrwałej szamotaninie w tym beznadziejnym bagnie w 1831 roku udało się Strzeleckiemu, już, jak uważał, starzejącemu się, wyjechać tam, gdzie wszystkie horyzonty były szersze. Co prawda trzy lata upłynęły w Londynie na emigranckiej poniewierce, na życiu w nędzy i poniewierce, na rozważaniu i poszukiwaniu tych czy innych alternatyw losowych.
W końcu pan Paweł przyłączył się do wyprawy geologicznej przez Anglię, Szkocję, góry Westmorelandu, Chevoit i Grampion. A gdy się udało w ten sposób nie tylko zarobić nieco grosza, ale i zgromadzić imponująca wiedzę i kwalifikacje praktyczne, budzące uznanie kolegów, można było zastanowić nad tym, czy nie warto czasem poświęcić się poważnej pracy naukowej. A gdy taka decyzja zapadła, już latem 1834 roku Strzelecki udał się na statku „Virginian” z Liverpoolu na swą pierwszą ekspedycję naukową dookoła świata, której początkowym etapem miała być Ameryka Północna. Tutaj, na terytorium Stanów Zjednoczonych i Kanady, w regionie między Zatoką Św. Wawrzyńca, Nowym Brunszwikiem, Wielkimi Jeziorami a Florydą i Zatoką meksykańską pod jego kierownictwem w ciągu półtora roku prowadzono rozległe badania geograficzne, geologiczne, gleboznawcze, florystyczne i etnograficzne. Przez pewien czas uczony przebywał wśród Huronów, systematycznie wyniszczanych przez rasę anglosaską, następnie odwiedził Kubę, Antyle i Meksyk. W Kanadzie, w pobliżu jeziora Ontario odkrył olbrzymie złoża rud miedzi, eksploatowane do chwili obecnej.
W pierwszych dniach 1836 roku Strzelecki wyruszył statkiem w kierunku Ameryki południowej i po kilku tygodniach stanął w porcie Rio de Janeiro. Tutaj przez kolejne prawie trzy lata prowadził badania geologiczne, meteorologiczne, botaniczne, agronomiczne, etnograficzne na terenach należących do Argentyny, Brazylii, Salwadoru, Meksyku i Chile. Płynąc rzekami La Plata, Parana, Rio Grande (ponad pięć tysięcy kilometrów) zbadał trudno dostępne, dziewicze regiony, dokonując i dokumentując tysięcy rozmaitych pomiarów, obserwacji, odkryć. Jako jeden z pierwszych Europejczyków podjął badania ludoznawcze nad kulturą i bytem Azteków, Majów i innych starożytnych narodów kontynentu amerykańskiego, już wówczas zdziesiątkowanych przez jakoby „wyższych kulturalnie” najeźdźców z „chrześcijańskiej Europy”.
Latem 1838 roku na pokładzie statku „Fly” P. E. Strzelecki wypłynął z portu Valparaiso w kierunku Oceanii, a miejscami jego kolejnych postojów i badań naukowych były wyspy Markizy, Hawaje, Tahiti, Tonga i wreszcie Nowa Zelandia. W tym okresie nasz rodak prowadził przeważnie badania w zakresie oceanografii, ichtiologii, hydrografii, wulkanologii i etnografii. Informacje o wynikach swych badań publikował w periodykach ukazujących się w Wielkiej Brytanii, Stanach Zjednoczonych, Nowej Zelandii i Australii.
I wreszcie wiosną 1939 przybił do wybrzeży Australii, kontynentu, którego systematycznemu badaniu poświęcił ponad cztery lata swego życia. Początkowo zbadał pod względem geologicznym agronomicznym, meteorologicznym i geograficznym rozległe tereny południowe Australii na odcinku Wielkich Gór Wododziałowych. Dokonał odkrycia dużych pokładów złota m.in. w dolinie rzeki Clwyd w paśmie Blue Mountains (Gór Błękitnych). Ciekawe, że na prośbę gubernatora Nowej Południowej Walii informacja o tym została utajniona i była utrzymywana w sekrecie przez kilkanaście lat, australijska zaś „gorączka złota” wybuchła dopiero później, gdy odkrycie Strzeleckiego ujawniono, powodując zresztą ogromne zamieszanie.
W trakcie drugiej ekspedycji w teren P. E. Strzelecki odkrył, zbadał i opisał najwyższe pasmo Wielkich Gór Wododziałowych, które nazwał Górami Śnieżnymi, a ich najwyższy szczyt (na który wspiął się jako pierwszy z ludzi 12 marca 1840 roku) – Górą Kościuszki (Mount Kościuszko, najwyższy szczyt Australii – 2230 m). W dalszym ciągu wyprawy uczony zbadał obszerne tereny, które nazwał Ziemią Gippsa (Gippsland) na cześć ówczesnego gubernatora Nowej Południowej Walii Georga Gippsa, bardzo życzliwie traktującego działalność Strzeleckiego i hojną ręką ją sponsorującego. Plonem tych badań było opublikowanie szeregu tekstów naukowych i map oraz zmasowany rozwój osadnictwa białego człowieka na tym terenie. Lata 1840/42 uczony spędził na Wyspie Tasmana, przeprowadził tu liczne pomiary m.in. głębokości jezior i rzek, jak też wysokości gór. Dokonał licznych odkryć w dziedzinie geografii, botaniki, zoologii. Jego zalecenia, dotyczące rozwoju rolnictwa i przemysłu na Tasmanii zostały później wcielone w życie przez władze Imperium Brytyjskiego.
Na przełomie lat 1842/43 P. E. Strzelecki zrealizował jeszcze jedną wyprawę australijską, której jednym z wyników było opracowanie i wydanie dużej szczegółowej mapy geologicznej (7,5 na 1,5 m.) zbadanych terenów. Poraża także w tym przypadku nieprawdopodobna pracowitość i wydajność twórcza Strzeleckiego – cecha charakterystyczna ludzi genialnych.
***

Ówczesne świadectwa donoszą, że nasz rodak miał niezwykle humanitarne, jak na owe czasy, usposobienie, że była mu obca postawa rasistowska, tak charakterystyczna dla XIX–wiecznej elity anglosaskiej, że m.in. z należnym szacunkiem traktował aborygenów australijskich i ich swoistą, oryginalną kulturę. Społeczeństwa europejskie od wielu stuleci stawiają nie na zachowanie tradycji i tego, co już osiągnięto, lecz na to, by wszystko nieustannie zmieniać, negując poprzednie stopnie rozwoju. Stymulatorem zaś tych zmian są zawsze ludzie intelektu, czyli myśliciele: pisarze, filozofowie, pedagodzy, lekarze, naukowcy, wynalazcy, artyści. Tutaj od stuleci się też uważa, że jeśli dzieci nie uniezależnią się od swych rodziców, jeśli ich w sensie mentalnym nie „porzucą”, od nich się nie oddzielą i nie pójdą własną drogą dalej niż doszli przodkowie – postępu nie będzie, świat nie będzie stawał się lepszy.
Zupełnie inną była i jest do dziś mentalność rdzennych mieszkańców Australii. Jak twierdzą niektórzy antropologowie, najstarszą spośród istniejących obecnie cywilizacji jest właśnie cywilizacja australijskich aborygenów, posiadająca nigdzie indziej nie spotykane cechy, jak się wydaje, rasowo zdeterminowane. Rodowici Australijczycy są całkowicie obojętni na złoto, srebro i pieniądze. Posiadają najbardziej złożony system pokrewieństwa i odpowiednia w tym zakresie nomenklatura. W szczepie liczącym np. około 150 członków wszyscy są krewnymi, a dla każdego stopnia pokrewieństwa istnieje nazwa i dokładna definicja. Każdy członek plemienia zna swą genealogię na pamięć do kilkudziesięciu pokoleń wstecz. Sztuka stosowana Australijczyków nie jest podobna do jakiejkolwiek innej. Rdzenni aborygeni nie mogą oglądać zwykłego kina, gdyż ich reakcje wzrokowe są tak błyskawiczne, że dostrzegają na ekranie nie ruch, lecz osobne kadry – obrazki (16 na sekundę!).
Australijczycy, jak słusznie zauważa Arnold Gehlen w „Antropologii filozoficznej”, skoncentrowali swój wysiłek kulturotwórczy na sprawach z europejskiego punktu widzenia dość marginalnych, lecz dla nich najważniejszych: „Specjalizują się w stosunkach pokrewieństwa, regułach zawierania małżeństwa i w strukturach plemiennych. W tym zakresie dochodzą do zdumiewających, dla nas często niedostępnych rozróżnień o nieprawdopodobnym skomplikowaniu. Co można powiedzieć na to, że ma nastąpić wynikające z powinności małżeństwo z córką córki brata matki matki? Powstają wtedy tak ekscentryczne, po części rotacyjne struktury, że w nowoczesnych badaniach, aby wyjaśnić te nieskończenie powikłane realne i fikcyjne relacje, trzeba posługiwać się rozlicznymi diagramami, a nawet formułami matematycznymiTak też czynił m.in. wybitny antropolog Claude Levi-Strauss, aby dojść do zrozumienia tamtejszego systemu pokrewieństwa, lecz sami Australijczycy dokonują tego rodzaju analiz nawet nie uciekając się do pisma, ustnie. Paweł Edmund Strzelecki był również zafascynowany tą oryginalną kulturą, jej różnymi zresztą aspektami i tajemniczym urokiem. Oficjalnie protestował przeciwko szykanom białych przybyszów w stosunku do ludności tubylczej; bez skutku zresztą. Jeszcze bowiem w latach 1950/60 białe władze Australii odbierały aborygenom ich dzieci, aby wychowywać je na „Europejczyków”, a rodziców, sprzeciwiających się temu kulturowemu ludobójstwu albo wtrącano na wiele lat do więzień, albo likwidowano fizycznie. Prawdziwy Polak nie mógł się nie oburzać na te niecne praktyki i nie protestować przeciwko nim.
***

Wiosną 1843 roku, już mocno sfatygowany pod względem zdrowotnym, opuścił Strzelecki na żaglowcu oceanicznym „Anna Robertson” kontynent australijski, udając się w kierunku Europy. Podróż jednak trwała ponad pół roku, gdyż uczony po drodze przeprowadził jeszcze szereg epizodycznych badań na terenie wybrzeży Chin, Indii, Egiptu, wysp Oceanu Indyjskiego. Dopiero późną jesienią tegoż roku zakończyła się w Londynie ta gigantyczna, trwająca dziewięć lat odyseja, której jednym z wielu wspaniałych owoców stała się wydana w 1845 roku w stolicy Imperium Brytyjskiego fundamentalna monografia „Physical Description of the New South Wales and Van Diemen’s Land”, za którą rok później autor został nagrodzony złotym medalem Królewskiego Towarzystwa Geograficznego. Było to jedno z najdonioślejszych dzieł nauki brytyjskiej w XIX wieku, które później wznawiano w USA i Australii, a w Polsce wydano w 1958 roku. Ta publikacja spowodowała, że Paweł Edmund Strzelecki został wybrany na członka honorowego Royal Society i szeregu innych organizacji naukowych zarówno Wielkiej Brytanii, jak i innych krajów. Faktycznie jego pionierskie dzieło na okres ponad stu lat stało się teoretyczną podstawą wiedzy geologicznej, hydrograficznej, ekologicznej, etnograficznej o kontynencie australijskim oraz na skutek tego ważnym czynnikiem rozwoju gospodarczego tego rozległego kraju. Przebywając w Anglii Polak opracował projekty nawodnienia terenów rolniczych Nowej Południowej Walii, jak też plany zagospodarowania Tasmanii i innych terenów. W 1860 roku Uniwersytet Oksfordzki nadał mu tytuł doktora honoris causa, a w 1869 królowa Wiktoria odznaczyła orderami Św. Jerzego i Św. Michała.
Na skutek wyczerpania układu nerwowego głównie przez tytaniczny wysiłek pracowniczy doznał ten wielki mąż nauki pod koniec życia głębokiego rozstroju umysłowego. Swą role odegrał również zaawansowany wiek oraz od pewnego czasu nadużywanie whisky. W testamencie polecił spalenie wszystkich swych papierów i notatek osobistych, jak też dzieł naukowych, przygotowanych już zresztą do druku. Tak się też stało – z wielką szkodą dla nauki światowej. Nieprzeliczone zbiory mineralogiczne, geologiczne, paleontologiczne, entomologiczne, ornitologiczne, botaniczne, etnologiczne uległy rozproszeniu po licznych muzeach i uniwersytetach. Tak wielkie dzieło wielkiego człowieka zostało przez los pomniejszone.
Zmarł Paweł Edmund Strzelecki w Londynie 6 października 1973 roku. Pamięć po nim została wszelako uwieczniona m.in. w nazewnictwie zoologicznym, jak np. skorupiaka Pleurotomaria strzeleckiana, trylobita Brachymetopus strzeleckii. Jego nazwisko nadano również najwyższemu wzniesieniu na Wyspie Flindersa – Strzelecki Peak, górze na północ od Alice Springs – Mount Strzelecki, rzece płynącej na wschód od jeziora Eyre – Strzelecki Creek oraz szeregowi odmianroślin, ryb, owadów.
***

 

Być może warto w tym miejscu nadmienić, iż oficjalne międzynarodowe nazewnictwo gatunków świata flory i fauny zostało wprowadzone w 1758 roku i trwa do dziś. Włącza ono w siebie co najmniej dwie części: łacińską lub grecką nazwę gatunku oraz konkretyzację podgatunku w postaci często nazwiska odkrywcy lub innej osoby, ku czci której wybrano tę właśnie nazwę. W ciągu XVIII–XXI w. tego rodzaju nazwy otrzymało około 1,85 milionów gatunków roślin i zwierząt. Oczywiście, dalsze liczne gatunki i podgatunku czekają jeszcze na swe odkrycie, opis naukowy i „ochrzczenie”. Nieraz nazwy nomenklaturowe uwieczniają w annałach nauki nie imiona odkrywców, lecz ich znajomych, kolegów, przyjaciół, członków rodziny, sponsorów finansujących badania, albo po prostu osób w danym okresie sławnych – polityków, sportowców, artystów i innych osób nie mających nic wspólnego z nauką. Ale odkrywca nowego gatunku ma prawo do wyboru nazwy i z tego prawa często robi użytek. Tak np. jeden z podgatunków dinozaurów nazywa się Diplodocus carnegiei na cześć miliardera i filantropa amerykańskiego Andrew Carnegie’ego. Pewna roślina wodna została ku czci królowej Wielkiej Brytanii nazwana Victoria cruciana. Jest też żuk o nazwie Anophtalmus hitleri, honorujący dyktatora Adolfa Hitlera; ślimak morski Bufoneria borisbeckeri na cześć sławnego tenisisty niemieckiego Borisa Beckera, jak też żabka drzewna Hyla stingi, nazwana tak, aby uczcić wykonawcę piosenek.

Znane są przypadki, gdy biologowie nadawali imiona swych szczególnie nielubianych kolegów rozmaitym robakom i pasożytom przewodu pokarmowego. Tak „salmonella” zaistniała z powodu amerykańskiego bakteriologa i patologa D. E. Salmona (1850–1914). Niekiedy nadawano okazom flory i fauny nazwy wręcz żartobliwe, jak np. Abra cadabra, Chaos chaos, Colon rectum (Dupa), a nawet „Hoppla”, „Tralala” czy „Eiapopeia”. Gdy zaś austriackim badaczom zabrakło w 1982 roku konceptu, nazwali odkryte przez siebie odmiany owadów: „Adryte”, „Aphyrte” i „Aphynfte” czyli z niemiecka dialektologicznie „a dritte, a vierte, a fünfte” – „trzecia, czwarta, piąta”… Jasne, że tego rodzaju lekkomyślny brak powagi jest czymś niedopuszczalnym w zakresie naukowej nomenklatury. Są bowiem rzeczy i sprawy, które mogą być lekceważone i wyśmiewane wyłącznie przez indywidua pozbawione rozumu. Obecnie wszelako w internecie niemieckim można znaleźć ogłoszenia, iż naukowcy tego czy innego instytutu badawczego za np. 5 000 euro mogą nadać imię ofiarodawcy, jego żony lub „przyjaciółki, odkrytym przez siebie nowym okazom fauny. Tak szuka się sponsorów. W XIX i XX wieku wszelako tego rodzaju gorszące praktyki miejsca nie miały, a imiona ludzkie nadawano roślinom, owadom i rybom z reguły za naprawdę istotne zasługi uczonych dla kultury światowej.

***

 




JERZY LISAŃSKI


W dziejach nauki ten podróżnik jest znany jako wybitny uczony rosyjski Jurij Fiedorowicz Lisianskij. Urodził się jednak 2 sierpnia 1773 roku w mieście Nieżynie na ziemiach ukraińskich jako potomek dawnego rodu szlacheckiego, znanego od dawna za ziemiach Wielkiego Księstwa Litewskiego i Korony Polskiej. Lisańscy vel Lisiańscy bowiem to dobra szlachta, pieczętująca się godłem rodowym Lis czyli Mzura. Adam Boniecki, genealog polski, wywodzi ich z Ziemi Halickiej, spode Lwowa. W przedziale lat około 1720–70 źródła archiwalne WKL wielokrotnie wspominają imię Herakliusza Lisańskiego, „zakonu św. Bazylego Wielkiego prowincji litewskiey proto-konsultora y superiora, następnie arcybiskupa smoleńskiego i siewierskiego, doktora świętej teologii, człowieka porywczego, nie stroniącego od najazdów na zaścianki szlacheckie, autora wydanej przez Akademię Wileńską książki „Signum magnum in parvo licet fortunatissimo tamen (1730). Około lat 1822–25 Alfons Lisański pełnił obowiązki nauczyciela matematyki i fizyki w szkole powiatowej chołopienickiej na Białej Rusi. (Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 721, z. 1, nr 26, s. 17). Heraldyk rosyjski A. Lakier w drugim tomie swego dzieła pt. „Russkaja gieraldika” (s. 442) także zaznacza, iż panowie Lisańscy używali herbu rodowego Lis czyli Mzura.
Jerzy Lisański po ukończeniu w 1786 roku Korpusu Kadetów Morskich w Kronsztadzie odbył dwuletni staż pływając na okręcie rosyjskiej marynarki wojennej w charakterze gardemaryna. Gdy wybuchła wojna morska Rosji ze Szwecją i Turcją, początkowo szesnastoletni chłopak przez prawie trzy lata służył na fregacie „Podrażysław”, wchodzącym w skład eskadry admirała Grage’a i brał bezpośredni udział w licznych bataliach, m.in. pod Hochlandem, Elandem i Rewlem, manifestując mimo młodego wieku odwagę, męstwo, wytrwałość i smykałkę prawdziwego żołnierza. Nieco zabiegając do przodu zaznaczmy, że także późniejsze wspomnienia o Lisańskim osób, które z nim współuczestniczyły w ekspedycji na Alaskę i dookoła świata, zwracały uwagę nie tylko na wybitną inteligencję tego człowieka, ale też na jego cnoty rycerskie i zupełny brak małoduszności czy tchórzostwa. Jest to bardzo rzadkie usposobienie, gdyż strach, lęk i tchórzostwo są nagminnymi przeżyciami i cechami człowieka, od dawna zresztą opisywanymi przez literaturę i naukę powszechną.
***

Jeden z ciekawych fragmentów o tym znajdujemy w dziele pt. „Charaktery” Teofrasta z Lesbos (372–287 p.n.e.), znakomitego filozofa: „Tchórzostwo to niewątpliwie poddawanie się duszy pod wpływ strachu. A tchórz to ktoś taki, w czyich oczach podczas żeglugi przylądki zmieniają się w rozbójnicze statki. Gdy fala wzbierze, pyta, czy wśród podróżnych nie ma przypadkiem nie ma kogoś nie wierzącego. Z głową zadartą do nieba pyta sternika, czy dawno żegluje po pełnym morzu i co sądzi o pogodzie. A sąsiadowi opowiada, że lęka się, gdyż miał sen, który coś niedobrego wróży. Zdjąwszy chiton oddaje go niewolnikowi, wreszcie prosi, aby go wysadzono na ląd. Podczas wyprawy wojennej w chwili, kiedy piechota ma ruszyć do ataku, woła do siebie towarzyszy i prosi, aby stanęli przy nim i dobrze się naprzód rozglądali dokoła: niełatwa to bowiem sprawa upewnić się, czy to nieprzyjaciel. A słysząc zgiełk bitewny i widząc, że ludzie padają: W pospiechu – powiada do stojących obok – zapomniałem wziąć miecz i pędzi do namiotu. A pozbywszy się niewolnika, któremu każe iść patrzeć, gdzie jest nieprzyjaciel, chowa miecz pod poduszkę, a sam długo udaje, że go szuka po całym namiocie. Widząc zaś, że niosą rannego któregoś z przyjaciół, podbiega, dodaje mu otuchy i pomaga go nieść, otacza go opieką, przemywa mu rany i siadłszy przy nim opędza go od much. Wszystko woli raczej niż bić się z wrogami. A gdy trąbka gra do ataku, on siedząc spokojnie w namiocie: A niechże cię – powiada – z tym wiecznym trąbieniem, nie daje zasnąć człowiekowi. Osmarowany krwią z cudzych ran wychodzi naprzeciw wracających z walki i opowiada, że z narażeniem życia ocalił przyjaciela. I przywołując do leżącego ludzi ze swego domu i ze swej ulicy, opowiada przy sposobności, że to on własnymi rękami przydźwigał rannego do namiotuIstotnie, tchórze najczęściej przechwalają się swą rzekomą odwagą, podczas gdy ludzie odważni swej w ogóle nie dostrzegają, tak jak się nie dostrzega się powietrza, którym się oddycha. We wspomnieniowych tekstach Jerzego Lisańskiego nie sposób znaleźć żadnej aluzji do swego własnego męstwa, choć nieraz podkreśla moc ducha i zdeterminowanie swych podwładnych, a jego koledzy w swych wspomnieniach często i niezmiennie opisywali przypadki bezprzykładnej odwagi i hartu moralnego swego kapitana.
Nawet pod względem fizycznym ten oficer morski stanowił zupełne zaprzeczenie „typu tchórza”, plastycznie, i chyba trafnie, opisanego w „Fizjognomice” Arystotelesa (384 – 322 p.n.e.): „Oznaki lękliwego są następujące: miękki włos, ciało przygarbione, ociężałe; łydki w górnej części szczupłe, twarz przybladła; oczy osłabione i mrugające, a kończyny ciała wątłe, nogi drobne, ręce cienkie i długie; biodra szczupłe i wątłe; postawa w czasie ruchu naprężona; pozbawiony pewności siebie, opieszały i zastraszony; wyraz twarzy bardzo zmienny i znękanyJerzy Lisański był barczystym, mocno zbudowanym mężczyzną; włos miał falujący, twardy; z ruchów jego emanowała siła i pewność siebie, a wyraz twarzy zdradzał „wilka morskiego” z prawdziwego zdarzenia – był energiczny, twardy i bezwzględny… Już zresztą mędrcy, którzy około IX wieku p.n.e. układali starotestamentową „Księgę Kapłańską”, zwracali uwagę na pewne zsynchronizowanie istniejące między kształtem ciała a właściwościami psychicznymi; np. nie wszyscy bywali dopuszczani do pełnienia funkcji kapłańskich: „Nie może ich spełniać mąż ślepy, chromy, płaskonosy, nieproporcjonalnie zbudowany, mający złamaną rękę albo nogę, garbaty, wątły, z bielmem na oku, okryty krostami, liszajami czy też eunuch (kastrat). Osobowość bowiem człowieka to jedność psychofizyczna, między której poszczególnymi częściami istnieją konieczne i istotne powiązania i wzajemne uwarunkowania.
Zawsze jednak chodzi nie tylko o uwarunkowania genetyczno-biologiczne, lecz także o kontekst socjalny, warunki społeczne, oddziaływania pedagogiczne. Jedne z nich dynamizują osobowość, popychają ją do przodu, drugie – wyhamowują i obniżają poziom jej dążeń. W czasach ekspansywnego rozwoju społecznego często wyłaniają się i samorealizują charaktery silne, ambitne, energiczne, wolowe, ruchliwe, nieujarzmione i niezmordowane. Francis Fukuyama ma rację, gdy pisze w dziele „Koniec historii”, że „pragnienie uznania leży także u źródeł powstania tyranii, imperializmu i chęci dominowania. (…) Ale zarazem tworzy ono podatny grunt psychologiczny dla cnót politycznych, takich jak odwaga, duch obywatelski i sprawiedliwość. Wszystkie społeczeństwa korzystają z jego potęgi, ale równocześnie zmuszone są do bronienia się przed niszczycielskimi konsekwencjami pewnych jego wcieleń.
W latach 1790–93 Jerzy Lisański służył w randze porucznika we Flocie Bałtyckiej Cesarstwa Rosyjskiego, następnie został wytypowany przez dowództwo, obok piętnastu innych najlepszych młodych oficerów morskich, do odbycia wieloletniej praktyki na okrętach brytyjskiej floty oceanicznej, realizującej w skali globalnej ambitne plany światowego imperium. Młodzi oficerowie rosyjscy mieli się od swych starszych i bardziej doświadczonych partnerów angielskich uczyć tego, jak się panuje nad światem. A się uczyli biorąc bezpośredni udział w podbojach i krwawych pacyfikacjach buntów antykolonialnych na terenie Ameryki Północnej i Południowej, Afryki, Indii, Półwyspu Indochińskiego. Nauczyli się w ten sposób prowadzenia bezwzględnej, pozbawionej skrupułów, przebiegłej, perfidnej, energicznej i skutecznej polityki imperialnej. Rosja już wówczas była przez tradycyjnie z nią zaprzyjaźnioną Anglię uważana za „partnera strategicznego”, za kogoś w rodzaju „młodszego brata”. Z reguły obydwie strony uzgadniały ze sobą kolejne kroki zmierzające do tajnego podziału świata na sfery wpływu, na zewnątrz zaś pozorowały niby to daleko posunięta wzajemna rezerwę. Co prawda, niekiedy dochodziło do zatargów, a nawet krótkotrwałych konfliktów zbrojnych między dwoma tymi drapieżnikami, gdy ich „żywotne interesy” gdzieś się ze sobą zderzały, w sumie jednak było to dość przyjazne partnerstwo dwu godnych siebie potęg, złączonych zresztą więzami dynastycznymi. Inna rzecz, że przyjazna polityka Wielkiej Brytanii w stosunku do Rosji zachęcała tę drugą do mieszania się w sprawy Europy. Jak słusznie jednak pisał później William Graham Sumner w „Folkways”: „Wszelka ingerencja Rosji w politykę europejską jest szkodliwa, groźna i nieuzasadniona. Rosja nie jest z charakteru europejską potęgą i nie wnosi ona wkładu do cywilizacji europejskiej, wręcz przeciwnie… Ekspansja terytorialna, której dokonała w ostatnich dwóch stuleciach, odbyła się kosztem wewnętrznej siły. Ta ostatnia nie odpowiadała nigdy sile ekspansji… Ludność kraju, nastawiona pokojowo i pracowita, dzięki swoim tradycyjnym obyczajom doszłaby w swoim czasie do ogromnej potęgi twórczej i stworzyłaby potężną prawdziwie rodzimą cywilizację, gdyby wolno jej było dysponować własną siłą na swój własny sposób dla zaspokojenia swoich potrzeb wynikających z warunków życia, którym ludność ta musi sprostaćAle niektóre kraje europejskie wręcz przez stulecia hołubiły tę wielką „przyjaciółkę”, która potem nieraz usiłowała je pogrążyć.
Jerzy Lisański przez siedem lat pływał pod brytyjską banderą; początkowo na fregacie „Luscious”, potem na okrętach bojowych „Resonable” i „Captor”. Podczas pobytu w USA został osobiście przyjęty przez prezydenta George’a Washingtona, obejrzał amerykańskie stocznie, warsztaty remontowe, a swe obserwacje i uwagi zreferował na piśmie rządowi w Petersburgu. Przebywając w Afryce Południowej i Indiach gromadził zbiory florystyczne i entomologiczne, które przekazał następnie do muzeów Cesarskiej Akademii Nauk i Uniwersytetu Petersburskiego. Jego zaś notatki geograficzne, zawierające m.in. hipotezę o wulkanicznym pochodzeniu Wyspy Św. Heleny, były wykorzystywane przez innych, tym razem wyspecjalizowanych, badaczy przyrody.
***

W przechowywanych w zbiorach archiwalnych Petersburga rękopisach Lisańskiego znajduje się mnóstwo interesujących informacji o tajemniczych okazach fauny oceanicznej, które przyszło mu spotkać. Jedną z najstarszych ryb świata jest tzw. latimeria, należąca do gatunku trzonopłetwych. Ten gatunek żył jeszcze przed 50 milionami lat, a niektórzy ichtiolodzy przypuszczają, iż ryby trzonopłetwe były przodkami kręgowców w procesie filogenezy. Wszystkie złapane dotychczas latimerie pochodzą z Kanału Mozambickiego.
Wbrew powiedzeniu, że ktoś „jest niemy jak ryba”, naukowcy stwierdzili, że nie są one wcale nieme, lecz dysponują imponującą skalą sygnałów dźwiękowych, służących do wyrażania stanów emocjonalnych oraz do komunikacji, czyli do przekazywania informacji. Makrela np. pochrząkuje jak prosię; ryba o greckiej nazwie kirys (Doradidae) wyje jak wilk; zębacz syczy jak rozgniewany kot; śródziemnomorski zaś kulbin (Sciaenidae) w zależności od nastroju i sytuacji może bzyczeć, mruczeć, parskać czy wreszcie gwizdać; a jego „rodacy” doskonale tę mowę rozumieją i adekwatnie na nią reagują.
Jeśli „podsłuchiwać” za pośrednictwem dobrej techniki elektronicznej mowę ryb, to się z łatwością dostrzeże, iż nie tylko każdy gatunek ma swój język „narodowy”, ale i każdy okaz posiada swój własny głos; co więcej, poszczególne gatunki potrafią właściwie rozumieć także język innych gatunków i reagować na informacje przez nie przekazywane. Ryby nieraz rozpoznają się według głosów, gdy drażni je zbyt chłodna lub zanieczyszczona woda, kichają, chrypią, kaszlą; i przeciwnie, z zadowoleniem postękują i błogo cmokają, gdy są z sytuacji zadowolone. A taka ryba jak Cyglossus wydobywa z siebie bogaty zestaw dźwięków przypominający basowy soiew, dźwięki harfy, organów, dzwonów. Inne znów popiskują, miauczą, szczekają, ryczą – to znaczy, że ich mowa jest podobna do językowych zachowań ssaków, ptaków, a nawet ludzi.
Zadziwiającą znakowość i symbolikę mają zachowania godowe niektórych ryb. Np. samica gębaczy zamieszkałych w Ameryce Południowej poczyna sobie z partnerem bez przesadnych ceregieli; gdy nastaje okres składania ikry, pozostawia ją byle gdzie w wodzie, licząc, że samczyk to odnajdzie i jajeczka zapłodni. Istotnie, niebawem zjawia się pan małżonek i swego obowiązku dokonuje ; następnie zbiera wszystkie zapłodnione jajeczka do swej paszczy i przechowuje tam (z nadętą i zaciśniętą gębą) do trzech tygodni, póki nie wyklują się maleństwa. Po takim poście ojciec jest wyczerpany, ale jeszcze przez pewien czas pilnuje swe śmigające w wodzie potomstwo, aby nie zostało przypadkiem przez kogoś pożarte. Matka zaś tymczasem beztrosko pływa nie zawracając sobie głowy losem dzieci – zupełnie jak niektóre ludzkie samiczki.
W rzekach Ameryki Południowej żyje gatunek ryb, którego samiczki podczas tarła wyskakują w powietrze, w locie składają ikrę na liściach roślin, następnie samce w tenże sposób dokonują zapłodnienia. Żadne wodne drapieżniki nie mogą tak zabezpieczonej ikry zjeść, a gdy wykluwają się z niej i spadają po okresie inkubacji do wody maluśkie rybki, szybko chowają się w toni wodnej i kontynuują rozwój w swym naturalnym środowisku.
Krótko mówiąc, w świecie ryb uważny obserwator odkryje dla siebie mnóstwo zachowań tajemniczych i zupełnie niewytłumaczalnych z punktu widzenia logiki ludzkiej. (Do tego tematu powrócimy jeszcze na chwilę w szkicu o Mikołaju Rudanowskim).
***

Po powrocie do Rosji w 1800 roku już doświadczony oficer brał najczynniejszy udział w przygotowaniu i organizowaniu pierwszej rosyjskiej wyprawy morskiej dokoła świata, która została urzeczywistniona pod dowództwem Johanna Krusensterna (1770–1846) w latach 1803–06 na dwóch okrętach cesarskiej marynarki wojennej. Dowódcą slupu „Nadieżda” był admirał Krusenstern, dowódcą slupu „Newa” kapitan Lisański. Załogi obu okrętów otrzymały od dowództwa różne zadania. „Newa” miała dostarczyć do faktorii w Rosyjskiej Ameryce żywność. (Alaska i liczne otaczające ją wyspy, w sumie terytoria o powierzchni około 1 600 000 kilometrów kwadratowych w okresie 1741–1867 należała do Cesarstwa Rosyjskiego, zanim została za bezcen sprzedana Stanom Zjednoczonym na 99 lat. Nawiasem mówiąc USA zrobiły wówczas kolosalny interes na rosyjskiej głupocie, gdyż same tylko wydobycie złota na Alasce uczyniło z tego kraju gospodarcze supermocarstwo. Ale w 1803 roku była to jeszcze, tak jak Kalifornia, ziemia rosyjska, a Jerzy Lisański jednym z pierwszych uczonych, którzy ja badali przy okazji wykonywania zadań o charakterze ekonomicznym, wojskowym i politycznym. Jednym zresztą z oficjalnych zadań załogi „Newy” było zbadanie kolonii rosyjsko-amerykańskich pod względem geograficznym i przyrodniczym. I wreszcie zadanie handlowe polegało na dostarczeniu z Alaski do kantonu materiałów futrzanych, zgromadzonych przez rosyjskich kupców na tym półwyspie. 26 lipca obydwa okręty wypłynęły wspólnie z portu w Kronsztadzie w kierunku Islandii i Wysp brytyjskich, a stamtąd ruszyły Atlantykiem do Wysp Hawajskich. Po pokonaniu kilku tysięcy kilometrów „Nadieżda” dokonała zwrotu i ruszyła w kierunku Kamczatki, „Nadieżda” zaś podążyła w na Alaskę, cumując w różnych miejscach jej wybrzeża w ciągu całego roku. J. Lisański i jego podkomendni wielokrotnie udawali się na ląd w celu przeprowadzania badań naukowych i gromadzenia materiałów, dotyczących zarówno fauny, flory, jak też etnografii tych terenów. W ten sposób zebrano ogromny materiał, który później, po dostarczeniu go do dyspozycji cesarskiej Akademii Nauk w Petersburgu, był przedmiotem kilkoletnich badań, opisu i systematyzacji przez grono uczonych, reprezentantów różnych dziedzin wiedzy. Podróż trzema oceanami najeżona była mnóstwem niebezpieczeństw i trudności. Pewnego razu „Newa” osiadła nawet na mieliźnie, lecz i z tej perypetii udało się wyjść obronną ręką – przede wszystkim dzięki pomysłowości, zdecydowaniu i sile woli charyzmatycznego i mądrego dowódcy.
***

Po dokonaniu zaplanowanych obserwacji hydrograficznych, astronomicznych, geologicznych, meteorologicznych, oceanograficznych, załoga „Newy” odbiła od brzegu Alaski i ruszyła w kierunku chińskiego Kantonu, gdzie już czekała na nią „Nadieżda”. Po drodze odkryto dwie nieznane przedtem nauce europejskiej wyspy, z których jedną nazwano Wyspą Lisańskiego. Dalszą część ekspedycji dokoła świata realizowano wspólnie, przemierzając szlak do wybrzeży Afryki Południowej. Po drodze uzbierano ogrom nowego materiału przyrodniczego i etnograficznego, dotyczącego najrozmaitszych wysp oceanicznych, należących po części do Wielkiej Brytanii, Francji, Holandii, Portugalii, Hiszpanii, jako przodujących mocarstw morskich tamtej epoki. W żadnym wszelako miejscu slupy cesarskie nie zatrzymywały się na postój, przerwy w podróży trwały zaledwie po parę godzin i miały na celu wyłącznie gromadzenie zbiorów naukowych.
W porcie Capetown okręty znów się rozeszły i skierowały na Rosję, ale dwoma różnymi szlakami, dokonując po drodze obserwacji nad temperaturą wód i powietrza, siłą i ukierunkowaniem wiatru i prądów morskich, gromadząc i tym razem najrozmaitsze zbiory naukowe, sporządzając mapy i wykresy ku późniejszemu użytkowaniu ich przez uczonych, polityków, wojskowych. Załoga „Newy” odkryła podczas wyprawy kilka wysp, dotąd nauce nieznanych, jak np. Cziczagowa Kruza, a jednej z nich w grupie zachodniej Hawajów nadano nazwę Wyspy Lisańskiego.
W tym czasie w prasie rosyjskiej bardzo często pisano o Krusensternie i Lisańskim jako o bohaterach narodu rosyjskiego, z których młode pokolenia powinny brać przykład. Istotnie, to, czego dokonywali ci dwaj wilcy morscy, było olśniewające, a tłum, jak pisał Astolphe de Custine w „Listach z Rosji”, lubi wysiłki, które go zadziwiają, rośnie w dumę widząc trud podejmowany dla jego olśnienia… „Newa”, nie przerywając nigdzie podróży, dotarła z Chin Południowych do Anglii. W Portsmouth, jak wspominał później Lisański, „Anglicy bardzo się interesowali okrętem rosyjskim, który jako pierwszy w dziejach żeglugi dokonał tak ważnej podróżyWypada przyznać, że Anglicy – naród nad wyraz mężny, waleczny, zaborczy, twardy i energiczny – cenią najbardziej te właśnie cechy, a przy tym są bardzo nieskorzy do pochwalania kogokolwiek prócz samych siebie. Tym cenniejszy jest ich podziw dla Lisańskiego i jego drużyny.
Jak zaznaczyliśmy powyżej, Jerzy Lisański był pod względem charakterologicznym właśnie typowym oficerem morskim XIX wieku: odważnym, mężnym żołnierzem, nie cofającym się przed nikim i przed niczym, a jednocześnie człowiekiem nie pozbawionym ani poważnych zainteresowań intelektualnych, ani dobrego wychowania i wytwornych manier. To imponowało nie tylko Anglikom, ale też – i to w pierwszej kolejności – wyrobionym kulturalnie Rosjanom. Co prawda, najzłośliwszy i najpodlejszy wróg Rosji Astolphe de Custine odnotowywał: „Jeśli duch wojskowy panujący w Rosji nie stworzył nic podobnego do naszej religii honoru, nie wynika stąd, że naród ma mniej siły, ponieważ jego żołnierze są mniej świetni niż nasi: honor jest bóstwem ludzkim, ale w życiu praktycznym obowiązek jest wart tyle co honor: to coś mniej wspaniałego, ale trwalszego, bardziej pozytywnego – mocniejszego… Moim zdaniem władza nad światem przypadnie teraz nie ludziom hałaśliwym, lecz ludziom cierpliwym. Europa może się już podporządkować tylko sile realnej; otóż siłą realną narodów jest posłuszeństwo wobec rządzącej nimi władzy, podobnie jak siłą realną wojska jest dyscyplinaOczywiście, bzdurą jest sugerowanie, że rosyjska wojskowość nie wytworzyła subkultury honoru, podobnie jak twierdzenie, że we Francji czy Anglii istniała „religia honoru” – wielokrotne bestialskie ludobójstwa popełnione przez armie tych kolonialnych mocarstw na licznych narodach Afryki, Oceanii i obu Ameryk nie mają analogii w dziejach imperializmu rosyjskiego, też rozbójniczego, ale przecież nie w takim stopniu jak zbrodnie „zachodnich demokracji”. Czyli wytykał kocioł garnkowi, a sam zakopcony… Prawdą natomiast jest, że imperia bywają dziełem wyłącznie narodów z charakterem. Charakter zaś, jak powiada Fryderyk Wilhelm Foerster, „jest jednością-skupieniem-świadomością celu. A dla Rosji i jej poddanych w XIX wieku tym celem było zbiorowe samoutwierdzenie się w skali globalnej jako jednego z supermocarstw i superetnosów, co się też w całej rozciągłości powiodło – także poprzez wybitny wkład do rozwoju nauki i kultury powszechnej. Alternatywą zresztą byłoby rozczłonkowanie państwa i zagłada tego narodu, do czego dążyły potęgi europejskie i azjatyckie, a z czego doskonale zdawała sobie sprawę elita rosyjska.I trzeba przyznać, iż dla procesu utwierdzania Rosji jako potęgi globalnej ogromne usługi wyświadczył pierwiastek polski, czy się to komuś podoba czy nie.
***

W 1806 roku wyprawa dokoła świata zakończona została ponownym przycumowaniem „Newy” i „Nadieżdy” w porcie Kronsztadu. Jej uczestników powitano z honorami; dowódcy okrętów zostali przyjęci na długiej audiencji przez cesarza i sowicie wynagrodzeni. Jerzy Lisański otrzymał m.in. order Św. Stanisława, przeznaczony dla osób polskiego pochodzenia szczególnie zasłużonych dla Imperium. Przez parę dalszych lat znakomity oficer i naukowiec odbywał służbę na okrętach Cesarskiej Floty Bałtyckiej, zanim w 1809 roku podał się do dymisji, motywując swój krok względami zdrowotnymi. Faktycznie poświęcił się w tym okresie pracy naukowej, porządkując i systematyzując liczne notatki, które poczynił był w trakcie trwania podróży dokoła świata. W 1812 roku ukazało się w Petersburgu jego dwutomowe dzieło naukowe pt. „Putieszestwije wokrug swieta w 1803, 1804, 1805 i 1806 godach na korable Newapod naczałom J. Lisianskogo, które autor opublikował własnym sumptem i sam później przetłumaczył na język angielski (1814), a które ponownie wydano w 1947 roku.
Liczne materiały rękopiśmienne tego znakomitego podróżnika i oficera morskiego dotyczące obu Ameryk, Afryki, Indii, Chin, Cejlonu nie zostały jednak opublikowane (choć były wykorzystywane przez innych naukowców) i są do dziś przechowywane w Centralnym Archiwum Rosyjskiej Akademii Nauk w Petersburgu (f. XVIII w., d. 5196). Kontradmirał Jerzy Lisański zmarł 22 lutego 1837 roku w Petersburgu. Jeden ze skalistych półwyspów na wybrzeżu Morza Ochockiego w Kraju Chabarowskim (625 km kw.) nazywa się Półwyspem Lisańskiego. Jest to teren złożony przeważnie z granitów, pokryty miejscami łupkiem cedrowym i florą tundry górzystej. Imię Lisańskiego ma też jedna z gór Sachalinu, jak też wspomniana powyżej wyspa w składzie Hawajów.

***




WŁODZIMIERZ LIPSKI


Kresowi panowie Lipscy herbu Dębno siedzieli w powiecie oszmiańskim na Wileńszczyźnie, a herbu Grabie posiadali Zaścianek Antokrewski w powiecie Wiłkomirskim. Samuel Lipski z Lipy znajdował się w 1611/12 roku wśród rycerstwa litewskiego zajmującego Moskwę. Jan Lipski, referendarz koronny, w 1633 r. podpisał konfirmację generalną króla Władysława IV. Jedna z gałęzi panów Lipskich herbu Łada posiadała tytuł hrabiów Cesarstwa Rzymskiego.
Należący do tego rozbudowanego domu szlacheckiego Włodzimierz Lipski przyszedł na świat 11 marca 1863 roku w miejscowości Samostrzelniki (Samostriły) koło miasta Równe. W 1886 r. ukończył Uniwersytet Kijowski i od 1887 był na nim zatrudniony. Podejmując liczne wyprawy badawcze, W. Lipski dokonał systematycznej regionalizacji roślinności Kaukazu oraz opublikował szereg szczegółowych, kapitalnych dzieł dotyczących botaniki, dendrologii i pomologii tego regionu: „Issledowanije Siewiernogo Kawkaza w 1889–1890 g.(1891); „Niekotoryje osobiennosti rastitielnosti Noworossijsko-Czernomorskogo okruga(1891); „Ot Kaspija k Pontu(1892); „Oczerk rastitielnosti Predkawkazja(1892); „Fłora Kawkaza(1899) i in. Uczony odkrył, zbadał i opisał mnóstwo nowych, nieznanych przed nim nauce, gatunków roślin, często nadając im nomenklaturowe nazwy na cześć wybitnych polskich i rosyjskich naukowców. Wypada bodaj podkreślić, że dzieło „Fłora Kawkaza” i uzupełnienia do niego, opublikowane w 1902 roku, stanowią do dziś podstawowe w tym zakresie źródło wiedzy. Podany tu opis 4430 gatunków świata roślinnego z komentarzem dotyczącym ich ekologii, sozologii, socjologii, geografii stanowi wzór naukowej ścisłości i kompetencji.
W latach 1890–1900 W. Lipski stał na czele kilku wypraw naukowych do gór Azji Środkowej, odkrywając szereg nieznanych dotąd nauce lodowców, lecz przede wszystkim gromadząc olbrzymie zbiory botaniczne. Wyniki tych eksploracji uczony przedstawił w kapitalnym dwutomowym dziele pt. „Gornaja Buchara”, wydanym w Petersburgu w latach 1902–1905. W zbiorowej edycji „Historiapoznania radzieckiej Azji” (Warszawa 1979, s. 209) czytamy: „W latach dziewięćdziesiątych XIX wieku W. I. Lipski zorganizował kilka dużych ekspedycji w górskie rejony Azji Środkowej (Hissar, Karategin, Darwaz). Badacz ten odkrył i opisał nowe formy lodowcowe, zebrał bogaty zielnik.Podstawowe prace Lipskiego są poświęcone zagadnieniom florystyki, systematyki oraz geografii roślin, szczególnie zajmujących areały Kaukazu, Azji Środkowej, Ukrainy i Mołdawii. Odkrył i opisał cztery nowe przebogate rodziny oraz 220 gatunków roślin, w tym licznych wodorostów Morza Czarnego oraz roślin mięsożernych różnych kontynentów.
Te ostatnie rośliny należą do nad wyraz intrygujących zjawisk przyrody; żyjąc przeważnie w środowiskach ubogich w składniki mineralne rozwinęły one w sobie zadziwiającą cechę – umiejętność zwabiania, chwytania i pożerania drobnych zwierząt. Dotychczas zbadano nieco ponad 450 gatunków tych roślin, zgrupowanych w sześciu rodzinach i występujących w różnych środowiskach na różnych kontynentach. Ustalono, iż posługują się one pięcioma instrumentami łowieckimi: pułapkami zatrzaskowymi, dzbankami i rurkami łownymi, chwytnymi lepami, pułapkami ssącymi oraz „rybackimi” koszami łownymi. Funkcjonuje to w następujący sposób: owad np. zwabiony kubkowatą formą przekształconych liści dzbanecznika, siada na brzegu, ale natychmiast ześlizguje się i wpada do dzbanka lub kubka. Topi się niebawem w cieczy z trawiącymi enzymami, znajdującej się na dnie pułapki. Stopniowo substancje pokarmowe, uwolnione z jego ciała, są przyswajane przez powierzchnię liścia. U kapturnic (Sarracenia) wieczko rurki łownej jest dodatkowo pokryte długimi włoskami skierowanymi do dołu, aby uniemożliwić wydostanie się i ucieczkę ofiary. Niektóre owady jednak, jak np. pająk Misumenops nepenthicola czy niektóre widliszki, bez trudu wchodzą i wychodzą do rurek kapturnicy, a nawet wykorzystują je we własnych celach. Wabienie owadów odbywa się za pomocą jaskrawych barw, nęcących zapachów, ponętnych form.
Dobrze znaną rośliną, posługującą się pułapką zatrzaskową jest tzw. muchołówka amerykańska (Dionaea muscipula), u której nerw środkowy blaszki liściowej stanowi jakby zawias, a odchodzące od niego w bok płaty blaszki są zakończone zębami. Trzy duże, zaopatrzone w stawową podstawę włosy czuciowe na każdym płacie uruchamiają mechanizm zatrzaskowy. Owad, dotykając jednego z włosków, pobudza mechanizm zatrzaskowy i gdy impuls elektryczny po powtórnym podrażnieniu włoska trafia do ośrodka decyzyjnego, następuje komenda i oba płaty blaszki błyskawicznie (0,2 sekundy) się zamykają nad głową ofiary. Proces trawienia może potrwać od kilku godzin do kilku tygodni, w zależności od gatunku rośliny oraz gatunku i rozmiaru zdobyczy.
Jeden z enzymów produkowanych przez dzbanecznika nazywa się nepentazą i powoduje rozpad białek na aminokwasy, stanowiące dla tej rośliny dodatkowe źródło azotu, którego często brakuje w wilgotnych środowiskach tropikalnych. Szkielet zewnętrzny owadów jest dodatkowym źródłem zdobywania azotu, ale ulega rozkładowi bardzo powoli ze względu na trwałą, prawie nierozkładalną chitynę, z której jest zbudowany.
Rurki chwytne niektórych kapturnic osiągają jeden metr wysokości, a dzbanki łowne jednego z gatunków dzbanecznika są tak duże, że często topią się w nich małe ptaki, myszy, a nawet szczury, co znamionuje wspaniałą ucztę dla mięsożernej rośliny. Pływacze (Urticularia) oraz Polypompbolyx są roślinami wód stojących, mogą być wolnopływające jak też ukorzenione, mają na nitkowatych płatkach liści gruszkowate pęcherzyki szczelnie zamknięte elastyczną klapką. Wyspecjalizowane gruczoły wypompowują większość wody z wnętrza pęcherzyka, tak, że klapka utrzymuje się w ciągłym napięciu dzięki ciśnieniu otaczającej wody. Wydzielane substancje nie tylko cementują umocowanie klapki zamykającej, ale i wabią potencjalne ofiary. Gęste szczeciny podprowadzają owada lub robaka pod klapkę, która otwiera się po potrąceniu choćby jednego włoska czuciowego: zdobycz zostaje z woda wessana do wnętrza; po czym woda jest wypompowywana, a ofiara żywcem trawiona.
Rosiczki (Drosera), drozofile (Drosophyllum) oraz tłustosze (Pinguicula) i Bylbis w celu pochwycenia owada wydzielają lepkie substancje aromatyczne. Gdy zwabiony owad ląduje na roślinie, przykleja się do czułków i dalej się trzepocząc całkowicie unieruchamia sam siebie w lepkich włoskach. Przemyślność natury jest niewyobrażalna i wprawia w zdumienie uważnego obserwatora jej cudów.
Włodzimierz Lipski był prawdziwym „world-traveller’em”, zwiedził wszystkie kontynenty, przemierzył dziesiątki krajów. Podczas tych podróży zapoznawał się m.in. ze zbiorami botanicznymi rożnych uniwersytetów oraz z ich ogrodami przyrodniczymi. Plonem tych wypraw stały się ksiązki: „Gławniejszije gierbarii i botaniczeskije uczrieżdienija Zapadnoj Jewropy(Petersburg 1901); „Botaniczeskije uczrieżdienija i sady w Jużnoj Jewropie i Siewiernoj Afrikie(Petersburg 1906); „Cejlon i jego botaniczeskije sady(Petersburg 1911); „Siewiernaja Amierika i jejo botaniczeskije sady. New-Jorkskij botaniczeskij sad (Petrograd 1915).Te publikacje także odegrały istotną rolę w procesie rozwoju w Rosji teorii i metodyki organizowania i prowadzenia ogrodów botanicznych.
Ku czci profesora Lipskiego nazwano kilkadziesiąt gatunków flory. Jedną z ciekawych roślin nazwanych „Dioscorea caucasica Lipskii, rozpowszechnionana czarnomorskim wybrzeżu Kaukazu. Należy ona do najstarszych roślin Eurazji, jest gatunkiem wijącym się, osiągającym wysokość do pięciu metrów. Część nadziemna obumiera każdego roku, a całość odnawia się z korzenia na każdą wiosnę. Pędy dioskorei zawierają hormony steroidów (cortison), które są pozyskiwane i stosowane w leczeniu schorzeń naczyń krwionośnych mózgu, nadciśnienia, arteriosklerozy, kardiosklerozy i in. Wyciąg z tej rośliny reguluje zawartość cholesterolu we krwi, łagodzi bóle i zawroty głowy, zmniejsza drażliwość, niweluje zmęczenie, pogłębia i uspokaja sen, polepsza pamięć i zdolność do pracy. W wielu krajach od dziesięcioleci cieszy się popularnością lek zw3any diosponiną, produkowany na podstawie dioskorei kaukaskiej Lipskiego, który tę roślinę i jej właściwości jako pierwszy w nauce światowej opisał, a następnie spopularyzował.
***

Okres 1894–1917 to dla profesora Lipskiego czas owocnej pracy w zakresie systematyki roślin w Petersburskim Ogrodzie Botanicznym. Publikacjami niejako podsumowującymi badania W. Lipskiego nad florą Azji Środkowej stały się kapitalne dzieła: „Gornaja Buchara” (3 tomy, 1902–05) oraz „Po gornymobłastiam Russkogo Turkiestana” (1905), zawierające nieprzebrane mnóstwo informacji o rozmieszczeniu różnych gatunków roślin na odnośnych terenach, o ich ekologii, geografii, socjologii i historii. W 1908 roku wybitny i cieszący się wówczas sławą międzynarodową uczony wydał w mieście Jurjew pełny katalog suchych roślin przechowywanych w zbiorach petersburskiego Ogrodu Botanicznego. W latach 1913–1915 ukazał się w stolicy Imperium Rosyjskiego jego obszerny słownik bio-bibliograficzny „Sankt-Pietierburgskij botaniczeskij sad za 200 let jego suszczestwowanija, dziś stanowiący rarytas księgarski bardzo wysoko ceniony przez naukowców. W 1919 roku W. Lipski został wybrany na członka Akademii Nauk Ukrainy, w 1921/22 pełnił obowiązki jej wiceprezydenta, a w okresie 1922–28 prezydenta. W 1928 obrany na członka korespondencyjnego Akademii Nauk ZSRR oraz mianowany dyrektorem ogrodu botanicznego w Odessie. Wybitny mąż nauki odszedł do wieczności w Odessie 24 lutego 1937 roku. Jego imieniem badacze różnych krajów „ochrzcili” ponad pięćdziesiąt gatunków flory.

***





KAROL MAKSYMOWICZ


Ten wybitny uczony wywodził się z rodu Maksymowiczów herbu Radwan, którzy od wieków siedzieli w województwie witebskim i połockim na Białej Rusi. (Por. Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 6, nr 609, 667). Jednak przyszedł na świat w słynnym z zakładów zbrojeniowych uralskim mieście Tuła, gdzie był zatrudniony jego ojciec, 11 listopada 1827 roku. Wykształcenie gimnazjalne zdobył w petersburskiej niemieckiej, uchodzącej za elitarną, Annenschule, studia zaś w okresie 1845–1850 kończył na Uniwersytecie Dorpackim pod kierunkiem m.in. profesora A. Bunge’go, znanego botanika i badacza Chin, Iranu, Ałtaju. W latach 1850–52 Karol Maksymowicz pełnił obowiązki dyrektora dorpackiego ogrodu botanicznego, którą to posadę objął właśnie dzięki protekcji swego nauczyciela, którego był jedynym z najzdolniejszych, najsumienniejszych, i dlatego najukochańszych, wychowanków.
W roku 1852 został zatrudniony w petersburskim ogrodzie botanicznym, gdzie m.in. prowadził rozległe badania naukowe nad roślinami egzotycznymi. Te zainteresowania doznały dodatkowego impulsu dzięki odbyciu w latach 1853–57 podróży dookoła świata na fregacie „Diana”: Kronsztad – Rio de Janeiro – Valparaiso – Honolulu – Zatoka de Castry – Kronsztad. Po powrocie K. Maksymowicz opublikował w języku niemieckim i rosyjskim kilka tekstów poświęconych egzotycznym roślinom Ameryki Południowej i wysp Pacyfiku. Prócz własnych obszernych zbiorów uczony poddał opracowaniu naukowemu i systematyzacji także przebogate kolekcje botaniczne zgromadzone przez słynnych podróżników M. Przewalskiego, M. Piercowa, G. Potanina i in. Podstawowe jego publikacje były poświęcone systematyce roślin kwiatowych, takich jak np. klon, mytnik i in. W okresie 1859–64 Maksymowicz odbył wyprawę naukową na rosyjski Daleki Wschód i do Japonii, czego skutkiem stał się długi szereg interesujących odkryć w zakresie botaniki oraz fundamentalne dzieło teoretyczne w języku niemieckim „Primitiae florae amurensis. Versuch einer FloradesAmurlandes” (1859), w którym jako pierwszy zapoznał świat nauki z roślinami dorzecza Amuru, zupełnie przedtem nieznanymi nauce europejskiej (987 gatunków), podając też mapy rozpowszechnienia takich spośród nich jak Quercus mongolica, Mackia amurensis, Iuglans mandshurica, Pyrus ussuriensis i in. Teksty naukowe tego autora są klarowne i precyzyjne, nacechowane wszelako swoistą dynamiką i obrazowością. Oto jak np. Karol Maksymowicz opisuje krajobraz dorzecza Ussuri: „Znajdujemy tutaj połączenie prawie wszystkich drzew charakterystycznych tylko dla Kraju Amurskiego: oba gatunki lipy i wiązu pospolitego, jesionu, orzechowca, Acer Mono, smukłe Acer tegmentosum o delikatnych, szerokich liściach, Rhamnus, Salix carpea, Mackia, Phellodendron i in. Zieleń jest tak gęsta, że słońce zaledwie przenika przez ten las nawet w południe. Cień i wilgoć są wzmagane dodatkowo przez podlasek, który na skraju zarośli jest gęsto przewijany rozmaitymi roślinami pełzającymi. Ten podlasek się składa z Prunus Padus, Sambucus, Syrynga, Ribes, Corylus mandshurica, Lonicera chrysantha, ciernistego Eleutherococcus; obwija go winorośl, Maximowiczia, Dioscorea i gigantyczne Rubia; im dalej, tym bardziej wnętrze lasu jest opanowywane przez rozczapierzone leszczyny, na których z reguły rozkłada swe długie plecie Actinidia Kolomikta
W 1859 roku K. Maksymowicz został obrany adiunktem Petersburskiej Akademii Nauk i ponownie udał się na ekspedycję naukową, tym razem przez Syberię do Irkucka, Zabajkala i Kraju Ussuryjskiego, a następnie do Japonii. W Kraju Kwitnącej Wiśni bawił ponad pięć lat, aż do pierwszych miesięcy 1864 roku, gromadząc tam przede wszystkim materiał florystyczny. Trasa podróży przebiegała z grubsza według linii: Irkuck – rzeka Szyłka – Amur (do Błagowieszczeńska) – ujście rzeki Sungari – rzeka Ussuri (1859); Nikołajewsk – Chabarowsk – rzeka Ussuri – góry Sichote Aliń – zatoka św. Olgi – wybrzeże Pacyfiku – Hakodate (1860). Cały rok 1861 Maksymowicz poświęcił badaniu wyspy Hakodate i jej otoczenia; lata zaś 1862 i 1863 spędził na wyspie Honsiu (w okolicach Jokohamy) oraz Kiusiu (okolice Nagasaki). Praca naukowa była silnie utrudniana przez przepisy prawa japońskiego, zakazującego Europejczykom wstępu do większości prowincji tego imperium.
Droga powrotna do Petersburga (1864) prowadziła koło wybrzeży Afryki Południowej (przylądek Dobrej Nadziei), przez wyspy Atlantyku do Londynu i dalej do Bałtyku. Po drodze uczony zgromadził dodatkowo przebogate zbiory botaniczne (w tym żywe rośliny), pięć dużych skrzyń z nasionami, około 800 gatunków roślin (przeważnie po kilka egzemplarzy każdego gatunku). Szczególnie imponujące były jednak zbiory japońskie. Te kilka lat pozwoliły Maksymowiczowi zostać najbardziej kompetentnym specjalistą w zakresie florystyki Wysp Japońskich, któremu to działowi botaniki poświęcił szereg pionierskich tekstów. Odtąd przez ponad ćwierć wieku uchodził za najwybitniejszego na świecie znawcę tego tematu. W latach 1866–76 ukazało się w dwudziestu częściach wielkie dzieło K. Maksymowicza „Diagnoses breves plantarum novarumJaponiae et Mandshuriae; a w latach 1977–88 „Diagnoses plantarum novarum asiaticarum. W roku 1883 ogłosił „Oczerk rastitielnosti wostocznoj Azji, zaś w 1889 – „Flora tangutica, sive Enumeratio plantarum regionis Tangu (Amdo) provinciae Kansu, nec non Tibetiae praesertim orientali – borealis atque Tsaidam.
Jeśli chodzi o florę Japonii, to Maksymowicz był w tej mierze autorem co najmniej dwu ważnych koncepcji. Dowiódł mianowicie, że flora tego wyspiarskiego kraju wcale nie różni się tak zasadniczo, jak dotąd uważano, od roślinności kontynentu azjatyckiego, w tym przede wszystkim Chin, oraz po drugie, że flora Japonii i Syberii jest w wielu przypadkach tożsama. Uczony dokonał m.in. systematyzacji gatunku orchidei, bardzo popularnej na Dalekim Wschodzie rośliny. [Nazwa łacińska orchidei „Orchidaceae” znaczy dosłownie „jądra męskie” (z greckiego „orchis” – jądro) ze względu na węzły korzeniowe przypominające swym wyglądem właśnie tę część ciała; w starożytności wierzono, iż rośliny te są potężnym afrodyzjakiem].
Zaznaczmy, że w Kraju Kwitnącej Wiśni publikacje naukowe Karola Maksymowicza są wysoko cenione dotychczas, a ich autor jest uważany za klasyka florystyki japońskiej. Jako ostatnie za życia uczonego opublikowano jego „pieśń łabędzią”: „Enumeratio plantarum hucusque in Mongolia nec non adjacente parte Turkestaniae Sinensis lectarumoraz „Piereczeń rastienij Mongolii i prilegajuszczej czasti Kitajskogo Turkiestana. Wiadomo, że badacz nosił się z zamiarem przygotowania wielkiego dzieła syntetycznego o florze Azji i gromadził do niego materiały przygotowawcze; nie zdążył jednak tego pomysłu uskutecznić.
W 1870 roku Karol Maksymowicz został mianowany, jak się okazało, na wiele lat, dyrektorem Muzeum Botanicznego Cesarskiej Akademii Nauk w Petersburgu. Publikował w tym czasie teksty naukowe w języku rosyjskim, angielskim, łacińskim, francuskim, niemieckim. Cieszył się sławą światową jako najwybitniejszy florysta tego okresu; na jego cześć nazwano szereg roślin Dalekiego Wschodu i Syberii, jak np. „Cerasus Maximowiczii”, jedną ze słynnych w Japonii, Chinach i Rosji odmian wiśni, lub czeremchę „Prunus Maximowiczii” czy syberyjską roślinę wijącą się „Maximowiczia chinensis”.
Profesor Karol Maksymowicz zakończył swe pracowite życie 4 lutego 1891 roku w Petersburgu. Jego przyjaciel, także wielki uczony, akademik P. Siemionow-Tian-Szanskij we wspomnieniach o swym koledze napisał: „Maksymowicz nie był tylko uczonym gabinetowym, posiadającym ogromną erudycję, ale też wiele i owocnie pracował we wspaniałej świątyni przyrody; był człowiekiem wszechstronnie wykształconym, znakomitym podróżnikiem obdarzonym szerokim, jasnym poglądem na świat, niezmordowanym pracownikiem, dokładnym i skrupulatnym… Jakakolwiek domieszka małostkowej miłości własnej była mu zupełnie obca. Zawsze zrównoważony, opanowany, spokojny i łagodny w obcowaniu, spolegliwy opiekun dla początkujących naukowców – pozostawił w sercach tych wszystkich, którzy go znali, wspomnienie niezatarte
***

W tekstach naukowych i w zachowanej korespondencji tego wnikliwego badacza znajdujemy szereg rozważań z dziedziny filozofii przyrody, nie mówiąc o bardzo ciekawych informacjach dotyczących  różnych reprezentantów świata roślinnego. Trudno się temu dziwić, nawet bowiem dzisiaj, gdy wielu się wydaje, że wszystko o roślinach już zostało poznane i powiedziane, nauka odkrywa w ich ekosystemie wciąż nowe fascynujące zjawiska. Przypomnijmy, że w tradycji jogińskich nauk Indii od dawna wiedziano – jak pisze Ramacharaka w dziele „Filozofia jogi” – że  „pewne wyższe rodzaje roślin zdają się nawet posiadać swego rodzaju zarodkową świadomość”…
Pod koniec XVIII wieku Luigi Galvani (1737–1798) ustalił, iż żywe komórki reagują na oddziaływanie na nich prądem elektrycznym. To odkrycie pozwalało też przypuszczać, że tkanki organiczne potrafią nie tylko przewodzić prąd, ale też go wytwarzać. Późniejsze badania potwierdziły, że istotnie tak jest, że komórki układu nerwowego są minigeneratorami elektryczności i mogą produkować rozmaite prądy np. reagując na podrażnienie mechaniczne, chemiczne, świetlne, zapachowe i in. Powstała nowa dziedzina wiedzy, zwana elektrofizjologią, a badająca procesy elektryczne i szerzej energetyczne, zachodzące w żywych organizmach. Nowoczesna aparatura badawcza pozwala dokładnie mierzyć pola elektryczne i magnetyczne zwierząt, ludzi, roślin, jak też poszczególnych ich części i organów. Wzmacniacz sondujący pozwala usłyszeć energetyczny „chór” lasu, boru oraz osobnych drzew i krzewów. Ustalono, że każdy gatunek flory oraz każdy jej okaz jest otoczony jak aurą własnym specyficznym polem elektromagnetycznym, z którego można wiele o jego gospodarzu się dowiedzieć. Okazuje się, iż zielone organizmy potrafią nie tylko „mówić”, ale wręcz „krzyczeć”, np. w sytuacji zagrożenia pożarem. Latorośl żyta, jeśli jej korzeń zanurzyć na chwilę w gorącej wodzie, dosłownie „jęczy” z bólu, a te „jęki” – choć na zewnątrz roślinka wciąż wygląda spokojnie i normalnie – bez trudu odnotowuje oscylograf elektroniczny, rejestrujący zmiany pola elektromagnetycznego rośliny. Kaleczona lub zabijana roślina natychmiast reaguje „płaczem” elektroenergetycznym na swe cierpienie; natomiast jej wygląd dopiero później zaczyna się zmieniać (następuje uwiąd i wyschnięcie), gdyż proces przemiany materii jeszcze nieco trwa na mocy siły bezwładu.
Starożytni filozofowie i uczeni często wyznawali hilozoizm, czyli naukę, której rdzeń stanowiło przekonanie, iż wszystko, co istnieje, jest ożywione i posiada duszę; lecz poziomy rozwoju tej duszy miały być różne: najniższy miały minerały i kamienie, nieco wyższy – rośliny, jeszcze wyższy – zwierzęta, a wcale wysoki – ludzie, najwyższy zaś – bogowie. Wszystko więc – jak mniemano – co istnieje i żyje na ziemi, czuje, myśli, spostrzega, rozumuje, cierpi, raduje się lub martwi, w zależności od okoliczności. Dotyczyć to miało w sposób oczywisty także roślin. Późniejsza nauka odrzuciła te wyobrażenia jako wytwór rzekomo prymitywnej świadomości i traktowała przyrodę po prostu jako nieuduchowiony przedmiot. Jednak w 1965 roku uczony amerykański K. Bakster przeprowadził szereg wymyślnych badań laboratoryjnych, które dały zastanawiające wyniki. W jego pracowni ustawiono kilkadziesiąt doniczek z rozmaitymi roślinami, do których podłączono czułą aparaturę, odnotowującą pola i prądy elektromagnetyczne w liściach, korzeniach, łodygach roślin. W eksperymencie brali udział dwaj mężczyźni, z których jeden odgrywał rolę „kata”, przypalał, kłuł, łamał gałązki, odrywał liście roślin; drugi przeciwnie – polewał je, leczył rany, życzliwie z nimi rozmawiał i gładził. Mężczyźni po kolei wielokrotnie wchodzili do pokoju, a każdy robił to, co do niego należało na mocy planu doświadczenia. Po zaledwie kilkakrotnym (z przerwami) powtórzeniu eksperymentu rośliny już umiały rozpoznawać tych ludzi: gdy do pomieszczenia wchodził „kat”, kilkanaście czujników rejestrowało istną burzę elektromagnetyczną w roślinach – tak, jakby wpadały one w stan szoku; gdy zaś zbliżał się do nich „spolegliwy opiekun”, uspokajały się, a ich aktywność energetyczna spadała i wyrównywała się.
W dalszym ciągu doświadczenia K. Bakster kazał zarówno „dręczycielowi”, jak i „opiekunowi” po prostu zbliżać się (do innych już roślin) i w napięciu myśleć i wyobrażać, że jeden z nich kruszy i łamie rośliny, inny zaś je pieści, gładzi i pielęgnuje. Okazało się, że rośliny potrafiły odczytywać same intencje i zamiary człowieka! Uczony tedy odnotował w dzienniku eksperymentu: „Rośliny są zdolne do rejestrowania specyficznych drgań elektromagnetycznych, a nawet do odcyfrowywania myśli i intencji człowieka!Zważywszy, że procesy myślowe są procesami przepływu energii, nie powinno to zaskakiwać. Przecież także zwierzęta i ludzie są zdolni do instynktownego (intuicyjnego) rozumienia siebie nawzajem.
W okresie późniejszym naukowcy japońscy, francuscy, czescy, rosyjscy, indyjscy przeprowadzili z pomocą techniki komputerowej szereg dalszych wymyślnych a subtelnych doświadczeń z roślinami (krzewami, drzewami, grzybami i in.) oraz niezbicie ustalili, iż rośliny są niezwykle złożonymi organizmami, posiadającymi mięśnie, układ nerwowy, inteligencję, pamięć, a nawet preferencje muzyczne; że mogą zapadać na schorzenia przeziębieniowe, układu trawienia, czy onkologiczne i cierpiącymi z tego powodu. Amerykanin E. Davies ustalił, iż rośliny potrafią posługiwać się na dość dużą odległość jonowymi przekazami informacji, choć mechanizm tego procesu dotychczas wyjaśniony nie został. Jak tylko np. złośliwa gąsienica zaczyna gryźć jeden z listków pędu pomidora, inne liście – jak też inne krzaki – zaczynają natychmiast produkować proteinazę, która utrudnia, a nawet uniemożliwia drapieżnikowi proces trawienia. Przypuszcza się, że jednocześnie zaatakowane rośliny wysyłają w przestrzeń elektryczne i chemiczne sygnały z prośbą o pomoc, które ściągają w to zagrożone miejsce określone gatunki ptaków i owadów, chętnie żywiących się danymi gąsienicami.
Rosyjscy badacze I. Gunar i N. Seczenow ustalili, że najważniejszą rolę – serca i mózgu jednocześnie – odgrywa u roślin szyjka korzenia, która jest zdolna pulsować, zmieniać swa objętość i to ona właśnie wysyła informacje o swym stanie do innych roślin tegoż gatunku w kierunku prostopadłym do łodygi i szyjki korzenia swych współbraci. W świecie roślin, tak jak w ludzkim, trwa nieustający proces wytwarzania i wymiany informacji, tak iż poetycka metafora o tym, że las szepce, mówi, śpiewa, płacze, zawodzi – okazuje się być po prostu pozytywnym opisem rzeczywistości materialnej.
Rośliny oczywiście nie posiadają takich wyspecjalizowanych zmysłów, jak ludzie, czy identycznego ze zwierzęcym układu nerwowego, tym nie mniej zdolne są do odczuwania i do adekwatnego reagowania na zmiany zachodzące w środowisku zewnętrznym. Są też bardzo uważnymi obserwatorami tego, co się wokół nich dzieje. Co więcej, są bardzo wrażliwe i delikatne. Naukowcy w USA wielokrotnie powtórzyli następujące doświadczenie. Obok doniczki z filodendronem, na którego liściach umocowano czujniki, ustawiono nieduży pojemnik z wrzątkiem, do którego wrzucano od czasu do czasu żywą krewetkę, która w męczarniach umierała w gorącej wodzie. Odnośna aparatura rejestrowała bez przerwy pole elektryczne filodendronu i kreśliła jego częstotliwość na taśmie. Okazało się, że w chwili, gdy krewetka wpadała do wrzątku i agonizowała, roślina reagowała na jej śmierć gwałtownym wybuchem negatywnych „emocji”, prawdopodobnie „do głębi serca” przejmując się tym, co się działo obok niej. To było zadziwiające: jak jedna z form życia odczuwa empatię i współczucie z zupełnie inną jego formą! Ale skoro nie dziwimy się, że dziecko płacze z powodu zgonu ukochanego kotka lub pieska, dlaczego mamy się dziwić, że filodendron martwi się i emanuje spotęgowaną negatywną energię z powodu śmierci krewetki?
Inne badania niejednokrotnie wykazały, że rośliny potrafią odczytywać myśli i zamiary ludzi, że przeżywają głębokie uczucie lęku (świadczy o tym gwałtowny wzrost napięcia ich pola elektromagnetycznego) w chwili, kiedy ktoś się zbliża do nich z zamiarem ich ścięcia czy złamania. Rośliny doniczkowe reagują także na chorobę lub zły nastrój pani domu, współprzeżywają z nią odnośne stany psychiczne. Jak twierdzi członek Rosyjskiej i Nowojorskiej Akademii Nauk profesor Aleksander Dubrow, wybitny specjalista w zakresie tzw. „biokomunikacji komórkowej”, rośliny potrafią komunikować się między sobą i często usiłują także nawiązać kontakt informacyjny z ludźmi. W każdym bądź razie adekwatnie reagują na stany emocjonalne, na zamiary, uczucia, myśli, intencje i postępki zarówno ludzi, jak też zwierząt i innych roślin.
Profesor botaniki z Niemiec Rudolf Steiner w swej monografii (1989) o agronomii biodynamicznej twierdzi, że rośliny doskonale wyczuwają nastroje ludzi i zawsze płacą dobrem za dobro. Rozmawiając czule z roślinami ten uczony potrafił, jak sam wyznaje, wyhodować okazy kapusty ważące do 43 kilogramów, oraz czterokilogramowe główki cebuli. Jak wiadomo zresztą, dawni Aztekowie i Majowie stosowali skutecznie rozmaite zabiegi rytualne (zaklęcia, tańce itp.), jakoby zrozumiałe dla roślin, aby zwiększyć ich urodzajność. Grupie uczonych amerykańskich udało się ostatnio za pomocą sugestii i innych oddziaływań psychodelicznych wyhodować szereg mutantów: przeźroczyste wiśnie, gigantyczne śliwki, mocno pachnące lilie. Prawie wszystkie amerykańskie podręczniki z zakresu sadownictwa i ogrodnictwa zalecają swym czytelnikom, aby pielęgnowali swe rośliny ze szczerą miłością, delikatnie z nimi rozmawiali, chwalili je, a nawet mówili im komplementy. Ma to ponoć wywierać korzystny wpływ na rozwój ich „podopiecznych”. Naukowcom z USA udało się ustalić z użyciem psychogalwanometrów i emocjonometrów, że rośliny mają pamięć, że są wrażliwe na muzykę (podobnie jak zwierzęta lubią klasyczną i łagodną, preferując poszczególne utwory A. Vivaldi’ego, J. S. Bacha, J. Ph. Rameau, P. Czakowskiego, M. Ravela), a doznają przykrości i rozstroju fizjologicznego na skutek słuchania „ciężkiego metalu” czy innej głośnej, spazmatycznej, atonalnej i nieharmonijnej muzyki „nowoczesnej”. Bardzo indywidualnie odbierają miłość i nienawiść, bezbłędnie rozróżniają uczucia szczere i udawane. Astryd Esser i Thomas Enter w 1995 roku opublikowali wyniki swych badań, w których twierdzą, że nasi „zieleni bracia” potrafią rozpoznawać nastrój swego gospodarza i jego stany psychiczne na odległości nawet do 200 km. Późniejsze badania wspomnianego powyżej profesora A. Dubrowa wykazały, iż praktycznie rzecz biorąc komunikacja biokomórkowa między roślinami a ludźmi odbywa się automatycznie i na dowolną odległość, jakby na zasadzie porozumiewania się za pośrednictwem telepatii czy telefonu komórkowego.
Także pamięć i swego rodzaju zdolność do „rozumowania” nie są roślinom obce, ich pole elektromagnetyczne zmienia się adekwatnie do zmian zachodzących w otoczeniu. Drzewa w sadzie natychmiast reagują radośnie na fakt pojawienia się koło nich troskliwego gospodarza i poeci wcale się nie mylą, gdy przypisują np. lipom czy jabłoniom te czy inne cechy antropomorficzne. Badania laboratoryjne wykazały, iż u roślin można wyrobić swoiste odruchy warunkowe; zresztą w warunkach naturalnych tzw. mięsożerne rośliny w sposób celowy i racjonalny reagują na sytuację, gdy kolejna ofiara przykleja się do ich liścia czy kwiatu. Liczne rośliny też otwierają swe kwiaty na promienie słoneczne, a zamykają, gdy nadciąga deszcz lub zapada zmrok, aby się chronić przed ewentualnym uszkodzeniem. Inne czynią odwrotnie, zależnie od swego programu życiowego. Wiele roślin reaguje na dotyk natychmiastową zmianą potencjałów elektrycznych na powierzchni swej „skóry”, dokładnie tak, jak to czyni np. skóra dłoni człowieka. Impulsy elektryczne w roślinach są uderzająco podobne do impulsów nerwowych w organizmach zwierzęcych i ludzkich, a ich stosunki z otoczeniem są – wbrew pozorom – nader skomplikowane i wypełnione ogromem najrozmaitszych przeżyć i odczuć. Rośliny mają rozwinięte zmysły, potrafią informację odbierać, gromadzić, przechowywać, przekształcać i przekazywać. Jak już zaznaczyliśmy powyżej, korzenie są podobne pod względem funkcjonalnym do roli mięśnia sercowego, potrafią się ściskać i rozszerzać. Stanowią jakby ośrodek napędowy całego organizmu; są bardzo wrażliwe na uszkodzenia, po ich silnym zranieniu lub zniszczeniu ulega zagładzie cała reszta organizmu.
***

Wszystko, cośmy wyłuszczyli powyżej, wykazuje, jak fascynujący jest świat flory, jak niezwykłe kryje w sobie tajemnice i jak interesujące jest ich poznanie, rozpoczęte w epoce Teofrasta, kontynuowane w czasach średniowiecza, a szczególnie intensywne od XIX wieku, kiedy to tacy fanatycy nauki jak Karol Maksymowicz dokonali ogromnej pracy w zakresie systematyki roślin. Wypada jeszcze raz zaznaczyć, że nasz rodak jest w Krainie Wschodzącego Słońca zupełnie oficjalnie uważany za klasyka nauki japońskiej, wydano tam zbiór jego dzieł, nazwano jego imieniem szereg ulic, szkół, zakładów naukowych, – dokładnie tak, jak na rosyjskim Dalekim Wschodzie.

***





JERZY WYSOCKI


Pochodził z czernihowskiej gałęzi słynnego rodu staropolskiego panów Wysockich herbu Kolumna. Urodził się w miejscowości Nikitówka powiatu głuchowskiego 7 lutego 1865 roku. Nauki średnie rozpoczął w Głuchowie, a kończył w szkole realnej w Moskwie, dokąd przenieśli się jego rodzice. Tutaj też w 1886 roku wstąpił na studia do Piotrowskiej Akademii Rolniczej, wykazując duże zainteresowanie dla zagadnień botaniki, leśnictwa i gleboznawstwa.
***

Najbardziej wszelako fascynowała młodego człowieka dendrologia, stanowiąca do dziś frapujący przedmiot badań naukowych. Na kuli ziemskiej wegetuje około 30 tysięcy gatunków drzew. Arystoteles (384–322 p.n.e.), jeden z pierwszych w Europie badaczy flory, w dziele „O roślinach” pisał: „Drzewo ma w sobie trzy siły, z których jedna pochodzi od pierwiastka ziemi, druga od pierwiastka wody, trzecia od pierwiastka ognia. Opisowi działania tych sił, jak też innych aspektów dendrologii, genialny Grek poświęcił szereg interesujących rozważań. Przez następne 2,5 tysiące lat wielu innych uczonych mężów dokładało swe własne cegiełki do gmachu nauki i badało coraz to nowe aspekty świata roślin. Jednym z nich był właśnie Jerzy Wysocki. Od wczesnych lat życia fascynował się cudownym światem roślin, postrzegając go trafnie jako jeden z najwspanialszych „cudów natury”. Mógłby napisać o lesie jak poeta Józef Baran:
jakby wesele zastygło
w korowodzie szalonym
tanecznicy zbici ciasno
współobjęci wierzchołkami

raptowna cisza ale po muzyce
jeszcze wyciekającej strumykiem
niczym z przewróconego naczynia
z zaklętych rąk muzykantów

(a może to rozpuszczone włosy panny młodej
strumienią się pierwszym uniesieniem ślubnym
w tym uniesieniu zielonym las trwa)
na wszystko zarzucona pajęczyna tajemnicy

Profesorami J. Wysockiego podczas studiów lasoznawczych byli m.in. znakomici naukowcy o rozgłosie europejskim M. Turski i K. Timiriaziew. Jak to często się zdarza w przypadku uzdolnionych młodzieńców, także i on miał rozległe, wszechstronne zainteresowania w dziedzinach, które nie należały bezpośrednio do jego specjalności; chętnie czytywał literaturę piękną, dzieła z zakresu historii, filozofii, psychologii. Studia zresztą rychło dobiegły końca i młody specjalista rozpoczął swą pierwszą pracę w charakterze taksatora lasów w miasteczku Berdiansk, gdzie się znajdował zarząd tamtejszego leśnictwa. Miejscem pracy stał się duży masyw sztucznego lasu zasadzonego na terenie 1 800 hektarów.
Były tu duże możliwości prowadzenia obserwacji przyrody i naukowych nad nią badań. W ciągu kilku kolejnych lat J. Wysocki kierował także zalesianiem obszernych pasów terenu nad rzeką Suchą Wolnowachą. Zainteresowania zaś naukowe młodego badacza okazały się wszechstronne: las, ugory stepowe, pola, klimat, gleba, mikroklimat w poszczególnych partiach lasu, drzewa i krzewy, trawy, zwierzęta ziemne, dżdżownice, zjawisko dziczenia lasu, wpływ stepu na las – wszystkie te rozmaite przedmioty i zjawiska trafiły więc pod przysłowiowe „szkiełko” pana Jerzego. Szczęśliwy zaś zbieg okoliczności sprawił, iż w tym ważnym okresie swej działalności początkujący naukowiec mógł współpracować ze znakomitymi i doświadczonymi uczonymi, jak W. Dokuczajew, G. Tanfiliewa, G. Morozowa. W okresie 1899 – 1904 Wysocki pełnił obowiązki dyrektora Maryupolskiego Leśnictwa Doświadczalnego, co tworzyło możliwość prowadzenia badań naukowych w zakresie fenologii, gleboznawstwa, geografii flory.
Pierwszymi jego publikacjami były artykuły naukowe: „Rastirielnost’ Wieliko – Anadolskogo uczastka(1898); „Biołogiczeskije, poczwiennyje i fenołogiczeskije nabludienija i issledowanija w Wieliko-Anadole 1892–1893 g.(1901); „Lesnyje kultury w Maryupolskom Opytnom Lesniczestwie, 1886–1900(1901); „O naucznych issledowanijach, kasajuszczichsia stiepnogo lesorazwiedienija(1901); „Stiepnoj illuwij i struktura stiepnych poczw(1901). Już w tym wczesnym okresie swej twórczości naukowej młody uczony sformułował doniosłą ideę o dodatnim wpływie ochronnych pasów leśnych na wilgotność, a więc i na urodzajność gleby. Doszedł też do wniosku, że, jak pisał: „Badanie lasu, jego struktury, jego życia w oderwaniu od jednoczesnego badania środowiska otaczającego byłoby czymś jałowym i bezcelowym; byłoby to badanie czegoś nierealnego, albo już nieżyjącegoW okresie lat 1904–13 Jerzy Wysocki był pracownikiem Departamentu Lasów w Petersburgu i należał do ścisłego grona osób, kierujących tą dziedziną gospodarki w Cesarstwie Rosyjskim; nadal jednak wiele czasu poświęcał badaniom naukowym, wiele podróżował, regularnie pisywał do czasopism „Lesnoj Żurnał”, „Poczwowiedienije, Mir Bożyji in.Niejednokrotnie udawał się na ekspedycje naukowe nad Wołgę, do guberni samarskiej i tulskiej, na tereny nadkaspijskie. Opracowywał przede wszystkim zagadnienia związane z cyrkulacją wilgoci w glebie, lasach i stepach; sformułował teorię o transgresyjnym wpływie lasów na klimat, o impulweryzacji soli z atmosfery do gleby, o wypasowej degresji roślinności, o ruchach soli w glebach.
W tym okresie opublikowano szereg jego nowatorskich tekstów naukowych, jak np.: „Mikoryza dubowych i sosnowych siejancew(1902); „O stimułach, priepiatstwijach i problemach razwiedienija lesa w stiepiach Rossii(1902); „O wzaimnych otnoszenijach mieżdu lesnoj rastitielnostju i włagoju, preimuszczestwienno w juzno-russkich stiepiach(1904); „O kartie tipow miestoproizrastanija(1904); „K woprosu o wlijanii lesa na nadziemnuju włażnost’ w Rossii(1905); „Glej(1905); „Poczwienno-botaniczeskije issledowanija w jużnych Tulskich Zasiekach(1906); „Ob oroklimaticzeskich osnowach kłassifikacji poczw(1906); „Ob usłowijach lesoproizrastanija i lesorazwiedienija w stiepiach Jewropiejskoj Rossii(1907); „O lesorastitielnych usłowijach rajona Samarskogo Udielnogo Okruga(1908); „Buzułukskij bor i jego okrestnosti(1909); „Poczwoobrazowatielnyje processy w pieskach(1911); „Lesnyje kultury stiepnych opytnych lesniczestw(1912); „O dubrawach w Jewropiejskoj Rossii(1913). Jerzy Wysocki był również autorem szeregu tekstów popularnonaukowych, w których opisywał społeczne znaczenie lasów jako miejsc rekreacji ludności, podkreślał korzystny wpływ mikroklimatu leśnego i samych drzew na zdrowie i samopoczucie ludzi.
***

Co prawda, już starożytni Grecy i Celtowie posiadali dość szczegółową wiedzę o tym, iż w drzewach tkwią potężne zasoby energii życiodajnej, której moc jest taka, że potrafi nawet uleczyć niektóre schodzenia, ale prawdziwa sylwioterapia (czyli drzewolecznictwo) jako nauka ukształtowała się dopiero w XX wieku. Swą zaś rolę w tym procesie odegrali oczywiście tacy botanicy, gleboznawcy i dendrolodzy jak Jerzy Wysocki. Obecnie wiadomo niemal każdemu, że soki krążące w pniach i konarach stanowią krwiobieg rośliny, niosący ze sobą życie i energię. Każde drzewo oddziałuje inaczej, jedno łagodzi dolegliwości reumatyczne, inne bóle głowy czy bezsenność. Aby otrzymać jak najwięcej sylwioterapeuci radzą oprzeć się o pień plecami i próbować objąć go w ten niezręczny sposób; inni piszą, że można po prostu objąć drzewo w tradycyjny sposób i przytulić do niego ciało i głowę. Teksty z tej gałęzi lecznictwa podają często konkretne informacje, dotyczące właściwości energetycznych tych czy innych gatunków roślin.
Tak np. brzozę cechuje potężna siła witalna; jest ona w stanie rozbudzić w człowieku intuicję, dodać pozytywnej energii i takiegoż nastroju. Czerpiąc moc z tego drzewa, stojąc pod nim znacznie łatwiej rozstrzygniemy swe problemy, znajdziemy wyjście z trudnej sytuacji, odkryjemy nowe możliwości działania, nauczymy się odróżniać wrogów od przyjaciół, usprawnimy funkcje nerek.
Z kolei buk ma pomagać przy stresie i złym krążeniu krwi. Jest to również bardzo silne pod względem energetyki drzewo, emanujące swą moc nawet na odległość do 15 metrów od pnia. Spacer po lesie bukowym wypłukuje z mózgu złe wspomnienia, podnosi umiejętność koncentracji, dodaje odporności na stresy, powoduje pozytywne zmiany w układzie krążenia, harmonizuje biorytmy organizmu, łagodzi bóle głowy.
Czarny bez – jeśli wierzyć sylwioterapeutom – wzmacnia system immunologiczny i odświeża, dodaje odwagi do stawiania czoła przeciwnościom losu i przeciwnikom, odmładza wygląd zewnętrzny. Napar z liści czarnego bzu jest dobry na grypę.
Dąb, ze względu na swą niezwykłą moc i długowieczność, uchodzi za drzewo królewskie. W dawnych czasach czczono go jako najpotężniejszą emanację boskich sił i symbol wieczności. To drzewo ma uaktywniać układ limfatyczny i krwionośny, wzmacniać energię i wiarę w siebie, regenerować siły po jakimś długotrwałym wysiłku czy wyniszczającej chorobie, sprzyjać doskonałej koncentracji i skupieniu procesów mentalnych. 10 minut spaceru dziennie pośród tych drzew doskonale poprawia zdrowie i samopoczucie. Wywar z kory dęby działa przeciwbiegunkowo, odkażająco, analgetycznie, jak też wzmacnia włosy.
Jarzębina znowuż dodaje woli życia i działania, oczyszcza psychikę i organizm z niepotrzebnego i toksycznego balastu. Herbatka z owoców jarzębiny jest bogata w witaminy i mikroelementy, działa odkażająco i bakteriobójczo, czyści wątrobę, nerki i śledzionę.
Jodła, tak jak dąb, od niepamiętnych czasów była symbolem mocy i siły życia. Z jej pnia, igieł i żywicy już w czasach najdawniejszych produkowano leki, skuteczne na przeziębienia, zapalenia , ropnie, bóle reumatyczne. Kontakt z jodłą usuwa zazdrość i pesymizm, czyni troski i niepokoje mniej dolegliwymi, a przyszłość pozwala spostrzegać w bardziej optymistycznej perspektywie.
Kasztan ma w szczególnie skuteczny sposób koić wzburzenie wewnętrzne. Z jego gałązek, kory i owoców produkuje się szereg leków antyciśnieniowych, przeciwhemoroidalnych, łagodzących kaszel, pomagających przy zaparciach.
Lipa jest drzewem niezwykle przyjaznym dla człowieka, co odnotowali nawet poeci, uśmierza stany niepokoju i pesymizmu, dodaje pewności siebie w miłości, harmonizuje uczucia i myśli. Napar z jej liści i kwiatów zmniejsza ataki kaszlu, katar, bronchit.
Olcha, jeśli wierzyć pradawnym przekazom kultury ludów germańskich i bałtyckich, ma właściwości mistyczne, rozwija myślenie metafizyczne i potęguje poziom uduchowienia. Kontakt z nią jest jednak korzystny wyłącznie dla osób o silnym intelekcie, usposobieniu filozoficznym i skłonnościach do mistycyzmu. Inspiruje ona głębokie rozmyślania, rozwija umiejętności jasnowidzenia i przewidywania. Przebywanie jednak w jej sąsiedztwie osób „prostych”, zwykłych, praktycznych, przyziemnych może być dla nich nie tylko przykre, lecz nawet niebezpieczne.
Sosna łagodzi wewnętrzne napięcie, ataki gniewu i złość, dlatego przechadzka po sosnowym lesie jest szczególnie kojąca, a także kurująca choroby przeziębieniowe. Energia sosen działa na odległość do pięciu metrów; mikrocząsteczki ich żywic poprawiają krążenie krwi, uspokajają nerwy, przywracają dobre samopoczucie.
Wierzba pogłębia aktualny nastrój człowieka, dlatego najlepiej nie zbliżać się do niej w stanie depresji, lecz tylko w dobrym humorze, który zostanie w ten sposób wzmocniony. Jak twierdzą terapeuci, wierzba wpływa mobilizująco na dzieci, przejaśnia umysł; herbata z jej kory lub liści jest dobra przy różnych stanach neurologicznych.
Wiśnia jako drzewo ma być swego rodzaju afrodyzjakiem, wypromieniowuje bowiem energię potęgującą erotyzm i impulsy miłosne. W okresie kwitnienia wiśni dobrze jest znaleźć się razem ze swą ukochaną w pobliżu tego drzewka i pobyć tam przez choćby kilka minut. Ponoć po powrocie do domu igraszki miłosne nie będą miały końca. Wiśnia ma też pomagać przy różnego rodzaju blokadach seksualnych; wystarczy kilkominutowy codzienny kontakt z nią w ciągu tygodnia, aby wszystko się uporządkowało.
Sylwioterapia mówi też o wielce korzystnym oddziaływaniu na fizjologię i psychikę człowieka takich drzew jak jabłoń czy klon, ostrzega natomiast przed osiną, a dalsze badania w tej dziedzinie z wykorzystaniem techniki komputerowej i nowoczesnych metod naukowych trwają w wielu krajach świata.
***

Nawet jeśli niekiedy można mieć wątpliwości co do konkretnych cech „charakterologicznych”, skrótowo powyżej przedstawionych, a w takiej właśnie postaci opisywanych we współczesnej literaturze sylwioterapeutycznej, to przecież przekonać się o tym, iż przechadzka po lesie czy parku doskonale wpływa na nasze samopoczucie, jest bardzo łatwo. Dlatego też Jerzy Wysocki był orędownikiem najczęstszego kontaktu między światem drzew a człowiekiem i czynił wszystko, co w jego mocy, by chronić las przed ludźmi ograniczonymi i chciwymi, traktującymi lasy jako źródło zysków finansowych. Jest to obecnie, jak wiadomo, problem globalny.
Z listów uczonego wyłania się też jego jakby zabarwiony mistycyzmem stosunek do tych tajemniczych istot, jakimi są drzewa, o których subtelnie pisał m.in. cytowany już powyżej poeta Józef Baran w wierszu „Filozofia drzewa”:
to nieprawda
że jestem uwięzione
świadomie wyrzekam się
miliona zbędnych gestów
niegodnych filozofa

po cóż rozpraszać na darmo energię
skoro zna się swoje miejsce
na ziemi
w nim twardniejąc trwam
jestem całe niebopiennym
aktem strzelistym woli
dążę prosto do
wytyczonego celu
skupiając się
wokół idei
pnia

oto napinam muskuły
słojów biorąc z ziemi soki:
i dojrzewają we mnie owoce
wypuszczam oddech:
odpadają od gałęzi

jestem mistrzem cierpliwości
wiem że do wolności
dojrzewa się powoli powoli
a kiedy się ją osiągnie
jest się wolnym od
wszelkiej dowolności
zdanym tylko na siebie

a pode mną
nade mną
dookoła mnie
przemykają z miejsca
na miejsce
targane niepokojem
ptaki obłoki ludzie
bo wciąż nie wiedzą
na czym stoją

Łagodne trwanie i trwała łagodność – takie by było sedno filozofii życia drzew, gdyby taka filozofia istniała. Któż zresztą dowiedzie, że nie istnieje?
***

Jerzy Wysocki uważał, i nieraz dawał publicznie wyraz temu przekonaniu, że lasy powinny stanowić wyłącznie własność ogólnonarodową, państwową, nigdy zaś prywatną. Posiadają one bowiem tak olbrzymia wartość społeczną i gospodarczą, że nigdy nie mogą być zdane na złą wolę prywatnej chciwości. W artykule „O putiewodnoj idiejnosti w naszej agrarnoj politikie(1906) pisał: „Właściciel lasu musi być wieczny i nieśmiertelny; a produkcja leśna powinna pozostać dobrem ogólnopaństwowym. Przez głoszenie takiej „socjalistycznej” filozofii prawy uczony naraził się mafii, kręcącej się koło rządu, a dążącej do parcelacji, sprywatyzowania i rozgrabienia lasów państwowych, aby je następnie doszczętnie wyeksploatować i doprowadzić do zguby. Nie został więc Wysocki dopuszczony do ani do objęcia katedry leśnictwa w cesarskiej Akademii Nauk, ani w Petersburskim Instytucie Leśnym. Przewrotna mściwość mafii okazała się tym razem mocniejsza niż sumienie samotnego prawego człowieka, jego kwalifikacje naukowe i charakterologiczne.
W 1913 roku J. Wysocki zamieszkał w Kijowie, ponieważ został mianowany kierownikiem akcji zalesiania stepów ukraińskich, a choć niebawem wybuchła pierwsza wojna światowa, powodując nie tylko zmniejszenie wydatków na tak wybitnie pokojowy cel jak zakładanie lasów, uczony usiłował w miarę możności swe dzieło kontynuować. A gdy stało się to niemożliwe ze względu na działania bojowe na terenie Ukrainy, systematyzował i porządkował wcześniejsze notatki, przygotowując do publikacji kolejne opracowania lasoznawcze. W 1918 roku J. Wysocki brał udział w organizowaniu Akademii Nauk Ukrainy, a uniwersytety w Odessie, Kijowie i Symferopolu zaproponowały mu objęcie na nich kierownictwa katedrami gleboznawstwa. W 1919 roku uczony przyjął zaproszenie z Symferopola i rozpoczął tam wykłady; od 1920 stał na czele katedry leśnictwa, prowadził też zajęcia z zakresu łąkoznawstwa.
Lata 1922–23 uczony spędził na badaniach w parku narodowym Askania Nowa, od 1923 do 1926 kierował katedrą leśnictwa Ogólnozwiązkowego Białoruskiego Instytutu Rolnictwa w Mińsku oraz organizował w tym kraju służbę ochrony lasów. W tym okresie ujrzały świat jego dalsze publikacje naukowe: „Izokarbonaty(1915); „Lesa Ukrainy i usłowija ich proizrastanija i wozobnowlenija(1916); „Lesowodnyje oczerki(1924); „Oczerni o poczwie i reżimie gruntowych wod(1927). Lata spędzone na Białorusi, wśród życzliwych i szczerych ludzi, Wysocki uważał za najbardziej twórcze, owocne i miłe w swojej karierze zawodowej; a to tym bardziej, że stąd, z okolic Pińska (wówczas w składzie Polski) wywodzili się jego pradziadowie.
Następne lata uczony spędził na posterunku dydaktycznym w Uniwersytecie Charkowskim i Kijowskim. Pisał jednak coraz mniej (jest to wysiłek wyczerpujący), ponieważ dawało się we znaki nie tylko zmagazynowane w organizmie chroniczne zmęczenie, skutek wielu lat benedyktyńskiej pracy, ale i przewlekła choroba wątroby. Mimo to doprowadził do końca prace nad publikacjami, zajmującymi poczesne miejsce w jego spuściźnie naukowej: „O roli lesa w powyszenii urożaja(1929); „Uczenije o lesnoj pertinencii(1930); „Materiały po izuczeniju wodoochrannoj i wodoregulirujuszczej roli lesow i bołot(1937); „O gidrogeołogiczeskom i meteorołogiczeskom wlijanii lesow(1938; drugie wydanie 1952); „Uczenije o wlijanii lesa na izmienienije sriedy jego proizrastanija i na okrużajuśzczeje prostranstwo(1940; drugie wydanie 1950). Autor niestrudzenie lansował ideę o doniosłym znaczeniu lasów w życiu ludzi; przecież z twardego drewna roślin szerokolistnych (dąb, jasień, klon), produkuje się piękne meble; materię drzew miękkich (sosna, jodła) wykorzystuje się w budownictwie i przemyśle papierniczym; nie do przecenienia jest rola materiału drzewnego w przemyśle farmaceutycznym i chemicznym.
Mówiąc ogólnie, zasługa tego wybitnego reprezentanta nauki polegała przede wszystkim na tym, że jako jeden z najpierwszych w Europie opracował podstawy naukowe hodowli lasów na terenach stepowych, stworzył teoretyczne fundamenty melioracji lasów , jak też podał dokładną klasyfikację dąbrów oraz odkrył i opisał takie zjawiska jak potęgowanie cyrkulacji wilgoci przez lasy, osuszanie przez nie terenów równinnych i płaskich, a czynienie bardziej wilgotnymi terenów górskich i pofałdowanych. Był też pionierem w zakresie nauki o krajobrazie geograficznym jako zjawisku przyrodniczym, wniósł szereg wartościowych idei do metodologii sporządzania map fitotopologicznych oraz do innych dziedzin geografii, lasoznawstwa, botaniki, gleboznawstwa, geochemii.
Od 1934 roku Jerzy Wysocki był członkiem rzeczywistym Wszechzwiązkowej Akademii Rolniczej w Moskwie, a od 1939 członkiem Akademii Rolniczej Ukraińskiej SRR. Zmarł 6 kwietnia 1940 roku, w wieku 75 lat. Dorobek naukowy tego znakomitego uczonego pozostaje do dziś aktualny, to on bowiem jako pierwszy w nauce europejskiej dowiódł ogromnej roli lasów w zachowaniu wilgoci w glebie i ich istotnego wpływu na warunki klimatyczne. Szczególnie ważna była pod tym względem kapitalna monografia pt. „Jergienija, kulturno-fitołogiczeskij oczerk, wydana w Petersburgu,a zawierająca m.in. szereg interesujących idei w zakresie ekologii. W sumie, jak obliczono, Jerzy Wysocki opublikował 200 prac naukowych, których większość była poświęcona zagadnieniom gleboznawstwa i dendrologii, ale też klimatologii, botaniki, hydrologii, agronomii, melioracji. Lasy zaś zasadzone pod jego kierownictwem na rozległych terenach Ukrainy, Białorusi i Rosji do dziś stanowią bogactwo naturalne tych krajów i stanowią źródło radości dla ich obywateli.

***





MIKOŁAJ RUDANOWSKI


Przyszedł na świat 15 listopada 1819 roku. Kształcił się w szkole morskiej w Kronsztadzie. Nie mając jeszcze ukończonych 19 lat został awansowany na oficera – dzięki wyjątkowym uzdolnieniom. Kształcił się w szkole morskich oficerów w Kronsztadzie; nie mając jeszcze ukończonych 19 lat został awansowany na porucznika, a kolejne lata poświęcił samodzielnej pracy w zakresie hydrografii. Pływał na statkach flotylli bałtyckiej, doskonale poznał to morze, został doświadczonym „wilkiem morskim”. Szczególne osiągnięcia zapisał na swe konto w okresie 1851–55, gdy wziął udział w słynnej Wyprawie Amurskiej. W 1851 roku porucznik Rudanowski złożył zwierzchnictwu raport z prośbą o przeniesienie na Daleki Wschód. Początkowo prowadził badania na Kamczatce, następnie brał udział w ekspedycji na Sachalin. Z grupą marynarzy założył posterunek, który dziś jest miastem Kosakowem (według nazwiska dowódcy wyprawy). Rudanowski w okresie od 6 do 26 października 1851 roku dokładnie zbadał i opisał rzekę Susuję, przez co stworzył podstawy naukowego badania wyspy Sachalin. Od 29 października do 14 listopada trwała wyprawa wschodnim brzegiem zatoki Aniwa, w trakcie której poczyniono liczne obserwacje geograficzne, meteorologiczne, florystyczne, jak też etnograficzne, gdyż tutejsi Ajnowie traktowali przybyszów z wielką gościnnością. Przy okazji Rudanowski po raz pierwszy w dziejach dokonał spisu i statystycznego opisu ludności Sachalinu. Wynikiem tej wyprawy było m.in. sporządzenie dokładnej mapy geograficznej części Sachalinu, mapy także pierwszej w dziejach nauki.
Podczas trzeciej wyprawy na wschodnie wybrzeże Sachalinu Rudanowski opisał okolice miasta Korsakowa oraz ustalił głębokość wód go otaczających. I wreszcie czwarta, najważniejsza wyprawa (20 grudnia 1853 – 18 stycznia 1854), którą dzielny odkrywca przebył w towarzystwie przewodnika Ajna oraz pomocnika kozaka, przebiegła wzdłuż rzek: Sułuja, taka i najmu aż do Morza Ochockiego, a potem na południe wzdłuż Zatoki Tatarskiej i z powrotem. Po drodze Rudanowski dokonał licznych pomiarów i obserwacji w zakresie geografii, meteorologii, hydrografii, geologii, etnografii. Na podstawie skrupulatnych notatek sporządził później nie tylko dokładny opis naukowy tych terenów, ale też ich szczegółowe mapy geograficzne, mające duże znaczenie dla późniejszego rozwoju cywilizacyjnego tego regionu.
23 lutego 1854 roku Rudanowski ponownie wyruszył na wschodnie wybrzeże Sachalinu, lecz dokonał tylko penetracji terenów przyległych do Zatoki Mordwinowi; ostre wiatry północno-wschodnie uniemożliwiły kontynuację podróży i zmusiły Rudanowskiego do powrotu do bazy wypadowej na posterunku Murawiewskim. W sumie odważny pionier spędził na Sachalinie 250 dni, z nich 140 w dziewiczym terenie tej wyspy; pokonał pieszo, na łodziach, na psich zaprzęgach tysiąc kilometrów. Wynikiem jego wysiłku był pierwszy w historii nauki dokładny opis wewnętrznych terenów Sachalinu. Dotychczas w Archiwum Wnieszniej Polityki Rossii (f. 339, z. 888, t. 389) są przechowywane na razie niepublikowane, lecz niezwykle interesujące i świetnie napisane „Zamieczanija objużnoj czasti Ostrowa Sachalina i ob tuziemcach”, w których znajdują się sugestywne opisy warunków meteorologicznych, reliefu, flory, wód, fauny, ludności południowej części wyspy. Na podstawie tego tekstu sporządzono i odbito mapy geograficzne, które później przez szereg lat służyły innym podróżnikom, docierającym do tych dziewiczych terenów.
***

Przemierzając przestworza Oceanu Światowego Rudanowski czynił notatki dotyczące m.in. fauny ichtiologicznej, a drukowane lub przechowywane w postaci rękopisów jego spostrzeżenia zawierają ogrom interesującej informacji o różnych gatunkach fauny morskiej, w tym o tak zadziwiających ssakach oceanicznych jak walenie zębowe i fiszbinowce, w tym delfiny, orki, kaszaloty, narwale. Dzisiejsza nauka uważa, że zębowce są potomkami saków lądowych, w których budowie w ciągu milionów lat ewolucji zaszły fundamentalne zmiany. Przód czaszki przekształcił się w długi dziób, na którym są osadzone stożkowate zęby, lepiej przystosowane do chwytania ryb niż układ siekaczy, kłów i trzonowców, istniejący u ssaków lądowych. Walenie nie mają krtani i strun głosowych, dźwięki zaś wydają za pomocą specjalnych balonowatych komór znajdujących się w czaszce. Przemieszczające się przez wąskie szczeliny z jednej komory do innej powietrze wytwarza fale dźwiękowe, które w różny sposób odbijają się od obiektów środowiska i powracają do zwierzęcia, którego specjalne receptory analizują charakter odbitej fali, a mózg dokonuje wnioskowania o charakterze i cechach tego czy innego przedmiotu. Ten bardzo złożony system echolokacji służy zarówno do nawigacji, jak i do lokalizacji ofiar, na które walenie polują. W ciemnych lub zamulonych wodach kałamarnice i ośmiornice, służące za pokarm waleniom, bywają dodatkowo ogłuszane potężnymi falami dźwiękowymi, tak iż tracą orientację w przestrzeni i stają się łatwym łupem żarłoków. Walenie są potężnymi zwierzętami, dorosłe osobniki mierzą około 30 metrów, ważą około 90 ton i żyją do 200 lat, a są tak silne, że uderzeniem głowy bez trudu przebijają metrową pokrywę lodową mórz północnych.
Walenie posiadają złożony system więzów socjalnych, a ich uczucia rodzinne są niesłychanie wysoko rozwinięte, tak iż zmuszają ich ratować krewnych, szczególnie reprezentantów młodego pokolenia, nawet narażając na szwank własne życie. Bliska rodzina towarzyszy samicy podczas porodu, wynosząc ku powierzchni wody noworodka, aby mógł zaczerpnąć powietrza. Młode grindwale tworzą samorzutnie tak zwane „żłobki”, czyli grupki dzieci, którymi opiekują się i chronią przed niebezpieczeństwem zarówno dorosłe samiczki, jak i samce. Młode grindwale przestają odżywiać się mlekiem matki dopiero w trzecim roku życia, ale jeszcze długo po tym przytulają się do nich i ssą ich gruczoły mleczne, co świadczy o mocnych więzach rodzinnych.
Delfiny z kolei cechuje bardzo wysoki poziom inteligencji; łatwo się zaprzyjaźniają one z ludźmi, a ci, jak zawsze, nadużywają przyjaźni zwierząt w niecnych celach. Wojsko USA w specjalnych laboratoriach uczy delfinów przenoszenia ładunków wybuchowych, a podczas wojny we Wietnamie wytresowane walenie chroniły okręty amerykańskiej marynarki wojennej przed nurkami Wietkongu, wyrywając im z ust sprzęt do nurkowania.
Interesującym podgatunkiem waleni są białuchy (bieługi), bardzo towarzyskie i dobroduszne zwierzęta, tworzące często wielotysięczne stada w wodach Arktyki, w letnich zaś miesiącach pojawiające się w ciepłych regionach, u ujść rzek, gdzie nowo narodzone mają lepsze warunki rozwoju. Młode białuchy mają bardzo wesołe usposobienie i ciągle się bawią i rozrabiają. Na te zwierzęta często polują niedźwiedzie polarne, grindwale i morsy, jak też ludzie. Do klasy takichże niezwykłych zwierząt należą kaszaloty i orki, również posiadające złożony system stosunków społecznych, potrafiące organizować grupowe wyprawy myśliwskie i dzielące się ze sobą zdobyczą.
Zagadkowym i fascynującym mieszkańcem mórz jest rekin, także opisywany w notatkach Rudanowskiego. Jest to największy śledź zamieszkały w Oceanie Światowym, a długość jego oscyluje pomiędzy ośmioma a dwudziestoma metrami. Uważa się, że liczba podgatunków rekina znajduje się gdzieś między 250 a350. Nie jest to więc, jak na razie rodzina zbadana. Uważa się, że rekiny zamieszkują ziemię od około 300 milionów lat, a są zadomowione faktycznie we wszystkich zakątkach Oceanu Światowego. Bywają rekiny drobne, zaledwie 15-centymetrowe, jak i gigantyczne, sięgające 20 metrówdługości. Wszystkie są drapieżnikami, z tym, że właśnie największe spośród nich żywią się planktonem. Najwięcej emocji u ludzi budzi rekin biały, czyli karcharodon, który do dziś stanowi fascynujący przedmiot badawczy dla ichtiologów, gdyż w zachowaniu tej ryby niemało jest momentów zagadkowych i tajemniczych. Rekin biały uchodzi za najbardziej krwiożerczą rybę, i często bywa też ludożercą. Mięsem człowieka nie gardzą zresztą także rekiny tygrysie, piaszczyste oraz pół setki innych. Choć w sumie dotychczas udokumentowano niezbyt wiele przypadków pożarcia ludzi przez ryby, to liczba ryb zjedzonych przez ludzi jest olbrzymia, tak iż mnóstwo gatunków tego podwodnego królestwa stoi w obliczu zagłady. Choć rekin biały jest powszechnie znany, to jednak jego zwyczaje są mało znane, ponieważ samo badanie jego nie zawsze jest zajęciem bezpiecznym. Niewiadomo np., jak one się rozmnażają. Samiczki stają się zdolne do macierzyństwa po ukończeniu czwartego roku życia i osiągnięciu wagi około 1400 do 2700 kilogramów, gdy żadna sieć nie jest już w stanie je utrzymać.
Rekiny białe mają na pyszczku specjalne narządy rejestrujące słabe pola elektryczne, pochodzące od ukrywających się zwierząt, stanowiących ewentualną zdobycz dla tych drapieżników. Jego szczęki są tak zbudowane, by zminimalizować opór wody w procesie ruchu, jednak gdy rekin szykuje się do ataku, górna szczęka wysuwa się z czaszki do przodu, obnażając ostre jak brzytwa pięciocentymetrowe zęby, uszeregowane w kilka rzędów i stanowiące straszliwą, śmiercionośną broń. Podstawą menu rekina białego są inne ryby, w tym bardzo często – należące do innych gatunków tejże rodziny. Po osiągnięciu trzech metrów długości rekiny nabierają wstrętu do wszelkich potraw wegetariańskich, z apetytem natomiast pożerają (przedtem potargawszy na kawałki) psy morskie, czyli foki, lwy morskie, słonie morskie i inne ssaki. Z reguły zajadanie odbywa się w ten sposób, że rekin z tyłu i z dołu „podchodzi”, zaskakuje ofiarę raptownym atakiem i odgryza część jej ciała. Gdy zaś zwierzę się gwałtownie wykrwawia i wpada w kompletny szok, rekin rozszarpuje resztki bezwładnego, lecz jeszcze żyjącego, ciała i pochłania je kawałkami. Jest to uczta okrutna i krwawa, lecz przyroda nie przewidziała dla tego, jak i dla wielu innych przypadków, żadnego odruchu litości: chcesz żyć – musisz zabijać.
Skóra rekina białego jest pokryta zaostrzonymi łuskami, z których każda stanowi coś w rodzaju miniaturowego zęba. Samo szarpnięcie w ruchu takim „nożem” powoduje ciężkie okaleczenie. Rekin biały należy do nielicznych gatunków ryb, których temperatura ciała jest nieco (o około sześć stopni) wyższa niż temperatura otoczenia, co pozwala mu na osiąganie szybkości trzykrotnie przewyższającej szybkość poruszania się ryb zimnokrwistych, co dla drapieżnika stanowi sprawę zasadniczą.
Amerykański naukowiec Arthur Myrberg w połowie XX wieku opanował język ryb gatunku „Pomacentridae” , zamieszkujących akwen w pobliżu Wysp Bahama. Odtwarzając z taśmy nagrane sygnały potrafił je skłonić do wykonywania skomplikowanego tańca, nurkowania, a nawet zmiany zabarwienia. Uczony odkrył też specjalny niski dźwięk, który przywabia rekiny: po jego nadaniu drapieżniki z całej okolicy błyskawicznie nadciągają w to miejsce. W dowództwie marynarki wojennej USA zrodził się nawet pomysł, aby przy pomocy tego dźwięku mobilizować patrole rekinów do ochrony okrętów przed płetwonurkami potencjalnego nieprzyjaciela.
Także inni przedstawiciele świata ryb zaskakują swymi niezwykłymi uzdolnieniami i właściwościami. Według przybliżonych danych z 2011 roku Światowy Ocean jest zamieszkiwany przez około 230 tysięcy gatunków podwodnej fauny, z których tylko 12% to ryby, w tym nowo opisana ryba–drakon, mająca ostre jak igły zęby nawet na języku. W Amazonce żyją m.in. wandale, pięciocentymetrowe rybki, które wcinają się w skrzela większych ryb (mają odchylone do tyłu kolce, uniemożliwiające ich wyjęcie z ciała czy wyrwanie) i żyją w nich odżywiając się ich krwią. Nieraz też atakują kąpiących się ludzi, wdzierając się (wkręcając) do męskiej cewki moczowej, co powoduje najczęściej ogromnie bolesną śmierć nieostrożnych nurków.
Jeszcze inne gatunki ryb, jak np. pospolite w Europie cierniki, tworzą rodziny, w których rodzice troskliwie dbają o swe potomstwo, zanim ono dorośnie, budują dla niego „mieszkania”, karmią i chronią przed niebezpieczeństwem. W Amazonce mieszkają też strętwy, które pływają w pozycji pionowej i porozumiewają się ze sobą za pośrednictwem wysyłania i odbierania impulsów elektrycznych. Są tam również sumy, które żywią się wyłącznie kawałkami drewna leżącego na dnie, jak też padlinożercy, żyjący na głębokości ponad 90 metrów i zjadający wszystkie odpady i martwe ciała spadające na dno. W tekstach Rudanowskiego, podobnie jak w opracowaniach Jerzego Lisańskiego, znajdziemy mnóstwo frapujących opisów szeregu reprezentantów wodnej fauny Oceany Światowego.
***

Wydaje się, że głównym motywem działalności Mikołaja Rudanowskiego na polu naukowym w charakterze badacza przyrody nie była tylko pogoń za życiową przygodą, a już najmniej chęć zysku, lecz przede wszystkim bezinteresowne dążenie do zdobywania prawdy o otaczającym go dziele Boga – przyrodzie. Jak bowiem pisał Cyceron, „człowiekowi szczególnie jest właściwe szukanie i dociekanie prawdy, a niektórzy ludzie – jak bohaterowie tej książki – poświęcają temu całe swe życie i wszystkie siły. Być może dlatego notatki i opracowania M. Rudanowskiego są wyjątkowo dokładne, wykonane z sumiennie i starannie. Profesor A. K. Sideneper twierdził, ze zapiski naukowe, raporty i mapy Rudanowskiego dawały świadectwo tak rozległej dokonanej przezeń pracy, że odnosi się wrażenie, że dokonał jej nie jeden człowiek, lecz liczny, dobrze zorganizowany zespół uczonych, specjalistów z różnych gałęzi wiedzy.
W 1856 roku ten dzielny oficer i badacz przyrody w jednej osobie ponownie wylądował na Sachalinie, a jednym z jego wyczynów naukowych był tym razem opis trzech wielkich pokładów węgla kamiennego, nazwanych przez niego Putiatinskaja, Wozdwiżenskaja i Otasu, eksploatowane do dnia dzisiejszego. Na Dalekim Wschodzie Mikołaj Rudanowski służył do roku 1858 włącznie, pływając na skunerze „Wostok” pod dowództwem W. A. Rymskiego-Korsakowa. Następnie powrócił tam, gdzie rozpoczął ongiś karierę podróżnika, uczonego i wilka morskiego – na Bałtyk. Służył tu jeszcze przez ćwierć wieku w charakterze oficera floty cesarskiej. Był wysoko cenionym specjalistą, tak iż prócz przyzwoitego wynagrodzenia otrzymywał roczny dodatek do pensji 350 rubli srebrem. Jednak w historii nauki europejskiej pozostał na zawsze przede wszystkim jako jeden z najzasłużeńszych pionierów w badaniu Sachalinu i dorzecza rzeki Amur.
Zmarł M. Rudanowski 2 stycznia 1882 roku, w 63 roku swego życia, po długiej i ciężkiej chorobie – jak donosiła ówczesna prasa petersburska.

***





WSIEWOŁOD ROBOROWSKI


W prasie polskiej ukazującej się w Cesarstwie Rosyjskim w XIX wieku, przede wszystkim zaś w Sankt-Petersburgu i w Moskwie, Roborowski często był nazywany najsłynniejszym Polakiem tego kraju. Trudno jednak powiedzieć, czy istotnie uważał się jeszcze za Polaka, choć widocznie był świadomy swych narodowych korzeni. Równie niełatwo byłoby dziś ustalić, skąd dokładnie pochodzili jego przodkowie. Rodzina Roborowskich bowiem (wersje nazwiska: Rabrowski, Robrowski, Rebrowski) była w XVI–XVII wieku notowana urzędowo na terenie województwa witebskiego, w okolicach Mohylewa i Połocka. Wsiewołod Roborowski urodził się jednak 26 kwietnia 1856 roku w Petersburgu, życie zakończył 23 maja 1910 roku w dobrach rodowych Taraki pod Twerem. Dzieciństwo i młodość spędził po części w Petersburgu, po części zaś w owych malowniczo położonych Tarakach, których okolice obfitowały w najrozmaitszą roślinność i były zamieszkałe przez wiele gatunków zwierząt, od owadów zaczynając, a na wilkach kończąc. Jeszcze więc we wczesnych latach życia młodzieniec rozmiłował się w obserwacji przyrody , gromadzeniu herbariów i zbiorów entomologicznych. W szkole zaś szczególnie lubił geografię, z której nieodmiennie miewał najlepsze oceny.
Także będąc słuchaczem w Helsingforskiej Szkole Junkrów zachował Wsiewołod swe pierwotne pasje intelektualne i ze szczególnym upodobaniem poświęcał swój czas nauce geografii i przyrodoznawstwa. W 1878 roku nawiązał znajomość z Mikołajem Przewalskim, która się pogłębiła i przekształciła niebawem w systematyczną współpracę naukową i mocną męską przyjaźń. Po roku Roborowski wziął udział w trzeciej wyprawie (1879–80) swego, już znanego i uznanego, przyjaciela na tereny środkowoazjatyckie. Oficjalnie pełnił w składzie ekipy badawczej obowiązki tzw. młodszego pomocnika grupy, a jego zadaniem było kompletowanie zbiorów botanicznych w trakcie podróży przez terytorium Chin i Tybetu. W końcu liczyły one ponad 12 tysięcy okazów należących do 1500 gatunków. Sam młody podróżnik pisał o tej wyprawie jak następuje: „Jakoś się tak złożyło, że ekskursje botaniczne szczególnie przypadły mi do serca i został mi powierzony wyłączny obowiązek ich dokonywania. Zafascynowanie botaniką dochodziło w moim przypadku do tego, że często ryzykując życiem wdrapywałem się na strome góry, aby zdobyć jakiś kwiatek, do którego dotarcie wydawało mi się prawie niemożliwe; ale jeśli go przedtem nie widziałem, lub jeśli się wydawało, że jest to nowy gatunek rośliny, wytężałem wszystkie siły: kamienie urywały mi się spod nóg, wydawało się, ze jeszcze jeden ruch, a runę w przepaść, lecz mimo wszystko posuwałem się do przodu i zdobywałem kwiat, który zwrócił na się moją uwagę”…W ten sposób dokonał odkrycia i opisał wielu nie znanych dotychczas nauce gatunków azjatyckiej flory, niektórym z nich nadano później w międzynarodowej nomenklaturze naukowej jego imię. Za osiągnięcia w dziedzinie gromadzenia i systematyzacji zbiorów botanicznych podczas pierwszej wspólnej z Mikołajem Przewalskim wyprawy do Azji Środkowej Roborowski został odznaczony małym złotym medalem Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego, dowódca zaś ekspedycji w odzewie urzędowym do zwierzchności napisał o swym pomocniku, że był „człowiekiem wysoce inteligentnym, doskonale rysującym, o charakterze łagodnym, a zdrowia znakomitego”…,które to wszystkie cechy są jak najbardziej pożądane u członków ekstremalnych wypraw naukowych.
W 1883 roku W. Roborowski udał się ponownie z M. Przewalskim do Azji Środkowej, lecz tym razem jako tzw. starszy pomocnik, czyli kompetentny i doświadczony podróżnik, świetnie władający nie tylko umiejętnościami gromadzenia i systematyzacji roślin, ale też metodyką badań geograficznych, etnograficznych, faunistycznych, meteorologicznych i geologicznych. Wszystkie te umiejętności przydały się i zostały wykorzystane w trakcie przecinania tysiąckilometrową trasą górzystych terenów Turkiestanu, Chin i Tybetu. Prócz kompletowania herbarium Roborowski prowadził badania topograficzne, wykonał setki zdjęć i rysunków krajobrazu geograficznego, gromadząc w ten sposób olbrzymi materiał faktograficzny, dotyczący tych mało znanych nauce europejskiej terenów. Nie jest tajemnicą, iż ta dokumentacja była również ważna z wojskowego punktu widzenia. Ta wyprawa skończyła się w roku 1885. Tym razem jej owocem było m.in. uzbieranie kolekcji botanicznej liczącej 16 tysięcy okazów roślin egzotycznych, należących do 1700 gatunków, z których 218 nie było dotychczas znanych nauce.
W. Roborowski wziął udział także w piątej ekspedycji Mikołaja Przewalskiego, rozpoczętej w 1888 roku. Gdy wielki podróżnik nieoczekiwanie zmarł podczas wyprawy, a jego doczesne zwłoki pogrzebano nad jeziorem Issyk-kul, postanowiono ekspedycję mimo to kontynuować, a na jej czele stanął właśnie W. Roborowski. W kolejnych latach kontynuował pracę naukową w składzie innych wypraw na tereny Azji Środkowej i Wschodniej. Jedna z nich była prowadzona przez profesora M. Piewcowa. Zupełnie szczególny wyczyn zarówno pod względem naukowym, jak też fizycznym i psychologicznym, stanowiły pięć samodzielnych „wycieczek” Roborowskiego do trudno dostępnych terenów wysokogórskich Tybetu Północnego i masywu Kuńłuń, jak też przez piaszczyste pustynie Kaszgarii. Zdarzało się nieraz, że na wysokości 5 000 metrów miejscowi przewodnicy odmawiali współpracy, a zdeterminowany podróżnik kontynuował ryzykowną drogę na własną odpowiedzialność i z niewątpliwym narażaniem życia na śmiertelne niebezpieczeństwo. Za owocny udział w azjatyckiej wyprawie M. Piewcowa (1889–90) W. Roborowski został nagrodzony srebrnym medalem Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego, a zgromadzone przez niego wówczas tylko zbiory botaniczne (poza geologicznymi, etnograficznymi i innymi) liczyły około siedmiu tysięcy okazów, należących do 700 gatunków, spośród których wiele odkrył właśnie on. W ten sposób stał się nasz rodak jednym z najbardziej wykwalifikowanych i zasłużonych podróżników europejskich swej epoki.
Przyszedł zresztą czas także na organizowanie samodzielnych ekspedycji naukowych. Stało się to w 1893 roku, kiedy Rosyjskie Towarzystwo Geograficzne powierzyło Roborowskiemu kolejną wyprawą do Azji Środkowej. Wyruszono z miasta Przewalsk do rzeki Tekes, a stamtąd do Wschodniego Tien-szanu, przez Karaszar do kotliny Turfan, zapadliny Cajdam, gór Nan-szanu, do Tybetu Wschodniego i chińskiej prowincji Syczuan. Wyprawa biegła przez nad wyraz trudny do przebycia teren, w surowych i zmiennych warunkach klimatycznych. Po drodze gromadzono m.in. liczne materiały etnograficzne, dotyczące narodowości Tangutów, zdobyto do zbiorów faunicznych dwa okazy rzadkiego wielbłąda dzikiego. Członkowie zespołu pokonali pieszo 17 000 kilometrów, a ich „łupem” były następujące zbiory naukowe: 30 000 owadów, 1 200 ptaków, 450 płazów, gadów i ryb, 350 próbek kruszców górskich i minerałów, 250 skór oraz 30 szkieletów saków, nasiona ponad 300 gatunków flory. Prócz tego wypełniono „białe plamy” geograficzne na terenie około 220 tysięcy kilometrów kwadratowych. W trakcie trwającej 30 miesięcy wyprawy założono osiem stałych stacji meteorologicznych, które następnie dostarczały wiele cennego materiału o klimacie tych rozległych i dziewiczych terenów. Tak niesamowite wyniki udało się osiągnąć przede wszystkim dzięki niepospolitym kwalifikacjom organizacyjnym, przywódczym i naukowym W. Roborowskiego jako kierownika ekspedycji.
I jeszcze jednej zdobyczy nie wypada pominąć milczeniem, mianowicie faktu odnalezienia w grotach i jaskiniach Turfanu szeregu starożytnych rękopisów ujgurskich, co stanowiło niebagatelny wkład do ówczesnej orientalistyki europejskiej. Wśród tych bezcennych znalezisk znajdował się również ręczny odpis wiekopomnego dzieła „Kutadgu Bilig” („Księgi wiedzy królewskiej”) napisanej w XI wieku przez genialnego filozofa i poetę ujgurskiego Jusufa z Balasagunu, znakomitego intelektualisty i humanisty Azji średniowiecznej. Był on twórcą oryginalnego systemu etyki normatywnej; uważał, iż są trzy największe cnoty: czynić dobro, mieć wstyd, być prawdomównym. Odpowiednio też twierdził, że istnieją trzy najszkodliwsze wady: po pierwsze, brak sumienia, który sprawia, że od samego początku sprawy idą kiepsko; po drugie, przyzwyczajenie do kłamstwa, fałsz prowadzący ku niedobrej sprawie; po trzecie, chciwe sknerstwo skąpców, najohydniejsza wada głupców. Te trzy grzechy stanowią jednocześnie trzy podstawowe postacie głupoty.
Aby uzmysłowić sobie poziom mądrości i piękno zapatrywań Jusufa Balasaguni’ego, przypomnijmy garść jego myśli z „Księgi wiedzy królewskiej”, której jeden z ujgurskich odpisów dostarczył do zbiorów cesarskiej Akademii Nauk w Petersburgu Wsiewołod Roborowski.
Bóg, choć niezliczone słowa chwały są do Niego kierowane i nieprzeliczone imiona są Mu przez ludzi nadawane, jest Jeden i Jedyny…Niczego podobnego, niczego równego Mu nie ma, a istota Jego nieprzenikniona jest dla rozumu człowieka… – Ni z prawa, ni z lewa, ni wcześniej, ni teraz, ni w dole, ni tam ani tu jest On. Cały wszechświat stworzył, a sam jest nigdzie. Nie zajmuje żadnego miejsca, a jest w każdym miejscu, On – wszędzie… Jest wszędzie, a od wzroku skryty i niewidoczny; wszędzie stoi przed oczyma i pozostaje niewidoczny… – Wszystko jest znakiemJego obecności w bezkresnej przestrzeni… Uwierzywszy w Jedynego, przeniknij tę wysokość; uwierzyłeś duchem – uspokój swą myśl… – Wierność stanowi istotę człowieczeństwa… – Czym jest dobro, na czym polega jego istota? Ten jest naprawdę dobry, kto czyni dobrze narodowi, a nie oczekuje pochwały; kto popełnia dobre czyny, a na takowe nie czeka; kto, będąc szczodrym, nie oczekuje szczodrości wzajemnej… – Są dwa rodzaje ludzi dobrych; jedni to ci, którzy znaleźli drogę prawdy; drudzy to ci, którzy już od urodzenia, na mocy wyroków losu, wierni są sprawiedliwości i prawdzie. Trzeci rodzaj to ci, którzy idą za innymi i stają się albo dobrymi albo złymi… – Złych też są dwa rodzaje, ale bardzo sobie bliskie; jedni są źli z urodzenia i do śmierci ich nic nie poprawi; drudzy nie mają cech szczególnych, niekiedy nawet wkraczają na drogę dobra, ci manifestują swe zło znienacka… – Ludzkie szczęście to jeleń zwinnonogi: złapiesz, spętaj jak najmocniej! Utrzymasz, nigdzie nie ucieknie; wypuścisz, nie wróci nawet na jeden dzień. Szczęśliwy powinien dbać o szczęście i uciekać od wszelkiego brudu; bezgrzeszny chadza tylko prostymi i czystymi drogami; i to właśnie stanowi jedyną podstawę szczęścia… – Nie czyń niczego w pośpiechu; za każdą bowiem pochopnością skrada się nieszczęście… – Do dobrych spraw niełatwa w górę ścieżka prowadzi; nie każdy ją znajdzie i nie każdy na nią wkroczy; prostak nigdy nie zaprzyjaźni się z dobrem… – Czynić dobro znaczy wznosić się w górę; popełniać zło to spadać do przepaści… – Na jakie by szczyty ni wspiął się człowiek zły, zawsze w końcu czeka na niego potępienie; dobry zaś, nawet jeśli bywa poniżany, nigdy nie będzie poniewczasie odczuwał skruchy; najważniejsze, to żyć tak, aby wspominano nas dobrym słowem… – Złemu człowiekowi niewczesna skrucha, żal i kajanie się są karą i zemstą… – Nawet na zło odpowiadaj dobrem… – Najpewniejszy jest człowiek, który zapoznał się ze złem, ale wierny pozostał dobru… – Z dobrym człowiekiem osiągniesz wszystko, co zamierzasz… – Zły człowiek jest jak ogień, zapal go, a nie powstrzymają go żadne przeszkody… – Gorliwość i męstwo potrzebne są mężowi, ze złem zaś i zepsuciem nie powinien się on przyjaźnić… – Zła jest natura ludzka, mało w niej dobroci, a nadmiar złości… – Upór i szorstkość, kłamstwo bez wstydu oto są cechy złego; a jako nagroda za nie czekają na niego udręka i łzy, hańba i potępienie… – Wielkości szuka tylko ten, kto sam jest wielki… – Dwóch rodzajów bywa sława pośmiertna: dobra lub zła; która jest ci milsza? Wybierz, co drożej cenisz, a skoro wybrałeś, porzuć wątpliwości; lecz pamiętaj, że krótka jest sława złego, zaledwie umrze, a już jest po niej… – O śmierci, okrutny los tobą kieruje i nie uratuje przed tobą żaden środek; nie da tobie rady ani zło, ani dobro; lecz sama jesteś wielkim dobrem, ponieważ niszcząc wszystko obdarzasz nas spokojem nieistnienia… – Ile by lat człowiek przeżył, czeka na niego w końcu łoże śmierci; do wszystkich przychodzi chwila wykonania wyroku i nie ma miejsca, w którym by śmierć była litościwa… – Szczęście by było słodsze, gdyby nie gorzki koniec życia; i korzystanie z władzy byłoby wspaniałe, gdyby śmierć nie posiadała władzy nad życiem; i młodość by była nieskończenie dostojna, gdyby jej z czasem nie pochylała ku ziemi starość… – Narodzonego spotka koniec śmiertelny; to, co podniosło się w górę, spadnie; gdzie radość, tam smutek; gdzie słodycz, tam trucizna… – Młodość przeminie i życie odejdzie; świat cały niby sen, a kolej twoja się zbliża… – Żyjący umrze, a ciało złożą do trumny; kto był dobry przed śmiercią, ten żyć będzie w imieniu swym… – Wielka to rzadkość łagodność w pomyślności; gdy przyjdą do ciebie dni szczęśliwe, bądź skromny i życzliwy, bo cechy te są korzeniem korzenia pomyślności; tylko łagodność zatrzymuje szczęście… – O wiedzący, wypędź gniew z duszy! O rozumny, nie gniewaj się, zachowaj godność! Ani z gniewem, ani ze złością nie rozpoczynaj spraw swoich! Co czyni się pochopnie, gubi duszę. Gniewliwego dręczy niewczesna skrucha; zapalczywy jest karą dla samego siebie. Sprawą honoru dla męża jest panowanie nad samym sobą… – Kto poddaje się gniewowi, ten pozbawia się rozumu; i mąż dostojny, jeśli gniewa się, staje się głupi; dobry zaś człowiek w gniewie staje się ordynarny i niepowściągliwy… – Chroń głowę, panuj na słowem… – Chcesz, aby los nie był dla ciebie zbyt surowy, strzeż swój język przed słowami niesprawiedliwymi… – Powiesz głupstwo, a usłyszysz: mowa jego pusta, przemilczysz, zarzucą ci, żeś niemy; a skoro tak, to trzymaj się środka; umiarkowanie w mowie a dzielność są tym samym; powstrzymałeś język, głowa cała, i długi wiek tego, czyje słowa krótkie… – Złowróżbna jest plotka, psuje sławę i cześć; zawiść zaś ludzka każdego chce zjeść… – Więcej słuchaj, mniej mów … – Słuchaj tylko ludzi bezinteresownych… – Choroba ciała jest karą za winy duszy… – Nie pij i nie oddawaj się rozpuście, te dwa zła bowiem prowadzą do nędznej doli; wino zhańbi cię stokrotnie, a rozpusta pozbawi szczęścia na zawsze”…itd. Jak widać z tej małej próbki filozofii islamu, warto jest po wielokroć wybrać się do najdalszych i najbardziej nieprzystępnych połaci Azji, by się zetknąć z jej odwieczną mądrością, owocem wielu tysięcy lat rozwoju kultury i cywilizacji.
***

Traf chciał, aby z rozmachem i wyobraźnią zaplanowana wielka wyprawa skończyła się wcześniej niż przewidywał jej organizator. Podczas prowadzenia badań w paśmie górskim Amne – Maczyn W. Roborowski doznał kontuzji, która spowodowała, iż został częściowo sparaliżowany; ale nawet nie mogąc poruszać prawą nogą ten bohaterski człowiek, pokonując straszliwy ból, usiłował jednak doprowadzić do końca większość zaplanowanych badań, a nawet udawał się sam w teren, opierając się na szczudła i powłócząc nogą. Supercel mobilizuje supersiły.
Musiano jednak wracać, ponieważ choroba czyniła zatrważające postępy w niszczeniu organizmu. Już w Petersburgu, pokonując potworne cierpienie, uczony sporządził obszerne sprawozdanie, a raczej interesująca księgę o swej podróży, którą w całości opublikowano w 1900 roku pt. „Trudy ekspedycji Russkogo Geograficzeskogo Obszczestwa po Centralnoj Azji, sowierszionnoj w 1893–1895 godach pod naczalstwom W. I. Roborowskogo. Jeszcze przedtem, w roku 1896, ukazał się tom pt. „Ekskursja w storonu od putiej Tibietskoj Ekspedycji W. I. Roborowsgogo. Natomiast znacznie później, bo aż w 1949 roku, ujrzała w Moskwie świat książka W. Roborowskiego „Putieszestwije w Wostocznyj Tien-Szan i Nan-Szan, napisana w sposób klarowny, swobodny, dokładny i elegancki także pod względem literackim. Te publikacje uczyniły z ich autora jednego z najsłynniejszych badaczy Azji wieku XIX. Uważa się, że zgromadzone przez W. Roborowskiego zbiory przekazane do dyspozycji Cesarskiej Akademii Nauk w Petersburgu liczyły w sumie ponad 25 000 okazów flory oraz około 500 obiektów faunicznych. Był to kapitalny materiał, nad którego opracowaniem i systematyzacją pracowali potem dziesiątki innych naukowców, kontynuujących dzieło swego wybitnego poprzednika. Imię Roborowskiego uwieczniono w międzynarodowych katalogach flory i fauny w nazwach kilkunastu gatunków roślin i zwierząt, a chyba najsłynniejszym ze wszystkich i znanym na całym globie jest tzw. „chomik Roborowskiego” (Phodopus roborovskii), mierzący 5–9 cm, ważący 10–25 gramów, zamieszkały w warunkach naturalnych na półpustynnych i piaszczystych terenach Chin i Mongolii, ale bardzo chętnie trzymany w domu przez miliony małych dzieci całego świata.
Przez ostatnie dziesięć lat swego życia znakomity uczony był przykuty do łóżka i zmarł przedwcześnie, w wieku zaledwie 54 lat.
***

Jeśli wierzyć ówczesnym świadectwom, odważny podróżnik przyjął śmierć równie twardo i po męsku, jak ongiś przyjmował trudy życia i losu. Zdawał sobie sprawę z tego, że umierając pozostawiał na ziemi nie tylko wiele radości i szczęścia, lecz też ogrom bólu, cierpień, zmartwień, smutków i niepowodzeń, od których śmierć uwalnia ostatecznie i bezwarunkowo. Był przygotowany do odejścia w każdej chwili, choć nie bez żalu rozstawał się z bliskimi ludźmi i z ogromem planów życiowych, którym nie było sadzone kiedykolwiek stać się rzeczywistością. Jego ulubioną lekturą stała się w tym okresie „Księga Mądrości Syracha”, w której po wielokroć otwierał i czytał jakże znamienne i rozumne słowa: „Bóg obarczył wielką udręką i ciężkim jarzmem synów ludzkich, już od dnia ich wyjścia z łona matki, aż po dzień ich powrotu do matki wszystkiego, co żyje: zgryzotą i lękiem serca, i myślą o tym, czego oczekują – o dniu śmierci… (…) O śmierci! Jakże gorzka jest myśl o tobie dla człowieka żyjącego w spokoju pośród swoich dóbr, dla człowieka beztroskiego, opływającego we wszystko, który ma jeszcze siły, aby zażywać przyjemności. O śmierci! Jakże dobry jest twój wyrok dla człowieka ubogiego i bezsilnego, dla człowieka słabego, potykającego się o wszystko, który jest pełen goryczy i nie ma nadziei. Nie bój się śmierci, swojego losu, pamiętaj, że był on udziałem twoich poprzedników i będzie twoich następców. Jest to dziedzictwo wyznaczone od Boga każdemu stworzeniu, po cóż masz się przeciwstawiać Prawu Najwyższego?To, co nieuchronne, – a cóż jest bardziej nieuchronne niż śmierć? – trzeba przyjmować z pokorą, godnością i rozumnym spokojem, w duchu słów Mikołaja Reja: „Wiemy i widzimy, iż czas nasz bardzo krótki jest, a źdźrzejemy jako jabłka słodkie na drzewie. Ano jedno głodzą osy, drugie czerw gryzie, trzecie się też urwawszy rozpadnie. Także też nam przychodzi: i osy nas, i czyrwie rozmaici gryzą, i nie wiemy, kiedy się urwawszy roztrącić mamy… A urwawszy się nie wiemy, do jakiej spiżarniej nas schowają, jeśli się sami o to za czasu żywotów swoich nie postaramy… Jako nas nic nie bolało, gdychmy nie byli, także nas też pewnie nic boleć nie będzie, kiedy nie będziemy”…
Życie człowieka schorowanego, obolałego, niedołężnego, bezradnego – takie jak ostatnie lata W. Roborowskiego – jest w pewnym sensie gorsze od śmierci. W końcu to bezwolne, udręczone, bezsilne ciało wyzionęło ducha i przestało żyć. Lecz dorobek ducha, dziedzictwo naukowe uczonego okazało się znacznie trwalsze od kruchego, ułomnego i przemijającego istnienia cielesnego.

***





MIKOŁAJ MIKŁUCHO-MACLAY


Mikołaj Mikłucho-Maclay (1846–1888), podobnie jak Bronisław Malinowski (1884–1942), należy do wąskiego grona uczonych, stanowiących elitę światowej klasyki nauk antropologicznych i etnologicznych. Obaj panowie [o Br. Malinowskim patrz: Jan Ciechanowicz, Ben Chapinski: Dzieci żelaznego wilka, s. 377–392, Rzeszów 2005] mieli umysł encyklopedyczny i wszechstronnie rozwinięty. Mikłucho-Maclay biegle mówił w 12 językach, świetnie znał się na szerokim wachlarzu nauk o człowieku i społeczeństwie. W latach 1950–54 Wydawnictwo Akademii Nauk ZSRR opublikowało pięciotomowy zbiór jego dzieł pt. „Sobranije soczinienijw nakładzie 10 000 egzemplarzy. Do dziś poszczególne jego książki są wznawiane, a w samej tylko Rosji ukazało się dotychczas ponad 20 książek biograficznych o tym uczonym. Są to powieści dokumentalne, zbiory materiałów archiwalnych, biografie naukowe i popularnonaukowe.
Przyszły znakomity antropolog i geograf urodził się w lipcu 1846 roku w miejscowości Jazykowo koło Nowogrodu, gdzie jego ojciec, inżynier kolejnictwa, prowadził nitkę kolei żelaznej. Matka chłopca, Katarzyna Becker, była Polką szlacheckiego pochodzenia, herbu własnego. Jej trzej młodsi bracia brali udział w Powstaniu Styczniowym 1864 roku i byli sądzeni przez sądy carskie. Ojciec, Mikołaj Mikłucho, wywodził się z drobnej szlachty kresowej, mieszkającej na polsko-białorusko-ukraińskim pograniczu. W rodzinie po mieczu była żywa legenda o tym, iż przodkiem rodu był Szkot Maclay, oficer rajtarów w służbie króla polskiego, który zakochał się w polskiej szlachciance i osiadł na Podolu. Nazwisko Mikłucho jednak nie jest trawestacją brytyjskiego „Maclay”, lecz najprawdopodobniej imienia „Mikołaj” (Mikołucha, Mikłucha). Pradziad uczonego miał na imię Stefan Mikłucho i był zagrodowym szlachcicem województwa kijowskiego. W 1785 r. na mocy specjalnego rozporządzenia cesarskiego szlachectwo polskie zostało urzędowo uznane za część składową dworiaństwa Imperium Rosyjskiego, a w 1788 pan Stefan uzyskał potwierdzenie szlachectwa dziedzicznego.
Według australijskiego historyka Franka S. Greenopa (Who travels alone, Sydney 1944) gniazdem rodowym panów Mikłuchówbyła miejscowość Malin koło Radomyśla, położona na zachód od Kijowa, lecz biografowie rosyjscy tej tezie zaprzeczają; prawdopodobnie ze względów narodowościowo – ambicjonalnych. Pod względem materialnym rodzina Mikłuchów miała się raczej skromnie, z trudem utrzymując pięcioro dzieci. Najstarszy z rodzeństwa Sergiusz został sędzią pokoju; Włodzimierz, oficer marynarki wojennej, zginął młodo w bitwie pod Cuszimą; Olga miała niepospolity talent malarski, lecz zmarła przedwcześnie na gruźlicę w wieku zaledwie 25 lat; Michał przez wiele lat pracował jako inżynier górnictwa i pozostawił interesujące wspomnienia, opublikowane w 1927 roku. Wszystkie dzieci były słabe pod względem zdrowotnym; ojciec chorował i zmarł na suchoty, gdy Mikołaj miał 11 lat. Rodzina przeniosła się do Petersburga w nadziei na polepszenie sytuacji materialnej, bo to w stolicy zawsze łatwiej o zatrudnienie, lecz i tam życie okazało się bardzo nieproste. Matka zarabiała na skromne utrzymanie pracując w charakterze szwaczki; mimo wszystkich przeciwności losu udało się jej postawić na nogi wszystkie dzieci, dać im wyższe wykształcenie.
W dzieciństwie Kola zaczytywał się pięknie ilustrowaną wielotomową encyklopedią niemiecką „Beschreibung der Erde”, a nie bajkami i wierszami dla dzieci, jak jego rówieśnicy. Matka nauczyła go języka niemieckiego i polskiego (ten drugi był pierwszym językiem młodego pokolenia w rodzinie jeszcze za życia ojca). Ukończył II Gimnazjum Państwowe w Petersburgu, w którym należał do grona najzdolniejszych uczniów.
W 1864 roku Mikołaj Mikłucho wstąpił na studia do Cesarskiego Uniwersytetu Petersburskiego na wydział fizyczno-matematyczny, lecz został z niego już po kilku miesiącach relegowany bez prawa podejmowania nauki na jakiejkolwiek innej uczelni kraju. Stało się tak dlatego, że przez młodzieńczą nieopatrzność uczestniczył w schadzkach polityczno-dyskusyjnych studentów polskiego pochodzenia, otwarcie potępiał terror carski w Polsce, a jego wujowie trafili pod sąd jako powstańcy. Udało się jednak pozyskać nieco grosza i po pewnym czasie wyjechać do niemieckiego miasta uniwersyteckiego Heidelberg, gdzie Mikołaj podjął studia filozoficzne, przenosząc się następnie na wydział medycyny do Jeny. Został tam słuchaczem profesora Ernsta Heckla, znanego niemieckiego biologa ewolucjonisty, który pewnego razu zabrał zdolnego studenta z Rosji na wyprawę naukową do Hiszpanii, Maroka i na Wyspy Kanaryjskie. Wszędzie M. Mikłucho miał za zadanie zbierać i preparować okazy fauny ichtiologicznej i ornitologicznej, jak też pełnić inne prace. W pewnym momencie doszło jednak do ostrej wymiany zdań, do otwartego konfliktu i do zerwania stosunków między nauczycielem a uczniem. Gdy profesor Heckel przy jakiejś okazji publicznie się wyraził, że Arabowie to „świnie” i „niższa rasa”, 20-letni Mikołaj ostro zaprzeczył i wyraził swe najgłębsze przekonanie, iż wszystkie rasy są wartościowe i mają podobny potencjał intelektualny. Słowo za słowo, a sprzeczka skończyła się zerwaniem współpracy; profesor Heckel i student Mikłucho wracali do Jeny osobno.
Postawę życiową młodego człowieka cechowało umiarkowanie, wrodzone poczucie taktu, życzliwość i samokontrola. W listach z Niemiec do siostry Olgi młodzieniec m.in. po wielokroć niejako wyłuszczał wyznawane przez się zasady mądrości życiowej: „Zawsze żywiłem uczucie sympatii do ludzi biednych; mam więcej serca dla wydziedziczonych i odsuwanych na margines niż dla uprzywilejowanych i bogatych… Moją regułą jest: nikomu nie dokuczać i nie czynić przykrości… Jakakolwiek zależność od kogokolwiek jest dla mnie czymś nieznośnym… Nie chcę nikogo ograniczać moimi dobrymi radami; każdy człowiek najlepiej sam wie, co i jak ma czynić… Twoje prawa kończą się tam, gdzie się zaczynają prawa innych ludzi… Nie czyń innym tego, co nie chcesz, aby tobie czyniono… Nie przyrzekaj, ale skoro przyrzekłeś, staraj się danego słowa dotrzymać… Nie zabieraj się do czegoś, czego nie potrafisz dokonać… Skoro rozpocząłeś pracę, staraj się ją doprowadzić do końca, i to najlepiej Młody człowiek wcześnie się nauczył życia skromnego, wręcz spartańskiego, ograniczonego do rzeczy i wygód niezbędnych. Nauczyła go tego po prostu konieczność życiowa. Gdy studiował w Heidelbergu filozofię, pisał do matki: „Moja czarna marynarka zupełnie się rozłazi; okazuje się, że, gdy zaszywam jakąś dziurę, nitka jest mocniejsza od sukna i zaszywanie przekształca się w powiększanie dziury”…Mimo to, zarówno podczas pobytu w Heidelbergu, jak tez w Jenie i Lipsku, jego pokój stał się miejscem gromadzenia się studentów niemieckich, polskich i rosyjskich, popijających wino i prowadzących nie kończące się debaty naukowe i polityczne.
W 1868 roku niemiecki darwinista Anton Dohrn zaprosił pana Mikołaja do wzięcia udziału w wyprawie naukowej do Włoch w celu prowadzenia badań nad gąbkami morskimi. Nieco później młody naukowiec już samodzielnie przeciął Morze Śródziemne i dotarł do Egiptu. Przebrany za Beduina namaścił skórę olejkami z tamtejszych roślin, tak iż cera z białej stała się jasnobrązowa. Następnie wędrował pieszo brzegami Morza Czerwonego, ryzykując co najmniej tym, że zostanie schwytany przez rozbójników i sprzedany do niewoli. Lecz fantazyjna młodość lubi podejmować tego rodzaju ryzykanckie akcje i często stawia na swoim. Po pół roku wędrówki i zarabiania sobie na utrzymanie przygodnymi pracami Mikłucho zgromadził niebagatelny zbiór ziół egzotycznych, drogą okrężną wrócił do Petersburga, a swą zdobycz przekazał nieodpłatnie do zbiorów Cesarskiego Towarzystwa Geograficznego, przez co w sposób naturalny zyskał sympatię i zwrócił na siebie uwagę wiceprezesa tej organizacji Teodora Litke’go.
Po pewnym czasie młody naukowiec przekonał admirała (również zresztą polskiego pochodzenia), że wartałoby zorganizować ekspedycję badawczą (a może przy okazji też kolonizacyjną) na Wyspy Nowej Gwinei, które przecież zajmowały dogodne położenie strategiczne między Chinami a Australią, jak też obfitowały w cenne materiały drewna, olej palmowy i – jak głosiła fama – w niezmierzone pokłady złota. Wówczas Nowa Gwinea do nikogo nie należała i admirał Litke uważał, że mogłaby być pozyskana dość łatwo dla tronu rosyjskiego jako ew. kolonia czy terytorium zamorskie. Młodzieńcze marzenia Mikłuchy o prowadzeniu badań naukowych na Nowej Gwinei zaczęły powoli przyoblekać się w ciało. Rząd wyasygnował półtora tysiąca rubli, choć potrzebnych było co najmniej pięć tysięcy. Matka i siostra Mikołaja sprzedały wszystkie posiadane papiery wartościowe, oddały do lombardu ozdoby, zapożyczyły się u znajomych i w ten sposób konieczna suma została uzbierana.
Jesienią 1870 roku korweta „Witeź” odbiła od przystani w Kronsztadzie, a w Hamburgu wszedł na jej pokład Mikołaj Mikłucho, który w międzyczasie zbierał w bibliotekach niemieckich wszelkie dostępne informacje o Nowej Gwinei i jej mieszkańcach; choć wówczas nie mogły to być dane zbyt obfite i dokładne. Okazało się wszelako, że ludność tych wysp stanowią Papuasi (co po malajsku znaczy „Kędzierzawi”), podzieleni na liczne szczepy, zaciekle się nawzajem zwalczający i z apetytem zjadający upieczone na ognisku ciała swych pokonanych i wziętych do niewoli sąsiadów. Udawać się do tych okrutnych i pozbawionych etyki istot byłoby czystym szaleństwem. Jednak po upływie prawie całego roku, 20 września 1871 roku korweta „Witeź” rzuciła kotwicę w Zatoce Astrolabe na północno-wschodnim wybrzeżu Nowej Gwinei. Kapitan Nazimow po raz ostatni w obecności świadków zapytał młodego naukowca, czy naprawdę postanowił udać się z wizytą do ludożerców, czy może jednak zmienił zdanie, a gdy przekonał się o ostatecznej decyzji Mikłuchy, kazał wodować szalupę, która następnie odstawiła entuzjastę nauki na brzeg, tuż obok niedużej wsi.
Marynarze wrócili na korwetę, a pan Mikołaj objuczony dwoma dużymi worami ruszył w kierunku bardzo skromnie wyglądających zabudowań. Niebawem została nawiązana pierwsza znajomość, która później przekształciła się w przyjaźń. Tuziemiec o imieniu, jak się okazało, Tuj, podobnie jak inni aborygeni, docenił niebawem piękno tkwiące w szklanych kolorowych paciorkach, łańcuszkach, lusterkach i innych banalnych błyskotkach, które znakomicie pomogły w nawiązywaniu przyjaznych stosunków z mieszkańcami wsi Bongu. Następnego dnia marynarze z „Witezia” przypłynęli kilkoma szalupami, by odbić jeńca z papuasiej niewoli, a ich zdziwienie było bezgraniczne, gdy im naprzeciw wyszedł z chaty żywy, zdrowy i wesoły „Białas”. Przez kilka dni marynarze wznosili dla podróżnika domek z pni drzew palmowych, wyładowali na brzeg zapasy leków, suszonego chleba, słoniny, spirytusu. Na ląd zeszli też „asystenci” Mikłuchy, marynarz Niels Olsen (Szwed) oraz Polinezyjczyk Boy. Po czym korweta podniosła kotwicę, pożegnała salwą robinsonów i powoli znikła za mglistym horyzontem.
***

Był to początek niezwykłych przeżyć i przygód zarówno dla Papuasów, jak i dla ich nieproszonych gości. Jak wiadomo, lokalne szczepy zamieszkujące wówczas wyspy Francuskiej Polinezji toczyły ze sobą nieustanne boje, a wziętym do niewoli przeciwnikom rozsiekali czaszki, wydobywali z nich parujący krwią mózg i z apetytem go spożywali w stanie surowym lub smażonym. Ten proceder opisał w swoim czasie m.in. Claude Levi-Strauss. Nikogo więc nie powinno dziwić, że w pewnym momencie groźni aborygeni postanowili spożyć też Mikłuchę i jego towarzyszy, ale ten wymyślił na poczekaniu fortel, który zaraz przekonał dzikusów, że zadzierać z nim nie warto, ponieważ jest on bogiem i może podpalić morze, źródło wspaniałych ryb i jadalnych wodorostów. Z jednej butli dał im mianowicie wypić po szklance zwykłej wody, a z drugiej sprytnie nalał do kubka równie przecież przejrzystego spirytusu i następnie go podpalił. Gdy aborygeni zobaczyli, że „woda się pali”, błyskawicznie a logicznie wywnioskowali, że ich białoskóry gość posiada moc nadprzyrodzoną i potrafi podpalić morze, padli więc jak jeden mąż na kolana i rzewnie płacząc go błagali, aby nie zapalał otaczającego ich oceanu. Ten zaś nie bez oporu dał się przebłagać i schował zapałki do kieszeni.
Podróżnik rychło opanował dość prymitywny język Papuasów i posługiwał się nim biegle w obcowaniu z mieszkańcami Bongu. Gdy jednak udał się do sąsiedniej wsi o nazwie Gorendu, tamtejsi tuziemcy zaczęli rzucać weń oszczepami. Na szczęście niecelnie. A możliwości odwrotu nie było, gdyby zaczął uciekać, niewątpliwie zostałby dogoniony, zabity, upieczony i zjedzony. W takich granicznych sytuacjach nieraz intuicja czy instynkt błyskawicznie podpowiadają najlepsze postępowanie. Mikłucho usiadł, zdjął buty, a potem położył się na ziemi i udał, że śpi. Zmęczenie i skrajny stres sprawiły, że zasnął naprawdę, a gdy się obudził, zobaczył siedzących dokoła Kędzierzawych oraz ich odłożone oszczepy. Bezbronność okazała się najlepszą bronią. Podróżnik napisze później we wspomnieniach: „Wszędzie udawałem się bez broni, a na wszelkie zaczepki Papuasów reagowałem milczeniem i zupełną obojętnością. Wkrótce zrozumiałem, że moja skrajna bezradność w obliczu setek i tysięcy osób stanowiła moją podstawową broń. Niekiedy jednak trzeba było sięgać po chwyty wspomagające. Gdy mieszkańcy jednej ze wsi w żaden sposób nie chcieli poniechać poszturchiwania i tykania oszczepami nieoczekiwanego gościa i nie kryli się z zamiarem zakłucia i zjedzenia go, pan Mikołaj ponownie, jak przedtem we wsi Bongu, nalał do małego talerzyka trochę spirytusu z butelki, a następnie go podpalił. Także i tu aborygeni padli na kolana i błagali go, aby nie podpalał morza… Przyjaźń Papuasów zaskarbiał jednak sobie przede wszystkim tym, że skutecznie leczył ich z różnych chorób, obdarowywał kolorowymi wisiorkami oraz częstował od czasu do czasu szklanką rozcieńczonego spirytusu…
Sytuacja jednak nie była prosta. Na gorączkę tropikalną zmarł Szwed Olsen, jak też Polinezyjczyk Boy. Ciężkie ataki malarii doskwierały też panu Mikołajowi. Mimo licznych trudności naukowiec gromadził jednak zbiory minerałów i roślin, dokonywał pomiarów antropologicznych miejscowej ludności, zbierał w celach naukowych kości zabitych Gwinejczyków, których szkielety poniewierały się wszędzie w dżungli. „Rano byłem zoologiem – wspominał – potem kucharzem, lekarzem, aptekarzem, malarzem, krawcem i praczką. Nauczył się spożywania „regionalnych” potraw w postaci kokosów, bulw taro, wieprzowiny pieczonej na węglach i innych przysmaków. Widocznie musiał się też zastosować do seksualnych nakazów dzikusów, polegających na niczym nie ograniczonym permisywizmie, choć w dzienniku temu zaprzecza. Ale przecież nie tylko na seksie polega uroda, smak i wartość życia.
Dwudziestego lutego 1872 roku podróżnik zanotował w swym dzienniku: „Tuj pokazał mi dużego pająka i powiedział, że mieszkańcy Gorendu, Bongu i Gumbu jedzą również kobum (pająki). Tak więc do pokarmów mięsnych Papuasów należą także żuki, pająki, larwy motyli itpZbliżając się rankiem do chaty Tuja ujrzałem z daleka gromadę mężczyzn i kobiet. Obecność kobiet zdziwiła mnie, gdyż zwykle o tej porze wszystkie kobiety pracują już na plantacjach. Zbliżywszy się do Tuja, domyśliłem się, o co chodzi; czoło, policzki i górna część jego szyi i twarzy tworzyły jakby poduszkę, powieki tak mu napuchły, że ledwie mógł otworzyć oczy. Mówił z trudnością. Tubylcy krzątali się koło niego sądząc, że chyba umrze.
Obejrzawszy chorego i stwierdziwszy, że obrzęk fluktuował, postanowiłem udać się do Garagassi po przybory potrzebne do nadcięcia wrzodu. Zabrawszy ze sobą lancet powróciłem do Gorendu, gdzie wszyscy powitali mnie z objawami radości. Przygotowałem okłady z siemienia lnianego i tak gorliwie przykładałem je na obrzęk, że wkrótce bez żadnego cięcia znaczna część materii wypłynęła przez ranę na skroni. Przykładałem kompresy przez kilka godzin zmieniając je bardzo sumiennie. Wielki tłum otoczył nas trzymając się w przyzwoitej odległości: wszyscy porozkładali się w najróżniejszych pozach, których opisanie mimo szczerej chęci nie byłoby łatwe, a zresztą nie dałoby dokładnego obrazu.
Rozdałem dzisiaj kobietom paski czerwonego materiału i szklane paciorki, które odmierzałem łyżeczką do herbaty, dając każdej po dwie łyżki. Rozdawanie prezentów kobietom odbywało się o wiele spokojniej niż rozdawanie ich mężczyznom. Każda po otrzymaniu rzeczy przeznaczonych dla siebie odchodziła, nie prosząc o nic więcej, tylko uśmiechem i chichotem wyrażała zadowolenie. Zdaje się, że najbardziej przypadł kobietom do gustu tytoń. (…) W społeczeństwie pierwotnym kobiety są bardziej potrzebne niż w naszym cywilizowanym świecie. Tam kobiety pracują na mężczyzn, u nas jest odwrotnie; dlatego u ludów pierwotnych nie ma kobiet niezamężnych. Każda tutejsza dziewczyna wie, że wyjdzie za mąż, i stosunkowo mało dba o swoją powierzchowność”…
Papuasi nieraz okradali Mikłuchę, wynieśli np. jego jedyną siekierę, przenikali do chaty dniem i nocą, mniemając najwidoczniej, iż białoskóry człowiek jest w posiadaniu jakichś niesamowitych skarbów. Gniewać się nie było sensu, ponieważ Kędzierzawi nie mieli ani poczucia ani pojęcia własności prywatnej, instynktownie wyznawali komunistyczną zasadę, że wszystko należy do wszystkich. „Myśląc, że mam w swej chacie jakiś ogromny majątek, zaczęli grozić, że mnie zabiją. Obracałem ich pogróżki w żart lub je ignorowałem. Nieraz kpili sobie, puszczając strzały tak, że te przelatywały tuż obok mej twarzy, a nawet bezceremonialnie tykali mi oszczepem w usta”…Powydziwiać na „Białasa” przychodzili codziennie nie tylko liczni tuziemcy z Gorendu, Gumbu i innych wsi, ale też pielgrzymi z Wysp Kar-Kar, Bili-Bili, krótko mówiąc, z całego rozległego terytorium, zwanego dziś oficjalnie Brzegiem Maclaya. Papuasi nie wierzyli w to, że istnieją inne kraje i inne narody, dlatego byli pewni, że biały człowiek przybył do nich bezpośrednio z nieba. Uważali ponoć, iż Mikłucho jest bóstwem, nazywali go „Kaaram-Tamo”, czyli Człowiekiem z Księżyca, i nieraz usiłowali oddawać mu boską cześć.
***

Wiele obyczajów tamtejszej ludności było dla Europejczyka ani do pojęcia, ani do zaakceptowania, jak np. spożywanie w gotowanej, surowej, pieczonej czy smażonej postaci ciał ludzi zmarłych. Papuasi w XIX wieku byli o około dwa tysiące lat cofnięci pod względem cywilizacyjnym w stosunku do Europejczyków. Choć przecież jeszcze w VI–XV wiekach ery chrześcijańskiej w Europie spotykało się też zwyczaje nader odrażające. Tak np. było zjawiskiem powszechnym, że zwłoki dostojników, zmarłych z dala od ojczyzny, krajano na części i gotowano tak długo, dopóki mięso nie oddzielało się od kości; następnie kości czyszczono, składano do kupy i w skrzyni lub kufrze przesyłano do kraju rodzimego w celu odprawienia uroczystego pogrzebu, podczas gdy wnętrzności i pozostałe miękkie części ciała grzebano na miejscu. Postępowano tak z królami, książętami, biskupami, znaczniejszymi szlachcicami we Francji, Anglii i innych krajach, puszących się swoją rzekomą „wyższością kulturalną”; mimo iż papieże nieraz potępiali te „dzikie i straszliwe” obyczaje. Zresztą w 2010 roku w katolickiej Polsce odkopano resztki zwłok świętego księdza Jerzego Popiełuszki i poobcinano mu palce, czyniąc z nich – pożal się Boże! – tzw. „relikwie”. Makabra i profanacja…
Zwyczaje i obyczaje ludzkie są zależne od czasu, tradycji narodowych, usposobienia moralnego, poziomu kulturalnego danej zbiorowości czy szerokości geograficznej. I bywają niezwykle różnorodne, na co wskazywał sugestywnie m.in. Melchior Wańkowicz w jednym z esejów ze zbioru „Zupa na gwoździu –doprawiona”. Tak więc w drugiej połowie XX wieku znakomity pisarz notował: „Z cmentarzy odczytujemy pasma i nawarstwienia dawnych kultur. Archeolodzy dają mapy grobów skrzyniowych, urnowych, ceramiki geometrycznej i późniejszej, która im towarzyszyła, badając, czy trupy są pochowane w pozycji leżącej, czy siedzącej. Na Krecie odgotowywali ciało i chowali szkielety. Scytowie robili to samo, ale kości malowali czerwoną ochrą. Formy te długo przeciągają się w dzieje, znajdujemy je nieraz współcześnie. U plemienia Ahiponów w Grand Chaco i teraz obiera się szkielet z mięsa i wiezie w skórzanym worku na miejsce wiecznego spoczynku. Scytowie, przez których osiedla szedł kondukt pogrzebowy wodza, krajali twarze na znak żałoby; w rok po jego śmierci dookoła wysokiego kopca, w którym spoczywał, ustawiali pięćdziesiąt zabitych i wypchanych koni, a na nich pięćdziesięciu zabitych junaków. Celtowie byli pogodniejszego ducha: kładli nieboszczyka na wznak pod stołem z tablicą soli na piersi, a na stole stawiali konwie i kubki i zdrowo popijali. Na Sycylii znaleziono grób, w którym 24 zmarłych siedziało z kubkami. Coś z tego przedostało się aż do Mazurów, tańczących przy nieboszczyku w trumnie. Kiedym spytał, czy im to nie przeszkadza, odparli, że z początku owszem, zawadzał, nim nie domyślili się trumny postawić na sztorc…
Zwyczaj średniowieczny nieraz kazał serce chować osobno: Henryk I, Ryszard I, Henryk III . Serca Habsburgów przechowywano w Augustiner Tempel, gdy ciała w kaplicy Loretto. Serca te miewały tak burzliwe drogi po śmierci ich właścicieli, jak burzliwe były drogi tych właścicieli przed śmiercią. Douglas, wiozący serce Roberta Bruce’a dla pochowania w Jeruzalem, zawieruszył się po drodze w bitwie z Maurami i padł zabity – wraz z sercem uwieszonym w srebrnym futerale na szyi. Serce markiza Monrose, ściętego przez szkockich różnowierców, zostało wyjęte z trupa, pochowanego na rozstajach, jako miejscu haniebnym, zginęło w drodze, po latach zostało odnalezione w sklepie z osobliwościami we Flandrii, zabrane przez jednego z potomków do Indii, skradzione przez jednego z hinduskich szejków jako amulet – zaginęło ostatecznie w czasie rewolucji francuskiej. Zwyczaj ten romantycznymi drogami szedł aż po ostatnie czasy do Polski: serce Kościuszki, Szopena, Piłsudskiego.Istotne też jest, że obyczaje wszystkich ludów zmieniają swój kształt w procesie rozwoju historycznego, a to, co dziś uchodzi za normalne i właściwe, może już niebawem zostać nazwane jako dzikie i barbarzyńskie…
***

W grudniu 1872 roku do Zatoki Astrolabe zawinął rosyjski kliper „Izumrud”, aby zabrać Mikłuchę-Maclay’a. Ten poprosił jednak o wysadzenie go na ląd na Filipinach w regionie zamieszkiwania niskorosłych „Negritos”. Po przeprowadzeniu odnośnych pomiarów antropometrycznych i innych badań uczony dowiódł, że nie są oni Murzynami, lecz, tak jak Kędzierzawi, Melanezyjczykami. Wyniki swych dociekań opublikował w periodyce, co mu niebawem przyniosło uznanie międzynarodowe. Generał gubernator Indii Holenderskich zaprosił go do swej rezydencji w Batawii (obecnie Dżakarta) i umożliwił mu na okres siedmiu miesięcy przygotowanie do druku szeregu publikacji, jak też trzymiesięczną wyprawę naukową do zachodniej części Nowej Gwinei, należącej do Niderlandów (obecnie Zachodni Irian). Przeprowadził tam serię pomiarów geodezyjnych, opisał i naniósł na mapę szereg gór, rzek, wysp. Odkrył pokłady węgla kamiennego, opisał kilka nieznanych dotąd nauce okazów fauny morskiej. Brytyjscy naukowcy nazwali pewien fragment Nowej Gwinei „Brzegiem Maclay’a” (ponad 300 km długości; obecnie państwo Papua–Nowa Gwinea). Podczas drugiego pobytu na Nowej Gwinei Mikołaj Mikłucho zaprzyjaźnił się i zbliżył z młodą Papuaską o imieniu Bungaraja; we wspomnieniach opisał później niektóre szczegóły swego z nią erotycznego związku.
W okresie 1873–75 uczony zbadał tereny Półwyspu Malajskiego. W tamtejszej dżungli odkrył i jako pierwszy opisał plemię Orangutanów, nie małp, lecz „leśnych ludzi”. W 1876, korzystając z poparcia Brytyjczyków, którzy bardzo wysoko go cenili i nader przychylnie pisali w prasie o jego dokonaniach naukowych, mając go po części za „swego”, Maclay badał ludność i przyrodę Mikronezji, gromadząc po drodze przebogaty zbiór przedmiotów bytu i użytku codziennego tamtejszych mieszkańców. Najbardziej egzotycznym wśród tych przedmiotów była tylko opisana przezeń waluta z Wysp Jap, zwana „Fe”, a będąca kamieniami młyńskimi, ważącymi po kilka ton każdy. W Mikronezji „przyjaciółką”, czyli partnerką erotyczną Mikłuchy została jedenastoletnia dziewczynka o imieniu Mira, z którą planował zawarcie małżeństwa (na tamtejszych terenach 11–12-letnie dziewczyny uważano za dojrzałe panie, mogące zawierać z mężczyznami związki małżeńskie lub partnerskie). Nawiasem mówiąc, podróżnik uważał za normalne i naturalne, że kobiety powinny zawsze grać „drugie skrzypce” w stosunkach z mężczyznami, którym przecież znacznie ustępują zarówno pod względem potencjału umysłowego, siły fizycznej jak i poziomu moralnego.
10 pażdziernika 1875 roku Mikłucho zanotował w dzienniku: „Przechodzę niekiedy stany trudne do opisania. Częste ataki febry i być może przewaga produktów roślinnych w mym pożywieniu osłabiły mnie fizycznie do tego stopnia, że wejście na nieznaczne nawet wzniesienia sprawia mi trudność. Idąc nawet po drodze równej chwilami ledwie powłóczę nogami. Choć nie brak mi ochoty do zwykłych mych zajęć, to jednak męczę się teraz tak łatwo, jak nigdy dotąd. Nie mogę powiedzieć, żebym przy tym źle się czuł; z rzadka tylko nawiedzają mnie silne bóle głowy, ale są one związane z febrą i mijają po ustaniu paroksyzmu… Tak szybko się męczę, że nigdzie teraz nie chodzę, jedynie do Bongu i Gorendu po żywność; przeważnie siedzę w domu, gdzie zawsze jest dosyć pracy. (…)
W tych dniach odwiedzili mnie ludzie z Bilii, jednej z wysepek Archipelagu Zadowolonych Ludzi. Dwóch czy trzech Papuasów miało niezwykle piękne i przyjemne twarze; stanowczo nie ustępują one pod tym względem ani jednemu z najładniejszych widzianych przeze mnie Polinezyjczyków. Dowiedziałem się, ze tubylcy czasem pojedynkują się o kobiety. Wypytując się Kaina o znajomych z Bili-Bili, zapytałem o Korego, człowieka bardzo rozumnego i usłużnego. Kain odpowiedział, że Kore został ranny w nogę w następujących okolicznościach. Zastał on swoją żonę w chacie innego tubylca: gdy Kore prowadził ją do domu, tubylec ów usiłował przeszkodzić temu siłą. Kore chwycił łuk i wypuścił kilka strzał w przeciwnika, którego ranił. Ten jednakże zdążył uzbroić się w łuk i przebił strzałą Koremu udo. Drugi pojedynek na tle zazdrości miał miejsce przed dwoma miesiącami w Bogadi. Obaj przeciwnicy zostali ranni, jeden zaś z nich o mało nie umarł. Włócznia trafiła w ramię i złamała obojczyk. (…)
Wczoraj wieczorem i przez całą noc słychać było barum w Bogadi. Uderzali w niego z rzadka i jednostajnie. Przyszedł Saul, od którego dowiedziałem się, że w Bogadi dziś rano odbył się pogrzeb. Zapytałem, czy przybył ktoś z Bogadi i powiedział mi o tym. Saul odrzekł, że nie; o śmierci człowieka dowiaduje się z uderzeń barumu, ale kto umarł – nie wiadomo. Przysłuchująć się uderzeniom barumu wywnioskował, że zmarłego już pochowano. Być może był to któryś z mężczyzn rywalizujących o kobietę.
W 1877 roku Mikołaj Mikłucho, wymęczony gorączką tropikalną i innymi dolegliwościami (szkorbut, beri-beri) zatrzymał się w Singapurze w celach leczniczych. Opublikował przy okazji w tamtejszej prasie szereg artykułów po angielsku w obronie Papuasów, których ówcześnie „cywilizowani” Europejczycy masowo wyłapywali m.in. na Brzegu Maclaya i przekształcali ich w niewolników. W 1881 roku uczony demaskował mechanizm kolonialnego podboju: „Bezpośrednio za misjonarzami idą handlarze i inni wszelkiego rodzaju pasożyci i wyzyskiwacze, przynoszący ze sobą choroby, pijaństwo, broń palną itd. Te dobrodziejstwa cywilizacji nie równoważą umiejętności czytania, pisania i spiewu psalmów. Nic dziwnego, że zrozpaczeni wyspiarze nieraz mordowali katolickich i protestanckich misjonarzy, słusznie spostrzegając ich jako tych, którzy niosą zło i nieszczęście, niszczą tradycyjną, nie zawsze przecież zacofaną, kulturę. Oczywiście, tradycyjne obyczaje nie zawsze były niewinne. Gdy Mikłucho-Maclay prowadził badania na Wyspach Salomona, będących kolonią brytyjską, gościnni tubylcy poczęstowali go byli ładnym kawałkiem pieczonego mięsiwa, a gdy podróżnik już połowę spożył, pokiwując głową na znak uznania, ci go poinformowali, że to danie zostało przygotowane z „długiej świni”, czyli z ciała człowieka. Podróżnika aż zatkało, ale zwymiotować lub wypluć poczęstunek w tej sytuacji znaczyłoby wydać na siebie wyrok śmierci (bo gościnność to rzecz świeta, podobnie jak wdzięczność za nią), i musiał powoli ludzkie mięso dojadać, aby nie urazić najszlachetniejszych uczuć autochtonow.
Środki na podróze po Mikronezji i Polinezji dostarczało mu przede wszystkim Cesarskie Rosyjskie Towarzystwo geograficzne w Petersburgu oraz Berlińskie Towarzystwo Antropologii i Etnologii. Coś należało się tez za publikacje w periodyce. Mikłucho bowiem pisał i publikował swe teksty w kilku językach, m.in. w takich poważnych pismach naukowych jak: „Izwiestija Rossijskogo Impieratorskogo Geograficzeskogo Obszczestwa,Verhandlungen der Berliner Gesellschaft für Anthropologie, Ethnologie und Urgeschichte, Proceedings of the Linnean Society of New South Wales; w periodykach Batawii.Całe serie jego artykułów popularnonaukowych i publicystycznych ukazywały się w mediach Australii, Wielkiej Brytanii, Holandii, Niemiec, Rosji, Francji. Niektórzy Anglosasi podejmowali polemikę z jego poglądami, usiłując dowieść, że wyspiarze to „niższa rasa”, dzikusi, niezdolni do tworzenia kultury i cywilizacji. Wówczas (1882) Mikłucho ogłosił się za „Tamo Boro-Boro”, czyli najwyższego wodza Papuasów, i w ich imieniu zwrócił się oficjalnie do cesarza Imperium Rosyjskiego z prośbą o wzięcie pod swe berło Nowej Gwinei, aby bronić jej mieszkańców przed wyzyskiem i wyniszczeniem. Imperator podczas audiencji w Petersburgu dość powściągliwie potraktował ten pomysł, obawiając się widocznie pogorszenia relacji z Niemcami, Wielką Brytanią i Niderlandami, które to trzy państwa nie kryły się z zakusami na tamte zamorskie terytoria.
W Petersburgu Mikołaj Mikłucho cieszył się wszelako ogromną popularnością; na jego publiczne prelekcje ściągały rzesze słuchaczy, arystokraci zas urzadzali uroczyste przyjęcia ku jego czci, a prasa rozpisywała się o jego osiągnięciach naukowych. Ba, nadano mu w obliczu zasług tytuł hrabiego Imperium Rosyjskiego. A jednak E. S. Thomassen w książce „Biographical Sketch ofNicolas de Mikloucho-Maclay(Brisbane 1882) podaje, iż ze względu na słaby stan zdrowia młody człowiek nie znosił chłodnego i wilgotnego klimatu Petersburga. Niebawem też uczony zostawił zamgloną stolicę cesarstwa. Udał się ponownie na tereny podzwrotnikowe, do swych kędzierzawych przyjaciół, z którymi tak się bardzo zżył. Jako prezent dla mieszkańców wsi Bongu przywiózł nasiona kawy, mango, dyni, jak też krowę i byczka, których zresztą Papuasi zaraz zdefiniowali jako „duże świnie, majace na głowie rogi”…
W międzyczasie Prusy zaanektowały Brzeg Maclay’a, na co pan Mikołaj zareagował, jako król Papuasów, listami protestacyjnymi do cara Aleksandra III i do kanclerza Bismarcka, na które jednak nikt nie raczył odpowiedzieć. Liczne dalsze posunięcia podróżnika, zmierające do obronienia Kędzierzawych przed przemocą Europejczyków nie dały też żadnego skutku, a prasa niemiecka wściekle obrzucała go inwektywami, drwinami i oszczerstwami. Wielkim pocieszeniem dla niego stała się w tym czasie wzajemna miłośc do Małgorzaty Emmy Robertson, pięknej i mądrej córki gubernatora australijskiej prowincji Nowa Południowa Walia Johna Robertsona, która podzielała jego poglądy i wspierała działalność dobroczynną. W 1883 roku hrabia M. Mikłucho-Maclay wystosował depeszę do cara Aleksandra III z prośbą o zezwolenie na zawarcie małżeństwa z luteranką. Monarcha, najwidoczniej już mocno zniechęcony nieco dziwaczną aktywnością Maclay’a, własnoręcznie na depeszy nadpisał rezolucję: „Niech się żeni chocby z małpą, ale niech mi wreszcie zejdzie z oczu!Wesele odbyło się wiosną 1884 roku. Życie rodzinne przyniosło prawdziwe ukojenie i szczęście starganej duszy fantazyjnego podróżnika, a to tym bardziej, że niebawem przyszli na świat dwaj synowie o podwójnych imionach: Aleksander-Niels oraz Włodzimierz-Allan. Świeżo upieczony ojciec zaś ogłosił się tymczasem za króla Czarnorusi, jak nazwał Nową Gwineę. Było już jednak za późno, Anglia i Prusy porozumiały się w międzyczasie co do podziału tych terytoriów między siebie, a dyplomacja rosyjska (w której aż się roiło od agentów wywiadu brytyjskiego i niemieckiego), postępowała zbyt opieszale i przegapiła dogodny moment do pozyskania tej posiadłości zamorskiej.
W 1886 roku Mikłucho wraz z rodziną przybył do Petersburga, usiłował działać w kierunku ogłoszenia Nowej Gwinei za kolonię Imperium Rosyjskiego, lecz bez skutku. Został, co prawda, sowicie nagrodzony, cesarz obiecał z własnych funduszy sfinansować wydanie jego tekstów naukowych. Zaczęło się jednak i skończyło na pięknych słowach. Opracowanie 22 tomów rękopisów, setek map, rysunków, artykułów posuwało się do przodu bardzo opornie, mimo wsparcia i zachęty m.in. ze strony wielkich pisarzy Iwana Turgieniewa i Lwa Tołstoja, którzy bardzo wysoko cenili Mikołaja Mikłuchę jako człowieka, uczonego i polityka.
Głęboko rozczarowany postawą dworu uczony zaczął coraz częściej używać alkoholu jako remedium na negatywne przeżycia. W ciągu roku udało się uporządkować i przygotować do druku dwa obszerne tomy, ale petersburski wilgotny i chłodny klimat fatalnie zaważył na kondycji fizycznej 42-letniego mężczyzny, który ciężko zapadł na zdrowiu i mimo ofiarnych wysiłków lekarza Sergiusza Botkina, matki i żony niebawem żywota dokonał; do wiadomości publicznej podano, że miał raka mózgu. Część jego ciała pochowano na Wołkowym Polu w Petersburgu; na pomniku decyzją żony zmarłego wyryto sześć angielskich liter: N. B. D. C. S. U. czyli None But Death Can Separate Us (nic prócz śmierci nie może nas rozłączyć).
Za życia Mikołaj Mikłucho-Maclay zdążył opublikować tylko jedną niedużą książkę pt. „Otrywki iż dniewnika”. Dalsze publikacje ukazywały się już po zgonie tego wielkiego podróżnika i uczonego, który zresztą w testamencie zapisał swe rękopisy, mózg i szkielet nauce i są one do dziś przechowywane w zbiorach muzealnych Petersburskiego Wydziału Rosyjskiej Akademii Nauk. Ponad 20 jego praprawnuków po małżeństwie z Małgorzatą Emmą Robertson są obecnie obywatelami Australii. Ilu zaś mieszkańców Zachodniego Irianu, Nowej Gwinei, Filipin, Polinezji i Mikronezji ma w sobie jego geny, tego nikt policzyć nie byłby w stanie.
W latach 1990–95 Rosyjska Akademia Nauk wydała obszerny zbiór dzieł Mikołaja Mikłucho-Maclay’a w sześciu tomach, w nakładzie 50 tysięcy egzemplarzy; a jego imię nosi szereg obiektów geograficznych, jak też kilkanaście gatunków flory w katalogach międzynarodowych.

***




LEON BARSZCZEWSKI


Znakomity podróżnik, geograf, glacjolog, przyrodnik, pulkownik wojsk Cesarstwa Rosyjskiego Leon Barszczewski przyszedł na świat w Warszawie 20 lutego 1849 roku w rodzinie szlacheckiej. Genealog i heraldyk Seweryn Uruski (Rodzina. Herbarz szlachty polskiej, t. 1, s. 97–98) zna Barszczewskich herbu Bartsch z Grodzieńszczyzny, herbu Bończa z Wołynia, jerbu Kotwica z Mińszczyzny oraz pieczętujących się godłem Ślepowron na Podolu, którzy jednak byli rozgałęzieni także w szerszym zakresie. Widocznie właśnie z tych ostatnich pochodził pułkownik Leon Barszczewski.
Został w domu wychowany na zasadach staropolskich, w duchu bezwzględnej przyzwoitości, uczciwości, pracowitości, jak to sugerował ongiś Wacław Potocki:
Patrz, żebyś próżnowania zawsze był daleki.
Robisz co, okazya do złego upada;
Nie robisz, czart obmysli i robotę zada

Leon Barszczewski kończył gimnazjum w Kijowie (1866), a Szkołę Piechoty Junkrów w Odessie. Od dzieciństwa i wczesnej młodości marzył o dalekich podróżach do egzotycznych krajów, uczył się starannie i systematycznie gromadził wiedzę, jakby się zawczasu do tej akcji szykując. Kto wie, czy czasami nasze marzenia młodości nie bywają przeczuciem i antycypacją naszych rzeczywistych losów życiowych, mających się zrealizować w nadchodzącej przyszłości, która jakby w jakiś zagadkowy sposób jest już nam „teraźniejsza”. W gimnazjum i w Szkole Junkrów młodzieniec gruntownie opanował język rosyjski, niemiecki i francuski, a z domu wyniósł wiedzę języka polskiego, co mu w sumie się przydało jako znakomity pomost do najnowszych europejskich źródeł wiedzy w zakresie przede wszystkim nauk o ziemi.
Służbę rozpoczął w południowej guberni chersońskiej o łagodnym i zdrowym klimacie i takiejże ludności, lecz niebawem na własne życzenie został przeniesiony do Turkiestanu i tutaj spędził ponad dwadzieścia lat swego życia. Pracował w oddziałe topograficznym garnizonu wojsk rosyjskich stacjonujących w Samarkandzie. Ale ponieważ miał własne powazne zainteresowania naukowe, nie ograniczał się do działań określonych przez regulamin wojskowy i przepisy służby garnizonowej. Na własną rękę podejmował liczne, dość niebezpieczne i bardzo uciążliwe wyprawy do różnych regionów Azji Środkowej: do zachowującego na razie niepodległość Chanatu Buchary, Badachszanu, Darwazu, Pamiru, Tien-Szanu, na pogranicze afgańskie. Prowadził badania o charakterze geologicznym, florystycznym, meteorologicznym, etnograficznym, historyczno-kulturalnym na terenie Gór Zerawszanu. Hisaru, jak też w dorzeczu Amu-darii, Syr-darii, Surchan-darii, Fan-darii, przemierzając wzdłuż i wszerz rozległe tereny o surowym klimacie, zupełnie prawie niezbadane i nieznane nauce europejskiej. Poczynił w tym czasie liczne notatki, wykresy, mapy, zdjęcia, które później były pilnie studiowane i wykorzystywane przez fachowców w dziedzinie hydrologii, glacjologii, wojskowości, mineralogii, botaniki, archeologii i lingwistyki. Samych tylko zdjęć fotograficznych z podróży Leona Barszczewskiego zachowało się do dziś – według szacunków specjalistów polskich – prawie 600 i są one przechowywane w zbiorach Archiwum polskiej Akademii Nauk, jak również w Bibliotece imienia Aliszera Nawoi w Taszkiencie. Jest to bezcenny materiał naukowy do poznania dziejów, kultury, przyrody kilku krajów środkowoazjatyckich.
W Taszkiencie poznał Irenę Niedźwiecką, także pracującą w zakresie nauk geograficznych, i połączył z nią swój los. Małżonkowie przeżyli z sobą  jednak tylko dziesięć lat, ponieważ żona zmarła przedwcześnie w Samarkandzie po przeziębieniu na suchoty galopujące.
Swą pierwszą wyprawę naukową L. Barszczewski odbył w 1879 roku do Buchary, przeciął Góry Hisaru i Zerawszanu oraz dotarł do twierdzy Regar nad Surchan-darią. Podczas poruszania po kamienistym terenie podróżny spadł z konia i mało brakowało, by postradł życie. Dopiero po ponad trzech tygodniach kuracji w jednej z wsi bucharskich z trudem stanął ponownie na nogi i z ogromnym nakładem sił powoli wrócił do Samarkandy. W 1880 roku, nie zniechęcony tymi przykrymi doświadczeniami, udał się na wyprawe w kierunku jeziora Iskander-kul i dalej przez Duszanbe, fajzabad, Obi-garm i Garm – do Gór Darwaskich w masywie Pamiro – Ałaju.
Kolejną wyprawę na tereny bucharskie odważny oficer podjął w 1884 roku i po pokonaniu przełęczy Tachta-Karacza w górach Zerawszanu dotarł do miast Kitab, Szachryzabz oraz Hussar. Następnie udał się szlakiem Aleksandra Macedońskiego i Tamerlana przez wąwóz Czak-Czar w kierunku południowym do miasta Szyrabad; stamtąd zaś przez Bajsun, Jakkabak i Szachryzabz wrócił do Samarkandy. Jest to wyczyn nie do wyobrażenia nawet dla walczących obecnie w Afganistanie o amerykanską demokrację żołnierzy polskich, wyposażonych w najnowocześniejsy sprzęt, ułatwiający pokonywanie wszelkiego rodzaju przeszkód.
W 1891 roku L. Barszczewski prowadził badania w regionie rzek Kafirnigan, Piandż, Wancz i Wachsz; zbierał materiały naukowe w okolicy miast Kulab, Kurhan-Tiube, Kalai-Chumb. Opublikował w periodyce rosyjskiej kilka pomniejszych tekstów, w których wyłuszczał swoje poglądy m.in. na przyczyny takiego groźnego zjawiska jak trzęsienie ziemi, jakze częstego w tamtych okolicach. Uważał, że nagłe i gwałtowne ruchy zmieniające oblicze planety są dziełem właśnie tego groźnego zjawiska przyrodniczego. Obliczono, że trzęsienie ziemi posiada z reguły moc tysiące razy przewyższającą siłę bomby atomowej zrzuconej w 1945 roku przez Amerykanów na katedrę katolicką w Hiroszimie. Wstrząsy sprawiają, że grunt zachowuje się jak fala morska podczas burzy. Następują nie tylko pionowe, ale też poziome przesunięcia gruntu ważącego miliony ton. Fale ziemi niekiedy przekraczają jeden metr. Zwykle trzęsienia ziemi trwaja kilka sekund, lecz niekiedy przedłużaja się do kilku minut. 17 stycznia 1995 roku japońskie miasto Kobe legło w gruzach, szosy i mosty rozpadły się jak piasek, szyny kolejowe powyginały się, jakby były tasiemkami w warkoczu małej dziewczynki; spadły wszystkie linie elektryczne, rozerwały się przewody gazowe i naftowe, wybuchły tysiące pożarów, zginęło 5 300 osób. Straty w sumie wyniosły ponad 100 miliardów dolarów. Tego rodzaju scenariusze są odgrywane dość regularnie w różnych zakątkach kuli ziemskiej. Ich przewidzenie i choćby częściowe im zapobiegnięcie to nie lada zadanie stojace od wielu lat przed nauką, a pewien wkład do tych prac wniósł także Leon Barszczewski.
Chcąc zrozumieć przyczyny trzęsień ziemi naukowcy zaczynali zawsze od sporządzenia mapy obszaru, na którym one zachodziły. A zachodziły i zachodzą na terenach zwłaszcza wulkanicznych. Gruba na sto kilometrów skorupa ziemska składa się z ośmiu głównych płyt, czyli kier tektonicznych, które „pływają” po półpłynnej wewnętrznej warstwie planety zwanej astenosferą. W zależności od wzajemnego ruchu te płyty mogą mogą się rozsuwać, zderzać lub podsuwać jedna pod drugą. Ten proces przebiega stopniowo, niekiedy w ogóle jakby zanika, lecz gdy naprężenie staje się większe niż wytrzymałość płyt, następują gwałtowne pęknięcia i zderzenia – trzęsienie ziemi. Dokładne przewidzenie tych skrytych procesów jest niemożliwe, lecz z dużą dozą prawdopodobieństwa da się stwierdzić, iż w takim a takim okresie mogą nastąpić pod ziemią jakieś gwałtowne pęknięcia i ruchy i do nich zawczasu się przygotować. Skrupulatne przygotowanie map górzystych terenów wulkanicznych stanowi jakby pierwszy krok ku temu, by móc przewidzieć i przygotować się do ewentualnych trzęsień ziemi, by wybrać względnie bezpieczniejsze miejsca pod lokalizację obiektów budowlanych, osiedli, baz wojskowych itp.
Pionierem tych badań na obszarze Azji Środkowej był Leon Barszczewski, którego obserwacje i publikacje przyczyniły się do tego, że obywatele Uzbekistanu, Tadżykistanu, Kirgizji, Turkmenistanu mogą dziś czuć się pewniej i bezpieczniej niż przed 150 laty.
***

Do sejsmologii jednak prace tego naukowca się nie ograniczały. W 1895 roku ukazała się w języku rosyjskim rozprawa L. Barszczewskiego „Kollekcii driewnostiej iż Afrasiaba i drugich miest Średniej Azji; w 1896 – „Ob issledowanii lednikow Sia-Kuch i gornych maguzarskich ozier w jugo-wostocznom Turkiestanie.
W trakcie swych licznych wypraw podróżnik dokonał wielu tysięcy pomiarów topograficznych, obserwacji i notatek geograficznych, meteorologicznych; odkrył i opisał szereg pokładów minerałów, złóż metali i kamieni szlachetnych, w tym złota, srebra i diamentów. Po zgromadzeniu obszernego zbioru owadów środkowoazjatyckich przekazał go w darze (1896) do Muzeum Zoologii Cesarskiej Akademii Nauk w Petersburgu, zbiory florystyczne – do Muzeum Botanicznego tejże zasłużonej dla nauki światowej instytucji.

Pod względem charakterologicznym Leon Barszczewski należał do typu osobowości transgresyjnych, niezależnych, konsekwentnych i obdarzonych wielką energią witalną, zarówno duchową, jak i fizyczną. Tacy ludzie często obierają sobie w życiu jakiś „supercel” i konsekwentnie go przez całe dziesięciolecia realizują. Ten podróżnik mógłby za jednym z bohaterów powieści Romaine’a Rollanda powiedzieć: „Nie potrzebuję oklasków, by mieć nadzieję, ani sukcesów, by wytrwać. Każde wielkie życie jest życiem samoprzeznaczającym się, samodeterminującym się i spełniającym w aktach intelektualnych, wolicjonalnych i behawioralnych. Nie ma tu, i widocznie być nie może, jakichś ogólnie przyjętych i dobrych dla wszystkich rozwiązań, każdy bowiem wybitny człowiek kroczy przez życie swą własną drogą, która nie pasuje do zwykłego zjadacza chleba. „Dobro osoby jest wyznaczone przez to, co jest dla tej osoby w dostatecznie korzystnych okolicznościach najbardziej racjonalnym planem życiapowiada socjolog John Rawls. Ale są też osoby, które nie zważają ani na korzystne czy niekorzystne okoliczności, ani na racjonalność czy irracjonalność odruchów swego serca. Po prostu idą do przodu i to właśnie ich wysiłek dźwiga ludzkość z bagna tego, co jest, na szczyty tego, co być powinno.
Historycy nauki uważają, że szczególnie wielkie były zasługi L. Barszczewskiego w dziedzinie glacjologii, odkrył on bowiem i opisał liczne obiekty tego rodzaju na terenie Azji Środkowej.
Maria Magdalena Blombergowa w artykule „Zbiory, kolekcje, muzea tworzone przez Polaków w Imperium Rosyjskim(Kwartalnik Historii Nauki i Techniki, 1997 nr 2) odnotowuje: „Muzeum w Samarkandzie swoje powstanie zawdzięcza Polakowi Leonowi Barszczewskiemu (1849–1910). Znany jest on bardziej jako badacz Gór Hisarskich, Zerawszanu, Pamiru i Buchary oraz jako fotograf lodowców. Uzupełnić wypada, iż był on jednym z pierwszych odkrywców i badaczy starego miasta Samarkandy – Afrasiabu. W Samarkandzie mieszkał Barszczewski, z krótkimi przerwami, w latach 1876–1897. Afrasiab badał sam w 1885 roku, natomiast w 1895 z archeologami francuskimi z Lyonu.
W trakcie pierwszych wykopalisk odsłonił dom i wydobył z jego ruin dużą liczbę naczyń glinianych i ich ułamków, także gliniane statuetki oraz wielkie srebrne pudła, w których znajdowały się ozdoby kobiece. Były wśród nich naszyjniki z pereł, zlote kolczyki z turkusami i złote bransolety. Z badanego obszaru wydobył różnorakie sprzęty domowe i narzędzia. W celu uporządkowania zbioru oraz opracowania sprawozdania dla naukowych instytucji rosyjskich sprowadził z Moskwy i Petersburga odpowiednią literaturę, która dopomogła mu poznać zabytki i sposoby datowania znalezisk. Część zbiorów zakupili Francuzi uzyskawszy na to zgodę rządu rosyjskiego. Znaczną część najbardziej wartościowych zabytków pozostawił w domu i zorganizował muzeum, które udostępniał dla zwiedzających. Obok zabytków archeologicznych posiadał zbiory minerałów, kolekcje etnograficzne i przyrodnicze. W 1897 roku z nakazu władz wojskowych rosyjskich przeniósł się do Europy – do Siedlec. Zbiory podarował Samarkandzie, jako zaczątek muzeum. W Siedlcach był zajęty prowadzeniem wojskowych prac topograficznych, ale warunków do badań naukowych tutaj nie miał.
Wśród towarzyszy podróży Leona Barszczewskiego widzimy w różnych latach znanych i zasłużonych naukowców: Jaworskiego, Lipskiego, Bonvalota, Chaffagnona, Sokołowa. W obliczu powaznych zasług dla nauki został nasz rodak obrany na członka Rosyjskiego Cesarskiego Towarzystwa geograficznego, które w oficjalnym werdykcie akcesyjnym nazywało go „najbardziej niezmordowanym i zapalonym podróżnikiem po górzystych krainach Turkiestanu. Lata 1904–05 spędził na Dalekim Wschodzie, na froncie wojny japońsko-rosyjskiej. W 1906 podał się do dymisji i zastrzelił się, gdyż został oficjalnie oskarżony o malwersację kasy pułkowej. W kilka tygodni po samobójczej śmierci wyszło na jaw, że pieniądze zostały skradzione  przez jednego z podwładnych pułkownika Barszczewskiego. Winowajcę osądzono, lecz życia honorowemu oficerowi to już nie przywróciło.

***






JÓZEF WACŁAW SIEMIRADZKI


Siemiradzcy herbu Trzaska wzięli nazwisko od miejscowości Siemiradz w powiecie radomskim województwa sandomierskiego, ale już w XVII wieku byli urzędowo odnotowywani zarówno w Ziemi Lwowskiej, jak też Nowogródzkiej. Ta druga gałąź używała przeważnie podwójnej formy nazwiska „Romaszkiewicz-Siemiradzki” i posiadała m.in. dobra Zabielin i jaroszyce, a była spokrewniona z tamtejszą szlachtą, panami Brzóskami, Ciechanowiczami, Jeśmanami, Kiersnowskimi, Kurczami, Łopattami, Miecznikowskimi, Moszyńskimi, Rostockimi (Narodowe Archiwum Historyczne Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 2, nr 2946). Od Siemiradzkich białoruskich poszła patriotyczna gałąź tegoż rodu w Besarabii; w 1863 roku był tam prześladowany przez policję rosyjską Władysław Siemiradzki, urzędnik akcyzy kiszyniowskiej, gdyż podejrzewano go o sprzyjanie powstańcom polskim (Narodowe Archiwum Historyczne Mołdawii w Kiszyniowie, f. 2, z. 1, nr 7643, s. 47).
Prześladowania dały się we znaki tej ziemiańskiej, kulturalnej, patriotycznej rodzinie do takiego stopnia, że w drugiej połowie XIX wieku jej członkowie już zachowywali się w stosunku do władz rosyjskich zupełnie ugodowo i nie narażali się niepotrzebnie na szykany, co z kolei zapewniało im spokojne bytowania i możliwość samorealizacji nie tylko w zakresie sztuk pięknych i nauk, ale i w wojskowości rosyjskiej. Dla przykładu wspomnijmy, że ojcem wybitnego malarza Henryka Hektora Siemiradzkiego (1843–1902) był Hipolit, pułkownik dragonów cesarskich, matką zaś Michalina z Prószyńskich, polskich szlachciców też nagminnie robiących wspaniałe kariery w wojsku Imperium. Ojcem zaś Józefa Wacława Siemiradzkiego , urodzonego 28 marca 1858 roku w Charkowie, był Telesfor, rotmistrz kirasjerów Jego Cesarskiej Mosci Mikołaja I; matką zaś Natalia z Frybesów herbu Rawicz, właścicieli m.in. dóbr Markowszczyzna na Wileńszczyźnie. (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1468, s. 316–317). Matka zresztą bardzo wcześnie osierociła syna, ojciec zaś ze względu na specyfikę służby wojskowej nie za bardzo mógł się nim zajmować, tak że chłopca zabrał na wychowanie stryjeczny dziad Hipolit, wspomniany powyżej pułkownik, będący wówczas już w stanie spoczynku.
 Początkowe nauki chlopiec pobierał w Charkowie, nieco później w III Gimnazjum Warszawskim. W 1878 roku wstąpił na studia przyrodnicze do cieszącego się wysoka renomą Uniwersytetu Dorpackiego (obecnie Tartusskiego), znajdującego się faktycznie w kręgu nauki niemieckiej, choć przeciez położonego na terenie Imperium Rosyjskiego. Tutaj studiowały liczne zastępy młodzieży polskiego pochodzenia, które się zrzeszały w rozmaitych organizacjach i posiadały własne ziomkostwo, do którego należał także Józef Wacław Siemiradzki.
Studenci polscy śpiewali w Dorpacie swój własny hymn nieznanego autorstwa, przeplatany co dwie zwrotki dwoma kolejnymi zwrotkami klasycznej piosnki studenckiej „Gaudeamus igitur”, na której nutę zresztą był też wykonywany. Brzmiało to zaś jak następuje:
Gdy wieczorem marzę sam,
To w mej wyobraźni
Stoją widma dawnych dni,
Szczęścia i przyjaźni.

Gwar wesołych, młodych dusz
W głowie mej się ciesni
Zda się słyszę cichy dźwięk
Ulubionej piesni.

Gaudeamus igitur
Juvenes dum sumus!
Gaudeamus igitur
Juvenes dum sumus!
Post jucundem juventutem
Post molestam senectutem
Nos nabebit humus
Nos habebit humus.

Ubi sunt, qui ante nos
In mundo fuere?
Ubi sunt, qui ante nos
In mundo fuere?
Vadite ad superos,
Transite ad inferos,
Quos si vis videre!
Quos so vis videre?

Ach, rozkosznych wspomnień tłum
Błyska ponademną,
Jakby gwiazdek złotych rój
W noc zimową, ciemną.

Zda się, widzę miasta kształt
W pustej gdzieś ulicy
Stoi stary znany gmach,
Mury mej wszechnicy.

Vita nostra brevis est.
Brevi finietur.
Vita nostra brevis est.
Brevi finietur.
Venit mors velociter,
Rapit nos atrociter,
Nemini parcetur!
Nemini parcetur!

Vivat academia!
Vivant profesores!
Vivat academia!
Vivant profesores!
Vivat membrum quodlibet!
Vivat membra quaelibet!
Semper sint in flore,
Semper sint in flore.

Dzielnie kroczy hoża młódź;
Pełna życia, siły;
Iskry świecą w oczach ich,
Ogniem płoną żyły.

Kędy tylko zjawią się,
Budzą wnet zachwyty,
Dziewcząt rój za nimi śle
Tęsknych ócz błękity.

Vivant omnes virgines
Faciles, formosae!
Vivant omnes virgines
Faciles, formosae!
Vivant et mulieres
Tenere, amabiles,
Bonae, laboriosae!
Bonae, laboriosae!

Dziś, gdy troski srebrzą włos,
Los mię gnie ku ziemi,
W piersi jęczy wiecznie głos,
Skargami pustemi.

Lecz gdy minie marzeń rój,
Dumnie wznoszę czoło
I z fortuną w krwawy bój
Idę znów wesoło.

Pereat tristitia,
Pereant dolores!
Pereat tristitia,
Pereant dolores!
Pereat diabolus
Quivis antiburschius
Atque irrisores,
Atque irrisores!

W tej makaronicznej piosence studenckiej, której rękopis autor niniejszej ksiązki odnalazł w zbiorach archiwalnych Uniwersytetu Tartusskiego, zwraca na siebie uwagę fakt, że zabrakło w niej szóstej zwrotki z klasycznej wersji „Gaudeamus”, poświęconej, jak wiadomo, państwu i jego władcom:
Vivat et Respublica,
Et qui illam regunt,
Vivat et Respublica,
Et qui illam regunt!
Vivat nostra Civitas,
Maecenatum caritas,
Qui nos hic protegunt,
Qui nos hic protegunt!
„Wypadnięcie” tej zwrotki prawdopodobnie nie było sprawą przypadku, zważywszy na sytuację socjalno-polityczną Polaków w Imperium Rosyjskim.
***
W 1880 roku Józef W. Siemiradzki pomyślnie ukończył studia i zaraz został na macierzystej uczelni zatrudniony w charakterze asystenta katedry mineralogii i geologii. W 1881 uzyskał stopien kandydata nauk przyrodniczych, a w 1882, w wieku zaledwie 25 lat, opublikował w języku polskim swój pierwszy tekst naukowy, artykuł pt. „Nasze głazy narzutowe, zamieszczony w „Pamiętniku Fizjograficznymw Warszawie, a poświęcony wybranym aspektom mineralogii Litwy i Polski.
W latach 1882–84 Odbył razem z Janem Sztolcmanem doniosła podróz naukowa do Ameryki Łacińskiej, zorganizowaną i sfinansowaną przez warszawski Gabinet Zoologiczny (obecnie Instytut Zoologii Polskiej Akademii Nauk). Badania naukowe w zakresie geologii, paleontologii, zoologii, Botaniki, geografii, ornitologii, etnografii prowadził początkowo w Gwadelupie i na Martynice, potem w Panamie, Ekwadorze i Peru. Sporządził olbrzymie zbiory okazów flory i fauny Ameryki Południowej, które później trafiły do polskich, niemieckich i rosyjskich instytucji naukowych. Wyprawa zaowocowała także własnymi ustaleniami naukowymi Siemiradzkiego zebranymi w dwu obszernych rozprawach w języku niemieckim, które się ukazały w latach 1884–85, a poświęcone były zagadnieniom geognozji, mineralogii i geologii. Po polsku autor wydał wspomnienia z podróży po Ameryce Południowej pt. „Z Warszawy do równika.
W następnych trzech latach młody uczony prowadził badania w zakresie petrografii, geologii i fauny kopalnej na terenie Polski i Litwy, w 1887 zaś przeniósł się do Lwowa, zostając na tutejszym Uniwersytecie prywatnym docentem geologii. W 1891 lwowskie Towarzystwo Handlowo-Geograficzne wysłało go do Brazylii, gdzie Siemiradzki wiele zdziałał na drodze dyplomatycznej dla polepszenia losu tamtejszych polskich osadników. Następnie rozpoczął intensywne badania naukowe na terenie nie tylko Brazylii, ale również Argentyny i Chile, dokonując szeregu doniosłych odkryć w zakresie geografii, geologii, tektoniki i paleontologii, które opisał w publikacjach zamieszczanych na łamach fachowych pism niemieckich, rosyjskich i polskich.
Punkt szczególny w jego działalności naukowej stanowiły dociekania w dziedzinie etnografii. Józef Wacław Siemiradzki badał ustrój socjalny, zwyczaje, tradycje, kulturę materialną i duchową Indian Caduweo, Chamacoco, Lingua, Payagua, Araukańczyków. W 1898 roku ujrzała świat jego rozprawa „Beiträge zur Ethnographie der südamerikanischen Indianer, w której m.in. wysunął potwierdzoną dalszymi badaniami tezę o tym, iż rdzenni mieszkańcy kontynentu amerykańskiego pochodzili z Azji, przedostając się początkowo z Chin na Kamczatkę, z niej na Alaskę, a potem rozprzestrzeniając się na obydwie Ameryki. To ustalenie miało fundamentalne znaczenie dla etnografii powszechnej. Siemiradzki w fascynujący sposób opisał przebieg i wyniki swych wypraw także po polsku w książkach: „Za morze. Szkice z wycieczki do Brazylii(Lwów 1894),Na kresach cywilizacji. Listy z podróży po Ameryce Południowej(Lwów 1896).
W 1894 roku J. W. Siemiradzki, będący w tym czasie już kierownikiem katedry paleontologii Uniwersytetu Lwowskiego, ponownie udał się do Brazylii, gdzie przeprowadził dalsze badania, zyskując w tamtejszych mediach miano „największego geologa kraju”. Wyniki swych badań znakomity uczony publikował w tym czasie na łamach licznych pism brazylijskich, portugalskich, niemieckich, rosyjskich i polskich. Były to artykuły zarówno poświęcone zagadnieniom geologii, jak i geografii, paleontologii, zoologii, antropologii, ornitologii. Także w swych książkach poruszał szeroki wachlarz nauk przyrodniczych. Opracował „Podręcznikpaleontologii do użytku szkół akademickich”, wydał kilka dzieł popularnonaukowych, wspomnieniowych, literackich. Obliczono, iż w sumie J. W. Siemiradzki wydrukował ponad 170 publikacji. Był jednym z najbardziej autorytatywnych uczonych europejskich swego czasu, którego imię znali nie tylko specjaliści, ale też szerokie kręgi ludzi wykształconych obu Ameryk i Starego Kontynentu.
Gdy jednak pozwolił sobie w jednym z artykułów skrytykować politykę rządu rosyjskiego wobec Polaków, natychmiast spotkał się z sankcją. 7 grudnia 1895 roku na mocy osobistej decyzji cesarza Wszechrosji profesor ekstraordynaryjny Uniwersytetu Lwowskiego, szlachcic Józef Wacław Siemiradzki, brat Henryka, został pozbawiony obywatelstwa (poddaństwa) rosyjskiego, o czym 13 stycznia 1896 roku zawiadomiono wileńskiego marszałka szlachty oraz generał-gubernatora. (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 7, nr 455, s. 54).
Wypada przypomnieć, że imieniem Siemiradzkiego nazwano kilkadziesiąt gatunków fauny kopalnej, jak np. ramienionogi jurajskie, kambryjskie i sylurskie: Linguella siemiradzkii, Lacunosella siemiradzkii, Rhynchospiryna siemiradzkii; głowonogi dewońskie i jurajskie: Tornoceras siemiradzkii,Perisphinctessiemiradzkii; jak też szereg gatunków flory południowoamerykańskiej: Taxites siemiradzkii, Palmatopteris siemiradzkii.
Aktywność życiowa uczonego nie ograniczała się tylko do działalności naukowej; był on dwukrotnie żonaty, wychował dwoje dzieci; jego syn Michał był utalentowanym malarzem. W 1918 roku walczył z bronią w ręku jako dowódca oddziału Miejskiej Straży Obywatelskiej przeciwko agresji ukraińskiej na Lwów. W Polsce niepodległej pełnił m.in. funkcje dziekana wydziału filologicznego, prorektora i rektora Uniwersytetu Jana Kazimierza. Za zasługi wojskowe i naukowe został udekorowany Krzyżem Walecznych, Krzyżem Obrony Lwowa, Krzyżem Komandorskim Orderu Polonia Restituta. Wybitny uczony zmarł 12 grudnia 1933 roku i spoczął na wieki na Cmentarzu Powązkowskim. W Brazylii, Polsce, Rosji i na Ukrainie jest uwazany za jednego z najwybitniejszych rodzimych uczonych XIX–XX wieku.

***







JAN BARSZCZEWSKI


Międzynarodowe źródła naukowe uwypuklają doniosłe znaczenie fotografiki Jana Barszczewskiego (w rosyjskiej pisowni: „Iwana Barszczewskogo”), podają jednak często niedokładne dane, dotyczące zarówno jego życiorysu, jak i stosowania techniki fotograficznej w celach naukowych. Tak np. w książce S. Morozowa „Russkije putieszestwienniki fotografy” (Moskwa 1953, s. 77) czytamy: „Iwan Fiodorowicz Barszczewskij urodził się w 1851 roku, w rodzinie zbiedniałego urzędnika w stanie spoczynku, w jednym z miasteczek pod Petersburgiem. Nie mógł jednak otrzymać wykształcenia średniego, ale jeszcze będąc nastolatkiem wyuczył się rzemiosła, a w wieku lat czternastu zapoznał się z fotografiką. W wieku zaś lat osiemnastu wybrał się do Petersburga i się zatrudnił w charakterze retuszera u jednego z najbardziej wziętych fotografików stołecznych. Jednocześnie uczył się w szkole rysunku oraz pobierał prywatne lekcje w Akademii Sztuk Pięknych. Wiele uwagi poświęcał samokształceniu”…
Źródła archiwalne wszelako zawierają nieco odmienne informacje. Wynika z nich jednoznacznie, iż miejscem urodzenia Jana Barszczewskiego była Wileńszczyzna. A więc niejasne, czy rosyjscy historycy nauki mylą się, podając jako miejsce urodzenia tego mistrza fotografiki naukowej bliżej nie określane „miasteczko pod Petersburgiem”, czy po prostu uważają prastare Wilno za takowe. Właściwie gdy się spojrzy na mapę geograficzną Rosji i Europy z punktu widzenia np. Władywostoku, to nie tylko Wilno, ale też Warszawę, Berlin, Pragę i Paryż można by uznać za „małe miasteczka pod Petersburgiem”… Taka perspektywa spostrzegania rzeczywistości wydaje się nam jednak nieco myląca…
Panowie Barszczewscy z Wileńszczyzny byli pradawną szlachtą polsko-białoruską i posiadali w Wielkim Księstwie Litewskim szereg posiadłości ziemskich. Pieczętowali się herbami rodowymi Tarnawa i Ślepowron. „Wywód familii urodzonych Barszczewskichherbu Tarnawa z 13 grudnia 1819 roku podaje: „Przodek tej familii Jan Barszczewski, jako szlachcic polski posiadał dziedziczny ziemski majątek Lelany Kolendziskie zwany, dawniej w województwie, a teraz w powiecie trockim leżący, o czem przekonało prawo wieczysto przedażne od tegoż Jana i Maryanny z Rudzińskich Barszczewskich urodzonym Ogińskim w roku 1681 apryla 23 wydane. (…) Z tegoż Jana Barszczewskiego, dziedzica niegdyś majatku Lelan Kolendyszek, zrodzony został Ignacy, z Ignacego Jan, a z Jana, że pochodzi wywodzący się dziś Kazimierz Janowicz Barszczewski, dowiodły tego metryki chrzestne. (…) Wywodzący się zaś Kazimierz Janowicz Barszczewski, wszedłszy w szlubne związki z szlachcianką Wiktorią Lipnicką, spłodził synów trzech, razem z sobą wywodzących się, jako to: dwuimiennego Jana kazimierza, Stefana i WalerianaWszyscy oni zostali uznani w 1819 roku „za rodowitą i starożytną szlachtę polskąi wpisani do pierwszej klasy Ksiąg Szlachty Guberni Litewsko-Wileńskiej. (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr. 1009, s. 23–24).
Z kolei „Wywód Barszczewskich herbu Ślepowron” z 23 czerwca 1820 roku bierze za protoplastę rodu Floriana Barszczewskiego, towarzysza chorągwi petyhorskiej wojsk Wielkiego Księstwa Litewskiego przed rokiem 1719, który dziedziczył zaścianek Łubiankę w powiecie oszmiańskim, a w pożyciu z urodzoną Wiktorią Danilewiczówną spłodził syna Andrzeja, zrodzonego w 1750 roku. Tego zaś syn Jan z synami Stanisławem, Józefem, Kajetanem i Ludwikiem uznani zostali „za rodowitą i starożytną szlachtę polską” z wniesieniem ich imion do pierwszej części Ksiąg Szlachty Guberni Litewsko-Wileńskiej (tamże , s. 127–128).
***

Gdy Jan Barszczewski miał zaledwie rok, jego ojciec Teodor przeniósł się do Rosji w poszukiwaniu pracy. Jednak Życie i tu układało się pod względem materialnym bardzo niepomyślnie, tak iż kilkunastoletni chłopiec musiał niebawem sam zarabiać na własne utrzymanie. Lata mijały szybko w codziennej walce o utrzymanie się na powierzchni życia. W 1877 roku Jan Barszczewski przeniósł się z Petersburga do Rostowa Jarosławskiego i założył tam zakład fotograficzny. Specjalizował się w fotografice, którą można by było nazwać historyczno-kulturalną; robił wspaniałe zdjęcia tamtejszych pomników architektury i archeologii; fotografował cerkwie, monastery, pałace, twierdze, cmentarze, miejsca wykopalisk, krajobrazy geograficzne. W ciągu dosłownie paru lat zdobył sławę wybitnego fotografika, dostawał mnóstwo zamówień od osób prywatnych i instytucji państwowych. W 1883 roku Moskiewskie Towarzystwo Archeologiczne wybrało go na swego członka, a Akademia Sztuk Pięknych mianowała go oficjalnie „fotografem Akademii”. Chodziło o to, iż Jan Barszczewski posiadał zarówno zmysł artystyczny, jak i intuicję naukowca; tam, gdzie zwykły zjadacz chleba nie dostrzegał nic, jego wyczulone oko wydobywalo z rzeczywistości skarby kształtów i nieprzebrane bogactwo zaskakujących szczegółów. To był prawdziwy talent artystyczno-naukowy.
Po pewnym czasie mistrz przeniósł się do Jarosławla, przepięknego starego miasta ruskiego, obfitującego w zadziwiające pomniki kultury średniowiecznej. Jego zdjęcia zaczęły publikować najlepsze pisma całego Cesarstwa Rosyjskiego, które dosłownie upraszały go o współpracę i nęciły poważnymi honorariami. Pozwoliło to niebawem mocno stanąć na nogi pod względem materialnym, nabywać nowoczesne aparaty fotograficzne, przedsiębrać wyprawy artystyczno – naukowe do różnych regionów jakże rozległego kraju. W ciągu kilku lat Jan Barszczewski regularnie udawał się do różnych miast rosyjskich, ukraińskich, środkowoazjatyckich, dokonując ich fotograficznej dokumentacji. Tak powstały komplety widoków Kostrom, Suzdala, Wołogdy, Nowogrodu, Pskowa, Kazania, Astrachania, Juriewa-Polskiego, Władimira, Perejasławla-Zaleskiego. Za swe dzieła mistrz został wielokrotnie wyróżniony medalami na wystawach fotograficznych.
 W 1887 roku autor wybrał spośród wielu tysięcy kilkaset, które złożyły się na wspaniały album o nadzwyczajnych walorach poznawczych, naukowych i estetycznych. Ale żadne wydawnictwo nie odważyło się podjąć ryzyka opracowania i wydania tego albumu. Wówczas autor sam to ryzyko podjął i wydał swe dzieło własnym sumptem. Była to edycja unikalna, niskonakładowa, o rewelacyjnych walorach artystycznych, a jednak w ciągu pięciu lat zostało sprzedanych tylko 10 (!) jej egzemplarzy. Mistrz Jan był zdruzgotany i bliski załamania, gdyż okazało się, iż poziom aspiracji kulturalnych społeczeństwa nie jest aż tak wysoki, jak się niektórym wydawało. Wszyscy mieli dośc pieniędzy na kiełbasę i wódkę, ale na zakup książki – już nie! [Nawiasem mówiąc podobny los mniej wiecej w tymże czasie spotkał genialne dzieło Arthura Schopenhauera „Świat jako wola iprzedstawienie” oraz „Tako rzecze Zaratustra” Fryderyka Nietzschego; z pierwszych wydań (własnym nakładem autorów!) tych klasycznych ksiąg, bez których nie sposób sobie dziś wyobrazić kulturę ogólnoludzką, sprzedano zaledwie po paręnaście egzemplarzy, a reszte oddano na makulaturę]. Co gorsza, wszyscy ci trzej autorzy i ich ksiązki zostali wyśmiani przez pismaków z prasy bulwarowej jako „bezpożyteczne” i „nikomu nie potrzebne”… Nie ma bowiem takiej mądrości i takiej dobrej sprawy, których by nie potrafili wydrwić głupcy.
Wiadomo: ludzie zawsze ze czci odrą,
Czego niezdolni zrozumieć –
I niedogodne tak piękno, jak dobro
Swym napastliwym lżą utyskiwaniem(Johann Wolfgang von Goethe).

Otuchy dodawała tylko okolicznośc, że liczne zdjęcia Jana Barszczewskiego były nadal zamawiane i kupowane przez instytucje naukowe i kulturalne, a wśród jego klientów byli m.in. wybitni uczeni P. Siemionow (Tienszański), A. Uwarow, wice prezydent cesarskiej Akademii Nauk admirał T. Litke, liczni malarze i architekci.
***

Jednym z przedmiotów zainteresowań ze strony J. Barszczewskiego jako naukowca i fotografika było słynne jezioro Bajkał, najstarsze, najgłębsze i najstarsze na naszej planecie, powstałe przed 25 milionami lat, jest długie na 640 km, szerokie na 80 km, głębokie na 1620 metrów. Zawiera ono więcej wody niż Wielkie Jeziora Ameryki Północnej razem wzięte. Żyje w nim ponad 1 500 gatunków zwierząt i 1 000 gatunków roślin, z czego dwie trzecie to gatunki endemiczne, nie występujące nigdzie indziej. Jak twierdzi oceanograf Andy Rechnitzer, Bajkał jest tak różnorodny, ponieważ jest bardzo stary i w ciągu milionów lat wyewoluowały w nim tak różnorodne gatunki flory i fauny. Nie jest to oczywiście twierdzenie bezsporne, ale nie ma tu miejsca na podejmowanie z nim polemiki. Dodajmy, że Bajkał stanowi bardzo wdzięczny przedmiot dla fotografików także z tego względu, że przejrzystość jego prawie absolutnie czystych wód sięga 60 metrów; gdy płetwonurkowie znajdujący się na głębokości 15 metrów spoglądaja w górę, dostrzegają chmury na niebie, a gdy patrzą w dół, widzą bezkresne pola puszystych, zielonych glonów – tak fenomenalnie czysta jest woda tego jeziora. Spośród glonów wystają kolorowe iglice gąbek kandelabrowych, których barwa pochodzi od zamieszkałych w ich tkankach glonów, z którymi żyją w symbiozie. W gąbkach gnieżdżą się również kiełże, czyli drobne raczki o bardzo dziwacznym wyglądzie, mierzący od jednego milimetra do pięciu centymetrów, a żyjący nieraz po około sto lat. W toniach Bajkału występuje ponad 240 ich gatunków.
W towarzystwie gąbek i glonów chętnie przebywają głowacze, czyli ryby denne, podobnie jak kameleony stapiające się pod względem ubarwienia z otoczeniem. Czterdzieści gatunków głowaczy właśnie za pomocą idealnego kamuflażu, a nie szybkiego poruszania się, chroni się przed drapieżnikami. Wielkim rarytasem ichtiologicznym jest też tylko tu spotykany, endemiczny omul bajkalski. Obok północnego krańca jeziora, na głębokości około 400 metrów znajduje się źródło geotermalne, ogrzewające żyjącą w ciemnościach kolonię gąbek, ślimaków, ryb, robaków i innych stworzeń stanowiących wdzięczny temat dla naukowców i fotografików także dzisiaj. Zachowało się mnóstwo zdjęć wykonanych przez Jana Barszczewskiego podczas podrózy wokół Bajkału.
***

Mistrz fotografiki słynął również jako jeden z najlepszych znawców Azji Środkowej, w szczególności południowo-zachodniego Tien-szanu. Dobrze znał język uzbecki i tadżycki, założył muzea etnograficzne w Samarkandzie i Duszanbe. Stałym towarzyszem wypraw badawczych Barszczewskiego na tereny Azji Środkowej był Jakub Izmaiłdżanow, którego mistrz zaangażował pierwotnie w charakterze tłumacza, potem zaś gdy już dobrze opanował język uzbecki i tadżycki, po prostu jako pomocnika. W 1894 roku współpracownikiem mistrza był inny Polak, Jan Jaworski, przyrodnik. Obok nich fotografikę naukowa na terenach Rosji uprawiali również inni Polacy, jak np. B. Fedorowicz, M. Brodowski, W. Półtoracki.
Od pierwszych lat XX wieku Jan Barszczewski zamieszkał w Smoleńsku; utworzył tu m.in. muzeum historyczno-etnograficzne, odgrywał zauwazalną rolę w zyciu naukowym i kulturalnym tego miasta, które przeciez ongis przez ponad 200 lat należalo do Rzeczypospolitej Polskiej. W 1918 roku, majac sześćdziesiąt lat (!), pan Jan wreszcie uzyskał formalne wykształcenie wyższe, ukończył bowiem (i to ze złotym medalem!) Smoleńską Filię Moskiewskiego Instytutu Archeologicznego. Następnie przez długi okres czasu pracował właśnie w tym mieście.
Dopiero w 1933 roku, będąc w nader sędziwym wieku, przeniósł się do staroruskiego miasta Kołomienskoje pod Moskwą, gdzie do głębokiej starości trudnił się w zakresie prac restauracyjnych. Słynął jako jeden z najwybitniejszych w ZSRR fotografików, podróżników, archeologów oraz artystów restauratorów. W 1946 roku Prezydium Rady Najwyższej Federacji Rosyjskiej nadało mu honorowy tytuł Zasłużonego Działacza Sztuki. Gdy mistrz w 1948 roku zakończył życie, komisja państwowa do spraw jego dziedzictwa naukowo-artystycznego ustaliła, że jego spuścizna twórcza składa się z 530 000 negatywów i zdjęć. Także obecnie stanowią one wielką wartość jako dokument historyczny…
Niejako na marginesie warto poczynić uwagę, że obecnie zarówno polscy, jak i obcy historycy nauki niekiedy w bardzo zabawny sposób nie rozróżniaja między Leonem a Janem Barszczewskimi i temu drugiemu przypisują także zasługi pierwszego.

***




BENEDYKT TADEUSZ DYBOWSKI


Twarz – to zwierciadło duszy” – powiedział antyczny myśliciel. W rysach, mimice, w oczach ludzkich odbija się skład uczuć i myśli danej jednostki, jej pasje, dążenia, styl życia. A także chyba i wysiłek cywilizacyjno-kulturalny poprzedzających ją pokoleń... Z tego zdjęcia spoziera na nas człowiek przede wszystkim mądry i dobry. (Nieodłączne to zresztą są cechy; nie ma ludzi jednocześnie naprawdę mądrych i złych, bo dobroć to mądrość serca, a mądrość to dobroć rozumu; podobnież głupota i zło nawzajem się warunkują i kojarzą, a może nawet tworzą po prostu pewien spójny „syndrom charakterologiczny”, jak go tworzą dwie przeciwstawne im, nazwane powyżej cechy)...
Benedyktowi Dybowskiemu poświęcono dziesiątki książek, setki artykułów. I w każdej publikacji podkreśla się w sposób szczególny właśnie jego ogromne zdolności intelektualne oraz nieprzekupną uczciwość i dobroć moralną. Poparte tytaniczną pracowitością te dary Boże zaowocowały w ciągu długiego, bardzo długiego, życia dziedzictwem bogatym, godnym szacunku i wdzięcznej pamięci potomnych...
Pisze o nim historyk Andrzej Trepka: „Żarliwy w działaniu, gorącym sercem oddany twórczej pracy na bardzo rozmaitych polach – stale miał przed oczami nie swój osobisty interes, ale dobro Ojczyzny, nauki, ludzkości. Zależnie od potrzeb w danym czasie najważniejszych, był organizatorem wyzwoleńczych walk narodu, lekarzem – społecznikiem, heroldem darwinizmu i ateizmu, szermierzem postępu – w teoriach i badaniach przyrodniczych, w światopoglądzie, w wizjach społecznych; to znów – twórcą programów moralnej odnowy ludzkości.
Przez całe długie życie pchała go do czynu niespożyta pasja odkrywcy, który w wyświetlaniu tajemnic przyrody widział swoje posłannictwo i najwyższe szczęście osobiste. Dwoił się i troił, swym entuzjazmem porywając innych. Tak pracował twórczo osiemdziesiąt lat!”.
Dybowski bardzo chętnie nadawał nowo odkrytym i opisanym przez siebie gatunkom flory i fauny syberyjskiej „nazwy drogich mi osób” – jak pisał – czyli Polaków, kolegów w pracy naukowej lub zesłaniu. Tak w katalogach międzynarodowych zjawiły się m.in. Idus Wałeckii, Phoxinus Łagowskii, Ladislavia Taczanowskii, Phoxinus Czekanowskii, Micraspius Mianowskii, Phoxinus Jelskii i in. Z drugiej strony jego imię nadano ponad 50 gatunkom flory i fauny, jak to np. było z egzotycznym mieszkańcem Syberii jeleniem plamistym (Cervus dybowskii), gatunkiem ślepca Myospalax dybowskii, czy rybą golomianką (Comephorus bajcalensis dybowskii). Został w roku 1884 członkiem Polskiej Akademii Umiejętności, a w 1928 – Akademii Nauk ZSRR.
Credo Dybowskiego, jego filozofii naukowej i życiowej, streszczało się w jednym zdaniu: „Omnia mala scientia vincet”– Wszelkie zło zwycięża wiedza. Nawet jeśli dziś nie możemy bez zastrzeżeń podzielać tego, być może, zbyt optymistycznego, zdania, to jednak rozumiemy szlachetne intencje człowieka, który tę piękną myśl wyznawał.
Gabriel Winkiewicz, profesor rosyjski, wydał o naszym wielkim uczonym trzy książki: 1. B. J. Dybowskij. Osnownyje etapy żizni i diejatielnosti, Irkuck 1961; 2. Geograficzeskije issledowanija B. J. Dybowskogo, Mińsk 1964; 3. Wydajuszczijsia geograf i putieszestwiennik, Mińsk 1965.
W jednej z tych książek pisze: „Działalność Benedykta Dybowskiego stanowi jaskrawy przykład tego, jak ogromny pożytek przynosi człowiek swą nieustanną pracą, umiejętnością wykorzystywania wszystkich swych zdolności i twardą wolą osiągania celów, jakie przed sobą stawia”...
***

Benedykt Dybowski urodził się we wsi Adamczyn niedaleko Mołodeczna na Ziemi Mińskiej 30 kwietnia 1833 roku. Pochodził z rodziny o głębokich tradycjach kulturalnych i patriotycznych. Matka była de domo Przysiecka. Pewien fragment ze wspomnień Dybowskiego oddaje dobrze atmosferę jego lat dziecięcych. „Adamczyn była to śliczna miejscowość, otoczona półkolem pięknych gajów brzozowych z przymieszką sosen i świerków, wśród pagórkowatej okolicy. Przez duży ogród przepływał strumień, którego wody spadały kaskadą ze stawu; w pobliżu jego stał dom murowany, biało tynkowany i drewniana oficyna. Mimo dworu biegł gościniec licznie uczęszczany, wiodący od Dubrów do miasteczka żydowskiego Rakowa. Tędy ciągnęły tłumy zziębniętych wojowników, wracających w 1812 roku z Moskwy. Biednych, chorych, rannych, kalekich, a wszystkich zgłodniałych, karmiła i przechowywała babka nasza... O tych nieszczęśliwych opowiadała nam często, prowadziła nas do gaju, wskazywała miejsce ich pobytu; my to miejsce uważaliśmy za święte. Z babką odwiedzaliśmy wieśniaków, ona leczyła chorych, miała całą apteczkę domową. W ogrodzie uprawiała rozmaite zioła lecznicze: rabarbar, rumianek, miętę, szałwię. Uczyła nas zbierać zioła, suszyć i używać; pod jej kierownictwem nabierałem powołania do zajęć leczniczych. Stosunek do służby dworskiej i wioskowej był prawdziwie rodzinny i wprost idealny... Uważaliśmy Adamczyn jako raj ziemski, byliśmy tu otoczeni atmosferą najzupełniej staropolską. Mowa, stroje codzienne i uroczyste, zwyczaje były polskie...” Tak więc patriotyzm, demokratyzm, zamiłowania poznawcze wyniósł Dybowski z domu rodzinnego. Przez całe życie przeniósł w swym sercu miłość do ludzi i ziemi Białej Rusi, którą we wszystkich pracach nazywał czule imieniem „Białolechii”.
Miał 2 siostry i 4 braci.
Nauki gimnazjalne pobierał Benedykt w Mińsku. O latach tych wspominał w druczku Przed półwiekiem: „Urządzenie internatu było porządne. Mieliśmy wielką salę do wspólnej nauki z ogromnym stołem politurowanym, obstawionym taburetami. Każdy z uczniów miał swoją szafkę zamykaną na klucz, gdzie chował książki i kajety... Obok sali była sypialnia z łóżkami drewnianymi, stojącemi w szeregu” etc...
Z okresu dzieciństwa zachował Dybowski jaskrawe wspomnienia o bezeceństwach władz rosyjskich na ziemiach zabranych Polski i Białorusi. Wspomina, jak władze carskie odbierały rodzinom żydowskim dzieci, wywoziły je gdzieś w głąb Rosji, by wychować na patriotów państwa rosyjskiego. „Wywożenie odbywało się publicznie; wozom ochranianym przez wojsko piesze i przez kozaków, towarzyszyły setki lamentujących żydówek; płacz dzieciaków, głośne łkania tłumu robiły przygnębiające wrażenie”... I dalej: „Mikołaj I nie cierpiał antypatycznie żydów, szczególnie wstrętnemi były dla niego: brody, pejsy, nosy hakowate i chałaty żydowskie, to też następnie kazał żydom golić brody, strzydz pejsy, nie wdziewać chałatów, a żydówkom zabronił nosić turbany i klapiące pantofle. Prawie wszystkie te rozporządzenia wykonać się dały; pamiętam jednak lament żydów i sceny rozmaite golenia bród, strzyżenia pejsów i obcinania chałatów na policji”.
Tak bezecne postępowanie władz z ludnością wstrząsało duszą młodego człowieka i napawało ją odrazą do każdego przejawu despotyzmu czy poniżania godności ludzkiej.
W latach 1851–1860 odbył Dybowski studia medyczno-przyrodnicze na uniwersytetach Dorpatu (Tartu), Breslau (Wrocławia), Berlina, Sztokholmu, Petersburga. W trakcie krótkiego pobytu na Śląsku zaprzyjaźnił się ze znanym pszczelarzem Janem Dzierżoniem i przestudiował jego teksty naukowe. Doktoryzował się w Berlinie na podstawie rozprawy Commentatio de Parthenogenesi specimen..., Berlin 1860.
W 1862 roku w Dorpacie ukazała się w języku niemieckim książka Versuch einer Monographie der Cyprinoiden Livelands nebst einer synoptischen Aufzählung der europäischen Arten dieser Familie, której autorem był właśnie dr Benedict Nałęcz Dybowski. Była to druga książka naukowa naszego wybitnego, wówczas jeszcze bardzo młodego uczonego.
Podczas nauki w Dorpacie związał się Benedykt z polską konspiracją patriotyczną, należał też do kółka abstynentów „Bracia mleczni”...
8 maja 1861 roku zorganizował na polecenie zwierzchnictwa rewolucyjnego słynną manifestację polityczną młodzieży w Wilnie. Został schwytany przez policję i na kilka miesięcy deportowany z sześcioma wilnianami za Ural.
Po powrocie do kraju w 1862 roku pełni funkcję wykładowcy Szkoły Głównej w Warszawie. Jednak jego laboratorium naukowe wkrótce staje się miejscem schadzek polskich patriotów, bywa tu m. in. przyszły dyktator powstania Romuald Traugutt. Ponownie zostaje więc młody profesor schwytany przez żandarmerię i przez sąd doraźny skazany na powieszenie. Dopiero pod szubienicą nadeszła wiadomość o zamianie kary śmierci na 12 lat katorgi. Zostaje okuty w kajdany i rusza w daleką drogę pod czujnym okiem policjantów. Miał spędzić w Syberii okres od 1864 do 1877 roku.
Na zesłaniu prowadzi intensywne prace badawcze, skupiając wokół siebie grono znakomitych uczonych, m.in. Jana Czerskiego, Aleksandra Czekanowskiego, Wiktora Godlewskiego. Bazując na teorii Darwina tworzy własną koncepcję pochodzenia Bajkału i jego fauny, jak również szerzej – flory i fauny Syberii, pod wpływem warunków geograficznych.
Spotykał się tu i współpracował przez pewien okres z wybitnym podróżnikiem Mikołajem Przewalskim, generałem rosyjskim polskiego pochodzenia.
Jako wybitny ichtiolog, badacz fauny jeziora Bajkał zasłynął Dybowski na cały świat, odkrył m. in. liczne gatunki skorupiaków, żyjących na głębokości ponad 1 tysiąca metrów, przy czym sam konstruował i sporządzał wymyślne urządzenia do połowu fauny jeziorowej na wielkich głębokościach. Trzeba powiedzieć, że Bajkał nie przypadkowo jest często zwany morzem. Wielkość lustra tego jeziora stanowi 31,5 tys. km2, długość 636 km, szerokość waha się od 25 km do 79,4 km, zaś głębokość sięga 1620 m(dla porównania: jezioro Tanganika osiąga głębokość 1435 m, a Morze Kaspijskie, największy zbiornik jeziorny – „tylko” 945 m).
Z 1182 gatunków fauny bajkalskiej aż 700 stanowią gatunki, których nie spotyka się nigdzie indziej na świecie, jak np. „benedykcje” czyli ślimaki przedoskrzelne, odkryte i opisane przez braci Dybowskich, czy endemiczne gąbki z rodzaju Lubomirskia, tworzące na łąkach podwodnych całe malownicze osiedla... Odkrycia naukowe Dybowskiego dokonane na tym terenie na zawsze zostały zapisane do annałów nauki rosyjskiej i światowej. Gdy jednak Rosyjskie Towarzystwo Geograficzne zwróciło się do B. Dybowskiego z propozycją, by wyraził zgodę na oficjalne dodanie do jego nazwiska przydomku Bajkalski – w uznaniu zasług – uczony odmówił, ponieważ to nowe nazwisko „Dybowski-Bajkalski” musiałby zatwierdzać osobiście cesarz Wszechrosji, gnębiciel Polski...
Trzeba przyznać, że początkowo rosyjskie towarzystwa i organizacje naukowe bojkotowały i blokowały działalność Dybowskiego, wyniki bowiem i fakty, jakie ustalał, obalały teorie ówczesnych autorytetów. A, jak wiadomo, nikt takich nowatorów nie kocha. Dopiero pomoc wpływowych rodaków (Branicki, Radoszkowski, Despot Zenowicz, Jankowski) umożliwia mu zarówno kontynuację badań, jak i publikowanie ich wyników. Dopiero po ukazaniu się w 1874 roku kolejnej jego ważnej książki przełamało lody, a w 1881 otrzymałnawet order Św. Stanisława.
W 1877 roku Dybowski powraca do Polski, ale jako zagorzały wolnomyśliciel wywołuje wokół siebie konsternację. Polacy szczują go za ateizm, Żydzi – za to, że jest gorącym polskim patriotą. Po gorzkim doświadczeniu tej „polskiej tolerancji” ponownie udaje się wybitny uczony do Rosji, tym razem dobrowolnie, na wschodnie krańce imperium, na Kamczatkę. Według danych Dybowskiego na Syberii Wschodniej żyje 559 gatunków ptaków, 216 ssaków, 109 ryb. Przed jego badaniami w tym regionie nauka znała 211 gatunków ptaków i 60 gatunków ssaków (Por. B. Dybowski Spis systematyczny gatunków i ras zwierząt kręgowych fauny Wschodniej Syberii, Lwów 1922).
O kamczackim okresie działalności naszego rodaka historyk Zygmunt Librowicz pisze co następuje: „Jako lekarz na Kamczatce Dybowski pracował na miejscu przez lat cztery (piąty rok zabrały mu dwie podróże tam i z powrotem), a była to praca bardzo uciążliwa. Do niego należały czynności urzędowo-lekarskie na całym tym półwyspie i na Wyspach Komandorskich, 200 milmorskich od Petropawłowska odległych. Zimą jeździł „za czynnościami” na saniach w psy zaprzężonych, latem łodzią po rzekach lub parowcach po morzu, a gdzie wody nie ma, to konno wierzchem. Za przybyciem zawsze załatwiał najprzód interesa lekarskie i w wolnych tylko chwilach mógł się oddawać poszukiwaniom.
Działalność Dybowskiego w Kamczatce nie ograniczała się na zajęciach lekarskich i studiach przyrodniczych: zapragnął on mocno wpłynąć na polepszenie ekonomicznych stosunków Kamczatki i w tym celu porobił niektóre kroki, z kosztami nawet połączone, jako to: sprowadził własnym kosztem nasiona roślin, których wprowadzenie uważał za pożyteczne dla kraju, podawał do władz sprawozdania tyczące się polepszenia bytu mieszkańców itp. Szczególnie ważny jest jego memoriał podany do gubernatora, w celu wprowadzenia specjalnej ustawy łowieckiej. Sobole i inne zwierzęta dające futra stanowią ważny artykuł bogactwa Kamczatki, lecz wskutek nieporządnego polowania zwierzyna ta staje się coraz rzadszą i, według wyrachowania Dybowskiego, za jakie lat 20 sobole zupełnie zaginą, albo co najmniej staną się rzadkością. Dla zaradzenia temu, występując na pozór jako zamiłowany zoolog, proponował Dybowski wzbronienie tępienia tej zwierzyny, dalej szereg ograniczeń, których wprowadzenie i dopilnowanie zapewnić miało utrzymanie się zwierza, a przez to bogactwa krajowego. Tym sposobem okazał się Dybowski pierwszorzędnym filantropem i jest może jedynym z podbiegunowych podróżników, , który w tym kierunku pewną zasługę położył... Jeżeli kiedy Kamczadale, Koriaci i Łomuci zdobędą się na epopeę narodową, to niezawodnie Dybowski będzie w niej figurował pod nazwą jakiegoś półboga i odegra w niej rolę dobroczynnego ducha, który w opiekuńczej troskliwości o przyszły byt lekkomyślnej ludności, zabezpieczył od zagłady jedną z głównych podstaw jej utrzymania, obfitą w tej okolicy futrodajną zwierzynę (...).
Latem roku 1881 Dybowski objechał naokoło Kamczatkę, konno, we czterech ludzi. Dotąd nikt tego nie próbował, mniemano nawet, że jest niemożebnym odbycie tej drogi na jednych i tych samych koniach, ale czegoś – jak się wyraził Dybowski – silna wola dokonać nie zdoła. Cała ta droga wynosi 2600 wiorst, a ze zboczeniami dochodzi do okrągłej cyfry 3000. Podróż ta, bez drogi po lasach, górach, bagnach, z przeprawami przez rzeki o grząskich brzegach, przedstawiała przeszkody niepodobne na pozór do pokonania. Wszystko to zwalczono i szczęśliwie do Petropawłowska na czas wrócono. Dybowski złamał podczas wycieczki żebro (...).
Nieskalany charakter, dusza czysta i wzniosłym celom oddana, bezinteresowna i wolna od przeceniania wszelkich błahostek życiowych – oto charakterystyczne cechy Dybowskiego, które mu zjednały gorących wielbicieli w kraju, a szczerych przyjaciół na wygnaniu i podczas dobrowolnego pobytu na dalekiej północy”.
Znany jest powszechnie fakt, że podróżnik szwedzki Nordenskjöld uważał prace Dybowskiego za „najważniejsze osiągnięcia naukowe” tamtych czasów i nieraz wyrażał podziw dla jego żelaznego charakteru.
Przez wiele lat współpracował Dybowski z Pamiętnikiem Fizyograficznym, zamieszczając w nim m.in. recenzje o ukazujących się wówczas dziełach z dziedziny botaniki i ziołolecznictwa, jak również publikując wyniki własnych badań w tej dziedzinie. Współpracował też, jako popularyzator nauki, z licznymi periodykami wysokonakładowymi w Polsce i Rosji.
Dybowski był autorem ponad 350 prac naukowych z dziedziny zoogeografii, systematyki zwierząt, anatomii porównawczej, medycyny, socjologii, historii i in. w języku polskim, niemieckim, rosyjskim, łacińskim.
***

Dużą sławę zaskarbił sobie nasz profesor nie tylko na niwie nauki, lecz także jako człowiek o wyjątkowo wysokich walorach etycznych. Zapamiętałe dorabianie się majątku uważał m.in. za rzecz niegodziwą – w każdych okolicznościach:Każde bogactwo – pisał– wyrasta na krzywdzie innych; kto dąży do fortuny, ten nieraz z drogi prawej zejść bywa zmuszony”. Jeśli komuś pomógł jako lekarz, nigdy nie brał płaty, piętnując kolegów pobierających honoraria, gdyż przez to „robią z najszlachetniejszego zawodu – najwstrętniejsze z rzemiosł”. Mało tego: na zesłaniu niezamożnym pacjentom z reguły oferował leki kupowane za własne pieniądze. Największą ofiarność okazywał względem swych rodaków-zesłańców, jak też miejscowej ludności – Aleutów, Kamczadałów, Jakutów, Jukagirów – spychanych przez imperializm carski na margines życia społecznego. Całe pieniądze, mozolnie zarobione na Kamczatce, obrócił na potrzeby krajowców, między innymi importując z Europy i Ameryki nieznane tam gatunki roślin uprawnych i zwierząt hodowlanych; a dobrodziejstwo wprowadzenia renów na Wyspę Beringa przeżyło jego samego – we wdzięcznej pamięci członków miejscowego plemienia i w polepszeniu warunków ich bytu. Przysłużył się dalekiej i śnieżnej Syberii szlachetny mińszczanin, a ona uwieńczyła go nieśmiertelną sławą. „Leczył darmo, odkrywał zagadki tej ziemi, dla prymitywnych jej ludów był ojcem najczulszym – jak nikt przed nim, a niewielu po nim. Aż wszedł do ich panteonu opiekuńczym bóstwem, brzmiącym egzotycznie: Polak. Takim w aleuckich i kamczadalskich wierzeniach jest po dziś dzień, z czcią sławiony przez usta pieśniarzy i szamanów z końca świata”(A. Trepka Benedykt Dybowski, Katowice 1979).
Po powrocie z Rosji został profesorem na Uniwersytecie Lwowskim obejmując katedrę antropologii i filozofii przyrody. Był zwolennikiem światopoglądu, który można by było nazwać naturalistycznym ewolucjonizmem. Podkreślał, że najrozmaitsze formy życia od ameby do człowieka podlegają tym samym ogólnym prawom biologicznym. Społeczeństwo traktował jako swoisty organizm. Jedność przyrody i świata ludzkiego uznał za naczelną zasadę nauki. Stąd też płynęła jego wiara w uniwersalność ewolucjonizmu, w konieczność podporządkowania nauk społecznych metodom nauk przyrodniczych.
We Lwowie przebywał Dybowski aż do śmierci (w roku 1930). Do ostatnich dni walczył z tym, co uchodziło w jego oczach za obskurantyzm i zacofanie, opracował własną utopijną wizję ewolucji ludzkości. Postulował m.in. powszechne wprowadzenie międzynarodowego języka esperanto na miejsce języków narodowych, zniesienie wszystkich religii, kategoryczny zakaz używania alkoholu, tytoniu i narkotyków. W bronieniu swych racji był nieustępliwy aż do uporu, żarliwy aż do apodyktyczności. Łatwiej – mówił– napisać księgę, niż żyć jeden dzień cnotliwie. Łatwiej walczyć orężem z najgorszym nieprzyjacielem, niż toczyć bój z przesądem, wiekami uświęconym.
Wieloma swymi ideami, pomysłami, marzeniami wybiegał Benedykt Dybowski poza ramy, poziom i uwarunkowania swej epoki; podobnie jak ów bohater poematu Friedricha Schillera, twierdzić mógł:
Nie dojrzało jeszcze to stulecie
Do moich ideałów, żyję myślą
W onym świecie
Przyszłości, wolny obywatel
Między jeszcze nie urodzonymi duchy
jestem jak obraz epoki
dotąd nie istniejącej.

Należał Dybowski do plejady polskich myślicieli – racjonalistów, którzy, z jednej strony, byli niejako wyobcowani ze, w znacznym stopniu katolickiego, społeczeństwa polskiego, oraz, z drugiej strony, przerastali zbyt drastycznie poziom swego otoczenia pod względem intelektualnym, by mieć z nim jakieś punkty styczne.
Najbliższe otoczenie tych znakomitych i światłych ludzi nie miało i w zasadzie nie mogło mieć z nimi nic wspólnego, większość bowiem, jego stanowili – że użyjemy włoskiego idiomu – „pro maxima parte illiterati et idiotae”. Jak wszędzie i zawsze...
Uderzającą cechą światopoglądu Dybowskiego był konsekwentny, filozoficznie ugruntowany, chciałoby się rzec – uparty, ateizm. Wydaje się jednak, że źródłem tego stanu rzeczy wcale nie były tylko i wyłącznie racje i argumenty naukowo-teoretyczne. „Ateizm znamionuje wolną myśl” – pisał Blaise Pascal – i dodawał: ale tylko do pewnego stopnia. I to jest niepodważalne. Wszelako zarówno elitarne, jak i szersze kręgi inteligencji europejskiej w drugiej połowie XIX – pierwszej połowie XX wieku hołdowały zasadzie nihilistycznej, negującej wiarę jako przejaw słabości duchowej. Dobitnie wyraził ten styl odczuwania i rozumowania Fryderyk Nietzsche, gdy pisał: „Każda wiara jest wierzeniem w prawdziwość czegoś.Najbardziej krańcową formą nihilizmu byłoby przeświadczenie: że każda wiara, każde wierzenie w prawdziwość czegoś są koniecznie fałszywe: ponieważ świata prawdziwego wcale nie ma. A więc: pozór perspektywiczny, którego pochodzenie leży w nas samych (ile że wciąż potrzeba nam ciaśniejszego, skróconego, uproszczonego świata).
Jest to miarą siły, do jakiego stopnia możemy wyznać przed sobą pozorność, konieczność kłamstwa nie zapadając się przez to”...
Wydaje się jednak, że jednym z najważniejszych czynników, warunkujących odejście od wiary i od kościoła wielu ludzi myślących, o prawym sercu i czystym sumieniu było zbyt ścisłe związanie się ówczesnych kościołów chrześcijańskich z władzą doczesną, jakże często nieludzką i nikczemną. Zbliżenie to było nieraz tak ścisłe, że wydawało się, iż aparat polityczny, w tym policyjny, i kościół stanowią jedną całość. W tej sytuacji nieuchronnie protest społeczny musiał nabierać też form nie tylko antyklerykalnych, ale i antyreligijnych. Wydaje się to potwierdzać profesor Florian Znaniecki, pisząc w dziele Upadek cywilizacji zachodniej co następuje: „Osobnik buntujący się przeciwko jakiejkolwiek części doktryny lub dyscypliny religijnej naturalnie dochodzi do całkowitego ich odrzucenia i do szukania w zamian takiego poglądu na świat (skoro go nauczono, że musi mieć jakiś pogląd na świat), który by go uwolnił od obowiązku przyjmowania i czynienia rzeczy, które mu się nie podobają. Co więcej, doktryny kościoła, jak wszelkie doktryny panujące, tak często służyły za pokrywkę hipokryzji, płytkości, głupoty i lenistwa umysłowego; najwyższe zasady religii tak często używane były jako narzędzia świętokradztwa i tyranicznej nietolerancji, że bunt nieraz nabierał cech rzeczywistego lub pozornego moralnego obowiązku, i materializm pociągał buntowników, jak zawsze w podobnych wypadkach pociąga skrajne przeciwieństwo zwalczanej idei. Stąd wypływa to dziwne zjawisko, że najbardziej beznadziejna ze wszystkich doktryn, zaprzeczająca nie tylko wolności życia duchowego, ale samego jego istnienia, tak często bywała kojarzona z dążnościami do wolności intelektualnej i moralnej”.
Niewątpliwie ateizm B. Dybowskiego wynikał raczej z faktu, że znał księży i popów, będących konfidentami policji, niż z przesłanek ogólnofilozoficznych.
Oczywiście, nie ze wszystkimi jego koncepcjami można się zgodzić – nie ma takiej konieczności. Trzeba jednak pamiętać, że bardzo często tacy autorzy ekstrawaganckich idei, marzycielskich pomysłów, nonkonformistycznych projektów otwierają przed zaskoczoną ludzkością rozległe widnokręgi i jasne perspektywy rzeczywistego rozwoju.
***

W pisarstwie swym łączył B. Dybowski w sposób dziwnie niesprzeczny wewnętrznie precyzję opisu przyrodniczego, piękno retoryki patriotycznej, wzniosłość moralistyki obywatelskiej i zalety stylu estetycznego. W numerze 5 czasopisma Kosmos za rok 1898 umieścił Dybowski swój szkic geologiczno-botaniczno-zoologiczny o jednym z najsłynniejszych jezior naszych pt. Świteź. Czytamy m.in. w tym równie kompetentnym, co pięknym, tekście: „Pomiędzy jeziorami większemi w ziemi Nowogrodzkiej pierwsze miejsce zajmuje Świteź (...) Od chwili, gdy na horyzoncie piśmiennictwa naszego nadobnego zajaśniała Świteź wdziękiem promiennym poezji niezrównanej – stała się też ona królową jezior i na całym obszarze Polski, jak daleko sięga mowa nasza ojczysta. Dzisiaj po akcie koronacyjnym, dokonanym przez najwyższego kapłana świątyni natchnienia, największego poety naszego, nikt już chyba berła z jej dłoni królewskiej wytrącić nie potrafi. Bo gdyby teraz nawet ręka świętokradzkiego barbarzyńcy jakiego dopiąć umiała swego celu zbrodniczego i ogołociła ją ze wszystkich dzisiejszych jej powiatów, z całego piękna jej otoczenia, gdyby brudna spekulacja skaziła jej brzegi, gdyby jej odjęto nareszcie samo miano poetyczne, jak to uczyniono np. z górą Bekiesza, a i z Polską całą, to i wtedy wobec takich okoliczności fatalnych, łatwych zresztą już dzisiaj do przewidzenia – Świteź pozostanie w duszy całych pokoleń przyszłych – taką, jaką ją widział poeta i jaką ją oddał w rymach nieśmiertelnych”.
Ten stop uczucia szlachetnego, ideału etycznego i wiedzy dokładnej w przypadku B. Dybowskiego wynikał z zupełnie świadomego nastawienia, któremu dał wyraz rozpoczynając swój obszerny cykl artykułów pt. Dwie Świtezie w czasopiśmie Ziemiaw 1911 roku. Oto jego „idea”: „Nastrój duchowy, z jakim przystępować winniśmy do badań nad poznaniem kraju naszego, maluje dobrze wiersz poety A. Gliszczyńskiego Kochaj swą ziemię...
Kochaj swą ziemię rodzinną
Nad wszystkie skarby,
Szarą jej skibę równinną
I wzgórków garby

Kochaj kobierce pól złote
I gwarne lasy,
I cały wdzięk i prostotę
Jej swojskiej krasy.
I jej tęsknotę wieczystą,
Co nad nią drzemie.
Kochaj swą ziemię ojczystą
Nad wszystkie ziemie.
I chociaż olśnią twe oczy
Innych ziem czary,
I mniej się wyda uroczy
Twój kącik szary,
Gdy opłakując w cichości
Los twej zagrody,
Obcym twój duch pozazdrości
Słodkiej swobody,
Niech będzie tem więcej droga
Ta twoja niwa,
Im bardziej smutna, uboga
I – nieszczęśliwa”...
***

Interesujące są rozważania Dybowskiego o psychologii poznania. Tak np. w dziele O światopoglądach starożytnych i naukowympisze: „Wszystkie poglądy na budowę wszechświata były (w starożytności) „geocentryczne”, czyli uznawano Ziemię za środek główny stworzenia wszechświatowego. Następnie były one „antropocentryczne”, to znaczy, że przypuszczano, iż dla człowieka jedynie cały wszechświat został stworzony. Takie dziecinne poglądy miały w swoich skutkach najsmutniejsze dla ludzkości wyniki: wytworzyły to, co nazywamy „megalomanią”, czyli chorobliwą manię wielkości. Tak np. Żydzi są dotąd przekonani, że oni są wybrani przez jedynego prawdziwego Boga za naród specjalnie przez Niego ukochany; za ich przykładem poszły i inne narody. Megalomania zawładnęła umysłami ludów, szerząc fanatyzm, szowinizm, depcząc wszelkie uczucia sprawiedliwości, moralności, etyki, miłości bliźniego. W miejsce tych cnót koniecznych powstały wstrętne zasady nienawiści plemiennej, siły pięści przed prawem i chorobliwa żądza panowania nad innymi.
Takie to są rezultaty działalności na umysł ludzki światopoglądów starożytności: one wytworzyły dzisiejsze przekonania, że „mój naród jest najlepszy, bo ja do niego należę; mój światopogląd jest najprawdziwszy, bo ja w niego wierzę”. Wszelkie logiczne zarzuty przeciwko takim przekonaniom są niedopuszczalne, uznane za niepatriotyczne, a nawet za heretyczne... Ogólną ich cechą jest wstręt do prawdy, z którego płynie ciągła troska o niedopuszczenie prawdy na światło dzienne a stąd zacięta walka z wiedzą. Oni tak się boją prawdy, tak jej nienawidzą, że zdolni są do najbardziej barbarzyńskich czynów, byleby ją pokonać”.
Proroczo też nasz wielki rodak pisał na początku wieku XX, wieku dwóch wojen światowych: „Każdy racjonalnie i logicznie myślący człowiek, wolny od takich chorób umysłowych jak megalomania, daumomania, veritofobia – widzi jasno, że dzisiejsze wypadki grozą przejmujące są nieuniknionym rezultatem działalności chorobotwórczej, psychicznej, światopoglądów panujących wszechwładnie wśród społeczeństw”...
***

Wyjątkowo interesujące są wywody Dybowskiego o rasach i etnosach ludzkich. W dziele O starożytności rodu ludzkiego w świetle najnowszych badań (Lwów 1904) snuje nasz uczony następujące błyskotliwe rozumowanie: „Przed niedawnymi czasy jeszcze myślano, że pierwotny składnik społeczny, mianowicie horda, może być uważana jako wyraz czystości rasowej, ale badania dokładnie wykazały, że i ten składnik pierwotny np. u Eskimosów albo u mieszkańców Ziemi Ognistej, jest już skomplikowany, bo nawet i tam da się wyróżnić kilka typów antropologicznych.
Zresztą budowa fizyczna i właściwości psychiczne nie są czymś stałym; zmienność cech jest rzeczą konieczną wobec zmieniających się nieustannie warunków otoczenia. Jako dowody, mające świadczyć przeciwko tym zasadom, stawiano rasę żydowską i egipską. Żydzi z czasów biblijnych uważani byli najdłużej za rasę najmniej zmieszaną, a przecież składali się oni z 12 pokoleń, żadnymi więzami etnicznymi ze sobą nie związanych, a tylko wyznaniowymi; krzyżowali się oni przy tym ze wszystkimi plemionami zamieszkującymi Palestynę i kraje przyległe. Po emigracji z Palestyny wchodzili w związki z ludami Europy. Dziś kto by chciał dopatrzeć się u żydów jedności rasowej, musiałby chyba wdziać na siebie okulary niewiedzy. A wszakże są badacze i uczeni, którzy twierdzą, że rasa żydowska od wyjścia z Palestyny wcale się nie zmieniła. Przyczyną takiego zapatrywania jest złudzenie wywołane pozorną jednostajnością typu psychicznego żydów.
(Już sam pobyt w warunkach odmiennych musiał z konieczności położyć swą pieczęć na Izraelitach. Gdym widział ich w Adenie, dopiero wtedy poznałem różnice żydów azjatyckich od europejskich. Gdybyśmy mieli okazy wróbli naszych z czasów przedhistorycznych i porównali je z okazami obecnie żyjącymi, to bylibyśmy znaleźli między nimi różnice.  „Panta rei” Heraklita ma swoje zastosowanie najoczywistsze w morfologii człowieka. Wszystko płynie, wszystko się zmienia, a człowiek jeden miałby dziwaczny przywilej pozostawania niezmienionym? Na to trzeba przynajmniej zaszczytu należenia do narodu wybranego i umiłowanego przez Jehowę. Taka wiara dobra jest dla ciemnoty, ale traktować ją na serio w nauce jest już dzieciństwem)”.
Równie twórcze i zgodne z danymi nowoczesnej etnologii są roztrząsania Dybowskiego o tzw. „typie etnicznym” człowieka. „Ludzie przez dłuższe współżycie – pisze uczony– połączeni ze sobą ścisłymi więzami wyznaniowymi, pozostający pod wpływem jednostajnych idei politycznych i zwyczajowych, nareszcie przez wsobność (zamkniętość w sobie – przyp. J.C.)ścisłą, wykształcają wspólność uczuć, a zarazem i wyraz tych uczuć: jak gesty, mowa etc. A więc powstaje przez to wszystko razem wzięte typ wspólny psychiczny, a następnie w ten sposób wytwarza się tak zwana jedność narodowa. Ta wypływa zwykle z sympatii do tego, co do nas jest podobne, co się widzi co dnia, do czego się przywyka, ale zarazem też z antypatii do tego, co jest od nas różne i do czego się nie przywykło.
Jak do ludzi sobie podobnych tak i do krajobrazów przywyka człowiek i naród cały i tu jest źródło miłości ojczyzny. Składniki tego przywiązania są różne. I tak odnośnie do ziomków nasamprzód idą cechy fizyczne, ujednostajnione w danej grupie narodowej przez sposób noszenia zarostu na głowie i twarzy, przez jednostajną odzież, jednakie ruchy, podobny wyraz twarzy. Różnice takich cech odczuwają ludy bardzo silnie, z jednej strony przywiązują się do tego, co jest swoje, z drugiej strony czują niechęć albo odrazę do tego, co jest obce. Dosyć tu wspomnieć o pejsach i jarmułce; niechaj kto przywdzieje jarmułkę i zapuści pejsy, a wszyscy go poczytają za izraelitę.
Następnie za wyglądem zewnętrznym idzie mowa, same ruchy ust i twarzy wykonywane przy danej mowie krystalizują się w wyrazie lica. Mowa to straszny despota, bo nawet różnica dialektu, a nawet akcentu, staje się powodem do niechęci albo do sympatii.
A dalej odmienność wiary, najdrobniejsze różnice w dogmatach, w sposobie żegnania się lub odmawiania modlitwy są już dostatecznymi przyczynami, ażeby dać wyraz nienawiści i fanatyzmu, albo wielkiego współczucia”.
Są to obiektywnie stwierdzalne prawidłowości i fakty, uznawane przez nowoczesną etnologię za oczywiste, ale pierwszeństwo precyzyjnego opisu naukowego tych zjawisk należy do naszego uczonego.
Bardzo podobną do tej koncepcji w końcu XX wieku opracował jeden z najwybitniejszych etnologów i historyków rosyjskich Lew Gumilow, autor wielu oryginalnych hipotez i idei w dziedzinie etnogenezy, badacz o niewątpliwie światowej sławie. Znał on dobrze dzieła Dybowskiego i bazując na jego myśli poszedł dalej w rozwoju doktryny etnologicznej, uzupełniając ją wieloma świetnymi pomysłami. Zobaczmy, co pisze na temat pochodzenia narodów Lew Gumilow w dziele Geografia etnosu w okresie historycznym (Moskwa 1990, s. 28–31): „Narodziny każdej instytucji społecznej poprzedzane są przez zjednoczenie się określonej liczby ludzi, sympatycznych sobie nawzajem. Przystępując do działania wkraczają oni do procesu dziejowego, scementowani przez obrany przez nich cel i los dziejowy. W jaki by sposób nie ułożyła się ich przyszłość, wspólnota losu - jest to warunek sine qua non.
Taka grupa może zostać rozbójniczą bandą wikingów, sektą religijną mormonów, zakonem templariuszy, wspólnotą mnichów buddyjskich, szkołą impresjonistów itp., lecz wspólne co można wynieść poza nawias - to podświadome dążenie tych ludzi do siebie nawzajem, niech nawet tylko w celu prowadzenia ze sobą sporów. Dlatego te embrionalne zrzeszenia nazywamy konsorcjami. Nie każda z konsorcji wyżywa; większość jeszcze za życia założycieli rozsypuje się, lecz te, którym udaje się ocaleć, wchodzą do historii społeczeństwa i natychmiast obrastają formami socjalnymi, często tworząc tradycję.
Te nieliczne, których los nie urywa się pod ciosami zewnętrznymi, dożywają do naturalnej utraty zwiększonej aktywności, lecz zachowują inercję pociągu jeden do drugiego, wyrażającą się we wspólnych przyzwyczajeniach, gustach, odbiorze świata itp.
Tę fazę komplementarnego zrzeszenia nazywaliśmy konwiksją. Ona już nie ma siły oddziaływania na otoczenie i podlega kompetencji nie socjologii, lecz etnografii, ponieważ tę grupę jednoczy byt. W sprzyjających warunkach konwiksje są stabilne, lecz zdolność sprzeciwiania się otoczeniu dąży u nich do zera, i wówczas rozsypują się one wśród otaczających konsorcji (...)
...U podstaw podziałów etnicznych leżą różnice w zachowaniu się indywiduów, składających się na etnos... Każda żyjąca osoba tworzy wokół siebie jakieś napięcie, posiada jakieś rzeczywiste pole energetyczne lub układ takich pól, na podobieństwo elektromagnetycznego składającego się z linii siłowych, które się znajdują nie w stanie spokoju, lecz wahają się rytmicznie z określoną częstotliwością.
Ponieważ indywidua o nowym nastroju współoddziaływują ze sobą, to natychmiast powstaje całość – jednonastrojowa pod względem emocjonalnym, psychologicznym i zachowania, co widocznie ma sens fizyczny. Najprawdopodobniej widzimy tutaj jednakową wibrację bioprądów tych indywiduów, innymi słowy – jedyny rytm (częstotliwość drgań). Właśnie on jest odbierany przez obserwatorów jako coś nowego, niezwykłego, nie swego. Lecz jak tylko takie „pole pasjonarne” powstaje, natychmiast nabiera kształtów instytucji socjalnej, organizującej zespół pasjonarów: wspólnotę, szkołę filozoficzną, drużynę, polis itd. Przy tym ogarniane są nie tylko indywidua pasjonarne, lecz także te, które otrzymały tenże nastrój na drodze indukcji pasjonarnej. Konsorcja przekształca się w etnos, który w procesie rozszerzania się podbija (politycznie lub moralnie) inne etnosy i narzuca im swój rytm. Ponieważ rytm nakłada się na inne rytmy, pełna asymilacja nie odbywa się, lecz powstaje superetnos. (...)
Ludzie się jednoczą na zasadzie komplementarności. Komplementarność zaś to nieuświadamiana sympatia do jednych ludzi i antypatia do innych, tj. komplementarność dodatnia lub ujemna. Gdy powstaje etnos początkowy, to inicjatorzy tego powstającego ruchu dobierają sobie aktywnych ludzi właśnie według tej komplementarnej cechy – wybierają tych, którzy są im po prostu sympatyczni.
„Chodź z nami, pasujesz do nas” – tak wikingowie dobierali młodzieńców do swych wypraw. Nie brali tych, kogo uważali za niepewnych, tchórzliwych, kłótliwych lub niedostatecznie bezlitosnych.
Romulus i Remus dobierali sobie do pomocy krzepkich chłopców, gdy na siedmiu wzgórzach organizowali grupę zdolną terroryzować okoliczne ludy. Ci chłopcy, w istocie swej bandyci, potem zostali patrycjuszami, twórcami potężnego systemu socjalnego.
Tak samo postępowali i pierwsi muzułmanie; oni domagali się od wszystkich islamskiego wyznania wiary, lecz przy tym starali się do swych szeregów wciągnąć ludzi, którzy im pasowali. Trzeba powiedzieć, że od tej zasady muzułmanie rychło odeszli. Arabowie zaczęli przyjmować wszystkich i zapłacili za to bardzo wysoką cenę, ponieważ, jak tylko trafili do nich osobnicy fałszywi, ci, którym w zasadzie było wszystko jedno, jeden Bóg czy tysiąc, a ważniejszy był zysk, dochody, pieniądze, to do władzy doszli ci ostatni – właśnie ci dwulicowi. (...) Jak tylko zasada doboru według komplementarności została zastąpiona przez zasadę powszechności, system doznał straszliwego wstrząsu i uległ deformacji.
Zasada komplementarności figuruje także na poziomie etnosu, przy czym nader skutecznie. Tutaj ona się nazywa patriotyzmem i znajduje się w kompetencji historii, ponieważ nie można kochać narodu, nie szanując jego przodków. Wewnątrzetniczna komplementarność, z reguły, pożyteczna jest dla etnosu, stanowiąc potężną siłę ochronną. Lecz niekiedy nabiera ona kształtów zwyrodniałych, staje się nienawiścią do wszystkiego co obce; wówczas jest zwana szowinizmem.
Komplementarność na poziomie typu kulturowego (...) z reguły wyraża się w wyniosłości, kiedy to wszystkich obcych i nie podobnych do siebie ludzi nazywa się „dzikusami”.
Podobieństwo rozważań Dybowskiego i Gumilowa rzuca się w oczy. Nasz profesor jeszcze na początku wieku XX ostrzegał dokładnie tak, jak Lew Gumilow przy jego końcu, przed przesadnymi uczuciami narodowymi, które mogą stać się w pewnych przypadkach niebezpieczne, jak każdy przejaw fanatyzmu. Dybowski pisał: „Im mniej są wykształceni ludzie, tym głębiej odczuwają oni najdrobniejsze różnice, a szczególniej w zewnętrznych cechach, i płacą je śmiertelną wrogością. Swój naród uważa każdy lud za wybrany, zaś wszystkie inne wobec niego za niższe, złe, nieczyste.
Swoją wiarę uznają ludzie danego wyznania za najlepszą, najprawdziwszą, z samego nieba objawioną. Obcych bogów uważa lud zwykle za wytwór ludzkiej wyobraźni, ale o swoich i pomyśleć w ten sposób się nie odważy, gdyż obawia się ściągnąć na siebie gromów ich niełaski albo gniewu i zemsty. Człowiek sam wytworzywszy bogów boi się ich następnie, jak dzieciak samego siebie, przebrawszy się za stracha.
Fanatyzm na egoizmie i uprzedzeniach oparty, nienawiść do wszystkiego co obce, zamiłowanie w tym, co się uważa za swoje dają piętno właściwe społeczeństwom i narodom. Te cechy, które zwykle na różnorodnym materiale są zaszczepione, wytwarzają jednak ostatecznie typ łudząco jednolity i to daje powód i podstawę do uznawania jednorasowości w swoim narodzie. Ani Żydzi, ani Egipcjanie nie są rasą czystą, za jaką sami uchodzić pragną. Toż samo ma miejsce z innymi narodami.
Trzeba się wyzbyć tego fatalnego przesądu, a wtedy staną ludy obok siebie jako uprawnieni bracia do uczestniczenia w tym, co się szczęściem nazywać powinno na świecie - do umiłowania człowieczeństwa całego i do uprawiania prawdy bez względu na to, czy ona jest swoją, czy obcą. Pomyślność dzieci jest szczęściem dla rodziców, tą drogą altruizmu dojdzie ludzkość do tego, że szczęście obce będzie jej własnym”...
***

Myśl Dybowskiego, czego by nie tknęła, czy to filozofii moralnej, czy psychologii poznania, czy zagadnień przyrodniczych – zawsze się ześlizguje niejako na zagadnienia społeczne i polityczne. Co nie zawsze tej myśli na dobre wychodzi. Ale trudno, podobno praktycyzm jest w ogóle cechą szczególną polskiego myślenia filozoficznego.
Poświęcał zresztą nasz uczony wiele uwagi i wprost aktualnym zagadnieniom społecznym swego czasu, jak np. tzw. kwestii kobiecej.
Traktując tę kwestię wyłącznie z punktu widzenia nauki biologicznej (Por. O kwestyi tak zwanej „kobiecej” ze stanowiska nauk przyrodniczych, Lwów 1897), Dybowski dowodzi w końcu, „że nie ma ani jednej z cech, należących do właściwości duchowych, przypisywanych charakterom kobiecym, której byśmy nie byli w stanie odszukać w indywidualnościach męskich i na odwrót, że one wszystkie są prawie równie pospolitemi u osobników płci obu, objawy ich tylko mogą być różne, albo nieco odmienne, ale to sedna rzeczy nie zmienia wcale, albowiem cele, intencje i metody czynów, wypływające wszystkie z jednakich właściwości duchowych, są w gruncie rzeczy te same.
I tak, czy jedne osobniki ciągnąć będą długie „treny” za sobą lub nosić na głowie całe ogrody kwiatów sztucznych, albo wiązki piór ptasich, zaś drugie strzępić będą wąsy jak szczotkę lub wdziewać dziwaczne wierzchnie ubranie i nosić krawaty i rękawiczki o krzyczących kolorach, to tym przecież nie zmienia się sama intencja czynu, mająca swe źródło w próżności – imponowania ulicy, zwracania na siebie gwałtem uwagi publiczności. Następnie, czy jedne indywidua przysiadać będą w kniksach japońskich do ziemi zaś inne giąć się będą w pałąk, chyląc łby w pokorze na znak czołobitności, to cel ich jest jednaki – chęć przypodobania się silniejszemu, pragnienie pozyskania dla siebie łask i względów możnowładnych”.
Dybowski obala tezę o rzekomo czysto kobiecych cechach charakteru, takich jak „namiętność niewiast do błyskotek, do ozdób, do barw jaskrawych, papuzich”; „bigoteria, wiara w dogmaty poparte tylko powagą autorytetu, poddawanie bezmyślne swego „ja” pod kierownictwo obce”; „niezdolność do logicznych sądów, do racjonalnego wnioskowania, łatwość przerzucania się z jednej ostateczności w drugą, zmieniania swoich przekonań, jak się zmienia rękawiczki”; „pochopność niewiast do wystawiania na pokaz nagich części swego ciała” etc, etc.
Polemizuje Dybowski m.in. z wybitnym filozofem Arthurem Schopenhauerem, znanym mizoginem, który wywodził: „Już sam widok postaci kobiecej poucza nas, że ona nie jest przeznaczoną ani do wielkich prac fizycznych, ani do prac umysłowych. Na opiekunki i wychowawczynie naszego pierwszego dzieciństwa nadają się kobiety nie dzięki swej miłości i cierpliwości, lecz właśnie dlatego, że same są dziecinne, niezgrabne i nierozgarnięte, czyli że same pozostają przez całe życie swoje wielkimi dziećmi, a raczej czymś pośrednim pomiędzy dzieckiem i mężczyzną, który sam właściwie tylko i jest człowiekiem”.
W tymże kierunku biegła myśl innego filozofa niemieckiego Nicolausa Hartmanna, który pisał: „Moralność kobiet jest najczęściej nieświadomą. Większość z nich przez całe życie pozostaje pod względem obyczajowym nierozwiniętymi dziećmi i dlatego też potrzebuje aż do samej śmierci ciągłej opieki oraz ciągłego kierownictwa... Płeć niewieścia jest płcią nieuczciwą i niesprawiedliwą. Kobiety z zamiłowaniem pławią się w potoku skłonności niezgodnych z prawem i etyką, mają wrodzoną skłonność do nadużyć, udawania i fałszu”.
Znany z antyfeminizmu był też Fryderyk Nietzsche, znakomity niemiecki filozof polskiego pochodzenia, który w dziele Tako rzecze Zaratustra nieraz dawał wyraz swej pogardzie do kobiet, radząc m.in. mężczyźnie, by nie zapomniał bicza, gdy udaje się do niewiasty...
Wszystkim im przeciwstawia Dybowski głęboko pod względem naukowym i psychologicznym ugruntowane przekonanie o wyjątkowej biologicznej, społecznej, etycznej wartości kobiety, która będąc matką, stanowiąc trzon rodziny, jest tym samym dzierżycielką losów całych narodów i państw. Wyraża też nasz uczony przekonanie, że ludzkość powinna będzie kiedyś wznieść się na taki poziom ucywilizowania, w którym nie będzie miejsca na pogardę dla kobiety, a nastąpi „era równości i cnoty. Nie inne formy pożycia społecznego uszczęśliwić potrafią człowieczeństwo, jako tylko altruistyczne, oparte na podstawach idealnie moralnej rodziny. Stwórzmy ją taką, a reszta będzie nam dana.Bez poszanowania ludzkiej godności kobiety nie spełni jednak rodzina swych doniosłych zadań.
***

Był profesor Dybowski jednym z pionierów europejskiej myśli ekologicznej, także w aspekcie humanistycznego stosunku do zwierząt. W jego dziełach nagminnie się spotyka fragmenty poświęcone zarówno temu zagadnieniu w sensie społecznym i filozoficznym, jak i konkretnym czworonogom, wyróżniającym się jakimiś szczególnymi zaletami fizycznymi czy psychicznymi.
W Pamiętniku np. (Lwów 1930, s. 47–48) czytamy: „Przebywając w tej wsi poznałem psa oryginalnego, jego nazywano psem polskim, gdyż trzymał się upornie partii więźniów Polaków. On nie znał panów, właścicieli swoich, lecz uznawał Polaków za swoich kolegów. Gdy był głodny, żądał posiłku od każdego Polaka. Gdy chciał się ułożyć do snu, to kładł się na narach tam,gdzie było miejsce przy Polakach. Czuł po węchu Polaków i z nimi tylko obcował, mochów nie lubił. Wzrost tego psa był niezwykle wysoki, potężna rozumna głowa z obciętymi uszami, szerść gładka, gęsta, jednobarwna, ciemno płowa (...) Jaka była jego przeszłość, niewiadomo. Od kiedy przyłączył się do partii zesłańców Polaków, również nie wiadomo. Legenda otaczała „Polaka”, jak każdą znakomitą, niezwykłą osobistość, nimbem prawie cudowności. Opowiadano o nim, że był już wielokrotnie sprzedawany sybirskim amatorom psów za grube pieniądze, lecz jak tylko nadeszła nowa partia polska, natychmiast szedł za nią, porzucając dostatki i wygody. Było to dziwne rozumne zwierzę, czuło się patrząc na jego mądre oblicze, że się ma przed sobą istotę poważną i myślącą. Jak on mógł węchem odróżnić Polaków od żydów w partii zesłańców, bo warczał na Paprockiego, jak wyróżniał mochów, jak wykazywał większą lub mniejszą życzliwość dla osób polskiego pochodzenia? O tym opowiadano całe historie. Co się stało z „Polakiem”, czy daleko zaszedł na wschód, nie wiadomo; ja go pozostawiłem przed Krasnojarskiem. Mówiąc o tej dziwnej zdolności poznawania narodowości i przymiotów duszy każdej osobowości ludzkiej przez zwierzęta, muszę tutaj wspomnieć o koledze wygnania na Syberię – Pawle Ekercie, warszawianinie, jego kochały wszystkie zwierzęta, i to w sposób tak oryginalny, że miłość ta budziła w widzach, patrzących na okazywane jej objawy, wprost zdumienie. Badania nad tajemniczością duchowych związków pomiędzy istotami ziemskimi, czekają na swojego Darwina. Ekert kochał zwierzęta i był mocno przekonany, że one odczuwają tę jego miłość. Tak np. w zwierzyńcu na Bagateli w Warszawie, gdy się tylko zjawił Ekert, natychmiast lwica, hiena i niedźwiedź dawały znać, że go pragną powitać, z nim się popieścić, ucałować go. Ekert otwierał drzwi do klatki hieny, wchodził do niej, siadał, ona rzucała się do niego z wyrazem najczulszej miłości, lizała go po rękach i po twarzy, skomliła jak pies, gdy wita swego kochanego pana, wracającego po długiej niebytności do domu. Ekert odpowiadał równymi oznakami czułości, gładził hienę, przytulał jej łeb do swojej twarzy etc. Takie pieszczoty obustronne trwały długo i trwać mogły całe kwadranse. Gdy Ekert opuścił klatkę hieny, ażeby powitać lwicę, hiena skomliła żałośnie... Najniebezpieczniejszymi karesami wydawały się widzom pieszczoty z niedźwiedziem, gdy Ekert wstępował do jego zagrody, ale on czuł się tam tak pewny, jak Daniel legendowy w lwiej jamie. Otóż jeżeli legenda o Danielu jest prawdziwą, to on nie był żydem, bo ci są nienawidzeni przez wszystkie zwierzęta; jest to charakterystyka tak pewna, że może służyć za cechę diagnostyczną dla wyróżnienia całego plemienia żydowskiego. Główna tajemnica takiej miłości zwierząt do pewnych ludzi mieści się w tym prostym zdaniu: „ażeby być kochanym, trzeba samemu kochać”. Ci, co tylko sami siebie miłują, będą znienawidzeni przez innych. Na tej samej podstawie budować się powinna przyszłość ludzkości, która jest jedynie w stanie wytworzyć raj na ziemi. „Kochać i być kochanym” stanowi najwyższe możliwe szczęście dla człowieka na ziemi. Ludzie źli głoszą walkę, sieją nienawiść, obiecują tłumom szczęście, ale po tej drodze szczęścia się nie pozyszcza nigdy”... Dziwnie chrześcijańska mentalność cechowała jednak tego zagorzałego ateistę...
***

Niesłychanie bystre, a miejscami wręcz fascynujące są obserwacje i rozważania Dybowskiego z dziedziny alkohologii.
W roku 1902 ukazała się we Lwowie nieduża objętościowo (187 stron), lecz zawierająca nieprzebrane bogactwo myśli i spostrzeżeń, książka Benedykta Dybowskiego O wpływie trunków alkoholicznych na organizm zwierzęcy i ludzki. Jako człowiek miłujący nade wszystko Ojczyznę, Naukę, Cnotę zaatakował w niej autor z pozycji patriotyzmu, wiedzy i dzielności moralnej odwieczną plagę ludzkości – alkoholizm. Wybitny lekarz i socjolog widział, że opilstwo jest wrogiem numer jeden rodziny, podstawowej komórki społecznej, w której kształtuje się oblicze duchowe zarówno poszczególnych jednostek, jak i całych narodów. Nie znajdziemy więc w jego słowach nawet cienia pobłażania ani w stosunku do tej plagi, ani w stosunku do tych, którzy jej ulegają. Przerzućmy kilka stron tej bardzo ciekawej książki...
Manjaków, ofiar alkoholizmu, mieniących się poetami genjalnymi, mieliśmy zawsze moc wielką na Litwie. Najbardziej znaną z pomiędzy nich był Krystalewicz w Wilnie... Występował z produkcjami swemi poetycznemi jeszcze za czasów Akademii Wileńskiej, wzorując swe utwory na Trembeckim, przyczem nazywał tego ostatniego „fuszerem” w porównaniu ze swoją genjalną osobistością. Ubierał się zwykle we frak, nosił pstre krawaty i pstre kamizelki, światłe kamasze i rękawiczki ceglasto-czerwonego koloru; wyprzedził więc o jakie pół wieku naszych wielkich mężów w kierunku elegancji i dystynkcji w ubiorze. Tak odświętnie ubrany zjawiał się po restauracjach, tam deklamował swoje utwory, zwykle na cześć obywateli bogatych pisane, i wymagał wynagrodzenia w formie gorzałki lub wina. Młodzież, stołująca się w pewnej jadłodajni, chcąc się pozbyć natręta poetycznego, zrobiła z nim umowę taką, że płacić będzie za wszystkie kieliszki przez niego wypite, byleby po każdym przełknął szklankę zimnej wody. Na piątym zaraz kieliszku zabastował Krystalewicz i już więcej do onego lokalu nie uczęszczał. Pamięć tego poety uwidoczniono litografją, przedstawiającą go w całej postawie; przyozdobiono ją nadto odpowiednim otoczeniem i dwuwierszem własnej kompozycji Krystalewicza. Ten dwuwiersz oryginalny cytuję poniżej, ma on wyrażać diagnozę osoby poety:
„I w postawie całej wedle Przyrodzenia
Jawnie oczywiście wcale bez wątpienia”.

Rozważania swe lekarskie nad „manjakalnymi alkoholikami” kontynuuje Dybowski następującymi słowy: „Podczas mojej długoletniej praktyki rzadko widziałem warjata abstynenta, a jeszcze rzadziej poetę abstynenta. Kobiety warjatki i kobiety alkoholiczki w stosunku do mężczyzn są zjawiskiem prawie wyjątkowem, znałem wprawdzie parę warjatek niepijących, lecz te zawdzięczały swoje obłąkanie alkoholizmowi ojca.
W ogóle działalność trunków alkoholicznych, używanych czy to w dozach umiarkowanych, czy też nieumiarkowanych, jest zawsze fatalna w swych skutkach dla człowieka; wyraża się ona bowiem u ludzi w przestępstwach, zbrodniach, w obłędzie (bądź całkowitym, bądź częściowym)... Pijący stają się niemoralni. Nawet proste złodziejstwo jest skutkiem alkoholizmu. U pijaków rozwija się popęd do okrucieństwa, mają oni upodobanie w znęcaniu się barbarzyńskim nad zwierzętami i w ogóle nad istotami słabszemi od siebie. Brak im serca, gdyż zniszczył je alkohol. Autor podkreśla, że zagorzałym moczygębom należy się szczególna uwaga psychiatrii.
Właściwie trudno by było znaleźć w literaturze tego rodzaju inną pracę, która by prześcigała cytowaną rozprawę Benedykta Dybowskiego. Precyzja i dosadność określeń, żar kaznodziejski, bezwzględność w polemicznym utwierdzaniu prawdy czynią z tej książki wzór publicystyki popularnonaukowej. Nie do odparcia jest też analiza psychologii pijaństwa, cięta ironia w opisie obyczajów. „Winu– jak zaznacza Dybowski na początku swego dziełka – przypisywano „bardzo cenne i wielostronne znaczenie” ze względu na życie towarzyskie. Powiadano np., że przy kieliszku otwierają się serca, topnieje wszelki przymus, że na dnie pucharów leży zawsze prawda: „in vino veritas”.
Ten pogląd, zdobyty pracą całych pokoleń przy winie, stał się w wielu wypadkach nieomylnym probierzem, służącym do poznawania charakterów ludzi, z którymi się ma do czynienia. Doktor Dybowski. który przez długi okres czasu przebywał na Syberii i doskonale poznał tamtejsze obyczaje, opisuje je na tyle barwnie, że przy tej lekturze mimowolnie wspomina się o najlepszych wzorcach rosyjskiego realizmu krytycznego, sztukach Ostrowskiego, opowiadaniach Czechowa, Gogola, Szczedryna, Leskowa. Trudno się temu dziwić, przedmiot analizy był bodaj ten sam: wady i słabostki ludzi „funkcjonujących” w szczególnych warunkach XIX-wiecznej carskiej Rosji, w której wódki używano na masową skalę jako środka manipulatywno-socjotechnicznego w celu zaszczepienia manii wielkości, agresywności, wojowniczości, bezmyślnej złodziejskiej zaborczości, lekkomyślnego niedbalstwa i baraniego posłuszeństwa wobec władzy.
W jednym z numerów pisma Birżewyje wiedomosti na początku XX wieku Leonid Andrejew, dramaturg i powieściopisarz rosyjski, przyznawał: „Gdy zabroniono pić, gdy minęło szalone pijaństwo, zrozumiał wytrzeźwiony naród rosyjski, jaką krzywdę wyrządził Polsce. Bez wstydu nie można myśleć o przeszłości”...
W Rosji w ogóle powstała i dotychczas istnieje swego rodzaju subkultura alkoholiczna, ze swymi normami i stereotypami zachowań. B. Dybowski w wyżej wspomnianej książce pisał: „I tak Sybiracy upajają „naczalstwo”, ażeby się przekonać o tym „kakowy oni wo chmielu”, czyli: jakimi są władcy w stanie rozmarzenia alkoholicznego. „Dobriak”, powiadają, gdy się ślini i całuje. „Umnica”, gdy plecie androny długie w swych oracjach przy stole. „Ważnyj”, gdy upiwszy się, siedzi milczący. „Lutyj”, gdy łaje i wymyśla. „Wiesiołyj”, gdy bierze się pod boki i sunie trapaka. „Mołodiec”, gdy wszystkich innych przepije. Poją następnie Sybiracy kolegę swego, przyjaciela, swata, w ogóle każdego nowego człowieka ze swego otoczenia, ażeby się dowiedzieć o tajnikach duszy jego najskrytszych, sądzą bowiem ogólnie, że natura ludzka pod wpływem wina występuje bez żadnych obsłonek, czyli, że jest wtedy nagą: „gołaja dusza” albo „winnaja dusza”, jak ją nazywają”...
Rzeczywiście, napoje wyskokowe w różny sposób działają na poszczególne osoby. Jedni stają się po wypiciu weseli i rozmówni, inni – milkną, w zdrętwiałym otępieniu siedzą wpatrzeni w jakiś punkt przed sobą, rzucając tylko od czasu do czasu mniej lub bardziej bezsensowne repliki w rozweselone towarzystwo. Ktoś się rozczula i rozrzewnia do łez, ktoś każdej spotkanej kobiecie wyznaje dozgonną miłość, ktoś wystukuje nożem po stole marszowe melodie, rzucając groźnym spojrzeniem po twarzach współbiesiadników i wyczekując tylko aż ktoś go „obrazi”; ktoś znów opowiada o swych, zmyślanych zazwyczaj, wyczynach sportowych, erotycznych itp. Niepewny chód, rozkojarzenie umysłowe i moralne, bełkotliwa mowa – niestety, zbyt dobrze znane są te i inne symptomy głębokiego zamroczenia pijackiego. Po zatruciu alkoholem człowiek przestaje być sobą, tj. przestaje być istotą świadomą i rozumną. I im większe zatrucie, tym dalsze odejście od samego siebie. Upity wydmikufel przestaje liczyć się z otoczeniem, oczekiwaniami i opinią innych ludzi; tracą wszelkie znaczenie jego własne przekonania, myśli, zapatrywania. Jest jakby „podmieniony”, postępuje i mówi bezładnie, kierują nim chaotyczne impulsy i zachcianki, wyłaniające się kolejno lub jednocześnie z jakichś psychobiologicznych lub fizjologicznych sfer osobowości. Bezmyślne zwierzę w stanie „dobrowolnego szaleństwa” – oto człowiek pijany. Nie jest rzeczą przypadku, że zazwyczaj równolegle ze wzrostem kultury wewnętrznej osoby wzrasta też odraza do picia, do wprawiania się w stan nieświadomości, patologicznego zapomnienia się w rauszu.
Idiotyzmem w świetle tych faktów wydaje się dawna pijacka „mądrość”, znana w wielu językach, a głosząca, żeczto u trezwogo na umie, to u pjanogo na jazykie, lub, że „in vino veritas. Jakaż tam „veritas”, skoro wszyscy pijacy są podobni do siebie „z usposobienia”, jak wściekłe bestie... Nie bez ironii toteż zaznacza Dybowski: „Wynalazek nagiej duszy już od dawna był znany na Syberii; dobrze przedtem, nim do niego dojść potrafiono w Krakowie.
Wybitny lekarz konstatuje: „Alkohol we wszystkich napojach jest trucizną, a to nie tylko fizyczną, lecz co gorsza i moralną. Napoje bowiem wyskokowe zabijają człowieka jako istotę społeczną o wiele wcześniej niż jako jednostkę biologiczną... Wady, nabyte wskutek używania trunków alkoholicznych, przekazują się potomnie, tj. są dziedziczone. Dzieci płacą straszną cenę upośledzenia duchowego i fizycznego za lekkomyślne grzechy rodziców.
Do tematyki alkohologicznej Dybowski powracał wielokrotnie w różnych swoich tekstach w ciągu całego długiego okresu swego pisarstwa. I zawsze jego uwagi na ten temat są głębokie i oryginalne. W jednym z artykułów np. wywodził: „Zatrata instynktów jest koniecznym następstwem rozwoju pola doświadczenia osobistego, na którym pracuje myśl świadoma... Człowiek dzisiaj np. nie jest w stanie poznać instynktownie, czy dany grzyb jest trującym, a wszakże każda wiewiórka stoi pod tym względem daleko wyżej od człowieka, bo nie zje muchomora i umie pomiędzy ogromną ilością grzybów wyróżnić szkodliwe. Następnie człowiek będzie jadł sacharynę, gdy mysz i szczur od niej stroni. Najbardziej jednak zabójczym dla ludzkości jest brak odrazy przez najstraszniejszą z trucizn, mianowicie przed alkoholem i w ogóle przed wszystkimi trunkami wyskokowymi. Przyzwyczaiwszy się do trucizny, gotów zwyrodnić siebie, gotów poświęcić całą przyszłość swoją, swej rodziny i potomków, byleby mieć przyjemność narkozy, byleby móc odurzać siebie piwem, winem albo wódką. Tyle profesor B. Dybowski w pracy O starożytności rodu ludzkiego.
Był nasz mędrzec przekonany, że wiele dawnych cywilizacji, świetnych kultur, potężnych imperiów, wielkich narodów upadło na skutek rosnącego nadużywania przez ludność trunków. Źródeł politycznej tyranii, prześladowania, nietolerancji, okrucieństw też upatrywał w opilstwie. „Żadne inne tłumaczenie– pisał – tych czynności objaśnić nie zdoła, bo tylko alkohol jeden potrafi dokonać cudu, przemienić istotę rozumną w bydlę wstrętne i obmierzłe. On usposabia władców do okrucieństw, do wszelkich możebnych barbarzyństw, a on także przekształca rzeszę służalczą w podłych wykonawców warjackich zachceń...
Państwa potężne znikły z widowni świata, „lecz po nich chyba ludzkość przyszła żałoby nosić nie będzie, jak również nie wspomni słowem żalu o pijackich rzeszach rycerzów zakonu, ległych pod Grunwaldem, ani uczci kiedyś pamięcią następców ich po mieczu i kielichu, dzisiejszych hakatystów, z ich przywódcą dziedzicznym alkoholikiem” (mowa o „żelaznym kanclerzu” Ottonie von Bismarcku – przyp. J.C.).
Podejmując ekskurs w dzieje pijaństwa zaznacza Dybowski, że faraonowie w Egipcie, królowie Babilonu, władcy Niniwy obficie używali trunków, w czym ich gorliwie naśladował „tłum ogłupiały”, co miało za następstwo powolne wyrodnienie i upadek tych starożytnych potęg...
W Grecji, jak wiadomo, nie wypracowano jednolitego stosunku do wina. W jednych polisach używano go chętnie, w innych unikano jak zarazy. „Lacedemończycy np. wzbraniali używania wina z racji, że działa ono niekorzystnie na hart duszy, a chcąc na przykładach wykazać upodlające skutki pijaństwa, poili rozmyślnie niewolników pogardzanych, helotów, ażeby wzbudzić odrazę do napojów wyskokowych w młodem pokoleniu. Kobietom i młodzieży w całej Gracji nie dozwolono pić wina.
Informacje te w zupełności się zgadzają z danymi najnowszej nauki. Już na wczesnym etapie rozwoju wiele narodów potrafiło zrozumieć niszczący wpływ alkoholu na osobowość ludzką i próbowało używaniu trucizny zapobiegać. Nieraz stosując drastyczne środki prewencyjne. W Sparcie, która była postrachem swych sąsiadów i – nie bacząc na małą liczebność ludności – stała się pogromcą największego imperium owych czasów, Persji, tylko starcy, niezdolni do walki i do prokreacji, mieli prawo pić wino. U Azteków jeśli zauważano pijanego młodego człowieka, natychmiast był karany śmiercią lub przekształcany w niewolnika. Nie przypadkiem został ten lud twórcą jednej z najbardziej fascynujących cywilizacji świata, zniszczonej niestety przez konkwistadorów hiszpańskich..
Nie przepuszcza Dybowski i innym za picie alkoholu.Masowe używanie trunków nastało w Rzymie podczas walk z barbarzyńcami północy. Kto komu dawał dobry przykład, trudno orzec, bo jedni i drudzy byli opojami. Tacyt wspomina o zwycięstwie Rzymian nad germanami, gdyż ci ostatni byli co do nogi pijani, nie wspomina jednak o tem, ile razy przegrali Rzymianie z powodu, że się upili przed bitwą”...
Także narody szczepu semickiego – kontynuuje Dybowski – umiały cenić napoje wyskokowe. „Pijaństwo Noe´go niepochlebnie świadczy o moralności tego patriarchy i każe przypuszczać, że nie on jeden smakował w trunkach alkoholicznych; zresztą obłęd Saula, tańce Dawida i częste zjawiska proroctwa przemawiają bardzo wymownie za powszechnym i nadmiernym używaniem wina u Izraelitów”.
Było to ówcześnie podejście dość szeroko rozpowszechnione. Tak dla porównania Fryderyk Nietzsche w miniaturze Cześć dla obłęduze zbioru Ludzkie, arcyludzkie, pisał: „Ponieważ zauważono, że podniecenie często rozjaśniało w głowie i wywoływało szczęśliwe pomysły, więc myślano, że najsilniejszym podnieceniom przypadają w udziale najszczęśliwsze pomysły i natchnienia: i przeto czczono szaleńców jako mędrców i udzielających wyroczni. W celu zaś uzyskania stanu uniesienia używano nagminnie wina.
Nie przypadkowo – pisze Dybowski – „Mahomet, założyciel jednej z religii, tak zwanych wszechświatowych, widząc niedobre skutki picia wina, uważał za rzecz konieczną nakazem surowym wzbronić jego używania swoim wyznawcom.Dodajmy, że i dziś prohibicja obowiązuje w wielu krajach arabskich, a używanie alkoholu karane jest nawet pozbawieniem życia.
Dybowski dochodzi do wniosku, że picie jest „klęską straszną dla społeczeństw”, czynnikiem osłabiającym i niszczącym substancję biologiczną narodów. Uważa, że przekonanie o tym „trzeba głęboko w siebie wpoić, ryć je częstym przypomnieniem w pamięci ludzkiej i stawić przed oczy wszystkim, wszędzie i na każdym miejscu”.Nawoływał wielki marzyciel ku temu, aby „zburzyć wszystkie browary, gorzelnie, winnice etc. na całym świecie”. Były to myśli jak na owe czasy śmiałe i... niebezpieczne. Nie przypadkowo, mimo wielu starań, książka antypijacka Dybowskiego nie została wydana w zaborze rosyjskim, lecz tylko w austriackim. Carat nie mógł zezwolić na taką „dywersję” we własnym państwie, w którym przecież rozpijanie mas ludowych przez władzę było jedną z form panowania i ucisku klasowego i narodowego, chwytem, obezwładniającym umysłowo, moralnie i fizycznie ludzi.
Benedykt Dybowski, jako znakomity lekarz, jako gorący patriota ostrzec chciał swój naród, jak i ludzkość całą, przed pijackim zwyrodnieniem i degradacją. Dzieło swe kończył zwrotką:
Gdy padnie zły nałóg ludzkości,
Zginą przesądy światło ćmiące,
Zawita jutrzenka trzeźwości,
A za nią cnota – życia słońce”.
Piękna ta wizja niestety daleka dziś jeszcze jest od urzeczywistnienia...

Wracając do życiorysu Benedykta Dybowskiego dodajmy, że odmówił on przyjęcia katedry w Tomsku i Petersburgu, ale przyjął ofertę ze Lwowa, w którego to miasta uniwersytecie pracował w latach 1883–1906. Gdy obejmował w 1884 roku kierownictwo gabinetu zoologicznego jego zbiory liczyły 3310 okazów, a gdy w 1906 roku odchodził, zostawił (zgromadzone przeważnie własnym kosztem) 116 465 okazów. Tymże sposobem zbiory specjalistycznej biblioteki powiększył z 180 do 2985 tomów.
Był też Dybowski honorowym profesorem lub doktorem uniwersytetów Wilna, Warszawy, Moskwy. Opublikował za życia 175 prac naukowych, a kilkanaście pozostawił w rękopisie.
Ku jego czci naukowcy rosyjscy nazwali jedną z gór na Wyspach Komandorskich Szczytem Dybowskiego.
Zmarł wielki uczony 30 stycznia 1930 roku i pochowany został na wzgórzu powstańców Cmentarza Łyczakowskiego we Lwowie.
Z żony Heleny Lipnickiej miał dwie córki i syna.

***





Bolesław Hryniewiecki


Wielka Encyklopedia Powszechna PWN (t. 4, s. 758) podaje o tym znakomitym uczonym dość obszerne informacje: „Hryniewiecki Bolesław, ur. 20.II.1875, zm. 13.II.1963 w Brwinowie koło Warszawy, botanik; studiował na uniwersytecie w Warszawie; 1894 za udział w patriotycznej manifestacji usunięty z uczelni, uwięziony i wywieziony do Rosji; 1900 ukończył studia na uniwersytecie w Dorpacie; 1914-1919 profesor botaniki na uniwersytecie w Odessie oraz dyrektor ogrodu botanicznego tamże; odbył szereg podróży naukowo-badawczych na Ural, Kaukaz i do Armenii; 1919 wrócił do Polski, został profesorem systematyki i geografii roślin na uniwersytecie w Warszawie oraz dyrektorem ogrodu botanicznego; od 1922 członek PAU, od 1951 członek PAN. Był jednym z założycieli i długoletnim prezesem Polskiego Towarzystwa Botanicznego, członkiem Towarzystwa Naukowego Warszawskiego. Opublikował ponad 150 prac z systematyki i geografii roślin, ochrony przyrody, historii botaniki (głównie w Polsce), z anatomii i fizjologii roślin. Wybitny pedagog, znany był także z działalności społecznej, publicystycznej i na polu ochrony przyrody. Ważniejsze prace: Tentamen florae Lithuaniae. Zarys flory Litwy (1933); Zarys dziejów botaniki (1949); Owoce i nasiona (1952).
Hryniewieccy, jako starożytna rodzina szlachecka, pieczętowali się herbami Ostoja, Przegonia i Waga. Niektórzy używali przydomku Mieleszko i herbu własnego. Gnieździli się od wieków m.in. w okolicy Hryniewicze powiatu bielskiego na Grodzieńszczyźnie. (CPAHBiałorusi w Grodnie, f. 332, z. 4, nr 1, s. 51). Kajetan Hryniewiecki, podczaszy latyczewski, 23 czerwca 1764 roku obrany został na konsylarza konfederacji generalnej koronnej (Działrękopisów Publicznej Biblioteki Miejskiej i Wojewódzkiej w Rzeszowie, Rk-3, s. 171).
Wywód familii urodzonych Hryniewieckich herbu Waga z 30 maja 1802 uznawał „za rodowitą i starożytną szlachtę polską” kilku reprezentantów tego rodu, wnosząc ich imiona do pierwszej części Ksiąg Szlachty Guberni Mińskiej. (Historyczne Archiwum NarodoweBiałorusi w Mińsku, f. 319, z. 1, nr 32a, s. 184).
O Hryniewieckich vel Hryniewickich herbu Przegonia S. Uruski (Rodzina, t. 5, s. 215) podaje: „Wzięli nazwisko od wsi Hryniewice na Podlasiu, którą już w XV stuleciu posiadali, a licznie rozrodzeni, brali przydomki: Hołodczuk, Okulicz, Rakoczy i inne...”. Dodaje też, iż w Guberni Wileńskiej byli Hryniewieccy używający herbu Ostoja. W 1827 i 1902 roku heroldia wileńska potwierdzała rodowitość szlachecką tej rodziny. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1013, s. 39; f. 391, z. 7, nr 1783).
Z jednego z odgałęzień tego rodu pochodził Leon Hryniewiecki (zm. 1891) urodzony w Kijowie Polak, po studiach tamże służył przez wiele lat w charakterze lekarza wojskowego na Syberii. Przedsięwziął szereg wypraw na nieznane tereny polarne, jako pierwszy Europejczyk w 1882 roku przeszedł wszerz archipelag Nowa Ziemia. Podał dokładny geograficzny opis tejże wyspy. Następnie służył na Kamczatce i Wyspach Komandorskich. Przez kilka lat był naczelnikiem Okręgu Anadyrskiego. Pozostawił cenne teksty naukowe w języku rosyjskim z zakresu botaniki.
***

A więc Bolesław Leon Hryniewiecki urodził się w Międzyrzeczu Podlaskim. Jego ojciec, też Bolesław, pełnił funkcje administratora majątków ziemskich należących do hrabiów Potockich. Matka Emilia pochodziła z drobnoszlacheckiej rodziny Ptaszkowskich. W 1893 roku młody człowiek ukończył gimnazjum w Lublinie oraz rozpoczął studia na Cesarskim Uniwersytecie Warszawskim, zapowiadał się jako bardzo zdolny i rokujący duże nadzieje młodzian. Dał się jednak wciągnąć w sprawy polityczne, wziął udział w rozruchach ulicznych i po aresztowaniu został sądzony i zesłany w głąb Rosji (do guberni tulskiej) na dwa lata.
Rząd rosyjski puścił jednak niebawem w niepamięć (przy okazji kolejnej amnestii) „grzechy młodości” uzdolnionego Polaka, który też nie omieszkał z tego gestu skorzystać, wstąpił na studia i w 1900 roku ukończył wydział matematyczno-przyrodniczy Uniwersytetu Jurjewskiego w estońskim Dorpacie, specjalizując się w zakresie botaniki i chemii. Co więcej, został tu po studiach pozostawiony w celu przygotowania się do pracy naukowej i dydaktycznej na tejże uczelni. (Władze dyskretnie „przeoczyły” okoliczność, że Hryniewiecki był współzałożycielem patriotycznego Koła Młodzieży Polskiej).
W 1903 roku ukazała się w m. Jurjew w języku rosyjskim książka B. Hryniewieckiego Rezultaty dwuch botaniczeskich putieszestwij na Kawkaz w 1900 i 1901 gg. Książka składała się z trzech części: I. Wojenno-gruzinskaja doroga; II. Kachetia; III. Czernomorskoje pobierieżje; – w sumie 134 strony. Ściśle naukowe dzieło zostało napisane językiem przejrzystym i komunikatywnym, a nawet artystycznym w tych miejscach, gdzie autor nie uprawia systematyki botanicznej.
W roku 1900, kiedy kończyłem studia uniwersyteckie w Dorpacie, zaskoczyła mnie propozycja profesora M. Kuzniecowa, abym został jego asystentem przy katedrze botaniki i odbył w najbliższe lato podróż badawczą na Kaukaz. Byłem zaskoczony, gdyż nie myślałem o karierze naukowej w Rosji, zwłaszcza że w swoim czasie jako student Uniwersytetu Warszawskiego byłem aresztowany w Warszawie za manifestację polityczną (1.IV.1894 r.) i po dwumiesięcznym więzieniu zesłany administracyjnie w głąb Rosji. W ten sposób znalazłem się na liście osób, którym na zawsze została wzbroniona działalność pedagogiczna. Z drugiej strony, pomimo zamiłowania do botaniki od wczesnych lat mojej młodości, z zapałem studiowałem również i chemię, licząc, że ona mi może dać stanowisko życiowe, botanika zaś, zwłaszcza wycieczki na łono przyrody, pozostaną moją pasją życiową, jak dla innych np. muzyka lub malarstwo.
Musiałem się ostatecznie zdecydować, czy mam zostać chemikiem czy botanikiem. Do chemii teoretycznej czułem wielki pociąg i kończyłem wówczas swe studia; konkretne jednak stanowisko, jakie mi wtedy proponowano – posada chemika w cukrowni – nie pociągało mnie zbytnio. Asystentura przy katedrze botaniki i nęcąca propozycja wyjazdu na Kaukaz zdecydowały o moim losie. Zamiast więc wyciskania dywidendy z buraków dla nieznanych akcjonariuszy postanowiłem trzymać się botaniki.
Celem mojej pierwszej podróży było zbadanie i przywiezienie zbiorów zielnikowych z dwóch dość odległych, słabo jeszcze zbadanych punktów na Kaukazie, mianowicie Kachetii i wybrzeża Morza Czarnego w okolicach Soczi, gdzie miałem zapewnione odpowiednie bazy w dwóch majątkach Szeremietiewa.
W ten sposób już w tej pierwszej podróży poznałem wspaniały Kaukaz z różnych stron.
Dla mnie, mieszkańca równin, który gór jeszcze nigdy nie widział, było to potężne wrażenie, gdy po dłuższej męczącej podróży koleją, za Piatigorskiem, w piękny, słoneczny poranek, przy głośnej muzyce cykad na stepie, ujrzałem wspaniały, okryty śniegiem łańcuch gór Kaukazu, w którym od razu wyróżniały się dwa znane ze słyszenia szczyty – Kazbek i Elbrus wraz z szeregiem innych olbrzymów.
Stojąc w oknie wagonu dłuższy czas nie odrywałem oczu od tego widoku, a w uszach mych na równi ze śpiewem cykad dźwięczały nieśmiertelne słowa Adama Mickiewicza, skierowane do Czatyrdahu, które tam były stylizowaną orientalną przesadą, tu zaś pasowały doskonale do zjawiska, jakie obserwowałem.

Tam! czy Allach postawił ścianą morze lodu?
Czy aniołom tron odlał z zamrożonej chmury?
Czy Diwy z ćwierci lądu dźwignęły te mury,
By gwiazd karawanę nie puszczać ze wschodu?
A. Mickiewicz, Sonety krymskie.

Wyłaniający się w środku stożkowaty szczyt Kazbeku, błyszczący w słońcu jak „kryształ diamentu”, przypominał mi wiersze Lermontowa, którego czytałem z przyjemnością i którego nie zdołali mi obrzydzić moi gimnazjalni wychowawcy.
Stanąłem wreszcie u progu gór, w Władykaukazie, gdzie uzupełniłem swój ekwipunek kupując między innymi włochatą burkę kabardyńską, w jakiej widzimy na portrecie Mickiewicza stojącego na Judahu-skale (wygodne siodło niezbędne do wyprawy miałem ze sobą).
Przejazd pocztowymi końmi górską drogą (Wojennogruzińską) do Tyfiisu był pasmem silnych wrażeń, jakich doznałem w tym pierwszym zetknięciu się z górską przyrodą. Jednym z pierwszych przeżyć był urok potęgi i grozy sławnego Wąwozu Darialskiego. Droga wykuta jest tam nad przepaścią, w której głębi uwięziony i torujący sobie drogę Terek huczy potężnie, bryzga pianą i ze straszliwą szybkością toczy swe wody. Pomimo że śpieszyłem się do właściwego celu podróży, nie omieszkałem jednak zatrzymać się na jednej ze stacji w pobliżu Kazbeku, aby dojść do spływającego zeń Lodowca Dewdorackiego i zawrzeć pierwszą znajomość z czysto górską roślinnością.
Objuczony bogatym plonem pierwszych przedstawicieli nowej dla mnie górskiej flory, zwłaszcza kwitnącymi bukietami wspaniałych kaukaskich różaneczników (Rhododendron caucasicum), syt wrażeń wróciłem na nocleg do stacji. Szybko przemknęły potem inne widoki, jak pierwsze płaty śniegu na przełęczy, jak kwitnące o silnym zapachu kwiaty żółtego różanecznika (Rhododendron flavum = Azalea pontica), interesującego reliktowego składnika i wołyńskiej flory, wspaniały widok z przełęczy na dolinę Aragwy, dokąd zjeżdża się bajecznymi serpentynami, stara stolica Gruzji Mecheta, aż wreszcie stanąłem w Tyfiisie (po gruzińsku Tbilisi).
Aby dotrzeć do właściwego celu mej podróży, do majątku Kardanach w Kachetii (w okolicach miasta Signachi), musiałem przejechać końmi przeszło 100 kmprzeważnie spalonym od słońca Zakaukaskim stepem. Znalazłem się w miejscowości z lekka górzystej, gęsto zaludnionej, z winnicami na zboczach, produkującymi słynne wina kachetyńskie, nad szeroką doliną rzeki Ałazani (dopływ Kury).
Po parotygodniowej włóczędze pieszej czy konnej w bliższych i dalszych okolicach mojej bazy i stwierdzeniu przeważnie suchorostowego, stepowego charakteru flory Kachetii, a nawet połowicznej pustyni nad brzegami rzeki Jory, z utęsknieniem spoglądałem ze wzgórz Kardanachi na widniejący na północy z drugiej strony Ałazani mur głównego łańcucha gór Kaukazu, odzianego płaszczem zieleni gęstych lasów, z nagimi szczytami z rozrzuconymi tu i ówdzie płatami śniegów. Mur ten zamykał wejście do górzystej krainy Dagestanu”...
Od 1901 roku B. Hryniewiecki posiadał tytuł kandydata nauk przyrodniczych uzyskany na uniwersytecie w Dorpacie.
W przedmowie do dzieła Wyniki dwóch podróży botanicznych na Kaukaz w 1900 i 1901 roku uczony w grudniu 1903 roku pisał: „Niniejsza praca jest sprawozdaniem z dwóch podróży botanicznych na Kaukaz, które odbyłem w 1900 i 1901 roku na wniosek i za środki hrabiny Katarzyny Szeremietiewy w celu zbadania flory w posiadłościach hrabiego S. Szeremietiewa, z których jedna, Kardanach, leży w Kachetii w odległości 12 wiorst od miasta Signacha, druga zaś, Kuczuk-Dere, na brzegu Morza Czarnego 30 wiorst na północny zachód od m. Soczi. Po drodze został przeze mnie zgromadzony zbiór roślin z okolic Szlaku Wojskowo-Gruzińskiego podczas przejazdu z Władykaukazu do Tyflisu. Później nie ograniczałem się tylko miedzami posiadłości, lecz przedsiębrałem stamtąd, na ile było to możliwe, i bardziej dalekie wycieczki, szczególnie w roku 1901 podczas mego pobytu w Guberni Czarnomorskiej... Wynikiem tych wędrówek jest duży zbiór roślin, liczący około 5000 egzemplarzy. Główne herbarium przekazane zostało do Muzeum Historii Naturalnej hrabiny J. Szeremietiewy w siole Michajłowskoje Guberni Moskiewskiej; dublety są przechowywane w Gabinecie Botanicznym Cesarskiego Uniwersytetu w Jurjewie.”
Licząca 134 strony, wydana bardzo starannie przez drukarnię K. Mattissena, książka Hryniewieckiego stanowi jedno z klasycznych dzieł botaniki rosyjskiej i europejskiej początku XX stulecia.
Z tekstu wspomnień widać, że Bolesław Hryniewiecki miał duży talent literacki, jego opisy przyrody i refleksje są sugestywne i precyzyjne jednocześnie; pod naukowym zaś względem są to teksty dające świadectwo rozległej erudycji autora oraz jego zdolności zarówno do rozważań analitycznych, jak i do syntez intelektualnych. Dotyczy to w całej rozciągłości rozdziału Wycieczka naukowa na górę Ararat ze wspomnień uczonego, w którym to rozdziale czytelnik znajduje m.in. mnóstwo obserwacji nad ówczesnymi stosunkami społecznymi w tej części Europy. B. Hryniewiecki pisał: „Wycieczka na górę Ararat była jednym z epizodów mojej trzeciej z kolei, a ostatniej podróży na Kaukaz, przedsięwziętej w roku 1903 w celach fitogeograficznych, z ramienia Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego.
Pierwsza moja wyprawa na Kaukaz odbyła się w roku 1900. Przejechałem wówczas drogę Wojenno-Gruzińską i badałem florę Kachetii, obrawszy za ośrodek majątek Szeremietiewych Kardanachi, następnie Łagodechy, u podnóża głównego łańcucha. Stąd chodziłem w góry (Choczałjdag) w stronę Dagestanu. W tym samym roku odwiedziłem również wybrzeże czarnomorskie w okolicach Soczi, maj. Kuczuk-Dere. Druga wyprawa objęła już większą połać wybrzeża czarnomorskiego od Noworosyjska do Suchumu i w głąb gór – Fiszt i Oszten, Krasnaja Polana, góra Acziszcho, źródliska Mzymty, jez. Karadywacz, przełęcz Pseaszcho. Zadaniem mojej trzeciej wyprawy było zbadanie charakteru roślinności w górach Karabachu na pograniczu z Armenią. Droga moja prowadziła z Erywania, stąd wyjechałem pocztowymi końmi wzdłuż doliny Araksu zatrzymując się w miejscach ciekawszych z botanicznego punktu widzenia, do Nachiczewania przez Dżulfę do Ordubadu. Stąd wyruszyłem już konno, prowadząc 2 konie objuczone bagażem podróżnym i zbiorami. Specjalną uwagę poświęciłem roślinności góry Kapudżych, najwyższego szczytu w górach Karabachu, a dalej idąc wciąż górami w kierunku północnym dotarłem do wschodniego brzegu jeziora Gokczy.
Okrążyłem je od północy i przez Jelenownę i Nowe Achty dotarłem do podgórskiej miejscowości Baraczyczag, dokąd co rok latem przenoszą się, chroniąc się od upałów i moskitów, wszystkie urzędy z Erywania; zwiedziłem pobliską górę Alibek, a następnie przez Erywań wróciłem do Tyflisu.
Przez cały czas mojej podróży byłem, pod urokiem Araratu. Sylwetka jego składająca się z dwóch stożkowatych gór – Wielkiego i Małego Araratu rysowała się przede mną wspaniale na tle błękitnego nieba z Erywania, nie opuszczała mnie przez czas podróży wzdłuż Araksu, widoczna była z góry Kapudżych i wyłoniła się znowu w całym majestacie z gór nad jeziorem Gokczą i w drodze powrotnej do Erywania. Żałowałem bardzo, że ani cel podróży, ani czas, ani środki nie pozwalały mi zboczyć, by zapoznać się z tą legendarną górą. Tymczasem szczęśliwy zbieg okoliczności uczynił niebawem zadość moim pragnieniom.
Gdy znalazłem się w Tyflisie, pospieszyłem do Instytutu Fizycznego z moimi aneroidami, by sprawdzić ich działanie i wprowadzić poprawki, jak to czyniłem przed wyruszeniem w podróż. Dyrektorem był wówczas Stefan Hłasek, późniejszy dyrektor Państwowego Instytutu Meteorologicznego w wolnej Polsce. Z ust jego dowiedziałem się, że za kilka dni gotuje się wyprawa na Ararat, w której bierze udział wraz z asystentem Niemcem, by ustawić w tak zwanym Sardarbułaku, tuż pod przełęczą między Wielkim i Małym Araratem, stację meteorologiczną 1 rzędu, którą obsługiwać będzie znajdujący się tam garnizon straży pogranicznej. Z imprezą jego wiąże się wycieczka Tyfliskiego Klubu Wysokogórskiego pod wodzą Ewangułowa, pragnąca wejść na szczyt Araratu, aby zdobyć dane dotyczące maximum i minimum termometrów zostawionych w małej budce, którą poprzedniego roku (1902) wyprawa pod wodzą Sokołowa i Ewangułowa ustawiła na szczycie. Propozycję przyłączenia się do tej wyprawy przyjąłem z entuzjazmem. Zostało mi trochę pieniędzy, miałem w kieszeni darmowy bilet 1 klasy do Petersburga; namyślałem się właśnie, czy nie kupić sobie na pamiątkę jakiego dywanika perskiego; dobrze, że nie zdążyłem tego wykonać. W ten sposób, otrzymawszy jeszcze telegraficzną zgodę od mego profesora na opóźnienie przyjazdu do Dorpatu, w ciągu kilku dni zająłem się przygotowaniem do wyprawy, zamawiając podkute buty i przygotowując śpiwór z grubego wojłoku.
Wielkie szczyty gór najczęściej występują wśród większego łańcucha; wśród szeregu gór niższych na przedgórzu i w otoczeniu zastępu nieco niższych szczytów, przez to nie wywierają takiego wrażenia potęgi jak Ararat, który nie ma obok siebie rywali. Z równiny gładkiej jak stół, jaką jest dolina Araksu (dno dawnego jeziora) wyniesiona na 800 m nad poziomem morza, wznosi się pokryty czapą wiecznego śniegu potężny, stożkowaty kolos (wys. 5 205 m), a więc bezpośrednio o 4 400 mponad podstawą. Jest on o 400 m wyższy od Mont Blanc; z gór głównego łańcucha Kaukazu ustępuje Elbrusowi (5 629 m) i znacznie przewyższa Kazbek (5 043 m). Jego dość łagodne stoki przypominają nieco Etnę (3 279 m). Naprzeciw niego na północ wznosi się w odległości 100 km inny stożek wulkaniczny Ałaghöz, lecz znacznie niższy (4 095 m). Związany z wielkim Araratem siodłem górskim (2 705 m) stożek Małego Araratu wznosi się do 3 914 m. Razem ze swą podstawą pokrywa on przestrzeń 960 km kwadratowych.
Kiedy odwiedziłem Ararat, był on jakby słupem granicznym między Rosją i Turcją, a tuż za Małym Araratem rozpoczynała się granica z Persją; dziś, gdy po pierwszej wojnie światowej granica przeszła wzdłuż Araksu, jest on największą górą Turcji Azjatyckiej. Nic dziwnego, że ta potężna góra, owiana urokiem legendy biblijnej, która tu umieściła arkę Noego po potopie i kazała wierzyć, że stąd się rozeszły po świecie ocalone zwierzęta i rozsiały się rośliny, poczytywana jest u Ormian za górę świętą, której szczyt jest niedostępny dla człowieka. Ma ona za sobą tradycję na pozór starszą niż Olimp Hellenów. Tymczasem związanie tej właśnie góry z legendą biblijną jest wytworem średniowiecza. Nazwa Ararat jest aramejskiego pochodzenia i jest synonimem wielkości. W języku Ormian nosi ona nazwę Masis, w języku Turków nazywa się Agri-dag (trudna góra) lub Daghir-dag (góra gór).
Rzecz charakterystyczna, że stary kronikarz ormiański Mojżesz Choreński z pierwszych wieków chrześcijaństwa, opisując Armenię, wspomina o największej górze Masis, ani słówkiem nie wiąże tej góry z legendą biblijną o Araracie, a był przecie pisarzem chrześcijańskim obeznanym z biblią. Dopiero podróżnik wenecki Marco Polo w wieku XIII, wracając z Chin, gdy ujrzał tę wspaniałą górę, wznoszącą się niedaleko źródliska dwóch rzek Tygrysu i Eufratu żywiących krainę Mezopotamię, zdecydował, że to właśnie jest góra Ararat wspomniana w biblii. Świadectwo to przemówiło do patriotyzmu Ormian i odtąd już nazwa biblijna Araratu nie schodzi z kart opisów Armenii, jak również legenda o niedostępności tej góry od czasów Noego. Pod urokiem tej legendy był i podróżnik francuski Jean Chardin, który w drugiej połowie XVII w. odwiedził Persję i przebywał w niej czas dłuższy. W sprawozdaniu ze swej podróży umieścił rysunek z sylwetką Araratu, na którego szczycie stoi arka Noego. Legendzie tej hołdował i znakomity francuski botanik J. P. de Tournefort, który w listach swych pisanych z podróży po Kraju Zakaukaskim, oczarowany bogactwem tamtejszej flory, obiecywał sobie, że ujrzy jeszcze bogatszą florę u stóp Araratu, skąd miały się rozsiać wszystkie rośliny z nasion, jakie Noe w arce zgromadził.
Wiara w niedostępność tej góry dla człowieka utkwiła głęboko w umysłach Ormian, jak świadczy następująca legenda. Niejaki Jakub, biskup Nizybijski, postanowił odszukać ślad arki Noego na Araracie, starał się wspiąć jak najwyżej, zmęczony jednak odpoczął i zasnął; we śnie zjawił się anioł i zniósł go z powrotem, świątobliwy człowiek nie dał za wygraną i spróbował wchodzić na górę po raz wtóry, z tym samym wynikiem: anioł znów przeniósł go we śnie do podnóża. Gdy ta próba powtórzyła się po raz trzeci, anioł zjawił się przed nim i rzekł: „Pan Bóg wysłuchał twoich modłów i daje ci jako pamiątkę kawałek drzewa z arki Noego, nie próbuj jednak więcej wchodzenia na szczyt tej góry.” Ten kawałek skamieniałego drzewa przechowuje się podobno jako relikwia w Eczmiadzinie.
Kiedy profesor dorpacki Fryderyk Parrot po dwóch nieudanych próbach pierwszy w 1829 r. wszedł na szczyt Araratu i zajęty był opracowywaniem wyników swej wyprawy, w gazetach zjawiły się artykuły podające w wątpliwość fakt zdobycia przez wymienionego profesora szczytu legendarnej góry. Echa tych artykułów dotarły i do stolicy. Wobec tego Parrot, chcąc odeprzeć uwłaczające mu zarzuty, zwrócił się do władz z prośbą o przesłuchanie wszystkich świadków, którzy byli z nim razem na szczycie. Wyniki tego przesłuchania były niezupełnie po myśli profesora. Wszyscy Kozacy, którzy z nim byli, przyznali, że rzeczywiście byli na samym szczycie, natomiast Ormianie twierdzili, że byli wprawdzie bardzo wysoko, lecz to nie był szczyt, bo od czasów Noego noga ludzka tam nie postała i szczyt jest niedostępny. Pomimo to, zwłaszcza po ogłoszeniu w 1834 r. dzieła Parrota z jego opisami, rysunkami i pomiarami, nikt ze świata naukowego nie wątpił, że profesor dorpacki był rzeczywiście na szczycie Araratu. Walka z przesądami jest jak napełnianie beczki Danaid: można tam wrzucić furę argumentów logicznych, beczka pozostanie pusta.
Ararat jest wystygłym wulkanem. W poprzedniej epoce geologicznej ział ogniem i wyrzucał potoki lawy, zastygły one w spękane trachity pokrywające zbocza góry. Spotykają się również andezyty, a czasem i szkło wulkaniczne, tzw. obsydian.
W strukturze stożkowatej Araratu widzimy od strony północnej wielką wyrwę, tworzącą tzw. dolinę św. Jakuba, zakończoną wielkim cyrkiem o pionowych ścianach, analogicznym z kraterem valle del Bove na zboczach Etny. W 1840 r. dolina ta przeżywała wielką tragedię, której ofiarą padła znajdująca się u wylotu doliny wioska Achuri (Arguri), rozsiadła dokoła jedynego źródła, posiadająca liczne sady i winnice. Według ormiańskich tradycji założył ją sam Noe. Spokojna do tego czasu góra, jak opowiadają świadkowie katastrofy, raptem zatrzęsła się w posadach wyrzucając obłoki pary, kamieni i duszących gazów siarkowych. Domy waliły się od podziemnych wstrząsów. Niewielu tylko ludzi ocalało, uciekając w dolinę Araksu aż do Arałychu.
To trzęsienie ziemi odbiło się również na sąsiednich miastach – w Erywaniu, Nachiczewaniu i Bajazecie, w 4 dni po pierwszej katastrofie przyszło nowe trzęsienie ziemi i całe potoki wody z mułem runęły z Araratu w nieszczęsną dolinę, niszcząc i zatapiając wszystko, tak że z wioski, klasztoru i winnic nie zostało nic. Zginęło około 200 ludzi. Do zbadania przyczyn tej katastrofy wydelegowany został geolog W. H. Abich, który przez szereg lat prowadził studia na Kaukazie i dał cenne dzieła dotyczące struktury geologicznej Armenii; był on drugim człowiekiem, który – podobnie jak Parrot po dwukrotnej nieudanej próbie – stanął na szczycie Araratu w 1844 r. Szedł on inną drogą, nie od doliny św. Jakuba zachodnią granicą, lecz od Sardabułaku – granicą wschodnią. Droga ta okazała się najlepszą dla wszystkich następnych wypraw ku szczytowi.
Najgłośniejszą i najbogatszą w zdobycze nauki była wyprawa Józefa Chodźki, pułkownika i naczelnika korpusu topografów na Kaukazie w 1850 r. Na razie pogoda mu nie sprzyjała, lecz doszedłszy do śniegów nie cofnął się wobec wichury i śnieżycy i przeczekał parę dni niepogody w namiocie. Mając do rozporządzenia kompanię żołnierzy, którzy podtrzymywali łączność, i doczekawszy się pięknej pogody przebył na szczycie przeszło 4 doby, przeprowadzając stamtąd pomiary triangulacyjne, mając na południo-wschodzie widoczny szczyt Sawelanu w Persji (odległy o 340 km), na północo-zachodzie Elbrus (440 km); jednocześnie z prowizorycznego obserwatorium na grzbiecie Ak-dag na poludnie od jeziora Gokczy przesyłano mu sygnały świetlne.
W sylwetce Araratu uderza olbrzymia czapa śniegowa pokrywająca szczyt; zmniejsza się ona pod koniec lata, wobec tego najdogodniejszą porą wejścia jest koniec sierpnia, gdyż wtedy jest najmniej śniegu, a nowe śniegi jeszcze nie przybywają. Wobec palących promieni słońca na wyżynie Armenii, linia wiecznych śniegów na Araracie leży na wysokości 4 370 m, o 1,5 km wyżej od linii wiecznych śniegów, np. na Pirenejach, leżących około tego samego równoleżnika geograficznego. W różnych kotlinkach znacznie niżej mamy pola firnowe, a w paru wąwozach wytworzyły się małe lodowce. Dawniej lodowce miały szersze rozprzestrzenienie, zostawiły swe ślady na wypolerowanych skałach trachitowych; czasem są one tak mocno wypolerowane, że z daleka błyszczą jak metal.
Każdego, kto wchodził na Ararat, uderza brak wody na jego zboczach. Olbrzymia góra z taką ogromną ilością śniegów na szczycie, zdawałoby się, powinna żywić mnóstwo potoków spływających w dół. Tymczasem wody wypływające ze śniegu giną gdzieś w głębi. Gdy się idzie po spękanych skałach trachitowych, gdzieś pod nogami z głębi szczelin słyszy się nieustanny szum wody, niedostępnej jednak dla podróżnika. Oprócz paru źródeł, jak Sardarbułak pod przełęczą lub w dolinie św. Jakuba, żadna rzeczka nie spływa z podnóża. Zarówno równina Araku, pokryta czarnym piaskiem ze zwietrzałych trachitów, jak i zbocza góry noszą charakter pustynny o suchorostowej roślinności, która styka się bezpośrednio z alpejską roślinnością w krainie bliskiej śniegom.
Utrwaliło się w geografii roślin mniemanie, jakoby Tournefort był pierwszy, który na przykładzie Araratu stwierdził istnienie zmienności szaty roślinnej krain górskich w miarę wznoszenia się nad poziom morza. Pisał o tym Linneusz, powtórzył to i Komarow, drukując życiorys szwedzkiego botanika, powtarza to i A. Engler w zarysie historii geografii roślin. Kto czytał podróż Tourneforta i był na Araracie, ten musi tę legendę odrzucić. Przede wszystkim Tournefort, jak wspomniałem wyżej, znajdował się pod wpływem legendy biblijnej i oczekiwał niezwykle bogatej flory na tej górze legendarnej, skąd miały zacząć rozsiedlać się rośliny po katastrofie potopu. Nie tai on swego głębokiego rozczarowania, gdy ujrzał pustynny charakter zboczy Araratu. Zdobył wprawdzie nieco nowości do swego zielnika, odrysowując i opisując niektóre nieznane sobie gatunki, lecz o stwierdzeniu kolejności krain roślinnych nie ma tam mowy, gdyż ze wszystkich wysokich gór Ararat najmniej się do tego nadawał. Wchodził on na Ararat ze strony doliny św. Jakuba, gdzie jeszcze był niewielki klasztor i nieszczęsna wioska Arguri z winnicą, którą miał Noe posadzić: w 140 lat później uległa ona strasznej katastrofie. Tournefort postanowił wejść chociażby do śniegów. Widać było że ani on, ani jego towarzysze nie mieli żadnej wprawy w wycieczkach górskich. Dowiedziawszy się, że źródło w dolinie św. Jakuba jest jedynym i że później już wody wcale nie będzie, postanowili napić się na zapas, nic więc dziwnego, że idąc pod górę prędko się spocili; nie pomogła wzięta na drogę metalowa flaszka z wodą, która prędko została opróżniona, z trudem posuwali się w górę i radzi byli, gdy dopadli pierwszych śniegów w jakiejś kotlinie i wieczorem, zmęczeni drogą, głodem i pragnieniem wrócili do wioski, nazywając siebie męczennikami w imię botaniki. Nie ma tam mowy o jakiejś zmianie roślinności. Legenda więc powstała stąd, że gdy to zostało już stwierdzone w górach Skandynawii, Alpach, Pirenejach i Karpatach, przypomniano sobie, iż wśród botaników-podróżników Tournefort już na początku XVIII w. był na jednej z większych gór świata. Jemu więc przypisywano pierwszeństwo stwierdzenia zmiany roślinności w górach. Tymczasem na zjawisko to zwrócono uwagę dopiero na przełomie XVIII i XIX w., najpierw w Szwajcarii (Haller, Saussure), następnie w innych górach Europy i Ameryki Południowej (A. Humboldt). Szczegółowe badania nad zmianą roślinności przeprowadził szwedzki uczony G. Wahienberg w Alpach (w 1813 r.) i w Tatrach (w 1814 r.).
Roślinność Araratu jest dość uboga. Dolina Araksu u podnóża góry przypomina zakaspijską pustynię, gdyż na tej czarnej piaszczystej glebie dominującą rośliną jest tzw. dżuzgun (Calligonum polygonoides), niewielki krzew o zielonych pędach, pozbawiony liści. Na zboczach widzimy porozrzucane kolące skupiny traganków (Astragalus). Z 21 gatunków tego rodzaju znalezionych przeze mnie w Armenii i Karabachu dla Araratu zanotowałem 5: A. lagurus Wilid., A. macrocephahis Wilid., A. spchaerocalyx Ledb., A. xerophilus Ledb. i A. incertus Ledb. Bardzo charakterystyczne są również rozrzucone poduszki Acantholimon glumaceum Boiss., upstrzone rzucającymi się w oczy różowymi kwiatkami. Roślinność drzewiasta prawie nie istnieje. Jedynym wyjątkiem jest niewielki gaik brzozowy ze zwykłą brzozą Betula verrucosa u podnóża Małego Araratu niedaleko Sardarbułaku. Z krzewów trafiał się tam tuż koło przełęczy wawrzynek oliwkowy (Daphne eleoides Scherb). Flora suchorostowa Armenii na Araracie styka się bezpośrednio z florą alpejską, mającą dużo gatunków wspólnych z Alpami, lecz znacznie biedniejszą. Martonne porównywa szczyt Faulhornu z Araratem, podając dla pierwszego 49 gatunków alpejskich, dla Araratu zaś – 31. Wśród flory spotykamy i niektóre endemizmy, rośliny występujące tylko na Araracie, jak wskazują ich nazwy: rogownica araracka (Cerastium araraticum Rupr.), gnidosz araracki (Pedicularis araratica Bge), pewna odmiana wyki – Vicia ecirrhosa Rupr., var. araratica Lipsky. Do tej kategorii endemitów był zaliczony pewien gatunek traganka, Astragalus sphaerocalyx Ledb., lecz ja go spotkałem również na Kapudżychu.
Osobliwością Araratu jest istnienie tzw. flory supraniwalnej. Gdy pod koniec lata oglądamy z daleka Ararat, widzimy w dolnej części stożka śniegowego czarne rysy; są to obnażone pod wpływem południowego słońca po stopieniu śniegu czarne trachitowe skały, powstałe ze spękanych potoków lawy wygasłego wulkanu; im bliżej końca lata, tym więcej tych czarnych smug na niepokalanej bieli czapki olbrzyma. Do podnóża tych silnie nagrzewających się skał tuli się roślinność alpejska powyżej linii wiecznych śniegów. Idąc w górę już w krainie wiecznych śniegów, spotykałem wszędzie, gdzie spod śniegu wynurzały się czarne trachity, kwitnące alpejskie roślinki, a nawet na drugim noclegu na wysokości około 4 500 m odgrzebałem spod warstwy śniegu świeżo wyglądający kwitnący pięciornik alpejski (Potentilla alpestris Hall).
Położony blisko terytorium prastarych kultur, Ararat widział niejedno. Widział rojowisko ludzkie u swych stóp, wędrówki ludów, ciągłe wojny, wzrost, potęgę i upadek różnych państw i kultur. Pomijając przeszłość odległą kultur sumeryjsko-akadzkich, o których mówi prehistoria wygrzebując w piaskach pustyni coraz to nowe świadectwa ich zmienności, widział Ararat powstanie nad brzegami Tygrysu i Eufratu potężnych państw, jak Asyria i Chaldeja. Ślady walk Asyrii z położonym na północ od Araratu państwem Urartu widać z klinowych napisów umieszczonych ku wiecznej pamiątce na skałach nad jeziorem Gokczą. Widział on upadek Niniwy i Babilonu, powstanie państwa Cyrusa, które rozszerzając na zachód swe dzierżawy zagrażało wolności Grecji. Widział znów i upadek tego państwa, gdy wojska genialnego wodza Aleksandra Macedońskiego odbywały swój zwycięski pochód na wschód aż do Indii. Widział rozpadnięcie się tej potężnej monarchii. Widział, jak daleki Rzym sięgnął i tutaj po swe panowanie, jak szły tędy legiony Lukullusa, wielkiego wodza i polityka, który przed Cezarem rozpoczął politykę imperialistyczną Rzymu, lecz w bogactwach, jakie przywiózł w triumfie do wiecznego miasta, największą zdobyczą cywilizacyjną był nie złoty posąg Mitrydata ani tarcza nabita kameami, lecz wiśnia, którą on pierwszy sprowadził do Europy i ta zdobycz się ostała.
Widział później Ararat nad Tygrysem w Bagdadzie, na ruinach dawnych cywilizacji Asyrii i Chaldei, których stolice Niniwę i Babilon dawno zasypał piasek pustyni, rozkwit kultury arabskiej pod panowaniem Sassanidów i Omajadów. Widział i najście Turków z głębi Turanu i hordy Tamerlana, jak zniszczyły stolicę wolnej Armenii, miasto Ani, które rozkwitało pod panowaniem Bagratydów, a dzisiaj jeszcze ruinami swoimi budzi zainteresowanie archeologów. Widział wreszcie zbliżanie się północnego państwa, Rosji carskiej, która po ujarzmieniu ludów kaukaskich tu na przełęczach Araratu wbiła swe najdalej wysunięte na południe słupy graniczne. Widział również i rzezie nieszczęsnych Ormian, dokonywane od czasu do czasu rękami Kurdów, wobec czego dyplomacja zachodnioeuropejska umywała ręce podobnie, jak to widzieliśmy, gdy pod znakiem swastyki hordy o ideologii Czingiz-chana czy Tamerlana, uzbrojone w broń nowoczesną, runęły na nas z zachodu, by tępić narody stojące na drodze ich panowania.
A on, nad gwar i gorączkę życia ludzkiego przed milionami lat siłami górotwórczymi wywyższony, urąga temu wszystkiemu, co się dzieje w dole. Jemu zaś urągają żywioły. Urąga mu woda w śnieg zamieniona, ciężkim, srebrnym turbanem wieńcząc tę głowę, co niegdyś płonęła ogniem, a topniejąc od dołu, huczy wśród szczelin spękanej lawy i, krusząc trachity, znosi czarny piasek w dół i układa go u stóp olbrzyma. Urąga mu mróz, co powoduje spękanie i kruszenie się odłamów dawnej lawy, krystalizuje śnieg w małych lodowcach, które wciąż żłobią jego boki i znoszą w dół kamienie. Urąga mu wicher, co wygryza w nim zęby skalne i wyorane żleby. Lecz olbrzym pozostał olbrzymem, choć miliony lat głębokimi bruzdami rozorały jego oblicze.
Wyprawa nasza wyruszyła 27/28 sierpnia z Tyflisu koleją do Erywania, następnie (29. VIII) pocztowymi końmi do stacji Kamarlu, stąd do wioski Arałych, gdzie czekała już gromada miejscowych mieszkańców z wielbłądami, żeby zabrać niezbędne bagaże, dla członków zaś wyprawy były przygotowane wierzchowce, żeby konno odbyć następną część podróży. Było nas szesnastu członków wyprawy; jeżeli doliczyć do tego tragarzy, poganiaczy wielbłądów, zastęp konnych milicjantów kaukaskich, to otrzymamy wielką karawanę, noszącą dość egzotyczny charakter.
Skład naszej wyprawy był niezwykle różnorodny. Było nas trzech Polaków, gdyż oprócz mnie i dyrektora Hłaska, przyłączył się po drodze lekarz Witkowski, pełniący swe obowiązki w stacjonującym w pobliżu pułku wojska, jeden Niemiec asystent Hłaska, jeden Gruzin, jeden Żyd-syjonista, dwóch Ormian, dwoje Tatarów i kilku Rosjan, rekrutujących się przeważnie z grona inżynierów i kolejarzy z Tyflisu; spotkałem tam i swego kolegę chemika, z którym stykałem się w pracowni chemicznej w Dorpacie. Słowem, skład naszej grupy narodowościowo wcale dobrze ilustrował carską Rosję, była to dość pstra kompania. Ja, Hłasek i jego asystent, mieliśmy cele naukowe, reszta kompanii, rekrutująca się z klubu wysokogórskiego, była nastrojona sportowo.
Wielkie ułatwienie, jakie mieliśmy w tej wyprawie ze strony władz miejscowych, zawdzięczaliśmy obecności nie lada osoby, której z wieku, urzędu i pochodzenia okazywano wszędzie wielki respekt. Był to naczelnik kancelarii kaukaskiego generał-gubernatora Sułtan-Krym-Girej, potomek krymskich Girejów. Przypominał mi się z Mickiewiczowskiego opisu Petersburga: „Achmet chan Kirgizów, rządzący polskich spraw departamentem.” Wraz z nim była jego siostrzenica, młoda lekarka, pani Egiz-Krym, która świeżo ukończyła medycynę w Genewie.
Przy pięknej, choć trochę upalnej pogodzie cała kawalkada jeźdźców ruszyła naprzód, lecz niebawem musieliśmy rozwinąć się w długi sznur, by w znanym miejscu, tuż za konnym milicjantem-przewodnikiem, przeprawić się w bród przez rzekę. Pod wieczór byliśmy w Sardarbułaku, co znaczy „źródło Sardara”, pod przełęczą jedyne obfite źródło. Tutaj, gdy Persowie panowali w Erywaniu, namiestnik szacha, tzw. „Sardar”, chronił się od upałów i moskitów. Ujrzeliśmy tam koszary straży pogranicznej i wielki namiot specjalnie dla nas ustawiony. Opodal stały czarne namioty Kurdów, których tu sprowadzono do pomocy wyprawie. Przyzwyczaiłem się w górach Karabachu jeździć od koczowiska do koczowiska pasterskiego, lecz tam namioty zbudowane z wygiętych prętów i białego wojłoku miały kształt półkolisty, podczas gdy u Kurdów namioty są to zawieszone na drążkach czarne wojłoki. Pewną osobliwością u Kurdów jest to, że kobiety nie zakrywają twarzy czarczafem, jak to jest w zwyczaju u mahometanek, lecz wraz z mężczyznami z odkrytą twarzą witają gości.
Następny dzień (30.VIII) był dniem odpoczynku i przygotowań do wejścia na górę. Dla mnie był to dzień wytężonej pracy, gdyż starałem się zebrać w najbliższej okolicy jak najwięcej roślin. Urozmaiceniem był czas posiłku, gdy po środku naszego koła, siedzących przeważnie po turecku, w namiocie postawiono olbrzymią tacę, na której wznosił się wysoki, jakby imitujący górę Ararat, biały stożek smacznie przyrządzonego ryżu wraz z kawałkami baraniny, tzw. pilaf. Przyjemny był po obiedzie i deser, gdy z dołu przyjechał konny strażnik i wysypał przed namiotem worek kawonów. Nazajutrz (31 VIII), wbrew przewidywaniom dość późno, wyruszyliśmy tłumnie na zdobycie Araratu, gdyż oprócz członków wyprawy szli przewodnicy i tragarze. Na czele przewodników kroczył sympatyczny wódz pewnego plemienia Kurdów, o bardzo długim nazwisku, którego nie zachowałem w pamięci; był on specjalnie przez władze upatrzony na tym pograniczu trzech państw, gdzie o napady nietrudno, a cieszył się on podobno dużym mirem wśród rodaków zarówno po perskiej, jak i tureckiej stronie.
Pierwsza część drogi od strony przełęczy między Małym i Wielkim Araratem, gdy szło się po trawiastym zboczu, była łatwa; uciążliwszą stała się droga, gdy szliśmy potem granicą po rumowiskach spękanej lawy, gdzie trzeba było wciąż skakać z kamienia na kamień; byliśmy jednak do tego przygotowani, gdyż wszyscy zaopatrzyliśmy się w długie kije, pomagające utrzymać równowagę w tej ekwilibrystyce. Pod wieczór doszliśmy do pierwszego pola lodowego, gdzie na małej łączce rozstawiono nam namiot, lecz już niezbyt obszerny, gdzie mogliśmy spać, ale stłoczeni obok siebie jak sardynki w pudełku. Dla sportowców ta pierwsza część podróży była bardzo łatwa, dla mnie jako botanika była bardziej męcząca niż dni późniejsze, gdyż mając przed sobą nowy świat roślin, musiałem często zatrzymywać się, schylać się po rośliny, odbiegać w bok, później doganiać kompanię, żeby zebrać jak największy plon do zielnika. Gdy przyszliśmy na miejsce noclegu, podczas gdy moi towarzysze rozsiedli się jak na wesołym pikniku, by spożywać zapasy, ja musiałem aż do nocy układać zebrane rośliny w praski, żeby ten bagaż odesłać w dół i nie obciążać się zielnikiem.
W nocy mieliśmy niemiłą niespodziankę: nad ranem (1.IX) poczuliśmy chłód, a gdy uchyliliśmy płótna namiotu, zobaczyliśmy, że jesteśmy zasypani śniegiem. Szczyt Araratu zniknął nam wśród groźnych, czarnych chmur, śnieg wciąż jeszcze z lekka prószył. W takich warunkach trudno było puszczać się w dalszą drogę. Zziębnięci, niewyspani debatowaliśmy, co dalej czynić. Kilka osób starszych i słabszych, jak Hłasek, Sułtan, jedyna kobieta i jeszcze parę osób zdecydowało od razu, że mają już dosyć i wziąwszy z obozu przewodnika i paru tragarzy, zeszli na dół. Reszta postanowiła czekać na wyjaśnienie pogody. Po kilku godzinach raptownie, jak to często bywa w górach, sceneria uległa zmianie; groźne chmury rozsunęły się i gdzieś znikły, a przed nami znów się wyłonił skąpany w promieniach słońca srebrzysty szczyt Araratu. Wyruszyliśmy więc w drogę, choć straciliśmy kilka cennych rannych godzin, podczas których mogliśmy posunąć się wysoko naprzód. Droga ku szczytowi była już jasno nakreślona; każdy indywidualnie wybierał sobie sposób posuwania się naprzód, gdyż nie było tam żadnej ścieżki – jedni woleli się trzymać skał, czy rumowisk lawy, inni kroczyli po śniegu. Niebawem towarzystwo się rozprzęgło, część zrażona trudnościami zaczęła odpadać, niektórzy zrezygnowali i wrócili, zostało wreszcie nas ośmiu.
Idąc w tym tempie sądziłem, że jeszcze przed wieczorem można będzie osiągnąć szczyt, tymczasem niespodziewana okoliczność wstrzymała nasz pochód: tragarze-Kurdowie złożyli bagaże-śpiwory i plecaki i oświadczyli, że dalej nie pójdą i prosili nas, żebyśmy ich puścili. Rzeczywiście, byli oni nieodpowiednio ubrani i marzli. Pasąc swoje barany na zboczach góry, nigdy nie interesowali się wyższymi jej krainami, chyba że ktoś, jak nasz przewodnik główny, był myśliwym i uganiał się za kozłami skalnymi. Nie było rady, musieliśmy ich puścić i po dłuższej naradzie, chociaż to było jeszcze dość wcześnie – jakaś 4 godz. po południu – postanowiliśmy założyć obóz, przenocować w nim i o świcie, już bez bagażów, wyruszyć na zdobycie szczytu. Nie było zbyt łatwo znaleźć odpowiednie miejsce na dość stromym zboczu. Napracowaliśmy się niemało, by splantować odpowiednio równą płaszczyznę, nagromadzić sporo kamieni i spoić je śniegiem, by od strony wiatru wydźwignąć dość wysoki mur, półkolem otaczający nasze legowisko. Było to na wysokości 4500-4600 m. Mieliśmy ze sobą maszynkę do gotowania, pokrzepieni więc gorącą herbatą i zapasami żywności, skoro tylko zaczęło się ściemniać ułożyliśmy się w naszych wojłokowych śpiworach i próbowaliśmy zasnąć. W nocy termometr wskazywał -10° C. Co się tyczy mnie, to ze zmęczenia długo nie mogłem zasnąć wpatrując się w pięknie wygwieżdżone niebo.
Na drugi dzień (2.IX) rano, tak jak planowaliśmy, zostawiwszy nasze plecaki i jednego z towarzyszy w obozowisku, wyruszyliśmy naprzód. Na pogodę nie mogliśmy narzekać, gdyż była piękna, słoneczna; zerwał się jednak bardzo silny wiatr, który nie wróżył nic dobrego, zwłaszcza że widzieliśmy przed sobą szczyt otoczony kurniawą pyłków śnieżnych. Musieliśmy się trzymać tu i ówdzie wystających skał, bo tam było gdzie przycupnąć i za co się chwycić.
Niebawem trzech towarzyszy wycofało się, zostało nas 4 najmłodszych z grona. Minęliśmy pola z nieprzyjemnym zapachem gazów siarczanych i ubezpieczywszy się liną zaczęliśmy posuwać się naprzód żółwim krokiem. Wicher był tak silny, że zerwał mi z głowy odwijaną czapeczkę filcową, którą naciągnąłem na uszy. Szczęściem miałem jeszcze przy sobie baszłyk, którym mogłem zabezpieczyć twarz i uszy przed odmrożeniem. Wiatr był porywisty i ciął mocno w twarz igiełkami lodu; posuwaliśmy się w ten sposób, że przy każdym silniejszym porywie przypadaliśmy do ziemi, by znów zrobić parę kroków, tak że nie tyle szliśmy, co pełzali.
Prędko zaczęliśmy opadać z sił, zwłaszcza że na tej wysokości (około 5 100 m) człowiek czuje się niezmiernie osłabiony, każdy krok kosztuje dużo wysiłku, a cóż dopiero walka z wichurą. Jednemu z towarzyszy krew rzuciła się nosem. Po bezskutecznej walce rozsądek nakazał nam, choć z wielkim żalem, wycofać się spod samego szczytu. Gdy wróciliśmy do naszego ostatniego obozowiska, trzej pozostali towarzysze postanowili jeszcze jedną noc tam spędzić i spróbować wejść na szczyt następnego dnia, licząc, że wiatr się uspokoi. Zostawiliśmy więc im nasze prowianty i niektóre ciepłe rzeczy i wraz z dwoma Kurdami, którzy tutaj dotarli, pomaszerowaliśmy w dół.
Dla mnie była to droga ogromnie męcząca. Obuwie w jakie zaopatrzyła się w Tyflisie wyprawa, było zupełnie niepraktyczne: w pogoni za lekkością sporządzono je z płótna, a jakiś domorosły szewc nie mający pojęcia, jak powinien wyglądać górski trzewik, ponabijał w prymitywny sposób w podeszwę gwoździ. Płótno i podeszwa rozmokły i jakiś gwóźdź zaczął mnie uwierać. Tam, wśród śniegów nie sposób było coś poradzić, zacząłem kuleć, każdy krok był bolesny, a jakiś ostatni kilometr pod Sardarbułakiem musiałem już szukać oparcia u przewodnika. Gdy zdjąłem później obuwie, okazało się, że mam głęboko poranioną gwoździem piętę.
Nazajutrz rano 3.IX była piękna, cicha pogoda. Koło południa doszły nas echa wystrzałów ze szczytu – znak, że nasi towarzysze tam się znaleźli: byli to technolog N. A. Dawidowski, dr Streicher i Michitarjanc, współpracownik gazety ormiańskiej Mszak. Mogli mieć słuszne zadowolenie sportowców, lecz naukowy plon wyprawy okazał się mizerny. Budka meteorologiczna została zasypana śniegiem, odczytanie wskazówek termometrów nie wiele dało, wiadomości były tak mętne, że jak mówił dyr. Hłasek, nie mógł on z tego nic pozytywnego wywnioskować.
Wracaliśmy z Araratu nieco inną drogą, trawersując jego zbocze od Sardarbułaku do doliny św. Jakuba 4.IX. Następnie jadąc pociągiem z Erywania do Tyflisu, 6.IX zatrzymaliśmy się na stacji Ani, żeby zwiedzić położone nad brzegiem rzeki Arpa-czaj olbrzymie ruiny niegdyś kwitnącego miasta, dawnej stolicy wolnej Armenii. Dla sztuki i kultury ormiańskiej ruiny Ani odgrywają podobną rolę jak ruiny Pompei dla sztuki rzymskiej. 9.IX 1903 r. byliśmy z powrotem w Tyflisie. W wycieczce tej moja botanika skończyła się już na drugim obozowisku. Dalej pędziła mnie naprzód już tylko żyłka sportowa. Tu poniosłem porażkę. Lecz nie była ona dla mnie bardzo bolesna. Choć bywałem na niejednym szczycie (na Kaukazie, w Alpach, Tatrach i Skandynawii), lecz nigdy nie uważałem, aby z wytrzymałości moich nóg, rąk i serca rościć sobie jakiś tytuł chwały. Poza obfitym plonem botanicznym miałem jednak to zadowolenie, że byłem na takiej wysokości, na której bywać nie każdemu się zdarza, mogłem więc powtórzyć słowa Adama Mickiewicza:

Tam? – Byłem: Zima siedzi, tam dzioby potoków
I gardła rzek widziałem, pijące z jej gniazda.
Tchnąłem – z ust mych śnieg leciał; pomykałem kroków,
Gdzie orły dróg nie wiedzą, kończy się chmur jazda
Minąłem grom, drzemiący w kolebce z obłoków,
Aż tam, gdzie nad mój turban była tylko gwiazda.

Wyniki rzeczowe mojej ostatniej podróży kaukaskiej w r. 1903 zawarłem w dwóch pracach rosyjskich, ogłoszonych w wydawnictwie Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego i Ogrodu Botanicznego w Dorpacie. O Araracie jest tam tylko krótka wzmianka.
W lecie 1904 r., studiując w Jenie, na zaproszenie młodzieży polskiej z Lipska wygłosiłem tam dla kolonii polskiej odczyt z ostatniej podróży kaukaskiej, zwłaszcza o wycieczce na Ararat. Na wiosnę 1906 r. w sali Muzeum Rolnictwa i Przemysłu w Warszawie wygłosiłem dwa odczyty o Araracie, ilustrowane licznymi przezroczami z moich własnych i cudzych fotografii. Odczyt ten powtórzyłem później w skrócie w Lublinie. Na razie nie znalazłem na to nakładcy. Miałem zamiar włączyć to do większego polskiego dzieła o moich podróżach kaukaskich, lecz niestety, w perypetiach pierwszej wojny światowej rękopis ten, liczne notatki i olbrzymi zbiór moich i cudzych fotografii i przezroczy Kaukazu przepadł w Odessie. Dziś mogłem sięgnąć tylko do wspomnień. (...)
Ogólny plan mojej kaukaskiej podróży 1903 r. wyraził się w kolekcji około 4 000 okazów zielnikowych, w kolekcji fotografii – około setki, w kolekcji owadów – chrząszczy dostarczonych A. P. Siemionowowi-Tianszańskiemu, w kolekcji skamielin z epoki węglowej dostarczonej prof. Czernyszewowi, w pomiarach wysokości czynionych w drodze. Niektóre gatunki okazów zielnikowych zebrane w większej ilości poszły na wymianę do zielników europejskich, jak i zbiór rzadszych nasion (35 gat.) dołączony do katalogu nasion Ogrodu Botanicznego w Dorpacie. Prócz zdobyczy florystycznych ogłosiłem szereg spostrzeżeń o szacie roślinnej zwiedzonych okolic.

W latach 1904–1912 pan Bolesław odbył studia uzupełniające u obcych specjalistów w niemieckiej Jenie i Lipsku, a następnie w austriackim Grazu, szwajcarskiej Genewie i we włoskim Palermo. Rok 1908 spędził jednak w Dorpacie, prowadząc tu na uniwersytecie wykłady zlecone z genetyki, anatomii, fizjologii i geografii roślin, jak też z botaniki ogólnej.
W 1912 roku ukazała się jego praca pt. Nowy typ szparek oddechowych w rodzinie Saxifragaceae. W 1913 roku doktoryzował się na macierzystej uczelni na podstawie rozprawy Anatomiczeskije issledowanija nad ustjcami. To dzieło stanowiło wynik wieloletniego żmudnego wysiłku, polegającego na starannym i wnikliwym zbadaniu 395 gatunków roślin z różnych zon geograficznych. W opublikowanej w 1913 roku pracy znalazła się znaczna liczba świetnie wykonanych rysunków.
W pierwszej i drugiej z siedmiu części autor streszcza dzieje badań nad danym tematem, w dalszych czterech szczegółowo przedstawia własne obserwacje, a w ostatniej uogólnia wnioski wynikające ze wszystkich poprzednich rozdziałów. Według oceny współczesnych badaczy, ustalenia Hryniewieckiego dotyczące tej odmiany roślin miały fundamentalne znaczenie dla ustalenia prawidłowości rządzących w świecie botaniki. (Por.: A. Szczerbatowa, N. Bazylewska, K. Kałmykow, Istorija botaniki w Rossii, Nowosybirsk 1983, s. 113–114).
W latach 1914–1919 B. Hryniewiecki pełnił funkcje profesora morfologii i systematyki roślin na Uniwersytecie Noworosyjskim w Odessie, jak też dyrektora tamtejszego ogrodu botanicznego. W 1916 roku opublikował monograficzny tekst pt. Dioscoreaceae florae Caucasi Tauriaeque, poświęcony światowi roślinnemu Kaukazu i Krymu. Do dziś jego prace w tym zakresie są uważane za klasyczne i są pomocą naukową dla studentów i młodych uczonych w Rosji. (Por.: A. Szczerbatowa, N. Bazylewska, K. Kałmykow, Istorija botaniki w Rossii, Nowosybirsk 1983, s. 113–114).
W Odessie pan profesor brał udział w pracy różnych polskich organizacji i stowarzyszeń, przeważnie o charakterze kulturalnym i dobroczynnym.
Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości B. Hryniewiecki wrócił do kraju i przez wiele lat pracował na Uniwersytecie Warszawskim, pełniąc m.in. funkcję rektora w latach 1926/1927. Położył duże zasługi dla rozwoju w Polsce nie tylko botaniki, ale też ruchu ochrony przyrody. Przyczynił się m.in. do założenia Świętokrzyskiego i Tatrzańskiego Parków Narodowych.
W roku 1933 ukazały się dwie fundamentalne prace florystyczne Bolesława Hryniewieckiego: Tentamen florae Lithuaniae. Zarys flory Litwy oraz Precis de l’histoire de la botanique en Pologne. Po drugiej wojnie światowej wydano fundamentalne dzieła B. Hryniewieckiego Zarys dziejów botaniki (1949) oraz Owoce i nasiona (1952), które były kilkakrotnie wznawiane w okresie późniejszym.
Wybitny uczony zmarł 13 lutego 1963 roku w Brwinowie koło Warszawy; został pochowany w Alei Zasłużonych na Cmentarzu Powązkowskim.

***




Konstanty Wołłosowicz (Wołosewicz)


Urodził się w miejscowości Jodczyce powiatu słuckiego guberni mińskiej w 1869 roku. (Niektórzy biografowie nazywają miejsce urodzin Konstantego Wołłosowicza miasteczko Starczyce koło Starobina w tymże powiecie słuckim).
W tym okresie rodzina była już prawosławna, co więcej, Adam Wołłosowicz, ojciec Konstantego, pełnił funkcje kapłana prawosławnego (przedtem unickiego). Ale w domu była żywa pamięć o tym, że pierwotna wiersja nazwiska brzmiała „Wołosewicz”, i że była to ongiś szlachta króla polskiego, pieczętująca się herbem rodowym Lis. Przodkowie ich znani byli jeszcze w XIV wieku. W jednej ze swych polskojęzycznych hramot, czyli przywilejów, z 20 lutego 1383 roku książę Witold pisał: „My, Wieliki Kniasz Vitowd, dali jesmi sludze swemu Wołoszowi seliszcze na imie Woloska, a dworziscza na rzecze Kalusze, Pesecz y Kamienna Kucza w ziemie Podolskiey, w wolosczi Bakotskiei. A zapissaliszmi jemu na thoi seliscza sto kop poluchrosskow ruskiej liczbi. A koli bichom libo sami hotili teij seliscza w Wolosza odniathi, ili komu prziswolili bichom wikupiti, thedi imajem libo sami zaplatiti jemu za ti seliscza, a libo toth, komu przizwoliliesmo, perweij sto kop dati poluhroskow ruskiei liczbi toz odniati”... (Russkaja Istoriczeskaja Bibliotieka, t. 15, s. 6, SPb. 1895).
Od XV stulecia nagminnie spotyka się w źródłach archiwalnych wzmianki o przedstawicielach tego rodu.
Bojarzyn piński Michno Wołosewicz figuruje w 1524 roku w jednym z przywilejów, podpisanych przez królową Bonę. (Akty izdawajemyje Wilenskoju Archeograficzeskoju Komissijeju, t. 24, s. 30). W listopadzie 1529 roku księgi magistratu m. Wilna wymieniają imię Jana Wołosewicza, księdza w Kraśnym Siole. (Aktyizdawajemyje..., t. 9, s. 136). Joniecz Wołosowycz, mieszkaniec sioła Torokańskiego, włości horodyskiej, będącej własnością biskupa wileńskiego Waleriana Protasewicza figuruje w aktach archiwalnych w 1558 roku. (Aktyizdawajemyje..., t. 25, s. 7). W 1589 roku księgi grodzkie brzeskie wymieniają imię rolnika, mieszkańca wsi Hanki Harasyma Wołosowicza. (Aktyizdawajemyje..., t. 6, s. 36). Marcjan Wołosewicz, przełożony klasztoru krońskiego (przed rokiem 1695). (Aktyizdawajemyje..., t. 11, s. 265). Eliasz Włosowicz, kapłan unicki we wsi Bezka na Chełmszczyźnie 1737. (Aktyizdawajemyje..., t. t. 27, s. 236). Od 1764 roku do co najmniej 1798 parochem kościoła unickiego we wsi Łysica był ks. Ignacy Wołosewicz. Ksiądz unicki Łukasz Wołosewicz około lat 1775/80 był proboszczem miasteczka Mikołajew w Ziemi Nowogródzkiej. Ignacy Włosiewicz był regentem Ziemi Wołkowyskiej, około 1795 roku, a Jerzy Wołąsewicz majstrem „strony polskiej” cechu szewców wileńskich w 1797.
Wywód Familii Urodzonego Wołosewicza herbu Lis z 1819 roku stwierdza, że „familia urodzonych Wołosewiczów jest dawna y starożytna w Królestwie Polskim i prerogatywami szlacheckiemi zaszczycona, oraz dobrze krajowi oyczystemu i tronom panujących Monarchów wiernością dla nich zasłużona, tudzież męstwem dzieł rycerskich na wielu woynach wsławiona”... (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1061, s. 150).
Inny Wywód Familii Urodzonych Wołosewiczów herbu Lis z 1832 roku podaje, że „familia urodzonych Wołosewiczów od najdawniejszych czasów w Xięstwie Litewskim zamieszkała, szczyciła się zawsze prerogatywami stanowi szlacheckiemu właściwemi i używała herbu Lis. Z tey familii pochodzący Dawid Salomonowicz Wołosewicz, protoplasta niniejszego wywodu, w nagrodę znakomitych zasług, a mianowicie męstwa okazanego w czasie Wojny Inflanckiej, miał sobie nadane od Zygmunta III, króla polskiego, dobra ziemne Rekoszajcie zwane, w ziemi żmudzkiej sytuowane”. Sukcesorem tych dóbr około 1631 roku został Bohdan Benedykt Wołosewicz, a później tego syn Faustyn i (po nim) wnukowie Stanisław i Jan. Syn tego ostatniego Jerzy, miał dwóch potomków, Józefa i Antoniego. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1029, s. 7-9).
Julian Wołosewicz ukończył w 1817 roku jezuicką Akademię Połocką, składając liczne egzaminy z dziedziny filozofii katolickiej i nauk ścisłych. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 721, z. 1, nr 1082, s. 29). 27 listopada 1819 roku heroldia wileńska potwierdziła rodowitość Dominika Teodora Wołłosewicza, herbu Lis, szlachcica powiatu wileńskiego (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 919, s. 83). Antoni syn Wincentego Wołosewicz po ukończeniu nauk w Gimnazjum Wileńskim w 1823 roku wstąpił na uniwersytet, gdzie się uczył rysunków, malarstwa, rzeźby i muzyki. W 1827 roku otrzymał dyplom o ukończeniu studiów. (CPAHLitwy w Wilnie, f. 721, z. 1, nr 834, s. 44). Po 1863 roku za polityczną nieprawomyślność w guberni kowieńskiej zwolniony ze służby został m.in. w powiecie rosieńskim „sekretarz koleżski Wiktoryn syn Antoniego Wołosewicz. Ma majątek Rakotajcie.” (CPAH Litwy wWilnie, f. 378, z. 1866, nr 181, s. 25).
Warto też dodać, że matka Konstantego Wołłosowicza pochodziła z równie starożytnego rodu panów Lisowskich, używających na Kresach herbów Nałęcz i Ślepowron. Jak podaje zresztą Adam Boniecki (Herbarz polski,t. 14, s. 366 i in) Lisowscy używali herbów Bończa, Doliwa, Jastrzębiec, Jeż, Leliwa, Lis, Lubicz, Mądrostki, Nałęcz, Nowina, Odrowąż (ci wcześnie odgałęzili się na wschód), Pomian, Poraj, Przeginia, Ślepowron. Wszyscy wywodzili się z ziem rdzennie polskich, ale znani później byli też w Prusiech, na Rusi i Litwie.
W latach 1633–1637 Jan Lisowski był początkowo landwojtem, następnie podwojewodzym połockim.Latem 1665 r. do ksiąg wileńskiego sądu grodzkiego wpisano następującą skargę: „Jegomość pan Jan Lisowski, ziemianin Jego królewskiey mości powiatu lidzkiego, zanosi manifestatią y solennie protestuje na moskala Lwa Sytina o to y takowym sposobem, iż podczas plagi Boskiey, mając obżałowany wyuzdaną wolność nieprzyjacielską a niesłuszney ambitij w sobie postanowienie, uprzątnąwszy gwałtownie zawojowaną pannę Katarzynę Witoldowiczównę, a teraźnieyszą pana Lisowskiego małżonkę, pierwiey antycypując zginieniem y zamordowaniem strasznym, sprowadzeniem w ssyłkę, w przegróżkach codziennych sam z ust swoich przytomnie odpowiadając ponawiał, (...) Wziąwszy ją raptem y violento modo, zaraz wyrok dał: „Dziś tobie żyć ze mną, a szlub brać, a inaczey knutem bić, wisieć albo zginąć ode mnie”. A tak ni żywą, ni martwą w strachu do popa przyprowadziwszy innite poszlubił, hostiii progressu y żył niedziel dwanaście...”
Wierna wilnianka wzbraniała się przed zbliżeniem z barbarzyńską bestią. Wówczas Sytin postanowił ją „jako niewolnicę obwiesić, co miał tyran Myszecki wojewoda za codzienną pociechę na hakach ludzi wywieszać y inne morderstwa y tyranie tym podobne czynić...”. Nadszedł też w tych dniach rozkaz cara, by w powiatach wileńskim, trockim, oszmiańskim i lidzkim, zasiedlonych elementem polskim, „powyścinać ludzi y wniwecz ogniem zrujnować...”. Tylko błyskotliwe zwycięstwa wojsk królewskich pod Połońskiem i Kraśnem, które zmusiły najeźdźcę moskiewskiego do ucieczki, uratowały życie pani Lisowskiej i tysiącom innych mieszkańców tych ziem. Po wygnaniu wroga zapisano więc i powyżej zacytowaną skargę do ksiąg sądowych (Akty izdawajemyje Wilenskoju Archeograficzeskoju Komissijeju, t. 34, s. 387–389).
Antoni Lisowski w 1818 roku był członkiem Grodzieńskiego Zgromadzenia Szlacheckiego od powiatu nowogródzkiego (Dział rękopisów Biblioteki AN Litwy, F. 150-95).
Wywód Familii Urodzonych Lisowskich herbu Nałęcz z 1819 roku stwierdza m.in., że „ta familia w kronikach i historyi narodowey Polskiey z znakomitych dzieł rycerskich y posiadania wysokich cywilnych urzędów, a mianowicie z wierności ku Monarchom i przywiązania do oyczyzny głośna, dla różnych klęsk i rewolucyi narodowey, a stąd dla zatracenia odległych wieków dokumentów, nie będąc w stanie wysokiey pochodzenia okazać epoki, zaczyna od urodzonego Józefa Lisowskiego z Korony do Litwy przybyłego”, do województwa nowogrodzkiego, co miało miejsce w roku 1713. „Józef Lisowski, stolnik sanocki, przeniósłszy się z Korony Polskiey do Litwy i pojąwszy w małżeństwo Maryannę Wolską, używając zaszczytów szlacheckich, dziedziczył majętności Morozowicz część trzecią (...) Spłodził trzech synów, Stanisława, Benedykta i Wincentego...” (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 995, s. 192–193).
l jeszcze jeden dokument, poświęcony dziejom tej rodziny, mianowicie Wywód Familii Urodzonych Lisowskich herbu Ślepowron z 1835 roku podaje, że „familia Lisowskich szczycąca się od dawnych czasów prerogatywami szlacheckimi używała i dziś używa herbu Ślepowron (...); zaczyna wywód swój od Karola Lisowskiego, który dziedziczył dobra ziemne Bolin, Turzyca, Hrehorowicze, Toronkiewicze i Zahlinniki macierzyste w powiecie połockim leżące, miał synów sześciu Dadźboga, Aleksandra, Michała, Dominika, Teofila i Stanisława” (około roku 1690) (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1045, s. 10–14).
***

Początkowo Konstanty Wołłosowicz uczył się w Mińskim Seminarium Duchownym, jednak kursu nauk nie ukończył. Złożył natomiast w trybie eksternalnym egzaminy maturalne i wstąpił na wydział przyrodniczy rosyjskiego uniwersytetu w Warszawie, który ukończył w 1892 roku z tytułem kandydata przyrodoznawstwa w dziedzinie chemii.
Natychmiast po tym wyjechał do Petersburga, gdzie przez pewien czas pracował w laboratorium chemicznym Akademii Nauk, a później w Instytucie Leśnym.
Zarobki były jednak tak skromne, że po prostu nie wystarczały na mniej więcej przyzwoite życie, dlatego K. Wołłosowicz wynajął się jako prywatny nauczyciel dorastającego hrabiego A. Stenbock-Fermora, wywierając bardzo korzystny wpływ na charakter młodego arystokraty, wykazującego nad wyraz ekscentryczne i rozrzutne usposobienie. Hrabia był sierotą, lecz odziedziczył po ojcu gigantyczny majątek, był właścicielem prawie połowy Uralu, z jego bezgranicznymi bogactwami naturalnymi i cywilizacyjnymi. Choć A. Stenbock-Fermor uczył się u Wołłosowicza zaledwie parę lat, przejął się jednak jego kulturą i naukami, a jego wdzięczność (choć zmienna) trwała przez wiele następnych lat i znajdowała wyraz m.in. w tym, że magnat, zamieszkały na emigracji w Paryżu, niekiedy dość hojnie wspierał finansami naukowe przedsięwzięcia swego byłego wychowawcy.
Prace naukowo-badawcze K. Wołłosowicz rozpoczął około roku 1896 w dolnym biegu rzek Dźwiny Północnej i Pinegi na terenie Rosji, a ich wyniki opublikował w artykule pod tytułem Gieołogiczeskije nabludienija w niżniem tieczienii Siewiernoj Dwiny w „Trudach Warszawskogo Obszcziestwa Jestiestwoispytatielej” w 1897 roku.
W latach 1900–1912 K. Wołłosowicz mieszkał na stałe w Petersburgu, pracował w strukturach Ministerstwa Oświecenia Publicznego. Jednak zajęcia biurowe zupełnie go nie pociągały i gdy tylko nadarzyła się okazja, udawał się w składzie wypraw naukowych na badania terenowe do Arktyki, Jakucji i gdzie indziej, by prowadzić prace w zakresie geologii i paleontologii.
Wydaje się, że pierwszą tego rodzaju wyprawą, w której wziął udział jako geolog, była ekspedycja pod kierownictwem Edwarda Tolla do regionu północnych Wysp Nowosyberykskich i Ziemi Sannikowa, która wyruszyła z Kronsztadu w połowie lata 1900 na pokładzie statku „Zaria” („Zorza”). Wyprawa, jak wszystkie tego rodzaju przedsięwzięcia, przebiegała w ekstremalnych warunkach przyrodniczych, i wymagała od uczestników nie lada wytrwałości, męstwa i siły woli. Zimę 1900–1901 spędzono na półwyspie Tajmyr, a latem 1901 wylądowano na odległych Wyspach Nowosybirskich, skąd podjęto próby penetracji rozległych obszarów Oceanu Północnego, mając na celu ponowne odnalezienie legendarnej Ziemi Sannikowa.
W wyprawie pod kierunkiem Edwarda Tolla pełnił K. Wołłosowicz funkcję dowódcy tzw. „grupy lądowej”, która dotarła do Wysp Nowosybirskich saniami przez Wierchojańsk i prowadziła następnie badania meteorologiczne oraz geologiczne przede wszystkim na wyspie Kotielny. Baron E. Toll w raportach do Petersburga bardzo wysoko oceniał wyniki badań K. Wołłosowicza i jego postawę życiową, zaprzyjaźnił się zresztą z Polakiem i bardzo go lubił.
Nowy rok 1902 członkowie wyprawy powitali na Wyspach Nowosybirskich, skąd niebawem K. Wołłosowicz z grupą naukowców odłączył się i udał – na rozkaz kierownika ekspedycji – na kontynent, by wyjednać wsparcie dla ekspedycji. Edward Toll ze swymi towarzyszami pozostał, jednak latem 1902 roku zatory lodowe uniemożliwiły mu poszukiwanie Ziemi Sannikowa, a odważni naukowcy zginęli od mrozu i głodu na dryfujących lodach. (Dopiero po trzydziestu latach ekspedycja R. Samojłowicza odnalazła ślady ich obozowiska i dziennik E. Tolla, który został w 1940 roku opublikowany jako cenny materiał naukowy).
K. Wołłosowicz po pewnym czasie przybył do Petersburga, zabiegał tu o wysłanie pomocy E. Tollowi, spisał szereg raportów, które przedstawił odnośnym władzom. Następnie zaś opracował ściśle naukowy tekst pt. O gieołogiczeskom strojenii Nowosibirskich Ostrowow Ziemli Bennetta, który został opublikowany w 1905 roku w periodyku „Zapiski Impieratorskogo Minierałogiczeskogo Obszczestwa”. Później, gdy dowiedziano się o zaginięciu E. Tolla, K. Wołłosowicz przygotował do druku w języku niemieckim książkę pt. Die russische Polarfahrt der „Zarja” 1900-1902, w której zamieścił również własny rozdział O pracach naukowych barona Tolla i ogólnych wynikach geologicznych jego ostatniej ekspedycji. Książkę wydano w Berlinie w 1909 roku i wzbudziła ona duże zainteresowanie w europejskich kołach naukowych. (Baron Edward Toll był Niemcem z pochodzenia, człowiekiem o wybitnych zaletach umysłu i charakteru).
W tymże czasie K. Wołłosowicz sporządził pierwszą w historii nauki rosyjskiej mapę geologiczną Wysp Nowosyberyjskich oraz przekazał Cesarskiej Akademii Nauk dużą kolekcję kości ssaków czwartorzędowych, którą zgromadził w czasie wyprawy na te wyspy.
W 1903 roku K. Wołłosowicz ożenił się z panną Aleksandrą Ławrową i na krótko wyjechał z nią do Szwajcarii; traf chciał, że znajomi zaprosili go na spotkanie W. Lenina z rosyjskimi emigrantami w Zurychu. Obecni na spotkaniu tajni agenci policji rosyjskiej zakomunikowali o tym do Petersburga i powracający do Rosji z podróży poślubnej K. Wołłosowicz został aresztowany i osadzony na okres kilku miesięcy w więzieniu. Po zwolnieniu kontynuował opracowywanie materiałów przywiezionych przez siebie z polarnej wyprawy.
Wracając nieco wstecz zauważmy, że ekspedycja Edwarda Tolla, w której uczestniczył i K. Wołłosowicz, stanowiła ważny moment w dziejach nauki rosyjskiej i światowej. W książce Historia poznania radzieckiej Azji (Warszawa 1979, s. 564–566) czytamy o niej: „Pod koniec XIX i na początku XX w. w kołach geograficznych odżyła dyskusja na temat zagadkowych ziem widzianych na północ od przybrzeżnych archipelagów. Szczególne zainteresowanie wzbudzał problem „Ziemi Sannikowa”, co pozostawało w związku z informacjami dostarczonymi przez E. W. Tolla. Udało się przekonać rząd carski o konieczności wysłania dużej ekspedycji, której celem byłoby poszukiwanie tajemniczej „Ziemi Sannikowa”. Zdaniem Ministerstwa Żeglugi ekspedycja Tolla na Wyspy Nowosyberyjskie miała umocnić pozycje Rosji i zapobiec „... niekontrolowanemu wykorzystaniu bogactw naturalnych przez przedsiębiorczych obcokrajowców”. Wyprawę Tolla oficjalnie nazywano Rosyjską Ekspedycją Polarną. Toll wypłynął z Kronsztadtu 10 lipca 1900 r. na nabytym w Norwegii statku „Zaria”. W ekspedycji udział wzięli znakomici żeglarze i uczeni tego okresu, między innymi geodeta i meteorolog F. A. Matisen, zoolog A. A. Białynicki-Birula, kierownik grupy technicznej budującej magazyny żywnościowe na wyspach – geolog K. A. Wołłosowicz, kapitan N. N. Kołomiejcew, bosman N. A. Biegiczew i inni.
Pierwsze zimowisko „Zari” miało miejsce na Tajmyrze (76°08´ szer. geogr. pn., 95°06´ dł. geogr. wsch.) w zatoce Kolin Arczer (zalew Zari). Okres zimy poświęcono badaniom wybrzeża, jego zatok i zalewów. Żeglarze odkryli dziesiątki nowych obiektów geograficznych. Na mapach ekspedycji pojawiło się 250 nowych, głównie rosyjskich nazw geograficznych. Szczególnie dokładnie opisano archipelag Nordenskjölda. Prowadzący prace opisowe F. Matisen wydzielił w tym archipelagu cztery grupy wyspowe – Litk’ego, Cywolki, Pachtusowa i Wilkickiego; ogółem opisano 40 wysp. W kwietniu i maju 1901 r. Toll, niezadowolony z kapitana Kołomiejcewa, odesłał go wraz z Rastorgujewem na Wyspę Kotielną pod pretekstem zbudowania tam nowych magazynów. W czasie podróży saniami dwóch odważnych żeglarzy wykonało marszrutowe zdjęcie Zatoki Tajmyrskiej i ujścia rzeki Tajmyry, wnosząc wiele istotnych poprawek do ich zarysów na mapie.
Z nastaniem okresu nawigacyjnego „Zaria” bez przeszkód przepłynęła na Wyspy Nowosyberyjskie, a stąd wyprawiła się na północ, aby odszukać „Ziemię Sannikowa”. Jednak próba dopłynięcia do Wyspy Bennetta, otoczonej zwartym pierścieniem lodów, zakończyła się niepowodzeniem. „Zaria” zmuszona była powrócić do Zatoki Nierpicznej, gdzie miało miejsce jej drugie zimowisko. Po pewnym czasie przybyła tutaj z Leny grupa Wołłosowicza w składzie: inżynier M. J. Brusniew, student O. F. Fiongliński i inni.
W maju 1902 r. Toll postanowił nie czekać na początek sezonu nawigacyjnego i przedsięwziął wyprawę na saniach na Wyspę Bennetta. Kierownictwo ekspedycji Toll przekazał kapitanowi „Zari” F. Matisenowi, uzgodniwszy z nim, że statek dopłynie do wyspy 21 sierpnia 1902 r.
Podróż na Wyspę Bennetta miała pomyślny przebieg. Z wyspy Kotielnyj grupa Tolla przeniosła się z badaniami na Wyspę Faddiejewską oraz Nową Syberię i dopiero stąd na Wyspę Bennetta. Badacze spędzili tutaj całe lato, ale „Zaria” nie pojawiła się (wszystkie próby kapitana F. Matisena podpłynięcia do wyspy kończyły się niepowodzeniem). W listopadzie 1902 r. czterech członków wyprawy postanowiło przejść cieśninę po dryfującym i stałym lodzie, ale w drodze wszyscy zginęli. Przyczyn ich śmierci nie udało się ustalić. W roku 1903 Akademia Nauk zorganizowała dwie ekspedycje ratunkowe: na saniach – w celu penetracji Wysp Nowosyberyjskich na czele z M. I. Brusniewem i na statku wielorybniczym, którym dowodził N. A. Biegiczew. Na Wyspie Bennetta załoga statku odnalazła dokumenty Tolla i jego notatkę pozostawioną dla tych, którzy będą go poszukiwać, zbiory geologiczne i mapy Wyspy Bennetta.
Już w okresie przygotowywania planu Rosyjskiej Ekspedycji Polarnej E. W. Toll pisał: „Jaki by nie był koniec zamierzonego przeze mnie przedsięwzięcia, nasza ekspedycja niewątpliwie zostawi pewien ślad w nauce”. Nie pomylił się. Naukowe rezultaty ekspedycji są poważnym przyczynkiem do badań Tajmyru i Wysp Nowosyberyjskich. Jej obserwacje i badania zajęły wiele miejsca w 42 wydaniach „Zapisok Akademii nauk” (wydziału fizyczno-matematycznego). Tołmaczew przeprowadził zwiad geologiczny basenów chatangsko-anabarskiego i piasińskiego, uściślił wiadomości o przyrodzie i rzeźbie tego ogromnego terytorium. Ekspedycja zbadała częściowo solny pagór na półwyspie Jurung-Tumus, odkryła w dolnym biegu rzeki Chatangi pokłady węgla kamiennego i wskazała na możliwość występowania złóż ropy naftowej w okolicy zatoki Nordwik, co później potwierdzili geolodzy radzieccy.
W roku 1908 odkryto po raz drugi wyspę leżącą na wschód od wejścia do Zatoki Chatańskiej. Odkrył ją i naniósł na mapę jenisejski przemysłowiec, uczestnik ekspedycji Tolla – N. A. Biegiczew. Na wniosek I. P. Tołmaczewa Rosyjskie Towarzystwo Geograficzne nadało wyspie imię Biegiczewa.
Najważniejsze jednak wydarzenia miały miejsce na wschód od rzeki Leny, od ujścia której proponowano rozpoczynanie rejsów statków.
W roku 1909 przybyła tu ekspedycja leńsko-kołymska K. A. Wołłosowicza, aby wybrać miejsce pod budowę bazy i stacji. Wołłosowicz miał przeprowadzić marszrutowe zdjęcie wybrzeża morskiego i przy okazji poczynić obserwacje geologiczne i meteorologiczne.
Podzieliwszy się na dwie grupy: zachodnią i wschodnią (zachodnią kierował K. A. Wołłosowicz, wschodnią – I. P. Tołmaczew), ekspedycja objęła badaniami obszar nadbrzeżny od ujścia Leny do Cieśniny Beringa. Określono dziesiątki punktów astronomicznych i przeprowadzono niwelację barometryczną.”
Jeśli chodzi o tę drugą wyprawę, już pod kierownictwem Konstantego Wołłosowicza, to Cesarska Akademia Nauk zleciła jej zorganizowanie jeszcze w roku 1908, acelem miało być kontynuowanie badań Jana Czerskiego, tragicznie przerwanych przez jego przedwczesną śmierć. (Porównaj: Jan Ciechanowicz, W bezkresach Eurazji, Rzeszów 1997, s. 58–73).
Jako instytucja finansująca tę ekspedycję figurowało rosyjskie Ministerium Przemysłu i Handlu. Wyprawa dotarła do Gór Charaułaskich, przecięła rozległe tereny od zatoki Buor-Chaja do ujścia Leny, odkrywając i nanosząc na mapy szereg lodowców i pomniejszych jezior. Prócz tego K. Wołłosowicz prowadził badania paleontologiczne i geologiczne nad jeziorem Tastach, na Wyspach Faddiejewskiej i Lachowskich. Koło rzeki Sanga-Jurach udało mu się odnaleźć kompletne szczątki mamuta, jak też dokonać innych interesujących odkryć i obserwacji naukowych. Jednocześnie pod kierownictwem K. Wołłosowicza kształciło się, nabierało doświadczeń i umiejętności kilku nieco młodszych rosyjskich badaczy, którzy wyrośli niebawem na słynnych uczonych, a jednym z nich był Iwan Tołmaczew.
W cytowanej powyżej zbiorowej monografii Historia poznania radzieckiej Azji (Warszawa 1979, s. 449–450, 564–565, 568–569) znajdujemy bardzo wysoką ocenę działalności Wołłosowicza. I tak w podrozdziale pt. Ekspedycja Tołmaczewa i Wołłosowiczaczytamy: „Ekspedycja leńsko-kołymska pod przewodnictwem K. A. Wołłosowicza została zorganizowana i wysłana w 1909 r. przez ministerstwo handlu i przemysłu. W ekspedycji tej wziął udział G. J. Siedow, przyszły naczelnik pierwszej rosyjskiej ekspedycji na biegun północny, a także i I. P. Tołmaczew kierujący w ekspedycji Wołłosowicza grupą pracującą na wschód od Kołymy. Celem tej ekspedycji było sprawdzenie możliwości żeglugi kabotażowej wzdłuż wybrzeży Syberii na wschód od ujścia Leny oraz możliwości wpływania w ujścia rzek, a także do zasłoniętych zatok i zalewów. Zebrano również materiały dotyczące budowy geologicznej wybrzeży Morza Arktycznego i niektórych większych rzek. Niestety większa część materiałów nie została opublikowana, a zbiory zaginęły. Jedynie rozprawy astronoma ekspedycji E. F. Skworcowa i geologa I. P. Tołmaczewa dają pewien pogląd o obserwacjach prowadzonych podczas ekspedycji nad warunkami przyrodniczymi i życiem miejscowej ludności. E. F. Skworcow w swojej pracy zaznaczył, iż nad Janą i Kołymą lasy stopniowo rzedną, ale pojedyncze duże drzewa spotyka się jeszcze na znacznej przestrzeni. Dalej w kierunku północy rozciąga się już tylko tundra krzewiasta, a drzewa spotyka się tylko w osłoniętych od wiatru dolinach i to tylko na południowych zboczach dobrze nagrzewanych przez słońce.
Ekspedycja I. P. Tołmaczewa, działająca w środkowej części zachodniej Jakucji, nad górną Chatangą i Wilujem, ustaliła, że trapy na wysokich równinach Wyżyny Środkowosyberyjskiej rozciągają się daleko na zachód, wschód i północ. Jednym z ciekawszych i w znaczeniu naukowym najpoważniejszych osiągnięć tej ekspedycji było odkrycie anabarskiego masywu krystalicznego i wydzielenie go jako odrębnej jednostki strukturalno-tektonicznej, jednej z najstarszych na kontynencie Azji. I. P. Tołmaczew rozpatrywał ten masyw jako ogromne plateau, wyniesione w centrum i stopniowo obniżające się ku peryferiom. Największą wysokość plateau określił w przybliżeniu na 1000 m (według dzisiejszych pomiarów najwyższy jego szczyt Lucza-Ongoton osiąga 1044 m n.p.m.). Ciekawe są też obserwacje roślinności prowadzone na północnych zboczach Płaskowyżu Anabarskiego w pasie przechodzenia od tajgi do tundry. W ten sposób została ujawniona jeszcze jedna tajemnica wewnętrznych słabo zaludnionych rejonów Syberii.” (...)
Jeszcze w trakcie trwania leńsko-kołymskiej wyprawy Wołłosowicz opublikował w 1909 roku w „Izwiestijach Impieratorskoj Akadiemii Nauk” dwa teksty: Raskopki Sanga-jurachskogo mamonta w 1908 godu oraz Soobszczienije o pojezdkie mieżdu Lenoj i ozierom Tastach letom 1908 goda. W 1915 roku ukazała się poświęcona tymże zagadnieniom rozprawa Mamont ostrowa Bolszogo Lachowskogo. Kilka książek opracowanych na podstawie ekspedycji leńsko-kołymskiej zaginęło w ogóle, niektóre pozostały w rękopisie i były znane tylko wąskiemu gronu specjalistów z Cesarskiej Akademii Nauk. Uwzględniono je jednak w trakcie realizowania dalszych planów badania i zagospodarowywania terenów Jakucji. Liczne rękopisy wybitnego uczonego są przechowywane w petersburskim i moskiewskim oddziałach Rosyjskiej Akademii Nauk, stanowiąc obecnie przedmiot zainteresowania historyków nauki.
K. Wołłosowicz pisał nie tylko o zagadnieniach geologii i paleontologii, zahaczał też o tematykę meteorologiczną, botaniczną, zoologiczną, klimatologiczną, topograficzną, a także związaną z kwestiami żeglugi rzecznej i morskiej, wojskowości, budownictwa na terenach tundry i in.
Jego dorobek teoretyczny był bardzo wysoko oceniany przez takie autorytety nauki międzynarodowej, jak np. profesor W. Obruczew, R. Samojłowicz, A. Mielnikow.
Późniejsi rosyjscy badacze terenów polarnych w uznaniu ogromnych zasług naszego rodaka dla nauki nadali jego imię nie tylko szeregowi kopalnych organizmów roślinnych i zwierzęcych (np. Piscea wollosowiczi), ale też przylądkowi i wyspie u wybrzeży archipelagu Ziemia Północna.
Życie Konstantego Wołłosowicza zakończyło się tragicznie. W 1917 roku wraz z rodziną przeniósł się ze zbolszewizowanego Piotrogrodu do miasta Essentuki, gdzie jego żona pracowała w charakterze lekarki, on zaś przez parę lat wojny domowej pozostawał, praktycznie rzecz biorąc, bez zatrudnienia i bez zarobku. Były to niesłychanie dramatyczne i trudne lata. Jak ustalił historyk białoruski Walenty Hryckiewicz w swej książce Ot Niemana k bieriegam Tichogo Okieana (Mińsk 1986, s. 282), Konstanty Wołłosowicz zginął tragicznie w katastrofie kolejowej pod stacją Bespałowka koło Charkowa na Ukrainie 25 września 1919 roku. Być może to wydarzenie było powiązane w jakiś sposób z walkami, które wówczas wrzały na tamtych terenach między Białą Gwardią, Czerwoną Armią i oddziałami ukraińskimi...
Syn Konstantego Wołłosowicza, także Konstanty (1909–1973) również był geologiem i przez kilka dziesięcioleci pracował na północy ZSRR; jego zaś żona Erna Arturowna Kalberg posiadała nawet honorowy tytuł Zasłużonego Geologa Federacji Rosyjskiej. Dalsi potomkowie K. Wołłosowicza są obecnie obywatelami Rosji.
***

Wydaje się, że z tejże rodziny polsko-litewskich Wołosewiczów pochodzi znany rosyjski pisarz, dysydent w okresie ZSRR i obrońca praw człowieka, piszący pod pseudonimem Gieorgij Władimow. Józef Smaga pisze o nim w Leksykonie Kto jest kim w Rosji po 1917 roku (Kraków 2000, s. 314–315):  „Urodził się 19 II w Charkowie. Absolwent prawa Uniwersytetu Leningradzkiego (1953). W 1946 udał się do Zoszczenki, by wyrazić mu szacunek po skrytykowaniu go przez Żdanowa. Sławę przyniosła mu opowieść Katastrofa (1961), łamiąca konwencje tzw. literatury młodzieżowej. Utwór przeczytał papież Jan XXIII. Na jednej z audiencji usłyszał on od dziennikarzy, iż daremnie usiłuje nawiązać stosunki z krajami bloku wschodniego, „twierdzą bezbożnictwa, która może szkodliwie oddziałać na wierzących w naszych krajach”, na co odpowiedział: „Nie byłbym takim pesymistą. Niedawno przeczytałem powieść młodego pisarza radzieckiego o zwykłym kierowcy, zajętym ustawiczną pogonią za chlebem powszednim. Ale ja i tam dostrzegłem krach ateizmu, bo z książki niezbicie wynika, że zanik duchowości może stać się przyczyną zguby człowieka. Autor nie pisał książki na zamówienie kościoła, to typowo świecka literatura. Ale pisał ją chrześcijanin, pewnie nie podejrzewający, że nim jest”. W 1967 wystąpił w obronie zniesławianego Sołżenicyna. W liście do IV Zjazdu Związku Pisarzy Radzieckich apelował: „Niechże się Zjazd nie obrazi, ale imiona 9/10 jego delegatów nie przejdą do następnego stulecia. Tymczasem Aleksander Sołżenicyn, duma literatury rosyjskiej, będzie sławny znacznie dłużej”. W 1977 wykluczony ze Związku Pisarzy, wkrótce potem stał na czele moskiewskiej sekcji Amnesty International. W V 1983 poczuł się zmuszony do opuszczenia ZSRR. Mieszkając w RFN, w 1984-86 stał na czele czasopisma „Grani”. Za arcydzieło w powszechnej opinii czytelników i krytyki uznano jego Wiernego Rusłana (publ. w 1975), utwór dłuższy czas krążący w „samizdacie”, szczególnie popularny w Polsce okresu stanu wojennego. Historia psa obozowego, który po skończonej służbie nie jest już w stanie nie być oddanym strażnikiem świata za drutami kolczastymi, ukazuje głębię zniewolenia ofiar totalitaryzmu oraz wymienność ról ofiary i kata. Ten opis cywilizacji łagrowej jest jedną z najgłębszych analiz totalitaryzmu w literaturze pięknej. W Niech się Pan nie przejmuje, Maestro (1982) Władimow sugestywnie opisał okres szykan, jakim został poddany przez władze i współdziałający z nimi „prosty lud”. Twórczość Władimowa wyrasta z tradycji prozy rosyjskiej, łącząc mistrzostwo artystyczne z dążeniem do autentyzmu i obrony ludzkiej podmiotowości. Po raz pierwszy Polskę odwiedził w 1964, po raz drugi w II 1999, z okazji tłumaczenia jego powieści Generał i jego armia (1994), będącej ambitną próbą odkłamania tematyki II wojny światowej w duchu tradycji batalistycznej Lwa Tołstoja. W publicystyce nie przestaje ostrzegać przed narastającą w Rosji groźbą faszyzmu, bronić zasad demokracji i pluralizmu. Zarówno w swej postawie życiowej, jak i twórczości jest jednym z symboli pisarskiej godności, niezależności i obrony wartości humanistycznych podeptanych przez system totalitarny.”
***

I wreszcie jeszcze jednym znakomitym reprezentantem rodu był poeta polski MichałWołosewicz, urodzony 8 września 1925 roku w miejscowości Stare Rakliszki (gmina Bieniakonie, powiat lidzki, województwo nowogródzkie; zmarł w 2004 roku), jeden z najbardziej utalentowanych twórców literatury na polskich ziemiach, okupowanych przez ZSRR w 1939 roku. Jego utwory cechuje   szczerość, łatwo rozpoznawalny, indywidualny styl myśli i wyrazu.
W jednym z wierszy z roku 1994 Michał Wołosewicz pisał:
Zważcie kochani moi
harmonia tych słów miła, bliska, swojska,
a była tu wówczas ma Ojczyzna Polska.
Piękne było niebo, łąki, pola, lasy –
chodziłem do szkoły – już do szóstej klasy –
gdy wybuchła wojna – O! Wspomnieć serce boli –
rzucano mnie jak piłkę – z niewoli do niewoli.
Były nawet chwile, że mój Kraj rodzinny
miewał nazwy obce i był jakby „inny”.
No i dzisiaj są także zniekształcone słowa,
co głosi swym szyldem „granica państwowa”.
Mieszkam w Białorusi – a Litwa za rzeką –
lecz granica Polski daleko, daleko...
Bywa ktoś mi takie pytanie zadaje:
„Kim jestem w tej chwili? Komu honor daję?”
Odpowiadam szybko: „Jestem z Wileńszczyzny –
ja synem tej ziemi – Polak bez Ojczyzny,
bo tu moce piekieł ziściły swe plany –
ja przez „sojuszników” w Jałcie zaprzedany.”
Dziś o tem historia „wstydliwie” wspomina –
nie znano, nie chciano znać planów Stalina,
ćmiąc grube cygara anglosaskim stylem
jeden był Rooseveltem, a drugi Churchillem.
Przecież to oni depcząc prawdę, prawo, honor, cnotę,
wypełnili iście szatańską robotę.
Dali mi „rozkosze” sowieckiego „raju”
a dziś – nazwę obcego – w swym rodzinnym Kraju.

***





ANDRZEJ   WILKICKI



Autorowi niniejszego tekstu udało się odnaleźć w zbiorach archiwalnych dokumenty dotyczące dziejów tego rodu od XVIII wieku poczynając, ale nie ulega żadnej wątpliwości, że był on obecny na terenie Wielkiego Księstwa Litewskiego także co najmniej parę stuleci wstecz, gdyż w okresie udokumentowanym cieszył się ugruntowaną pozycją społeczną i dobrą sławą, a tych dorabia się z reguły nie z dnia na dzień, lecz żmudną pracą i mężnie przelewaną krwią szeregu kolejnych pokoleń. Jak się wydaje, istniały dwie główne gałęzie tej rodziny; jedna z nich, siedząca w Ziemi Oszmiańskiej, pieczętowała się rodowym godłem Nowina; druga, gnieżdżąca się na Żmudzi w powiecie szawelskim, używała herbu Pogonia.
W jednym z dawnych zapisów do sądowych ksiąg ziemskich  miasta żmudzkiego Żagary figuruje jako świadek  „człowiek wiary godny”  Jan Wilkicki, a tekst ten brzmi jak następuje: „Roku 1671 miesiaca apryla dnia 7, z Wilkickich. Postanowiwszy się ustnie a oczywisto pani Zofia Sadkowska przyznała, iż przedała i na wieczność puściła gruntu leśnego i sianożętnego włóki trejnę  -  w obrębie nazwanym Roponiszkach, od miedze z jednej strony pana Matiasza Wisztaka, a z drugiej  strony samej przedającej pani Sadkowskiej  -  za  pewną sumę i do siebie odliczone pieniadze, za kop 20 liczby i monety litewskiej panu Matiaszowi Rekowi, żenie i potomkom jego. Wolno im będzie dać, przedać, darować, zamienić i ku wszelkiemu pożytkowi obracać; oddala od tej dobrowolnej przedazy pani Zofia Sadkowska dzieci, blisko krewne, powinowate, nie zostawujac sama siebie i obcym ludziom żadnego rekursu do prawa pod wina na urząd kop 10, a na stronę naruszoną zaręki drugą kop 10 i pod zapłaceniem wszystkich szkód, nakładów. A i po  zapłaceniu tej winy i zaręki stronie obrażonej  jednak te dobrowolne przyznanie ma samego pana Reka, żony i potomków jego wiecznemi czasy zostać przy zupełnej mocy.
Przy którym to dobrowolnym przyznaniu byli ludzie dobrzy, wiary godni: JM. Pan Jan Wilkicki, Staniaław Mickun, Jakub Sabelajtis”  (Żagares dvaro teismo knygos. Parenge Vytautas Raudeliunas ir kiti. S. 121 – 122. Vilnius 2003).  W  tymże miesiącu i roku w tychże księgach , lecz w innej sprawie świadczył wielmożny pan Antoni Wilkicki:  „Roku 1671 miesiaca apryla dnia 28, z Żagor. Postanowiwszy się ustnie a oczywisto Małgorzata Krszczonowiczówna Boguszewiczowa przyznała, iż przedała i na wieczność puściła morg cały  -  leżący w polu nazwanym od  Pobol alias od pieca wapiennego, końcem jednym od ścianki grątów miejskich, drugim koncem do rzeki Szwety, od miedze z jednej strony Wawrzyńca Rzemieńskiego, a z drugiej strony miedza Łukasza Pajsiewicza  -  za  pewną sumę i do siebie odliczone pieniądze, za kop 16 liczby i monety litewskiej Abramowi Pobolskiemu,  żenie i potomkom jego. Wolno im będzie dać, przedać, darować, zamienić, ku wszelkiemu  pożytkowi podług woli i upodobania ich obracać. Oddala od tej dobrowolnej przedaży Małgorzata Krszczonowiczówna zięciów, dzieci swoich, blisko krewnych, powinowatych, nie zostawując sama na siebie i obcym także ludziom żadnego rekursu od prawa pod winą na stronę naruszoną zaręki kop 8 …(…) jednak te dobrowolne przyznanie na samego Abrama Pobolskiego, żony i potomków jego wiecznemi czasy przy zupełnej mocy zostać.
Przy którym to dobrowolnym przyznaniu byli ludzie dobrzy, wiary godni: pan Antoni Wilkicki, Tomasz Glarnujtis, Łukasz Jaksztas”…
I wreszcie można w tychże księgach znaleźć także wpis bezpośrednio  dotyczący tej rodziny szlacheckiej:  „Roku 1695 miesiąca januarii 20 dnia, z okolicy Wilkickiej i z Minczajciów. Na urzędzie we dworze Jego Królewskiej Mości zagórskim stanąwszy oczywisto jejmość pani Hanna Gierlakówna Janowa z Giedymina Wilkicka i jegomość pan Karol Wilkicki, syn jejmości, obywatele Księstwa Żmudzkiego, powiatu szawelskiego, dobrowolnie zeznali: Iż mając pan Karol Wilkicki pozostałego po ojcu swoim iure successivo, a od matki swej z wolnej dyspozycyej, wiecznością z dawnych czasów od Jana Kiausza, mieszczanina zagórskiego, włokę gruntu bez dwunastki leśnego, nabytego w polu miejskim, o miedzę z jednej Piotra Barywa, mieszczanina zagórskiego, z drugiej strony Gabra Kąkala leżącego, a będąc po śmierci ojca swego opiekunem młodszej braci swej, tudzież i potrzebnym pieniędzy na  domowe opatrzenie, za pozwoleniem jeszcze żyjącej matki swej, także i młodszej braci, na imię Symona, Matiasza i Ignacego Wilkickich, dla odległości miejsca i na fortunie podupadnienia nie mogąc sam władać, odłączywszy pół włoki i dwunastkę, przedał na wieczność Kazimierzowi Statkowi i Grzegorzowi Andruszkiewiczowi, poddanym ekonomicznym traktu zagórskiego, wójtostwa pana Pobolskiego, we wsi Minczajciach mieszkającym. Którym gruntem pomienieni kupujący po połowę pogodzili się. Za który grunt pan Wilkicki pewną sumę do rąk swoich odebrawszy i zupełnie odliczywszy, zrzekł się sam wiecznemi czasy tego gruntu, a Statkowi i Andruszkiewiczowi w moc, dzierżenie i spokojne podał używanie. (…)  Przy którym to dobrowolnym przyznaniu byli ludzie wiary godni: Paweł Skiris z Niebiłajciów, Michał Witkiewicz z Minczajciów, Jakub Sobolewicz z Żagor”.    
Antoni, Marcin i Stefan Wilkiccy w 1764 roku podpisali akt konfederacji generalnej warszawskiej (Volumina Legum, t. 7, s. 61 i in). W roku 1774 Jan Wilkicki sprzedał synowi swemu Marcinowi posiadłość Osowiny alias Szklańce w powiecie oszmiańskim. Rodzina urodzonych Wilkickich w lutym 1808 roku potwierdzona została w rodowitości szlacheckiej przez dekret Mińskiej Deputacji Szlacheckiej. Z tegoż dokumentu wynika, że ci Wilkiccy posiadali dobra ziemskie także w powiecie oszmiańskim (Historyczne ArchiwumNarodowe Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 2, nr510, s. 1–401). I chyba w tym mniej więcej czasie odgałęzili się też na Ziemię Mińską.
Według bowiem Regestru szlachty czynszowej i okolicznej powiatu borysowskiego z roku 1812 w okolicy Kapuścin mieszkał jw pan Maciej Wilkicki. (Akty izdawajemyje Wilenskoju Archeograficzeskoju Komissijeju, t. 37, s. 308).
7 września 1812 roku do prefektury polskiej policji w Borysowie wpłynęła skarga „od obywatela tegoż powiatu Felixa Tracewskiego, regenta”. Tekst ten daje wymowne świadectwo zarówno ludziom, jak i czasom, które ilustruje. A więc: „Jaśniewielmożny Pan Antoni Wilkicki, mieszkający w Dzierużkach, z innemi szlachtami, mając do mnie niechęć za spełnianie woli przeszłego rządu rossyjskiego, (...) mszcząc się tedy za to, za pierwszym wejściem komendy (francuskiego generała Kolberta) porucznika Rostowskiego, wnet JPan Wilkicki przybiegł do Dokszyc i w najwyższym sposobie mię udawał, że jakoby ja największym jestem przyjacielem Rossyi, że zasadzkę czyli pułk rossyjski w lesie chowam i furaż onym dostarczam (...) i różne inne dziwotwory przed pomienionym porucznikiem przedstawił.
Porucznik, będąc o mnie tak uprzedzony, zwokowawszy mię, czynił zapytanie, - azali ja istnie w Puszczy Bucławskiej przechowywam pułk rossyjski i jemu furaż dostarczam. Kiedym się ja zaparł i dowodził, że to jest płonna wieść, porucznik tenże dla przekonania większego wysłał szpiegów, a mnie tymczasem pod aresztem utrzymywał. J.Pan Wilkicki, jeżdżąc razem z żołnierzami, którzy byli komenderowani dla wyśledzenia o pułku rossyjskim, w tym czasie naprowadził z tych jednego żołnierza Krzypanowskiego na dom mój Witunicze, któren różne szturmy robił i konia strokatego mego zabrał. Kiedy już Wilkicki nie mógł okazać tym żołnierzom przeze mnie ukrytego pułku, rzucił się do innego sposobu. Zaczął zbierać podobnych w postępkach sobie różnych szlacht, którzy na pismie równie i sam na punktach wyż rzeczonych mnie udających dali świadectwo”...
Skoro nie udało się domniemanego moskalofila zniszczyć, to postanowił pan Wilkicki przynajmniej nie zwracać Tracewskiemu zabranego przez żołnierza konia. Gdy podkomisarz policji Wańkowicz udał się do Wilkickiego, by odebrać konia, „on nie odpowiadając niczego z domu uciekł”. Sprawa, oczywiście, na tym się jeszcze nie skończyła. „Powtórnie kiedy W. Wańkowicz do jego przybył i zapotrzebował albo zwrotu konia, albo dania objaśnienia, – on, chociaż umiał czytać i pisać, jednak tego zaparł się, a tylko tłumaczył się, że jakoby odprowadził jego do Bobru i oddał tym żołnierzom, od których miał danego”... Skarżył się więc F. Tracewski na A. Wilkickiego, prosząc sąd o rozstrzygnięcie sprawy. (Akty izdawajemyje..., t. 37, s. 417–418).
Nie wiemy, czy zdążyły polskie władze wnieść jasność w tę sytuację, ale z pewnością później ze strony władz rosyjskich spotkać musiały pana Wilkickiego nie lada nieprzyjemności. Przecież w miesiąc po spisaniu tego listu tereny te zajęły już oddziały Kutuzowa i pan Tracewski nie przegapił chyba okazji, by siebie wystawić w oczach nowych panów jako męczennika sprawy rosyjskiej, tyle ucierpiałego za swoją miłość do Rosji od sąsiada A. Wilkickiego...
Jan, syn Szymona, Wilkicki oraz jego dwuimienni synowie Hipolit Romuald oraz January Ignacy, wszyscy zamieszkali w powiecie oszmiańskim, odnotowani zostali przez heroldię wileńską w 1838 roku. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 8, nr 86(1), s. 65).
W 1851 roku heroldia wileńska potwierdziła rodowitość szlachecką Anastazji z Derwojedów Wilkickiej, wdowy po Józefie Wilkickim, zamieszkałej w miejscowości Gudele powiatu wileńskiego z synami Bernardem (19 l.), Hipolitem (11 l.), Wilhelmem (9 l.) i Wacławem (7 l.) oraz córką Pauliną (11 l.). Utrzymywała ona rodzinę z dorywczych zarobków. Z zapisu tego dowiadujemy się też, że rodowitość Wilkickich była potwierdzona również w 1808 roku przez heroldię mińską. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 3306).
***

         Jak wynika z materiałów dokumentalnych przechowywanych w Centralnym Państwowym Archiwum Historycznym Rosji w Petersburgu (f. 1343, z. 18, nr 2260, rok 1867, s. 122,147,156,177) generał marynarki wojskowej Cesarstwa Rosyjskiego Andrzej, syn Hipolita, Wilkicki urodził się w powiecie borysowskim Mińskiej Guberni 1 lipca 1858 roku w rodzinie szlacheckiej.

Ukończył Akademię Morską w Petersburgu oraz specjalny kurs astronomii i geodezji w Obserwatorium Pułkowskim. Był więc człowiekiem wszechstronnie i solidnie wykształconym, co mu umożliwiło rozpoczęcie pracy naukowej w Głównym Zarządzie Hydrograficznym Rosji w stolicy państwa, jak też prowadzenie wykładów w tutejszej Akademii Morskiej. Badania naukowe młody uczony rozpoczął na Morzu Bałtyckim i nad Jeziorem Oneżskim, a dotyczyły one przyśpieszenia grawitacji. Odkryte przezeń szczegółowe ustalenia nie były dotychczas znane nauce światowej, co spowodowało, że Rosyjskie Towarzystwo Geograficzne wyróżniło go małym złotym medalem oraz medalem imienia Littke’go. W ten sposób, od pozornie małych, lecz przecież liczących się kroków rozpoczęta została wielka kariera znakomitego podróżnika i geografa.
W 1887 roku A. Wilkicki stanął na czele ekspedycji statku „Bakan” na archipelag Nowa Ziemia. Po pomyślnym jej sfinalizowaniu został mianowany kierownikiem kolejnej wyprawy hydrograficznej, tym razem w okolice południowej granicy Norwegii, a zaraz potem rozpoczął wszechstronne i szczegółowe badania rzek Jeniseju i Obu pod względem ich przydatności do żeglugi i in.
W archiwach Petersburga są przechowywane luźne kartki z notatkami podpułkownika Andrzeja Wilkickiego, dokonywanymi w trakcie tej wyprawy. A więc po 9 lipca 1894 roku, gdy ekspedycja wyruszyła z miasta Jenisejska, jej dowódca odnotowywał: „Ludność staje się coraz to rzadsza, przerzedza się też las. Powoli zanikają oznaki uprawy roli, hodowli, ogrodnictwa i innych kulturalnych zajęć człowieka; coraz to bezwzględniej egzekwuje swe dzikie prawa posępna tundra”... Pustka goniła pustkę. Wieś licząca około stu mieszkańców uchodziła tu za duże miasteczko, a nawet swego rodzaju „ośrodek” życia społecznego. Najczęściej osady liczyły tu sobie 3–4 rodziny. Z rozmów z tą ludnością wynikało, że, po pierwsze, jest ona absolutnie obojętna na to, co się dzieje w tak zwanym „szerokim świecie”, po drugie, że jest emocjonalnie bardzo przywiązana do miejsca swego zamieszkania, i, po trzecie, że ma nadzwyczaj skromne aspiracje życiowe, w tym majątkowe czy prestiżowe. Nadużywając tego łagodnego usposobienia – pisze A. Wilkicki w swych notatkach – władze oficjalne są nad wyraz nieludzkie i bezczelne w traktowaniu tutejszej ludności, a to zarówno tubylczej, jak i napływowej rosyjskiej.
A. Wilkicki nie tylko kierował obserwacjami, ale i prowadził dziennik podróży, zawierający moc informacji nie tylko przyrodniczo-geologicznych, ale też etnograficznych i innych. Tak np. rzuciło się oficerowi w oczy, że na ogromnych przestrzeniach nad brzegiem Jeniseju spotyka się dużo porzuconych i zrujnowanych domostw chłopskich. Gdy wreszcie spotkano miejscowego mieszkańca, ów opowiedział, że chodziła tu ongiś straszna choroba i nadszedł ze stolicy papier, iż naczalstwo lokalne musi pilnie uważać na umieralność ludności i obserwować ją. Aby ułatwić sobie to zadanie kazano wysiedlić wszystkich rybaków z ich porozrzucanych nad brzegami domostw i osadzić na zimę pod bokiem władz, w jednym miejscu. A ponieważ rybołówstwo stanowiło podstawę istnienia tych biedaków, to, oderwani od niego, wymarli w ciągu jednej zimy prawie wszyscy, o czym też naczalstwo wysłało do Petersburga dokładne doniesienie, pomijając tylko istotną przyczynę tej tragedii aborygenów...
Źródłem utrzymania tubylców było przede wszystkim rybołówstwo, które dostarczało zarówno mięsa na żywienie, jak i tranu do lamp oświetlających skromne domostwa. W sumie rzecz biorąc sytuacja materialna tych ludzi plasowała ich ciągle i niezmiennie na skraju nędzy. O życiu duchowym tubylców A. Wilkicki pisał: „Znają wiele duchów: jedne, ich zdaniem, mają władzę nad powietrzem, chorobami i śmiercią; inne chronią renifery przed padnięciem; jeszcze inne posiadają dar przewidywania przyszłości itd. Wywoływaniem duchów zajmują się tak zwani szamani, którzy osiągają swe wizje po dłuższym śpiewie i uderzaniu w bębny, któremu towarzyszą konwulsyjne ruchy ciała”... Jednocześnie A. Wilkicki zauważył, że tubylcze zwyczaje handlowe były dalekie od uczciwości, oszustwo, fałszywe wagi i miary stanowiły atrybuty powszednie, a nawet w pewnym sensie – jeśli się uda – powszechnie akceptowane.
Jeśli zaś chodzi o stosunki rodzinne, to są one raczej czyste i szlachetne, nacechowane wzajemną miłością, szacunkiem i czułością, a to zarówno jeśli chodzi o stosunek mężczyzn do swych żon, jak i rodziców do dzieci. Jednak obserwacje nad bytem Chantów, Ewenków i Nienców nie stanowiły celu wyprawy A. Wilkickiego, zostały one poczynione na marginesie realizacji celów zasadniczych, choć przecież też posiadają swą wartość naukową jako luźny przyczynek do zagadnień etnografii.
W trakcie pierwszego roku podróży wyprawa A. Wilkickiego ustaliła, że duże okręty wodne mogą wchodzić do akwatorii Jeniseju na odległość 350 kilometrów; że pokłady węgla w okolicy Norylska mają charakter przemysłowy i mogą być źródłem nieograniczonej ilości tego paliwa dla regionu podbiegunowego Rosji, co też później rzeczywiście zostało zrealizowane. Firma „Norylsk-Ugol” jest dziś jedną z najpotężniejszych w skali światowej.
Wyprawa A. Wilkickiego sprecyzowała położenie szeregu wysp i innych obiektów geograficznych na terenach wokół Wyspy Dixona, miast Turuchańska i Jenisejska; szczególnie zaś skrupulatnie dokonała tego w dorzeczu Obu. Jak twierdzą późniejsi badacze tej wyprawy (w tym profesor Walenty Hryckiewicz), ustalenia wyprawy A. Wilkickiego były w okresie późniejszym uważnie studiowane przez władze ZSRR, gdy zakładano i rozbudowywano takie słynne ośrodki handlowe i przemysłowe jak Igarka, Nachodka, Norylsk.
W 1896 roku ta, trwająca trzy lata, wyprawa została pomyślnie skończona. Po krótkiej przerwie A. Wilkicki poprowadził jednak kolejne ekspedycje najbardziej północnym szlakiem morskim, a skutkiem tych wypraw było sporządzenie dużej ilości bardzo dokładnych map, dotyczących terenów lądowych i morskich, które potem umożliwiły planowe zagospodarowanie i rozwój cywilizacyjny tej części kuli ziemskiej.
W 1901 roku A. Wilkicki stanął na czele karawany morskiej, złożonej z 22 parowców, która pomyślnie dopłynęła z europejskiej części Rosji, przez Morze Karskie, do Jeniseju. O tej wyprawie historycy nauki później pisali: „Po epizodycznych pracach hydrograficznych w 1898 r. Komitet Hydrograficzny Ministerstwa Żeglugi rozpoczął systematyczne badania wybrzeży Syberii. Ekspedycją hydrograficzną na Morzu Arktycznym na statku „Pachtusow" kierował utalentowany żeglarz rosyjski – A. I. Wilkicki. W ciągu siedmiu lat w trudnych warunkach klimatycznych hydrografowie dokonali opisu wybrzeża od granicy rosyjsko-norweskiej do ujścia Jeniseju i zgromadzili bogaty materiał dotyczący locji i danych nawigacyjnych, na podstawie których sporządzono mapy, z których następnie korzystali kapitanowie statków, płynących do ujść rzek zachodniosyberyjskich. Na wyspach Kołgujew, Gulajewskie Koszki, przy wejściu do Jugorskiego Szaru ustawiono stałe znaki morskie. Na wypadek awarii statków w Zatoce Warneka (Jugorski Szar) i w Zatoce Pomorskiej (Matoczkin Szar) wyprawa zbudowała domy-schroniska. W roku 1910 na podstawie opisu ekspedycji Wilkickiego Komitet Hydrograficzny wydał mapę rejonu obsko-jenisejskiego, która dokładnością przewyższała wszystkie znane dotychczas mapy, w tym także mapy sporządzone przez Wielką Ekspedycję Północną”.
Od 1907 roku generał Andrzej Wilkicki objął posadę kierownika Głównego Zarządu Hydrograficznego Cesarstwa Rosyjskiego, a piastując to eksponowane stanowisko wspierał wszelkie ryzykowne inicjatywy, które kończyły się istotnymi osiągnięciami naukowymi i sprzyjały dalszemu rozwojowi cywilizacyjnemu ziem północnych Rosji.
Liczne teksty naukowe A. Wilkickiego poświęcone zagadnieniom bezpieczeństwa żeglugi, metodologii tworzenia map geograficznych, budowy latarń morskich itp. były publikowane w periodykach „Zapiski Russkogo Gieograficzeskogo Obszczestwa”, „Morskoj Sbornik”, „Zapiski po Gidrografii”.
W 1912 roku A. Wilkicki sprzyjał m.in. organizacji słynnej wyprawy na morza podbiegunowe G. Siedowa. Zawsze też był zwolennikiem wykorzystywania Północnego Szlaku Morskiego jako ważnej linii transportowo-zaopatrzeniowej, pozwalającej uniknąć zagrożenia ze strony Japonii. Słuszność jego pozycji, z rosyjskiego punktu widzenia, potwierdziły tragiczne wydarzenia 1904–1905 roku, gdy flota rosyjska doznała szeregu bolesnych porażek spowodowanych przez japońską marynarkę wojenną pod dowództwem admirała Togo.
W sierpniu 1910 roku rząd rosyjski postanowił zorganizować ekspedycję hydrograficzną w celu zbadania Oceanu Północnego od Zatoki Beringa do ujścia rzeki Leny. Specjalnie dla tej wyprawy zostały zbudowane w Stoczni Newskiej Petersburga potężne lodołamacze, którym nadano miana: „Tajmyr” i „Wajgacz”. Początkowo dowódcą flotylli mianowano generała-majora N. Siergiejewa, gdy zaś ten poważnie zachorował, chciano mianować kapitana drugiej rangi Borysa, syna Andrzeja, Wilkickiego. Jednak ze względów etycznych ojciec sprzeciwił się tak gwałtownemu i wysokiemu awansowi syna i sprawa utkwiła na pewien czas w martwym punkcie. Dopiero zgon generała Andrzeja Wilkickiego 26 lutego 1913 roku umożliwił przejęcie wielkiej morskiej sztafety przez jego syna. Zaznaczmy jeszcze, że A. Wilkicki został pochowany na Cmentarzu Smoleńskim w Petersburgu, w skromnej rodzinnej kwaterze, obok jednego ze swych młodo umarłych synów.
Ciekawe, że osiem wysp w składzie wysp Wilkickiego na północy Rosji nazwano Bussol, Howgard, Pet, Jackman, Groznyj, Korsar, Tugut i Czabak – na cześć psów pociągowych, służących ekspedycji.
***

BORYS WILKICKI



Był synem Andrzeja Wilkickiego, urodzonym 22 marca 1885 roku w Pułkowie, (według innych danych: w Petersburgu), wówczas gdy jego ojciec, będący dopiero młodym porucznikiem, prowadził wykłady dla słuchaczy Akademii Sztabu Generalnego w zakresie hydrografii. Jak pisze W. K. Rykow: „syn, jak to się często zdarzało w środowisku rosyjskich Polaków, poszedł w ślady ojca”, a więc obrał los oficera morskiego.
Borys Wilkicki był wychowankiem Akademii Marynarki Wojennej w Petersburgu, w 1905 roku jako młody miczman walczył w obronie przed Japończykami Portu Artura, został tam ranny i nagrodzony wojskowymi orderami za wykazane bohaterstwo. Następnie – dzięki niepospolitej inteligencji, pracowitości i konsekwencji – zrobił błyskotliwą karierę sztabową w Rosyjskiej Marynarce Wojennej.
Nie to jednak było jego żywiołem i młody oficer chętnie przystał na propozycję zwierzchnictwa, by wziąć udział w obliczonej na kilka lat wyprawie morskiej, o której z góry było wiadomo, że nie będzie łatwa i że nie koniecznie skończy się pomyślnie.
A więc w 1909 roku lodołamacze „Tajmyr” i „Wajgacz” wypłynęły z Kronsztadu w kierunku zachodnim. Były to potężne i nowoczesne statki oceaniczne, zaopatrzone, jak słynny „Fram”, w tak zwane „obwody”, które powodowały, że masy lodu jakby wypierały w górę przednią zaokrągloną część okrętu, która następnie własnym ciężarem łamała lód, nie odnosząc żadnych z jego strony uszkodzeń. Ruch odbywał się w ten sposób dość powoli, ale spokojnie, pewnie i miarowo. Moc silnika równała się 1200 koni mechanicznych, pojemność 1500 ton. Zapas węgla wynoszący 500 ton gwarantował pokonanie 12 tysięcy mil morskich w szybkością ośmiu węzłów w ciągu dwóch miesięcy bez zawijania do portów. Wymiary lodołamaczy były jednakowe: 54 x 11 x 4 metry). Każdy parowiec mógł w razie potrzeby zabrać zapasy żywności, wystarczające na 16 miesięcy dla całej załogi, jak też konieczną ilość sań, instrumentów, namiotów, koców itp. Załoga każdego statku składała się z pięciu oficerów marynarki wojennej, jednego inżyniera-mechanika, 39 szeregowych marynarzy, jednego kucharza i jednego lekarza pokładowego.
Jako swego rodzaju ciekawostkę można podać, że obydwa statki zostały wyposażone w sensacyjną nowinkę swego czasu: telegraf bezprzewodowy (czyli radio) umożliwiający kontakt na odległość 150 mil morskich. Co więcej, na pokładzie jednego z okrętów stał francuski aeroplan „Farman”, który miał w razie potrzeby startować z lotniska lodowego w celach zwiadu meteorologicznego itp.
Trasa biegła tym razem dookoła Europy, przez Kanał Suezu i Ocean Indyjski do Władywostoku, w którym oba okręty zacumowały 3 lipca 1910 roku. Następnie w ciągu 1910–1912 r. ekspedycja prowadziła prace badawcze wokół północnego wybrzeża Jakucji i Syberii Wschodniej. Opływając od północy Wyspy Nowosyberyjskie załoga „Tajmyru” odkryła nową wyspę, której uroczyście nadano, na wniosek jednego z oficerów, imię Andrzeja Wilkickiego, nieodżałowanego patrona całej wyprawy. Wyspa została dokładnie zbadana, opisana i wniesiona na mapę geograficzną. Nie była ona ani zamieszkana, ani rozległa, liczyła w poprzecznicy tylko półtora kilometra.
W czasie trwania wyprawy na samym początku jesieni 1913 roku odkryto duży archipelag, któremu nadano miano Ziemi Mikołaja II, na cześć cesarza Wszechrosji, od 1926 zwano ją oficjalnie: Siewiernaja Ziemla czyli Ziemia Północna, gdyż władze komunistyczne ZSRR nie uznawały cesarzy czy królów.
Jeśli chodzi o samą nazwę archipelagu, to B. Wilkicki proponował nazwać go: „Ziemia Tajwaj”, na cześć statków „Tajmyr” i „Wajgacz”, jednak lokajscy dziennikarze z Moskwy i Petersburga usłużnie zaczęli ją mianować „Ziemią Mikołaja II”, zanim jeszcze nadano tę nazwę oficjalnie. Jasne, że polemika na ten temat z zapitą hołotą gazeciarską była w ówczesnych warunkach nie do pomyślenia. B. Wilkicki nie smakował ani w publicznych dyskusjach, ani w dworskich intrygach, był to twardy „morski wilk”, który lubił robić tylko to, co potrafił, a potrafił być właśnie znakomitym oficerem, dowódcą, podróżnikiem i uczonym...
Zaznaczmy na marginesie, że archipelag Ziemia Północna jest dwukrotnie większy niż słynna Ziemia Franciszka Józefa, i liczy 91,8 tys. km2.
W 1914 roku ekspedycja ponownie dotarła do archipelagu Mikołaja II i dokładnie ustaliła jego zarys; cieśninę zaś między nim a półwyspem Tajmyr nazwano później imieniem Borysa Wilkickiego. Ta cieśnina, rozdzielająca półwysep Tajmyr i Ziemię Północną, łączy Morze Karskie z Morzem Łaptiewów i ma długość 130 km, szerokość w najwęższym miejscu 56 km, głębokość do 210 metrów.
Uczestnicy wyprawy byli świadomi swej misji i swych dokonań, toteż nieraz, po ustanowieniu flagi państwowej na kolejnej dotąd „ziemi nieznanej”, zatrzymywano się i cała załoga wznosiła kielich szampana na cześć kolejnego zwycięstwa, pokonania ogromnych przestrzeni i potwornych sił przyrody, jak też zresztą i własnej słabości.
Latem 1915 roku parowce wyruszyły w kierunku zachodnim i 25 sierpnia dobiły do brzegu w porcie Archangielsku, uroczyście witani przez ludność i gubernatora.
O tych wyprawach w zbiorowym tomie pt. Historia poznania radzieckiej Azji (Warszawa 1979, s. 572–575) czytamy co następuje:
W rejsie 1911 r. wraz ze statkami hydrograficznymi odbył pierwszą żeglugę z Władywostoku na Kołymę statek „Kołyma” pod dowództwem P. A. Trojana. Rejs ten zapoczątkował ekspedycje kołymskie, odbywające się następnie prawie co roku aż do 1914 r. W rejsach kołymskich, które odegrały znaczną rolę w wyparciu zagranicznego handlu przemytniczego, szczególnie wsławił się kapitan P. G. Miłowzorow.
Prace opisowe w 1912 r. objęły wybrzeże aż do ujścia rzeki Leny. Oprócz tego „Tajmyr” i „Wajgacz” dokonały opisu wysp Niedźwiedzich i Nowosyberyjskich. Nie powiodły się jedynie próby przepłynięcia za przylądek Czeluskin. Na drodze statków pojawiły się pola lodowe, których pokonanie nie było możliwe. W rezultacie żeglugi w 1912 r. zostały sporządzone mapy wybrzeża od Kołymy do Leny i części wschodniego Tajmyru.
Najbardziej efektywne były rejsy „Tajmyra” i „Wajgacza” w czasie żeglugi 1913 r., chociaż początkowo nic nie zapowiadało sukcesów. U ujścia Kołymy statki napotkały szeroki pas zwartego lodu i zmuszone były opływać go od północy. Było to ryzykowne przedsięwzięcie, ponieważ wcześniej nikt nie pływał w tym rejonie. Na czele ekspedycji stanął energiczny hydrograf B. A. Wilkicki, który zastąpił chorego I. S. Siergiejewa. Poprowadził on pierwszą w historii arktycznej żeglugi morskiej wyprawę wokół Wysp Nowosyberyjskich. Ryzykowne przedsięwzięcie przyniosło niespodziewane wyniki. 7 sierpnia główny statek , „Tajmyr” odkrył na północ od wyspy Nowa Syberia niedużą wyspę, nazwaną na cześć znanego rosyjskiego hydrografa A. I. Wilkickiego (ojca kierownika ekspedycji) Wyspą Wilkickiego. Drugi statek „Wajgacz” popłynął na wybrzeże Tajmyru przez Cieśninę Dmitrija Łaptiewa. 19 sierpnia „Tajmyr” i „Wajgacz” dotarły do przylądka Czeluskin. Jednakże i tym razem przejście na zachód zagradzały zwarte pola lodowe, które postanowiono wówczas obejść od północy. Również i ta droga nie była nigdy eksploatowana.
Przed podjęciem Ekspedycji Hydrograficznej na Morze Arktyczne na łamach prasy formułowano opinie na temat tego, co znajduje się na północ od przylądka Czeluskin: morze czy ziemia. Już E. W. Toll w czasie zimowania na półwyspie Tajmyr, badając jego geologiczną strukturę, doszedł do zaskakującego wniosku. „W tym kierunku – pisał on – należy szukać jeszcze wysp, może już nie tak licznych, jak w tajmyrskich szkierach”. Analogiczne przypuszczenia wysuwali także inni badacze, jednakże zostały one stłumione przez przeciwników tego punktu widzenia.
Pierwsze dni żeglugi „Tajmyru” i „Wajgacza” całkowicie obaliły poglądy sceptyków. Podążając na północ, 20 sierpnia 1913 r. statki zbliżyły się do niedużej wyspy, którą nazwano Mały Tajmyr, zaś drugiego dnia na horyzoncie ukazała się nowa górzysta wyspa. W ten sposób odkryto nowe i największe (chodzi o ówczesny okres) terytorium w Arktyce – archipelag Ziemia Północna. Na nowym lądzie przeprowadzono obserwacje astronomiczne i magnetyczne, następnie statki ruszyły dalej. 22 dnia na Przylądku Berga załogi ponownie wysiadły na ląd, gdzie podniesiono flagę rosyjską. W czasie następnych dni, korzystając z nie zamarzniętej toni wodnej, „Tajmyr” i „Wajgacz” osiągnęły największą szerokość w swej podróży – 81°07´ szer. geogr. pn.; dalej nie można było płynąć, ponieważ drogę zagradzały zwarte pola lodowe. Uradowani dotychczasowymi sukcesami żeglarze byli przekonani, że dotrą przez odkrytą cieśninę na Morze Karskie, jednakże nadzieje szybko upadły, gdy załogi znalazły się wśród lodów. W ciągu doby 24 i 25 sierpnia lodołamacze posunęły się naprzód zaledwie o pięć mil. Nie osiągnąwszy zamierzonych celów, 31 sierpnia Wilkicki nakazał odwrót.
Trasa powrotna przebiegała bardziej na północ, aniżeli zwykle, omijając Wyspy Nowosyberyjskie.
W czasie pobytu na Wyspie Bennetta hydrografowie odnaleźli geologiczną kolekcję E. W. Tolla i umieścili tablicę pamiątkową na cześć badaczy zmarłych w 1902 r.
W roku 1914 Komitet Hydrografii Wojennej rozkazał Wilkickiemu zakończyć za wszelką cenę prace badawcze i dotrzeć do Archangielska. W tym czasie, gdy statki wyprawy przebywały w mieście Nome (Alaska) dowiedziano się o wybuchu wojny światowej. Jednak Ministerstwo Żeglugi wyjaśniło Wilkickiemu, że jego prace powinny być kontynuowane aż do pełnego zrealizowania programu. Podążając na zachód, w kierunku Tajmyru, 14 sierpnia ekspedycja odkryła wcześniej nie zauważoną wyspę, leżącą na północ od Wysp Nowosyberyjskich i nazwała ją nazwiskiem lejtnanta Żochowa, który w tym dniu pełnił wachtę. Warunki lodowe pogorszyły się. Statki dostały się w lodową niewolę i dopiero w drugiej połowie października z wielkim trudem udało się wyprowadzić je na zachodni brzeg Półwyspu Tajmyrskiego. Zatoka Tolla stała się miejscem przymusowego zimowiska – pierwszego zimowiska lodołamacza w Arktyce. Okres zimy wykorzystano na realizację zdjęć i opisów wybrzeża, które dołączono do opisów wykonanych przez ekspedycję na „Zari”. Pewnym urozmaiceniem na zimowisku było nawiązanie radiotelegraficznej łączności ze stolicą. Łączność utrzymywano za pomocą zimującego na wybrzeżu Tajmyru statku „Eklips”, wysłanego przez Ministerstwo Żeglugi, w celu wzmocnienia ekspedycji hydrograficznej. W ten sposób telegrafiści rosyjscy wykorzystali w celach naukowych wielki wynalazek A. S. Popowa do utrzymania łączności z Arktyką.
Wraz z nastaniem sezonu nawigacyjnego „Tajmyr” i „Wajgacz” opuściły zimowisko i we wrześniu szczęśliwie dotarły do Archangielska, po odbyciu pierwszego rejsu (z jednym zimowiskiem) po całej Północnej Drodze Morskiej ze wschodu na zachód.
W ciągu sześciu krótkich arktycznych sezonów nawigacyjnych rosyjscy hydrografowie wykonali prace, które można porównać tylko z pracami Wielkiej Ekspedycji Północnej. Ich głównym wynikiem był opis wybrzeży od Cieśniny Beringa do przylądka Czeluskin i dalej do Tajmyru oraz połączenie tegoż opisu z relacjami innych ekspedycji. Opis ten umożliwił sporządzenie dokładniejszych map nawigacyjnych dla wszystkich dostępnych do żeglugi mórz i odcinków wybrzeża. Wykonano go na podstawie licznych punktów pomierzonych za pomocą metod astronomicznych.”
Warto jednak pamiętać, że tylko na papierze tego rodzaju wyprawy przebiegają względnie gładko i bez przeszkód, faktycznie zaś każda godzina spędzona w ekstremalnych warunkach podbiegunowych wymaga ogromnej mobilizacji ducha, inteligencji, siły woli, zdecydowania, a nawet bezwzględności. Dochodzi tu bowiem nagminnie nie tylko do ugrzęźnięcia w zwałach lodu, huśtawek i groźnych przechyłów okrętów, ale też do kryzysów i konfliktów psychologicznych, nad którymi nie wolno dywagować, a które trzeba natychmiast w najostrzejszy sposób – jak wrzód – przecinać. Tylko bowiem pod tym warunkiem udaje się dokonać tego, co niemożliwe, czyli tego, czego nikt przed tobą nie dopiął. „Tajmyr” i „Wajgacz” ulegały podczas podróży licznym uszkodzeniom, które trzeba było natychmiast likwidować, a zdrowie i życie składu osobowego było wielokrotnie wystawiane na szwank. Zdarzało się przecież i wpaść na górę lodową, na mieliznę, na skały w nocy. Tego rodzaju „przygody” wytrzymują tylko najmocniejsi i najlepsi.
Plonem wyprawy było zgromadzenie obfitego materiału naukowego z dziedziny hydrologii i geografii, klimatologii i astronomii, geodezji i ichtiologii, geologii i zoologii. Przebogate zbiory mineralogiczne i inne zostały po powrocie przekazane do zbiorów Cesarskiej Akademii Nauk w Petersburgu.
Wyprawa B. Wilkickiego była drugim w dziejach ludzkości (po Szwedzie Adolfie Eriku Nordenskioldzie) pokonaniem w całości tzw. Wielkiego Szlaku Północnego, a różnorakie osiągnięcia naukowe podczas niej dokonane, okazały się bardzo istotne. Wszyscy podoficerowie biorący udział w wyprawie zostali nagrodzeni medalami, a oficerowie – orderami. Borys Wilkicki zaś otrzymał prócz tego złoty medal Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego, złoty medal Francuskiego Towarzystwa Geograficznego oraz złoty medal Szwedzkiego Towarzystwa Antropologii i Etnografii. Prócz tego cesarz Mikołaj II nadał mu rangę fligel-adiutanta z należną wstążką i orderem.
Był to jednak czas wojny. Czasu na fetowanie nie było. Po kilku dniach wszyscy oficerowie (w tym dowódca B. Wilkicki) i marynarze „Tajmyru” i „Wajgacza” zostali odkomenderowani na okręty bojowe walczące z niemiecką Krigsmarine, a wielu z nich w tych walkach zginęło.
20 września 1916 roku rząd Rosji skierował do rządów kilkudziesięciu państw świata pismo, w którym znalazły się następujące zdania: „Znaczna ilość odkryć i badań geograficznych na terenie krajów polarnych, rozpościerających się na północ od azjatyckiego wybrzeża Cesarstwa Rosyjskiego, dokonana w ciągu stuleci dzięki wysiłkowi rosyjskich żeglarzy i kupców, została niedawno uzupełniona przez najświeższe sukcesy, które ukoronowały działalność fligel-adiutanta Jego Cesarskiej Mości, kapitana 2-giej rangi Wilkickiego, kierownika Ekspedycji Hydrograficznej, której zostało zlecone w latach 1913–1914 zbadanie Oceanu Północnego.
Ten oficer Rosyjskiej Floty Cesarskiej dokonał w 1913 roku opisu kilku rozległych obszarów, leżących obok północnego wybrzeża Syberii, a potem, podążając ku północy, odkrył obszerne ziemie, rozpościerające się na północ od półwyspu Tajmyr, którym zostały nadane nazwy Ziemi Mikołaja II, wyspy Cesarzewicza Aleksego i wyspy Starokadomskiego.
W ciągu 1914 roku kapitan Wilkicki, po dokonaniu nowych i ważnych badań, odkrył drugą wyspę leżącą niedaleko wyspy Bennetta. Tej wyspie zostało nadane miano „ostrow Nowopaszennyj”.
Cesarski Rząd Rosji ma zaszczyt notyfikować w ten sposób rządom państw sojuszniczych i zaprzyjaźnionych włączenie tych ziem w skład terytorium Imperium Rosyjskiego”.
Oczywiście, ten komunikat musiał być ogłoszony kilka lat wcześniej, lecz stanął temu na przeszkodzie wybuch pierwszej wojny światowej i niesłychanie gorszące rzeczy, dziejące się na dworze cesarskim za sprawą hochsztaplera i agenta masonerii Rasputina.
W 1918 roku Borys Wilkicki został mianowany dowódcą tzw. Pierwszej Radzieckiej Ekspedycji Hydrograficznej, która jednak ze względu na wydarzenia wojny domowej nie została uskuteczniona w pełnym zakresie. O kontekście naukowym i gospodarczym tej wyprawy w tomie Historia poznania radzieckiej Azji (s. 584–586) czytamy: „Swój zasadniczy stosunek do problemów Północy, a przede wszystkim do organizacji żeglugi morskiej, wysuwającej się na pierwszy plan na skutek specyficznych warunków naturalnych Północy (bezdroża, olbrzymie odległości, słaba łączność z centrum kraju) władza radziecka określiła w pierwszych miesiącach swojej działalności. Już w lutym 1918 r. Archangielski Komitet Gubernialny rozpatrywał projekt ekspedycji morskiej na rzekę Lenę, przedstawiony przez K. K. Nieupokojewa, byłego uczestnika wyprawy hydrologicznej na Morzu Arktycznym. Plan, przewidujący szerokie badania na trasach przepływu statków, uruchomienie żeglugi handlowej, został zaaprobowany przez marynarzy archangielskich. W marcu i kwietniuoceniali go hydrologowie w Piotrogrodzie, gdzie również został zatwierdzony. Zaproponowano wysłanie na Morze Arktyczne dużej ekspedycji na statkach „Tajmyr”, „Wajgacz”, „Dieżniew”, „Rusanow”, „Sibiriakow”, „Siedow” i „Małygin”. Obszar badań podzielono na dwie części – zachodnią i wschodnią, przy czym za granicę między tymi terenami przyjęto przylądek Czeluskin. Cel ekspedycji, według jej kierownika B. A. Wilkickiego polegał na tym, aby „... w miarę możliwości od razu całkowicie zmienić pogląd o warunkach żeglugi tą drogą, otwierając ją w najbliższej przyszłości”.
2 lipca 1918 r. W. I. Lenin podpisał decyzję Radzieckiego Komitetu Naukowego o wyasygnowaniu na potrzeby ekspedycji hydrologicznej 1 mln rubli. Ponieważ ekspedycja została uznana za niezwykle ważną i pilną, wyasygnowane środki już następnego dnia zostały przekazane telegraficznie do Archangielska, gdzie przygotowywały się także do dalekiej drogi na Ob i Jenisej statki handlowe po zboże.
Jednak ani ta, ani następne ekspedycje nie odbyły się z powodu interwencji obcych państw. Białogwardziści po zdobyciu władzy na Północy, zgodnie ze wskazówkami okupantów niezwłocznie odwołali ekspedycję. Po wypędzeniu interwentów i rozgromieniu białogwardzistów realizacja wyznaczonego w 1918 r. programu odbywała się w nieco zmienionym i uszczuplonym zakresie, ponieważ interwenci zatopili i uprowadzili za granicę prawie całą flotę lodołamaczy, a wielu marynarzy zginęło na frontach wojny domowej.
Podczas zajmowania Archangielska dowództwo Armii Czerwonej dowiedziało się, że białogwardziści porzucili znajdujący się w tarapatach lodołamacz „Sołowiej Budimirowicz”, wysłany przez sztab białogwardzistów do Zatoki Czoskiej po mięso reniferów. Od lutego „Sołowiej”, na pokładzie którego znajdowało się 85 ludzi, wśród nich kobiety, dzieci i grupa oficerów, znajdował się w okowach lodu i dryfował przez Karskie Wrota w kierunku południowo-zachodniej części Morza Karskiego. Telegramy, które napływały ze statku do Archangielska potwierdzały, że „Sołowieja” nieuchronnie znosiło na północ. Powstało realne niebezpieczeństwo powtórzenia dryfu „Św. Anny” ze wszystkimi wynikającymi z niego konsekwencjami. Kierując się względami humanitarnymi rząd radziecki, osobiście W. I. Lenin, polecili wysłać z Archangielska ekspedycję ratunkową na lodołamaczu „Kanada” (później „F. Litke”). Z Obdorska na zachodnie wybrzeże półwyspu Jamał wyruszyła saniami ekspedycja. Jednocześnie Ludowy Komitet do Spraw Zagranicznych zwrócił się do Norwegii z prośbą o wysłanie na Morze Karskie jednego z uprowadzonych do Anglii lodołamaczy. Norweska ekspedycja, którą kierował O. Sverdrup, na lodołamaczu „Swiatogor” (później „Krasin”) na początku lipca opuściła Ward, a 18 lipca spotkała się z radzieckim lodołamaczem „Kanada”. Po upływie doby wspólnymi siłami oswobodzono „Sołowiej” z lodowej niewoli i odholowano do Archangielska.
Tysiącmilowy dryf „Sołowieja” i działalność ekspedycji ratunkowych miały duże znaczenie dla badania Morza Karskiego. Po raz pierwszy zostały tu przeprowadzone obserwacje nad rozmieszczeniem temperatury w głębi i na powierzchni wody. Porównanie dryfu „Sołowieja” z dryfem „Św. Anny” pozwoliło ustalić kierunek głównych prądów w południowo-zachodniej części Morza Karskiego.
W 1920 roku Borys Wilkicki wyemigrował do Wielkiej Brytanii. (Został w Archangielsku aresztowany razem z całą flotyllą przez interwentów angielskich i na ich twarde żądanie zgodził się wyjechać do Londynu). W latach 1923–1924 na prośbę radzieckich firm handlowych prowadził statki państw europejskich do ujść Obu i Jeniseju. Ale o tym nikt w ZSRR nie ważył się nawet napomknąć, bo przecież B. Wilkicki był monarchistą i „białym oficerem”.
Przez wiele lat ogromna wiedza i najwyższe kwalifikacje zawodowe Borysa Wilkickiego służyły obcym. Był on mianowicie naczelnym hydrografem Konga Belgijskiego (po uzyskaniu niepodległości – Republika Zair). Podobno bardzo tęsknił za ziemią ojczystą. Bardzo wysokie wynagrodzenie wcale nie wszystkim starcza za powód do zadowolenia, nie mówiąc o szczęściu.
Borys Wilkicki zmarł 6 marca 1961 roku i pochowany został w Brukseli, na cmentarzu katolickim. Zmarł jako osoba prywatna, cicho i niezauważalnie, choć przecież był jednym z najwybitniejszych uczonych i podróżników XX wieku, którego imię w annałach nauki światowej jest wypisane obok nazwisk – Nansen, Nordenskjold.
Chciał wrócić do Rosji, zwracał się z odnośną prośbą do władz w Moskwie, lecz rządzący nią tępi czerwoni feudałowie nawet nie raczyli odpowiedzieć na listy wybitnego uczonego.
Zastanawiające, że tylko drobny ułamek obszernych notatek naukowych Borysa Wilkickiego został opublikowany w książce N. Jewgienowa i N. Kupieckiego Naucznyje riezultaty polarnoj ekspiedicii na ledokołach „Tajmyr” i „Wajgacz” w 1910–1915 godach(Leningrad 1985). Są one znane tylko historykom nauki z rękopisów przechowywanych w Petersburgu, gdyby jednak zostały chociażby teraz – ze stuletnim opóźnieniem – opublikowane, dałyby świadectwo wybitnemu geniuszowi morskiemu, wiedzy, osiągnięciom naukowym i kulturze intelektualnej B. Wilkickiego.

***










                                                                   Bibliografia

  1. Adler Alfred:  Sens życia.  Warszawa 1979.
  2. Akty izdawajemyje Wilenskoju Archeograficzeskohu Komissijeu dla razbora drewnich aktow.  T. 1 – 42. Wilno 1865 – 1915.
  3. Apokryfy Starego testamentu, t. 1 – 2. Kraków 2000.
  4. Arystoteles: Fizjognomika. Warszawa 1993.
  5. Augustyn Św.: Dialogi filozoficzne, t. 1.  Kraków 1999.
  6. Beauvois Daniel: Polacy na Ukrainie.  Paryż 1987.
  7. Biograficzeskij słowar jestiestwoznanija i techniki,  t. 1 – 2. Moskwa 1959.
  8. Boniecki Adam: Herbarz Polski, t. 1 – 17. Warszawa 1899 – 1913.
  9. Bronowski Jacob: The Origins of Knowledge and Imagination. New Haven and London 1978.
  10. Burckhardt Jacob:  Kultura Odrodzenia we Włoszech. Warszawa 1991.
  11. Butowi-Andrzejkowicz Michał: Szkice Kaukazu.  Wilno 1859.
  12. Ciechanowicz Jan: Dzieci żelaznego wilka. Rzeszów 2005.
  13. Ciechanowicz Jan: Etyka wielkich cywilizacji. New York 2010.
  14. Ciechanowicz Jan: Gońcy Ikara. Osoby pochodzące z Litwy i polski w dziejach lotnictwa i kosmonautyki światowej. Mołodeczno 2002.
  15. Ciechanowicz Jan: Herbarz polsko-rosyjski, t. 1 – 2. Warszawa 2006.
  16. Ciechanowicz Jan: Rody rycerskie Wielkiego księstwa Litewskiego, t. 1 – 6, Wilno – Rzeszów 2001 – 2006.
  17. Ciechanowicz Jan: Twórcy cudzego światła. Toronto 1996.
  18. Ciechanowicz Jan: W bezkresach Eurazji. Rzeszów 1997.
  19. Ciechanowicz Jan: Zdobywca Azji. Mikołaj Przewalski. Mołodeczno 2002.
  20. Ciechanowicz Jan: Z rodu polskiego, t. 1 – 2. Rzeszów 1999.
  21. Cioran Emile Michel: Historia i utopia. Warszawa 1997.
  22. Cyceron Marek Tulliusz: Rozmowy tuskulańskie. Warszawa 2010.
  23. Descartes Rene: Rozprawa o metodzie. Warszawa 1970.
  24. Dybowski Benedykt:  O starożytności rodu ludzkiego.  Lwów  1904.
  25. Dybowski Benedykt:  Pamiętnik. Lwów  1930.
  26. Erazm z Rotterdamu: Trzy rozprawy. Warszawa 2000
  27. Ernst Marcin: O końcu śiata i kometach. Lwów 1899.
  28. Foerster Friedrich Wilhelm: Politische Ethik und politische Pädagogik. München 1920.
  29. Fukuyama Francis: Koniec człowieka. Kraków 2006.
  30. Fukuyama Francis: Koniec historii. Poznań 1996.
  31. Gajl Tadeusz: Herbarz Polski. Gdańsk 2007.
  32. Gehlen Arnold: Antropologia filozoficzna. Warszawa 1996.
  33. Glasenapp Ernst: Beiträge zu der Geschichte des althinterpommerschen Geschlechts von Glasenapp, t. 1 – 2. Berlin 1884 – 1897.
  34. Gracjan Baltazar: Wyrocznia podręczna. Warszawa 2009.
  35. Greenop S. Frank: Who travels alone. Sydney 1944.
  36. Gumilow Lew: Geografia etnosa w istoriczeskij  pieriod.  Moskwa  1990.
  37. Historia poznania radzieckiej Azji. Warszawa 1979.
  38. Hryckiewicz Walentyn: Ot Niemana k bieriegam Tichogo Okieana. Mińsk 1986.
  39. Hryniewiecki Bolesław: Owoce i nasiona. Warszawa 1952.
  40. Hryniewiecki Bolesław: Zarys dziejów botaniki. Warszawa 1949.
  41. Iwanicki Wiesław: Między Leną a Pacyfikiem. Warszawa 1986.
  42. Jan Paweł II: Fides et ratio. Kraków 1998.
  43. Jan Paweł II:  Redemptor hominis. Kraków 1997.
  44. Jinarajadasa Czandra: Człowiek we Wszechświecie. Madras 1957.
  45. Jung Carl Gustaw: Rebis czyli kamień filozofów. Warszawa 1989.
  46. Jusuf  Bałasaguni: Katadgu Bilig. Moska 2000.
  47. Kant Immanuel: Krytyka praktycznego rozumu. Warszawa 1972.
  48. Kołczyński J., Korsuń A., Rodrigues M.: Astronomy. Kijów  1977.
  49. Kołumby Ziemli Russkoj. Chabarowsk 1989.
  50. Koneczny Feliks:  Polskie Logos a Ethos,  t. 1 – 2. Warszawa  1905.
  51. Kopeć Józef: Dziennik Józefa Kopcia, brygadiera wojsk polskich. Wrocław 1995.
  52. Kunsky Jan: Czeske czestovatele. Praga 1961.
  53. Lakier Aleksandr: Russkaja gieraldika, t. 1 – 2. Moskwa 1993.
  54. Ledebuhr von Leopold: Adelslexikon der Preussischen Monarchie. Berlin 1912.
  55. Librowicz Zygmunt: Polacy w Syberii. Wrocław 1993.
  56. Lietuvos  Vyriausiojo  Tribunolo  Sprendimai.  (Par. Vytautas Raudeliunas). Vilnius  1988.
  57. Lipski Władimir: Gornaja Buchara,  t. 1 – 3. Sankt-Petersburg 1902 – 1905.
  58. Lucretius Titus Carus: O naturze wszechrzeczy. Warszawa 1967.
  59. Marcinek  Roman, Ślusarek  Krzysztof:  Materiały do genealogii szlachty  galicyjskiej.  Kaków 1996.
  60. Mickiewicz Adam: Dzieła prozą. Nowogródek 1933.
  61. Mikłucho – Maclay Mikołaj: Sobranije soczinienij, t. 1 – 6. Moskawa 1990 – 1995.
  62. Montaigne de Michel: Próby, t. 1 – 3. Warszawa 1985.
  63. Morozow Siergiej: Russkije putieszestwienniki. Moskwa 1953.
  64. Nietzsche  Friedrich  Wilhelm: Tako rzecze Zaratustra. Warszawa 1992.
  65. Nietzsche Friedrich Wilhelm: Wola mocy. Warszawa 1993.
  66. Oster Ludwig: Astronomia współczesna. Warszawa 2003.
  67. Paprocki Bartosz: Herby rycerstwa polskiego. Warszawa 2004.
  68. Pascal Blaise: Myśli. Warszawa 1997.
  69. Pascal Blaise: Prowincjałki. Warszawa 2010.
  70. Paschini Pio: Vita e opera di Galileo Galilei. Roma 1982.
  71. Perel Izrael: Wydajuszczijesia russkije astronomy. Moskwa – Leningrad 1951.
  72. Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, t. 1 – 4. Poznań 1997.
  73. Platon: Prawa. Warszawa 1960.
  74. Platon: Timajos. Kritias. Warszawa 1986.
  75. Plutarch z Cheronei:  Żywoty sławnych mężów.  Wrocław  1988.
  76. Rej Mikołaj: Żywot człowieka poczciwego, t. 1 – 4. Warszawa 1902.
  77. Russel Bertrand: Wychowanie a ustrój społeczny. Warszawa 2000.
  78. Russkije ziemleprochodcy i morechody. Moskwa 1982.
  79. Schopenhauer Arthur: Aforyzmy o mądrości życia, t. 1 – 2. Warszawa  1997.
  80. Seneka Lucjusz Anneusz: Dialogi. Warszawa 1996.
  81. Seneka Lucjusz Anneusz: Listy moralne do Lucyliusza. Warszawa 1998.
  82. Siemiradzki Henryk:  Na kresach cywilizacji.  Warszawa 1896.
  83. Siennicki: Dokument szczególnego miłosierdzia Bożego… Wilno 1830.
  84. Słowacki Juliusz: Dzieła, t. 1 – 5. Warszawa 1977 – 1978.
  85. Smaga Józef: Leksykon. Kto jest kim w Rosji po 1917 roku. Kraków 2000.
  86. Starykoń – Kasprzycki Stanisław:  Almanach szlachecki.  Warszawa 1917.
  87. Sulimierski F., Chlebowski B., Walewski W.: Słownik geograficzny Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich, t. 1 – 15. Warszawa 1975 – 1977.
  88. Sumner William Graham: Naturalne sposoby postępowania w gromadzie. Warszawa 1995.
  89. Szarej Teszuwa.  Warszawa 2004.
  90. Szczerbatowa A., Bazylewskaja N., Kałmykow K.: Istorija botaniki w Rossii. Nowosybirsk 1983.
  91. Szczurowskij Georgij: Istorija geologii moskowskogo bassiejna, t. 1 – 2. Moskwa 1866 – 1867.
  92. Szczueowskij Georgij: Organologia żywotnych. Moskwa 1834.
  93. Święcki Tomasz: Historyczne pamiątki znamienitych rodzin i osób dawnej Polski, t. 1 – 2. Warszawa 1997.
  94. Teofrast: Pisma filozoficzne. Warszawa 1963.
  95. Thomassen E. S.: Biographical Sketch of Nicolas de Mikloucho – Maclay. Brisbane 1882.
  96. Trepka Andrzej:  Benedykt  Dybowski.  Katowice  1979.
  97. Uruski Seweryn: Rodzina. Herbarz szlachty polskiej, t. 1 – 16. Warszawa 1904 – 1935.
  98. Wańkowicz Melchior:  Zupa na gwoździu. – Doprawiona. Warszawa 1983.
  99. Winkiewicz Gawriił:  Wydajuszczijsia geograf i putieszestwiennik.  Mińsk  1965.
  100. Woroncow – Wieliaminow B. A.: Wsielennaja. Moskwa – Leningrad 1947.
  101. Zalewski Leszek: Szlachta ziemi liwskiej. Warszawa 2005.
  102. Zigel F.: Sokrowiszcza zwiezdnogo nieba. Moskwa 1980.
  103. Znaniecki Florian:  Społeczne role uczonych.  Warszawa  1984.
Znaniecki Florian: Upadek cywilizacji zachodniej.  Warszawa 1938

Dzieci Żelaznego Wilka cz. 1- Jan Ciechanowicz pozycja której pierwsze wydanie zostało skonfiskowane przez nieznanych "umundurowanych sprawców"

$
0
0

Publikacja za zgodą Pana dr Jana Ciechanowicza. Dziękuję

Jan Ciechanowicz



Dzieci
żelaznego wilka 



Warszawa 2018








Wydanie drugie, zmienione

Nakład pierwszego wydania tej książki został w kwietniu 2005 roku w Rzeszowie nielegalnie skonfiskowany przez umundurowanych „nieznanych sprawców”.

 Redaktor Dorota Wadiak

Copyright by Jan Ciechanowicz
 ISBN 83-88845-49-7




 „Wszyscy ludzie są stworami z gliny,
z prochu został ukształtowany i Adam.
Mądrość Boga uczyniła ich jednak odmiennymi
i różne wytyczył im On drogi”.
Księga Mądrości Syracha 33, 10


























Spisana w roku 1768, „miesionca iuli, 13 dnia” przez mieszczan witebskich Michała Pancernego oraz Stefana Awierkę i ich imieniem nazwana „Kronika” zawiadamia: „Roku 1323. Giedymin xionże zaczoł się fundować, wystawił miasto Wilno, oto przez taki sposób: Bo ten Giedymin poluionc po puszczy na tym miejscu, gdzie Wilno stoy, zabił sztuki wielkiey strasznego zubra i w polowaniu swoym zanocował w puszczy na Łysey górze. Y przez sen widział, że niby wilk nazbyt wielki, stanowszy na samey górze zaczoł wyć, y w nim widział drugich sto wilków wyioncych. Szczego wielkie maionc w tym śnie dziwowisko, ocknoł sie i kazał przyzwać zwyczaynego do wykładania snów wieszczka, któremu imie było Lezdzieyko. Który, gdy stanoł przed Giedyminem xionżenciem, xionże sen mu wypowiedziawszy kazał wyłożyć, który w taki sposób zaczoł wykładać, że na tym mieyscu, gdzie widziany wilk, ma być miasto wielkie od ciebie ufundowane. Y znaczy wycie wilków tych mieszczan tu mieszkaioncych w tym mieście. Y to miasto ma być sławne pierwsze y stolico Litwy beńdzie, y rozszerzy sie sława iego y głos miasta po całym swiecie. Z czego bendonc kontent Xionże wieszczka udarował i nadał mu wielkie ymiona y fortuny, y że radził Wilno wystawić, nazwał go Radziwiłłem...
Roku 1387. Littowski xionże Jagiełło iest okrszczony. Poioł królewne polsko, złonczywszy Litwe z Polsko.”
Istotnie, sprawdziła się przepowiednia Lizdejki-Radziwiłła. Wilno stało się miastem wielkim i sławnym, a to dzięki dzielnym swym dzieciom, synom i córom. Uniwersytecki gród nad Wilią na przeciąg kilku stuleci został najważniejszym bodaj ośrodkiem myśli naukowej i ruchu demokratyczno-postępowego w Europie Środkowej i Wschodniej; szczególnie dobitnie uwydatniła się ta jego rola w wieku XVI-XIX.
Na rozległych terenach Wielkiego Księstwa Litewskiego mieszkało kilka narodowości, wśród których nie brakowało np. Żydów, spośród których pochodził m.in. wielki malarz Isaak Lewitan (1861-1900) czy znakomity kompozytor Maks Küss (1877-1942), autor słynnych walców „Marzenia miłości,Fale amurskie”, „Rozbiteżycie” i in.
Niepoślednie miejsce w mozaice narodowościowej Wielkiego Księstwa Litewskiego należało też do Polaków. Maria Barbara Topolska w rozprawie „Polacy w Wielkim Księstwie Litewskim w XVI-XVIII w.” odnotowuje: „WielkieKsięstwoLitewskie w XVI w. było atrakcyjnym terenem osiedlania się Polaków ze względu na łatwość uzyskania ziemi, która dostarczała środków do utrzymania się, czyli możliwości podwyższenia stopy życiowej i pozycji stanowej. Podobne motywy kierowały Polakami przybywającymi tu z powodu ostrego deficytu potencjału intelektualnego, który powodował konieczność stałego angażowania ludzi kształconych poza granicami Wielkiego Księstwa Litewskiego. Deficyt ten zaczął się zmniejszać wprawdzie już w pierwszej połowie XVII wieku, lecz był ciągle zauważalny... Wielkie Księstwo Litewskie stało się dla ówczesnej inteligencji terenem wielkich możliwości i zaspokojenia ambicji zawodowych”...
Udawały się więc tu zastępy zdolnych, pełnych energii życiowej Lechitów, by uczynić niebawem te ziemie krajem obfitym i urodzajnym w dzieła myśli, rąk i serc ludzkich. Później zaś Wielkie Księstwo Litewskie promieniowało swą energią twórczą także na inne kraje.
Bohaterowie tej książki pozostawili trwały ślad w bardzo różnych sferach aktywności ludzkiej, w bardzo różnych naukach i sztukach. Ale łączą ich wszystkich trzy wspólne cechy: 1. Wszyscy oni byli ludźmi wybitnie uzdolnionymi i dzięki temu pozostawili trwały ślad w dziejach kultury europejskiej; 2. wszyscy byli Polakami; 3. wszyscy pochodzili z terenów dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego, czyli z takich ziem jak Wileńszczyzna, Mińszczyzna, Podlasie, Żmudź, Wołyń czy Łatgalia, a więc z terenów należących obecnie do szeregu państw współczesnych: Litwy, Łotwy, Polski, Białorusi, Ukrainy, Rosji. Wydaje się, że to szlachetne i wielkie dziedzictwo nie powinno ulegać zapomnieniu.




ARCIMOWICZ



Była to dawna rodzina rycerska, używająca herbu Śreniawa, a notowana w urzędowych archiwach Wielkiego Księstwa Litewskiego od początku XVI wieku. Nieco później znani też w Rosji i na Ukrainie. Hrabia Miłoradowicz w 6 części swego dzieła „Rodosłownaja kniga Czernihowskogo dworianstwa”, (s. 9) podaje: „Rodzina Arcimowiczów należy do starożytnego rodu szlacheckiego Guberni Mińskiej, powiatu rzeczyckiego, gdzie Arcimowiczowie są wpisani do ksiąg genealogicznych i uznani przez heroldię; Anzelm zaś Kazimirowicz Arcimowicz na skutek posiadania nieruchomości w m. Czernihowie policzony został do pocztu szlachty Guberni Czernihowskiej. Postanowienie heroldii z 15 lipca 1847 r.”
Posiadali wieś Arcimowszczyznę w woj. mińskim oraz Adamówkę na Podolu.„Almanach Szlachecki” (t. 1, s. 116, Warszawa 1939) podaje o nich: „Rodzina występuje w XVII w. w powiecie brasławskim; ma przydomek Pławski. Bazyli i Krzysztof, podpisali pospolite ruszenie 1698. Stanisław, podpisał manifest szlachty litewskiej 1763”. N. Szaposznikow dodaje („Heraldica”, Petersburg 1900, t. 1, s. 187), że Arcimowiczowie mieszkali też w powiecie rzeczyckim na Witebszczyźnie.
Drzewo genealogiczne Arcimowiczów herbu Dołęga zatwierdzone w Mińsku w 1802 roku podaje opis czterech pokoleń tego rodu od Jerzego, poprzez Teodora, Benedykta, Michała do Felicjana, Hilarego i Ksawerego Arcimowiczów (Narodowe Archiwum Historyczne Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 1, nr 29, s. 7). Arcimowiczowie również mieszkali licznie w powiecie dziśnieńskim, gdzie m.in. byli spokrewnieni z Nowickimi i Szostakami. Potwierdzeni w rodowitości przez heroldię wileńską: 1804, 1840, 1842, 1848, 1851 i in. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 7, nr 7, I; f. 391, z. 1, nr 1542, s. 1-139; f. 391, z. 8, nr 131, s. 1). Źródła archiwalne wielokrotnie wzmiankują o reprezentantach tego rodu. Tak Maksym Arcimowicz, osocznik grodzieński, wymieniony jest przez źródła pisane z roku 1536 („Siewierno-Zapadnyj Archiw”, t. 1, s. 24).
W. Nekanda-Trepka w XVII wieku w „Liber generationis plebeanorum” (wyd. Warszawa 1995, s. 64), złośliwie, aczkolwiek niedowodnie, zauważa: „Arcimowicz, chłopski syn skądsi. Służył za masztalerza u Aderkasa, kawalkatora królewskiego w Warszawie circa 1600. Potem pojął był mieszczkę w Warszawie Jarząbkowską nazwaną i kupił dom sobie przeciw stajniom królewskim. Tego anno 1634 wziął był p. Grochowski, podkoniuszy, za podpodkoniuszego, to jest za starszego masztalerza”...
Wśród mieszkańców szlacheckiej wsi Arcimowicze w powiecie brasławskim „Metryka Litewska” w 1690 r. odnotowała Jerzego, Stefana, Stanisława, Bazylego i Kazimierza Arcimowiczów („Metryka Litewska”, Warszawa 1989, t. 2, s. 278).
Jeden z ówczesnych dokumentów, zapis do ksiąg grodzkich nieświeskich, brzmi jak następuje: „Roku tegoż (1694), dnia 21 Nowembra, pan Jan Arcimowicz, ziemianin Jego Xiążęcey Mości z Xięstwa Nieświeskiego, pod przysięgą zeznał, iż córka jego Anna tak ciężką y długą niemocą była udręczona, że już prawie umarłą być zdała się, y gdy ją rodzice opłakawszy, z gorącym jęczeniem y łzami, opiece Przeczystej Panny w tutejszym (świerzneńskim) Obrazie cudami słynącey poruczył, zaraz pożądany nadziei swojey skutek otrzymali, albowiem córka ich w tymże momencie od śmierci, jakby ze snu się obudziła, mówić y widomie do siebie przychodzić poczęła, jakoż y w krótkim czasie zupełnie zdrowa została; które to łaski Boskie pomieniony pan Jan Arcimowicz, córce swey wyświadczone, należytym pokłonem Panu Bogu zawdzięczając, pod sumnieniem wszystko, co się tu napisało, zeznał” (Cyt. wg „A Reprint of the 1754 Nieśwież Edition of Pełnia piękniey jak księżyc, łask promieniami światu przyświecająca”, Ed. by Maciej Siekierski, Berkeley, California 1985, s. 100).
Około roku 1794 na Grodzieńszczyźnie pełnił obowiązki duszpasterskie ksiądz Teodor Arcimowicz. Mikołaj Arcimowicz był w końcu XVIII wieku wykładowcą Szkoły Budownictwa w Grodnie (St. Kościałkowski„Antoni Tyzenhaus”, t. 1, s. 419, Londyn 1970).
„Wywód rodowitości starożytnej szlachetnej familii urodzonych Arcimowiczów herbu Szeniawa” z 12 kwietnia 1804 roku podaje: „Moysiey Arcimowicz, protoplasta dopiero wywodzących się, zaszczycony z przodków używaniem prerogatyw stanowi szlacheckiemu właściwych, dziedziczył kondycyę w okolicy Arcimowiczach w Gubernii Mińskiej leżącey, y syna Jaśki sukcessorem po sobie zostawił (1594)...
Rzeczony Jaśko Arcimowicz, podług dowodu dokumentu ugodowego Teodora Arcimowicza z Sawem Mikołajewiczem, Janem Szabłowskim w roku 1596 Januaryi 4 dnia zawartego (...), syna Teodora na świat wydał, który dziedzicząc kondycyę w okolicy Arcimowiczach po oycu na się spadłą, połowę oney urodzonym Siemienowiczom wyprzedał, a drugą połowę synowi Bazylemu do sukcedowania zostawił (...) Bazyli Fiodorowicz Arcimowicz spłodził synów dwóch Mikołaja y Mateusza, y onym tak majętność oyczystą w Arcimowiczach, jako też y zastawnego nabycia Krasowszczyzna zwaną w powiecie brasławskim leżącą do dziedziczenia przeznaczył. Testament przez niego w roku 1701 oktobra 22 dnia sporządzony o tym dał przekonanie. Z pomienionych synów Bazylego Teodorowicza Arcimowicza Mateusz bezpotomnie zszedł z tego świata, Michał zaś spłodził syna Jana, który dobra ziemskie oyczyste wyprzedawszy (1719) (...) osiadł na possessyiarędowniczey w dobrach Czapulanach oyców dominikanów y spłodził syna Romana, który synów trzech: Andrzeja, bezdzietnie już zmarłego, Jerzego, z synami Maciejem y Jerzym, oraz Macieja z synami Józefem, Antonim y Kazimierzem po sobie zostawił.”
W 1804 roku heroldia wileńska po stwierdzeniu, żeurodzeni Arcimowiczowie niniejszy wywód czyniący, jako też ich rodzice pochodzą z przodków rodowitością szlachecką zaszczyconych, prowadzili życie stanowi szlacheckiemu właściwe”, zadecydowała:„Na fundamencie przeto takowych zaprodukowanych dowodów, rodowitość starożytną familii urodzonych Arcimowiczów próbujących, my marszałek guberński i deputaci powiatowi, stosownie do przepisów (...) familią urodzonych Arcimowiczów, wywodzących się, jako to: Jerzego z synami Maciejem y Jerzym, Macieja z synami Józefem, Antonim y Kazimierzem, Romana Arcimowiczów za rodowitą y starożytną szlachtę Polską uznajemy y ogłaszamy y onych do Xięgi Szlachty Gubernii Litewsko – Wileńskiej klassy pierwszej zapisujemy.
Działo się na sessyi Deputacyi wywodowey szlacheckiey w Wilnie.
Podpisy: Michał hrabia Brzostowski, marszałek guberński; Joachim Pomarnacki, deputat szlachty z powiatu wileńskiego; Andrzey Voigt, deputat powiatu oszmiańskiego; Józef Kuczewski, deputat powiatu zawileyskiego; Ignacy Dąmbrowski, deputat wiłkomierski; August Giedroyć, z powiatu brasławskiego deputat; Romuald Kondrat, deputat powiatu rosieńskiego; Kajetan Buywen, deputat z powiatu telszewskiego” (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 34).
5 września 1811 roku Antoni Arcimowicz otrzymał od dziekana oddziału fizyczno-matematycznego Uniwersytetu Wileńskiego ks. Józefa Mickiewicza zaświadczenie o otrzymaniu tytułu doktora filozofii (Dział rękopisów Biblioteki UniwersytetuWileńskiego, F. 2, KC. 284, s. 44).
„Nobilis Onuphrius Simonis filius Arcimowiczw maju 1832 roku także otrzymał na Wszechnicy Wileńskiej tytuł kandydata filozofii – na wydziale fizyczno-matematycznym (CPAH Litwy w Wilnie, F. 721, z. 1, nr 839, s. 216).
W 1834 roku heroldia w Wilnie potwierdziła rodowitość Jana Arcimowicza, który z żony Apolonii Niedźwieckiej miał synów Karola (9 lat), Wiktora (7) i Tadeusza (4), dzierżawiących majętność Kluszczany w powiecie święciańskim. W 1851 roku taż heroldia potwierdziła szlacheckość trzech rodzin (w tym wyżej wspomnianej, lecz już w stanie zwiększonym) Arcimowiczów, zamieszkałych w Wilnie: pracującego jako mularz Antoniego Stanisława (żona Marianna ze Stankiewiczów, syn Karol (8 lat), córka Petronela (pół roku)); uprawiającego rzemiosło stolarskie Romualda Jakuba (żona Scholastyka ze Stankiewiczów, synowie Konstanty (4 lata) i Piotr (pół roku)); utrzymującego się z robót ciesielskich trzyimiennego Jana Ignacego Wincentego Arcimowicza z żoną Apolonią z Niedźwieckich i synami Karolem (13 lat), Tadeuszem (8 lat), Julianem (2 lata).
W Rosji do bardziej znanych reprezentantów tej rodziny należeli m. in. Wiktor Arcimowicz, w XIX w. gubernator Kaługi; Adam Arcimowicz (1829-1893), zasłużony dla Rosji organizator systemu oświaty (okręg odeski); gubernator Samary Wiktor Arcimowicz (1820-1893), senator Cesarstwa Rosyjskiego, reformator tamtejszego systemu politycznego, przeszedł na prawosławie, ale czuł się nadal Polakiem.

* * *

Leon (z rosyjska: Lew) Arcimowicz był jednym z najwybitniejszych fizyków nuklearnych XX stulecia w skali światowej, a jednocześnie utalentowanym pedagogiem, organizatorem szkolnictwa wyższego w ZSRR. Niemiecki leksykon „Der grosse Brockhaus“ (Wiesbaden 1997, B. I, s. 371) podaje zwięźle: „Arzimowitsch Lew Andrejewitsch, sowjetischer Physiker, Moskau 25.2.1909, ebenda 1.3.1973, wies die Gültigkeit der Erhaltungsgesätze bei der Paarvernichtung nach, arbeitete über Wechselwirkung schneller Elektronen mit Materie und elektromagnetischer Isotopentrennung und entwickelte die Theorie der chromatischen Aberration elektronenoptischer Systeme”.
Leon Arcimowicz urodził się 12 lutego 1909 roku w Moskwie. Przedtem jego dziadek i ojciec przeżyli w Rosji niejeden dramat, aż udało się sytuację rodzinną nieco ustabilizować. Siostra przyszłego profesora, Katarzyna Arcimowicz, we wspomnieniach pt. „Kartki dzieciństwa”pisała: „Rodzina Arcimowiczów wywodzi się ze starożytnego rodu polskiego. Nasz dziad Michał (syn Józefa) Arcimowicz brał udział w Powstaniu Polskim 1863-1864 r. i razem z innymi jego uczestnikami został zesłany na Syberię. Tam się ożenił z sybiraczką, naszą babką Lolą. Po odbyciu kary dziadek przeniósł się do Smoleńska, następnie do Moskwy.
Ojciec urodził się w Smoleńsku w 1880 roku. Ukończył Uniwersytet Lwowski. Podczas pierwszej wojny światowej został ciężko ranny na froncie i po szpitalu zajął się działalnością pedagogiczną, wykładał w Uniwersytecie Ludowym Szaniawskiego aż do roku 1920.”
Rodzina mieszkaław centrum Moskwy, na Arbacie, gdzie weszła w posiadanie niedużej jednorodzinnej kamienicy po przodkach po kądzieli, panach Levienach. Wszystkie dzieci uczono muzyki, wszystkie regularnie bywały w Wielkim Teatrze na operach i baletach P. Czajkowskiego, M. Glinki, A. Alabjewa, M. Rymskiego-Korsakowa.
W domu była bogata biblioteka, na którą składały się: „Encyklopedia” Brockhausa i Efrona w 86 tomach, pełne zbiory dzieł A. Mickiewicza, W. Szekspira, A. Puszkina, Moliera, J. Słowackiego i in. Pan Andrzej Arcimowicz bardzo chętnie opowiadał dzieciom o przodkach rodu, pokazywał im drzewo genealogiczne, wizerunek herbu szlacheckiego, zachowane dokumenty genealogiczne. Dzieci rosły w dumnym poczuciu swej polskiej rodowitości i szczyciły się przynależnością do tradycji rycerstwa polskiego.
W 1917-1918 na ulicach Moskwy rozgorzały zażarte walki między oddziałami bolszewickimi, monarchistycznymi, eserowskimi, anarchistycznymi i in. Wybuchła przysłowiowa „wojna wszystkich przeciwko wszystkim” – „bellum omnium contra omnes”. Aby ratować swą bądź co bądź szlachecką rodzinę przed zrewoltowanym motłochem, Andrzej Arcimowicz postanowił razem z nią salwować się ucieczką w kierunku zachodnim, który to pomysł udało się uskutecznić na początku 1919 roku, gdy wszyscy przenieśli się do Mohylewa na Białoruś. Po paru miesiącach trzeba było jednak wyjechać stąd do krewnych do Klinców, a potem do Homla. W pewnym okresie rodzice, sześciorgo dzieci zostali rozmiotani i poniewierali się osobno, lecz los chciał, by nikt nie zginął, i w końcu cała rodzina zamieszkała razem w Homlu w jednopokojowym składziku, w głodzie, chłodzie, w warunkach urągających wszelkim zasadom higieny. Cieszono się jednak z tego, że się żyło, gdy dookoła ginęły nie tylko całe rodziny, lecz wsie, miasteczka i dzielnice miast. Jakoś udało się przetrwać okres wojny domowej, okrutnej i krwawej nad wyraz.
Później, od 1923, Andrzej Arcimowicz został skierowany do stolicy Białorusi, Mińska, gdzie został początkowo docentem, następnie zaś profesorem i wreszcie kierownikiem Katedry Statystyki i Geografii Ekonomicznej Uniwersytetu Białoruskiego. Jego żona, Niemka z pochodzenia, była również pedagogiem, doskonale znała język francuski, angielski, niemiecki, rosyjski i polski; doskonale rysowała, śpiewała, grała na fortepianie. Była idealną panią domu, nigdy nie zgłaszała żadnych pretensji do męża, nie podnosiła głosu na dzieci; atmosfera w rodzinie była przesycona nie tylko miłością, lecz też swoistą dyscypliną i porządkiem. Powiedzmy, przy stole, podczas posiłku, nie rozmawiano. Omawianie zaś, czy tym bardziej obmawianie, kogoś w domu było zabronione kategorycznie. Pan domu był człowiekiem nader gruntownym, a nawet pedantycznym; w końcu każdego dnia obliczał na piśmie nie tylko, ile wydał pieniędzy na zakupy, ale też: ile godzin poświęcił pracy, ile czytaniu gazet, zabiegom higienicznym, toalecie, rozmowom lub spacerom z psem w parku. W końcu każdego tygodnia, miesiąca i roku uogólniał tę statystykę, uzyskując dość wymowne dane, które wszystkich zaskakiwały, ale z których i tak nic nie wynikało. Słowem, był to statystyk z prawdziwego zdarzenia, choć przecież człowiek rozgarnięty pod względem umysłowym i mający rozległe zainteresowania poznawcze i kulturalne.
Choć bolszewicy kategorycznie zabronili wierzyć w Boga i chodzić do kościoła, a za te „zbrodnie” nie tylko pozbawiano ludzi pracy, wolności, ale i samego życia, w domu Arcimowiczów zawsze bardzo radośnie obchodzono święta Bożego Narodzenia i Wielkiej Nocy. Było to jakąś szczątkową, lecz piękną życiową pozostałością po dawnej tradycji polsko-szlacheckiej. Przy tej okazji przyjmowano gości i mile się bawiono.
Leon Arcimowicz ukończył szkołę średnią w Mińsku, wstąpił na studia i w 1928 roku ukończył Białoruski Uniwersytet Państwowy. W czasie studiów zwracał na siebie uwagę wielkim zaangażowaniem w pracę studenckich kółek naukowych i zupełnym oddaniem swej dziedzinie wiedzy. Widocznie były prawdziwe słowa starożytnego mędrca, który pisał: „Najwyższym dobrem, które jest dostępne dla człowieka dzięki umysłowi czystemu, jest poznanie prawdy i upodobanie w niej. To bowiem, co zostało poznane, zachwyca poznającego, a im bardziej zadziwiające i wspanialsze jest to, co zostało poznane, i zarazem im bystrzejszy jest umysł poznający, tym większa jest rozkosz umysłowa. A ten, kto doświadczył takiej rozkoszy, za nic ma wszelaką rozkosz pośledniejszą, a więc na przykład zmysłową, która w rzeczy samej jest podlejsza i lichsza, a człowiek, który ją wybiera, jest przez to lichszy niż ten, kto wybiera poprzednią”(Boecjusz z Dacji, „O Dobru Najwyższym czyli o życiu filozofa”, Warszawa 1990, s. 2-3).
L. Archimowicz wybrał swój los bez wahań choć oczywiście zdawał sobie sprawę z trudności piętrzących się na drodze życiowej uczonego. W okresie 1930-1944 pracował w Fizyko-Technicznym Instytucie Akademii Nauk ZSRR, prowadząc intensywne badania w zakresie zagadnień fizyki atomowej i jądrowej, szczególnie się skupiając na zagadnieniach szybkich elektronów. Eksperymentalnie dowiódł prawo zachowania impulsu przy anihilacji elektronu i pozytronu.
Pierwsze dwie publikacje naukowe L. Arcimowicza ukazały się w języku niemieckim, a ich współautorem był A. Alichanow. W 1931 roku ukazał się artykuł „Über Teilabsorption von Röntgenquanten“ w „Zeitschrift für Physik“, a drugi „Totalreflexion der Röntgenstrahlen von dünnen Schichten“ (także w „Zeitschrift fürPhysik“).
Od 1944 Arcimowicz pracował w Instytucie Energii Atomowej Akademii Nauk ZSRR. Na początku lat 1950-tych po raz pierwszy zrealizował fizyczną reakcję termojądrową w stałej kwazistacjonarnej plazmie. Uczony widział w tym czasie swoje zadanie w tym, by rozgrzać dość gęstą plazmę do odpowiedniej temperatury i potem przez jakiś czas utrzymywać ją w tym stanie. Realnie rzecz biorąc czas utrzymania plazmy w takiej kondycji był determinowany właściwościami tejże plazmy, a były one bardzo niestabilne. W ten sposób właśnie zwalczanie tej niestabilności stawało się podstawowym celem fizyków plazmy. Prace biegły w kilku kierunkach. L. Arcimowicz już nie żywił złudzeń co do perspektywiczności dla energetyki termojądrowej badań nad impulsami silnych wyładowań. Reaktor tego typu, jak obliczył uczony, byłby opłacalny w użytku tylko wówczas, gdyby poziom wkładanej do niego energii równał się co najmniej energii wybuchu średniej wielkości konwencjonalnej bomby lotniczej; a więc ten impuls nie tylko zniszczyłby całe urządzenie techniczne, ale i personel je obsługujący. Trzeba więc było szukać także innych rozwiązań, a można je było znaleźć tylko po dokładniejszym poznaniu samych zjawisk fizycznych, zachodzących na tym poziomie materii.
Po przeprowadzeniu szeregu doświadczeń laboratoryjnych Arcimowiczowi udało się istotnie pogłębić pojmowanie fizyki szybkich procesów i skonstruować doskonalszą aparaturę do badań nad właściwościami neutronów. Dalsze badania miały prowadzić m.in. także do wykrycia nowych pierwiastków, które znacznie by poszerzyły tablicę okresowego układu pierwiastków, sporządzoną, jak wiadomo, w 1869 roku przez profesora Dmitrija Mendelejewa, a następnie uzupełnianą w trakcie rozwoju poznania w zakresie chemii i fizyki. Cyferka umieszczana przy pierwiastku na tablicy Mendelejewa, jak wiadomo, oznacza liczbę protonów w jego jądrze. Najlżejszy jest wodór, który okupuje pierwsze miejsce w tablicy i ma tylko jeden proton w swym jądrze. Za wodorem plasują się kolejne, coraz cięższe pierwiastki, których jądra są sklejone z coraz większej liczny nukleonów (protonów i neutronów). Na przykład pierwiastek nr 2, czyli hel, ma już dwa protony i na dokładkę – dwa neutrony. Protony i neutrony ważą mniej więcej tyle samo, a więc hel jest cztery razy cięższy od wodoru (elektrony, które krążą w atomie wokół jądra, można zupełnie pominąć w takim ważeniu pierwiastków, ponieważ są lekkie „jak piórko”).
Ze znanych dziś 112 pierwiastków, w naturze występują tylko pierwsze 94. W tym neptun (nr 93) i pluton (nr 94) – w ilościach śladowych w rudach uranu. Ich odkrywcom wydawało się zresztą, że są to już ostatnie pierwiastki, dlatego ochrzcili je tak samo, jak ostatnie planety w Układzie Słonecznym.
Do połowy lat 40. XX wieku sądzono, że pierwsze pierwiastki powstały w pewnej określonej chwili po Wielkim Wybuchu, początku Wszechświata, jeszcze przed utworzeniem się gwiazd. Teraz jednak wiemy, że na długo przed gwiazdami powstały tylko pierwsze, najlżejsze pierwiastki – wodór i hel. Z nich powstały gwiazdy i galaktyki. Dopiero w gorących tyglach wnętrza gwiazd narodziły się i do dziś rodzą się cięższe pierwiastki. Ale nawet piekło wnętrza gwiazd nie było w stanie wytworzyć pierwiastków, które mają w jądrze więcej niż około 60 protonów.
Jeszcze cięższe pierwiastki, aż do uranu, neptunu i plutonu, mogły powstać tylko w wyniku ekstremalnych warunków i sił towarzyszących eksplozjom gwiazd supernowych. Te katastrofy, największe kosmiczne fajerwerki, którymi kończą życie zbyt ciężkie gwiazdy, rozproszyły pierwiastki po całym Wszechświecie. Trafiły one m.in. do międzygwiezdnych obłoków, z których powstały Słońce i Ziemia.
Z dotychczasowej wiedzy wynika więc, że pierwiastki superciężkie potrafią stworzyć tylko ludzie w laboratoriach. Od roku 1940 w reaktorach jądrowych i akceleratorach cząstek wyprodukowano kolejne pierwiastki, cięższe od 94 – plutonu. Twórcy nowych pierwiastków żeglują jednak po morzach niestabilności. Te najcięższe pierwiastki oraz wszystkie ich izotopy żyją w laboratorium ledwo ułamki sekundy. Okazuje się, że siły, które trzymają jądro w całości, przy pewnej konfiguracji neutronów i protonów okazują się za słabe wobec sił odpychania części składowych jądra.
Ostatni ze sztucznie stworzonych pierwiastków, nr 112, trwa przez zaledwie 280 miliardowych części sekundy. Potem rozpada się na lżejszych sąsiadów. Niezwykle trudno jest nawet dokładnie się mu przyjrzeć i dociec jego chemicznych własności, a cóż dopiero wykorzystać je w praktycznych celach.
Tymczasem teoretycy, używając do obliczeń potężnych superkomputerów, spekulują, że pierwiastek 114 będzie stabilny. Jego jądro będzie swego rodzaju workiem wypełnionym aż 298 nukleonami (114 protonami i 184 neutronami), a pomimo to ma skutecznie opierać się radioaktywnemu rozpadowi. Czas jego życia ma sięgać nawet milionów lat. Taki pierwiastek dałoby się zaprząc do pracy, a jego odkrycie zrewolucjonizowałoby fizykę jądrową i chemię.
Polowanie na pierwiastek 114 zaczęło się już w latach 60 XX wieku. Wtedy po raz pierwszy pojawiła się sugestia, że może on być trwały. Niektórzy wierzyli, że będzie miał niezwykłe właściwości, doprowadzi do powstania cudownych materiałów, być może nowego paliwa. Niektórzy widzieli w nim tworzywo potencjalnej nowej i potężnej broni masowego rażenia. Były to czasy zimnej wojny.
Szczypta innego, cięższego, ale również hipotetycznego pierwiastka (nr 184) została już raz wykorzystana w powieści science fiction do utrzymania zasilania przez kilka miesięcy całej elektrowni, a także do tworzenia konstrukcji niewielkich, ale superciężkich.
Istniejące, sztuczne superciężkie promieniotwórcze pierwiastki już dziś są wykorzystywane. Na przykład do wytwarzania energii i prądu. Zaledwie kilka miligramów soli kiuru (nr 96) potrafi wprawić we wrzenie litr wody. Jądra kiuru wystrzeliwują z siebie cząstki alfa (zlepek dwóch protonów i dwóch neutronów), które przy przechodzeniu przez materię szybko się wyhamowują i przekazują jej swoją energię. Tabletek, które zawierają kilka gramów tlenku kiuru, nie można brać w ręce, bo żarzą się w temperaturze ponad 1200°C. Tego pierwiastka używa się m.in. jako źródła energii dla sond kosmicznych, świecących boi morskich, automatycznych stacji meteorologicznych, a także do ogrzewania skafandrów nurków i kosmonautów.
Kalifornu (nr 98) używa się w medycynie do napromieniowania złośliwych guzów nowotworowych. Jest on silnym źródłem neutronów (jeden gram emituje tyle neutronów, co średniej mocy reaktor jądrowy). Stosuje się go też do prześwietlania części samolotów i reaktorów w celu wykrycia ich usterek, także do szukania przemycanych narkotyków. Takim punktowym, silnym strumieniem neutronów można też analizować skład substancji i materiałów, wykrywając w nich nawet śladowe ilości pierwiastków.
Pierwiastki cięższe od neptunu i plutonu żyją coraz krócej. Berkel (nr 97) – 1400 lat, ale już nobel (nr 102) – 58 minut, a meitner (108) – tylko 70 milisekund. Ostatni znany pierwiastek 112 trwa – jak zaznaczyliśmy – krócej niż mgnienie oka – 280 mikrosekund. To powinno sugerować, że jeszcze cięższe pierwiastki rozpadają się jeszcze szybciej – im cięższe pierwiastki produkujemy, tym głębiej zanurzamy się w morzu niestabilności.
Ciekawe, że elektrony są umiejscowione w materii bardzo luźnie, jak planety obracające się według swych słońc (jąder). Gdyby umieścić elektrony składające się na ciało ludzkie tak, aby dotykały one siebie nawzajem, ciało to miałoby objętość zaledwie kilku milimetrów sześciennych.
W takim oto tajemniczym i zagadkowym świecie fenomenów fizycznych trudził się wybitny uczony przez kilkadziesiąt lat. Ciekawe, iż historycy nauki zgadzają się w zasadzie co do tego, że Leon Arcimowicz nie może być jednoznacznie zaszeregowany ani jako tylko teoretyk, ani jako tylko praktyk. Zaczynał swój szlak naukowy jako teoretyk, lecz swe najlepsze prace wykonał w latach trzydziestych jako praktyk, jako fizyk-eksperymentator. Ta rzadka cecha, zdolność do syntezy różnych rodzajów wiedzy, pozwalała mu nie tylko błyskawicznie interpretować idee wypowiadane przez innych uczonych, ale też umożliwiała snucie interesujących rozważań o charakterze parafilozoficznym, wyrastających na styku różnych nauk przyrodniczych. Tym bardziej, że jak słusznie twierdził Arthur Schopenhauer: „Fizyka nie może ustać na własnych nogach, lecz wymaga metafizyki, aby się na niej oprzeć, choćby nie wiem jak patrzyła na nią z góry. Objaśnia bowiem zjawiska za pomocą czegoś jeszcze mniej od nich znanego: za pomocą praw natury, opartych na siłach natury, do których należy też siła życiowa. Cały obecny stan wszystkich rzeczy na świecie lub w przyrodzie niewątpliwie muszą tłumaczyć przyczyny czysto fizyczne. Ale jest też równie konieczne, by takie wyjaśnienie – zakładając, że naprawdę posunięto się tak daleko, aby je dać – musiały obarczać dwie wady (niejako dwie plamy lub pięta achillesowa, lub kopyto diabelskie), na skutek których wszystkie takie wyjaśnienia pozostają znów niewyjaśnione. Po pierwsze, mianowicie, ta wada, że początku łańcucha przyczyn i skutków, czyli powiązanych zmian, który miałyby wszystko wyjaśnić, nigdy osiągnąć się nie da, gdyż podobnie jak granice świata w przestrzeni i czasie odsuwa się on w nieskończoność; a po wtóre, że wszelkie działające przyczyny, którymi się wszystko tłumaczy, opierają się zawsze na czymś zupełnie niemożliwym do wyjaśnienia, mianowicie na pierwotnych jakościowych właściwościach rzeczy i na przejawiających się w nich siłach natury, dzięki którym działają w określony sposób, np. na ciężarze, twardości, sile mechanicznej, elastyczności, cieple, elektryczności, siłach chemicznych itd., a które pozostają w każdym wyjaśnieniu jak nieznana nieusuwalna wielkość w skądinąd rozwiązanym równaniu algebraicznym, zaś na skutek tego nie ma potem nawet najmniejszej skorupki glinianej, która nie składałaby się z samych nieznanych jakości (...)
Powiadam więc: fizycznie wyjaśnić daje się wprawdzie wszystko, ale też nic. Podobnie jak w przypadku pchnięcia kuli, tak i w przypadku myślenia, które ma miejsce w mózgu, musi się znaleźć ostatecznie jakaś przyczyna fizyczna, ale pierwszego nie da się pojąć dzięki temu bardziej niż drugiego. (...) Ściśle biorąc można by twierdzić, że w gruncie rzeczy żadna nauka przyrodnicza nie osiąga więcej niż botanika, mianowicie zbiera i klasyfikuje rzeczy jednorodne. (...)
Z drugiej strony jednak trzeba także zauważyć, że możliwie najpełniejsza znajomość przyrody prawidłowo pokazuje problem metafizyki; dlatego niech nikt się nie waży do niej zbliżać, jeśli nie zdobył przedtem wprawdzie ogólnej, ale jednak gruntownej znajomości wszystkich gałęzi przyrodoznawstwa. Problem musi bowiem poprzedzać rozwiązanie. Potem jednak badacz musi skierować wzrok do wewnątrz; albowiem problemy poznawcze i etyczne są w tym samym stopniu ważniejsze od fizycznych, w jakim np. magnetyzm zwierzęcy jest nieporównanie ważniejszym zjawiskiem niż magnetyzm minerałów. Ostateczne i podstawowe tajemnice kraje serce człowieka, ono zaś jest dla niego najbardziej dostępne i dlatego tylko tu może on żywić nadzieję, że znajdzie klucz do zagadki świata i powiąże jedną nicią istotę wszystkich rzeczy”.
Nie trzeba dodawać, że ta synteza, choć wyrastająca z osiągnięć nauk szczegółowych, jest do pomyślenia tylko jako synteza o najwyższym stopniu uogólnienia, a więc mająca charakter raczej metafizyczny, a w dużym stopniu – także etyczny. Co, z kolei, wymaga od badacza nie tylko wysokiego poziomu intelektualnego, ale i wielkiej dzielności moralnej.
Trzeba umieć pytać przyrodę, a gdy jej odpowiedzi wydają się nam niesłuszne, to nie koniecznie myli się przyroda. Uprawianie nauki wymaga więc też istotnych uzdolnień etyczno-moralnych. Wydaje się, że także to miał na myśli Johann Wolfgang Goethe, gdy notował: „Den Unzulänglichen verschmäht sie, und nur dem Zulänglichen, Wahren und Reinen ergibt sie sich und offenbart ihm ihre Geheimnisse”.
Oczywiście, tajemnice natury udaje się odkryć tylko poznając jej „zwyczaje” i stosując się do nich. Jak pisał ongiś Roger Bacon: „Scientia est potentia, natura parendo cincitur” – „Wiedza jest potęgą, przyrodę pokonuje się słuchając ją”.
Leon Arcimowicz dokonał szeregu istotnych ustaleń i odkryć w dziedzinie fizyki atomowej, w związku z czym w 1953 roku został wyróżniony tzw. Nagrodą Stalinowską, w 1958 Nagrodą Leninowską ZSRR, w 1971 – Nagrodą Państwową I stopnia. Prócz tego nagrodzono go siedmiokrotnie najwyższymi orderami ZSRR (w tym pięcioma orderami Lenina) oraz szeregiem medali. Wspólnie z Iwanem Kurczatowem, kierownikiem radzieckiego programu atomowego, badał prawidłowości wchłaniania wolnych neutronów przez jądra poszczególnych pierwiastków; wspólnie z A. Alichanowem i A. Alichanjanem opracował (1936) teorię anihilacji elektronów i pozytronów.
Przez szereg lat Arcimowicz kierował w ZSRR doniosłymi pracami w dziedzinie fizyki gorącej plazmy w związku z zagadnieniami sterowanej reakcji termojądrowej. Był też autorem projektów urządzeń technicznych, wykorzystujących energię plazmy. Uważał, że w przyszłości powstaną silniki plazmowe. W książce „Czwarty stan materii” pisał: „Obszar możliwego zastosowania akceleratorów plazmy odnosi się prawdopodobnie do techniki bardzo dalekich lotów kosmicznych. Aby przyszły statek kosmiczny miał niezbędną zdolność manewrowania i stanowił autonomiczny środek transportowy, a nie obiekt balistyczny wycelowany poprzednio i pozostawiony później siłom bezwładności i ciężkości, konieczne jest wyposażenie tego statku w źródła energii i silniki rakietowe, za pomocą których można byłoby dokonywać złożonych ewolucji w przestrzeni. Jeśli tor lotu wymaga długotrwałego stosowania środków manewrowych, to bardzo istotnym staje się zagadnienie zapasów paliwa dla silnika rakietowego. (...) Możliwość zastosowania iniektorów plazmowych dla sterowania statkami kosmicznymi jest związana z opracowaniem źródeł energii o dużej mocy specjalnie dla lotów kosmicznych. Co się tyczy konstrukcji i charakteru pracy plazmowego silnika rakietowego, to mamy tu bardzo szerokie możliwości dla fantazji technicznej”.
Profesor Arcimowicz zaproponował również projekt własnego pomysłu dotyczący współosiowego iniektora plazmowego, zwanego inaczej „działem plazmowym”, którego funkcjonowanie polegać miało na wyrzucaniu w próżnię oddzielnych plazmoidów lub strumieni plazmy, mających bardzo dużą prędkość. Ten pomysł został później zastosowany w procesie konstruowania aparatów kosmicznych zarówno w Rosji, jak i w Stanach Zjednoczonych.
Jedną z najlepszych książek Leona Arcimowicza była monografia „Uprawlajemyje tiermojadiernyje rieakcii” (pierwsze wydanie 1961, drugie poszerzone – 1963), która była nie tylko kilkakrotnie publikowana w Rosji i na Ukrainie, ale też została przetłumaczona i wydana w Japonii, Niemczech, Francji, USA, Kanadzie, Izraelu. Jest to jedno z najlepszych dzieł w tej dziedzinie wiedzy, mające jednocześnie charakter książki naukowej i podręcznika uniwersyteckiego. W 1963 zrealizowano pierwsze wydanie książki „Elementarnaja fizika płazmy” (s. 192), która następnie była w na nowo opracowanym kształcie publikowana w latach 1966, 1969 i in. W 1964 pod redakcją L. Arcimowicza wydano tom zbiorowy „Mietody izmierenija osnownych wieliczin jadiernoj fizyki” (s. 462).
Ciekawe, że jeszcze za swego życia Leon Arcimowicz, mimo iż należał do grona osób ściśle strzeżonych i chronionych, cieszył się dużym szacunkiem zarówno kierownictwa i elit intelektualnych ZSRR, jak też popularnością wśród dziennikarzy i masowej publiczności czytającej. Oczywiście, stanowiło to źródło głębokiej satysfakcji moralnej dla pracowitego i utalentowanego naukowca. Jest bowiem prawdą, że – jak pisze Francis Fukuyama w książce „Ostatni człowiek”„poczucie własnej wartości musi się opierać na jakichś osiągnięciach, choćby najbardziej znikomych, im trudniejsze zaś osiągnięcie, tym wyższe poczucie własnej wartości”...
Powszechne uznanie stwarza jednak dalszy problem, który streszcza się w pytaniu: Kto uznaje? Bo czy nie jest tak, że satysfakcja, którą czerpiemy z uznania, w dużej mierze zależy od jakości uznającej osoby? Czyż nie jest znacznie bardziej satysfakcjonujące zostać uznanym przez osobę, której osąd cenimy, niż przez ogół ludzi, których pojęcie o życiu jest przeciętne? Czy nie jest tak, że wyższe, a zatem bardziej satysfakcjonujące formy uznania muszą pochodzić od coraz węższego kręgu osób, ponieważ wybitne osiągnięcia potrafią ocenić tylko ludzie równie wybitni? Fizyk teoretyczny byłby przypuszczalnie znacznie bardziej usatysfakcjonowany, gdyby jego pracę uznali najlepsi spośród innych fizyków, a nie jakiś popularny tygodnik.
Osiągnięcia zaś Arcimowicza były uznawane powszechnie na całym świecie zarówno w kręgach „wąskich specjalistów”, jak i przez milionowe rzesze laików. Chodziło m.in. także o to, że profesor był bardzo sympatyczny i ujmujący w obchodzeniu się z ludźmi. Pełen taktu, elegancji, o nader wytwornej i szlachetnej powierzchowności potrafił podbijać nie tylko umysły, ale i serca rozmówców, a ci robili mu publicity.
W 1966 roku znakomitego uczonego obrano na członka Amerykańskiej Akademii Nauki i Sztuki, dając przez to wyraz szacunku dla naprawdę imponujących osiągnięć twórczych L. Arcimowicza. W 1967 pod jego redakcją ukazało się dwutomowe dzieło „Razwitije fiziki w SSSR” (s. 451 i 363). W 1969 roku wydano książkę L. Arcimowicza „Zamknutyje płazmiennyje konfiguracji”(s. 160), przetłumaczoną na język angielski i niemiecki.
W kwietniu 1972 roku L. Arcimowiczowi nadano tytuł doktora honoris causa Uniwersytetu Warszawskiego. Reportaż o przebiegu uroczystości nadano w radiu i telewizji polskiej, pisano też o tym obszernie w prasie. Po jakimś czasie profesor otrzymał list z Radomia, w którym pani Janina Kamieńska-Kijewska dowodziła, że jej pradziad i pradziad Leona Arcimowicza byli rodzonymi braćmi. Wywiązała się więc wymiana listów, a profesor podjął starania, by zaprosić swą kuzynkę na parę tygodni do Moskwy. Władze radzieckie wszelako utrudniały, a w końcu uniemożliwiły tę wizytę, gdyż L. Arcimowicz opracowywał zagadnienia „strategiczne” w nauce, mające styczność z techniką kosmiczną i obronną; takich ludzi w ZSRR w ogóle izolowano od reszty świata. [Do dziś dotarcie do autentycznej dokumentacji dotyczącej szczegółów życia i pracy tego uczonego w Rosji jest wielce utrudnione].
Jak wynika z dostępnych przekazów, dotyczących ostatnich lat życia naukowca, czuł się on wówczas dość dobrze i wciąż pracował – jak przez całe życie – minimum po osiem godzin na dobę. Łatwiej mu było odmówić sobie relaksu, wypoczynku czy rozrywki niż pracy w swym laboratorium plazmy. Widocznie miał rację poeta Novalis, gdy twierdził, że „ein wahrer Forscher wird nie alt, jeder ewige Trieb ist ausser dem Gebiet der Lebenszeit”.Dotyczy to oczywiście w całej rozciągłości także popędu poznawczego. Ale choć sam popęd do wiedzy jest wieczny i niezniszczalny (jako jeden z atrybutów „ducha kosmicznego”) to jednak życie naukowca jest równie krótkie i ulotne („somnium breve”) co i życie każdego śmiertelnika.
Zmarł wybitny uczony 1 marca 1973 roku. Jednak jeszcze w ciągu kilku lat po zgonie L. Arcimowicza ukazywały się w ZSRR książki przez niego pisane lub redagowane (cykl wydawniczy w kraju dławionym przez drakońską wielokrotną cenzurę trwał wyjątkowo długo).
W 1976 „Atomizdat” opublikował jego popularnonaukowy tekst „Czto każdyj fizik dołżen znat’ o płazmie” (s. 112). W 1978 wydawnictwo AN ZSRR „Nauka” wydało wybór tekstów L. Arcimowicza pt. „Izbrannyje trudy”(s. 302). Rok później ukazała się w oficynie „Atomizdat” „Fizika płazmy dla fizikow” (s. 317). Dwukrotnie wydano (w 1981 i 1988 roku w Moskwie) zbiór wspomnień o tym wybitnym uczonym pt. „Wospominanija ob akadiemikie L. A. Arcimowiczie” (s. 253), w którym w sposób nader pochlebny i interesujący pisali o nim tak słynni reprezentanci nauki XX wieku, jak A. Alichanow, A. Aleksandrow, A. Grinberg, Ch. Alven, M. Leontowicz, J. Wielichow, W. Goldanski, B. Weinstein, B. Feld, S. Winter, A. Migdał, S. Kapica, W. Frenkel i szereg innych.
Wraz ze śmiercią znakomitego uczonego nie wygasła uczona „dynastia” tego rodu w Rosji. W XX wieku cieszyli się sławą w tym kraju także Ludmiła Arcimowicz (córka Leona), profesor w Instytucie Energii Atomowej imienia J. W. Kurczatowa w Moskwie, oraz profesor medycyny Nela Arcimowicz, kierownik laboratorium w Instytucie Immunologii Ministerstwa Ochrony Zdrowia Rosji.

Augustynowicz



Tomasz Augustynowicz przyszedł na świat we wsi Kokiszki na Wileńszczyźnie w 1809 roku. Pochodził z drobnoszlacheckiej rodziny, co prawda niezamożnej, ale cieszącej się dobrą sławą wśród obywatelstwa ze względu na prawość i patriotyzm.
Wypada w tym miejscu zaznaczyć, że Augustynowiczowie z Litwy byli zupełnie inną rodziną, niż ród o tymże nazwisku od dawna znany w Małopolsce i na Wołyniu. Ci ostatni używali godła rodowego Odrowąż, a niektórzy historycy twierdzą (choć nie wiadomo, na jakiej podstawie), że mieli pochodzić jakoby od książąt, a nawet od królów ormiańskich. Jak informuje profesor Julian Bartoszewicz, ci Augustynowiczowie mieszkali po największej części we Lwowie i Kamieńcu Podolskim. „Rodzina ta wydała dwóch arcybiskupów lwowskich obrządku ormiańskiego. Pierwszy Jan Tobiasz urodził się z Grzegorza i Anny Jakubowiczówny, we Lwowie 24 listopada 1664 roku: trzymał go do chrztu pierwszy arcybiskup ormiański lwowski Mikołaj Torosowicz. Uczył się w rodzinnym mieście w kolegium papieskim u teatynów. Wyświęcił się na księdza 1688 roku. Został niedługo dziekanem katedralnym i oficjałem, wreszcie w roku 1711 przez duchowieństwo i lud obrany suffraganem lwowskim. W r. 1713 wyświęcony na biskupa himerieńskiego. Został w roku 1714 i koadjutorem arcybiskupa z prawem przyszłego po nim następstwa. Już w r. 1715 objął stolicę metropolitalną po śmierci swojego poprzednika Wartana Hunaniana. Podróżował do Rzymu z hołdem 1719 r. gdzie ze czcią przyjęty otrzymał od papieża lamowy ornat biały i czerwony, biały za wierność kościołowi, czerwony zaś na oznakę, że gotów jest krew rozlać dla jego obrony. Trzy miesiące bawił w Rzymie, a powrócił do Lwowa obciążony dostojnościami, został albowiem hrabią państwa rzymskiego, assystentem tronu i prałatem nadwornym papieża. W 1720 zasiadał na synodzie w Zamościu. Odtąd poświęcił się całkiem swojej owczarni rozproszonej po Rusi, Litwie, Polsce i księstwach naddunajskich. Najpokorniejszy nauczyciel i apostoł gołębiego serca. Wszyscy też oddawali mu cześć głęboką, czego szczególniejszym była dowodem uroczystość 50-letnich jego zasług kapłańskich obchodzona we Lwowie 29 marca 1739 roku, w niedzielę przewodnią, a po rusku w samo Zwiastowanie, na której Michał Rzewuski pisarz pol. kor. honory czynił arcybiskupowi. Na stare lata Augustynowicza dotknęła niemoc jednej ręki i nogi. Więc 31 lipca 1751 spisał testament, a 22 grudnia t.r. umarł wszacie dominikańskiej. Arcybiskup ten pisał żywoty swoich na katedrze poprzedników i krótką wiadomość o początkach kollegium papieskiego we Lwowie. – Drugi Augustynowicz Jakób Stefan, także syn Grzegorza i Anny Minasowiczówny, podobno pierwszego rodzony synowiec, gdy od dzieciństwa miał wielką skłonność do stanu duchownego, wysłali go rodzice około roku 1719 do Rzymu. Obrany pierwszym między innemi kandydatami koadjutorem Jana Tobiasza dnia 27 lutego 1736 roku, prekonizowany dnia 9 kwietnia 1737 roku biskupem egineńskim. Wyświęcał go kanclerz ksiądz Załuski, przyczem towarzyszyli metropolita ruski i suffraganowie łacińscy, lwowski i kijowski. Prawą ręką został starego biskupa, po którym wstąpił na stolicę 1751 roku jako także koadjutor. Pełen gorliwości pasterskiej, wspierał i upiększał kościół metropolitalny. Że ubogim był, przeto konstytucya na sejmie delegacyjnym w r. 1768 postanowiła, że pierwsze opactwo z wakujących w greckim obrządku dostanie na swoje uposażenie. Dotąd albowiem arcybiskupi ormiańscy nie mieli stałego dochodu, ale żyli jeszcze ze składek od parafian, co dla tych parafian naturalnie bardzo uciążliwe było, a pasterzowi nie zapewniało także wcale spokojnego bytu. Wtem kiedy rząd polski wdawał się w tę sprawę, Galicya odpadła od Korony, a pod nowym rządem bytowi udzielnemu katedry ormiańskiej burza zagroziła. Arcybiskup ma tutaj całą zasługę, że uratował stolicę, bo razem przez księżnę Kantakuzen i przez nuncjusza trafił do Marji Teressy, która nakazała utrzymać arcybiskupa i kapitułę przy nim, złożoną z 14 księży, wszystko na koszcie rządu. Po strasznej pożodze w roku 1778, arcybiskup odnowił i powiększył mieszkanie dla swoich następców. Umierając 11 stycznia 1783 raczej pracować niż żyć przestał. Pisał bardzo dużo, jako to: filozofię, logikę, teologię itd. Wszystko to zostaje do dziś dnia w rękopiśmie. Był również assystentem tronu rzymskiego. – Z tejże może rodziny pochodził Benedykt de Augustynowicz (tak się pisał), mianowany szambelanem Stanisława Augusta 29 marca 1792 r.”
Jak podają Roman Marcinek i Krzysztof Ślusarek w pierwszym tomie „Materiałów do genealogii szlachty galicyjskiej” (Kraków 1996, s. 13) Augustynowiczowie w Małopolsce pieczętowali się godłem Odrowąż i własnym i byli m.in. właścicielami dóbr Woszczańce; spokrewnieni m.in. z rodzinami Łosiów, Noelów. Jak podaje „Almanach Szlachecki” (t. 1, s. 132) S. Starykoń-Kasprzyckiego, byli też szlachta tego nazwiska pieczętujący się godłami Baki i Poraj.
Wszelako byli w Wielkim Księstwie Litewskim i Augustynowiczowie nic wspólnego z powyższymi nie mający. Tak np. „Wywód familii urodzonych Augustynowiczów herbu Ogończyk”, zatwierdzony przez heroldię wileńską 16 czerwca 1811 roku podaje, że „przodkowie tey familii dawną rodowitością szlachecką zaszczyceni ziemskie oraz dziedziczne majątki posiadali, a z tych pierwszy Jan Mikołajewicz Augustynowicz possessyą dziedziczną Augustynowszczyzną Chomkowszczyzną zwaną posiadał”… Posiadłość tę, leżącą w Ziemi Oszmiańskiej wczęści w 1603 roku Augustynowiczowie sprzedali Marcinowi Dawidowskiemu. Jan miał synów Stanisława i Jakuba”. Później posiadali Augustynowiczowie drobne zaścianki w województwie wileńskim. W 1811 roku Wincenty, Józef, Justyn, Paweł, Felicjan, Jan i (drugi) Wincenty Augustynowiczowie uznani zostali przez heroldię wileńskąza rodowitą szlachtę polską” (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 876, s. 64-66). Byli też Augustynowiczowie herbu własnego.
Augustynowiczowie z powiatu oszmiańskiego, wywodzący się od protoplasty Jerzego i jego synów Stanisława i Jakuba, Hilary, Kazimierz, Bazyli, Jakub, Jan (2), Wincenty (2), Józef, Justyn, Paweł, Felicjan zostali potwierdzeni w rodowitości szlacheckiej przez heroldię wileńską 16 czerwca 1811 r. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 44).
Spotyka się wzmianki o przedstawicielach tej rodziny także w dawnych źródłach pisanych. Dla przykładu brzeski sąd grodzki jeszcze 9 marca 1577 r. rozpatrywał sprawę o pobicie przez Wojciecha Chmielewskiego pana Lenarta Augustynowicza, w trakcie gdy ów „wiózł piwo z wolki królewskiej z Żabinki do domu swego do Chmielewa”. Jan Augustynowicz, szlachcic wileński, w 1609 r. figuruje w księgach grodzkich tego miasta. Ziemianin hospodarski Ziemi Żmudzkiej pan Augustynowicz wzmiankowany jest w księgach Głównego Trybunału w Wilnie 21 lipca 1615 r. („Lietuvos Vyriausiojo Tribunolo sprendimai”, Vilnius 1988, s. 258).
Generał armii carskiej Oktawiusz Augustynowicz ofiarował 5 tysięcy rubli dla Akademii Umiejętności w Krakowie na prace z historii gospodarczej („Historia nauki polskiej”, Warszawa 1987, t. 4, cz. 1-2, s. 195). 16 stycznia 1840 roku ziemianin podolski A. Augustynowicz pobił kobietę, która wskutek tego urodziła martwe dziecko; za karę był więziony przez trzy miesiące na własny rachunek (Daniel Beauvois, „Polacy na Ukrainie”, Paryż 1987, s. 51). Z tej rodziny pochodził właśnie Tomasz Augustynowicz, znakomity wileński lekarz i botanik, badacz przyrody Ukrainy, Jakucji, Sachalinu.

* * *

Źródła naukowe na Białorusi z reguły określają Tomasza Augustynowicza jako „białoruskiego podróżnika i geobotanika”, akcentując, że „pochodził z biednej rodzinychłopskiej”, co nie koniecznie jest zgodne z prawdą.
Ojciec Tomasza Augustynowicza, Maciej, figurował w zapisach urzędowych jako tzw. „wolnyj kriestjanin Wilenskoj Gubernii”, co mogło znaczyć, że urząd heroldii nie potwierdził oficjalnie jego rodowitości szlacheckiej, co władze carskie nagminnie i notorycznie czyniły w stosunku do zbiedniałej drobnej szlachty Ziemi Wileńskiej. Ale właśnie pojęcie „wolny chłop” (nie zaś „kriepostnoj” czyli chłop pańszczyźniany) daje do zrozumienia, że chodzi tu o siermiężnego szlachcica, któremu odmówiono urzędowego uznania za „dworianina” ze względu na brak znaczniejszej posiadłości ziemskiej.
Nauki gimnazjalne Tomasz Augustynowicz pobierał w Świsłoczy, miasteczku na Grodzieńszczyźnie, z którego nazwą kojarzą się młode lata szeregu wybitnych działaczy kultury polskiej, litewskiej, białoruskiej i rosyjskiej.
Studia rozpoczął młody człowiek w Wilnie, w 1830 r., na wydziale lekarskim tutejszej wszechnicy. W 1832 roku uczelnia została przez władze carskie zamknięta ze względu na to, że kilkaset studentów wzięło udział w antyrosyjskim powstaniu 1830/1831. Jednak studentom wydziału teologicznego i lekarskiego umożliwiono kontynuację nauki. Tomasz Augustynowicz w 1835 roku ukończył z wyróżnieniem (złoty medal) Akademię Medyczno-Chirurgiczną, powstałą z wydziału lekarskiego dawnego Uniwersytetu Wileńskiego w 1832 roku. Jeszcze siedząc w ławce studenckiej młodzian rozmiłował się w badaniach naukowo-historycznych, napisał i wydał po łacinie książkę (1835) pt. Instrumenta chirurgica in discentium commodum 50 tabulis depicta et lapidi incise”.
W czasie studiów zebrał obszerny zielnik ziemi wileńskiej i grodzieńskiej, przekazując go następnie w darze Akademii Medyczno-Chirurgicznej w Wilnie. Już w tym geście można widzieć zapowiedź ukazania się na widnokręgu nauki botanicznej nowej jaskrawej gwiazdy. Ta nauka od dawna bowiem rozwijała się w Polsce i Litwie. „W zakresie botaniki zaczynają się oryginalne badania w Polsce od drugiej połowy XV wieku, a mianowicie od zestawienia przez Jana Stankę flory i fauny krajowej: 523 roślin, a zwierząt 219, ilość przechodzącą, i to niezmiernie, wszelkie inne katalogi średniowieczne. W XVI wieku powstał szereg zielników polskich, oryginalnym jest wśród nich „Zielnik” Marcina z Urzędowa z połowy XVI w. ...
Uniwersytet Jagielloński posiadł jeden z pierwszych katedrę botaniki, z zobowiązaniem profesora do nauczania w polu i ogrodzie (1602). Pierwszym profesorem był Szymon Syreński, którego „Zielnik” liczył przeszło półtora tysiąca stron in folio. Warszawski ogród botaniczny jest najstarszy na północ od Alp (około 1640), a katalog jego ogłoszono w roku 1652. W Wilnie urządzono ogród botaniczny w roku 1781, w Krakowie we dwa lata potem”. (Feliks Koneczny, „Polskie Logos a Ethos”, t. 1, s. 224-225).
A więc Tomasz Augustynowicz zapowiadał się już w młodości jako godny kontynuator tej chlubnej tradycji. Wydawać by się mogło, że tak zdolny, twórczy i pracowity młody człowiek idealnie nadaje się do tego, by pozostawić go na uczelni i umożliwić mu dalszy rozwój naukowy i realizację jego niepospolitych możliwości. A jednak władze zaborcze żywiły obawy przed buntowniczym duchem tutejszej młodzieży, szczególnie właśnie – młodzieży znakomicie uzdolnionej. Posyłano ją z reguły do oddalonych od Wilna o setki i tysiące kilometrów prowincji i tam dopiero pozwalano – choć nie zawsze były po temu warunki – na realizację ich pięknych zadatków w tej czy innej dziedzinie twórczości naukowej, organizacyjnej czy artystycznej. Tenże los spotkał i T. Augustynowicza. Powołano go po studiach do wojska i skierowano na pogranicze rosyjsko-ukraińskie. Po latach służby w charakterze lekarza wojskowego udało mu się wreszcie przejść do rezerwy i w cywilu rozpocząć pracę zarobkową także w tym zawodzie (Centralne Państwowe ArchiwumHistoryczne Rosji w Petersburgu, f. 1297, z. 79, nr 610, s. 21).
Tomasz Augustynowicz przez wiele lat pracował, od 1845 r., w charakterze lekarza i inspektora sanitarnego na terenie Ukrainy i Rosji (w miejscowości Łubny guberni połtawskiej, oraz w guberniach kurskiej i permskiej). W 1871 roku został powołany do Petersburga, gdzie objął posadę w Ministerstwie Ochrony Zdrowia Cesarstwa Rosyjskiego. W 1871 roku został ze specjalną komisją rządową skierowany na Sachalin w celu zbadania i przedstawienia bezstronnej analizy sytuacji więźniów katorżniczych, odbywających karę na tej wyspie. Pozostawał na Sachalinie prawie przez dwa lata, przy czym nie tylko wywiązał się z zadania rządowego, ale też zrealizował obszerny plan badań botanicznych i etnograficznych na tym terenie. Zaznaczmy na marginesie, że uczony był już wówczas po sześćdziesiątce.
Badania botaniczne prowadził też w Syberii Wschodniej i Zachodniej (m.in. w regionie Irkucka, Zabajkala, Władywostoku, w dorzeczu Obu). Jeśli chodzi o zagadnienia florystyczne, to uczony opublikował na ten temat w języku rosyjskim książkę „O dikorastuszczich wracziebnych rastienijach połtawskoj gubiernii” (Kijów 1853) oraz „Fłora Sachalina” (w periodyku „Trudy Sibirskoj Ekspiedicii Russkogo Gieograficzeskogo Obszczestwa”, nr 2, 1874).
Trudno się dziwić faktowi, że T. Augustynowicz do głębi duszy był zafascynowany światem roślin. Wśród opisanych przez niego gatunków znajdowały się m.in. tak ciekawe reprezentantki flory jak rośliny mięsożerne. Niektóre spośród nich żyją też na terenach Polski graniczących ze Słowacją. Jak wiadomo, jedną z cech charakteryzujących wszystkie organizmy żywe, zarówno roślinne, jak i zwierzęce, jest konieczność pobierania i przyswajania pokarmu. Ze względu na sposób odżywiania się cały świat istot żywych dzieli się na dwie grupy: samożywne – autotrofy i cudzożywne – heterotrofy. Większość roślin na kuli ziemskiej jest autotroficzna, co oznacza, że mają one zdolności syntetyzowania pokarmów organicznych ze związków mineralnych. Zdecydowanie mniejsza część roślin, to rośliny heterotroficzne (np. huby), nie mogące żyć całkiem niezależnie od innych organizmów, lecz skazane na korzystanie z produktów fotosyntezy wytwarzanych przez inne organizmy.
W przyrodzie występuje również mała grupa przedziwnych roślin, które w dość specyficzny sposób przysposobione są do spożywania żywności mieszanej. Są to rośliny „mięsożerne”, a ściślej owadożerne, które mają rozwinięte wszystkie organy, podobnie jak rośliny autotroficzne, ale jeśli mają możliwości uzupełnienia pokarmu potrawą pochodzenia zwierzęcego, odznaczają się wówczas wyższą witalnością i wytwarzają więcej nasion. Ten sposób odżywiania się umożliwia im bytowanie w siedliskach ubogich w sole azotowe i fosforowe oraz wyrównuje niedobór tych składników. Owady schwytane przez rośliny mięsożerne zostają rozpuszczone za pomocą enzymów wydzielanych przez specjalne gruczoły, a następnie wchłaniane. Jest to pewien rodzaj ekologicznego przystosowania jako warunku bytu w środowisku.
Dotychczas znamy około 250 gatunków roślin mięsożernych, większość z nich występuje w tropikach. Często są pozbawione systemu korzeniowego, a niektóre z nich mają zredukowany barwnik asymilacyjny. W Tatrach Słowackich rosną z pewnością 3 gatunki roślin mięsożernych. Jedną z nich jest rosiczka okrągłolistna (Drosera rotundifolia J.). Roślina trwała, 10-20 cm wysoka, z przyziemną różyczką. Pęd kwiatowy prosto wzniesiony, dłuższy od liści, skąpokwiatowy. Kwiaty białe. Liście okrągłe: 6-10 cm, pokryte gruczołami wydzielającymi lepką ciecz. Krople cieczy lśnią na słońcu, przypominając rosę. Nazwa rośliny pochodzi z greckiego słowa drosos – rosa i z kombinacji łacińskich słów rotunds– okrągły i folium – liść. Połyskujące krople zwabiają owada, który siadając na liściu, przylepia się do niego. Ruchy przylepionego owada drażnią okolice gruczołów, które wydzielając enzymy, rozkładają ciało zdobyczy. Produkty rozkładu rozprowadzane są naczyniami do komórek rośliny. Niestrawione zostają jedynie części chitynowe zabierane przez wiatr. Zdolność trawienia pokarmów zwierzęcych mają zazwyczaj tylko młode liście. Rosiczka jest rośliną ściśle chronioną, jej zbiór jest zakazany. Kiedyś służyła jako roślina lecznicza, ze względu na zawartość materiałów czynnych, powodujących obniżenie poziomu cukru we krwi. W związku z jej eksploatacją doszło w Słowacji do zaniku tej godnej uwagi rośliny. W Tatrach znanych jest tylko kilka miejsc jej występowania. W niektórych krajach rosiczka służy jako przyprawa do orzeźwiającego napoju z mleka.
Inna mięsożerna roślina to tłustosz alpejski (Pinguicula alpina L.). Jest to trwała roślina z liśćmi zebranymi w różyczkę. Liście całobrzegie, jajowate, złotozielone o brzegach zwiniętych, z wierzchu drobne gruczoły. Z różyczkami liści wyrasta złotawobiały kwiat. Organem chwytnym jest cały liść, na którym znajdują się dwa rodzaje gruczołów: wysokie – wydzielające lepkawą ciecz i niskie – wydzielające enzymy, które rozkładają ciało owada. Po chwyceniu owada zostają podrażnione rzęski na brzegu liścia, które odbierają i przewodzą bodźce ruchowe. Gruczoły zaczynają wydzielać soki trawienne i liść aktywnym ruchem zaczyna zwijać się wzdłuż nerwu głównego. Po strawieniu owada chitynowy szkielet jest unoszony przez wiatr.
Tłustosz alpejski występuje zwłaszcza w wyższych partiach Tatr, przeważnie na podłożu wapiennym. Jego ziele zawierające kwas cynamonowy stosowano kiedyś w medycynie ludowej jako lek wymiotny. Interesujący jest też tzw. pływacz drobny (Vitricularia minor L.). W literaturze można znaleźć informacje o pojawieniu się tej rośliny na torfowych zboczach Tatr. Mimo niemałego wysiłku, jej występowania nie udało się potwierdzić. Nie znaczy to wcale, że pod Tatrami Słowackimi nie rośnie. Celowe jest przedstawienie tej rośliny, bowiem sposób, w jaki chwyta swoje ofiary, jest specyficzny. Jest to roślina pływająca, bez korzeni. Pędy pływające mają drobne pęcherzyki służące jako pułapki na drobne zwierzęta wodne. Liście pierzastodzielne. Grona kwiatowe: 5-10 kwiatowe, korona bladożółta.
Organem chwytnym jest pęcherzyk z otworem zamkniętym klapką, uchylającą się tylko ku środkowi. Klapka ta działa podobnie, jak uchylające się śluzy, tzn. wpuszcza zdobycz do środka, a potem zamyka się. Wokół otworu pułapki znajduje się wieniec delikatnych szczecinek, które można porównać do czułków zwierzęcych. Szczecinki te podrażnione ruchem drobnych skorupiaków czy owadów wodnych przenoszą impulsy na ściany pęcherzyka, które wydymając się na zewnątrz, powodują zasysanie wody do wnętrza. Wraz z wodą dostają się do wnętrza owe drobne żyjątka wodne. Klapka zamyka od wnętrza otwór pęcherzyków, a wydzielony ferment trawiący rozpuszcza ciało zwierząt. Pęcherzyki pływacza od dawna budziły zainteresowanie przyrodników. Przeprowadzał na nich doświadczenia już Darwin.

* * *

Pierwsze odkrycia dziwnych właściwości roślin poczyniono już w XIX wieku. W roku 1873 uczony niemiecki Alfred v. Herzeele zauważył, że w niektórych roślinach i niektórych ziarnach, rozwijających się w wodzie destylowanej, ilość potasu, fosforu, magnezu, wapnia i siarki zwiększa się ponad zawartość tych pierwiastków w wodzie. Obserwacje te czekały długo na jakieś sensowne wyjaśnienie.
W roku 1959 w piśmie „Science et Vie” prof. Pierre Beranger z Paryża poinformował czytelników, że wielokrotnie powtórzył doświadczenie Herzeelego i doszedł do tych samych wniosków, co uczony niemiecki. Rzeczywiście rośliny posiadają moc przekształcania niektórych pierwiastków, co ma dla uprawy niezwykłe znaczenie. Można bowiem ustalić, jaka roślina może danej ziemi dostarczyć takich elementów, których tej ziemi brak, co pozwoli zrezygnować z pomocy sztucznych nawozów, wynaturzających glebę.
Natomiast inny biolog francuski, Kervran spróbował wyjaśnić to zjawisko. Jego artykuł ukazał się (1973) w pracy zbiorowej noszącej tytuł „Alchemia – marzenie czyrzeczywistość?” Kervran pisze w swoim artykule, że przemiana pierwiastków przez rośliny dokonuje się nie w układzie peryferyjnych elektronów, ale przez zmianę jądra, spowodowaną... działalnością enzymów. Nie musimy dodawać, że podobna teoria musi spowodować zgrzytanie zębami u każdego szanującego się chemika.
Chemia bowiem nie potrafi wyjaśnić tego, co zdaniem Kervrana jest zjawiskiem arcyprostym. Oto mamy sód o 11 protonach i tlen o 8 protonach. Wystarczy dodać protony (!), aby otrzymać potas, który posiada 19 protonów. W podobny sposób można, twierdzi Kervran, utworzyć wapień (20 protonów) z potasu (19 protonów) i wodoru (1 proton), albo z magnezu (12 protonów) i tlenu (8 protonów), względnie z krzemu (14 protonów) i węgla (6 protonów). Według Kervrana, tak właśnie rośliny utrzymują równowagę różnych elementów w glebie uprawnej. Także w XIX wieku jeden z uczonych hinduskich stwierdził, iż rośliny wyposażone są w system nerwowy, na który można wpływać za pomocą różnych bodźców, tak jak na system człowieka. Luther Burbank, bo tak nazywał się wspomniany uczony hinduski, drogą wieloletnich i żmudnych eksperymentów stwierdził też, iż poprzez skoncentrowany proces myślenia, można wywierać na rośliny... określony wpływ!
Badaniami uczonego hinduskiego zainteresowano się jednak dopiero w naszych czasach, kiedy to w roku 1966 Cleve Backster dokonał innego odkrycia, a mianowicie tzw. psychogalwanicznej reakcji roślin. Co to znaczy? W ogromnym skrócie: Amerykanowi udało się stwierdzić, iż rośliny, podobnie jak wszystkie inne organizmy żywe, mogą... być np. zmęczone, ulegać frustracji oraz załamaniom nerwowym. Oto w trakcie badań zdarzył się kiedyś Backsterowi przypadek, który zdążył już wejść do historii nauki. Podłączył on mianowicie do badanej rośliny aparat elektrostatyczny, który miał analizować działanie rośliny w trakcie jej odwadniania. Ponieważ badanie się przedłużało, Backster pomyślał. że dobrze byłoby badany liść nieco osmalić, żeby proces odwodnienia przyspieszyć. W tym samym momencie, spostrzegł zaskoczony mocno, że aparat zarejestrował gwałtowną zmianę natężenia promieniowania! Niesłychane! Roślina zareagowała w taki sposób, jakby wyczuwała „niecne” zamiary uczonego... Ale w jaki sposób? Czy rośliny, a może tylko niektóre ich gatunki mają zdolność kontaktu z człowiekiem...?
Założenie, jakie w dalszej pracy przyjął uczony amerykański, brzmi już prawie jak opowieść fantastyczno-naukowa. Założył on bowiem sobie, iż może to być wpływ za pomocą... telepatii. Idąc wyznaczonym śladem, Backster skonstruował urządzenie, za pomocą którego mógł wyjmować z wody żywe krewetki i wrzucać je do naczynia z wrzącą wodą. Eksperyment ten prowadził w zamkniętym pomieszczeniu, podczas gdy w tym samym czasie, za zamkniętymi drzwiami, inne urządzenia rejestrowały zachowanie się roślin. Rezultat był wprost wstrząsający. Okazało się, że wszystkie rośliny w tym pomieszczeniu reagowały błyskawicznie na każdy moment, w którym krewetka wpadała do ukropu! Na wykresach podłączonych do aparatów uwidocznione to było całą lawiną gwałtownych impulsów. Zupełnie tak, jak gdyby te wszystkie rośliny krzyczały, iż w pokoju obok morduje się jakieś inne organizmy żywe!
Backster stwierdził więc z całą satysfakcją, że widocznie każdy żywy organizm, ginąc wysyła silne sygnały rozchodzące się w najbliższym otoczeniu i mogące być rejestrowane przez inne organizmy żywe, a nawet rośliny. Uczony amerykańskiuważał też, iż pomiędzy roślinami domowymi a hodowcą, wytwarza się coś w rodzaju stałego związku, pewnej nici porozumienia. I coś, w co rzeczywiście trudno uwierzyć: otóż zdaniem Backstera „dobrze wychowane rośliny” reagują na polecenia swego pana... Wystarczy podobno tylko pomyśleć! I to w dodatku nawet na odległość do 20 kilometrów.
Rewelacyjne informacje o niesamowitych właściwościach roślin nadchodzą zresztą z różnych stron świata. Ekipa uczonych z Kazachstanu wyuczyła np. pewne rośliny odruchów warunkowych. Między innymi wyuczyli oni filodendron, by reagował na pewne skały zawierające określony rodzaj rudy. Metoda była taka sama, jaką stosował Pawłow wyuczając swoje psy odruchów warunkowych. Nieszczęsny filodendron poddawano różnym przykrym bodźcom, podsuwając mu jednocześnie ową skałę zawierającą rudę. Później na samo zbliżenie tego kawałka skały roślina reagowała gwałtownie, co uwidoczniało się na galwanometrze. Kiedy natomiast podsuwano jej skałę o takim samym wprawdzie kształcie, ale z inną rudą – roślina nie reagowała. Uczeni sądzą, że będzie można wkrótce dokonywać poszukiwań geologicznych przy pomocy roślin.
Psychologowie moskiewscy Puszkin i Fetisow dokonali innego doświadczenia. Zahipnotyzowali oni młodą dziewczynę, ale elektroencefalograf podłączyli do znajdującej się w tym samym pomieszczeniu rośliny, konkretnie – geranium. Na wszystkie zasugerowane dziewczynie stany uczuciowe reagował gwałtownie elektroencefalograf podłączony do geranium. Roślina potrafiła także wykryć kłamstwo w odpowiedziach dziewczyny, a nawet odgadnąć bezbłędnie wybraną przez nią cyfrę między 1 a10. Oto jak prof. Puszkin tłumaczy to niezwykle zjawisko: „Jest rzeczą możliwą, że między dwoma systemami informacji – komórkami roślinnymi i komórkami nerwowymi istnieje jakaś łączność. Komórki roślinne i komórki nerwowe mogą odnaleźć wspólny »język«. Dzięki temu te dwa tak różne typy komórek mogą się zrozumieć”.
W Nowosybirskim Instytucie Medycyny Klinicznej i Doświadczalnej prof. Szczurin przeprowadził jeszcze ciekawsze doświadczenie, za które otrzymał zresztą nagrodę państwową. Nagroda została przyznana za odkrycie „konwersacji” między dwiema grupami komórek ludzkich, przy czym każda z nich znajdowała się w hermetycznie zamkniętym pudełku z kwarcu. Kiedy jedna grupa komórek została zainfekowana wirusem, druga wykazywała podobne objawy infekcji. Gdy się jedną grupę komórek zabijało za pomocą jakiejś trucizny lub napromieniowania, ginęła i druga!
Podobne zresztą doświadczenie przeprowadził Anglik, dr Bailey. Umieścił on dwie rośliny w oddalonych od siebie szklarniach i pozbawił je wody. Gdy potem podlał jedną z nich, druga momentalnie wykazywała reakcje widoczne na galwanometrze.
Rośliny mogą też przejawiać zupełnie określone gusty muzyczne. W tej materii doświadczenia są przeprowadzane od dawna. Przekonano się, że rośliny wolą muzykę klasyczną od nowoczesnej. Że wolą skrzypce od perkusji. Bardzo dobrze „reagują” na Bacha czy na ludową muzykę indiańską, która notabene powoduje ich nachylenie w kierunku głośnika o 60 stopni!
Eksperymentatorzy nie byliby eksperymentatorami, gdyby nie próbowali za pomocą muzyki zwiększyć plonów. Niejaki George Smith z Nevady w jednej z dwóch cieplarni z uprawami soi i kukurydzy nadawał „Błękitną rapsodię” Gershwina. Okazało się, że pod wpływem tego znakomitego utworu uprawa soi wzrosła o 20 proc., a uprawa kukurydzy o 35 proc. w porównaniu z uprawą kontrolną.
Praktyczne zastosowanie owych preferencji muzycznych jest proste (o ile są one, rzecz jasna, sprawdzone). Ale czemu służyć mogą owe emocje roślinne, owa czułość i nadwrażliwość? Odpowiedź jest tu na razie niepełna, dlatego chociażby, że nikt nie doszedł jeszcze, jaka jest istota owej łączności międzykomórkowej. Jedno jest pewne. Wszystkie przeprowadzone dotychczas doświadczenia wskazują, że w nawiązaniu owej łączności nic nie jest w stanie przeszkodzić. Wiadomo na pewno, że nie jest to łączność wytworzona przez fale typu elektromagnetycznego czy przez promieniowanie. Czy szybkość, z jaką łączność ta zostaje nawiązana, jest równa szybkości światła? Czy też może jest to łączność natychmiastowa, która stanowi wyraz stałej równowagi, jaka istnieje w przyrodzie?
Trudno dziś na te pytania odpowiedzieć. Aleksander Dorożyński, komentator miesięcznika „Science et Vie”, tak konkluduje: „Jeśliby rzeczywiście to ostatnie przypuszczenie odpowiadało prawdzie, ten kanał łączności mógłby zostać na przykład wykorzystany dla kontaktów ze statkiem kosmicznym znajdującym się w znacznej odległość od Ziemi, albo też w tym celu, by wykryć obecność życia na innych planetach”. Oto jakie perspektywy otwiera możliwość wykorzystania tej niezwykłej siły biotycznej, jaka tkwi w komórkach, o której niewiele dziś jeszcze potrafimy powiedzieć.
Lubo życie emocjonalne roślin stanowi w tych wszystkich zjawiskach rozdział najciekawszy, to przecież nie jedyny. Uczeni doszli tu do wniosków wręcz rewelacyjnych. Okazuje się bowiem, że nie jest wcale wykluczone, iż rośliny – jak pisaliśmy wyżej – posiadają niezwykłą umiejętność przemiany jednego pierwiastka w drugi, umiejętność, którą w sensie zaledwie bardzo ograniczonym posiada współczesna nauka, opanowując kilka reakcji jądrowych.
Na początku XX wieku doświadczenia Klimenta Timiriaziewa (1843-1920) dowiodły, że u roślin występuje specyficzny „system nerwowy”, będący odpowiednikiem systemu nerwowego u zwierząt, a jego funkcję pełni sieć włókien służących do rozpoznawania soków roślinnych. Jaka jest natura tych sygnałów?
Odpowiedzi na to pytanie udzieliły prace przeprowadzone w 1970 roku przez specjalną grupę z Akademii Rolniczej im. Timiriazewa, kierowaną przez młodego biologa, doc. Aleksieja Siniuchina. Umieścił on obok siebie dwie rośliny, połączone jedynie za pośrednictwem specjalnej aparatury elektronicznej, i „podrażniał” jedną dla sprawdzenia, czy u drugiej rośliny, połączonej z pierwszą jedynie „kablem telefonicznym”, nie tylko pojawiła się reakcja na podrażnienie pierwszej, ale była ona równa reakcji pierwszej rośliny. Tak więc między roślinami, fizycznie całkowicie rozdzielonymi, istnieje więź elektromagnetyczna: reakcja jednej rośliny na podrażnienie wywołuje zakłócenia w jej potencjale elektrycznym, odbierane bezbłędnie przez inną roślinę w pobliżu...
Co prawda, T. Augustynowicz nie badał tak głęboko fizjologii roślin, ale jego prace zawierają szereg bardzo dokładnych i interesujących uwag, dotyczących tej dziedziny wiedzy.

* * *

Owocem zaś badań etnograficznych były m.in. publikacje: „Żyzń russkich i inorodcew na ostrowie Sachalin” („Wsiemirnyj Putieszestwiennik”, nr 2, 1874); „Try goda w siewiero-wostocznoj Sibiri za polarnym krugom” („Driewniaja i NowajaRossija”, nr 12, 1880). Poszczególne artykuły T. Augustynowicza były też publikowane w pismach „Prawitielstwiennyj Wiestnik” i „Sowriemiennost”.
Uczony zbadał, a następnie opisał w pracach naukowych szczegóły kultury materialnej i duchowej, byt, obyczaje i tradycje takich ludów syberyjskich, jak Ajnowie, Gilakowie i Oroczonowie. Lata 1874-1876 T. Augustynowicz spędził w Jakucji na Kołymie w charakterze członka ekspedycji lekarskiej, która miała na celu zwalczanie chorób zakaźnych i organizowanie medycznej służby profilaktyczno-prewencyjnej na tych bezkresnych terenach. Był bardzo dobrym lekarzem, cieszył się wielką sławą znakomitego specjalisty i setkom ludzi uratował życie. Obok jednak pełnienia bezpośrednich obowiązków służbowych poświęcał wiele czasu swemu „konikowi” naukowemu – badaniom florystycznym i etnograficznym. Zebrał przebogate materiały z zakresu kultury materialnej (np. stroje ludowe) oraz poczynił liczne notatki dotyczące stylu życia Czukczów, Jakutów, Jukagirów, Omoków, Tunguzów. W 1878 roku te zbiory były eksponowane i wywołały duże zainteresowanie na wystawie antropologicznej w Moskwie, podczas inauguracji której T. Augustynowicz wygłosił referat o ludach i plemionach okręgu kołymskiego. Uczony podkreślał, że rzekomo „prymitywni” mieszkańcy terenów syberyjskich w rzeczy samej są nosicielami pełni człowieczeństwa, i to w nie mniejszej mierze niż dumni ze swych osiągnięć cywilizacyjnych Europejczycy. Wyakcentowywał takie m.in. cechy obyczajowości i usposobienia, jak pracowitość Jukagirów, bezwzględną uczciwość Omoków i Czuwanców, samodyscyplinę i karność Ewenków, sterylną nieomal czystość i porządek, panujące w domostwach Ewenów. Nie pomijał też uczony milczeniem okoliczności, że stosunki między rdzenną ludnością Syberii a władzami rosyjskimi są zwykle dość napięte i nacechowane wzajemną nieufnością oraz niechęcią.
W latach 1879-1880 dwukrotnie odbył podróż morską parowcem z Odessy (przez Aden, Port Said, Cejlon, Singapur) do Sachalinu; badał jednak tym razem na zlecenie rządu rosyjskiego głównie warunki klimatyczne regionu oraz przydatność tamtejszej gleby dla rolnictwa. W 1880 roku opublikował część swych obserwacji i wniosków w szóstym numerze czasopisma „Bierieg” w artykule pt. „Kratkije zamietki o poczwie i klimatie ostrowa Sachalin w otnoszienii k chlebopasziestwu
W sumie T. Augustynowicz przemierzył jako podróżnik dziesiątki tysięcy kilometrów, dokonał szeregu ważnych obserwacji i odkryć w zakresie geografii, botaniki, epidemiologii, etnografii, klimatologii, gleboznawstwa, historii kultury, pomologii. Zgromadzona przez niego kolekcja czterdziestu tysięcy okazów flory syberyjskiej (przekazana w darze Instytutowi Botanicznemu Akademii Nauk w Petersburgu) nie miała sobie równych i przez długi czas stanowiła przedmiot badań specjalistów jako po prostu podstawowy materiał służący do poznawania flory Azji Północno-Wschodniej.
Warto, być może, wskazać także na aspekt psychospołeczny losu T. Augustynowicza i innych wysoce utalentowanych osób, pochodzących z terenów W. Ks. Litewskiego a działających w Cesarstwie Rosyjskim. Jednostka, która chce uchodzić za uczonego, musi stworzyć dzieło, zasługujące na pozytywną ocenę z punktu widzenia określonych sprawdzianów poznawczej ważności. Tworząc zaś dzieło i zyskując pozytywną ocenę zarówno czynników nadrzędnych, jak i opinii potocznej, nosiciel tak nierosyjskiego nazwiska jak Augustynowicz uwalniał się w jakimś stopniu nie tylko od ogólnoludzkiego poczucia ograniczoności indywidualnego istnienia i marności poczynań człowieka w potoku przemijalności, ale też od złośliwej dokuczliwości wszechobecnego szowinizmu rosyjskiego, doskwierającego Polakom na każdym kroku nawet w życiu powszednim.
Stając się z pogardzanego „polaczka” „dumą narodu i nauki rosyjskiej” niejeden znakomity Polak zyskiwał za jednym zamachem wspaniałe warunki życiowe, powszechne uszanowanie, majątek i władzę. A jeśli jeszcze przy tej czy innej okazji z mniejszą czy większą szczerością napomknął o swym rzekomo „czysto rosyjskim” pochodzeniu i (zazwyczaj szczerym) oddaniu Rosji – miał sam, jak i jego rodzina, przed sobą otwarte wszystkie drogi. Często w takich przypadkach – w myśl działania psychologicznego prawa „wyrównania postaw” – następowała daleko posunięta samoidentyfikacja takich Polaków z interesami rosyjskimi, z Imperium Rosyjskim, co, swoją koleją, potęgowało uczucie bezpieczeństwa, znaczenia i pozytywnej samooceny poprzez współuczestnictwo w życiu i rozwoju wielkiego mocarstwa. Proces ten realizował się w środowisku patriotycznym rosyjskim, wśród konkretnych żywych ludzi, często osobiście nader sympatycznych, a to tworzyło system wzajemnej lojalności, pewnych uwarunkowań i wartości, których nie powinno się ignorować. Przywiązywało to Polaków jeszcze bardziej do ich rosyjskiego otoczenia. „Osoba jest przedmiotem pozytywnego wartościowania ze strony swego kręgu, ponieważ jego uczestnicy są przekonani, że potrzebują jej współpracy do urzeczywistnienia pewnych dążeń związanych z owymi wartościami. (...) Z drugiej strony jest oczywiste, że jednostka nie może odgrywać roli bez współpracy swego kręgu, chociaż nie musi to być współpraca każdej poszczególnej jednostki należącej do danego kręgu. (...) Jeśli jej krąg społeczny, jej „jaźń” musi w przekonaniu jego członków mieć pewne własności fizyczne i duchowe, nie mieć natomiast innych”. (F. Znaniecki).
Podstawową, bezwzględnie mającą być ostentacyjnie deklarowaną cechą w Rosji carskiej, w jej kręgach elitarnych, musiał być patriotyzm wielkorosyjski, w przypadku osób pochodzenia polskiego – najlepiej o posmaczku antypolskim, z elementami odcinania się od swych korzeni. Niekiedy tylko godzono się na przemilczanie tych spraw, ale pilnie uważano, by nie nastąpiły jakiekolwiek „deklaracje” propolskie, które zresztą pociągnęłyby za sobą natychmiastowe poważne konsekwencje...
Niekiedy Polak taki był już stracony dla polskości. Ale nie dla ludzkości. Gdyż wielka Rosja zapewniała mu przez swój gigantyczny potencjał materialny względnie dobre warunki badań naukowych, wnoszenie godnego wkładu do ogólnoludzkiej skarbnicy wiedzy, technologii, kultury.
Od ponad stu lat Tomasz Augustynowicz uchodzi w nauce rosyjskiej nie tylko za jednego z pierwszych, ale i za jednego z najbardziej wybitnych i zasłużonych badaczy przyrody Jakucji i Sachalinu... Nazwisko Augustynowicza nadano m.in. gatunkowi turzycy (Carex Augustynowiczi Meinh).
Po przejściu na emeryturę wybitny uczony wrócił na ziemię ojczystą, zamieszkał w Święcianach na Wileńszczyźnie. Zmarł tutaj w jesieni 1891 roku.

Birula – Białynicki



Białyniccy – Birulowie lub inaczej Birulowie – Białyniccy to jedna z najstarszych i najsłynniejszych rodzin szlacheckich byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego. Pieczętowali się herbem własnym, zwanym z reguły „Birula”, ale też „Białynia”. Nazwisko wzięli widocznie od miejscowości Białynicze, położonej w samym sercu Białorusi, zacnego i pracowitego kraju, zwanego przez Benedykta Dybowskiego „Białolechią”, a przez Sokrata Janowicza „Dobrorusią”. (Jest to bodaj jedyny w Europie kraj, który nikogo nigdy nie napadał, nikogo nie chciał podbić ani zniewolić, który nikogo nie nienawidzi i przez nikogo nie jest znienawidzony). Białynicze i dziś leżą na lewym brzegu rzeki Druci (prawego dopływu Dniepru); niegdyś były własnością panów Białynickich, następnie Sapiehów, Ogińskich, Radziwiłłów, Wittgensteinów. Tę miejscowość zwano w dawnych czasach „Białoruską Częstochową” ze względu na słynący cudami obraz Matki Boskiej Białynickiej w tutejszym kościele ojców Karmelitów.
„Polska encyklopedia szlachecka”(Warszawa 1936, t. 4, s. 178) podaje o tej rodzinie krótko: „Białynicki herbu Birula, 1600, Białynicze, województwo mohylewskie”. P. Małachowski także tylko krótko zaznacza, że Birulowie mieszkali w województwie witebskim. Była to jednak rodzina potężna i utalentowana.
W zbiorach Narodowego Archiwum Historycznego Białorusi w Mińsku znajdują się obszerne materiały, dotyczące dziejów rodu Białynickich – Birulów (f. 319, z. 2, nr 152, s. 1-638). Przechowuje się tu m.in. list ugodowy z października 1789 roku, w którym czytamy: „My, Stefan, oyciec, a Jan, syn, Birulowie czyniemy wiadomo tym naszym ugodliwym dokumentem w tem: Iż co ja Jan Birula, będąc skrzywdzonym przez oyca moiego Stefana w nieoddaniu mnie spadku matczynego, rozpocząłem proces. Lecz gdy dziś między nami stanęła ugoda, przeto ja takowy proces umarzam. Ja zaś, Stefan Birula obowiązuję się wypłacić niewdzięcznemu synowi mojemy w przeciągu jednego roku złotych polskich dwa tysiące z tem, że już wspomniony syn mój Jan żadnego ode mnie sukcessu spodziewać się nie powinien, gdyż wydziedziczając go y usuwając od wszelkiego mojego funduszu, zastrzegam, że w żadnym zapisie y dokumencie onego jako niewdzięcznego syna nie wspomnę. I na to stanowiąc ten nasz ugodliwy dokument ony własnoręcznie podpisujemy. Dan w Oszmianie dnia 16 oktobra 1789 roku” (s. 70).
Według heraldyków polskich herb tego rodu, Białynia, pochodzi z 1332 roku. Wówczas to, za czasów Władysława Łokietka, pewien pan mazowiecki wybrał się z wojskiem na Krzyżaków. Jeden z jego rycerzy wymajstrował tymczasem trzy wymyślne strzały, wydrążone wewnątrz, tak iż można w nich było ogień utaić. Wtem posępna noc posłużyła do fortelu. Pod jej przykryciem rycerz ów puścił do namiotów krzyżackich zapalone strzały, które sprawiły pożar. Znienacka Polacy uderzyli na Niemców, a ci przerażeni, w płonących szatach nie potrafili stawić oporu. Wielu wyginęło, reszta poszła w rozsypkę. Działo się to pode wsią Białynią. Kazał więc król nadać owemu młodemu rycerzowi nowy herb, który też od wsi nazwany został. Ponieważ jednak miał bohater własny herb Jastrzębiec (podkowa z krzyżykiem) dodano mu dla wyróżnienia i uwiecznienia czynu strzałę, skierowaną wzwyż.
Semen Birula, rozmistrz kozacki, w 1567 roku walczył pod Hrehorym Chodkiewiczem przeciwko Moskwie („Archiwum Książąt Sanguszków”, t. 7, s. 140, 148, 247, 282). W styczniu roku 1595 jako świadek na sądzie występuje Hawryło Semenowicz Birula, „człowiek dobry, szlachcic”, który uczestniczył w zbadaniu nocnego napadu ziemianina Wasyla Łuskiny na dom mieszczanina witebskiego Ułasa Doroszkiewicza. W tymże roku wspominany jest krewny jego Daniel Birula, woźny województwa witebskiego. Sąsiadami Białynickich byli m.in. magnaci Żylińscy, Kisielowie, Pyszniccy…
Z 1600 roku zachował się zapis poświadczający kupno przez Daniela Birulę, ziemianina województwa witebskiego, placu i domu w Witebsku od byłej sędziny grodzkiej Tomiły Stefanowny Łuskinianki („Istoriko-juridiczeskije materiały”…, t. 31, s. 90). Zachował się dokument z 1601 roku, w którym Gabryel Kokszyński, ziemianin hospodarski województwa witebskiego, „wyznawał i czynił jawno sim moim listemdobrowolnie wyznanym”, że pożyczył 66 kop groszy litewskich od Hanny Birulanki, „poślubionej małżonki mojej w stan święty małżeński” – jak to określa sam („Istoriko-juridiczeskije materiały”…, t. 31, cz. 2, s. 85–87).
To, że mąż zobowiązywał się w ciągu roku zwrócić ten dług żonie, a świadkami w urzędzie byli ludzie obcy (Semen Pysznicki, Jan Bujewski), a i sam nader uniżony ton listu poręczycielskiego, nie świadczą raczej ani o zgodzie tego stadła, ani o równouprawnionej sytuacji męża w nim. Po jakimś czasie zresztą, na mocy tej umowy, majątek Kokszyno przeszedł na własność Hanny Birulanki, której mąż nie potrafił zwrócić długu na czas. W 1623 roku Samuel Birula był właścicielem Zajezierza na Witebszczyźnie. „Proszony oczewisto pieczętarz Jan Birula” 5 kwietnia 1624 roku poświadczył w Witebsku darowiznę mieszczanina Mikołaja Sukowatika na Cerkiew Preczystienską w tymże mieście („Archeograficzeskij Sbornik Dokumientow”, t. 3, s. 95). Od 1630 roku Birulowie posiadali sioło Horbaczewo, które Janowi Białynickiemu przekazał wojewoda Mikołaj Kisiel („Istoriko-juridiczeskije materiały”…, t. 23, s. 484-485). Jan Birula Białynicki został w 1634 roku wojewodą witebskim; wiadomo, że miał syna Jakuba. W 1635 figuruje w księgach grodzkich witebskich Jan Białynicki Birula i żona jego Halka z Bielskich, kupujący majątek Wojlewo od rodziny Wojlewiczów.
Z 1640 roku zachował się testament Maryny Pysznickiej Danielowej Birulinej, w którym wymienia ona jako swych spadkobierców m.in. swe córki Bohdanę Uciechowską i Marynę Kunicką oraz trzy wnuczki: Hannę Pogorzelską oraz Helenę i Bogumiłę Birulanki. Figurują tu też dwaj wnuczkowie płci męskiej Jakub Birula i Sylwester Pogorzelski, dwie siostry umierającej, panie Kosteniewska i Swirszczewska oraz synowie jej Łukasz i Grzegorz („Istoriko-juridiczeskije materiały”…, t. 26, s. 106-112). Siedmiu braci Białynickich po zdobyciu Witebska w 1654 roku przez wojska moskiewskie więzionych było w Kazaniu. Sto lat wcześniej kroniki donosiły zresztą, że Birula z Kozakami witebskimi spalił wiele włości moskiewskich, w tym Uświat i Wieliż.
Rycerze polscy (m.in. Jan Niewiarowski, Bohdan Ratomski, Jan Kirkor, Gabryel Białynicki Birula, Jan Bohomolec), którzy bronili twierdzy Bychów, tak nieco później opisywali szturm tego miasta: „W roku 1659 przez Iliniczową y Szulcową y towarzyszy ich zdradę w tę fortecę Bychów to woysko Cara jegomości wpadszy, ludzi wszystkich w tey osadzie będących wysiekło. Pod czas tego wysieczenia y wzięcia tey fortecy… szlachty niemało żywcem wziowszy, potym okrutnie tirańsko zamordowano… Majętność, cokolwiek jeno było, wszytko pobrano y poszarpano”… Kilkadziesiąt osób, łącznie z powyżej wymienionymi, zapędzono do Moskwy i przez długie lata męczono po więzieniach („Akty izdawajemyje”…, t. 34, s. 308–309).
26 stycznia 1664 roku do ksiąg grodzkich brzeskich wpisano kopię interesującego dokumentu, który przytaczamy tu w obszernych fragmentach: „My urzędnicy, szlachta y obywatele woiewództwa Witebskiego, w więzieniu w ziemi Moskiewskiey będące, czyniemy wiadomo, iż żydzi zamków y miasta Witebskiego z żonami y dziećmi przez Wasila Piotrowicza Szeremieciowa – boiarzyna y woiewodę Moskiewskiego y woysko osudarskie Moskiewskie, w Witebsku do więzienia wzięci, do ziemi Moskiewskiey zesłani, będąc pierwiey w Wielkim Nowogrodzie, w tey Moskiewskiey ziemi, w turmie ciemney za wielką strażą, przez niedziel kilka, w wielkiey nędzy y utrapieniu siedzieli, którym żadnego od osudara karmu, tak iako y nam nie dawano, a takim ciężkim więzieniem trapiono; gdzie ich nie mało tam w Nowogrodzie, tak y w drodze z tey wielkiey nędzy y utrapienia do kilkadziesiąt pomarło y pomarzło. A potem iako na szlachtę iednych ze Pskowa, drugich z Wielkiego Nowogroda, kędyśmy w więzieniu byli, na insze mieysca y horody Moskiewskie prowadzono. Tedy y przerzeczonych żydów Witebskich z żonami y dziećmi ich także po różnych Moskiewskich horodach, z ukazu osudarskiego, wożono y więzieniem trapiono. A zatem do Kazani zaprowadziwszy, w więzieniu czas niemały trzymano y do tego czasu trzymaią, gdzie żaden z tych przerzeczonych żydów, lubo srogie od Moskwy przymuszenia, różną groźbą y musem na krzczenie nawracani y przymuszani bywali. Jednak iako wierniiego królewskiey mości, pananaszego miłościwego, poddani y miłuiący państwo, bo iego królewskiej mości y rzecz-pospolitey naszey zwodzić się nie dali, oczekiwaiąc miłosierdzia Bożego, a z łaski i.k. mości y rzeczy-pospolitey, iż z tego więzienia moskiewskiego wyswobodzeni zostaną. A w Witebsku mieszkaiąc y będąc, wszelakie ciężary tak przed oblężeniem iako y po oblężeniu przez woysko nieprzyiacielskie moskiewskie zamków miasta Witebskiego, w którym niedziel czternaście trwaliśmy y z nami zarówno ponosili y pociągali, to iest, koło kopców zamku Witebskiego niżniego ku muru staremu opadłemu… pierwiey szesnaście sążni ostrogiem obwiedli, a potem w oblężenie, widząc gwałt y potrzebę tego, sążni trzydzieścia quatery izbicami y obłamkami tamże wedle zamku niżniego opadłego y wedle bramy żydowskiey zarobili swym własnym kosztem y drzewem, y bramę, nazwaną żydowską, budynkiem dobrym opatrzyli y obwarowali. Y także swym kosztem oniż żydzi w teyże kwaterze potaiemnik dla brania wody, w ciężkim y wielkim oblężeniu będąc, do rzeki Dźwiny uczynili… Y w samym mieście Witebskim, iako my szlachta podczas tego ciężkiego oblężenia parkan budowali y ziemią osypywali, tak y oni żydzi także budować y ziemią osypywać pomagali…
Przerzeczeni żydzi straż odprawowali ustawicznie, y każdy z nich rynsztunek y strzelbę swoią do obrony, iako też y prochi, nie potrzebuiąc za onych, u siebie mieli y na kwaterze swey, nie żałuiąc zdrowia, przeciwko temu nieprzyiacielowi broniąc się stawali, bronili y te woysko nieprzyiacielskie w szturmach odstrzeliwali… Domów też swoich budownych, które rozbierano y inszego budynku y drzewa podczas oblężenia na potrzebę zamkową y miescką do budowania, powarowania bram, wież y sztakietów y na insze budynki s potrzeby rozbierać pozwalali y dawali y we wszystkim dobrze y przystoynie stawili się y pomocni byli…
Szeremieciow… wszytkie maiętności nasze, co tylko przy nas w Witebsku było, od nas, także y od nich żydów na osudara pobrać kazał, gdzie u nich żydów w gotowych pieniądzach, złocie, śrebrze, kleynotach, perłach, szaciech, cynie, miedzi, ochędostwie, sprzęciech domowych y dostatkach szkolnych (t.j. świątynnych – J.C.)… pobrano y poszarpano więcey niż na sto tysięcy złotych polskich…
A to wszytko zabrawszy y nas samych y ich, żydów, do więzienia pobrawszy do ziemi Moskiewskiey zasłano, gdzieśmy y teraz w tem więzieniu iesteśmy, a iako my sami, tak y ci wszyscy żydzi do wielkiego ubóstwa, nędzy y straty przyszliśmy, będąc w tem więzieniu y utrapieniu moskiewskiem. Które to nasze testimonium, za potrzebowaniem y żądaniem pomienionych żydów z podpisami rąk naszych, im daiemy. Działo się w Kazani, w więzieniu będąc w ziemi Moskiewskiey, roku Pańskiego tysiąc sześćset piędziesiąt piątego”.
Wśród 39 podpisów znakomitych rycerzy, na pierwszym miejscu znajduje się należący do Kazimierza Strawińskiego, podkomorzego starodubowskiego, podwojewody. Następnie „rękę przyłożyli”: Jerzy Krzysztof Możeyko, kapitan jego królewskiej mości; Hrehory Żaba, rotmistrz; Piotr Kazimierz Eysimont („będąc tegowiadom dobrze podpisuię się”); Andryan Hrebnicki, kwatermistrz witebski; Hrehory Birula („ręką swą”); Mikołay Kundzicz Poczobut; Teodor Białynicki; Samuel Czaplic; Bohomolec Dmitr; Marcin Rogowski; Leon Białynicki Birula („Akty izdawajemyje”…, t. 5, s. 173-176).
Podczas ostrego zagrożenia swego bytu Żydzi pilnie współdziałali z władzami polskimi, jak tylko jednak niebezpieczeństwo mijało, natychmiast uchylali się od jakichkolwiek świadczeń na rzecz państwa. Gdy zaś władze lokalne próbowały zmusić ich do udziału w ogólnych pracach, udawali się ze skargami do hetmanów, książąt i królów z prezentami, a ci wydawali odpowiednie dyspozycje, stawiające Żydów w sytuacji uprzywilejowanej. Oto np. list Michała Kazimierza Radziwiłła, podkanclerza Wielkiego Księstwa Litwy z 2 września 1669 roku do oficera, kierującego pracami fortyfikacyjnymi w Brześciu: „Mości panie oberszterleytnancie iego królewskiey mości Stancel! Ponieważ teraźnieysze o tatarach y kozakach zaszłe ustały trwogi, a zatem insza ordynansów iuż być musi dispozicia; tedy odebrawszy od żydów Brzeskich doniesioną kwerymonią y prośbę, żeby nie byli żadnymi aggravovani exactiami, ani pociąganiem do restauratii zamku przeciwko iego kr. mości uniwersałowi y imści pana hetmana starszego, kolegi mego, wyraźnemu ordynansowi depaktowani: mieć chcę y z władzy mey serio upominam w.m. panu, żeby ci żydzi Brzescy we wszelakim zostawali pokoiu, żadnymi onych exactiami nie aggrawuiąc, ani do naprawy wałów, ale we wszystkim ich zachowuiąc…; inaczey by w.m. pan ściśle za to odpowiadać musiał…” („Akty izdawajemyje”…, t. 5, s. 192).
W roku 1662 podczas walk na Białej Rusi wojska moskiewskie wzięły do niewoli pewną liczbę dygnitarzy, urzędników i rycerzy zarówno Korony Polskiej, jak i Wielkiego Księstwa Litewskiego. Archiwalia wspominają o takich osobach, jak Hieronim Pac, wojewoda trocki, oficerowie Jan Zniewiarowski, Wojciech Kazimierz Świencicki, Dadzibóg Stabrowski, Jakub Stanisław Chlewiński, Piotr Talmunt, Marcin Swirski, Wojciech Swinarski, Stanisław Aleksandrowicz, Aleksander Tur, Stanisław Mogilnicki, Wojciech Kobyliński, Michał Grzybowski, Karol Masalski, Kazimierz Janowski, Jan Suchorski, Bohdan Ratowski, Jan Kazimierz Skirmont, Marcjan Kozubowski, Mikołaj Łoweyko, Jan Kamieński, Mikołaj Żyrkiewicz, Krzysztof Wołowski, Paweł Wereszczaka, Michał Dworecki, Jan Kirkor, Aleksander i Jan Bohomolec, Jan Grabowski, Michał Łuckiewicz, Gabryel Bialinicki Birula, Jakób Pohoski, Hrehory Felicjan Lietecki, Walerian Ciechanowiecki („Istoriko-juridiczeskije materiały”…, t. 17, s. 216).

W roku 1676 Gabryel Birula pełnił funkcję pisarza grodzkiego witebskiego. Lew, Heliasz, Hrehory, Gabryel, Andrzej i Teodor Białyniccy Birulowie, zostali w 1677 roku wciągnięci przez sejm warszawski na listę osób od ponad 20 lat przebywających w niewoli moskiewskiej („Volumina Legum”, t. 5, s. 261).
W uchwale sejmiku witebskiego z roku 1707 wśród 12 sędziów kapturowych wymieniony został także „jegomość pan Michał Birula Białynicki, łowczy witebski” („Istoriko-juridiczeskije materiały”…, t. 13, s. 176).
We wrześniu 1708 roku do ksiąg grodzkich witebskich wniesiona została następująca skarga: „Solenną y żałosną czynili manifestatią jmć pan Michał Antoni Białynicki Birula, łowczy woiewództwa Witebskiego, y jmć pani Anastasia Krzeczetowska, sędzina Witebska, Michałowa Białynicka Birulina, łowczyna Witebska, małżąkowie, o to y w ten sposób: Gdy w roku 1708, nayjaśnieyszy król Szwedzki ciągnoł z woyskiem swym przez Koronę Polską y wielkie xstwo Littewskie, czyniąc nieznośną desolatio obywatelom Korony Polskiey y w-o x-a Litto, nawet nie przebaczaiąc świątyniom Boskim, do państwa Nayjaśnieyszego Cara JmściMoskiewskiego, gdzie jenerał Szwedzki, Kanifer zwany, wpadszy od Mohilewa do miasta Witebska, różne usiłował contributie na woyska Szwedzkie wybierać y wybierałł; e converso, commenderowany z woyska Cara Jmści Moskiewskiego nieiakiś kapitan Sołowowow y maior Szyszkin, w pięciuset Kozaków, Kałmuków koni, roku tegoż wysz pisanego, msca Septembra dnia 27, z południa, a nazaiutrz rano, d. 28, w wilią Ś-go Michała, Święta Rzymskiego, nie daiąc nikomu frysztu nad godzin dwie do salwowania się z ognia, całe miasto Witebskie z przedmieściami, zamkami Niżnim y Wyżnim, excepto Słobody Zadunawskiey, wypalili, wyrabowali, nietylko splendor wszelki odbieraiąc, lecz do ciała samego obnażaiąc, bez żadnego miłosierdzia ogołocili. Tamże świątynie Boskie Rzymskie, Greckie, klasztory, pałace, dwory pańskie, szlacheckie, mieyskie wyrabowali, popalili. Splendory kościelne, cerkiewne, deposita pańskie, szlacheckie, mieyskie zrabowali; towary różne, pieńki, siemia lniane, konopie, zboża różne, popioły, smelcugi, potasze popalili. Owo zgoła w proch y popiół obrócili całe miasto; lud wszelki y pospólstwo do lasów zaledwo uciekli, bo wiele zmęczonych rozgromili. Pod czas którey conflagraty y rąbaniny, manifestuiącym jchmćm, w spaleniu szpichlerzów na Podwiniu y Uzhoriu z pieńką, ze zbożem, także dworku samego, w zamku Niżnim Witebskim będącego, z spichlerzami, w nich z depositem skrzyń, ochędostwa, zbóż, miodów, victualij różnych, cyny, miedzi, sprzętu różnego,… letko rachuiąc, uczynili szkody na złł. Polskich czterdzieście tysięcy. Nie dość tego; po takowey conflagracie y rąbaninie, powracaiąc z Witebskich popiołów, a różne dwory szlacheckie po woiewództwie rabuiąc y paląc, na dniu 30 msca y roku tegoż, poiechawszy rano do maiętności y dworu tychże ichmcw manifestuiących, nazwanego Zaozierza, w Witebskim w-wie leżącego, tamże iako sam dwór, skarbce, szpichlerze, folwarki, staynie, obory,gumno, ordyny z evescentią wszelką, a naprzód skrzynie roscinawszy, kleynoty, perły, złoto, srebro, ochendostwo, cynę, miedź et idque stado dworne, cugi y chłopskich koni zabrawszy a na własne konie y wozy manifestuiących złożywszy się, sklepy, lodownie odbiiaiąc, trunki różne wypiiaiąc, rozstaczaiąc, nawet pszczoły w ulach leżnich y stoiakach powydzierawszy, porozcinawszy; osobliwie sprawy starożytne wszelkie, przywileie różne, ante unionem od xiążąt ichmcw, potym od nayiaśnieyszych królów nadawane, corroborowane, domowi ichmcw pp. Białynickich Birulów y na różne fortuny ichmcw służące, oraz zapisy recognite, listy dzielcze, obodnicy, inwentarze, intromissie na różne fortuny, w Witebskim w-wie będące, zdawna y na ten czas służące, mianowicie na Ockowo, Wydrece, Zaozierze y Zaczernicze, równie po drogach y na mieyscu rozrzucali, szarpali, częścią na ładunki brali y zabrali, a Bóg wie, jeśli komu, pod czas takowego nieszczęśliwego rabunku y rozrzucania przez tychże woyska Moskiewskiego ludzi, zapalaczów, rabowników, takowych dokumentów nie dostało. Gdzie, po takowym rabunku, jako się namieniło,dwór ze wszystkim funditus wypalili y równie popioły szczególnie zostawiwszy, naostatek w maiętności Zaczerniczu tychże manifestuiących ichmcw wieś, nazwaną Stodoliszcze, wyrabowali y wypalili, zabrawszy konie temuż y w tey wsi poddaństwu… Przez którą to powtórną conflagratę, rabaninę wszelkiego splendoru… manifestantes ponoszą, letko kładąc, szkody na złł. Polskich ośmdziesiąt tysięcy, krom straty dokumentów. Dla czego, aby mianowicie przez stratę dokumentów, spraw starożytnych, dalszey jakowey uymy y szkody w fortunach swych będących, nie ponosili, conformuiąc się do prawa pospolitego, statutu w-o x-a Litto, takową swoią cięszką desolatią, krzywdę y szkodę u xiąg grodu w-a Wittbo, płaczliwie opowiedziawszy, żądali, aby ten manifest, z salvą przypomnienia do melioratij y ingrossatij dalszych ruin a reguirowania przezyskania dokumentów y szkód dalszych był ad akta tegoż grodu w-a Witebskiego wpisany. Co iestt przyięto a zapisano…” („Istoriko-juridiczeskije materiały”, t. 18, s. 191–194).
Była to jedna z wielu podobnych skarg, wpisanych do ksiąg gordzkich Witebska w tym okresie.
W roku 1712 wymienia się w wileńskich zapisach archiwalnych imię Michała Antoniego Biruli, łowczego i pisarza grodzkiego województwa witebskiego, właściciela dóbr Wschowa, Zajezierze, Służba–Starcowska. W odnośnym dokumencie hetman wielki Wielkiego Księstwa Litewskiego Ludwik Pociej nakazuje porucznikowi krakowskiego Pułku Petyhorskiego natychmiastowe wycofanie się z wyżej wymienionych dóbr dziedzicznych oraz zwrócił już ściągnięte podatki, gdyż dobra dziedziczne nie podlegają tego typu „repartitiom” („Istoriko-juridiczeskije materiały”, t. 19, s. 420-421).
Birulowie – Białyniccy spokrewnieni byli z rodzinami bogatymi i wpływowymi na kresach Rzeczypospolitej. Widać to, na przykład, ze słów pewnego testamentu z 1712 roku: „W imię Boga Oyca, y Syna, y Ducha Świętego, w Tróycy jedynego, stań się ku wieczney czci y chwale Jego, nigdy nieskończoney. Amen. Kiedy generalny wyrok Boski każdemu człowiekowi, na ten świat rodzącemu się, nie determinowawszy śmierci y zeyściu iego pewnego czasu, dnia, ani godziny, śmiercią umrzeć decydowałł, przeto y ia, Antoni Krzeczetowski, skarbnik y rotmistrz w-wa Witebskiego, maiąc podledz temuż dekretowi przedwiecznego Boga y będąc na zdrowiu ciała moiego y sił moich osłabionym, na rozumie y umyśle iednak moim będąc dobrze, doskonale zdrowym, nim mnie przyidzie dekret Boski uniwersalną ludzką pełnić śmiercią, takową życia moiego y fortuny, od Majestatu Boskiego mnie do życia moiego powierzoney, czynię formalną dispositią… (…)
A ciało moie grzeszne, iako z ziemi wzięte iest, ziemi oddaię y aby było lokowane w kościele xięży Jesuitów Witebskich, których o przyięcie, a o staranie w lokowaniu Waleriana Palemona Borka, podczaszego Inflanskiego, Michała Antoniego Białynickiego Birulę, łowczego y pisarza grodzkiego w-wa Witebskiego, y ichmościów pań małżonek Heleny Krzeczetowskiey Borkowey, Anastazyi Krzeczetowskiey Biruliney, sióstr moich rodzonych, pokornie upraszam. Na który obrządek pobożny, chrześciański lokowania ciała moiego grzesznego bez żadney pompy świeckiey, ieno, na poratowanie duszy mey grzeszney przed Majestatem Boskim, przy zgromadzeniu kapłanów y celebracji przez ich ofiar świętych, aby było wypłacono z szkatuły mey złotych polskich tysiąc ieden Jesuitom Witebskim…”.
Wśród dziedziców pana Krzeczetowskiego, jego krewnych, a więc i powinowatych Birulów, wymienia się Helenę Garlińską, chorążankę smoleńską, Albrychta Rabieya, podsędka orszańskiego i innych, którzy otrzymali w spadku dziesiątki tysięcy złotych polskich. Tysiące talarów idą na wspomożenie kościołów i klasztorów katolickich. A liczni przyjaciele skarbnika i rotmistrza w-wa witebskiego (wśród których figurują takie nazwiska, jak Jędrzejewski, Stachórski, Cieszyński, Święcicki, Gardecki, Brzeziński itp.) otrzymują bądź to „kontusz karmazynowy yżupan atłasowy”, bądź to „kontusz szkarłatny, żupan biały kartunowy y jubkę podróżną, korsakami podszytą”, aby każdemu sprawiona była jakaś przyjemność „na odchodnym” pana Krzeczetowskiego. Wśród trzech świadków, podpisujących ten dokument znalazł się też Piotr Białynicki Birula, leśniczy witebski („Istoriko-juridiczeskije materiały”, t. 20, s. 195-207).
3 kwietnia 1717 roku Stefan Antoni Białynicki Birula pisał w testamencie, którego odpis przechowywał się w magistracie witebskim: „Ciało zaś moie grzeszne iako z ziemi wzięte, tak ziemi oddane y w cerkwi naszey Wydreyskiey, przy rodzicach y antenatach moich, porządkiem y obrzędem chrześciańskim katolickim, bez żadneyświata tego pompy, ieno iak z naywiększym zgromadzeniem kapłanów tak rzymskiey, iako y uniiackiey religiey, z offiarami mszy świętych, bez przewłoki żadney, zaraz po śmierci moiey, przez naymilszą małżąkę moią, jeymość panią Maryannę Rymszankę… pochowane być ma. Na co wszystko, tak na msze święte, iako y na ubogie, 300 złł. pol., a na dzwonienie do kościołów y cerkwi Witebskich 10 talarów bitych naznaczam” (cyt. wydanie, t. 24, s. 477).
I zacytujmy jeszcze jeden dokument archiwalny związany z imieniem tego zacnego rodu: „Roku tegoż 1750, dnia 10 Septembra, panna Helena Birulanka z Zaścianku Rusakowicz, gdy przed zachodem słońca pod czas żniwa z pola powracając do domu, kęsem chleba posilić się chciała, ledwo tylko ów kęs chleba do ust przyniosła, w tym punkcie ciężkim paraliżem ruszona została, tak dalece, że twarz cała skrzywiona, gęba, nos, oczy, usta y uszy daleko na bok wywrócone były, iż się ludzkiemu oku straszliwym widokiem y dziwowiskiem stała. W tym utrapieniu zostając, gdy do poratowania siebie innego sposobu nie widziała, pod protekcyą Matki Boskiey (Świerzneńskiey) w tym Obrazie Cudami słynącey udała się y pożądany swey prośby skutek wnetże odniosła, bo natychmiast twarz cała jako tako się naprawiła, toż dopiero gdy mogła się wyspowiadać, po uczynioney Świętej Spowiedzi y przyjęciu Nayświętszey Komunii, do swojey należytey przyszła perfekcyi. Które łaski Boskie przy tym Cudownym Obrazie dziejące się wraz z tą panną cały pomieniony Zaścianek jako pod przysięgą wyznał, tak ona tego dobrodzieystwa Panny Nayświętszey sobie wyświadczonego o napisanie usilnie upraszała” (Cyt. wg „A Reprint of the 1754 Nieśwież Edition of Pełnia piękniey jak księżyc, łask promieniami światu przyświecająca”, Ed. by Maciej Siekierski, Berkeley, California 1985, s. 106-107).
Jeśli chodzi o wiek XIX, to „Księga Szlachty”klasy drugiej powiatu oszmiańskiego z roku 1844 wymienia między innymi Jerzego Szymona Józefa Birulę i jego żonę Florentynę z Krupskich, właścicieli części majątku Narbutowszczyzny z trzema chłopami poddanymi (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 7, nr 427, s. 5; f. 391, z. 8, nr 86(1), s. 37). „Spis Ziemian Mińskiej Guberni” (Mińsk 1889, s. 5) wskazuje, że Józef Dominik Birula Białynicki był właścicielem majątku Brzozowa Lada powiatu mińskiego.
Z tej rodziny pochodziło kilku znakomitych twórców kultury i nauki w Polsce, Rosji, Białorusi, Ukrainie.



Aleksy Birula – Białynicki



Przyszedł na świat 24 października 1864 roku w miejscowości Bobków powiatu orszańskiego na Białorusi, jako syn Andrzeja Biruli – Białynickiego. Jego matka wywodziła się z utalentowanego rosyjskiego rodu szlacheckiego Polenowów (słynny artysta malarz W. Polenow, wybitny neurochirurg A. Polenow, znany prawoznawca A. Polenow i in.).
Aleksy Birula Białynicki ukończył gimnazjum w mieście Wiaźmie, później zaś wydział przyrodniczy Uniwersytetu Petersburskiego. Jeszcze będąc studentem zafascynował się i poświęcił zbieractwu oraz systematyzowaniu okazów flory i fauny. Od 1893 roku i przez dalsze czterdzieści cztery lata pracował w Muzeum Zoologicznym na Wyspie Wasiljewskiej w Petersburgu. Jedną z najbardziej jaskrawych stron w karierze naukowej Aleksego Biruli – Białynickiego stanowił udział w wyprawie polarnej na statku „Zaria” pod dowództwem barona Edwarda Tolla. Jak wiadomo, ekspedycja rozpoczęła się 8 lipca 1900 roku i zmierzała ku Wyspom Nowosyberyjskim, leżącym na północ od Jakucji.
Potężne zwały lodu zatarasowały jednak w jesieni dalszą drogę i załoga „Zari” była zmuszona zimować w Zalewie Tajmyrskim. Brakowało żywności, szczególnie warzyw i owoców, co spowodowało, że niektórzy członkowie załogi, w tym Birula – Białynicki, zapadli na szkorbut. Przyszło więc za tę wyprawę już na jej początku zapłacić stratą kilku zębów. A jednak uczony nie zasypywał gruszek w popiele, poświęcał cały czas gromadzeniu zbiorów botanicznych, codziennie niemal w trzaskający mróz robiąc wyprawy do tundry i zbierając tu okazy, co prawda skąpej, lecz wówczas nie opisanej jeszcze przez naukę roślinności. Nasz rodak był właśnie pierwszym uczonym, który opisał i usystematyzował florę polarną tej części kontynentu azjatyckiego.
„Zaria” tkwiła w lodach Arktyki przez jedenaście miesięcy, zanim mogła wyruszyć w dalszą drogę. Ale po paru miesiącach statek ponownie utkwił w zatorach. Podczas tego wymuszonego postoju A. Birula – Białynicki przeprowadził 76 badań fauny Oceanu Północnego i odkrył szereg nowych jej gatunków.
Od 11 maja 1902 roku A. Birula – Białynicki badał na lądzie florę i faunę Wysp Nowosyberyjskich, dokonując dużej liczby odkryć nowych gatunków roślin i ptaków (opisał m.in. jako pierwszy w nauce światowej różową czajkę polarną). 26 sierpnia 1902 roku „Zaria” ukazała się na horyzoncie Wysp Nowosybirskich. A Birula – Białynicki rozpaczliwie machał czapką, by dać o sobie znać, załoga jednak go nie zauważyła i parowiec niebawem znikł za linią widnokręgu. Uczony i trzech jego przewodników było zmuszonych budować domek z lodu i zbierać zapasy na długą polarną zimę, m.in. polując na renifery, soląc, susząc i zamrażając ich mięso.
Przetrwać jednak całej zimy w takiej izolacji podróżnicy nie mogli. Na początku grudnia wyruszyli więc w kierunku przylądka Święty Nos, skąd 28 grudnia przybyli do sioła Kazaczje, gdzie się dowiedzieli m.in. o zaginięciu Edwarda Tolla i części jego załogi. Dwie wyprawy ratownicze, zorganizowane przez Petersburską Akademię Nauk, nic nie wskórały. Widocznie Edward Toll i jego towarzysze utonęli, gdy po cienkim lodzie zmierzali ze statku ku lądowi.
A. Birula – Białynicki wrócił do Petersburga na początku 1903 roku i zajął się szczegółowym opracowywaniem zgromadzonych przez siebie przebogatych zbiorów florystycznych i faunistycznych. Wyniki systematyki publikował i został niebawem uznany za jednego z czołowych przyrodników świata. W obliczu zasług nadano mu członkostwo pięciu towarzystw naukowych.
W 1917 roku ukazały się jego książki (ilustrowane osobiście przez autora sugestywnymi rysunkami): „Czlenistobriuchije i paukoobraznyje Kawkazskogo Kraja”, „Skorpiony”, „Falangi”. W tej drugiej publikacji znajdujemy wiele bardzo interesujących informacji naukowych o świecie pajęczaków. Jak wiadomo, skorpiony (Scorpiones) są zwierzętami napawającymi ludzi przerażeniem ze względu na możliwość niebezpiecznego „ukąszenia”. Należą do gromady pajęczaków (Arachnida), bliscy krewni pająków i roztoczy. Dotychczas opisano ok. 1200 gatunków skorpionów, zamieszkujących głównie tropiki i inne cieple regiony. Należą do nich największe pajęczaki, gdyż skorpion cesarski z Gwinei osiąga 180 mm długości, najmniejszy skorpion zaś mierzy tylko 13 mm.
Skorpiony mają cztery pary odnóży krocznych oraz parę nogogłaszczków (pedipalpi) zakończonych dużymi szczypcami z przodu ciała. Nogogłaszczki są wspólne wszystkim pajęczakom, ale zakończenie w postaci szczypców oprócz skorpionów mają jedynie zaleszczotki i spawęki. Skorpion chwyta szczypcami zdobycz. Inną cechą odróżniającą skorpiony w gromadzie jest nożycowata budowa delikatnych szczękoczółków (chelicerae) położonych przed otworem gębowym. Na dolnej stronie ciała znajdują się u nich tzw. grzebienie (pectines). Nie jest do końca wyjaśniona ich rola – czy służą do odbioru drgań podłoża, czy też pełnią jakieś funkcje wspomagające oddychanie. Ubarwienie skorpionów przechodzi od jasnobrązowego do czarnego.
W zasadzie nie powinno się mylić pajęczaków z owadami, nawet w przypadku drobnych stworzeń, mających szkielet zewnętrzny i większą liczbę odnóży. Owady mają trzy pary nóg, pajęczaki zaś cztery pary nóg krocznych. Pajęczaki nie mają również czułków umożliwiających im orientację w otaczającym środowisku.
Skorpiony polują nocą, a w dzień kryją się w szczelinach, pod kamieniami, w ściółce i opuszczonych zabudowaniach. Przystosowały się do nocnego trybu życia, gdyż zwierzęta stanowiące ich główne pożywienie – karaczany i świerszcze są aktywne właśnie nocą. Skorpiony szukając kryjówki mogą zawędrować do pozostawionych przez człowieka butów, torby, podróżnej lub worka ze sprzętem, czym stwarzają zagrożenie, mogą bowiem paskudnie „ukąsić” ich właściciela, gdy nieopatrznie zakłóci im odpoczynek. Ukłucie skorpiona, pustynnego skorpiona włochatego jest wprawdzie bolesne, lecz nie zagraża życiu. Jednak niektóre tropikalne gatunki mogą być niebezpieczne, zwłaszcza dla małych dzieci czy osób starszych. Skorpiony kryją się w ciągu dnia, jednak wypłoszone z kryjówki atakują.
Zaniepokojony lub zagrożony skorpion unosi odwłok ponad grzbiet z ostrzem kolca jadowego skierowanym do przodu. Są dwa zasadnicze rodzaje jadu. Pierwszy – jest w stanie zabić lub sparaliżować bezkręgowca, lecz dla człowieka skutki są podobne do użądlenia osy. Drugi zaś może spowodować śmierć człowieka, gdyż poraża nerwy w sercu i mięśnie klatki piersiowej. Pewna liczba gatunków skorpionów ma właśnie taki jad. Ukłucie może zabić psa w ciągu 7 minut, a człowieka w kilka godzin, przy czym szczególnie narażone są dzieci. Podanie odpowiedniej surowicy zwiększa znacznie szanse przeżycia ofiary.
Chociaż skorpiony występują głównie w klimacie gorącym, znaleziono je niemal na wszystkich lądach, poza Grenlandią, Antarktydą, Nową Zelandią i wieloma małymi wyspami. W Europie sięgają na północy do Niemiec, a występowanie jednego gatunku – skorpiona żółtoodwłokowego (Euscorpius flavicaudus) stwierdzono nawet na Wyspach Brytyjskich. Nie jest on jednak groźny dla człowieka.
Skorpion lokalizuje swoją ofiarę albo dzięki odbieraniu wywoływanych przez nią ruchów powietrza albo drgań podłoża. Gdy zbliży się do niej na odpowiednią odległość, robi w jej kierunku gwałtowny wypad i chwyta ją mocno szczypcami. Zdobycz zwykle usiłuje się wyrwać, więc skorpion zagina swój biczowaty odwłok i kłując kolcem wprowadza jad do jej ciała. Skorpiony maja nieduży otwór gębowy, dlatego zjedzenie zdobyczy rozdrabnianej aparatem gębowym trwa długo. Potem zasysają do żołądka jej tkanki miękkie i płyny ustrojowe. Nie żerują codziennie: nie muszą także dużo pić, gdyż odpowiednie mechanizmy potrafią zatrzymywać wodę zawartą w płynach ofiary. Naukowcy uważają, że przodkowie skorpionów byli prawdopodobnie pierwszymi pajęczakami, które opuściły środowisko wodne i przystosowały się do życia na lądzie. Najstarszym kopalnym pajęczakiem jest właśnie skorpion sprzed 400 milionów lat, niewiele różniący się budową od obecnie żyjących skorpionów. Cechy ich budowy okazały się widocznie na tyle efektywne, że te zwierzęta nie musiały się bardzo zmienić, by zaadoptować się do nowych środowisk.
Zaleszczotki (Pseudoscorpiones) są małymi pajęczakami wyglądającymi jak miniaturowe skorpiony. Opisano 2000 gatunków. Nie maju biczowatego odwłoka zakończonego kolcem, nie zagrażają więc człowiekowi. Swoje ofiary zabijają jadem z nogogłaszczków. Tylko nieliczne osiadają ponad 8 mmdługości. Są to stworzenia żyjące głównie w glebie i ściółce. W gruczołach przędnych wytwarzają, podobnie jak pająki, nić jedwabną, z której przędą kokony, do których samice składają jaja.
Gody u pewnych gatunków skorpionów to skomplikowane tańce trwające niekiedy wiele godzin. Samiec trzymając samicę za nogogłaszczki wodzi ją po ziemi do tyłu i do przodu. Składa spermę na podłożu i powoli naprowadza samicę w to miejsce, aby mogła podjąć nasienie otworem genitalnym. Zarówno samiec, jak i samica przystępują do godów kilkakrotnie. Sperma zachowuje żywotność przez pewien czas, a gdy już znajdzie się w ciele samicy, plemniki mogą zapłodnić kilka kolejnych porcji jaj.
Jaja rozwijają się wewnątrz ciała samicy; rozwój może trwać nawet rok, młode rodzą się żywe. Zależnie od gatunku może ich być w miocie od jednego do stu. Gdy na świat przychodzi większa liczba młodych, poród trwa długo, nawet kilka dni, jednak samice większości skorpionów rodzą w dwóch turach, zazwyczaj oddzielonych 24-godzinną przerwą. Poród odbywa się na ogół nocą. Młode spędzają pierwsze swoje dni tłocząc się na grzbiecie matki. Linieją i uzyskują twardy szkielet zewnętrzny, wówczas są już gotowe do rozpoczęcia samodzielnego życia.
* * *

W 1923 roku Aleksy Birula – Białynicki został członkiem korespondencyjnym Rosyjskiej Akademii Nauk, był wówczas autorem 115 prac naukowych. Jego imię nadano górze i jednemu z zalewów przy wybrzeżu Półwyspu Tajmyr.
Znakomity uczony zakończył życie 18 czerwca 1937 roku w Leningradzie. Na uniwersytecie w Petersburgu do dziś żywa jest pamięć o wielkich zasługach A. Białynickiego – Biruli, który jest tu uważany za jedną z najbardziej świetlanych postaci grodu nad Newą.
* * *
Także Wincenty Birula–Białynicki (ur. 1834) był zasłużonym podróżnikiem, uczestnikiem w 1855 roku wyprawy nad Amur. Ku jego czci nazwano w nomenklaturze naukowej jeden z gatunków bobra syberyjsko-mongolskiego.



Witold Białynicki – Birula



Witold Białynicki – Birula urodził się 29 lutego 1872 roku w dobrach rodowych Krynki rejonu białynickiego w obwodzie mohylewskim Białorusi, wśród ludności płowowłosej, prawej i wiernej, niewiedzącej, co to jest zdrada, cios zadany w plecy przyjaciela, niegodziwość i przewrotność. Dzieciństwo spędził na ojczystej Ziemi Witebskiej, wśród jej sielankowych krajobrazów i spokojnych, pracowitych mieszkańców.
O dzieciństwie pozostały mu miłe wspomnienia, związane z podróżą parostatkiem w towarzystwie ojca po Prypeci i Dnieprze, wspólne z nim wyprawy myśliwskie. Matka dbała o estetyczny rozwój syna, nauczyła go czytać, śpiewała mu polskie i rosyjskie pieśni pod fortepian, nauczyła gry na tym instrumencie; a gdy spostrzegła, że sześcioletni synek lubi rysować, podarowała mu komplet kolorowych ołówków, molbert i farby dla akwareli. Tak minęło kilka lat i nadszedł czas opuszczania ojczystego gniazda. Młodzieńca oddano do Korpusu Kadetów im. Św. Włodzimierza w Kijowie, gdzie otrzymał wcale przyzwoite wykształcenie ogólne i wojskowe. Ale nie budziła niczyich wątpliwości także okoliczność, że jednak prawdziwym powołaniem Witolda będzie sztuka, malarstwo. Uciułano więc nieco grosza i umożliwiono (1884) przez pewien czas uczęszczanie do prywatnej szkoły rysunku M. Muraszki w Kijowie.
Minęło znów kilka kolejnych lat, siedemnastoletni Witold Białynicki – Birula w 1889 roku ukończył Korpus Kadetów i wyjechał do starszego brata do Moskwy, miasta wówczas dynamicznie rozwijającego się, pulsującego urozmaiconym życiem kulturalnym, a więc dającego możliwości nauki i rozwoju. Młody przybysz z Białorusi wstąpił do Moskiewskiej Szkoły Malarstwa, Rzeźby i Plastyki, w której uczył się w latach 1889-1896. Wśród jego nauczycieli byli wówczas znani artyści rosyjscy W. Polenow, S. Korowin, M. Niewriew, I. Prianisznikow. Później Witold wspominał: „Kochaliśmy naszych nauczycieli i ufaliśmy im. Byli dla nas autorytetem. Pracowali obok nas, razem z nami, uczyli nas na własnym przykładzie, jak obserwuje się naturę i jak się przekazuje to, co się widzi”...
Niebawem przyszły też pierwsze sukcesy. W 1897 roku słynny koneser i kolekcjoner dzieł malarskich Paweł Tretiakow nabył młodzieńczy, lecz nader udany, obraz Witolda Białynickiego – Biruli „W okolicy Piatigorska”, który zresztą dotychczas jest prezentowany w słynnej Galerii Treriakowskiej w Moskwie. Było to bardzo wymowne wyróżnienia dla młodego malarza, z którego był oczywiście słusznie dumny. W 1899 roku pan Witold uzyskał również pierwszą nagrodę za obraz „Nadchodziwiosna” na corocznej wystawie malarskiej „pieredwiżników” w Moskwie. W tym okresie duży wpływ na kształtowanie się osobowości i światopoglądu młodego artysty wywarł wybitny rosyjsko-żydowski malarz, autor niepowtarzalnych krajobrazów Izaak Lewitan (1860-1900), klasyk europejskiej kultury artystycznej, urodzony zresztą w litewskich Kibortach. Przez dwa lata W. Białynicki – Birula przyjaźnił się z tym wielkim pejzażystą, bywał u niego w domu, a po przedwczesnej śmierci Lewitana nieraz wspominał go z głębokim szacunkiem i miłością. Nie sposób przeoczyć faktu, że w szeregu utworów W. Białynickiego – Biruli daje się zauważyć wpływ sztuki Lewitana, ów klimat zadumy, smutku i majestatycznej wielkości przyrody, przekazywany w krajobrazach.
Na przełomie wieków XIX – XX pan Witold odbył podróż początkowo do Szwecji, gdzie znalazł się pod ogromnym wrażeniem sztuki skandynawskiej. Nawiasem mówiąc także jego własne malarstwo od początku miało niewątpliwy charakter nordycki, było od początku do końca bardzo klarowne, szczere, pozbawione wymyślności i dziwactw stylu. Podczas pobytu w Niderlandach nie mniejsze wrażenie niż sztuka Skandynawii zrobiło na nim holenderskie malarstwo rodzajowe i pejzażowe, z którego też się wiele nauczył. W. Białynicki – Birula malował przede wszystkim krajobrazy – w stylu delikatnym i lirycznym, a jednocześnie pogłębionym pod względem psychologicznym i filozoficznym. Jego obrazy posiadają doskonałą „klasyczną” kompozycję, są jednak subtelnie i wielowarstwowo wyniuansowane pod względem kolorystyki.
W 1901 roku pan Witold otrzymuje złoty medal za obraz „Wieczne śniegi” na wystawie w Tyflisie. Szereg jego płócien nabywają najsolidniejsze instytucje: Rosyjskie Muzeum, Galeria Trieriakowska, Muzeum Akademii Sztuki, Towarzystwo Kuindżi. Młody twórca staje się artystą uznanym i – co również ważne – zabezpieczonym pod względem materialnym, a więc wolnym jako człowiek i jako malarz. W 1908 ukończył też Akademię Malarstwa, a następnie był czynnym członkiem kilku rosyjskich towarzystw artystycznych, uczestniczył (od 1892) w wielu zbiorowych wystawach zarówno w Rosji, jak też we Francji, Niemczech, Belgii, Danii, Norwegii, Hiszpanii. Do najsłynniejszych dzieł plastycznych W. Białynickiego – Biruli tego okresu z reguły zalicza się następujące: „Nadchodzi wiosna”(1899), „Wieczne śniegi” (1901), „Wiosennydzień” (1902), „U kresu zimy”(1907), „Jesień” (1908), „Kwietniowydzień” (1908), „W godzinie ciszy” (1909, złoty medal na wystawie w Monachium), „Zimowysen” (1911), „Przedwiośnie” (1911, złoty medal w Barcelonie), „Cichajesień” (1917).
W latach 1917-1920 czyli w okresie początkowym budowy socjalizmu w Rosji, W. Białynicki – Birula pracuje na niwie pedagogicznej, organizuje szkoły w guberni twerskiej i moskiewskiej, wykłada w nich malarstwo dla dzieci biedoty wiejskiej. Po śmierci w 1924 roku W. Lenina maluje cykl obrazów mu poświęconych, ściśle współpracuje z władzami komunistycznymi w dziedzinie kultury i oświaty.
Trzeba jednak przyznać, że tematyka realizmu socjalistycznego, czyli praca w przemyśle i rolnictwie, gloryfikowanie klasy robotniczej i jej przywódców, czy opiewanie walki rewolucyjnej, – nie nadawała się jako przedmiot dla subtelnego i delikatnego pędzla tego twórcy, malującego w niebieskawej, niekontrastowej tonacji i raczej skłaniającego się ku byciu sam na sam z przyrodą, ku lirycznemu smutkowi, ku metafizyce.
Fakt, że obrazy Białynickiego – Biruli są wypełnione nastrojem filozoficznej zadumy, nie jest przypadkowy, artysta bowiem zupełnie świadomie i programowo uważał, że sztuka powinna zawierać określone treści rozumowe, musi zwracać się do człowieka z tym czy innym przesłaniem duchowym i intelektualnym. Pod koniec życia wyznawał, mówiąc o twórcach swego kierunku: „Jesteśmy przeciwni sztuce pozbawionej myśli. Sztuka bezmyślna to marnota. Rzeczą dla nas najważniejszą jest treść ideowo-emocjonalna, prawdziwe przeniknięcie do istoty przyrody”...
Samym tylko krajobrazom wiosennym artysta poświęcił ponad dwieście płócien, a wśród nich prawdziwe arcydzieła z dojrzałego okresu twórczości: „Wiosennewody”, „Przyciemkimłodegomaja”, „Majsięzieleni”, „Niebieskąwiosną”, „Dnimajskichgrzmotów”, „Wiosnanadciąga”, „Znówkwitniewiosna”, „Zielonymaj”.
W latach 1930-tych malarz odbył kilka wypraw na północ ZSRR, a ich plonem twórczym zostały liczne obrazy przedstawiające surowe krajobrazy, widoki morza Białego i Barentsa. W 1936 roku zorganizowano w Moskwie pierwszą obszerną wystawę indywidualną W. Białynickiego – Biruli, poświęconą czterdziestoleciu jego pracy twórczej. Następną taką wystawę mieszkańcy stolicy ZSRR mogli obejrzeć w 1947 roku. Witold Białynicki – Birula w końcowym okresie swego życia pisał: „U podstaw talentu malarza pejzażysty zawsze znajduje się szczera miłość do przyrody. Jest jasne, iż wczuć się w przyrodę, usłyszeć jej szept – potrafi dalece nie każdy. Przez całe swe życie wiele pracowałem, uczyłem się, obserwowałem i wsłuchiwałem się zarówno w milczenie, jak i w mowę natury. I teraz, w swej samotni, wciąż przypatruję się jej wiecznie zmieniającemu się życiu. Przyroda budzi w człowieku rozmaite pod względem swego charakteru uczucia i przeżycia. Różne jej stany w niejednakowy sposób odzywają się w duszy. Zawsze z wielkim zniecierpliwieniem oczekuję nadejścia mojej błękitnej wiosny”... I rzeczywiście, Witolda Białynickiego–Birulę nie bez podstaw można byłoby nazwać „malarzem wiosny”, tak często i tak wiele razy – jak zaznaczyliśmy powyżej – ta pora roku została przedstawiona na jego znakomitych płótnach.
Od realiów socjalnych nie można było uciec. W okresie drugiej wojny światowej malarz stworzył serię obrazów poświęconych walce mieszkańców Związku Radzieckiego przeciwko najeźdźcom niemieckim. W 1944 roku nadano artyście tytuł honorowy Malarza Ludowego Białorusi, w 1947 – Malarza Ludowego Rosji. Także w 1947 został zarówno członkiem honorowym Akademii Nauk Białorusi, jak i członkiem rzeczywistym Akademii Nauk ZSRR.
Od 1947 roku twórca mieszkał niedaleko stolicy Białorusi, Mińska i również uwiecznił te piękne mieściny na swych obrazach.
Zmarł 18 czerwca 1957 roku. Nieco później w Białyniczach i Mohylewie otwarto dwa muzea sztuki jego imienia. Od lat w Mohylewie odbywają się też międzynarodowe plenery artystów plastyków, poświęcone pamięci Witolda Białynickiego – Biruli. W Białoruskim Państwowym Muzeum Sztuki w Mińsku znajdują się 444 dzieła tego artysty. Albumy dzieł Witolda Białynickiego–Biruli wydawano w ZSRR w 1953 i 1958 roku. Dotychczas zaś na Białorusi i w Rosji wydano też kilka monografii, poświęconych życiu i dziełu znakomitego malarza, który jest też w tych krajach słusznie uważany za klasyka sztuki plastycznej XX wieku.
* * *
Znaną w Rosji malarką jest zamieszkała w Petersburgu Irena Birula, utalentowana autorka pejzaży, martwych natur, portretów; wielokrotnie i często wystawiana w galeriach obrazów szeregu krajów.


Bohomolec



Była to starożytna szlachta Ziemi Witebskiej, od XVI wieku słynąca z męstwa i czynów rycerskich, używająca godła rodowego Bogorya. A. Boniecki („Herbarz Polski”, t. 1, s. 360-361, Warszawa 1899) notuje: „Bohomolec herbu Bogorya. Seńko, bojar witebski 1530 r. Iwan Semenowicz B. w województwie witebskim 1593 r. Semen Iwanowicz B. sprzedał 1633 r. część swoją Pohostyszcz bratu Grzegorzowi. Aleksander, ich brat. Samuel pisał się z województwem witebskim na elekcję Jana Kazimierza a Dymitry i Jan, pisarz grodzki witebski, na obiór Jana III. Aleksander i Jan wzięci do niewoli po zdobyciu Witebska 1654 r., i Dymitry pozostawali w niewoli w Kazaniu 1655 r. Jan podpisał elekcję Augusta II-go. Paweł Józef, stolnik, pisarz grodzki i poseł witebski, podpisał akt konfederacyi warszawskiej 1733 r. Owdowiawszy został Jezuitą. Synowie jego urodzeni z Franciszki Cedrowskiej: Franciszek, Józef, Piotr, Joachim i Klemens. Synami jego byli także Jan i Ignacy, Jezuici. Franciszek, prokurator Jezuitów prowincyi mazowieckiej, wniósł do grodu czerskiego 1765 r. akt fundacyi kolegium Jezuitów w Warszawie. W 1733 r. otrzymał przywilej na założenie drukarni w Warszawie. Znany z czasów Stanisława Augusta autor licznych komedyi i wielu dzieł, zmarł 1784 r.
Leon, stolnik witebski 1712 r., żonaty z Krystyną Bartoszewiczówną. Józef, koniuszy witebski 1769 r. Piotr Tadeusz, stolnik witebski 1764 r., następnie pisarz ziemski witebski, podpisał elekcyę Stanisława Augusta. Joachim, sędzia grodzki połocki 1785 r. i starosta boblewski. Syn jego Antoni, właściciel Wietrzyna w województwie połockim 1799 r. Piotr, kawaler orderu Św. Stanisława 1789 r. Cypryan, szambelan dworu polskiego, właściciel wsi Zalesie w województwie połockim 1799 r. Jan, Jezuita, a po skasowaniu zakonu proboszcz skaryszewski i pragski 1789 r.
Piotr Tadeusz z Dołż z Eleonory Wyszyńskiej miał synów: Stanisława, marszałka szlachty powiatu witebskiego, i Romualda, marszałka szlachty guberni witebskiej. Stanisław z Doroty Felkerzambówny pozostawił: 1) Juliusza, po którym z Kotłubajówny syn Eugeniusz; 2) Antoniego, właściciela Jannmujży, żonatego z Maryanną z Kaczanowskich, z której synowie: Aleksy i Ksawery, i córka Marya; 3) Stanisława; 4) Teresę za Antonim Chełchowskim; 5) Eugenię za Michałem Nitosławskim i 6) Walentynę za Eugeniuszem Kiełpszem.
Romuald z Teresy z Felkerzambów pozostawił córkę Józefę, zaślubioną 1836 r. Justynianowi Niemirowiczowi – Szczytowi, i syna Michała, który z Adeli Depret ma synów: Romualda, Filipa, Michała, oraz córki: Maryę i Adelę”.
Julian Bartoszewicz z kolei pisał o kilku przedstawicielach tego rodu: „Bohomolcowie. Paweł i Józef Bohomolec starosta dworzycki, był najprzód deputatem na trybunał, potem pisarzem i stolnikiem witebskim, posłem po kilkakrotnie na sejmy z tegoż województwa, na koniec podziękowawszy za podkomorstwo, na które był obrany, został jezuitą i przed skasowaniem tego zakonu umarł kapłanem. Zostawił siedmiu synów, to jest Franciszka, Józefa, Jana Chryzostoma Antoniego, Piotra Tadeusza, Joachima, Klemensa, Ignacego. Z tych: Franciszek, Jan i Ignacy wstępując w ślady ojca byli jezuitami. O Franciszku, autorze sławnych w swoim czasie komedii i redaktorze Wiadomości Warszawskich to jest gazety, której w r. 1773 ustąpił Łuskinie, czytać w Życiorysach K. Wł. Wojcickiego Tom I, umarł ten uczony i dowcipny ex jezuita w Warszawie 24 marca 1784 roku, narodzony 29 stycznia 1720 r. Wstąpił w Wilnie do jezuitów 21 czerwca 1737 r. – O Janie Chryzostomie zaś, sławnym dobroczynnością proboszczu pragskim, czytać w „Kościołach Warszawskich rzymsko-katolickich”: szczegóły znajdują się w kronice kościoła pragskiego.”



Franciszek Bohomolec



Urodził się 19 lub 29 stycznia 1720 roku w posiadłości rodowej pod Witebskiem, zmarł w Warszawie 22 października 1768 roku, w rozkwicie sił twórczych, przeżywszy zaledwie lat 47. Był wybitnym działaczem oświecenia polskiego w dziedzinie szkolnictwa, literatury, teatru. Studia ukończył w Akademii Wileńskiej, następnie jeszcze, już jako członek zakonu jezuitów w Rzymie. Po powrocie z Włoch rozpoczął wykłady w zakresie elokwencji na Akademii Św. Jana w Wilnie. Będąc człowiekiem wybitnie uzdolnionym, wywierał znaczny wpływ na życie umysłowe Wilna, a nawet całej Rzeczypospolitej.
Jeden z późniejszych krytyków pisał o Bohomolcu: „On to pismami swemi zaprawdę najwięcej przed Krasickim wpływał na opinię publiczną, kierował nią i wiódł do szlachetnych celów. Bohomolec wykorzenił wiele szkodliwych przesądów, rozbudził naród ze zgubnego snu letargicznego; jemu winien język tę ogładę i czystość, jakiemi zajaśniał w wieku Stanisława Augusta. Król ten rad go zapraszał na „czwartkowe obiady”.
W „Rozmowie o języku polskim” (1752) Fr. Bohomolec bronił mowy ojczystej przed dominującą łaciną, dawał wyraz przekonaniu, że w polskich szkołach powinno się nauczać po polsku, oraz, wbrew obiegowym opiniom, dowodził, że Polacy wcale nie są przysłowiowym „stadem owiec”, lecz inteligentnym, dzielnym i pracowitym narodem. Dzięki jego staraniom język polski zadomowił się niebawem w szkolnictwie wszystkich poziomów w całej Rzeczypospolitej, a młodzież była wychowywana w duchu roztropności moralnej i szacunku dla swej ojczyzny. Zabawy oratorskie (1759) tego poety i pisarza odbiły się dodatnio na procesie powolnego odradzania się w XVIII wieku poezji i – szerzej – literatury polskiej.
Wiersze F. Bohomolca cechuje elegancja, bezpośredniość, poczucie humoru, ale pobrzmiewa w nich zawsze nutka filozoficzna, jak np. w utworze pt. „O życiu szczęśliwym”:

„Powiedz mi, jaką w życiu rozkosz czujesz?
Miałżeś zupełnie dzień szczęśliwy kiedy?
Jeśli się z sobą dobrze porachujesz,
Wyznasz, że nigdy nie byłeś bez biedy.

Czy w niskim człowiek, czy w wysokim stanie,
Czy już siwizną okryty, czy młody,
Zawsze go troska natrętna dostanie,
Różne na niego zwalając przygody.

W dziecinnym wieku ustawnie płaczemy,
Dorosłych miłość i fortuna dręczy,
Gdy zaś sędziwych lat miary dojdziemy,
Trwoga, troskliwość i sam wiek nas męczy.

Ci, którzy chęciom swoim dogadzają,
W ustawnym sami z sobą żyją boju.
Tym zaś. co cnoty usilnie szukają,
Zazdrość i zdrada nie daje pokoju.

Raz bojaźń jakiejś rzeczy utracenia,
Drugi raz dręczy nas chęć jej szukania:
Błędy, sny, mary, próżne omamienia
Są celem naszej żądzy i starania.


Skoro zaś na tym kresie lat staniemy,
Na którym rozum zwykł się nam otwierać,
Skoro zaś prawdy poznawać zaczniemy,
Wnet kończym życie i musiem umierać”.

Jest to wiersz znajdujący się w potężnym nurcie twórczości poetycko-refleksyjnej, obecnej w wielu kulturach narodowych Europy. W wierszu „Napis na świątyni śmiertelności” poeta niemiecki Andreas Gryphius (1616-1664) np. pisał:

Ihr irrt, indem ihr lebt; die ganz verschränkte Bahn
Lässt keinen richtig gehn. Dies, was ihr wünscht zu finden,
Ist Irrtum; Irrtum ist’s, der euch den Sinn kann binden.
Was euer Herz ansteckt, ist nur ein falscher Wahn.

Schaut, Arme, was ihr sucht! Warum so viel getan?
Um dies, was Fleisch und Schweiss und Blut und Gut und Sünden
Und Fall und Weh nicht hält? Wie plötzlich muss verschwinden,
Was diesen, der es hat, setzt in des Todes Kahn.

Ihr irrt, indem ihr schlaft, ihr irrt, indem ihr wachet,
Ihr irrt, indem ihr traurt, ihr irrt, indem ihr lachet,
Indem ihr dies verhöhnt und das für köstlich acht’,

Indem ihr Freund als Feind und Feind als Freunde setzet,
Indem ihr Lust verwerft und Weh vor Wollust schätzet,
Bis der gefundne Tod euch frei vom Irren macht“.

Ludzie, także – a może przede wszystkim – poeci, często uciekają przed lękiem egzystencjalnym stosując znany środek „psychoterapeutyczny” – wino. Tak się stało, że i Franciszek Bohomolec nieraz zabierał się do tego wdzięcznego tematu. W „Pochwale wesołości”, mającej podtytuł „Do wina”, pisał:

Ten mym zdaniem dobrze żyje,
Ten na długie lata godzi,
Kto pod miarą winko pije
I piosnkami troski słodzi.
Po szklaneczce do piosneczki.
Po piosneczce do szklaneczki.

Ustępuje wnet frasunek,
Znika serca utrapienie,
Skoro usta czują trunek,
A uszy wesołe pienie.
Po szklaneczce do piosneczki.
Po piosneczce do szklaneczki.

Aleksander tak żył Wielki
Skoro umilkła Bellona,
Przynoszono mu butelki,
Przy nich szły śpiewaczek grona.
Po szklaneczce do piosneczki.
Po piosneczce do szklaneczki.

Tak czynił i nasz Batory,
Miłośnik uczonych hojny:
Lubił piosnki i likwory,
Nawet podczas trudów wojny.
Po szklaneczce do piosneczki.
Po piosneczce do szklaneczki.

Precz posępne mędrców czoła,
Naukom zły humor szkodzi;
Milsza jest mądrość wesoła,
Wino dobre myśli rodzi.
Po szklaneczce do piosneczki.
Po piosneczce do szklaneczki.

Pitagor muzyki brzmieniem
Z przywar serce swe wybawił,
A Diogenes beczki cieniem
I siebie i drugich bawił.
Po szklaneczce do piosneczki.
Po piosneczce do szklaneczki.

Powraca nauk wiek złoty,
Pracujących pan posila;
Pan dodaje nam ochoty;
Czwartek dla nas złota chwila.
Po szklaneczce do piosneczki.
Po piosneczce do szklaneczki.

Trudy rozkosz nie przeplata,
Umiejmy czas dobrze trawić,
Bodajbyśmy w setne lata
Tak się mogli jak dziś bawić.
Po szklaneczce do piosneczki.
Po piosneczce do szklaneczki”.

Tenże wątek podjął F. Bohomolec w jednym z najsłynniejszych wierszy bakchicznych w literaturze polskiej zatytułowanym „Kurdesz nad kurdeszami”, który też jest od ponad dwóch wieków wykonywany jako pieśń towarzyska.

„Każ przynieść wina, mój Grzegorzu miły,
Bodaj się troski nigdy nam nie śniły.
Niech i Hanulka zasiądzie tu z nami,
Kurdesz nad kurdeszami.

Skoro się przymknie ręka do butelki,
Znika natychmiast z serca smutek wszelki.
Wołajmy tedy dzwoniąc kieliszkami:
Kurdesz nad kurdeszami.

Niezłe to winko! Do ciebie, mój Grzelu!
Cieszmy się, póki możem, Przyjacielu.
Niech stąd ustąpi nudna myśl z troskami.
Kurdesz nad kurdeszami.

Patrzcie, jak dzielny skutek tego wina!
Już się me serce weselić poczyna.
Pod stół kieliszki, pijmy szklenicami,
Kurdesz nad kurdeszami.

I ty, Hanulko, połowico Grzela,
Bądź uczestniczką naszego wesela.
Nie folguj sobie, a chciej wypić z nami,
Kurdesz nad kurdeszami.

Już po butelce, niech tu stanie flasza.
Wiwat ta cała kompanija nasza!
Wiwat z Maciusiem i przyjaciołami.
Kurdesz nad kurdeszami.

Maciuś jest partacz, pić nie lubi wina,
Milsze jest jemu złoto i dziewczyna.
Dajmyż mu pokój, pijmy sobie sami,
Kurdesz nad kurdeszami.

Odnówmy przodków ślady wiekopomne,
Precz stąd szklenice, naczynie ułomne!
Po staroświecku pijmy pucharami,
Kurdesz nad kurdeszami.

Już też to, Grzelu, przewyższasz nas wiekiem,
A wiesz, że wino jest dla starych mlekiem.
Chłyśnij, a będziesz huczał z młodzikami.
Kurdesz nad kurdeszami”.

Był też ksiądz Franciszek ojcem nowoczesnej publicystyki polskiej, a jego świetne eseje udanie łączyły w sobie klarowność eleganckiego stylu z poważnymi treściami intelektualnymi. Charakterystycznym przykładem twórczości Franciszka Bohomolca jest jego psychologiczno-poetycka miniatura pt. Młodość, którą warto przypomnieć tu w całości... „Niemasz piękniejszej, ale też równie i niebezpieczniejszej rzeczy, jak młodość. Jest to róża wiosny życia ludzkiego co do piękności, ale też łacno pogrążona być może w przepaści występków przez niewiadomość na świecie rzeczy i zbytnią swą żywość. Jest to morze nawałnościami ustawicznie zaburzone, tysiącznych skał pełne, które każdy człowiek przebywać musi wpośród niezliczonych niebezpieczeństw, chcąc dopłynąć pożądanego portu, męskiego wieku. Jeżeli, jako niektórzy utrzymują, szczęście zawisło od imaginacyi go osiągnięcia, tedy w tej porze wieku człowiek jest najszczęśliwszy, lubo podtenczas nieroztropność jego jest wielka, niewiadomość gruba, rozumienie o sobie śmiechu godne, rozsądek słaby, uwagi omylne, upór niezwyciężony, pojętność tępa, namiętności wyuzdane, a przezorność nie bardzo daleko sięgająca.
Młodość rozumie, że wszystko umie, nie chcąc się niczego dać nauczyć, i chce teorię, czyli dochodzenie rzeczy, dowcipem na końcu kłaść praktyki. Bawi się i zaprząta fraszkami i cała głupstwu się oddaje. Nieczułość jest jej wezgłowiem, arozpusta łożem spoczynku, występki jej asystują, a próżność w towarzystwie z nią chodzi. Przytomne ją tylko rzeczy bawią, do przyszłych starania swego nie rozciąga, które niepewnemi być sądzi. Sama nie wie, czego żąda, ponieważ za wiatrem się ugania. Przedsięwzięcia jej nie są stałe, gdyż nic trwałego sobie nie zakłada. Raz, wszystko co widzi, kocha, bo się na niczym nie zna; drugi raz wszystko nienawidzi, bo nie przywykła uwagi czynić, co dla niej byłoby męką.
Nakoniec, mimo tego wszystkiego, szczęśliwy, kto młodość swoją w uczeniu się mądrości przepędza, w przyłożeniu pilności do nauk, które ona podaje, i ćwiczeniu się w cnocie, gdyż taki nieochybnie zachowa w starości wiele uciech swej młodości. Włosi mówią, że ten kto sobie życzy być starym, trzeba aby wcześnie starzeć się zaczynał; i że rozpustna młodość przywodzi starość chorowitą i niedołężną. Kończę ten artykuł wierszami:

W czasie młodości myśl płocha
W uciechach się tylko kocha;
A zaś w dojrzalszym wieku i starości,
W inne się wprzęga człowiek namiętności.

Tak w sen ze snu idąc, błędu
Niewolnik, bez prawdy względu
Stawa nakoniec u wieczności bramy!
Pono i my się tamże zmykamy.
Łóżmyż, co nam zbywa, złoty
Czas, na poprawę ślepoty!

Lubił Fr. Bohomolca i cenił jego talent król Stanisław August Poniatowski, jak zresztą i szereg innych osobistości tego wieku. Ignacy Krasicki w jednym z listów tak pisze o Bohomolcu: „Nie była dziką cnota jego: użyczał się towarzystwu i wielce miły w posiedzeniu dobranych przyjaciół, umiał łączyć wesołość żywą z przykładnością nienagannego życia. Nie nadęty czczym pozorem mędrzec, ani gardził dobrym imieniem, ani się o jego zbyteczność starał, i choć urodzenie, przymioty i wziętość dawały mu sposobność do wzniesienia się, obrał sobie mierność i w tej trwał do śmierci. Umierając, małość zbioru swojego poświęcił nieszczęśliwym; łzy słodkie wdzięczności uwielbiać będą pamięć jego.”
W pamięci potomnych Franciszek Bohomolec pozostaje przede wszystkim jako autor ciętych i wciąż aktualnych komedii: „Pijacy”, „Małżeństwo z kalendarza”, „Pandobry”, „Staruszkiewicz”. Były to, co prawda, utwory powstałe pod wpływem francuskiej kultury literackiej, cóż, kiedy wówczas cała Europa znajdowała się pod tym wpływem. Dzięki jednak realiom i imionom polskim cieszyły się te sztuki dużym powodzeniem i wpływały na kształtowanie się światlejszej i rozumniejszej, niż zwykle w Polsce, opinii publicznej.
Ksiądz Wł. Wójcicki pisał: „Bohomolec miał świetne dni sławy i popularności w kraju: późniejsze znakomitości literackie w cień przeszłości usunęły szanowną postać tego męża. Sprawiedliwa potomność, umiejąca oceniać sumiennie zasługi każdego pracownika na polu umysłowym, ze czcią zawsze wspominać będzie imię Bohomolca.” Nie wypada tej przemyślanej opinii obalać, jest ona bowiem sprawiedliwa.
* * *

Do tejże rodziny należał Jan Bohomolec(1724-1795), brat Franciszka. Ukończył studia matematyczno-astronomiczne w Pradze, a następnie parędziesiąt lat profesorował w warszawskim Collegium Nobilium; zasłynął jako autor poczytnych broszur pseudonaukowych pt. „Prognostyk zły czy dobry komety” (1770) oraz „Diabeł w swej postaci” (1772).



Aleksander Bohomolec


Reprezentantem ukraińskiej gałęzi rodu był Aleksander Bohomolec, wybitny patofizjolog, autor szeregu fundamentalnych prac naukowych z zakresu fizjologii i patologii wegetatywnego układu nerwowego, endokrynologii, transfuzji i konserwowania krwi, onkologii, a także poświęconych zagadnieniom reaktywności, diatezy, gerontologii, roli tkanki łącznej w immunitecie itd.; prezydent Akademii Nauk Ukrainy w latach 1930-1946, wiceprezydent Akademii Nauk ZSRR od 1942 do zgonu 19 lipca 1946. Aleksander Bohomolec był też rzeczywistym lub honorowym członkiem m.in. Akademii Nauk Białorusi, Gruzji. Zasłynął w świecie przede wszystkim z dość udanych prób przedłużenia życia ludzkiego za pomocą wynalezionej przez siebie surowicy „ACS” (antyretykularna cytotoksyczna surowica).
Ten wybitny uczony urodził się 12 maja 1881 roku w inteligenckiej rodzinie o szlacheckich korzeniach. Ojciec przyszłego profesora był lekarzem, matka Zofia (też szlacheckiego pochodzenia) za udział w ruchu antycarskim została skazana na dziesięć lat katorgi. Syna urodziła przebywając w więzieniu Łukjanowskim w Kijowie. Zmarła na gruźlicę na syberyjskiej katordze w 1892 roku, tuż przed zakończeniem okresu odbywania kary. Jej syn Olek miał wówczas dziesięć lat.
Nauki gimnazjalne młodzian pobierał w ojczystym mieście, studia natomiast odbył w latach 1901-1906 na wydziale lekarskim Uniwersytetu Noworosyjskiego w Odessie. Podczas studiów i w pierwszych latach pracy naukowej na tymże Uniwersytecie Noworosyjskim młody człowiek miał za nauczycieli wybitnych uczonych, zasłużonych dla nauki polskiej, ukraińskiej i rosyjskiej: W. Podwysockiego, L. Tarasiewicza, M. Uszyńskiego, którzy też bardzo życzliwie traktowali A. Bohomolca, gdy bronił swej rozprawy doktorskiej „Zagadnienie mikroskopicznej budowy i fizjologicznego znaczenia nadnerczy w zdrowym i chorym organizmie”. Po kilku latach praktyki lekarskiej, łączonej z pracą naukową został mianowany w 1911 roku profesorem katedry patologii ogólnej Uniwersytetu Saratowskiego, które to funkcje pełnił przez czternaście lat. W latach 1925-1931 A. Bohomolec zajmował posadę profesora wydziału medycznego 2-go Uniwersytetu Moskiewskiego, a jednocześnie (1928-1931) dyrektora Instytutu Hematologii i Transfuzji Krwi.
Wyrażenie „życiodajna krew” jest nie tylko obiegowe, ale i prawdziwe, gdyż ona rzeczywiście jest substancją podtrzymującą życie. Nieustannie krąży wokół całego organizmu, dostarczając każdej żywej komórce pożywienia potrzebnego do wytworzenia energii, a także budulca do rozrostu i regeneracji tkanek. Krew spełnia także funkcję służb oczyszczających, usuwając z komórek wszystkie odpady, a zwłaszcza dwutlenek węgla będący produktem ubocznym spalania substancji odżywczych w obecności tlenu w celu uzyskania energii. „Życiodajna substancja” spełnia także trzecią funkcję sił obronnych organizmu, niszcząc lub unieszkodliwiając bakterie i inne zarazki z zewnątrz.
Krew to około 1/14 ciężaru ciała. Jej ilość w organizmie zależy od wielkości człowieka. Mężczyźni mają jej średnio 5 litrów, kobiety odrobinę mniej. Około 45% objętości krwi to różnorakie wyspecjalizowane komórki, każda przeznaczona do spełniania innego celu. Najważniejszymi z nich są ciałka czerwone, czyli erytrocyty, i ciałka białe, czyli leukocyty.
Są one zanurzone w substancji zwanej plazmą. Organizm każdego człowieka zawiera tylko niecałe 3 litry tej klejącej, jasnobursztynowej cieczy, składającej się w większości z wody oraz protein, soli i glukozy. Jej głównym zadaniem jest przenoszenie białych i czerwonych krwinek. Większość składników odżywczych z pożywienia przenika do krwi przez ściankę jelita cienkiego; następnie niektóre mogą zostać skierowane bezpośrednio do komórek, inne muszą zostać poddane obróbce chemicznej w wyspecjalizowanych „fabrykach” – wątrobie i innych gruczołach – zanim staną się pożyteczne dla organizmu. W obu przypadkach transport odbywa się przez układ krwionośny.
Krew krąży wokół organizmu w zamkniętym systemie rur, czyli naczyniach krwionośnych, tętnicach, żyłach i naczyniach włosowatych. Tętnice i żyły nie przepuszczają wody. Jednak woda, cukry, kwasy tłuszczowe i inne składniki chemiczne są w stanie przeniknąć do tkanek przez ścianki maleńkich naczyń włosowatych, które pozwalają także krwi przepłynąć z tętnic do żył.
Woda przecieka z powrotem do naczyń włosowatych w takim samym tempie, jak je opuszcza; zatem jej całkowita objętość nie ulega zmianie. Ta powracająca z komórek woda przynosi ze sobą uboczne produkty działalności komórek, przeznaczone do wydalenia. Krew jest nieustannie „filtrowana” przez nerki, które wychwytują z niej niepotrzebne substancje (ostatecznie wydalone wraz z moczem).
Cząsteczki białka w plazmie są zbyt i duże, żeby przecisnęły się przez ścianki naczyń włosowatych. Występują w 3 rodzajach: albumina, globulina i fibrynogen. W największej ilości występuje albumina, której zadanie polega na utrzymaniu ciśnienia osmotycznego krwi. Ciśnienie to – działające w przeciwnym kierunku do ciśnienia wytworzonego przez serce – wciąga do naczyń włosowatych wodę i uboczne produkty przemiany materii przed powrotną podróżą krwi przez żyły do serca.
Przeciwciała, wyspecjalizowane związki chemiczne neutralizujące jak zarazki, skradają się z białek zw. gammaglobulinami. Są produkowane w śledzionie lub naczyniach limfatycznych i nie przestają krążyć we krwi po zlikwidowaniu pierwszej inwazji, dzięki czemu organizm staje się odporny w razie kolejnego ataku. Fibrynogen, który jak albumina powstaje w wątrobie, jest ważnym elementem procesu krzepnięcia krwi.
Kolor czerwonych krwinek pochodzi od pigmentu zw. hemoglobiną. Każda komórka ma około 7,2 mikrona (jedna trzystatysięczna cala) przekroju i jest kształtu okrągłej poduszeczki z wgłębieniem po każdej stronie. Hemoglobina wychwytuje tlen w płucach i przenosi go do każdej komórki organizmu, gdzie zmienia kolor z jaskrawoczerwonego na ciemnoczerwony bądź szkarłatny. Następnie zabiera niepotrzebny dwutlenek węgla i transportuje go do płuc, skąd zostaje usunięty podczas wydechu. Czerwone krwinki są produkowane w szpiku kostnym, ich życie trwa od 3 do 4 miesięcy. Jest ich tak wiele, że co sekundę zostaje rozłożonych pięć milionów erytrocytów. Zostają rozłożone na czynniki pierwsze, z których część przydaje się do budowy nowych komórek.
Zbyt mata ilość krwinek czerwonych w organizmie może prowadzić do wielu chorób, ogólnie określanych jako anemia. Organizm nie jest w stanie wyprodukować nowych erytrocytów bez odpowiedniej ilości żelaza, a chociaż większość ludzi posiada dostateczne zapasy tego pierwiastka, wolny, ale nieprzerwany upływ krwi – na przykład przy wrzodzie żołądka – może wywołać anemię. Kobiety są bardziej skłonne do anemii niż mężczyźni – częściowo z powodu bardzo obfitych krwawień miesiączkowych lub w okresie ciąży, kiedy matka dostarcza żelaza rozwijającemu się w jej łonie dziecku.
Białe krwinki zwane są inaczej leukocytami, a miejscem ich produkcji jest także szpik kostny. Mają kształt kulisty, są nieco większe od czerwonych, a ich funkcja polega na ochronie organizmu przed infekcjami. Istnieją 2 główne rodzaje leukocytów: granulocyty, zwane tak dlatego, ponieważ składają się z wielu małych granulek rozproszonych w ich komórkach, i limfocyty, które również powstają w śledzionie i układzie limfatycznym. Granulocyty atakują napastników takich jak bakterie w ten sposób, że je otaczają i pożerają. Są siłami przeznaczonymi do natychmiastowej obrony, zawsze gotowe do działania i zdolne do szybkiego rozmnażania się w razie infekcji lub uszkodzenia ciała. Limfocyty przypominają bardziej defensywny system rozpoznania – ich reakcja zabiera więcej czasu gdyż muszą przejść proces adaptacji, zanim zaczną obronę. Limfocyty zajmują się produkcja przeciwciał. Białe krwinki wędrują swobodnie przez ścianki naczyń włosowatych – wiele z nich nożna spotkać w tkankach, które swoje zdrowie zawdzięczają właśnie tym komórkom.
W razie choroby lub uszkodzenia organizm produkuje nawet trzy do czterech razy więcej białych krwinek. Badanie krwi bywa pomocne w zostawieniu właściwej diagnozy. Niewielka próbka krwi zostaje zbadana w laboratorium w celu stwierdzenia rodzaju i ilości występujących w niej komórek, na przykład dokuczliwy ból brzucha może zwiastować niestrawność albo zapalenie wyrostka robaczkowego. Jeśli morfologia krwi stwierdzi obecność znacznej ilości białych krwinek, ta druga możliwość staje się bardziej prawdopodobna. Badanie krwi przydaje się też do sprawdzenia poziomu hemoglobiny. Współczesne mikroskopy o dużej mocy są w stanie zbadać, czy komórki nie wykazują pewnych fizycznych nieprawidłowości. Czasami można w ten sposób stwierdzić występowanie ropy. Jest to mieszanina martwych białych krwinek i wchłoniętych przez nie mikroorganizmów. Białe ciałka krwi mogą się także rozpaść i usunąć z organizmu nieożywione ciała obce, nawet tak duże jak kolec czy drzazga. Jeśli powstanie zbyt wicie białych krwinek, efektem bywa choroba nowotworowa zwana białaczką. Szpik kostny jest bardzo wrażliwy na trucizny i promieniowanie, więc każdy z tych czynników upośledza produkcję białych i czerwonych krwinek, doprowadzając do niebezpiecznej, choć rzadkiej choroby, anemii aplastycznej.
Jeśli układ krwionośny zostanie uszkodzony, nastąpi krwotok, wewnętrzny albo zewnętrzny. 15% zmniejszenie objętości krwi nie powoduje poważnych problemów zdrowotnych, większy upływ może zagrozić życiu. Powolna, ale stała utrata krwi prowadzi do anemii. Gwałtowny krwotok wywołuje szok, ponieważ ciśnienie krwi spada tak bardzo, że krew przestaje dopływać do serca.
Organizm jest wyposażony w mechanizm powodujący krzepnięcie. Szpik kostny produkuje maleńkie, wyspecjalizowane komórki, zwane płytkami krwi, mniejsze nawet od czerwonych krwinek. Jeśli jakieś naczynie krwionośne zostanie uszkodzone, płytki gromadzą się w tym miejscu i przyklejają się jedna do drugiej i do brzegów rany. W ten sposób powstaje tama dla dalszego krwotoku.
Przyklejając się do siebie płytki krwi wydzielają substancje, które kontynuują proces krzepnięcia – podobne zadania spełnia sama uszkodzona tkanka. Płytki wydzielają także hormon serotoninę, powodujący zwężanie naczyń krwionośnych, co zmniejsza upływ krwi.
Krzepnięcie zachodzi wtedy, kiedy fibrynogen, jedno z białek zwykle rozpuszczonych w plazmie, zostaje pobudzone przez płytki krwi do przekształcenia się w nitki nierozpuszczalnego białka, fibrynę. Fibryny zazębiają się wokół komórek krwi, tworząc półpłynną masę. Następnie plątanina nitek zaciska się wydzielając przeźroczysty żółty płyn zwany surowicą i tworząc twardy skrzep. Po ustaniu krwawienia, krew powraca do normalnej objętości w ciągu kilku godzin, ale kilka tygodni musi minąć, zanim odnowią się wszystkie komórki krwi.
Najbardziej znanym zaburzeniem krzepliwości krwi jest hemofilia, choroba dziedziczna. Chorują na ni4 wyłącznie mężczyźni, chociaż kobiety mogą być nosicielami i przekazywać ja swoim synom. Wielu ludzi słyszało o hemofilii w związku z rodem królewskim – chorowało na nią dziesięciu książąt potomków królowej Wiktorii – jednak występuje bardzo rzadko; chory bywa jeden chłopiec na dziesięć tysięcy.
Hemofilię wywołuje brak jednego z czynników krzepliwości krwi, białko plazmy zwane globuliną antyhemofiliową albo czynnikiem VIII. Najmniejsze skaleczenie może doprowadzić do trudnego do opanowania krwotoku, a chorzy często mają krwotoki wewnętrzne bez wyraźnej przyczyny. W przeszłości większość hemofilityków umierała w dzieciństwie. Dzisiaj otrzymują transfuzje krwi i zastrzyki brakującego czynnika uzyskanego z plazmy i prowadzą normalne życie. Tragiczny splot wydarzeń sprawił, że zanim rozpoczęto badania oddawanej przez dawców krwi na obecność wirusa HIV, niektórym chorym na hemofilię wstrzyknięto krew lub czynnik VIII zarażone śmiercionośnym wirusem.
Krew każdego człowieka należy do określonej grupy. Podział na grupy odbywa się na podstawie chemicznego składu cienkich ścianek czerwonych krwinek. Chociaż istnieje kilka różnych systemów klasyfikacji, najczęściej używany jest podział wprowadzony w 1900 roku przez Karla Landsteinera. Podział ten wyróżnia cztery grupy: A, B, AB i O.
Ustalenie grupy krwi ma szczególnie istotne znaczenie, jeśli pacjentom potrzebna jest transfuzja krwi. Chociaż niektóre rodzaje krwi można bez skutków negatywnych podawać ludziom, w których żyłach płynie krew innej grupy, w niektórych przypadkach mogą wystąpić niepożądane reakcje. Wtedy własna krew pacjenta uznaje nową za obcą z powodu jej innego składu chemicznego i zaczyna niszczyć czerwone krwinki, jak gdyby były atakującymi bakteriami.
W 1940 r. Landsteiner rozwinął klasyfikację grup krwi odkrywając system Rh. Obejmuje on 6 czynników, z których najważniejszym jest czynnik D. Czerwone krwinki u 85% populacji ludzkiej mają czynnik D (Rh dodatnie). Pozostałe 15% ludzi nie ma czynnika D, stad mają ujemne Rh. Jeśli osoba mająca czynnik Rh- otrzyma na drodze transfuzji krew z czynnikiem dodatnim, jej własna krew rozpozna czynnik D jako substancję „obcą” i zacznie produkować przeciwciała w celu zneutralizowania go. Podczas pierwszej transfuzji przeciwciała powstają zbyt wolno i nie powodują większych kłopotów, ale dana osoba nabywa trwałą odporność na czynnik D. Przy kolejnej transfuzji krew szybko tworzy przeciwciała, by zniszczyć obce komórki.
Szczególnie zagrożone są kobiety z Rh-. Grupy krwi i czynnik Rh jest dziedziczny. Jeśli kobieta z Rh- i mężczyzna z Rh+ poczną dziecko, może ono mieć czynnik dodatni.
Ponieważ komórki krwi są za duże, by przemieścić się z organizmu dziecka do organizmu matki podczas ciąży, komórki z czynnikiem dodatnim płodu nie mają możliwości pobudzenia organizmu kobiety do tworzenia przeciwciał. Dzięki temu zdrowie matki nie jest zagrożone, o ile wcześniej nie miała transfuzji krwi z Rh+. Podczas porodu matka krwawi przez łożysko i część komórek dziecka może przedostać się do żył matki. W takim przypadku jej organizm wytworzy przeciwciała i nabierze ona odporność na czynnik D. Aby temu zapobiec, kobiety z Rh- otrzymują po urodzeniu pierwszego dziecka przeciwciała przeciwko czynnikowi D, co sprawia, że przestają produkować własne przeciwciała.
Opisane dwie metody podziału krwi na grupy zwykle są wystarczające, by stwierdzić, czy można przeprowadzić transfuzję, ale jeśli pozostają jakiekolwiek wątpliwości, próbka krwi pacjenta i krwi dawcy zostają skrzyżowane w laboratorium.
Można było to osiągnąć dzięki badaniom i odkryciom wielu lekarzy i naukowców, w tym profesora A. Bohomolca.

* * *

Od około 1930 roku uczony intensywnie opracowywał – jako jeden z pierwszych uczonych europejskich – również temat stosunku wzajemnego między organizmem a guzem onkologicznym. Wówczas w środowisku lekarskim dominowało przeświadczenie, że jakoby rozrost wszelkiego rodzaju guzów stanowi proces autonomiczny, a więc jest niezależnym od reszty organizmu zjawiskiem patofizjologicznym. Właśnie tą „autonomicznością” usiłowano też wyjaśniać niekontrolowany rozrost komórek złośliwych. W przeciwieństwie do tego punktu widzenia profesor A. Bohomolec interpretował także organizm dotknięty nowotworem jako jedyny złożony układ i uważał, że możliwość powstania i postępowego rozwoju komórek rakowych jest mocno uzależniona od ogólnego stanu organizmu, przede wszystkim zaś od stanu jego systemu immunologicznego. Uczonemu udało się wówczas ustalić, że jeśli w organizmie powstał guz złośliwy, wywołuje to nieomal natychmiast bardzo istotne zmiany w funkcjach najważniejszych organów. Badając pod względem patoanatomicznym ciała zmarłych na raka pacjentów, Bohomolec ustalił, że np. zawsze są w nich zwiększone nadnercza, timus natomiast, czyli gruczoł w dużym stopniu odpowiedzialny za obronne reakcje organizmu, jest zawsze znacznie zmniejszony, a więc albo jego poprzednie osłabienie umożliwiło atak choroby, albo też został on dotkliwie zużyty na skutek wzmożonej walki z komórkami złośliwymi. To trzeba było wyjaśnić. Przeprowadzono więc liczne doświadczenia laboratoryjne na zwierzętach, które pozwoliły ustalić, że każde oddziaływanie na organizm (np. bólem, zimnem, toksynami, agresją werbalną itp.) powoduje obok wyspecjalizowanej reakcji ochronnej (np. uderzenie powoduje odruch pocierania miejsca bolącego, zatrucie – wymioty itp.) także reakcję gruczołów wewnątrz organizmu. Reakcja ta nie jest specyficzna, to jest nie jest zróżnicowana w zależności od charakteru negatywnego oddziaływania zewnętrznego, ale skierowana jest ogólnie przeciwko każdemu uszkodzeniu, a ma na celu przywrócenie ogólnej równowagi organizmu. A. Bohomolec równocześnie z kanadyjskim uczonym Hansem Selye ustalił, że podstawowym gruczołem w tym systemie obronnych reakcji organizmu na stres jest hipofiz, gruczoł mieszczący się u podstaw czaszki. Od niego zależy długi szereg obronnych odruchów organizmu, tylko przednia jego część syntetyzuje sześć ważnych hormonów, od których zależy całokształt wydzielania wewnętrznego i które wywierają regulujący wpływ na funkcjonowanie wielu organów i tkanek.
Gdy w organizmie powstają jakieś istotne naruszenia (np. zjawiają się komórki złośliwe), funkcje przysadki mózgowej zostają zakłócone. A. Bohomolec zadał więc sobie pytanie, czy więc wzmocnienie funkcji tego gruczołu nie spowoduje wyhamowania rozrostu tkanek złośliwych. Okazało się, że tak, że w ten właśnie sposób można również (obok stosowania innych metod) zwalczać rozrost guza onkologicznego. Natomiast ogólne wzmocnienie organizmu i usprawnienie jego funkcji np. dzięki zdrowemu trybowi życia, racjonalnemu odżywianiu, uprawianiu sportów, poniechaniu używania tytoniu i alkoholu – stanowi jeden z kamieni węgielnych zdolności organizmu do przeciwstawienia się nie tylko rozmaitym infekcjom, ale też agresji komórek nowotworowych. Toteż profesor A. Bohomolec wiele uwagi poświęcał w swych tekstach właśnie zagadnieniom zdrowego stylu życia, który prowadzi do jego wydłużenia i ulepszenia pod względem jakości. Profesor uważał, że życie ludzkie powinno naturalnie trwać 125-150 lat, przedwczesna zaś śmierć w wieku dwa razy młodszym następuje wyłącznie ze względu na niekorzystne okoliczności zewnętrzne. Wystarczy stworzyć bardziej dogodne socjalne warunki życia, a ono się samorzutnie znacznie przedłuży, twierdził uczony w książce „Przedłużenie życia” (Kijów 1940).
W 1930 roku rząd ZSRR skierował A. Bohomolca na Ukrainę, gdzie został wybrany na stanowisko prezydenta tamtejszej Akademii Nauk, jak też mianowany dyrektorem dwóch dużych organizacji naukowych: Instytutu Biologii Doświadczalnej i Patologii oraz Instytutu Fizjologii Klinicznej, znajdujących się w składzie AN Ukraińskiej SRR, które, nawiasem mówiąc, noszą dziś jego imię.
Aleksander Bohomolec był wynalazcą szeregu nowych leków (w tym surowic przeciwkozapalnych), postępowych metod leczenia i teorii naukowych, które pozwoliły wdrożyć do praktyki skuteczne sposoby leczenia ran, złamań, ciężkich schorzeń onkologicznych i innych. Do dziś w Rosji, Białorusi, na Ukrainie i Litwie działają liczni uczniowie i kontynuatorzy dzieła A. Bohomolca, jego zaś „szkoła” w dziedzinie patofizjologii należy do najbardziej znanych w skali międzynarodowej.
Dzieła naukowe A. Bohomolca były wielokrotnie wydawane w szeregu krajów. Trzytomowe „Rukowodstwo po patołogiczeskoj fiziołogii” po raz pierwszy opublikowano w Moskwie w latach 1935-1937; w okresie późniejszym było ono wielokrotnie wznawiane. W 1956-1958 wydano w Kijowie „Izbrannyjetrudy” („Rozprawywybrane”) A. Bohomolca w trzech tomach. W Rosji i Ukrainie ukazały się też książki poświęcone życiu i zasługom tego wybitnego uczonego, laureata m.in. Nagrody Stalinowskiej ZSRR (1941), dwóch orderów Lenina i szeregu innych odznaczeń, przyznanych mu przez rząd radziecki za wybitne osiągnięcia w dziedzinie medycyny. Niestety, marzenia naukowca o uczynieniu z krwi i preparatów krwiopochodnych eliksiru młodości, a nawet nieśmiertelności, okazały się niemożliwe do zrealizowania. Dlatego gdy w 1946 roku profesor A. Bohomolec nieoczekiwanie zmarł, generalissimus Józef Stalin cierpko rzucił: „Obmanuł, niegodiaj!” („Oszukał, łajdak!”)…

Chodźko



Byli odwieczną szlachtą Wielkiego Księstwa Litewskiego, pieczętującą się herbem rodowym Kościesza. Uważali się za ziemian hospodarskich polskiego Króla Jego Mości, lecz historycy litewscy mają ich dziś za Litwinów, białoruscy – za Białorusinów, ukraińscy – za Ukraińców. Adam Boniecki („Herbarz polski,” t. 3, s. 37) niezbyt wiele umie o nich powiedzieć: „Chodźkowie herbu Kościesza w W. Ks. Litewskim, w XVIII wieku w powiecie oszmiańskim, pisali się często Borejkami – Chodźkami (…). W ostatnich czasach głośniejsi z tej rodziny: Jan, syn Józefa i Konstancyi Bujnickiej, ożeniony z Klarą Korsakówną, prezes izby cywilnej mińskiej, wizytator szkół guberni wileńskiej i mińskiej, zmarły w Mińsku 1851 r., pochowany w Zasławiu. Syn jego Aleksander, konsul rosyjski w Persji, następnie profesor literatur słowiańskich w Collége de France, znany autor, ożeniony z Heleną Jundziłlówną, córką Wiktora, ma z niej synów: Wiktora, ożenionego z Maryą Baldassari, z której dzieci: Edward, Wiktor, Helena i Aleksander; Adama, inżyniera zamieszkującego San Francisco, i Aleksandra, kapitana marynarki angielskiej.
Stanisław, brat Aleksandra, znakomity chemik. Józef, trzeci brat, generał inżynieryi 1854 r. Ignacy, urodzony 1795 r., znakomity powieściopisarz, autor Obrazów litewskich. Leonard, syn Ludwika, marszałka zawilejskiego i Waleryi z Dederków, urodzony 1800 r., zamieszkały w Paryżu, autor wielu prac historycznych; brat jego Aleksander umarł 1877 r.”
W 1799 r. kilkunastu Chodźków heroldia wileńska wniosła do ksiąg szlachty guberni litewskiej (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 6, nr 11, s. 56).
„Wywód familii urodzonych Boreyków Chodźków herbu Kościesza”, sporządzony w Wilnie w 1799 roku, donosi, iż: „dom Boreyków Chodźków od naydawniejszych czasów w Wielkim Xięstwie Litewskim zasiedlony, tak urzędy obywatelskiemi, cywilnemi, jako też dostojeństwy y rangami woyskowemi ozdobiony oraz ciągłym possydowaniem dóbr ziemskich szczycący się zostawiłby zapewne dowody okazujące decendencyą początkowego swego nastania, lecz długi przeciąg czasu, zwłaszcza woyny domowe y obce, ciągnąc za sobą skutki powszechnego nieszczęścia, domierzyły tym samym y na prywatnych obywatelach swoje srogoście, z woli których y Dom Boreyków Chodźków doświadczył tego nieszczęścia, gdy w roku 1658 oktobra 30 dnia w czasie woyny wówczas w Litwie zdarzoney Urszula z Wołodków primi voti Andrzejowa Boreykowa Chodźkowa, późniey KrzysztofowaKrepsztulowa, wszystkie papiery jedynie domowi Boreyków Chodźków służące po mężu swym pierwszym u siebie mając a powszechnego chroniąc się niebezpieczeństwa w lesie majętności Chodkowszczyzny w powiecie oszmiańskim sytuowaney, należącym zakopała, a ony pośledniey czy przez przechodzące woyska czyli przez kogo innego wyjęte y zabrane zostały. Czego dowodzi oświadczenie przez tęż Urszulę primo voto Boreykową Chodźkową secundo Krepsztulową w roku 1658 Nowembra 9 dnia w Grodzie Oszmiańskim zaniesione”… Przeto późniejsiChodźkowie„prowadząc swóy wywód od Jana Boreyki Chodźki, w dzisieyszym wywodzie protoplasty, który dziedzicząc oyczysty folwark Chodkowszczyznę w powiecie oszmiańskim położony zostawił ony w dziedziczeniu synom trzem, Pawłowi, Michałowi y Janowi Janowiczom Boreykom Chodźkom. Z nich Michał zszedł bezpotomnie, Paweł zaś Boreyko Chodźko wyprzedawszy część folwarku Chodkowszczyzny Janowi Boreykowi Chodźkowi prawem wieczystym w roku 1633, spłodził synów dwóch Jana y Adama Pawłowiczów Boreyków Chodźków wedle posiadania dokumentu zastawnego na majętność Migule w powiecie oszmiańskim leżącą od Jerzego Zabłockiego (…)”.
W ciągu lat rozgałęzili się Chodźkowie dość licznie, piastowali urzędy wojskowe i cywilne. Np. Andrzej Chodźko „był nayprzód oboźnym, późniey rotmistrzem y woyskowym sędzią grodzkim, lustratorem, posłem, w końcu podstarostą powiatu oszmiańskiego. Pojąwszy zaś w zamęście Helenę Śliźniównę spłodził z nią synów sześciu: xiędza Ignacego, pierwiey w zakonie Societatis Jesu rektora, potym kanonika smoleńskiego, xiędza Benedykta swiackiego oraz Franciszka, posła, bezpotomnego, zeszłych, niemniey Józefa już nieżyjącego, Michała y Kazimierza dopiero wywodzących się. Z których Józef Andrzejewicz Boreyko Chodźko już zeszły był starostą zawistowskim”…
Posiadali także inne majętności: Łosza, Musza, Sierdzie. W 1799 r. Kazimierz, Ludwig, Raymund, Andrzej, Zygmunt, Michał, Antoni (szambelan dworu polskiego), Ignacy Jan, Ignacy, Jan (szambelan dworu polskiego), Władysław, Bolesław, Paweł, Dominik, Leopold i Stanisław Chodźkowie uznani zostali przez deputację wywodową w Wilnie „za rodowitą y starożytną szlachtę polską” (Narodowe ArchiwumHistoryczne Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 2, nr 3413).
Według Marcjana Szymkiewicza Chodźkowie – Borejkowie byli spokrewnieni z Zabłockimi, Mackiewiczami, Jundziłłami, Korsakami, Korybutami – Daszkiewiczami, Komorowskimi, Ciechanowiczami, Sarnackimi i inną dobrą szlachtą kresową (Por. Marcjan Szymkiewicz, „Genealogia szlachty litewskiej”, Dział rękopisów Biblioteki AN Litwy BF. 2214).
Drzewo genealogiczne Chodźków herbu Kościesza, zatwierdzone w Mińsku w 1811 roku, zawiera opis czterech pokoleń tego rodu (29 osób), od Marcina, protoplasty, zaczynając (Narodowe Archiwum Historyczne Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 1, nr 24, s. 19).
Dawne źródła pisane częstokroć wzmiankują o reprezentantach tego potężnie rozmnożonego rodu. Niejaki pan Chodźko wspominany jest w jednej z hramot wielkiego księcia Kazimierza Jagiellończyka w roku 1443 („Russkaja Istoriczeskaja Biblioteka”, t. 15, s. 114). A w 1447 r. tenże książę nadał „panu Chodźku oziero zaNiemnom Szeszupoti” (tamże, s. 200). 15 maja 1446 r. wielki książę Swidrygiełło Olgierdowicz nadał panu Chodźce „za jego wiernuju służbu, nikoli nie omieszkanuju” majątek Miłowsze w powiecie łuckim i Zadyby w turowskim (tamże, s. 213-215).
W roku 1652 przed sądem miejskim połockim trwał proces spowodowany „prostestacyą Daniły Konowała, karmnika, na Chodźka, pisarczyka y faktora pana Jana Ciszkowicza.Poszło o pijacką burdę podczas spławiania towarów z Połocka do Rygi rzeką Dźwiną, na skutek której to rozróby Ciszkowicz utracił dóbr na 2 tysiące złotych czerwonych, topiąc swe towary na dźwińskich porohach. Po powrocie próbował jednak całą winę zwalić na „karmnika”, przy czym „faktor” Chodźko wiernie asystujący panu swemu Ciszkowiczowi w popijawach, także w sądzie próbował go ratować przez tendencyjne naświetlanie sprawy…
Andrzej Michał Chodźko był oboźnym, rotmistrzem i podstarościm sądowym powiatu oszmiańskiego w latach około 1720-1747 (Por.: „Akty izdawajemyje”…, t. 11, s. 41; t. 29, s. 417; t. 31, s. 535). Józef Joachim Boreyko Chodźko był starostą zawistowskim i sędzią grodzkim powiatu oszmiańskiego. W dziale rękopisów Biblioteki AN Litwy w Wilnie (f. 273-618), zachował się m. in. podpisany przez niego 15 maja 1750 r. list urzędowy, dotyczący ukarania niejakiego pana Józefa Kanigowskiego, konsylarza króla pruskiego, za naruszenie polskich przepisów skarbowych.
Justynian Chodźko to rotmistrz województwa mścisławskiego w 1759 r. („Akty izdawajemyje”…, t. 24, s. 31). Szymon Borejko Chodźko podpisał w 1764 r. akt konfederacji generalnej warszawskiej („Volumina Legum”, t. 7, s. 61). Józef Chodźko, sędzia ziemski oszmiański, w 1766 roku na mocy uchwały Komisji Skarbowej W. Ks. L. mianowany został pełnomocnikiem do uregulowania długów kahału żydowskiego m. Wilna („Akty izdawajemyje Wilenskoju Archeograficzeskoju Komissijeju”, t. 12, s. 129 i in.).
W 1774 roku w drukarni Akademii Wileńskiej ukazała się książka pod tytułem: „Fedra Augusta, cesarza wyzwoleńca, bajek ksiąg pięć, z łacińskiego na polski język, z przydatkiem not potrzebnych przez Ignacego Chodźkę, S. J. doctora, coll. Żodziskiego rektora, przetłumaczone, a nayjaśnieyszey Kommissyi Edukacyi Narodowey dla pożytku uczącey się młodzi ofiarowane” (K. Čepiené, I. Petrauskiené, „Vilniaus Akademijos spaustuvés leidiniai”, Vilnius 1979, s. 371-372).
Niejako na marginesie warto odnotować, że tenże Ignacy Chodźko (1720-1792) był doktorem filozofii, profesorem kolegiów jezuickich w Grodnie, Połocku, Witebsku, Nowogródku, Żodziszkach, Warszawie. Pisywał dość ciekawe wiersze w języku polskim i łacińskim.
14 maja 1778 roku do ksiąg ziemskich województwa wileńskiego wpisano następujące oświadczenie pewnego szlachcica: „Ja, Kazimierz Boreyko Chodźko – oboźny powiatu Oszmiańskiego, zeznawam tym moim dobrowolnym wieczystym zapisem, przez żaden sposób nigdy nieporuszonym, wielebnemu xiędzu Onufremu Korniłowiczowi y następuiącym parochom cerkwie Myskiey danym y służącym na to: iż co ia, wyż wyrażony Chodźko – oboźny Oszmiański, maiąc w dobrach moich dziedzicznych Mysze nazwanych, w powiecie Oszmiańskim sytuowanych, cerkiew parochialną obrządku ruskiego, z kościołem rzymskim ziednoczonego, pod tytułem Niebowzięcia nayświętszey panny Maryi, (…) z pobudek powinney o zbawienie poddanych moich, tudzież włożoney na siebie od święty pokóy wielmożnego iegomości pana Andrzeja Chodźki – podstarosty Oszmiańskiego sądowego, oyca y dobrodzieia moiego,… morgów trzydzieście według wymiaru włok wielkiego xięstwa litewskiego, tudzież poddanego iednego nazwiskiem Janka Bryta, z całem zabudowaniem, domową siemią, to iest bracią, synami, córkami, powinnością y czynszem… wieczyście zapisuię…Wstęp do puszczy – tak na budowle, iako y opał zdawna wolny. Tudzież wolne mliwo bez miarki y kolei w młynach moich, iako też robienie piwa y pędzenie wódki na swoią tylko potrzebę, y w stawie, w Mysie Małey będącym, ryb łowienie; oraz inne wolności waruię y zabezpieczam”… („Akty izdawajemyje”…, t. 9, s. 86-88).
Kazimierz Antoni Boreyko Chodźko był łowczym, komisarzem i lustratorem starostw powiatu oszmiańskiego około 1789 r. („Akty izdawajemyje”…, t. 35, s. 573, 574); Michał Chodźko – nieco później – pisarzem sądowym powiatu zawilejskiego („Akty izdawajemyje”…, t. 24, s. 79); Kazimierz Chodźko – sędzią ziemskim oszmiańskim.
Podkomorzy Jan Chodźko, sędziowie ziemscy Zygmunt, Andrzej i Ludwik Chodźkowie; oboźny Rajmund Chodźko figurują na liście szlachty powiatu oszmiańskiego z 1809 roku. 30 lipca 1840 roku mieszkająca w m. Mołodecznie szlachcianka Eleonora Chodźko zwróciła się do mińskiego gubernatora cywilnego z prośbą urządzić jej starszych synów Wincentego i Józefa do jakiejkolwiek uczelni na koszt państwa. Prośbę swą motywowała wyjątkowo trudną sytuacją finansową rodziny. W tej sytuacji chłopcy mogli otrzymać skierowanie jedynie na wyższe uczelnie o charakterze wojskowym… Ponieważ jednak ród Chodźków miał zbyt wielu członków „nieprawomyślnych”, po tygodniu pani Eleonora otrzymała (bez motywacji) odpowiedź ujemną (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, z. 1840, nr 570).
Adam Chodźko, jego żona Józefina i matka Kazimiera, 9 września 1864 r. znaleźli się pod ściśle tajnym nadzorem policji ze względów politycznych. Mieszkali w majątku Skirno powiatu nowoaleksandrowskiego (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, z. 1868, nr 228, s. 94). Chodźkowie z okolic Dryświat na Brasławszczyźnie brali czynny udział w Powstaniu Styczniowym, za co spadły na nich ciężkie prześladowania ze strony władz rosyjskich (Por. Otton Hedemann, „Historia powiatu brasławskiego”, s. 387, Wilno 1930).
W XIX w. Chodźkowie dość licznie rozgnieżdżeni byli w powiatach wileńskim, trockim, oszmiańskim, święciańskim, zawilejskim, w mieście Wilnie. Nie należeli do zamożnych, przeważnie byli zarządcami cudzych majątków lub dzierżawili nieduże zaścianki, lecz ich rodowitość szlachecka nigdy nie była kwestionowana (CPAH Litwyw Wilnie, f. 391, z. 4, nr 455). Liczni reprezentanci tego domu byli potwierdzani w rodowitości przez heroldię wileńską m. in. w latach 1799, 1804, 1837, 1844, 1847, 1848 (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 8, nr 131, s. 80).
Zamieszkali na Ukrainie Chodźkowie używali także herbu Kościesza i notowani tam byli już na przełomie XVII-XVIII w. (Por. W. Łukomski i W. Modzalewski, „Małorossijskij Gierbownik”, s. 194-195. Petersburg 1914).

* * *

Rodzina Chodźków chlubnie zapisała się w dziejach kultury na terenie Litwy, Białorusi, Ukrainy, Polski, Gruzji, Rosji, Francji, ponieważ z jej łona wyszła plejada wybitnie uzdolnionych osobistości twórczych, które uwieczniły swe imię w różnych dziedzinach nauki i kultury.
Zjawisko eksplozji talentów w obrębie jakiejś rodziny jest w oczach badacza czymś fascynującym, choć przecież nie tak znowu rzadkim. Całemu światu znana jest genialna rodzina niemieckich muzyków – Johann Sebastian Bach i czterej jego synowie: Wilhelm Friedemann, Johann Christian, Carl Philipp Emanuel oraz Johann Christoph Friedrich. Genetyka jak na razie nie potrafiła wyjaśnić mechanizmów dziedziczenia od czasu do czasu doprowadzających do jednoczesnej „eksplozji geniuszy” w określonej rodzinie. Natura lubi niekiedy zadrwić sobie z marzącej o wszechpotędze ludzkości w ten sposób, iż stawia ją przed budzącymi uczucie bezradności zagadkami...
Bliskim krewnym filozofa Arystotelesa, a jednocześnie towarzyszem wypraw Aleksandra Wielkiego, filozofem i historykiem, był Kallistenes z Olistu (370-327 p.n.e.). Dwaj synowie Arystofanesa również byli komediopisarzami. Aischylos miał syna i wnuka poetów. Swift był siostrzeńcem Drydena, Lukan – siostrzeńcem Seneki Młodszego. Tasso był synem Bernardo; Ariosto miał brata i synów poetów. Talentami literackimi wyróżniały się dzieci lub bratankowie Sofoklesa, Corneille’a, Racina, Coleridge’a.
W czymś podobny do Bachów był ród wybitnych niemieckich badaczy przyrody Gmelinów: Johann Georg G. (1709-1755), botanik, geograf, etnograf, geolog; Samuel Gottlieb G. (1745-1774), geograf, zoolog, botanik; Johann Friedrich G. (1748-1804), chemik, medyk, historyk nauki; Johann G. (1788-1853), profesor chemii uniwersytetu w Heidelbergu; Christian Gottlieb G. (1792-1860), profesor chemii uniwersytetu w Tybindze.
Najtęższe umysły ludzkości usiłowały rozwikłać zagadkę uzdolnień rodzinnych, przy czym wskazywano zarówno na predyspozycje genetyczne, jak i na zjawisko swoistego dziedziczenia socjalnego. „Trzeba zaznaczyć, że istnieją takie zajęcia naukowe, które zakładają wprawdzie znaczne, lecz nie naprawdę rzadkie i nadmierne zdolności wrodzone, zaś głównymi wymogami są tu: uporczywe dążenie, pracowitość, cierpliwość, wczesne i dobre wykształcenie, stałe studiowanie i wielorakie ćwiczenia. Tym, a nie dziedzictwem po ojcu można wyjaśnić, że syn wszędzie chętnie idzie drogą przetartą przez ojca i niemal wszystkie rzemiosła są w pewnych rodzinach dziedziczne, a i w niektórych gałęziach nauki, wymagających przede wszystkim pracowitości i wytrwałości, można wykazać w poszczególnych rodzinach poczet zasłużonych mężów; należą tu rodziny Scaligerów, Bernoullich, Cassinich, Herschelów”. (Arthur Schopenhauer, „Świat jako wola i przedstawienie”, t. 2, s. 745-746). Dodajmy, że istnieją po prostu rodziny, w których żywi się z pokolenia na pokolenie i w różnych odgałęzieniach kult sztuk, wiedzy, kultury, co powoduje, iż młodzi już w dzieciństwie nabywają skłonności do tego rodzaju działalności, a wcześnie i świadomie się specjalizując, osiągają znakomite wyniki. Tak rzeczywiście Julio Cesare Scaliger (1484-1558) był autorem świetnych pism z teorii kultury, a jego syn Joseph Justus (1540-1609) zasłynął w tejże dziedzinie; włoska rodzina Cassinich zasłynęła przede wszystkim z tego, że z jej łona pochodziło kilku z rzędu dyrektorów paryskiego obserwatorium w wieku XVIII-XIX; Friedrich Wilhelm Herschel (1738-1822) był znakomitym astronomem, odkrywcą Urana oraz księżyców Saturna i Urana, zaś jego syn Frederic William (1792-1871) zyskał rozgłos jako badacz gwiazd podwójnych. W rodzinie Mozartów kwitł z pokolenia na pokolenie kult muzyki, ojciec genialnego Wolfganga Amadeusza (1756-1791), Leopold Mozart (1717-1787) był wcale zdolnym kompozytorem („Symfonia dziecięca”, o której zresztą niektórzy twierdzą, że nie była jego dziełem), kapelmistrzem arcybiskupa Salzburga, skrzypkiem; nie tylko jego syn, ale i wnuk, też Wolfgang Amadeusz Mozart junior (1791-1832) był znanym pianistą i interesującym, choć mało znanym, kompozytorem. W sferze malarstwa ojcem genialnego Rafaela Santi’ego (1483-1520) był znakomicie uzdolniony Giovanni Santi (zm. 1494) itd. Do najbardziej zaś utalentowanych rodzin dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego należy od dawna gniazdo zacnych panów Chodźków.



Jan Borejko Chodźko


Seniorem „dynastii” był Jan Borejko Chodźko. Urodził się on we wsi Krzywicze w województwie mińskim (1777). Nauki pobierał w Wilnie, tu też był ponoć później założycielem loży wolnomularskiej. Dom jego w Mińsku był prawdziwym ogniskiem życia umysłowego. Gdy przeniósł się do Wilna, brał udział w pracach Szubrawców (miał przydomek „Wajzgantosa”). Został mianowany honorowym członkiem Uniwersytetu Wileńskiego, był wizytatorem szkół guberni mińskiej i wileńskiej.
W czasie zajmowania terenów Wielkiego Księstwa Litewskiego przez oddziały polsko-francuskie w 1812 roku Jan Chodźko pełnił funkcje prezesa wydziału skarbowego rządu polskiego rezydującego w Mińsku („Akty izdawajemyje Wilenskoju Archeograficzeskoju Komissijeju”, t. 37, s. 226 i in.)
16 lipca 1812 roku tymczasowy zarząd prowincji mińskiej (w składzie: generał-gubernator Oppeln Bronikowski, prezydent Michał Puzyna, wiceprezydent Ignacy Moniuszko, członkowie Ludwik Kamieński, Jan Chodźko, Atanazy Prószyński, Antoni Wańkowicz, Xawery Lipski, Wincenty Wołodkowicz) zwrócił się z wezwaniem do ludności: „Woyska Francuskie i sprzymierzone weszły na waszą ziemię, ażeby uwolnić was od Rossyanów, armie ich są liczne, działania ich nagłe, i silnie rządzone Geniuszem Cesarza Wielkiego Napoleona. – Waszym jest obowiązkiem stosować się do nich w tym widoku. Główną zasadą troskliwości waszey być powinna staranność wasza o dostarczenie wszystkiego na potrzebę armii. Za zupełnem woyska opatrzeniem idzie spokoyność i bezpieczeństwo armii i wasze własne. (...)
Polacy! Orły Wielkiego Cesarza Napoleona unoszą się nad prowincyami naszemi, jest to epoka szczęścia i ugruntowania oyczyzny naszey. Przykładaymy się do ubezpieczenia tryumfów tak słuszney sprawy. Potomność będzie winna wdzięczność wybawcom naszym oraz połączonym z niemi naszem usiłowaniem”... („Akty izdawajemyje”..., t. 37, s. 201-202).
Jan Chodźko był czynny także na polu literackim. Pisywał dramaty („Bolesław Krzywousty”, „Krakus”), powieści („Pani kasztelanowa i jej sąsiedztwo”). Szeroki rozgłos zdobyło jego dzieło „Pan Jan ze Swisłoczy, kramarz wędrujący” (Wilno, 1821, litewski przekład, Wilno 1823). Dziełko to przez komitet szkolny Uniwersytetu Wileńskiego zostało uznane za obowiązujące dla szkółek elementarnych. W szatę powieściową, czy wręcz przypowiastkową, przybrał tu autor szereg nauk i przepisów życiowo-moralnych. Są tu rady gospodarskie: o orce i uprawie roli, o hodowaniu i leczeniu koni i bydła, o pszczelarstwie, sadownictwie, aż do drobiazgowych wskazówek bielenia płótna, rozpoznawania grzybów trujących itp. Znajdziemy tu również wskazówki higieniczne, dietetyczne, medyczne (ratunek tonących, zduszenie w tłumie, zatrucie alkoholem). Główny bohater „powieści” kramarz Jan chodzi od wsi do wsi, uczy ciemnych, wykorzenia zabobony (np. wiarę w czarownictwo), łagodzi obyczaje (tłumaczy chłopom m.in., że nie należy bić żon), przestrzega przed znachorami i innymi wydrwigroszami. Nie jest wolne to dziełko i od uprzedzeń swej epoki (Cyganie i Żydzi dla pana Jana to „pijawki”, czyhające tylko na okazję, by wyłudzić od biednego kmiotka ostatni grosz). O starozakonnych w książce „Pan Jan ze Swisłoczy, kramarz wędrujący” (Wilno 1842, s. 158) zaznacza: „Na wierze tych oszustów polegać nigdy nie należy; nienawiść względem chrześcijan, z młodości w nich zaszczepiona, staje się niejako religijną ustawą, dozwalającą oszukiwać bez obrazy sumienia”...
A jednak wyczuwa się w tym utworze gorącą chęć niesienia pod strzechy dobrobytu materialnego i duchowego. Takie oto np. są „nauki” skierowane pod adresem wieśniaczki: „Bądź zawsze obyczajną i skromną, tak ściśle przestrzegając siebie, aby i najjadowitszy język nic złego o tobie powiedzieć nie mógł, to w twoim stanie najpierwsza cnota. Niewiele usiłuj, aby ubrać się wykwintnie i piększyć. To płochych tylko pociąga i niejednego kłopotu staje się przyczyną; ochędożnie i podług stanu ubrana dziewka najlepiej się podoba... Bądź pracowitą, wszystkie roboty umiej dobrze i wypełniaj je ochoczo, unikaj swarów i plotek, nie mów źle o nikim, aby o tobie we trójnasób nie odgadali. A z tymi przymiotami, choćbyś i posagu nie miała, zaręczam, że najlepiej zamąż pójdziesz...” W innym znów miejscu Jan Chodźko opowiada o żonie, której „świegotliwość”, ciągłe dogryzanie mężowie stało się powodem, że ten coraz to częściej uciekał się do kieliszka... Koloryt miejsca i czasu jest oczywisty, ale odmawiać „wędrownemu Janowi” rozsądku chyba i dziś nie warto.
13 listopada 1821 roku Jan Chodźko zwrócił się do deputacji szlacheckiej Województwa Wileńskiego z prośbą o przyłączenie do ich rodu i do potwierdzenia szlacheckości syna swego brata Ignacego Zachariasza, urodzonego w 1803 roku. Co też zostało uczynione (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1011, s. 73).
Po procesie filomatów trafił J. Chodźko do Twierdzy Pietropawłowskiej nad Newą. Do stron ojczystych wrócił dopiero po kilku latach. Od 23 kwietnia 1829 roku znajdował się pod tajnym nadzorem policji „za przynależność do tajnych zrzeszeń”. Za udział w powstaniu listopadowym został ponownie zesłany w głąb Rosji. Wrócił po kolejnych kilku latach. Jak odnotowano w zapisie z 1840 roku we własnym majątku Krzywicze (powiat wilejski) zajmował się literaturą, miał żonę, trzech synów i córkę, był „dobrego zachowania się i prawomyślnego stylu myślenia”. (CPAH Litwy wWilnie, f. 378, z. 1840, nr 174, s. 14). Później osiadł w Mińsku, gdzie aż do zgonu (1851) był gorliwym organizatorem życia umysłowego. Dzieła jego pt. „Pisma rozmaite” wydano w Wilnie w dwunastu tomach w latach 1837-1842.



Ignacy Chodźko


Ignacy Chodźko, bratanek Jana, urodził się 29 września 1794. w Zabłoczyźnie w powiecie wilejskim. Dziecinne lata i prawie cały wiek dojrzały przepędził w Ziemi Oszmiańskiej, w rodzinnym majątku Dziewiętniach. Wzrastał w spokojnych, czystych, staroświeckich stosunkach rodzinnych, w atmosferze szacunku dla dawnych obyczajów, „złotej wolności”, ziemi rodzimej. Od dziadka swego Michała nasłuchał się mały Ignaś mnóstwa konceptów i gadek z przeszłości. Dzięki ojcu, będącemu sędzią grodzkim powiatu zawilejskiego, na żywo obserwował chłopak, jak pod wpływem nowych warunków polityczno-gospodarczych bezpowrotnie przekształca się i zanika staroświecka kultura. Mimo świadomości, że zmiany te są nieuniknione, z żalem żegnał ten przemijający, lecz piękny w swej szlachetnej niepowtarzalności świat. Sentymentowi swemu dał wyraz w wielu późniejszych literackich gawędach i obrazkach. Po ukończeniu szkoły bazyliańskiej przy kościele w pobliskich Borunach udał się na studia do Uniwersytetu Wileńskiego. W roku 1812 został nawet w jakimś sensie „uczestnikiem” wydarzeń historycznych: pełnił urząd tłumacza między kuchmistrzami Napoleona a miejscowymi dostawcami wiktuałów. Ucząc się u Golańskiego, E. Słowackiego, E. Groddecka nabył gustu literackiego i wyczucia językowego. Był członkiem Towarzystwa Szubrawców („Wirszajtos”). W roku 1814 ukończył Ignacy Chodźko uniwersytet ze stopniem kandydata filozofii. Odnośny dyplom brzmi jak następuje: „Auspiciis augustissimi et potentissimi Imperatoris Nicolai I., Russorum Autocratoris etc. etc. etc. (...) Singulis, quorum interest, notum testatumque facimus. Cum nobilis Ignatius Antonii filius Chodźko, studiorum curriculo in Gymnasio Vilnensi emenso, in Civium hujus Caesareae Litterarum Universitatis Vilnensis numerum adscriptus, in Ordine Professorum scientiarum Physico-mathematicarum Physicae, Chemiae, Zoologiae, Botanicae, Mineralogiae et Architecturae, per biennium multam et assiduam operam dederit, atque in examinibus semestribus diligentiam suam et processus Praeceptoribus suis adeo probaverit, ut ad leges Academicas die V. Aprilis Anni MDCCCXI Professorum Ordinis scientiarum Physico-mathematicarum suffragiis Candidati Philosophiae gradum et honorem meruisse judicaretur. Nos proinde, ea, qua pollemus, auctoritate, eumdem ornatissimum Ignatium Chodźko Candidatum in Ordine Physico-mathematico renuntiamus ac declaramus, atque XII-ae Civium Classi adscriptum, cunctis juribus atque commodis huic loco et ordini propriis, eumdem gaudere testamur. In cujus rei fidem Litteras has Patentes, Caesareae Litterarum Universitatis Vilnensis sigillo munitas, subscripsimus. PP. Vilnae in Aedibus Academicis Anni MDCCCXXXII. die XXV. mensis Maii. N. 1290”.(CPAH Litwy w Wilnie, f. 721, z. 1, nr 839, s. 121).
Po krótkiej podróży do Warszawy wraz ze stryjem Janem osiadł pan Ignacy na stałe w Dziewiętniach. Gospodarował początkowo niechętnie marząc o laurach literackich. Ale dopiero po 40-tym roku życia zajął się poważnie pracą piśmienniczą. Wzorując się na swym stryju zaczął tworzyć cały szereg drobnych powieści zjednoczonych w cyklu pt. „Obrazy litewskie”. Był to kalejdoskopowy ciąg obrazków z życia szlachty oszmiańskiej. Gawędziarsko-liryczne, nie pozbawione jednak i głębszych dygresji refleksyjnych dziełka te wzruszają i dziś, należą jednak do wielkiej rzadkości i są poszukiwane przez bibliofilów (nie tylko wileńskich). Później wydał jeszcze Ignacy Chodźko cztery serie Podańlitewskich (m.in. „Kamień w Olgienianach”, „Pustelnik w Proniunach”), w których ukazał poszczególne chwile z dziejów Oszmiańszczyzny. Cel swego pisarstwa określał: „serca poruszać tkliwym wspomnieniem, miłością ludzi je poić”. I przyznać trzeba, że koloryt lokalnych obyczajów, wyrazistość portretów, plastyczność ukazywania życia domowego i towarzyskiego szlachty polsko-litewskiej są zaletą tego pisarza.
Bardzo wiele w tekstach Ignacego Chodźki można znaleźć barwnych idiomów, porzekadeł, przysłów, aforyzmów, oryginalnych stylistycznych zwrotów czy po prostu obserwacji obyczajowych, jak np.:
– „Nastało milczenie, jakby anioł przeleciał.
– Dobry sługa powinien zgadywać myśl pańską.
– Ten pokarm jest wart gęby.
– Nie dla proporcji nosił głowę.
– Bez gospodarza chata płacze.
– liczykrupa (sknera).
– Hospes non invivatus, recedit saepe ingratus. – Kogo nie proszą, tego za drzwi wynoszą.
– Pieniędzy jak gwiazd na niebie.
– Jaka zasługa, taka i nagroda.
– Jak to u nas nigdy w sercach zawziętości nie ma!.
– W ogólności u naszej poczciwej szlachty i u panów chrześcijańskich więcej wrzasku niż złości”...
– Nie koniecznie, bo oto o próbie „pławienia” domniemanego czarownika ironicznie zauważa: „Jeżeli utonie, to i wyciągać nie trzeba, bo heretyk! A jeżeli pływać będzie po wierzchu, to czarownik”... Tak zresztą było w tym – pożal się Boże! – „państwie bez stosów”…
–„ Łaska pańska na pstrym koniu jeździ.
– Niewiele mądrości mają, którzy się w strojach kochają.
– Poznać zaraz z mowy, jakiej kto jest głowy. (Linqua est indicium animi).
– Kto nie chce pracy znieść, ten nie ma czego jeść.
– Kiedy trwoga, to do Boga!
– Dictum, factum.
– Z jakim kto przystaje, taki się sam staje. (Cum bono, bonus eris, cum perversis, perverteris).
– Często nasze radości są przyczyną żałości”.
– O kobiecie zaś Ignacy Chodźko powiada: „Mała jak palec, a zła jak padalec”; (o pewnym panu, który wziął z dwóch sióstr mniejszą, kierując się maksymą, że z dwojga zła trzeba wybierać mniejsze).
I. Chodźko był pisarzem na wskroś chrześcijańskim i w Wilnie, ówczesnej stolicy kultury polskiej, jego twórczość była notowana bardzo wysoko. Był też szczerym polskim patriotą, lecz jednocześnie bezstronnym świadkiem swoich czasów. Oto jak opisywał w „Pamiętnikach kwestarza” np. okoliczności przemarszu przez Litwę wojsk Napoleona I w 1812 roku: „W Miednikach pustki. Dwór, wieś, karczma, plebania bez okien. Kościół stoi otworem i spustoszony. Sklepy nawet otwarte i trumny powywracane. Ani żywego ducha nigdzie, prócz kilkunastu kamratów, gospodarujących po tej ruinie. Kilka psów wyło na śmietnikach i kilka kogutów, przelatując ze strzechy na strzechę, piało, jakby urągając rabusiom.
Niedługi jednak był ich triumf. Cel, pal i kogut na ziemi. Pobili wszystkich. Prosię jakieś wybrnęło na ulicę, i temu w łeb. Garnków po chatach się znalazło, a zatem postanowiono gotować obiad.”
Ludwika Pruszyńska zanotowała w 1854 roku w swym notesie „Zdanie o kobietachIgnacego Chodźki” (dział rękopisów Centralnej Biblioteki AN Litwy w Wilnie, F9-2360): „Błogosławieństwo matki!... Czyli go dziewica przyjęła u stóp ołtarza, gdyś wdziękiem, młodością i swobodą kwitnąca, stateczną wiarę oblubieńcowi swemu ślubowała? Czyliś ją przyjął, młodzieńcze, gdyś także w obliczu Boga szczęście dla swej ulubionej i los błogi zaprzysiągał?... Czy gdyś z rodzicielskiego domu na świat szeroki się puszczał, a matka cię krzyżem świętym przeżegnawszy, łzawą źrenicą za wrota przeprowadziła... Czyście około śmiertelnego jej łoża skupieni, biedne sieroty, z wpółumarłych ust jej polecające was opiece boskiej usłyszeli modły, i na kolanach przyjmowali ostatnie, a dla was jeszcze poświęcone jej tchnienie...
Wszędzie i zawsze, w pomyślności czy w złej doli, wspomnienie chwili tej wzruszy najczulsze nerwy twego serca, rozbudzi w niem miłość dziecięcą, którą czas może uśpił, żałość, którą czas ukoił..., w westchnieniach nawet i łzach, któremi się oblejesz, uczujesz obecność niewidomego wpływu jej na dnie twoje i nadzieję szczęścia za jej orędownictwem (...).”
Przerywając na chwilę ten piękny tekst, dodajmy, że taki serdeczny kult matki pozostał żywy w literaturze polskiej także w XXI wieku, kiedy m.in. poeta Józef Baran w wierszu „Śni mi się mama” napisał:

„śni mi się moja mama
na tle Nieskończoności
z nieśmiałym uśmiechem
zagubiona i sama

ludzka kruszyna
na ścieżce
już prawie wyplątana
z tego obcego jej świata
z którym nie znajduje wspólnego języka
bo w snach ją wciąż przyzywają
wszyscy jej bliscy zmarli

mama jeszcze się waha
jakby czegoś zapomniała i obraca w palcach pęk kluczy
chcąc mi dać przestrogę
lecz sama już nie wie jaką

widzę w jej oczach lęk
i samotność nie do wypełnienia
więc milczę bezradnie
odchodząc w stronę wrót
a może to mama
oddala się ścieżką
– coraz cieńszy cień
na tle Nieskończoności –
w stronę przełęczy
za którą rozciągają się
same niewiadome.”

W dalszym ciągu cytowanego tekstu archiwalnego Ignacy Chodźko miał mówić: „Oto błogosławieństwo matki! Czyliż mniej ważnem jest błogosławieństwo ojca? Nie, zaiste! Lecz we wrażeniach i wyobrażeniach rodziców względem dzieci ojciec jest rozum, matka jest serce... Szczęśliwy, nad czyją głową jedno i drugie razem się łącząc, wspólnym ją miłości rodzicielskiej, a zatem i łaski Bożej, obdarzyły wieńcem. – A bieda dziecku, które we swych wspomnieniach tej błogiej nie doszuka się chwili lub czyja dusza zimną tylko po niej przemknie myślą”...
Pełniąc odpowiedzialne funkcje w systemie szkolnictwa na terenie Wileńskiego Okręgu Naukowego Ignacy Chodźko zawsze dbał o rozwój tutaj oświaty narodowej. 9 września 1832 roku jako kurator szkół powiatu zawilejskiego, wystosował docesarza list następującej treści:
„Najjaśniejszy Najpotężniejszy Wielki Monarcho Imperatorze Nikołaju Pawłowiczu! Samowładnący całą Rossyą!
Panie Najmiłościwszy!
Przynosi prośbę szlachcic Ignacy syn Antoniego Chodźko, o czem takowa prośba, poniżej –
W roku tysiącznym siedemsetnym dziewięćdziesiątym dziewiątym, miesiąca marca 21 dnia zapadł wyrok w Deputacyi Wywodowej Wileńskiej, uznający familię Chodźków za starożytną rodowitą szlachtę polską: gdy potrzebnym jest dla mnie, jako pomieszczonego w tymże dekrecie, urzędowy extrakt onego, przeto najpoddaniej proszę:
Aby najwyższym Waszej Imperatorskiej Mości ukazem zalecono było tę moją prośbę w Deputacyi Wywodowej Szlacheckiej Wileńskiej przyjąć i dekret wyż wymieniony familii Chodźków w urzędowym extrakcie proszącemu wydać.
Najmiłościwszy Monarcho! Proszę Waszej Imperatorskiej Mości o tej mojej prośbie postanowić wyrok (...) Pisał i układał sam proszący –
  Ignacy Chodźko, były podkomorzy i kurator szkół powiatu zawilejskiego.”
(CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 9, nr 2726, s. 5).

Na dwa lata przed zgonem (1859) został Ignacy Chodźko członkiem korespondentem Towarzystwa Naukowego Krakowskiego. L. Kondratowicz powiedział o jego dziełach: „główną ich wadą jest to, że zbyt ponętnie malując zachód słońca, odwracają naszą uwagę, która na młodej jutrzni skupić się powinna”. Chyba w pewnym stopniu zastosować można słowa te do wierszy Ignacego Chodźki, w których silne były nutki krytycyzmu społecznego oraz zadumy filozoficznej nad głębszym sensem istnienia świata i życia ludzkiego...

Na zakończenie tego szkicu warto przypomnieć barwne i wciąż dające się nie bez przyjemności czytać urywki z „Pamiętników kwestarza”.

* * *

„Przespaliśmy się w stodole.
Wieczór nadszedł, poszliśmy z gospodarzem na łąkę, gdzie już trzeci stóg siana wyrastał, a na nim harcował mój Marcin, mając przy sobie flaszkę z naszego podróżnego puzderka. Poznałem, że zapasy nasze będą zawsze pod jego opieką.
Zasiedliśmy do chłodniku i kurcząt, a po wieczerzy każdy poszedł na swoje miejsce na odpoczynek.
Moja kwatera w świronku, do którego wprowadzając mnie pan Bilewicz rzekł:
– Jegomość dobrodziej jutro po śniadaniu ruszysz w drogę. Już to moja Anulka częstować będzie, bo ja z synami przede dniem wybiorę się na zajączki w dalsze knieje od domu. Dziś więc żegnam jegomości dobrodzieja. Dziękuję najpokorniej za odwiedziny i proszę nadal nie mijać ubogiego mojego domku. Baran mój już przy prowodyrach.
– Nie, nie! – odezwał się, słysząc to, Marcin. – Spać długo nie dam mojemu jegomości. Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje. I my przede dniem razem ruszymy!
Znowu poznałem, że nie tylko moje puzderko, ale i ja jestem pod opieką pana Marcina.
Jeszcze się niebo czerwieniło tylko na wschodzie, kiedy, wypiwszy po kufelku grzanego mleka, wyruszyliśmy za wrota. Ja z Marcinem na naszych kałamaszkach, a pan Bilewicz przy nas piechotą z dwoma gończymi i wyżłem.
Postępowaliśmy cicho, bo każdy modlitwy poranne odmawiał, pieski tylko odzywały się niekiedy i po rannej rosie znaczyły swoje ślady obok drogi.
Na koniec i słonko się pokazało. Pan Bilewicz, skończywszy paciorki:
– No, synki! Na dobry humor i na szczęśliwe polowanie, „zająca”! – zawołał.
Więc huknęli synkowie, a z nimi ojciec basem:
„Siedzi sobie zając pod miedzą, pod miedzą,
A myśliwi o nim nie wiedzą, nie wiedzą;
Siedzi sobie, lamentuje,
Testament życia spisuje.
Śmiertelny! śmiertelny!”
Aż echo rozległo się po kniejach! Ja zwróciłem się na lewo ku gościńcowi, a myśliwcy zapuścili się dróżką w las. Długo jeszcze słyszeliśmy ich pieśń wesołą. Na koniec odezwała się trąbka i potem ho! ho! był tu kot!!! kot! kot! tu! tu! tu! Aż nam w uszach zadzwoniło! Pieski zagrały, a na sercu tak mi grało, tak było wesoło, że aż miło!”

* * *

– „Czy wiesz, jegomość, jakie to na prawo nieznajome miasteczko?
– To Mir, zdaje mi się.
– A tak. Mir. A wiesz jegomość, jaki tam jest dzwon?
– Nie wiem.
– Otóż ja jegomości powiem. O tym dzwonie jest taka dykteryjka: Nasz książę Panie Kochanku jeździł dawniej po cudzych krajach i wojował z poganami. Tak mu raz przyszło kuso i niebezpiecznie, że różne czynił vota pobożne, aby cudem boskim ujść pewnej zguby. Otóż ślubował wtenczas kościołowi mirskiemu taki dzwon, aby, gdy w Mirze na rezurekcję zadzwonią, w Nieświeżu słychać było. A to cztery mile, mój jegomość!
Więc jak tylko powrócił do Nieświeża, kazał zaraz lać dzwon w Mirze. Wyleli jeden. Dzwonią na próbę – nie słychać w Nieświeżu! Panie Kochanku dodaje złota i srebra do materiału, każe wylewać drugi większy. Znowu leją i znowu dzwonią cały dzień! – nie słychać! A trzeba koniecznie wypełnić votum co do joty! Leją więc dzwon trzeci...
Tymczasem jednego wieczora Panie Kochanku, w dobrym będąc humorze, baraszkował sobie między swoimi i łgał, na czym świat stoi. Bo to już jego zwyczaj... Kiedy jednak przebrał miarkę, nie wytrzymał pan Michał Chodźko i powiedział:
– Mości książę! Dzwon mirski słychać!
Wszyscy nastawili uszy, ale nikt nie słyszał. Książę tylko potakiwał panu Chodźkowi i mówił:
– A widzicie, jaki głośny mój dzwon! Dopełniłem votum!
– A jakże nie ma być głośnym – pochwycił Chodźko – kiedy książę pan cały dzień kłamiesz, zapewne na jego głos i pamiątkę? Bo jegomość musisz wiedzieć, że kiedy gdzie dzwony leją, trzeba łgać różne nowiny. Gdyby daleko się rozchodziły, to i głos od dzwonów tak rozchodzić się będzie.
Książę nie rozgniewał się. Ale już dzwona nie przelewał. Owszem, ochrzcili go Karolem, zawiesili na dzwonnicy i książę zawsze powiada: – Słychać Karola w Nieświeżu!”

* * *

– „A gdyby kaptur? Wstąp do zakonu!
– A to dlaczego?
– Dla zbawienia duszy, dla pokuty za grzechy i dla spokojnego kąta na starość.
– Ha! gdybym to był pewien, że będę przeorem głębockim!
– Nie święci garnki lepią. Młody wprawdzie jesteś człowiek, ależ w tym wieku większe jeszcze do grzechu pokusy, a na świecie trudno się ustrzec... Ot, tylko namyśl się dobrze, a jak poczujesz w sobie powołanie... tymczasem do waszmości!
Wypiliśmy po lampeczce jednej i drugiej.
– No, wybieraj się teraz – rzekł przeor, ocierając usta – a to takim sposobem (otworzył skrzynię w kącie stojącą). Weź stąd stary zakonny habit. Za obszerny być może dla ciebie. Temu łatwo poradzić. Znajdziesz tu pościel. Poduszka uzupełni cyrkumferencję twoją, po bernardyńsku zaokrągli twoją figurę. Potem zda ci się ona pod głowę, nim ja twoje manatki od wojewody wydobędę i tobie odeszlę. Nic mu nie zawiniłeś, więc grabić cię nie może. Ogol wąsy! Przyniosłem ci brzytwę w kieszeni.
– Jak to? Mam ogolić wąsy?
– A naturalnie! Żaden przecie zakonnik z wąsami nie chodzi!
– Ależ ja nie mam jeszcze wokacji! Jeszczem się nie zdecydował!
– Nie o to idzie, mój bracie! w habicie z wąsami gdy kto cię postrzeże... Toć i odrosną potem, niech ich tam kaci wezmą! Ja innego środka nie mam, a w klasztorze trzymać cię nie mogę.
Nie było co odpowiedzieć. On wyszedł, a ja wziąłem się do brzytwy.
Trudno opowiedzieć, z jakim to żalem przyszło mi się rozstać z wąsami! Ale to były wąsy, które prym trzymały na dworze pana wojewody, a nawet i niedawno na sejmiku! Przed rudominowskimi tylko ustąpić musiały! A jakże ja je pielęgnowałem! Jak układałem i gumowałem! Jak nimi wszystkie afekta oblicza wyrazić umiałem!
Ale cóż robić! Wypiłem duszkiem szklankę wina i... ogoliłem wąsy. Aż się przeląkłem, gdym obaczył siebie w lusterku! Goluteńki jak baba! Nos mój wyrósł we dwoje! Warga długa, jak u starego Niemca! Słowem, straszydło weneckie! Łzy mi w oczach stanęły i właśnie na fantazję chciałem pokręcić wąsa...
Reszta przyborów nie zabrała wiele czasu. Habitem we dwoje okręcić się mogłem, ale podłożywszy poduszkę, zacisnąwszy się rzemiennym pasem i zawiesiwszy pod nim koronkę byłem podobniejszy do wypukłej beczki, niż do stworzenia Bożego. Na koniec księżą czapeczką pokryłem głowę. Jeszcze raz spojrzałem w zwierciadło i pewny byłem, że nie tylko inni, ale i ja sam niełatwo bym siebie poznał.
Spojrzałem na moją Elżutkę w kącie stojącą, rozpamiętywałem i rejestrowałem w myśli moją chudobę szlachecką, w kuferku zostawianą, gdy wszedł ksiądz przeor.”



Józef Chodźko


Brat Aleksandra, Józef Chodźko (ur. 1800 w Krzywiczach, zm. 1881 w Tyflisie) należy do grona najzasłużeńszych w Rosji geografów. Jego matką była Klara z domu Korsak. Na Uniwersytecie Wileńskim studiował geodezję, matematykę i astronomię.
W 1817 roku Józef Chodźko otrzymał w następujący sposób brzmiący dyplom kandydata filozofii: „Auspiciis Augustissimi et Potentissimi Imperatoris Alexandri I, Russorum Autocratoris etc. Simon Malewski, collegiorum a consiliis, philosophiae et juris doctor, Caesareae Universitatis Litterarum Vilnensis professor emeritus et rector magnificus una cum senato academico.
Singulis, quorum interest, notum, testatumque facimus. Cum Nobilis Josephus Chodźko in numerum civium huius Caesareae Universitatis Litterarum Vilnensis Anno Millesimo Octingentissimo decimo sexto adscriptus, praelectionibus publicis, physices, chemiae, et algebrae spatio unius anni diligentam operam narasset, ac in examinibus ad leges Academicas institutis ea specimina profestus sui dedisset, ut Juclyti ordinis professorum scientiarum physico-mathematicarum die vigesima nona Junii, Anni Millesimi octingentesimi decimi septimi lata sententia gradu Candidate Philosophiae dignus censeretur. Nos proinde ea, qua pollemus, auctoritate, eundem Josephum Chodźko Candidatum Philosophiae renuntiamus ac declaramus, concedendo eidem jura omnia et privilegia huic gradui academico competentia. In quorum fidem diploma hoc publicum manu nostra subscriptum, sigilloque Universitatis munitum eidem dedimus; Vilnae in aedibus academicis Anno 1817, die 10 Julii.
Simon Malewski, Zacharias Niemczewski, Norbertus Jurgiewicz (...)”. (Dział rękopisów Biblioteki Uniwersytetu Wileńskiego, F-2, KC-114c, s. 17).
Po studiach młody człowiek wstąpił do wojska rosyjskiego i prowadził prace triangulacyjne – m.in. na Litwie. Jego kontakty z szykującą się do powstania listopadowego młodzieżą akademicką zostały ujawnione. Powędrował więc w głąb imperium, aby w roku 1840 znaleźć się na Kaukazie. 25 lat czynnego życia poświęca triangulacyjnym pomiarom tego regionu. Właściwie cała nowoczesna kartografia Kaukazu oparła się na pracach Józefa Chodźki. Ciekawe, że ziomek nasz jako jeden z pierwszych dokonał wspinaczki na szczyt Araratu i kilku innych gór Kaukazu, za co został odznaczony godnością honorowego członka Francuskiego Klubu Alpinistów.
Stało się to w 1850 roku, gdy Józef Chodźko dokonał wejścia na słynną górę, na której szczycie wykopał zagłębienie w śniegu, w którym postawił namiot i spędził tam sześć dni dokonując licznych obserwacji geodezyjnych i meteorologicznych.
Badania Kaukazu trwały do roku 1860 i stały się „jednym z największych wydarzeń” w naukowym badaniu tych terenów. (Por.: N. A. Gwozdeckij, W. N. Fiedczina, A. A. Azarjan, Z. N. Doncowa: „Russkije geograficzeskije issledowanija Kawkaza i Sredniej Azii,” Moskwa 1964).
Cele badań Kaukazu sprowadzały się w zasadzie z jednej strony do dostarczania map potrzebnych do operacji wojennych, z drugiej zaś – do zbadania zasobów naturalnych nowych obszarów, które zostały włączone do imperium rosyjskiego (a do osiągnięcia tego celu również potrzebne były mapy). Prace kartograficzne wymagały podstawy geodezyjnej. Pierwsze dokładne pomiary geodezyjne na północnym Kaukazie zostały wykonane w 1815 r. W wyniku tych pomiarów ustalono współrzędne geograficzne Stawropola, Mozdoka, Piatigorska i Elbrusu.
W roku 1832 przy korpusie kaukaskim utworzono kompanię topografów złożoną z 48 osób. Od tej daty rozpoczęto systematyczne zdjęcia topograficzne terenów Kaukazu. Prace topografów w okresie działań wojennych miały charakter wywiadowczy. W urzędowym języku nazywano je podówczas „tajnymi przeglądami miejscowości”. Od ich wykonawców obok profesjonalnego przygotowania topograficznego wymagano odwagi, sprawności i umiejętności wspinaczki wysokogórskiej. Marszruty topografów były to długie i skomplikowane podróże związane z dużym ryzykiem. Na przykład topograf Biełkin pracujący w 1836 r. w górach zachodniej części Wschodniego Kaukazu zginął z rąk tamtejszych górali.
W roku 1837 ekspedycja specjalna Rosyjskiej Akademii Nauk (Fus, Sawicz i Sabler) określiła poziom Morza Kaspijskiego oraz zmierzyła wysokość Kazbeku, Elbrusu, Besztau i innych szczytów górskich Kaukazu.
W roku 1847 przystąpiono do wydawania mapy Kaukazu 10-wiorstowej (1 diujm = 10 wiorst, tj. skala 1:420 000), a potem 5-wiorstowej (1:210 000). Tę ostatnią ukończono w 1868 roku. Zmienione mapy, jak i będące ich podstawą topograficzne zdjęcia z lat 1830-40, odznaczały się dużo większą dokładnością i wiarygodnością niż materiały kartograficzne pochodzące z XVIII wieku, ale mimo to nie były one dość dokładne. Przełom nastąpił tu dopiero za sprawą naszego rodaka.
W monografii „Historia poznania radzieckiej Azji” (Warszawa 1979, s. 60-63) znajdujemy bardzo pozytywną ocenę działalności naukowej Józefa Chodźki: „Pierwsza próba triangulacji Zakaukazia została wykonana przez I. I. Chodźkę w rejonie Tbilisi w 1840 r. Na równinie nad rzeką Kurą w pobliżu miejscowości Szamchora odmierzono w 1847 r. bazę długości 9 wiorst. Stąd w następnych latach systemem trójkątów zostało pomierzone całe Zakaukazie. Baza sprawdzająca znajdowała się na brzegu Morza Kaspijskiego w pobliżu Baku (baza sukkaicka). Prace terenowe przeprowadzano bez przerwy od 1847 do jesieni 1853 r. W czasie triangulacji określono poziom Morza Kaspijskiego i wysokość Araratu, na który Chodźko wraz z całą ekspedycją odbył wspinaczkę. Na szczycie góry przebywano 6 dni wykonując tam obserwacje geodezyjne i meteorologiczne. Namiot wkopany w śnieg służył mu jako schronienie na szczycie Araratu. By uchronić członków ekspedycji przed chorobą wysokogórską, podzielił zespół na dwie grupy, którezmieniały się co drugi dzień. Sam zaś, z jednym z kozaków, przebywał nieustannie na szczycie obserwując symptomy tej choroby.
Ciężkie warunki pracy panowały również w wysokogórskiej części Wielkiego Kaukazu, gdzie geodeci pod kierownictwem I. I. Chodźki pracowali w 1852 r. Śnieg leżący na zboczach gór pod skalistymi turniami tajał w słońcu tworząc potoki. Wody te, ściekając po płatach śniegowych wypełniających górne części dolin i szczelin, rzeźbiły w śniegu i lodzie głębokie wąwozy. Ludzie obarczeni ciężkimi bagażami zmuszeni byli do poruszania się po śliskiej i niebezpiecznej drodze z nadzwyczajną ostrożnością. Niekiedy na przeszkodzie stawały szczeliny. Przerzucano przez nie kładki z żerdzi i drzewek. W lodzie wyrąbywano stopnie. W najbardziej niedostępnych miejscach geodeci pracowali ponad dwa miesiące.
W roku 1853 terenowe prace triangulacyjne na Zakaukaziu zostały zakończone, a triangulacja całego Kaukazu przerwana z powodu wybuchu wojny z Turcją. W czasie pomiarów oznaczono współrzędne geograficzne 1386 punktów. Wtedy też został założony Kaukaski Oddział Wojskowo-Topograficzny, który w następnych latach przeprowadzał na Kaukazie wszystkie podstawowe prace geodezyjne, topograficzne i kartograficzne.
Rosyjscy uczeni i specjaliści prowadzili na Kaukazie także innego rodzaju badania geograficzne. Badania te prowadzone były z mniejszymi trudnościami na terenach, które w tym czasie należały do Rosji. Była to większa część Przedkaukazia wchodzącego w skład guberni kaukaskiej i astrachańskiej, a chroniona od południa, od strony gór Wielkiego Kaukazu – azowsko-mozdokską linią obronną.
Opis tego obszernego terytorium wraz z mapą znajduje się w pracy dyrektora astrachańskiej szkoły ludowej I. W. Rowińskiego pt. „Chozjajstwiennoje opisanije Astrachanskoj i Kawkazkoj gubernii po grażdanskomu i jestiestwiennomu ich sostojaniju, w otnoszenii k ziemledieliju, promyszlennosti i domowodstwu” (Sankt-Petersburg, 1809). Książka ta, obejmująca 527 stron, wydawana była kilkakrotnie w postaci dodatku do pracy Wolnego Towarzystwa Ekonomicznego pt. Połnaja sistiema sielskogo domowodstwa. Opis ma charakter kompleksowy, zawiera charakterystykę warunków przyrodniczych terytorium i jego zasobów naturalnych, historię kraju, ludności i osiedli, gospodarki, a w szczególności gospodarki rolnej. Jest to pełny opis geograficzny prawie całego Przedkaukazia, nie wyłączając rejonów zachodnich i niektórych południowych.
Na południe od obszaru opisanego przez Rowińskiego wznoszą się góry Wielkiego Kaukazu, które w pierwszej połowie XIX w. były na znacznej połaci teatrem działań wojennych. Przez góry te, wzdłuż Gruzińskiej Drogi Wojennej, przebiegał szlak kołowy do Gruzji, która należała już wtedy do imperium rosyjskiego. Tam, na Zakaukaziu, warunki do badań geograficznych były już w pewnym stopniu sprzyjające. Obok opisanych prac z zakresu triangulacji, na Zakaukaziu od początku XIX w. prowadzono również inne badania specjalne. (...)
W toku badań Kaukazu w latach 1800-1860 osiągnięto poważne rezultaty w zakresie pomiarów geodezyjnych i utworzenia podstawowej sieci geodezyjnej dla prac zdjęciowych i kartowania Zakaukazia. Opracowano mapy znacznie szczegółowsze i wiarygodniejsze, niż mapy z XVIII w. Sporządzono pełny opis geograficzny dla prawie całego Przedkaukazia (I. W. Rowiński), poznano Kazbek, Elbrus, Ararat i dokonano wejść na te szczyty. Zorganizowano ekspedycje badawcze mające na celu zbadanie bogactw mineralnych Zakaukazia, prowadzono badania nad budową geologiczną i rzeźbą różnych rejonów (zwłaszcza przez H. W. Abicha), kontynuowano biogeograficzne, a zwłaszcza botaniczne badania Kaukazu.
W latach sześćdziesiątych XIX w. operacje wojenne w górach Wielkiego Kaukazu były zakończone i prawie cały obszar Kaukazu został przyłączony do Rosji. W związku z tym powstały bardziej dogodne warunki do przeprowadzenia różnych badań naukowych. Na całym obszarze Wielkiego Kaukazu można było przystąpić do prac geodezyjnych i do wielkoskalowych zdjęć topograficznych, których nie wykonywano już metodą rozpoznania wojennego.
W roku 1860 Kaukaski Oddział Wojskowo-Topograficzny rozpoczął pracę nad triangulacją północnego Kaukazu. Pracami kierował Józef Chodźko, a jego pomocnikiem był kapitan Sztabu Generalnego I.I. Stebnicki. Józef Chodźko został mianowany kierownikiem robót w początku 1860 r. Na wiosnę tego roku rozpoczęto intensywne prace nad przedłużeniem sieci triangulacyjnej na północ od Głównego Pasma Wielkiego Kaukazu. Pomiary geodezyjne rozpoczęto w Dagestanie w pobliżu Derbentu, następnie przeniesiono je do środkowego Kaukazu (na południe od Władykaukazu, obecnie Ordżonikidze). Józef Chodźko prowadził pomiary w najtrudniejszych miejscach górskiego Dagestanu.
W roku 1864, zaraz po zakończeniu działań wojennych, Józef Chodźko przeprowadził wstępne prace w północno-zachodniej części Kaukazu. Określenia punktów geodezyjnych na największych wysokościach i na równinie obwodu kubańskiego dokonano poprzez połączenie sieci geodezyjnej Kaukazu z południoworosyjską siecią triangulacyjną. Triangulacja północnego Kaukazu została zakończona w 1865 r. Ale dopiero w czasach władzy radzieckiej, w 1936 r., udało się połączyć w jedną całość triangulację północnego Kaukazu i Zakaukazia. W tym celu założono stacje obserwacyjne na Elbrusie. Prace obliczeniowe nad sprowadzeniem wszystkich triangulacji na Kaukazie do wspólnego dla całego państwa punktu astronomicznego, w Pułkowie koło Leningradu, zakończono w latach 1942-1943.
Józef Chodźko jest autorem drugiej po H. W. Abichu pracy na temat orografii Kaukazu („Obszczij wzglad na orografiju Kawkaza”). Została ona opublikowana w1864 r. Zasługi Chodźki w badaniach Kaukazu są wyjątkowo duże. W roku 1868 przyznano mu najwyższe odznaczenie Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego – Wielki Złoty Medal, a w 1871 r., w związku z pięćdziesięcioleciem jego działalności geodezyjnej, został honorowym członkiem tego towarzystwa. Kaukaski Oddział Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego ustanowił nagrodę jego imienia za najlepszy opis Kraju Kaukaskiego. Józef Chodźko został wybrany członkiem-korespondentem Paryskiego Towarzystwa Geograficznego i honorowym członkiem Francuskiego Klubu Alpejskiego. Zmarł w 1881 r. w wieku 81 lat.
W wyniku przeprowadzonej triangulacji na Kaukazie przystąpiono w 1862 r. do sporządzenia nowej, bardziej dokładnej (w skali 1:420000) mapy Kaukazu, a w 1866 r. zaczęto wydawać mapę w skali 1:42000 i dla niektórych rejonów w skali 1:21000.” Tyle obcy historycy nauki o naszych rodakach.

* * *

W 1868 roku Józef Chodźko otrzymał wielki złoty medal Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego; w 1871 został obrany na tegoż towarzystwa członka honorowego. Oddział Kaukaski zaś RTG ustanowił nagrodę jego imienia, regularnie nadawaną najzasłużeńszym badaczom tego regionu. Kontynuatorami dzieła wybitnego uczonego byli liczni dalsi badacze, wśród których nie zabrakło i zasłużonych Polaków, autorów książek poświęconych przyrodzie Kaukazu, takich jak K. Rugiewicz, P. Chełmicki, W. Michajłowski, M. Sałacki, W. Lisowski, A. Jędrzejewski, M. Raszewski, A. Duchowski, Z. Kozubski, A. Podjezierski, M. Abramowicz, L. Wolarowicz, K. Kalicki, S. Doktorowicz-Hrebnicki, P. Piątnicki, S. Czarnocki, W. Dubiański, J. Figurowski, O. Stachowski.
Profesor W. Wajnberg pisała: „W ciągu rekordowo krótkiego, liczącego zaledwie 14 lat, okresu cała ogromna przestrzeń 440 472 km2Kraju Kaukaskiego została pokryta triangulacją, która pod względem precyzji odpowiadała nie tylko wszystkim wymaganiom gospodarki i wojska, ale też i wysokim wymaganiom nauki ówczesnej.
Ignacy Chodźko po raz pierwszy przeprowadził rozległe i dokładne badania nad działaniem prawa grawitacji na wysokości od 80 do 3800 metrów; w tym celu dokonał w sierpniu 1850 wspinaczki na Wielki Ararat wznoszący się na wysokość 5156 metrównad poziomem morza i przeprowadził z niego 136 pomiarów najważniejszych punktów Zakaukaskiej Triangulacji.” Prace te miały duże znaczenie dla nauki, o czym świadczył list dyrektora Obserwatorium Pułkowskiego W. Struwego do generała-kwatermistrza F. Berga, datowany 1850 r.: „Nie mogę nie zwrócić życzliwej uwagi Waszej Ekscelencji na wyjątkowe zalety prac pułkownika Chodźki. Nie będę przed Panem ukrywał mego szczerego podziwu dla siły charakteru i energii, z jakimi ten przedsiębiorczy geodeta przeprowadził swe obserwacje na punktach, wznoszącychsię na wysokość 13 tys. stóp nad powierzchnią morza (...) Nauka będzie także wdzięczna temu obserwatorowi za znaczne wzbogacenie zapasów danych dotyczących praw ziemskiej refrakcji, ponieważ nikomu z jego poprzedników nie udało się przeprowadzić tak licznych i tak dokładnych badań na tak znacznych wysokościach nad poziomem morza”. Profesor Struwe sugerował także jak najbardziej rychłe opublikowanie wyników tych badań, będących istotnym wkładem do rozwoju ówczesnej nauki.
Później, opierając się na dane uzyskane przez Chodźkę, inny znakomity uczony polskiego pochodzenia generał Hieronim Stebnicki dokonał dalszych odkryć, uzyskując ważne dla nauki rezultaty.
Feliks Koneczny („Polskie Logos a Ethos”, t. 1, s. 216.239) konstatował: „Również kwitnie ciągle pośród nas astronomia i związana z nią geodezja. Józef Chodźko (zm. 1881) był szefem triangulacji w Kurlandii, na Kaukazie, w Armenii; wykonał przeszło półtora tysiąca oznaczeń hypsometrycznych na Kaukazie, wykonał pomiar natężenia siły ciężkości na szczycie Wielkiego Araratu i on pierwszy zwrócił uwagę na tzw. odchylenia pionu... Józef Chodźko określił geodetycznie przeszło 3000 punktów w Armenii, Dagestanie, Persji i na Kaukazie; nawiązał sieć triangulacyjną na szczycie Araratu (przeszło 5.100 metrów).”
Być może wartałoby w tym miejscu uczynić pewną dygresję na temat „ludzkiego wymiaru” owych prac triangulacyjnych, gdyż same suche liczby są tylko statystyką i nie ukazują dramatu osobistego, czy wymiaru subiektywno-moralnego tego rodzaju wyczynów, a jest on przecież tutaj najważniejszy, gdyż po prostu z niego wyrasta to co obiektywne, wiedza i dorobek cywilizacyjny narodów. Ogromna pracowitość, wytrwałość, moc ducha, upór i nieustępliwość Józefa Chodźki, jak też oczywiście niepospolita inteligencja, stanowiły podstawę jego podziwu godnych osiągnięć naukowych.
Do rezerwy przeszedł J. Chodźko w randze generał-lejtnanta. Lecz nie był to stan spoczynku w dosłownym tego słowa znaczeniu. Znakomity intelektualista był nadal niezwykle czynny w organizacjach społeczno-naukowych, których członkostwo posiadał. W roku 1875 Rosyjskie Towarzystwo Geograficzne obrało go na swego delegata na Międzynarodowy Kongres Geograficzny w Paryżu. Lecz był to ostatni wyjazd uczonego za granicę. Następne kilka lat spędził już w Tyflisie. Wytężona praca umysłowa, którą uprawiał przez wiele dziesięcioleci, z biegiem czasu powodowała wzmożoną sklerotyzację naczyń krwionośnych mózgu. Jak głosił werdykt medyka dywizyjnego Domańskiego, „generał-lejtnant Osip Iwanowicz Chodźko na skutek udaru, wylewu krwi do mózgu i powstałego na skutek tego paraliżu zmarł 21 lutego niniejszego 1881 roku w 81 roku życia. Za przyczynę tego zdarzenia można uważać zajęcia umysłowe generał-lejtnanta Chodźki, ponieważ doostatniej minuty swego życia stale był zajęty doprowadzaniem do systematycznego porządku swych obserwacji.”
Zmarł jeden z najwybitniejszych rosyjskich geodetów. Pogrzeb Józefa Chodźki na katolickim Cmentarzu św. Piotra i Pawła w Tyflisie odbył się uroczyście w obecności kilkutysięcznego zgromadzenia oficerów Armii Kaukaskiej i inteligencji ze stolicy Gruzji.
Podstawowe prace Chodźki to: „Wspomnienia o wspinaczce na szczyt Wielkiego Araratu w 1850 r”.; „O dokładności wyprowadzania różnych wysokości, uzyskanych z obserwacji za pomocą sprężynowych aneroidów”; „Zbiór obserwacji, przeprowadzonych w różnych miejscowościach Kraju Kaukaskiego i Kraju Zakaukaskiego nad zaćmieniem słońca 16/28 lipca 1851 r”.; „Ogólny rzut oka na orografię Kaukazu”.
W 1872 roku Rosyjskie Towarzystwo Geograficzne ufundowało specjalną premię imienia J. Chodźki za prace naukowe poświęcone opisowi Kaukazu. Późniejsi naukowcy z wielkim uznaniem odnotowywali istotne zasługi Józefa Chodźki na Kaukazie. Bolesław Hryniewiecki pisał: „Józef Chodźko (1800-1881) pochodził z rodziny bardzo zasłużonej dla spraw polskiej kultury. Najstarszy z trzech synów wybitnego prawnika, działacza społecznego i pamiętnikarza Jana Chodźki, używającego czasem pseudonimu Jan ze Świsłoczy, i Klary z Korsaków, był bratem Aleksandra (1804-1891), orientalisty, dyplomaty w służbie rosyjskiej, poety w młodości, emigranta we Francji, następcy Adama Mickiewicza na katedrze historii literatur słowiańskich w College de France, oraz Michała (1808-1879), poety, kapitana 12 pułku ułanów, uczestnika powstania listopadowego, a w 1833 r. i wyprawy Zaliwskiego, radykalnego działacza emigracji i głównego pomocnika Adama Mickiewicza w legionie włoskim.
Wychowaniec wileńskiego uniwersytetu, gdzie studiował głównie geodezję i astronomię, współpracował z T. Zanem nad założeniem „promienistych”, należał do filomatów. Wstąpiwszy do służby wojskowej w 1821 r. pracował nad triangulacją Litwy i był upatrzony na dowódcę powstania w Wilnie, lecz wskutek denuncjacji dostał się pod dozór policji i został wysłany na Mołdawię, Wołoszczyznę i nad Bosfor w celu dokonania pomiarów triangulacyjnych. Następnie większą część życia spędził na Kaukazie, opracowując niezmiernie trudną kartografię Kaukazu. Postępując kolejno po szczeblach hierarchii wojskowej, w 1862 r. został mianowany generał-porucznikiem (gen. dywizji). Rosyjskie Towarzystwo Geograficzne przyznało mu za jego badania wielki medal w 1868 r., a w 1871 r. nadało mu godność członka honorowego. W uzasadnieniu jego zasług podkreślono, że jego triangulacja Kaukazu, przeprowadzona wzorowo w tak trudnym terenie, może być porównana, anawet przewyższa triangulację Indii, za którą zyskał sobie sławę angielski inż. Everest.
Od czasu Chodźki wyprawy na szczyt Araratu powtarzały się dość często. Rekord pod względem sportowym pobił angielski podróżnik-geolog James Bryce w 1876 r. Wyszedł on w nocy z Sardabułaku, po drodze zostawił w tyle przewodników i tragarzy, którzy nie mogli za nim nadążyć, doszedł do szczytu i w 24 godziny od wyjścia był znowu z powrotem”...



Leonard Borejko Chodźko


Leonard Borejko Chodźko przyszedł na świat 8 listopada 1800 roku w miejscowości Oborek Ziemi Oszmiańskiej, zmarł 12 marca 1871 w Poitiers. Jego ojciec Ludwik posłował na sejm grodzieński, matka Waleria pochodziła z kresowego rodu szlacheckiego Dederków herbu własnego.
Młodzian kształcił się początkowo w Borunach, następnie w Mołodecznie i wreszcie na wydziale prawa Uniwersytetu Wileńskiego, gdzie się przyjaźnił m.in. z Adamem Mickiewiczem. Od 1819 roku jednak zaciągnął się na służbę w charakterze sekretarza u księcia Michała Ogińskiego i z nim wyjechał z W. Ks. Litewskiego, początkowo do Kijowa, potem do Petersburga. Jak się zresztą okazało, na zawsze w ten sposób pożegnał się z ziemią ojczystą. Bawił w późniejszych latach razem z księciem we Włoszech, w Niemczech, w Wielkiej Brytanii, Holandii i Belgii, aż wreszcie się „ustatkował” i od 1826 roku osiadł w Paryżu, gdzie objął urząd pomocnika bibliotekarza w Bibliotece św. Genowefy, a następnie bibliotekarza w tamtejszym ministerium oświecenia publicznego. Nie zadowolił się wszelako tą ex definitione szarą i nietwórczą działalnością, zabójczą dla każdego twórczego umysłu (choć przecież i Stefan Żeromski, choć geniusz literacki, w Polsce mógł być tylko bibliotekarzem).
Znakomita erudycja, której podwaliny założone zostały jeszcze w czasie studiów na Uniwersytecie Wileńskim, a rozbudowana na drodze dynamicznego samokształcenia, przysposabiała go przecież do wyjścia na szerszą arenę kulturalną. Zaczął pan Leonard od inicjatyw wydawniczych, opublikował w czterech tomach pamiętniki M. K. Ogińskiego (sumptem autora, oczywiście, a nie redaktora i wydawcy). Obrawszy sobie za cel „odświeżać przeszłość a bronić teraźniejszość polską przed światem”, niestrudzenie wydawał w okresie późniejszym mnóstwo (w sumie prawie trzydzieści) prac z rękopisów, a wszystkie tak czy inaczej poświęcone problematyce polskiej. Tytaniczna pracowitość, fenomenalna pamięć, skrupulatność – umożliwiały prowadzenie tej działalności na nader wysokim poziomie. Jednym z aspektów jego działalności redaktorsko-wydawniczej było publikowanie map Korony Polskiej i Wielkiego Księstwa Litewskiego w ich granicach historycznych, co było wyrazem swoistego „rewizjonizmu” w okresie nieistnienia politycznego Polski i Litwy, a powodowało nieraz ostrą reakcję ambasady rosyjskiej w Paryżu.
Inną dziedzinę działalności Leonarda Chodźki stanowiło kolekcjonerstwo, był on bowiem zapalonym zbieraczem wszelkich druków, szczególnie dotyczących spraw polskich, tak iż jego zbiory stanowiły dla późniejszych badaczy źródło bezcennych informacji przede wszystkim dotyczących życia i aktywności diaspory polskiej we Francji. Nie dość na tym, miał też temperament działacza społecznego i politycznego. Jego zaangażowanie w organizację antyrosyjskich demonstracji we Francji było tak skuteczne, że w końcu rząd petersburski wymusił na Paryżu półtoraroczne wydalenie pana Leonarda z tego kraju. Wszelako „unieszkodliwić” zacnego patriotę udało się dopiero stosując metodę „uduszania Polaków polskimi rękami”. Za obce pieniądze opublikowano w prasie polskiej we Francji szereg artykułów szkalujących Leonarda Chodźkę jako „niezrównoważonego ekstremistę”, co starczyło, by „stado baranów” od niego się odwróciło i by znakomity intelektualista znalazł się w prawie zupełnej izolacji.
A przecież był on przedtem członkiem szeregu francuskich towarzystw naukowych, autorem „Popularnej historii Polski”(14 wydań w nakładzie 112 tysięcy egzemplarzy), biografii Tadeusza Kościuszki, dwutomowej monografii o Polakach we Włoszech, „Politycznej historii Litwy”, innych wcale poważnych, choć pisanych w przystępny sposób, dzieł. Mimo nagonki, było wielu Polaków, którzy wysoko cenili jego prace, choć przecież regułą wśród ludzi jest co innego: „Im wyżej się wznosisz, tym mniejszym zdajesz się być reporterom i rodakom, którzy gapią się w górę” (Adolf Nowaczyński). I tym serdeczniej bywasz nielubiany.
Leonard Chodźko pisał 1 stycznia 1859 roku z Paryża (Rue de Tournon 5) do Adama Henryka Kirkora w Wilnie: „Szanowny Ziomku. Serdeczne dzięki składam Ci za uprzejmą dobroć z jaką przyjąłeś list mój z 12 września (...) Wszystko mija, pomyślność lub nieszczęście przechodzą, ale nigdy nie powinny ustawać obowiązki i powinności względem Boga i Ojczyzny; w tych pracować i trwać trzeba usque ad finem! Ponieważ Wy, kochani ziomkowie Litwini, raczycie pobłażliwie potakiwać mojej 46-letniej wytrwałości (gdyż od roku 1812, myślę, przygotowywałem się i pracować zacząłem, jak myślę i pracuję dzisiaj), a więc jest to wielką dla mnie nagrodą i zachętą na przyszłość.
Miłoby mi było skreślić wspomnienia lat upłynionych. Najściślejsza przyjaźń łączyła mię z Tomaszem Zanem, 1812, 1813 i 1814, w szkołach Mołodeczańskich, apotem w Wilnie, aż do roku wyjazdu za granicę, r. 1822. W Mołodecznie się przygotowywało, co się rozwinęło później w Wilnie i w reszcie okręgu Uniwersyteckiego (obejmującego wówczas 9 gubernii). Ależ skreślenie tych wspomnień, tak by było ciągle ojczyste, iż cenzura nie przepuściłaby...” Zachęcając Kirkora do gromadzenia zbiorów archeograficznych i muzealnych, do wydawania tekstów historycznych, podkreślał Chodźko doniosłe znaczenie narodowe tych prac i wyrażał nadzieję, że przyczynią się one do odrodzenia ojczyzny.
„W niechybnej przyszłości odżyją denominacje dawniejsze, musi się odrodzić to co jest nieśmiertelne, co jest i być musi swojskie, niechże potomność wie, co było dobrego, a co złego, aby na nowo nie wpaść w to ostatnie...” (Dział rękopisówCentralnej Biblioteki Akademii Nauk Litwy w Wilnie, F 273-666).
Wielki wysiłek i ogromne zasługi w obronie sprawy polskiej nie przyniosły Leonardowi Chodźce nic prócz nędzy i szykan. Był opluwany szczególnie zawzięcie właśnie przez Polaków. Żył w skrajnej biedzie, często głodował, przez dwadzieścia lat nie miał grosza, by kupić nowy płaszcz. A jednak nadal pracował. Pisał, gromadził zbiory archiwalne. Gdy wreszcie bardzo ciężko zachorował, nie miał nawet kilku franków na leki, podczas gdy „zacni rodacy” w tymże czasie przegrywali miliony w karty i wydawali krocie na paryskie panie lekkich obyczajów, urządzając im kąpiele w wannach wypełnionych drogim szampanem... Zmarł wielki patriota i uczony 12 marca 1871 roku. Ten „boski szaleniec” – wbrew wszelkiej logice i zdrowemu rozsądkowi – do końca pozostawał wierny niewiernym...
Jego zasługi jednak nie zostały przez następne pokolenia zapomniane. Wybitni badacze dziejów Polonii francuskiej Alicja i Zbigniew Judyccy notują w swym słowniku Polaków we Francji: „Chodźko Leonard, historien, éditeur, bibliothécaire (8.11.1800, Oborek – 12.03.1871, Poitiers). Études de droit á l’université de Wilno. En France á partir de 1826, oú il est un des principaux informateurs de la presse française sur tout ce qui concerne la question polonaise. Il collabore á des éditions biographiques, encyclopédiques et á des journaux, anglais et français, tels que La nouvelle biographie générale, le Grand dictionnaire universel (dans lequel il publie la biographie de plus de 300 Polonais célébres), la Revue encyclopédique, Le Courrier français, Le Constitutionnel, le Journal des débats. Sousbibliothécaire á la bibliothéque Sainte-Geneviéve puis bibliothécaire au ministére de l'Éducation (1845-1848). En 1848, pour des raisons politiques, ii perd son travail, se retrouve dégradé de trois niveaux et nommé simple employé a la bibliothéque de la Sorbonne. Aide de camp du général La Fayette(au grade de capitaine de la Gardę nationale) pendant la révolution de Juillet. Auteur de nombreux travaux historiques, géographiques ou statistiques tels que Histoire des légions polonaises en Italie (1829), Histoire populaire de la Pologne (14 éditions de 112 000 exemplaires, 1863), Tableau de la Pologne ancienne et moderne sous lerapport géographique, statistique, géologique,etc. (1830), Biographie du général Kościuszko (1837). Collaborateur d'une quinzaine de sociétés scientifiques dont la Société royale des sciences de Nancy, la Sociétéde géographie et de statistique universelle, la Société philotechnique, la Société des gens de lettres, le National Institution for the Promotion of Science de Washington.”



Aleksander Borejko Chodźko


Jednym z najwybitniejszych Chodźków był bodaj Aleksander (ur. 1804 w Krzywiczach, zm. 1891 w Jouwisy pod Paryżem), syn Jana a brat Michała. Był on nie tylko zdolnym poetą, publicystą i politykiem, ale też wybitnym uczonym – orientalistą i slawistą. W latach 1820-1823 studiował na Uniwersytecie w Wilnie. Był jednym z przywódców Towarzystwa Filaretów, blisko zaprzyjaźnionym z A. Mickiewiczem, który pozostawił nawet jedną ze swych słynnych „improwizacji” pod tytułem „Do Aleksandra Chodźki”, napisaną w 1824 roku podczas pobytu w areszcie w wileńskim kościele ojców Bazylianów:

Olesiu, czemże tobie zapłacę,
Za twoje rymy odwdzięczę?
Ja duch mój wieszczy w obłędzie tracę:
Jakim cię kwiatem uwieńczę?

Ty, jako sokół nad piękną błonią,
Ujrzałeś orła w polocie:
Smutny cień skrzydła samotne ronią,
Lecz w oczach jego gwiazd krocie.

Tyle jest w ustach twoich łoskotu,
Tyle w twych oczach bystrości –
Tyś pojął tajnie orlego lotu,
Sam orzeł tobie zazdrości.

Orzeł z łabędziem raz już ostatni
Może swe pienia wywodzi;
Jeszcze go orszak otacza bratni:
Lecz straszna chwila nadchodzi...

Precz żal niemęski, precz żal niewieści!
Zmienność ja nucę żałosną...
Bracia, słuchajcie dzikiej powieści!
Zdarzenia same urosną.

Raz poszły w zakład powietrzne ptaki,
Który z nich, w lotnym przegonie
Gdy się spróbują – obaczą, jaki
Ma usiąść na ptaszym tronie?

Orzeł wyleciał: któż go doścignie,
Kto żagle takie ma z pierza?
Kto kiedy orła w wiatrach wyścignie?
Gdzie orzeł znajdzie szermierza?

Lecz był kolibryk: on się rozczulił,
On królem ptaków chciał zostać;
On się pod orła skrzydło utulił,
Bo orła w locie nie dostać.

Orzeł wyleciał, lecz się zmordował
I spadł ku ziemi i zginął;
Kolibryk w jego skrzydle się schował,
Skąd się ku niebu wywinął.

Orzeł upada – ty latać będziesz;
Adam gdy ginie – ty żyjesz;
Na jego tronie ty kiedyś siędziesz,
Jego się blaskiem okryjesz.

Tyś go zrozumiał, ty go wysławisz,
Ty piosnkę świętą zadzwonisz,
I duszę jego światu objawisz,
I łezkę nad nim uronisz.

Tak, godną łezkę nad nim uronić
Tobie zostało, mój bracie –
Tobie i piosnkę świętą zadzwonić
Po przyjaciela utracie.

Aleksander Chodźko, choć również aresztowany, już w roku 1824 został zwolniony i postanowił na własną rękę udać się do Petersburga, gdzie zamierzał studiować języki i literatury wschodnie w Instytucie Orientalnym. Zanim to nastąpiło, młody człowiek odwiedził jeszcze przyjaciół, zaprzyjaźnione rodziny, złożył wielu osobom wizyty pożegnalne. W lipcu 1825 roku wpisał w Wilnie do „imionnika” Ludwiki Pągowskiej następujący wiersz:

Któż to wlał we mnie natchnienie wieszcze?
Gruba zasłona spadła zprzed oka,
Widzę co było, co będzie jeszcze,
Ludwiko! słuchaj proroka,
Losy Twe przyszłe obwieszczę!

Pogodnie minie lat Twoich ranek,
W nim zorza dalszych powodzeń wstanie,
Spotka cię szczęście wyższe nad ziemskie
Bo któż nad ciebie zasłużył na nie

Jeszcze nie wszystko, słuchaj przestrogi.
Kiedy w połowie będziesz życia drogi
Sama niebieska z rajskim kochankiem...
Lecz już mię woła trąbka pocztowa,
Gotowy powóz stanął przed gankiem,
Spieszę – Ludwiko, bądź zdrowa.
            (Dział rękopisów Centralnej Biblioteki AN Litwy w Wilnie, F.151-1113).

15 kwietnia 1825 roku zarząd Uniwersytetu Wileńskiego wydał Aleksandrowi Chodźce „patent na stopień kandydata wydziału literackiego.” (CPAH Litwy w Wilnie, f. 721, z. 1, nr 832, s. 10). To zaświadczenie miało ułatwić młodemu człowiekowi kontynuację studiów w stolicy Cesarstwa Rosyjskiego.
19 lipca 1825 roku Aleksander Chodźko napisze w wierszu:

Jakże odmiennie los rządzi nami!
Kiedym się dawniej z tych stron oddalał,
Kiedym się żegnał z przyjaciółami,

Nigdym łzą gorzką oczu nie zalał,
Nigdym nie płakał, jako dziś płaczę.
Bo nieświadomy losów kolei
Pełen najsłodszej byłem nadziei,
Że się znów z nimi zobaczę!

Dziś, gdy odjeżdżam, tych dawno nie ma,
Którym zwierzałem myśli i chęci,
Próżno smutnemi szukam oczyma,
Obraz ich tylko został w pamięci

Obraz się został, słodycz się starła
Jaką tam wlały szczęścia napoje
Wesołość moja, uciechy moje
Nadzieja moja umarła

Lecz wdzięczność moja żyć będzie ze mną,
Że w Waszym domu po mojej stracie
Spędziwszy nieraz chwilkę przyjemną
Ujrzałem przyszłość w zieleńszej szacie.

Setne wam dzięki! Zawsze i wszędzie
Pod jakąkolwiek zamieszkam strefą,
Pamięć o tobie, piękna Józefo,
Najprzyjemniejszą mi będzie.
                    (Dział rękopisów Centralnej Biblioteki AN Litwy w Wilnie, F.151-1113).

Lato 1825 dobiegło jednak końca i pan Aleksander odjechał z Wilna. Na zawsze. Na razie do Petersburga, gdzie błyskotliwie ukończył studia orientalistyczne w Instytucie Wschodnim przy Departamencie Azjatyckim Ministerstwa Spraw Zagranicznych Cesarstwa Rosyjskiego. W roku 1829 ogłosił tu swe „Poezje”, ballady i pieśni osnute na motywach ludowych. W ciągu kilkunastu lat służył w rosyjskiej dyplomacji w Azji (Teheran, Reszt). Po przybyciu do Paryża w roku 1841 odnowił przyjacielskie stosunki z Mickiewiczem i emigracją narodowo-demokratyczną. Zgłosił dymisję w ambasadzie rosyjskiej nie chcąc widocznie dalej służyć interesom Rosji, a może właśnie po to, by im skuteczniej służyć. Zaangażował się natychmiast do pracy we francuskim ministerstwie spraw zagranicznych jako rzeczoznawca zagadnień wschodnich. W roku 1857 na okres dwudziestosiedmioletni powołany został na profesora College de France. Wykładał tu kurs literatur słowiańskich, pisał i ogłaszał w języku francuskim dzieła z zakresu filologii i literatury perskiej i słowiańskich. Wydawał też je w języku angielskim, rosyjskim, polskim. Był również utalentowanym tłumaczem pieśni nowogreckich na język polski i francuski. Czynnie uczestniczył w działalności patriotycznej emigracji polskiej w Paryżu. Znany był i szanowany w całej ówczesnej Europie, przede wszystkim ze względu na to, że był najbardziej renomowanym specjalistą w dziedzinie arabistyki, kurdystyki, iranistyki.
Umarł wybitny uczony 19 grudnia 1891 roku; jego grób znajduje się na cmentarzu w Montmorency.

* * *

W słowniku A. i Z. Judyckich czytamy (s. 40): „Chodźko Aleksander Borejko, poéte, orientaliste, slaviste (30.08.1804 Krzywicze – 19.12.1891, Noisy-le-Sec). Études de philosophie á l’université de Wilno (1820-1823), de langues á l’École des langues orientales de Saint-Pétersbourg (1824-1828). De 1830 á 1840, il travaille dans la diplomatie russe en Perse (consul á Tebris puis á Téhéran et á Recht). En France á partir de 1842. Expert des affaires orientales au ministére français des Affaires étrangéres (1852-1855); professeur de langues et de littératures slaves au Collége de France (1857-1883). En 1857, le shah de Perse lui confie la tutelle et la direction des étudiants perses en France. Auteur de: Spécimens of the popular poetry of Persia (1842), Grammaire persienne (1852), Le Drogman turc (manuel de turc pour les soldats, 1855), Grammaire paléslave (1869); Traducteur de la littérature slave: Légendes slaves du Moyen Áge (1858), Études bulgares (1875), Les chants historiques de l’Ukraine et les chansons des Latyches (1879).”



INNI REPREZENTANCI RODU


Powyżej przypomnianymi sylwetkami wcale się nie wyczerpuje lista znakomitych w tej czy innej dziedzinie reprezentantów rodu Chodźków. Wielu członków tej rodziny kształciło się na dawnej Wszechnicy Wileńskiej, a następnie pracowało w charakterze nauczycieli, lekarzy, inżynierów – w ten skromny, aczkolwiek „organiczny” sposób, przyczyniając się do rozwoju kultury na ich ziemi ojczystej. Jednym z nich był Feliks Chodźko. 30 czerwca 1825 roku w kancelarii Uniwersytetu Wileńskiego wypisano następujące:
Świadectwo.
Rząd Cesarskiego Uniwersytetu Wileńskiego na podaną prośbę ucznia tegoż Uniwersytetu Felixa Chodźki o poświadczenie postępku jego w naukach niniejszym zaświadcza, że tenże Chodźko przy dobrem prowadzeniu się słuchając przez cały rok szkolny 1824 na 1825 kursów fizyki, algebry, rachunku różniczkowego, geometryi analitycznej, rachunku całkowego, geodezyi i nauki chrześcijańskiej, na examinach półrocznych z tych przedmiotów okazał postępek w nauce chrześcijańskiej dość dobry, fizyce dobry, w geodezyi mierny, w algebrze, rachunku różniczkowym i geometryi analitycznej dobry, w rachunku całkowym nadmierny, jak się okazuje z księgi zdań professorów i dających pomienione kursa. Gdy zaś nie ukończył trzechletniego kursu nauk, przeto mu prawa i przywileje studentowi Uniwersytetu nadane nie służą. – Na wiarę czego niniejsze świadectwo za należytym podpisem i przyłożeniem Uniwersyteckiej pieczęci jemu się wydaje”... (CPAH Litwy w Wilnie, f. 721, z. 1, nr 832, s. 43).
Nie udało nam się ustalić dalszych losów tego młodego człowieka, ale chyba nie stanowiły one dysonansu na ogólnym tle dziejów tego rodu.

* * *

Nieco więcej wiadomo o życiu i działalności Dominika Chodźki (1800-1863), autora szeregu artykułów prasowych o dawnym Uniwersytecie Wileńskim, redaktora edycji tekstów Zoriana Dołęgi Chodakowskiego, Kazimierza Brodzińskiego i in. Obfitą informację o życiu kulturalnym stolicy litewskiej, a szczególnie jej Wszechnicy, zawierają cztery teki jego „Materiałów do dziejów Uniwersytetu Wileńskiego”, przechowywane w Dziale Rękopisów Centralnej Biblioteki AN Litwy w Wilnie (F.9-1047-1048-1049-1050).

* * *

Michał Borejko Chodźkourodził się w rodzinnych Krzywiczach w powiecie święciańskim w 1808 roku. Uczył się w gimnazjum w Mińsku, następnie studiował na Uniwersytecie Wileńskim filozofię i inne dyscypliny naukowe.
29 czerwca 1825 roku wydano Michałowi Chodźce świadectwo, że „przy dobrem prowadzeniu się, słuchając przez cały rok szkolny 1824 na 1825 kursów fizyki, algebry, geometryi analitycznej, rachunku wyższego, geodezyi i nauki chrześcijańskiej, na examinach półrocznych z tych przedmiotów okazał postępek w fizyce i geodezyi mierny, w algebrze i geometryi analitycznej w pierwszem półroczu dobry, w drugiem mierny, w rachunku wyższym mierny, w nauce chrześcijańskiej w pierwszem półroczu dość dobry, w drugiem dobry”...(CPAH Litwy w Wilnie, f. 721, z. 1, nr 832, s. 41).
Mimo iż angażował się do „wywrotowych” ruchów młodzieży wileńskiej, udało mu się pomyślnie studia ukończyć. W 1828 roku senat i rektor Wszechnicy Wileńskiej wydali dyplom Michałowi Chodźce, w którym czytamy: „Auspiciis augustissimi et potentissimi Imperatoris Nicolai I, Russorum Autocratoris etc. etc. etc. (...) Cum nobilis Michaël Joannis filius Chodźko studiorum curriculo in Schola publica Molodecensi emenso, die X Septembris Anno MDCCCXXIV in Civium huius Caesareae Litterarum Universitatis Vilnensis numerum adscriptus, in Ordine Professorum scientiarum Physico-mathematicarum Physicae, Algebrae et Mathesi sublimiori spatio unius anni, ac in Ordine Professorum scientiarum Ethico-politicarum Juri tum Romano, tum Criminali veterum et recentiorum gentium, tum Patrio, tum Ecclesiastico, Oeconomiae publicae, Historia universali et Statisticae, nec non Statisticae et Diplomatiae Rossici Imperii per biennium multam et assiduam operam dederit, atque in examinibus diligentiam suam et processus praeceptoribus suis adeo probaverit, (...) Nos proinde, ea, qua pollemus, auctoritate, eumdem ornatissimum Michaelem Chodźko Studiosum actualem in Facultate juridica renuntiamus acdeclaramus, atque XII-ae Civium Classi adscriptum, cunctis juribus atque commodis huic loco et ordini propriis eumdem gaudere testamur. In cujus rei fidem Litteras has Patentes Caesareae Litterarum Universitatis Vilnensis sigillo munitas subscripsimus”...(CPAH Litwy w Wilnie, f. 721, z. 1, nr 835, s. 67).
W następnym okresie Michał Chodźko gospodarował na roli, zanim w 1830 roku nie wstąpił do oddziału powstańczego, który m.in. w kwietniu 1831 zdobył szturmem miasto Wilejkę, wybijając z niej batalion wojsk rosyjskich. Później walczył przeciwko zaborcom na Żmudzi, a w końcu razem z innymi przedostał się do Prus, gdzie został internowany. Miał rangę kapitana powstańczych wojsk polskich. We Francji brał udział w działalności polsko-litewskich organizacji patriotycznych, współorganizował kolejne powstanie (pod przywództwem Zaliwskiego), był wydelegowywany do Krakowa, Wrocławia, Poznania, Lwowa w celu prowadzenia przygotowań do insurekcji ogólnopolskiej.
Lista członków Towarzystwa Demokratycznego Polskiego z lat 1832-1851 podaje m.in. informacje o dwóch członkach tego zrzeszenia, z interesującej nas rodziny: „– Podczas akcjiZaliwskiego formował, w 1848 rokulegion polski w Rzymie – poeta i autor wielu pism Chodźko Michał, z Litwy. Dziedzic dóbr z okolic Wilna. Kapitan w powstaniu. Uczestnik wyprawy... Ociemniony”. („Materiały do bibliografii, genealogii i heraldyki polskiej”, t. I, s. 65, 76, Buenos-Aires – Paryż, 1963).
Michał Chodźko wydał w Paryżu kilka książek o powstańcach 1830/31; pisywał też utwory poetyckie, jak też tłumaczył na język polski utwory G. G. Byrona. Zmarł w Paryżu 2 maja 1879 roku.
Alicja i Zbigniew Judyccy w słowniku biograficznym „Les Polonais en France” (s. 40) w następujący sposób streszczają życiorys tego powstańca i pisarza: „Chodźko Michał Borejko, poéte, écrivain (1808, Krzywicze en Lithuanie – 2.05.1879, Paris). Études de philosophie á l’université de Wilno. Capitaine dans l’insurrection deNovembre, il émigre en France aprés la défaite. Membre de la loge maçonnique internationale „Les Trinités indivisibles”.Corédacteur de Polak (1838-1839). Coorganisateur puis officier de la légion de Mickiewicz en Italie (1848). Auteur de nombreux poémes et de livres édités á Paris: Siedem listów o legionie polskim we Włoszech (Sept lettres sur la légion polonaise en Italie, 1857), Legenda o Madeju (La légende de Madej, 1876), Żywot Rajmunda Rembielińskiego (La vie de Rajmund Rembieliński, 1862), Il traduit de l’anglais en polonais Mazepa et Manfred de Byron.“

* * *

W Powstaniu Listopadowym brali też udział inni Chodźkowie. O jednym z nich donosi cytowane powyżej źródło genealogiczne: „Chodźko Benedykt, urodzony Dory, wieś w guberni wileńskiej, 1795. Podczas Rewolucji 1830 r. trudnił się gospodarstwem. Miał udział w powstaniu litewskim. Do Francji przybył z Prus 1832 r., był na wyprawie do Szwajcarii. 1863 był w wyprawie morskiej z Łapińskim...”
Wydaje się, iż same te fakty są tak wymowne, że nie wymagają dalszego komentarza...

* * *

Stanisław Chodźko w XIX wieku pełnił obowiązki profesora chemii na uniwersytecie we Fryburgu Szwajcarskim.




Ciechanowicz



Ciechanowiczowie herbu Mogiła, Mogiła odm. i Nałęcz byli dawnym i w swoim czasie wpływowym rodem szlacheckim, w niektórych gałęziach arystokratycznym. Wzmianki pisane o jego reprezentantach sięgają XIV wieku. Na przykład Nicolaus Ciechanowic de Gościnofiguruje w aktach grodzkich łęczyckich z roku 1389. (Por.: „Słownik staropolskich nazw osobowych”, W. Taszyckiego, t. 1, s. 362, Wrocław 1965/67). Na Białej Rusi nazwisko „Ciechanowicz” było często używane w wersji zrutynizowanej „Cichonowicz”, Ciechanowicz, a nawet „Tichonowicz”.
Używanie przez tę rodzinę herbu Mogiła wskazywałoby na to, że jedną z ich posiadłości rzeczywiście mogła być miejscowość o tej nazwie, przy czym kształt graficzny godła może sugerować istnienie w tej miejscowości jakiejś starej świątyni lub klasztoru. Profesor Antoni Małecki pisze w swych subtelnych „Studyach heraldycznych”(t. 1, s. 95, Lwów 1890): „Mogiła... – U Długosza w Clenodyach nie ma Mogiły; głucho o nich i w zapiskach sądowych. – Wsi Mogiła, Mogiły, Mogilno, Mogilnica, Mogilany mamy w znacznej ilości w każdym dziale kraju naszego. Ale Paprocki widzi w Mogile herb trzech rodzin litewskich”.
Żaden poważny heraldyk polski nie pomija milczeniem dziejów tego domu. Profesor Wojciech Wijuk Kojałowicz SJ w dziele „Herbarz rycerstwa W.X. Litewskiego” tak zwanym „Compendium czyli o klejnotach albo herbiech”, (Kraków 1897), odnotowuje: „Ciechanowicz. Mogiły z jednym krzyżem używa. Dom Ciechanówiczów w Smoleńskim i Mścisławskim województwie, w powiecie słonimskim i indziej.
Bohdan Ciechanowicz 1452 od Władysława Jagiełłowicza, króla Polskiego i Węgierskiego, wziął daniną wiecznością w województwie Mścisławskim. Siemion Ciechanowicz, podkomorzy orszański, 1473 xięgi orszańskie mianują go. (...) Jerzy Ciechanowicz służąc z Philonem Kmitą, starostą orszańskim, zabity w potrzebie z Moskwą. (...) Timoteusz Ciechanowicz został Bernardinem, pojmany od Moskwy, tyraństwo ich dla wiary świętej ostatecznie wytrzymał. (...) Marcjan Alexander Ciechanowicz, podczaszy smoleński, sędzia grodzki słonimski, lat piętnaście w kwarcianym wojsku służył z Chmielnickim. Pod Smoleńskiem za Władysława rotmistrzem był chorągwi usarskiej. Umarł 1663 będąc Trinitaristą w Wilnie. Syn jego Mikołaj Aleksander Ciechanowicz, sekretarz Jego Królewskiej Mości (...).”
K. Czamiecki w pierwszym tomie „Herbarza Polskiego” (Gniezno 1881) podaje: „Ciechanowicz herbu Mogiła, w księstwie litewskim. Bohdan w 1442 od Władysława Jagiellończyka wziął daninę wiecznością w mścisławskim województwie. Siemion podkomorzy orszański 1473. Hawryło, podkomorzy słonimski, po dwakroć od Aleksandra, króla, w poselstwie do Francji jeździł. Paweł, rotmistrz królewski, w pułku kniazia Boratyńskiego. Jerzy, zabity pod Moskwą. Frąc Suk, sławny żołnierz, pułkownik królewski za Hrehora i Jana Chodkiewiczów, Stefanowi, królowi, pułk woluntariuszów stawił, i nie mało z niemi sprawiwszy przeciw Moskwie, umarł z gorączki pod Pskowem. Ostafiej, chorąży mścisławski. Dymitr, rotmistrz królewski, pisarz połocki, posłował do cara. Heronim, rodzony synowiec jego, sędzia smoleński, dwadzieścia pięć razy był posłem na sejm, odprawował poselstwo do Moskwy 1648, nie przyjął witebskiej i nowogródzkiej kasztelanii od Władysława IV sobie ofiarowanej, umarł 1651, zostawił synów z Wołodkiewiczówny, Heronima i Stanisława.
Aleksander, brat Heronima, łowczy słonimski, synowie jego: Tymoteusz w zakonie Św. Franciszka observantium, pojmany od Moskwy, wiele cierpień dla wiary świętej statecznie wytrzymał. Wojciech, kanonik chełmski, człowiek uczony ur. 1657. Paweł, żołnierz w wojsku kwarcianym. Samuel był gońcem do Moskwy. Aleksander, podczaszy smoleński, sędzia slonimski, za Władysława króla pod Smoleńskiem był rotmistrzem chorągwi kozackiej, zm. 1663; syn jego Mikołaj. Aleksander, sekretarz królewski, i Mikołaj, miecznik mścisławski. N. była za Heronimem Puzyną, podsędkiem upickim, druga za Władysławem Puzyną, pisarzem ziemskim upickim; były to obydwie rodzone siostry”.
Zgodnie z tradycją, ale niezgodnie z prawdą, także Carniecki opisuje dalej Ciechanowiczów herbu Nałęcz jako rzekomo inny ród, podczas gdy chodzi o ten sam, co w wywodzie poprzednim. Pisze tedy nasz autor: „Ciechanowicz herbu Nałęcz zawiązany w księstwie litewskim. Anastazy i Heronim w Akademii Wileńskiej w roku 1605. Aleksander, podstarości słonimski. Marcin, podczaszy smoleński, w nowogródzkiem stawali na elekcję Jana Kazimierza. Heronim, poseł na sejm w r. 1628, a potem sędzia ziemski smoleński w r. 1638. Aleksander, horodniczy smoleński. Heronim, horodniczy w r. 1670; w roku 1674 pisarz ziemski smoleński. Stanisław, chorąży piński, komisarz do hiberny z sejmu r. 1678. Mikołaj, podczaszy słonimski w r. 1674. Ciechanowiczówna (...) była za Puzyną Władysławem, pisarzem ziemskim upickim... Heronim na Pokornowie Ciechanowicz, pisarz ziemski smoleński, starosta dorohobuski. Kazimierz, cześnik inflandzki z województwa sandomierskiego. Jan Konstanty, łowczy smoleński z województwa nowogródzkiego. Kazimierz, cześnik smoleński z województwa mińskiego, ci wszyscy na walnym zjeździe obywateli W. Ks. Litewskiego w roku 1700 pod Olkienikami pisali się”.
Widocznie pierwotnym herbem rodu była Mogiła odm. z jednym krzyżem, brana niekiedy dla niewyrazistości starodawnych odręcznie rysowanych wizerunków za Nałęcz Wiązany. Widocznie ma rację Seweryn Uruski, gdy pisze w dziele „Rodzina. Herbarz szlachty polskiej” (t. 2, s. 292-293): „Widziałem na dawnych pieczęciach tej rodziny herb jej własny – nieforemny kwadrat, bardzo zbliżony do owala z krzyżem na wierzchu; z tego herbu Kojałowicz zrobił Mogiłę, a Niesiecki Nałęcz, a nawet sami Ciechanowiczowie, zwłaszcza w XVIII wieku, jedni swój herb nazywali i kształtowali Mogiłą, inni Nałęczem, w samej jednak rzeczy jest to jedna i ta sama rodzina, rozdzielona tylko źle określonym herbem”...
Pieczęć z herbem Mogiła Ciechanowiczów widnieje w czterech miejscach na oryginale tekstu odnowionej unii Polski i Litwy z roku 1569.
Janusz hr. Ostrowski tak opisuje herb Mogiła odm., przysługujący rodzinie Ciechanowiczów: „W polu czarnym na srebrnej mogile utkwiony krzyż złoty. Nad herbem w koronie pięć piór strusich. Początek odmiany niewiadomy” („Księga herbowa rodów polskich”, Warszawa 1897, t. II, s. 45).
Hipolit Stupnicki („Herbarz polski i imionospis w Polsce zasłużonych ludzi”, t. I, s. 93, Lwów 1855) podaje nieco innych szczegółów, ale i on dzieli tę jedną rodzinę na dwie: „Ciechanowicz, herbu Mogiła, w Księstwie Litewskim. Hawryło, podkomorzy słonimski, posłował od Aleksandra króla podwakroć do Francji. Jerzy, żołnierz z chorągwi Kmity, starosty orszańskiego, poległ w bitwie z Moskwą. Franciszek Suk, sławny pułkownik królewski, w wojnie Stefana Batorego z Moskwą stawił pułk woluntariuszy, na których czele cuda waleczności dokazywał. Dymitr, rotmistrz królewski, pisarz ziemski połocki, odprawił z niemałym zaszczytem poselstwo do cara; potem, jako przywódca lewego skrzydła, przyczynił się niemało do zwycięstwa Jędrzeja Sapiehy, który tylko w 4000 żołnierza 24000 nieprzyjaciela pokonał. Heronim, sędzia ziemski smoleński, odznaczywszy się w młodym wieku na wojnach, 25 razy był wybrany na posła sejmowego; toż samo odprawił r. 1648 poselstwo do Moskwy; za co gdy mu ofiarowano kasztelanie witebskie i nowogródzkie, wymówił się od ich przyjęcia; umarł w roku 1651.
Ciechanowicz, herbu Nałęcz. Niemały poczet mężów z tego domu piastował urzęda w Ziemi Smoleńskiej, skąd też Marcin, podczaszy, podpisał elekcję Jana Kazimierza. Ciechanowicz, władyka piński w 1710 roku, umarł w sławie wielkiego miłosierdzia”.
Obszernie i pochlebnie pisze o tym rodzie także ks. Kaspar Niesiecki zarówno w „Herbarzu Polskim”, jak i w „Koronie Polskiej” oraz Adam Boniecki w „Herbarzu Polskim”, jak też inni heraldycy. Z tym, że i oni mylnie dzielą Ciechanowiczów na dwie różne rodziny. Tak K. Niesiecki („Korona Polska”, t. I, s. 306) podaje: „Ciechanowicz herbu Nałęcz zawiązany w Xięstwie Litewskim. O tych ani Paprocki ani Okolski nie pisał. Anastazy y Heronim w Akademii Wileńskiey w roku 1605. Aleksander, podstarości słonimski, Marcin, podczaszy smoleński z Nowogródzkim (województwem) stawali na elekcyą Jana Kazimierza. Heronim, podsędek smoleński, poseł na seym w roku 1628, apotym sędzia ziemski smoleński w roku 1638... Alexander, horodniczy smoleński (...) Ciechanowiczówna była za Puzyną Władysławem, pisarzem ziemskim upitskim”... Ciechanowiczowie posiadali dobra w powiecie wiłkomierskim, kowieńskim (CPAH Litwy w Wilnie, f. 708, z. 2, nr 649, 677, 726, 962, 2157).

* * *

Hieronim Ciechanowicz, podsędek smoleński, w 1623 i 1626 roku mianowany został komisarzem do poboru podatków z tegoż województwa przez sejm walny generalny warszawski („Volumina Legum”, t. 3, s. 219, 250). W 1624 roku onże, ale już jako sędzia ziemski smoleński, był członkiem komisji poselskiej do rozmów z Państwem Moskiewskim („Volumina Legum”, t. 4, s. 28). Natomiast pod aktem elekcyjnym króla polskiego Jana Kazimierza z 1648 roku widzimy podpisy zarówno tegoż Hieronima Ciechanowicza, sekretarza Jego Królewskiej Mości, jak też Aleksandra Ciechanowicza, także sekretarza J.K.M., drugiego Aleksandra Ciechanowicza, podstarościego słonimskiego, Marcina Ciechanowicza, podczaszego smoleńskiego („Volumina Legum”, t. 4, s. 106-107).
W roku 1649, 3 maja, „bojarzyn jego carskiej mości Iwan Tichonowicz z chrześcijany (chłopy) swemi najechał na majętność pana Pastorskiego, Jadiewoje Bielanowoje niewinnie w Mrusowie, zabrali majętności różne”– brzmiała oficjalna skarga szlachty polskiej do cara z lipca 1649 r. („Akty otnosiaszczijesia k istorii Jużnoj i Zapadnoj Rossii”, t. 3, suplement, s. 93, Petersburg 1862-1889). Widocznie chodzi w tym przypadku o konflikt kresowego szlachcica Jana Ciechanowicza, który pozostał na terenach zagarniętych przez Rosję, figurował więc w dokumentach oficjalnych jako „Iwan Tichonowicz”, no i – rzecz banalna i powszechna – nie mógł pogodzić się z sąsiadami.
Wiele interesujących informacji o tej rodzinie można znaleźć w dawnych, a rzadkich, źródłach drukowanych, jak np. książce ks. Samuela Narkiewicza pt. „Dekret Wieczney pamięci na sędziego ziemskiego smoleńskiego Jego Mości pana Heronyma Ciechanowicza, sekretarza Jego Królewskiey Mości i na assessora Jego Mości przy żałobie pogrzebowey ferowany” (Wilno 1651).
Po kwiecistych, w duchu epoki barokowej utrzymanych słowach wstępnych podaje ks. Narkiewicz skrótowe dzieje rodu Ciechanowiczów zaczynając od Bogdana, który po spędzeniu dłuższego czasu w Moskwie (prawdopodobnie należał do grona kilkuset rycerzy polskich, którzy wspierali Dymitra Dońskiego z Tatarami w sławetnej bitwie na Polu Kulikowym, 1380) wreszcie – cytujemy – „Za Władysława Polskiego y Węgierskiego, będąc życzliwym wolnościom Państwa naszego, a nie chcąc mieć w zawarciu cnoty swojey, y potomków swoich, z Monarchiey Moskiewskiey przeniósł się in gremium wolney Rzeczypospolitey naszey. Temu dla znacznych przysług rycerskich y wiary wielą razy doświadczoney, przy wolnościach stanu rycerskiego zwykłych, w Województwie Mścisławskim daninę konferowano, od tegoż Króla Władysława za Kancelarstwa Jana z Koniecpola Koniecpolskiego w roku 1452... Okazuje (wywód dalej) w roku 1473, za Kazimierza Króla, Symona Ciechanowicza, podkomorzego orszańskiego, który do sędziwego włosa przyszedszyledwie się od wojenney zabawy uwolnił, człowieka wielce poważnego y mężnego. Okazuje roku 1503 Gabryela Ciechanowicza, który wprzódy był podsędkiem, potym także podkomorzym słonimskim, człowiek godny y umiejętny. Ten od Króla Alexandra do Francyey był dwakroć posłany, także y za Zygmunta I roku 1516 różne komissye szczęśliwie odprawował. Okazuje za Zygmunta Augusta w roku 1599 Pawła Ciechanowicza, który w pułku Jana Boratyńskiego, dwie chorągwie mając pod Połockiem siedm tysięcy Moskwy we dwu tysięcy na głowę porazili. Okazuje Jerzego Ciechanowicza, który z Philonem Kmitą, wojewodą smoleńskim, zawsze szczęśliwie przeciwko Moskwie wojując, na koniec za Stephana Króla, z tymże wojewodą smoleńskim w tysiącu y siedmiuset na dziewięć tysięcy Moskwy, którzy na czaty do Litwy wysłani byli, uderzywszy w siódmym razie potyczki zdrowie y żywot Oyczyźnie ofiarował. Okazuje, za tegoż Króla Stephana, Franciszka Ciechanowicza od Sęka Sukiem z ruska zwanego, który cały wiek swóy z Grzegorzem y Janem Chodkiewiczami, z wielką woyska pochwałą służąc na ostatek zebrawszy za consensem hetmańskim na Białej Rusi kilkadziesiąt kozackich chorągwi woluntariuszy, wprzódy bez utraty swoich, Krasno, wielce obronną fortecę ubiegł. Toż uczynił z Koszynem, gdzie dostatek żywności otrzymawszy, hetmanowi koronnemu Janów Zamoyskiemu y woysku znędznionemu pod Pskowem obficie dodał, y siebie samego, od gorączki ujść nie mogąc, tamże zostawił. Okazuje Ostafieja Ciechanowicza w tymże czasie pierwiey podwojewodzego, a potym chorążego mścisławskiego, który miał w tamtym województwie wielką u braci (szlachty) powagę y miłość, według toru przodków swoich. Okazuje na koniec Dymitra Ciechanowicza, pisarza ziemskiego połockiego, stryja rodzonego swego, człowieka wielce roztropnego, wymownego, rycerskiego, u wszystkich wziętego. Ten służył z Andrzejem Sapiehą, wojewodą połockim, który na ten czas miał sobie woysko poruczone (od W.X.L. hetmana Mikołaja Radziwiłła przeciw Moskwie w Inflanciech) prawe skrzydło poleciwszy Maciejowi Dębińskiemu, lewe Dmitrowi Ciechanowiczowi we czterech tysięcy znieśli Moskwy nad Wendą rzeką dwadzieścia cztery tysiące, y dwu wojewodów więźniów z wielką liczbą chorągwi nieprzyjacielskich temuż Stephanowi Królowi w Grodnie szczęśliwie prezentowali. Tenże Dmitr z odwagą swego zdrowia był posłem do Iwana, tyranna Moskiewskiego, u którego, nad nadzieję wszystkich, sprawił, co należało, ad integritatem Patriae”...
Chlubnie zapisali się Ciechanowiczowie do dziejów Polski w 1654 roku, podczas obrony Smoleńska przed najazdem moskiewskim, kiedy to wielu reprezentantów tego rodu osobiście walczyło dzielnie z najeźdźcą, jak i ofiarowało znaczne sumy na obronność kraju. Marcin Ciechanowicz, podczaszy smoleński, uzbroił i postawił z majętności Pokornowa, Wietki, Hniewkowa i Katynia 13-osobowy oddział szlachecki, w którego skład prócz kilku Ciechanowiczów wchodzili Jan Kotwicz, Łukasz Dzierożyński, Jan Porzętowski, Michał Zerwigroch, Gabriel Wasilewski, Jakub Rodziewicz, Tomasz Sadowski.
Pan Samuel Ciechanowicz z Dubrowki i Morzejkowa samotrzeć” stawał do obrony Smoleńska („Archeograficzieskij Sbornik Dokumientow”, t. 14, s. 32). W rejestrze obrońców Smoleńska czytamy też: „Od jeymości pani Bazyliney Ciechanowiczowey z Lichaczewa i Derżowa Jan Szymonowicz y Andrzej Sokołowski samowtór”.Wśród tych, którzy nie złożyli przysięgi carowi, utracili wszystkie majątki, lecz zostali zwolnieni roku 1655 do Polski byli wielmożni panowie Madaliński, Orlik, Ciechanowicz, Tołłpyha, Kamiński, Korsak, Pasek, Reutt, Łyko, Moczulski, Kołątaj, Wyrwicz, Korzeniewski, Rowicki, Zabłocki, Rakowski, Ogiński, kilkunastu dalszych.
Stanisław Ciechanowicz, wojski powiatu pińskiego, w 1668 r. podpisał uchwałę konfederacji generalnej warszawskiej („Volumina Legum”, t. 4,s. 500). Widocznie jego imiennik, inny Stanisław Ciechanowicz zm. 1700, był od 1665 łowczym smoleńskim, od 1668 łowczym, od 1673 chorążym, od 1688 podkomorzym pińskim. W 1672 przejął Poczobutów Odlanickich dobra Gaj w powiecie pińskim, był znajomym Jana Władysława Poczobuta Odlanickiego, autora wspomnień (patrz tegoż „Pamiętniki”, s. 76, 266. Warszawa 1987).
Stanisław Ciechanowicz, chorąży piński, w 1678 r. został mianowany przez sejm obradujący w Grodnie członkiem Rady Królewskiej przy Janie III Sobieskim. Od 1690 był deputatem Trybunału Skarbowego Wielkiego Księstwa Litewskiego („VoluminaLegum”, t. 5, s. 270, 394). Tenże Stanisław Ciechanowicz, chorąży powiatu pińskiego, w lipcu 1679 roku zaskarżył Żydów wileńskich Szmojła Jakubowicza, Josia i Chaima Mojżeszowiczów, Szlomę Ickwicza, Morduchaja Józefowicza o niepłacenie należnych podatków.
Od połowy XVII w. Ciechanowiczowie gnieżdżą się gęsto na Pińszczyźnie, o czym świadczy m.in. następujący zapis archiwalny: „Ja, Andrzej Piotrowski, jenerał jego królewskiey mości powiatu Pińskiego, zeznawam tym moim relacyjm kwitem, iż roku teraźnieyszego 1679 July 5 dnia (...) do miasteczka Dorohiczyna, majętności ichmościów pana Stanisława Ciechanowicza, chorążego powiatu pińskiego, pana Kąstantego y Władysława Połubińskich dla odebrania podatku skarbowego z żydów arędażów y wszystkich karczmarzów w tym miasteczku zostających zjeżdżałem kilka razy... Tedy to żydzi będąc zufałemi, a zwierzchności jego królewskiey mości Rzeczy pospolitey sprzeciwiając się (...), niechcąc czynić dość powinności swey, (poborcę) zelżyli y udespektowali, zbili, suknie na nim podarli y z jego sukolektorstwa zegnali, należnego podatku do skarbu nie oddali... Jakoż ten wyżey mianowany sukolektor oświadczył przede mną jenerałem, że go żydzi Szmoyła Jakubowicz, Josia Moyszewicz, Chaim Moyszewicz, Szloma Ickowicz, Morduchaj Józefowicz po twarzy, po głowie y po bokach bili y ledwo żywego zostawili... Andrzej Piotrowski, jenerał jego królewskiey mości powiatu pińskiego"(„Akty izdawajemyje Wilenskoju Archeograficzeskoju Komissijeju dla Razbora Driewnich Aktów”, t. 29, s. 63-65. Wilno 1865-1915).
„Aktykacyja weryfikacyej kamienic wielkich i małych, domów i folwarków, w mieście JKM stołecznym Wileńskim pod jurysdyką majdebyrską będących” z roku 1690, opisując Końską ulicę podaje: „Mała kamienica Ciechanowicza pusta, jedna” (cyt. wg: Metryka Litewska, red. T. Wasilewski, Warszawa 1989, t. 2, s. 27).
Hieronim Felicjan Ciechanowicz (zm. 1712) ok. 1690 r. posiadał w parafii szyrwinckiej dobra Poszyrwincie, Soboliszki, Łukiany, Szwejkowszczyznę, Suderwę, Pedargony; miał też dworek w wileńskiej Puszkarni i część dóbr Świrny w powiecie wiłkomierskim („Metryka Litewska”, t. 2, s. 74, 95, 261).
Zachował się list Krzysztofa Zawiszy z 4 września 1694 do bliżej nie zidentyfikowanej osoby duchownej, w którym jeden z Ciechanowiczów figuruje wśród „ludzi zawziętych na Świątobliwość Wpana Dobrodzieja”. Ten to – jak pisze Zawisza – „Jwpan Ciechanowicz wymyślnym spraw zgorzeniem chcąc wnieść sprawę, na postpozycyą snadź moją (jakobym nie wiedział o swoim y nie mógłbym się upomnieć o własność) wdarł się in alienam messem”...Widocznie chodziło o jedno z kolejnych (charakterystycznych!) niefortunnych posunięć gospodarczo-finansowych tego rodu, o najazd sąsiedzki i zabór majątku, do których to spraw Ciechanowiczowie stanowczo nie mieli dobrej ręki. (Dział Rękopisów Centralnej Biblioteki Akademii NaukLitwy, F. 273-2711).
Michał Stanisław Ciechanowicz, starosta drużyłowski, podpisał w 1697 roku w imieniu województwa brzeskiego akt elekcji króla Augusta II („VoluminaLegum”, t. 5, s. 456).13 września 1698 r. przed urzędem grodzkim pińskim „przypadła ku sądzeniu sprawa jegomości pana Arystotela Tura Zubackiego z wielmożnym jegomością panem Stanisławem Ciechanowiczem, podkomorzym powiatu pińskiego, za pozwem wniesionym o to, iż obżałowany jegomość pan podkomorzy nic nie respektując na stan szlachecki, prawo pospolite postponując y lekce sobie ważąc, gdy żałujący od lat kilkunastu oderwawszy się z domu condycyi swej nazwanej Pierkowicze w powiecie pińskim leżącey, w sprawach przyjacielskich na różnych sądach ustawicznie zatrudnionym zostawając, a rzadko kiedy którego roku ku domowi swemu na czas jakiś przybyć może, w niebytności tedy żałującego przez te lata, różnych miesięcy y dni targowych, w miasteczku Dorohiczynie, w powiecie pińskim leżącym, żydom swoim, obywatelom tegoż miasteczka, arędarzom, faktorom swoim, rozmaite krzywdy czynić, gwałtem zabierać, rabować, dizhonorem stan szlachecki oprimowac obżałowany jegomość rozkazuje y pozwala. Gdyż targu jednego żyd Mowsza Polak, faktor obżałowanego, (...) z czeladzią dworną chłopa niewinnego Pawluka Matfiejewicza ze wsi Horłowicz do condycyi pierkowickiej należącej, utłukszy, uszarpawszy, klacz mu z wozem sposobem gwałtownym wziowszy, do dworu obżałowanego zaprowadzono.
Znowu, targu drugiego, małżąka żałującego posyłała na targ córką swą panną Hanną Turówną, dla kupienia sobie różnych potrzeb domowych. Gdy tedy córka żałującego, żyda Polaka obaczywszy na targu, pocznie mu mówić: „panie Polak, co waszmości poddany rodzica mego winien, żeście go waszmość, dziś tydzień, uszarpawszy, ubiwszy, gwałtemście mu klacz z wozem wzięli y nie oddajecie? Wiecie waszmość, że chłop ma pana; jeżeli co winien, to skarżyć na niego, a na targu gwałty komu czynić to nie słuszna”.
Na te słowa żyd odpowie: „Nie doczekają się tego wasze hołysze szlachtury, pastusi przeciwko pana mego, żeby nasz jegomość miał się kiedy skarżyć, albo to sprawiedliwość u was błaznów żądać. Nie tylko chłop wasz, ale y sama ty maszkaro, świnia taka owaka, możesz kiedy oto tu w turmie tey, którą widzisz przed sobą, zgnić u pana mego”. Od których słów córka żałującego, zalawszy się łzami, odeszła co prędzey do gospody, a żyd jako sam chciał takiemi słowami uszczypliwemi brzydkiemi córkę żałującego przed wielą ludzi stanu szlacheckiego y gminu ludu prostego brzydko sromocił i lżył, jeszcze nie dosyć na tym, że znowu w miasteczku, także też na targu drugiego poddanego żałującego na imię Chwedora Matfiejewicza... odbiwszy temu klacz gwałtownym sposobem niewinnie wzięto y do dworu zaprowadzono, a przez niedziel kilka tą klaczą jeżdżono, robiono, a zrobioną, wynędzoną ledwo żywą wypędzono”.
Co gorsza, prawdopodobnie na rozkaz pana Stanisława Ciechanowicza, Żydzi drohiczyńscy pewnego razu napadli na tęż samą pannę Annę Turównę, gdy przybyła ona na targ do Drohiczyna, by kupić zboża na chleb: „Wypadłszy hurmem wszyscy (...) nic z kolasy wziąć nie dopuścili, samego córkę żałującego słowami brzydkiemi karczemnemi... na stanie szlacheckim panieńskim sromotnie zelżywszy, zbesztawszy, klacze dwie (...) gwałtownie z kolasy wyprzęgli, pieniądze, atłas w sposób łupu zabrali i zrabowali, y kolasę wytrzęśli, z niey kitaykę z fartuchem z sianem na ziemię w błoto wyrzucili y z tym wszystkim co zabrali na tychże klaczach do dworu pana swego, podkomorzego, odjechali. ...”
Wyliczane są w skardze i inne „wyczyny” zarówno samego Stanisława Ciechanowicza jak i jego poddanych, skierowane przeciwko Arystotelowi Turowi Zubackiemu. Zawzięta i zadawniona musiała to być waśń sąsiedzka, skoro tak ostrych nabrała kształtów i po sądach wałkowana była przez cztery lata („Akty izdawajemyje”..., t. 29, s. 216-218). W tymże czasie źródła pisane donoszą o Janie Konstantym, łowczym smoleńskim.

* * *

W XVIII wieku często trafiali Ciechanowiczowie do różnych ksiąg grodzkich i ziemskich. Około 1700 roku wymienia się często imię Michała Ciechanowicza, starosty drużyłowskiego. W tymże czasie Samuel Ciechanowicz cześnik smoleński, posiadał liczne dobra w powiecie wiłkomierskim.
Franciszek Strawiński, wojski starodubowski; Michał Ciechanowicz, występujący tym razem w roli podkomorzego powiatu pińskiego; Michał Orzeszko, podstoli i podstarości powiatu pińskiego; Jakub Stanisław Jaspers, miecznik wileński; Jan Horbaczewski, Ludwik Antoni Orda, Jan Tokarzewski, Michał Korybut książę Wiśniowiecki i inni na sejmiku gromnicznym 1701 r. w Pińsku podpisali uchwałę potępiającą samowolę magnacką Sapiehów. Uchwała szlachty powiatu pińskiego podjęta na sejmiku gromnicznym 10 lutego 1701 r. głosiła m.in.: „A gdy aeraria publica dla erigowanego woyska zagęściły się, dla których podatków sądy fiskalne ex praescripto legis być powinne, ichmościów panów urzędników grodzkich imcpana Parysowicza, horodniczego Pińskiego, y imć pana Heronima Ciechanowicza, podkomorzyca Pińskiego, za sędziów fiskalnych na cały rok aż do przyszłego da Bóg sejmiku deklarujemy, którzy ichmościowie sądy fiskalne, nie odjeżdżając z Pińska, aby odprawowali, pierwsze wołanie w dniu jutrzeyszym, to jest, octava Februari przez jenerala jego królewskiey mości uczyniwszy”. („Akty izdawajemyje”..., t. 13, s. 135).
Tenże Ciechanowicz, podkomorzyc piński, w imieniu województwa smoleńskiego podpisał w roku 1707 w Lublinie uchwałę konfederacji szlacheckiej („Akta ziemskie i grodzkie z czasów Rzeczypospolitej Polskiej”, t. 1, s. 135, Lwów 1868).
9 sierpnia 1709 r. w Głównym Trybunale Wielkiego Księstwa Litewskiego „ku sądzeniu przypadła sprawa jegomości pana Gaspra Ciechanowicza, cześnika smoleńskiego, z niewiernymi żydami starszemi kahału wileńskiego Nachimem Moyżeszowiczem, Moyżeszem Pinkowiczem, Zełkinem Boruchowiczem, Łazarzem Lewkowiczem, Boruchem Dawidowiczem, Hirszą Berkowiczem, Michałem Gordonowiczem” (...) o to, „iż pomienieni żydzi, pożyczywszy talarów siedmset jeszcze roku 1695”nie chcieli długu oddawać. Nie wiadomo, czy też oddali, chociaż wyrok nakazywał im to uczynić, a jednocześnie skazywał ich na infamię i karę śmierci (nikt wówczas poważnie tych wyroków nie brał, gdyż prawa nie były egzekwowane, a państwo istniało już tylko „teoretycznie”; „Akty izdawajemyje”..., t. 29, s. 343-347).
Z zapisu jednak w aktach Trybunału Litewskiego dowiadujemy się, że był Gaspar Ciechanowicz synem Michała i miał rodzeństwo: Jana Konstantego, łowczego smoleńskiego, Aleksandra, Władysława i Kaspra – braci; Zofię – siostrę. Wynika też z tekstu notatki sądowej, że spokrewnieni byli Ciechanowiczowie m.in. ze szlacheckimi rodzinami Zaleskich, Kuleszów, Menków, Kulikowskich, Makowskich, Olechnowiczów, Wyszomirskich, Kruglickich, Usakowskich, Sidorowiczów, Samotyjów, Mitkiewiczów, Iwanowskich, Rodkiewiczów, Husarzewskich, Giedrojciów, Piaseckich, Skirmuntów, Puzynów.
Akta archiwalne obok tej, dalej na wschód wysuniętej gałęzi domu Ciechanowiczów stale wspominają o innej, ciągle obecnej w Wilnie i okolicach (Por. CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 1787, 2100). Tak na przykład, Paweł Ciechanowicz, adwokat, wzmiankowany jest w księgach magistratu wileńskiego w kwietniu 1709 r. („Akty izdawajemyje”…, t. 10, s. 440, 457, 458).
Słynnym z ofiarności na rzecz szkół, kościołów i klasztorów był w swoim czasie Jan Józefat Ciechanowicz (w zakonie Joachim, biskup), co poświadczają liczne zapisy archiwalne.
W roku 1730 Teodor Ciechanowicz nabył majątek Janowo w powiecie oszmiańskim (Narodowe Archiwum Historyczne Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 2, nr 3461). Ciechanowiczowie posiadali także dobra Rafałowo w powiecie mirskim; Ruda – w słonimskim; mieszkali w zaścianku Zbycinie Księstwa Nieświeskiego panów Radziwiłłów; byli właścicielami Mokrzejowa w województwie smoleńskim, Zadoroża w Mińskiem, Ostaszkowa w powiecie wilejskim, Księdzowszczyzny w nowogródzkim.
Widymus z Ksiąg Grodzkich powiatu nowogródzkiego zawiera tekst przywileju „Najjaśniejszego Króla Jego Mości Polskiego Augusta Drugiego wielmożnemu panu Janowi Ciechanowiczowi na dwór Rayszyszki za zasługi nadanego”, który brzmi jaknastępuje:„August Drugi, z Bożej łaski król polski, wielki książę litewski, ruski, pruski, żmudzki, siewierski, czernihowski, mazowiecki, inflancki, wołyński, podolski, podlaski, smoleński, kijowski, dziedziczny xiążę saski i elektor, oznajmujemy tym listem – przywilejem naszym, komu teraz i na potem będącego wieku ludziom wiedzieć potrzeba będzie, a mianowicie jaśnie oświeconym, jaśnie wielmożnym senatorom, dygnitarzom, urzędnikom ziemskim, grodzkim, panom szlachcie tak Korony Polskiej jak Wielkiego Xięstwa Litewskiego, iż przez Panów Rad naszych przy boku naszym będących prosił nas, Króla, abyśmy z łaski naszej królewskiej, pomnąc na usługi Jana Ciechanowicza nam żołniersko w randze pułkowniczej we wszelkich okazyach wojennych pełnione przeciw nieprzyjaciela naszego i Rzeczy pospolitej dali i konferowali dwór nasz Rayszyszki zwany w powiecie smoleńskim leżący w parafii zatoborskiej z poddanymi jemu i jego potomkom do miecza jego konferowali, z których nic nie płacąc, tylko razu pospolitego ruszenia z pocztem na koń ku obronie ojczyzny sam stawać przyporęczamy przy dostąpieniu dalszych prerogatyw szlacheckich dozwalamy i upewniamy; i na to dając ten nasz list przy wiszącej pieczęci Wielkiego Xięstwa Litewskiego potwierdzamy dla łaski naszej. Pisan w Warszawie dnia 19 marca roku pańskiego bieżącego 1740... Augustus Rex”... (Narodowe Archiwum Historyczne Białorusi w Mińsku, f. 391, z. 2, nr 3595, s. 5-6).
Józef i Michał Ciechanowiczowie podpisali w 1764 r. od województwa nowogródzkiego elekcję króla Stanisława Augusta Poniatowskiego („VoluminaLegum”, t. 7, s. 122).
Jak inni bracia-szlachta Rzeczypospolitej żyli Ciechanowiczowie tymiż kłopotami i sprawami, bronili ojczyzny, pracowali na roli, cierpieli od intryg „przyjaciół”, wiedli żywot i umierali jak wszyscy inni ludzie. Świadczy o tym jeden z zachowanych dokumentów z końca XVIII stulecia: „Memoryał to jest wyrażenie sprawy Wielmożnego Jegomości Pana Michała Józefa Ciechanowicza, rotmistrza smoleńskiego, towarzysza Brygady Ussarskiej jazdy narodowey woysk Wielkiego Xięstwa Litewskiego do nayjaśnieyszego Departamentu Woyskowego w znacznych pokrzywdzeniach płaczliwie żądając sprawiedliwości świętey, podaje się w punktach poniżej następujących ręką moją podpisany Roku 1781 miesiąca Februaryi dnia (...)
1. Nayiaśnieyszy Departamencie, zostawałem czas niemały w chorągwi ussarskiej znaku zeszłego JWKsięcia Jegomości Michała Czartoryskiego, kanclerza W. X. Litt., która miała konsystencyą za poruczeństwa JW Pana Thadeusza Puzyny, starosty filipowskiego, teraźnieyszego brygadyera.
2. Dostając się pod ten znak równie z każdym kollego a innemi, y przewyższający wszystkim, jak należało do towarzystwa ussarskiego, miałem znaczny porządek i summę.
3. W czasie przyjęcia służby mojey za Nayiaśnieyszego Króła Jegomości Augusta III a poruczęstwa teraźnieyszego W. brygadyera miałem kredyt y zachowanie, a zatym odbierałem żołd mi należący zupełnie aż do roku 1771, którey we wszystkim łatwości y dowodów Jmć Pana Brygadyera rzecz okazuje korespondencya.
4. Zakroczyła śmierć Nayiaśnieyszego Augusta III, a za oną nastąpiło interregnum, przy doczekaniu szczęśliwie panującego Nayiaśnieyszego Pana, w czasie tym powstała burza w Oyczyźnie, y sam W. Brygadyer był w oney regimentarzem.
5. List wielmożnego Staniewicza, bywszego namiestnika tey chorągwi za gospodarstwa W. Brygadyera eo tempore porucznika, na oczu (?) dochodzie własnych zasług moich.
6. W. Puzyna podwodzi mnie korespondencyami do expensów, oświadcza promocyą y determinuje rezydencyą u JW Hetmana, a zatym gwałt przymusiwszy mnie namiot y zbroyę biorąc oblig ode mnie na złotych polskich 1400 do tego przyrzeka dać funkcję deputacką.
7. Omija to wszystko y mnie od roku 1771 aż do roku 1773 naymnieyszego nie dano szelągu; (...)”.
Punkty od 8 do 10 przedstawiają sobą wyliczanie strat i wydatków, które poniósł niemający talentu do rachunków pieniężnych rotmistrz Ciechanowicz na skutek chytrych zabiegów swych przełożonych. I dalej oryginał dokumentu:
„11. A gdym się o to wszystko dopominał, uraziła się na mnie komenda y zawsze mi na oczy oblig wyrzucano (...), y za te w brygadyer odbierał moje przez lat kilka zasługi, a ja niepłatny byłem.
12. Uwodził mnie listami na rezydencyą do Warszawy, przez co do znacznego przyszedłem expensu.
13. Ubliżył mnie według deklaracyi swoich, subfide honore et conścienna funkcyi deputackiey.
14. Poniżył mnie zasłużonego w randze namiestnikowskiey, a nowo zaciężnym oddał, zarzutem niezdolności, ale bardziey z nienawiści, zemsty zawsze szukającey.
15. W domaganiu się o zaspokojenie we wszystkim trzymającego w okowach krygzrechtem kazał, y pięćset kilkadziesiąt złotych polskich jakoby za supra wyrażonym obligiem płacić dekretem udysponował, którego dekretu żadną mi miarą niewydając sądzili takową sprawę wp. Narbut y Hromyka, porucznicy, wp. Czechowicz, bywszy chorąży, praesens porucznik.
16. Na dyspozycyę JW Xięcia Generała nie despektuje, żołdu należącego (...) do tych czas nie daje.
17. Pokrzywdzenia wielkie dzieją się dla mnie, tylko niech będzie pozwolono, doniesienie rozważy Sąd Nayiaśnieyszy”...
W końcu domagał się proszący odszkodowania w sumie 4500 złotych polskich i wieńczył swój „memoriał” zdaniem: „ Takowe pokrzywdzenia oddając do rozwagi Nayiaśnieyszego Departamentu, składam głowę moją u nóg Sprawiedliwości jako zasłużony Rzeczypospolitey towarzysz – Józef Michał Ciechanowicz”... (DziałRękopisów Biblioteki AN Litwy, F. 12-3746).
W liście tym przejrzyście uwidacznia się jedna z dziedzicznych cech tego rodu, wciąż obecna – obok odwagi, ofiarności, wierności – zupełny brak wyrachowania i merkantylizmu; któż by, prócz Ciechanowicza, przez dwa lata ani razu nie upomniał się o należną wypłatę...
Wincenty Ciechanowicz obok Mikołaja Chmielewskiego, Piotra Kaznowskiego i Aleksandra Chomińskiego znajduje się wśród „namiestników” tj. zastępców dowódcy Brygady Drugiej tzw. ukraińskiej (a szóstej w numeracji ogólnej) Kawalerii Narodowej Wojska Koronnego, w 1790 roku stacjonującej w Tulczynie. Służył w l chorągwi jaśniewielmożnego Seweryna Rzewuskiego, hetmana polnego koronnego („Materiały do bibliografii genealogii i heraldyki polskiej”, t. 1, s. 15, Buenos Aires-Paryż, 1963).
W 1795 roku jedno z odgałęzień rodu Ciechanowiczów jest zarejestrowane w Księdze Szlachty powiatu mozyrskiego. Stało się to za sprawą Jana Barnaby Michała Ciechanowicza, który przeniósł się był tam świeżo z Guberni Wileńskiej. Był synem Michała i Anny z domu Czarneckiej. Pieczętowali się wówczas ci Ciechanowiczowie z Nowogródzkiego herbem Nałęcz, chociaż wywodzili się z Mogiły.
W spisie szlachty powiatu nieswieskiego i postawskiego z roku 1796 figurują Józef syn Stanisława Ciechanowicz, właściciel zaścianku Poźniakowszczyzna, żonaty z Marią, córką Marcina Wołodźki, mający synów Piotra i Jana; oraz 29-letnia wdowa po Symonie Ciechanowiczu Teresa z domu Rogalewiczówna, mieszkająca w zaścianku Dubejkach z synami Mikołajem i Gabryelem oraz córkami Wiktorią, Krystyną, Franciszką, Agatą (Narodowe Archiwum Historyczne Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 1, nr 6, s. 12).

* * *

Kilka gniazd tego rodu istniało też, jak zaznaczyliśmy, na Żmudzi, były to jednak odgałęzienia pochodzące z Wileńszczyzny. Michał Piotr Ciechanowicz ochrzczony został 16 sierpnia 1808 r. w kowieńskim kościele parafialnym. Ojciec miał na imię Michał, dziadek – Jan. Rodzina mieszkała jednak na stałe w Wilnie, gdzie miała własną kamienicę.
Interesujące dane o tym rodzie podają także źródła oficjalne dawnej heroldii wileńskiej. Tak „Wywód familii urodzonych Ciechanowiczów herbu Nałęcz”, sporządzony i zatwierdzony przez heroldię wileńską 21 maja 1800 roku, donosi: „Przed nami, Gasprem Czyżem, marszałkiem guberńskim, Orderu Św. Stanisława kawalerem, Św. Anny drugiej klassy komandorem, prezydującym, oraz deputatami ze wszystkich powiatów Guberni Litewsko-Wileńskiej do przyjmowania i roztrząsania wywodów szlacheckich obranemi, złożony został wywód rodowitości szlacheckiej familii urodzonych Ciechanowiczów (herbu Nałęcz), przez który gdy dowiedzionym zostało, że familia urodzonych Ciechanowiczów w województwie Smoleńskim, Wileńskim, Mińskim była dostojnością szlachecką zaszczycona oraz posiadała ziemskie dziedziczne majątki, o tem upewnia extrakt testamentu Heronima Ciechanowicza, sędziego ziemskiego smoleńskiego (tej) familii służący pod datą 1650 miesiąca Octobra 25 dnia datowany, a 1790 oktobra 6 w Grodzie Słonimskim aktykowany.
Aleksander Ciechanowicz, łowczy smoleński i podstarości słonimski, brat rodzony Heronima, za protoplastę w mniejszym wywodzie wzięty, był opiekunem i sukcesorem dóbr, jak świadczy intromissya pod datą 1650 oktobra 24 uczyniona, do majątków po possesyą dziedziczną w Województwie Smoleńskim Mokście zwaną w dowód 1652 oktobra dnia 15 czyniony, a 1662 septembra do Ksiąg Głównych Trybunalskich Województwa Nowogródzkiego wpisany, list ugodliwy o majętności Mokściach pod datą 1655 apryla l; ekstrakt protestacyi z Ksiąg Grodzkich Słonimskich przekonywa, że Marcin Ciechanowicz miał synów trzech Heronima, Jana i Mikołaja, którzy, że mieli possesye dziedziczne, w dowodzie 1670 septembra 28 nastałe, a 1674 marca 6 w Grodzie Słonimskim zeznane prawo zrzeczne Hieronima Mikołajowi, czesznikowi słonimskiemu, bratu rodzonemu, służące; 1714 marca datowany, 1800 nowembra 2 z Ksiąg Grodzkich Nowogródzkich wyjęty extrakt przywileju od Najjaśniejszego Króla Jegomości Polskiego Augusta 2-ego Janowi Ciechanowiczowi i potomstwu jego dwór Rayszyszki w Województwie Smoleńskim położony za zasługi nadany 1686 septembra 3; remisja JW Pana Jana Ciechanowicza oraz dalsze konkwicye i dowody pochodzenia Heronima, Jana i Mikołaja przez rewolucyą pogorzałemi zostały 1769 februaryi w sądzie ziemskim oszmiańskim aktywowana lista familii szlacheckiej Jakuba Marcinowicza z synami Antonim i Jakubem 1797 februaryi 20; lista familii szlacheckiej Józefa Ludwikowicza z synami Antonim Józefem i Wawrzyńcem Franciszkiem, że był synem Ludwika, o tem świadectwo o pogorzałych metrykach Józefa Ludwikowicza oraz braciom wydane pod datą 1797 oktobra 23 dnia; ... 1796 februaryi 20 lista familii szlacheckiej Ludwika Józefowicza z synem Ludwikiem, tegoż roku Rafała, brata, z synami Szymonem, Walentym, Józefem, Stanisławem i Michałem; lista familii Szymona z synami Stanisławem i Jerzym i brata rodzonego Antoniego z synami Jerzym, Gasprem i Kazimierzem; tegoż roku lista familii szlacheckiej Szymona Franciszkowicza z synem Felicjanem, 1796 extrakt przyjęty na wierność Monarchii urodzonego Antoniego Józefowicza, gdzie o wolność prerogatyw szlachectwa i possesyi wzmienia się; że wywodzący się Ciechanowiczowie, mający possessye własne w Guberni Mińskiej i znani będąc za rodowitą szlachtę, wolne znajdowanie się i wotowanie na seymikach zawsze mieli, w dowód 1801 Januaryi 15 świadectwo od marszałka i wielu urzędników i marszałka Guberni Mińskiej zapewnia i przekonywa.
Jakub Marcinowicz miał synów dwóch, Antoniego i Jakuba; dowodem lista familii szlacheckiej; Franciszek Ludwikowicz miał syna Szymona, dowodem skazka szlachecka złożona zapewniła; Józef Ludwikowicz miał syna Ludwika, którego metryka pod datą 1796 oktobra 16 złożona przekonywa; Rafał, brat rodzony Ludwika, miał synów pięciu: Szymona, Walentego, Józefa, Stanisława i Michała, których metryki z ksiąg kościelnych parafialnych wyjęte pod różnymi datami złożone upewniły; Antoni, brat rodzony Szymona, miał synów czterech: Jerzego, Gaspra, Kazimierza i Woyciecha, złożonych świadectwo metryk dla Jerzego, Gaspra i Kazimierza; pod datą 1797 apryla 25 metryka Woyciecha z Antoniego; Jakub Jakubowicz miał syna Piotra, tego metryka pod rokiem 1795 Julii 3; Symon miał syna Felicyana, 1778 oktobra 23, metryka tegoż Felicyana; Antoni miał synów dwóch Michała, Antoniego; Karol miał syna Nikodema, tych metryki pod datą 1795 maja 3 i 1781 augusta 15 złożone, czynią przekonanie. Przy tym świadectwo xiędza Piusa Woyny, kanonika smoleńskiego, iż przodków metryki popalone zostały... Józef, brat rodzony Antoniego, że był ojcem Onufrego, w dowód 1807 junii 14 metryka Onufrego z Józefa. Te wszystkie wyż wymienione dowody niewątpliwą pewność o starożytności rodowitej szlacheckiej urodzonych Ciechanowiczów przyniosły i stwierdziły.
Na fundamencie przeto takowych zaprodukowanych dowodów, rodowitość starożytną szlachecką familii urodzonych Ciechanowiczów próbujących, my, marszałek gubernski i deputaci z powiatów, stosownie do przepisów na dyplomacie pod rokiem 1785 najłaskawiej szlachcie nadanym, wyrażonych, niemniej pilnując się też prawideł w ukazach z Rządzącego Senatu rządowi guberńskiemu (...) przesłanych, Familią Urodzonych Ciechanowiczów, wywodzących się, jako to: Szymona syna Józefa, Józefa syna Ludwika, Antoniego Józefowicza z synami Michałem i Antonim (...) Józefowicza z synem Onufrym, Wawrzyńca syna Józefa, Karola Mikołajewicza z synem Nikodemem, Jana syna Mikołaja, Ludwika syna Ludwika, Szymona, Walentego Józefa, Stanisława i Michała Rafałowiczów, Stanisława Jerzewicza i Szymona, Jerzego, Gaspra, Kazimierza, Woyciecha Antoniewicza; Piotra Jakubowicza, Felicjana Szymonowicza Ciechanowiczów za rodowitą i starożytną szlachtę polską uznajemy i onych do Xięgi Szlachty Guberni Littewsko-Wileńskiej klassy I-szej zapisujemy.
Działo się na sessyi Deputacyi Generalnej Wywodowej Szlacheckiej Gubernii Litewsko-Wileńskiej w Wilnie. Jakowy zapis pod pieczęcią urzędową stronie żądającej wydany roku 1820, miesiąca februaryi 22 dnia. Podpisy u tej dyplomy oraz pieczęć następne: Radca stanu Litewsko-Wileński, marszałek, kawaler Michał Romer. Wincenty Ancyporowicz, deputat powiatu wiłkomierskiego. Andrzej Samson Podbereski, szlachcic wywodowy z powiatu brasławskiego. Deputat Alojzy Sławiński. Deputat wywodowy z powiatu oszmiańskiego Marcin Dłuszczewski. Deputat wywodowy szlachecki rosieńskiego powiatu Rafał Francuzowicz. Deputat powiatu szawelskiego... S. S. Zgodno, a także sekretarz Strumiłło”. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 8, nr 2596, s. 106-109).
Przeobfite materiały, dotyczące dziejów „nałęczowskiej” gałęzi rodu znajdują się m.in. także w zbiorach Narodowego Archiwum Historycznego Białorusi w Mińsku. W ciągu XIX stulecia ród Ciechanowiczów ciągle odnotowywany jest w różnych powiatach zaboru rosyjskiego, a reprezentanci jego potwierdzani byli w rodowitości przez heroldię wileńską w latach: 1800, 1804, 1808, 1828, 1832, 1833, 1837, 1839, 1844, 1845, 1846, 1847, 1848, 1849, 1851 (CPAH Litwy w Wilnie,f. 391, z. 8, nr 1236; f. 391, z. 8, nr 131; f. 391, z. 7, nr 2855; f. 391, z. 9, nr 15, 72, 2690).
Zacznijmy przegląd dokumentów z tego okresu od podania, skierowanego do cesarza Wszechrosji przez jednego z członków tej rodziny: „Najjaśniejszy Najpotężniejszy Wielki Monarcho Imperatorze Mikołaju Pawłowiczu, Samowładnący Całą Rossyą Panie Najmiłościwszy!
Przynosi prośbę szlachcic Kazimierz syn Marcina Ciechanowicz w imieniu własnym i swego potomstwa.
Familia Ciechanowiczów w roku 1800 decembra 10 dnia złożywszy dowody w Deputacyj Wywodowej Szlacheckiej Wileńskiej i na fundamencie onych otrzymała Dekret Wywodowy, przez który uznana ta familia została za szlachtę i w Xięgę Szlachty zapisana; w tymże Dekrecie Wywodowym i w Xiędze pomieszczony jest proszący, który zawarłszy związek małżeński z Franciszką Ussakowską spłodził czterech synów, jako to: Alexandra Józefa, Adama Józefa, Szymona Franciszka i Stanisława Kazimierza, po nastałym Dekrecie, jak o tym będą następne dowody. Naprzód, że Kazimierz, syn Marcina, jest umieszczony w Dekrecie składa proszący Dekret nastały w roku 1800 decembra 10 dnia, i że miał rzeczywiście czterech synów, poświadczają metryki wydane z Kościoła Żejmeńskiego w roku 1832 października 4 dnia, potwierdzone przez dziekana i Konsystorz (…). Dopiero rzeczony Kazimierz syn Marcina i synowie jego Alexander, Adam, Szymon, Stanisław, iż nie są okładem podusznym zajęci, w dowód tego składa proszący świadectwo marszałka powiatu kowieńskiego, wydane w roku 1832 septembra 28 dnia za Nr. 1655, które dowodzi razem, że familia Ciechanowiczów przez Dekret Wywodowy roku 1800 decembra 10 dnia nastały, w dostojności szlacheckiej jest uznana (…).
Przeto ma zamiar proszący uzyskać w Deputacyi synów dołączenie do Dekretu wyż wspomnionego. Na mocy więc wyszczególnionych dowodów najpoddaniej proszę, aby Najwyższym Waszej Imperatorskiej Mości ukazem zalecono było tę moją prośbę w Deputacyj Wywodowej Wileńskiej Szlacheckiej przyjąć, a po przejrzeniu onej na fundamencie składających się dowodów dołączyć do Dekretu synów moich (…). Mającą zaś nastać rezolucyą dołączenia do Dekretu wyż wspomnionego wespół z dowodami składającymi się wydać proszącemu dla familijnych interesów.
Najmiłościwszy Monarcho, proszę Waszej Imperatorskiej Mości w takiej mojej prośbie dać łaskawy wyrok. (…) Podpisał sam proszący Kazimierz Ciechanowicz”. Prośbie zadośćuczyniono (Por. CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 9, nr 2726, s. 15).

* * *

Duże gniazdo rodu od wieków istniało w Ziemi Oszmiańskiej. Za protoplastę brano tu Stanisława, syna Jana, Ciechanowicza, figurującego w przywileju króla polskiego Władysława IV z 1640 r., na którego mocy otrzymywał on prawo do sprzedaży Ligęzom dziesięciu włok swej ziemi w województwie Smoleńskim. Z tegoż przywileju wynika, że był również właścicielem Poszyrwincia, Suderwy, Mokściów, Bobrykowszczyzny i Lewonowszczyzny (Koźliszek vel Brynkliszek) z poddanymi w województwie wileńskim. Posiadłości te przed śmiercią w 1714 roku odpisał swemu synowi Krzysztofowi. Ten zaś na mocy przywileju króla Augusta II, został w 1724 r. mianowany posłannikiem na sześciotygodniowy sejm, a w 1764 r. podpisał akt konfederacji. Jego syn Marcin otrzymał od Augusta III w 1735 r. we władanie dożywotnie majątek Braków z poddanymi w powiecie słonimskim. Pozostawił synów: Jerzego, Macieja, Jakuba, Tadeusza i Szymona, którzy również spłodzili liczne potomstwo płci męskiej. Jerzy miał m. in. syna Aleksandra (CPAHLitwy w Wilnie, f. 391, z. 7, nr 1952, 1953, 1954, 1955, 1957).
W Centralnym Państwowym Archiwum Historycznym Litwy w Wilnie (CPHL) przechowuje się licząca sto kart teka poświęconą tej gałęzi rodziny Ciechanowiczów, z której pochodzi autor niniejszego tekstu (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 486, s. 1-100). Dokumenty tu zebrane pochodzą z lat 1820-1862. Zbiór zawiera pismo urzędowe, wysłane przez wileńskiego gubernatora cywilnego do dowódcy Kijowskiego Okręgu Wojskowego w 1842 r. potwierdzające szlacheckie pochodzenie Karola Marcina oraz Józefa Ciechanowiczów, jak wynika z tekstu, młodych mężczyzn, skazanych za polityczne przestępstwa na służbę w Kijowskim Batalionie Kantonistów Wojennych. Jako szlachcicom należały im się określone ułatwienia w surowej regule żołnierskiej, lecz cesarz Rosji Mikołaj I osobistym rozkazem cofnął te przewidziane przez prawo przywileje. Widocznie „zbrodnie” patriotyczne Józefa i Karola Marcina Ciechanowiczów były uważane za zbyt niebezpieczne, by oszczędzić im katorżniczej pokuty.
„Księga Szlachty”powiatu oszmiańskiego z roku 1844 wymienia między innymi Ksawerego Ciechanowicza, radcę tytularnego, oraz jego brata Hieronima, registratora kolegialnego, który miał żonę Barbarę ze Strzyżewskich, a z nią synów Franciszka Ksawerego i Juliana Pawła oraz córki Pelagię, Domicelę, Zofię i Judytę. Ksawery Ciechanowicz był właścicielem folwarku Pomerecz z 60 poddanymi. Razem z nim mieszkali jeszcze trzej bracia: Józef i Aleksander, obaj porucznicy Białowieskiego Pułku Piechoty, oraz Bogusław z żoną Rozalią z Grzybowskich i synami Ksawerym oraz Julianem Józefem (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 7, nr 427, s. 4).
W roku 1851 heroldia wileńska wydała świadectwa rodowitości szlacheckiej 26 rodzinom Ciechanowiczów, wywodzącym się z tego samego pnia, a posiadającym zaścianki, wsie i okolice Skrodszczyzna, Bielica, Żwirbliszki, Chodźkuny, Bardzobohaciszki, Prachowszczyzna, Grodzie, Batuki, Narbutowszczyzna, Słobódka, Wańkowszczyzna, Wojsznaryszki, Żukowszczyzna, Proporty, Czerniszki, Ożobiele. W powiecie wileńskim Szymon Ciechanowicz dzierżawił od hrabiego Tyszkiewicza majątek Szwajcaria; w powiecie nowogródzkim Ksawery Ciechanowicz zarządzał majątkiem Kajszówka ziemianina Niezabitowskiego, mieszkając w okolicy Wołcach; a w powiecie mińskim Józef Ciechanowicz z synem Rafałem dzierżawił od Rdułtowskich folwark Cycykowszczyzna.

* * *

Szymon Ciechanowicz w 1816 roku skazany został na 12 lat więzienia za przestępstwa polityczne. W trakcie odbywania karnej służby wojskowej w 8 Wołyńskim Pułku Jegierskim był sanitariuszem. Jak powiedział na śledztwie, pochodził z zaścianka Bielica, wówczas własności książąt Radziwiłłów (CPAH Litwyw Wilnie, f. 391, z. 8, nr 2545, s. 28).
W grudniu 1819 r. heroldia wileńska potwierdziła rodowitość Adama Jakubowicza Ciechanowicza z synami Szymonem, Stanisławem i Bazylim z powiatu trockiego (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1006, s. 12). W roku 1826 Feliks Ciechanowicz pełnił obowiązki wileńskiego guberńskiego marszałka szlachty, a jego podpis uwierzytelnia zbiór wywodów genealogicznych szlachty, zatwierdzonych w tym roku przez herolgię w Wilnie (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1775a).
W 1832 i 1836 roku Grodzieński Zarząd Cywilny potwierdził rodowitość szlachecką radcy tytularnego Feliksa Ciechanowicza i jego dzieci Edwarda Ignacego, Daniela Apolinarego i Kaliksta Jana Antoniego. Jak wynika z tegoż dokumentu, Daniel Apolinary obrał karierę w wojsku carskim (Narodowe Archiwum HistoryczneBiałorusi w Mińsku, f. 319, z. 2, nr 3455). W 1837 roku heroldia wileńska potwierdziła rodowitość szlachecką sekretarza guberńskiego Waleriana Ciechanowicza, właściciela dóbr Ostaszków w powiecie wilejskim (około 150 „dusz”), jego żony Heleny (z Łukowiczów) oraz dzieci: Anastazego, Zenona, Weroniki, Benigny, Stefanii, Barbary i Marii.
Szeregowiec Apszerońskiego Pułku Piechoty „iz polskich urożencew” Józef Ciechanowicz (w pisowni rosyjskiej: Tichonowicz), powołany na rekruta w guberni mińskiej, zwrócił się 22 maja 1840 roku, stacjonując w Tyflisie, z pisemną prośbą do grodzieńsko-białostocko-mińskiego gubernatora generał-lejtnanta Mirkowicza, aby ów pomógł mu ściągnąć dług (10 rubli srebrem) od szlachcica ze wsi Szwedy mińskiej guberni Jana (Iwana) Pawłowicza. Rzecz znamienna: do sprawy tej wmieszało się kilku generałów i specjalnym kurierem dług został zwrócony i dostarczony na Kaukaz 19-letniemu młodzieńcowi. Któżby dziś śmiał marzyć o takim poziomie porządności… władz… (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, z. 1840, nr 322).
3 lipca 1848 roku heroldia wileńska wydała zaświadczenie o rodowitości szlacheckiej Józefowi Ciechanowiczowi, zamieszkałemu w Mińsku oraz jego synom, oficerom, Karolowi Marcinowi, służącemu w Estlandzkim Pułku Jegrów oraz Józefowi, służącemu w Sofijskim Pułku Morskim (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 182, s. 283-284).
Michał Ciechanowicz z żoną Marianną z Czajewskich i córką Wiktorią przed 1851 r. dzierżawili majątek Pikieliszki ziemianki Gorskiej (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 8, nr 2548, s. 21-22). W Kościele Kojdanowskim w 1854 r. wpisano do metryk imię nowo urodzonej dziewczynki – Katarzyny Janiny, córki Bogusława i Róży z Grzybowskich Ciechanowiczów. Do chrztu trzymali dziewczynkę Kazimierz Korkuć i Janina Dowacewicz (Narodowe Archiwum Historyczne Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 1, nr 3, s. 561).
W powstańczym roku 1862, gdy władze carskie nagminnie montowały sfabrykowane prewencyjne procesy sądowe przeciwko kresowej szlachcie polskiej podejrzewanej o rewolucyjne nastroje, pod sąd wojskowy trafił też Franciszek Ciechanowicz, syn Justyna Jerzego, zamieszkały w powiecie oszmiańskim. Ksawery Ciechanowicz w 1863 r. był podoficerem Wileńskiego Batalionu Straży Wewnętrznej (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 9, nr 694). 17 stycznia 1863 roku generał-adiutant Nazimow mianował młodszego sztabs-oficera 1-go batalionu strzelców Pawłogrodskiego Pułku Piechoty majora Ciechanowicza, wojskowym naczelnikiem powiatu trockiego. (Por. „Archiwnyje matieriały Murawiewskogo Musieja”, t. 2, s. 15, 82, 426, Wilno 1915).
Szef 4 Korpusu Żandarmów otrzymał 13 stycznia 1864 roku z jednej ze stacjonujących w Wilnie jednostek wojskowych meldunek następującej treści: „Szeregowy Wileńskiego Batalionu Straży Wewnętrznej Jakub Ciechanowicz za dezercję, znajdowanie się w szajce buntowników i udział w działaniach z bronią w ręku przeciwko wojskom rosyjskim niniejszego dnia o 10 godzinie rano został na mocy wyroku sądu wojskowo-kryminalnego w mieście Wilnie poddany karze śmierci przez rozstrzelanie. O czym mam zaszczyt zawiadomić Waszą Wysokość. Sztabs-kapitan…” Podpis nieczytelny (CPAH Litwy w Wilnie, f. 419, z. 2, nr 186-187, mf.)
W 1864 roku chłop Benedykt Mazur, będący najemnym robotnikiem u 50-letniego szlachcica Macieja, syna Ignacego, Ciechanowicza, zamieszkałego w miasteczku Derewno, znalazł schowaną u tegoż w łóżku lufę karabinową, o czym natychmiast doniósł policji rosyjskiej. Przybyli do mieszkania Ciechanowicza żandarmii przeszukali go gruntownie, lecz nic więcej nie znaleźli. Śledztwo i przesłuchania trwały ponad rok, aż do grudnia 1865 roku, kiedy to, w obliczu faktu, że lufa karabinu znajdowała się w stanie wskazującym na zupełną niemożebność jej wykorzystania w „zbrodniczych celach”, komisja śledcza ograniczyła się do skazania M. Ciechanowicza „tylko” na grzywnę pieniężną, nie zaś na zesłanie do Syberii (CPAHLitwy w Wilnie, f. 1248, z. 1, nr 708).
23-letni Joachim Ciechanowicz, szlachcic powiatu wilejskiego, mieszkający w Kownie, za bezpośredni udział w walkach „polskich buntowników” przeciwko oddziałom rosyjskim (z bojami w ciągu dwóch miesięcy przeszedł od Wilna do okolic Warszawy, skąd wracając został na jednej ze stacji kolejowych aresztowany) skazany w 1864 r. został na wygnanie syberyjskie do guberni tobolskiej. Tym razem z donosem do władz rosyjskich na „podejrzanie” wyglądającego młodego człowieka pospieszyli chłopi Juzajtis, Łuzorajtis i Gustajtis. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 1248, z. 1, nr 274).
Walerian Rafał Ciechanowicz zamieszkały w majątku Słobódka Horbaczewska powiatu rohaczewskiego Guberni Mohylewskiej w 1867 r. miał trudności z potwierdzeniem swej rodowitości przez władze carskie (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 9, nr 780). Felicjan Ciechanowicz z zaścianka Żukowszczyzna (Szukowszczyzna) powiatu oszmiańskiego w 1868 r. zwracał się do Aleksandra Domejki, marszałka szlachty Guberni Wileńskiej, o wydanie świadectwa dotyczącego rodowitości szlacheckiej i uzyskał je (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 8, nr 842, s. 340).
W 1890 roku urzędy rosyjskie odmówiły uznania rodowitości szlacheckiej Antoniego Aleksandrowicza Ciechanowicza z powodu braku koniecznych papierów. Tak starożytny ród szlachecki, podobnie jak setki innych, spychany był do klasy jednodworców czyli chłopów, pozbawionych wielu praw publicznych. Jeszcze w 1820 roku postąpiono w podobny sposób z jego ojcem Aleksandrem Jerzewiczem Ciechanowiczem. Carat jak ognia bał się szlachty polskiej, dążył więc do jej ubezwłasnowolnienia poprzez dyskryminację prawną (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 9, nr 1437). Nie można jednak było w ten sposób zlikwidować całej tej patriotycznej warstwy społecznej, jaką była kresowa szlachta polska.
Jak podaje „Spis ziemian Mińskiej Gubernii”(Mińsk 1899, s. 60, 228 i 327 in.) Wincenty, Leon i Aleksander Ciechanowiczowie posiadali folwark Skrobowo; Zachariasz – dobra Masiukowszczyzna w powiecie mińskim; Włodzimierz, Michał i Czesław – Zarzecze w ihumeńskim, Aleksander – Wilcze Błoto w nowogródzkim, Gabryel – Księdzowszczyznę w nowogródzkim…
Józef, syn Ignacego, Ciechanowicz był około roku 1898 tajnym radcą tytularnym, urzędnikiem do szczególnych poruczeń w Ministerstwie Komunikacji Pocztowej w Petersburgu (N. Szaposznikow, „Heraldica”, t. 1, s. 229, Petersburg 1900).

* * *

Z rodu Ciechanowiczów pochodził cały szereg znakomitych działaczy kultury i nauki na terenie Polski, Litwy, Białorusi, Rosji. Tom 5 „Encyklopedii Powszechnej” S. Orgelbranda (Warszawa 1861, s. 600) np. podaje, że Wojciech Ciechanowicz wydał był panegiryk ślubny pod tytułem: „Simphonia nuptialis ex harmonica anno 1636 ad sacros hymaenaeos Francisci de Żurow Daniłowicz Czerwonogrodensis Capitanei et Elisabethae Catharinae Friderici Sapiecha Succamerarii Włodimiriensis filiae”, (Lublin 1636) in 4-to wierszem łacińskim oraz „Harmonija upominków siedmiu od siedmiu Bogin niebieskich J.P. Elżbiecie Katarzynie Sapieżance, podkomorzance włodzimierskiej” (Lublin 1636).
Ladislaus Ciechanowicz, retor Zakonu Ojców Jezuitów był autorem „Oratio pro renovatione votorum. In circumstantia primo illo anno concessarum a Clemente XI, Pontifice Maximo societati horarum canonicarum et missa de Sanctissimo Nomine Jesu, cuius festivitas tunc pridie Renovationis inciderat”. Tekst ten znajduje się w rękopiśmiennym zbiorze mów retorskich z Grodna, Nieświeża i Nowogródka w roku 1702 (Dział Rękopisów Biblioteki Uniwersytetu Wileńskiego, F. 3-69, s. 5-7). Był tenże retor Władysław Ciechanowicz autorem okolicznościowych elegii w języku łacińskim (tamże, s. 15-17; 21-24; 39-47).

* * *

Na przełomie XIX-XX wieku cieszyła się wielką sławą utalentowana śpiewaczka operowa Maria z domu Ciechanowicz Salvini. W Dziale Rękopisów Centralnej Biblioteki Akademii Nauk Litwy (F. 151-152) znajdują się materiały przygotowane przez Lucjana Uzięmbłę, o tej właśnie artystce. Czytamy m.in. w tym przekazie archiwalnym: „Marya Ciechanowiczówna-Salvini, sopranistka dramatyczna, urodzona w Wilnie z ojca Michała i matki Anny z Mikulskich. Jedna z całej tej muzykalnej rodziny otrzymała poważne wykształcenie artystyczne: ojciec był uczniem Moniuszki i nie miał sobie na Litwie równego w grze organowej wśród starego pokolenia. Z rodzeństwa zaś siostra panna Helena obdarzona była pięknym głosem altowym; brat zaś Józef biegłym jest w grze fortepianowej, a Kazimierz skrzypcowej.
Talent objawił się wcześnie, a w roku 1885 panna Marya Ciechanowicz pojechała do Medyolanu, gdzie studiowała przez półtrzecia (2,5) roku u Francesco Lampertiego, przez trzy miesiące u Gnadeniniego. Pierwsze występy odbyły się w Mortara, gdzie przez półtora roku mieszkała, w r. 1888, agazeta „La Giované Lomellino” pisała, iżartystka występowała na naszej scenie w roli Pierotta z opery Linda, tudzież jako Casilda z Ruy-Blas, z pierwszych chwil mając sobie zjednaną publiczność sympatycznym i dźwięcznym głosem, podobnie jak i miłą powierzchownością i pewnością wykonania w wokalnej oraz dramatycznej części swych ról. Publiczność zaś nie szczędziła oklasków i owacji, wywołując kilkakrotnie po każdym akcie. (Pomijając koniec opery)”.
Jak świadczy drukowany wówczas na cześć artystki sonet (Mortara, 3 Maggio 1888, Tipografia Botto), występowała Ciechanowiczówna jako „primadonna contralto”(…). W tymże roku 1888 panna Ciechanowiczówna występowała w Brescia, w Teatrze Guillaume, 3-go listopada wespół z artystami Segalinim, Simonim, Jorionim, Vennemem, Marmentinim i artystkami: Rastelli-Parodi i Bernini. W roli Pierotta zdobyła prawdziwy sukces. Dyrektorem orkiestry operowej był wtedy w Brescia bardzo zdolny muzyk i kompozytor Gellio Coronaro, brat znanego chlubnie we Włoszech kompozytora Gaetano Coronare.
Panna Ciechanowiczówna dużo korzystała ze wskazówek praktycznych u pomienionego dyrektora orkiestry.
O następnych sukcesach pisze „Gazetta Bresciana” w te słowa: „Nasze giornale czynią wielkie pochwały pannie Maryi Ciechanowicz, wywiązującej się z takim temperamentem w trudnej roli Leonory (Faworyta); szczególnie w trzecim akcie śpiewaczka ma pole do wykazania swego ładnego głosu, jak również akcentu dramatycznego – chwile szczęściwe, w aryi zaś – „pieto al puo d’uno Nume” czyni silne wrażenie na słuchaczach”… I dalej Uziębło kontynuuje: „Na swój benefis panna Ciechanowicz stawiła scenę i duet z opery Romeo e Giuletta; wykonawszy partię Romea z wdziękiem i siłą uczucia, w aryi „Ah! se tu donni” odbierała silne oklaski i owacje, podnoszono kwiaty, girlandy, sonety i kosztowne podarki; na żądanie „bis” powtórzyła arię; w duecie była dobrą sekundowaną przez pierwszą siuitę Illari. Po skończonej operze artystka silnie wzruszona dziękowała towarzyszom sceny, którzy na kompletne uczczenie koleżanki wykonali serenadę.
O powodzeniu utalentowanej śpiewaczki w Mediolanie świadczy „Il Secolo e Lombardia di Milano”. W partyi Laura z opery Gioconda w naszym Dal Verme panna Marya Ciechanowicz, już jako Salvini, wykazała, iż partya ta zupełnie nadaje się do jej dramatycznego mezzo-sopranowego głosu. W ogóle panna Ciechanowicz okazała talent niepospolity i można przewidzieć przyszłe jej honory na polu artystycznym”.
Nadto panna Ciechanowicz przyjmowała udział w koncertach, jakowe się odbyły oprócz miast pomienionych (Mediolan, Brescia, Mortara), występowała w teatrze w Loddi, jeszcze w Cannes, Nizzy i innych miejscach. Okoliczności rodzinne zniewoliły przybyć do Wilna w r. 1889 na kilka miesięcy, poczem po zabawieniu znów w 1889 – 91 r. w Mediolanie opuścić go i wskutek długiej ciężkiej choroby matki, a następnie jej zgonu (w styczniu r. 1896), dotąd pozostawać w rodzinnym Wilnie, z postanowieniem atoli rychłego wyjechania za granicę dla ukończenia scenicznej kariery.
W Wilnie pani Salvini bardzo mało zajmowała się lekcjami, lecz dała doskonałe pożytki kilku uczniom i uczennicom, prywatnie oraz w miejscowej szkole muzycznej. Nadto artystka wystąpiła z powodzeniem w kilku koncertach: w Wilnie, Grodnie, Witebsku i Druskienikach. W roku 1892 wystąpiła na scenie warszawskiej w „Faworycie”, w tymże roku koncertowała w petersburskiej „Lutni” i „Solanym Gorodku” (na cel dobroczynny), wspomagając tym innych artystów.
W Grodnie dwa z rzędu koncerty cieszyły się rzetelnym sukcesem, jak również w Witebsku. W Wilnie pani Salvini koncertowała dwa razy, ostatnio w dniu 22 stycznia roku 1895 ze współudziałem siostry w duecie.
Silny metaliczny sopran primadonny włoskiej, brzmiący szlachetnie a pełen uczucia i artystycznego temperamentu, wielce się podobał licznie zgromadzonej publiczności. Sympatycznie podejmowaną była i siostra artystki panna Helena Ciechanowicz (…)”. W repertuarze sióstr dominowały utwory Verdiego, Donizettiego, Gounoda.
W Druskienikach występowała razem z wiolonczelistą J. Gorskim, „gdzie dystyngowana polska przeważnie publiczność serdecznie podejmowała utalentowanych artystów. Pani Salvini otrzymała ładny bukiet”…

* * *

Znani i szanowani byli Ciechanowiczowie w Rosji, dokąd zresztą trafiali nie tylko jako zesłańcy, lecz i w charakterze oficerów, urzędników, naukowców czy literatów.
Od 1835 roku w księgach szlachty Guberni Twerskiej figuruje podpułkownik Antoni syn Józefa Ciechanowicz i jego żona Eulalia córka Leona (Jewłampija Lwowna), z jakiego domu, źródła nie podają. Wiadomo tylko, że w 1844 r. mieli małżonkowie trzy córki: Julię (ur. 1825), Iraidę (ur. 1828), Katarzynę (ur. 1832) (Por. M. Czerniawskij, „Gienieałogija gospod dworian Twerskoj Gubernii”, s. 203, nr 1314, rękopis w Centralnej Państwowej Bibliotece im. W. Lenina w Moskwie).
Spośród całego szeregu zasłużonych reprezentantów tego rodu w Rosji wymieńmy Aleksandra Nikołajewicza Ciechanowicza (1863-1896), autora poczytnych powieści; Antoniego Zacharowicza Ciechanowicza (1864-?), znakomitego chirurga, autora kilku cenionych książek z zakresu medycyny; Wiktora Władysławowicza Ciechanowicza, znakomitego inżyniera okrętnictwa („Riecznoje sudostrojenije”, t. 1-2, Niżnij Nowgorod 1908); jego brata Jurija, pisarza dziecięcego („Maleńkije rybki”, „Nasz akwarium” etc.); profesora A.W. Tichonowicza (tak nieraz modyfikowano to nazwisko w Rosji, zgodnie z charakterem języka rosyjskiego), drugiego znakomitego chirurga; A.P. Tichonowicza, cenionego poety i prozaika; N.N. Tichonowicza, wybitnego geologa; Josifa Tichonowicza, doktora medycyny, autora dzieła „Kosmołogia ili opisanije mirozdanija” (Moskwa 1861); Wasilija Pietrowicza Ciechanowicza, beletrysty, autora powieści „Grom nad śniegami”, „Towarzysze oficerowie” i szeregu dalszych.
Dla rozwoju technologii związków gumy w ZSRR był zasłużony M. Ciechanowicz, pracownik naukowy Konstruktorsko-Technologicznego Instytutu Techniki Tlenku Węgla w jednym z miast syberyjskich.

* * *

W kulturze białoruskiej XX wieku zasłynął cały szereg znakomitości, pochodzących z tego rodu. Tak Walenty syn Mikołaja Ciechanowicz (pisany z białoruska jako „Walancin Cichanowicz”) urodził się w Wilnie 28 sierpnia 1909 roku, zmarł w Mińsku 25 sierpnia 1978. Studiował w Leningradzie i Witebsku. Został wybitnym karykaturzystą, wnikliwym obserwatorem ludzkich charakterów i postępków oraz artystycznym analitykiem zjawisk i procesów społeczno-politycznych. Był również nieprześcignionym mistrzem w przedstawianiu wizerunków zwierząt, znakomitym autorem ilustracji do dzieł literackich, zilustrował m.in. „Alonkiny skazki” D. Mamina-Sibiraka, „Zimowje zwierej” Aleksego Tołstoja, „Zwier burunduk” Michaiła Pryszwina, „Gołubaja czaszka” Arkadija Gajdara, zbiór baśni białoruskich „Moroz – sinij nos”. Uchodzi za pioniera grafiki animalistycznej Białorusi i za jednego z najlepszych autorów ekslibrysów oraz medali pamiątkowych.

* * *

Konstanty Ci(e)chanowicz (ur. 1929) to znany autor dzieł malarskich, ilustracji literackich, medali pamiątkowych.

* * *

Powszechnie znane na Białorusi i w całym byłym ZSRR było także imię Eugeniusza (Jauhiena) syna Mikołaja Ci(e))chanowicza (1911 – 2005), który przyszedł na świat 25 listopada 1911 roku w miejscowości Dżusały w Kazachstanie. Do 1932 roku zaocznie studiował w Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych w Witebsku. Reprezentował nurt realistyczny w malarstwie: „Prazdnik urożaja” (1938), „Ugon w rabstwo” (1944), „Partizany w zasadie” (1958); portrety klasyków kultury białoruskiej Aloizy Paszkiewicz (Ciotki, 1946), Franciszka Skoryny (1977), Franciszka Bohuszewicza (1977), Jana Łucewicza (Janki Kupały, 1978), Konstantego Mickiewicza (Jakuba Kołasa, 1978), Uładimira Hałubka, swego dziadka po kądzieli, białoruskiego aktora (krewniaka polskiego aktora Gustawa Holoubka); ponad 400 ekslibrysów, w tym Eduardasa Gudavičiusa, Waltera Ulbrichta, Herberta Otto i innych znanych osobistości polityki, kultury i nauki. Jauhien Ci(e)chanowicz zilustrował książkę E. Ahniacwieta „U pionierskogo kostra”, D. Furmanowa „Czapajew”, Jakuba Kołasa „Ranica życcia”.

* * *

Jego synem był Henryk Ciechanowicz (1937 – 2000), urodzony 28 maja 1937 roku w Mińsku, także wybitny artysta malarz. Studia w zakresie plastyki ukończył w Akademii Sztuk Pięknych w Leningradzie. Był bardzo wysoko ceniony przez oficjalne władze ZSRR, w latach 1971 – 1973 pełnił np. (jak poprzednio przez wiele lat jego ojciec) obowiązki kierownika artystycznego stałej Wystawy Osiągnięć Gospodarki Narodowej w Moskwie, i także przyczynił się, (też podobnie jak jego ojciec i stryj) do tego, by naród białoruski, mimo utraty niepodległości, zachował i dalej rozwijał swą oryginalną tradycję artystyczną.
A nie było to zadanie łatwe. W 1937 roku NKWD odstrzeliło 90% składu osobowego Białoruskiej Akademii Nauk w Mińsku, jak też większość pisarzy, rzeźbiarzy, architektów, wykładowców, nauczycieli, malarzy tej republiki. Spowodowało to straszliwe obniżenie ogólnego poziomu kultury, a tym jej twórcom, którym udało się jakimś cudem uniknąć bolszewickiej rzezi, wtłoczono na twarz psi kaganiec. Dalece nie wszyscy oficerowie NKWD byli tylko tępymi rzeźnikami, ślepo wykonującymi każde polecenie politycznych schizofreników. Było wśród nich mnóstwo osób bardzo inteligentnych i doskonale wykształconych, znających się na genealogii i heraldyce, psychologii i religii, filozofii i malarstwie, historii i politologii, muzyce i wojskowości. Potrafili oni m.in. natychmiast wyczuć i odczytać ducha religijnego w zdawałoby się zupełnie świeckich dziełach malarskich, na których nie było ani wizerunków świętych, aniołów, krzyży czy jakichkolwiek innych symboli tego rodzaju. Jeśli gdziekolwiek jednak, nawet w mieszkaniu prywatnym (!), zjawiał się taki „nieprawomyślny” utwór, już po kilku godzinach pojawiał się tutaj też „ktoś” po cywilnemu ubrany, niewpadający w oko „anioł stróż” z bezpieki, który uprzejmie informował organizatora wystawy, że taki to a taki obraz powinien natychmiast być usunięty. I zostawał usunięty. A jeśli nie, to już niebawem zarówno organizator wystawy, jak i autor obrazu, tracili pracę, wolność, a nieraz i życie.
Na skutek takiego spustoszenia do kultury i języka białoruskiego, podobnie jak do kultury i języka ukraińskiego, reżym sowiecki umiejętnie kreował ujemny, sarkastyczny i swoiście „pobłażliwy” stosunek jako do czegoś niższego, chłopskiego, „kołchozowego”, gorszego niż kultura i język rosyjski. Było to w interesie szowinizmu wielkorosyjskiego. Ale też tym zapędom imperializmu przeciwstawił się szereg działaczy kultury Białorusi, takich, jak mianowicie Ciechanowiczowie, Sawiccy i in.
Henryk Ciechanowicz od 1992 roku został w niepodległym Państwie Białoruskim wykładowcą malarstwa w Akademii Sztuk Pięknych w Mińsku. Jego zaś twórczość artystyczną należy ulokować umownie na pograniczu realizmu i symbolizmu: „Aposzniaja ataka” (1967), „Mietrabudaucy Mińska” (1983), „Abliczcza wajny” (1988), „Bitwa pad Orszaj” (1996). Przedwczesna i nieoczekiwana śmierć uniemożliwiła jednak pełne zrealizowanie ogromnych możliwości twórczych tego wybitnego intelektualisty i malarza.

* * *

Jeśli chodzi o Polskę, to tutaj cała plejada panów Ciechanowiczów w XX wieku owocnie pracowała w zakresie szkolnictwa wyższego, szczególnie medycznego, ale też artystycznego, czy przemysłowego.



Hryniewiecki



Wielka Encyklopedia Powszechna PWN (t. 4, s. 758) podaje o tym znakomitym uczonym dość obszerne informacje: „Hryniewiecki Bolesław, ur. 20.II.1875, zm. 13.II.1963 w Brwinowie koło Warszawy, botanik; studiował na uniwersytecie w Warszawie; 1894 za udział w patriotycznej manifestacji usunięty z uczelni, uwięziony i wywieziony do Rosji; 1900 ukończył studia na uniwersytecie w Dorpacie; 1914-1919 profesor botaniki na uniwersytecie w Odessie oraz dyrektor ogrodu botanicznego tamże; odbył szereg podróży naukowo-badawczych na Ural, Kaukaz i do Armenii; 1919 wrócił do Polski, został profesorem systematyki i geografii roślin na uniwersytecie w Warszawie oraz dyrektorem ogrodu botanicznego; od 1922 członek PAU, od 1951 członek PAN. Był jednym z założycieli i długoletnim prezesem Polskiego Towarzystwa Botanicznego, członkiem Towarzystwa Naukowego Warszawskiego. Opublikował ponad 150 prac z systematyki i geografii roślin, ochrony przyrody, historii botaniki (głównie w Polsce), z anatomii i fizjologii roślin. Wybitny pedagog, znany był także z działalności społecznej, publicystycznej i na polu ochrony przyrody. Ważniejsze prace: Tentamen florae Lithuaniae. Zarys flory Litwy (1933); Zarys dziejów botaniki (1949); Owoce i nasiona (1952).”

Hryniewieccy, jako starożytna rodzina szlachecka, pieczętowali się herbami Ostoja, Przegonia i Waga. Niektórzy używali przydomku Mieleszko i herbu własnego.
Gnieździli się od wieków m.in. w okolicy Hryniewicze powiatu bielskiego na Grodzieńszczyźnie. (CPAH Białorusi w Grodnie, f. 332, z. 4, nr 1, s. 51).
Kajetan Hryniewiecki, podczaszy latyczewski, 23 czerwca 1764 roku obrany został na konsylarza konfederacji generalnej koronnej (Dział rękopisów Publicznej Biblioteki Miejskiej i Wojewódzkiej w Rzeszowie, Rk-3, s. 171).
Wywód familii urodzonych Hryniewieckich herbu Waga z 30 maja 1802 uznawał „za rodowitą i starożytną szlachtę polską” kilku reprezentantów tego rodu, wnosząc ich imiona do pierwszej części Ksiąg Szlachty Guberni Mińskiej (Narodowe Archiwum Historyczne Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 1, nr 32a, s. 184).
O Hryniewieckich vel Hryniewickich herbu Przegonia S. Uruski (Rodzina, t. 5, s. 215) podaje: „Wzięli nazwisko od wsi Hryniewice na Podlasiu, którą już w XV stuleciu posiadali, a licznie rozrodzeni, brali przydomki: Hołodczuk, Okulicz, Rakoczy i inne...”. Dodaje też, iż w Guberni Wileńskiej byli Hryniewieccy używający herbu Ostoja.
W 1827 i 1902 roku heroldia wileńska potwierdzała rodowitość szlachecką tej rodziny. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1013, s. 39; f. 391, z. 7, nr 1783).
Z jednego z odgałęzień tego rodu pochodził Leon Hryniewiecki (zm. 1891) urodzony w Kijowie Polak, po studiach tamże służył przez wiele lat w charakterze lekarza wojskowego na Syberii. Przedsięwziął szereg wypraw na nieznane tereny polarne, jako pierwszy Europejczyk w 1882 roku przeszedł wszerz archipelag Nowa Ziemia. Podał dokładny geograficzny opis tejże wyspy. Następnie służył na Kamczatce i Wyspach Komandorskich. Przez kilka lat był naczelnikiem Okręgu Anadyrskiego. Pozostawił cenne teksty naukowe w języku rosyjskim z zakresu botaniki.

* * *

A więc Bolesław Leon Hryniewiecki urodził się w Międzyrzeczu Podlaskim. Jego ojciec, też Bolesław, pełnił funkcje administratora majątków ziemskich należących do hrabiów Potockich. Matka Emilia pochodziła z drobnoszlacheckiej rodziny Ptaszkowskich. W 1893 roku młody człowiek ukończył gimnazjum w Lublinie oraz rozpoczął studia na Cesarskim Uniwersytecie Warszawskim, zapowiadał się jako bardzo zdolny i rokujący duże nadzieje młodzian. Dał się jednak wciągnąć w sprawy polityczne, wziął udział w rozruchach ulicznych i po aresztowaniu został sądzony i zesłany w głąb Rosji (do guberni tulskiej) na dwa lata.
Rząd rosyjski puścił jednak niebawem w niepamięć (przy okazji kolejnej amnestii) „grzechy młodości” uzdolnionego Polaka, który też nie omieszkał z tego gestu skorzystać, wstąpił na studia i w 1900 roku ukończył wydział matematyczno-przyrodniczy Uniwersytetu Jurjewskiego w estońskim Dorpacie, specjalizując się w zakresie botaniki i chemii. Co więcej, został tu po studiach pozostawiony w celu przygotowania się do pracy naukowej i dydaktycznej na tejże uczelni. (Władze dyskretnie „przeoczyły” okoliczność, że Hryniewiecki był współzałożycielem patriotycznego Koła Młodzieży Polskiej).
W 1903 roku ukazała się w m. Jurjew w języku rosyjskim książka B. Hryniewieckiego Rezultaty dwuch botaniczeskich putieszestwij na Kawkaz w 1900 i 1901 gg. Książka składała się z trzech części: I. Wojenno-gruzinskaja doroga; II. Kachetia; III. Czernomorskoje pobierieżje; – w sumie 134 strony. Ściśle naukowe dzieło zostało napisane językiem przejrzystym i komunikatywnym, a nawet artystycznym w tych miejscach, gdzie autor nie uprawia systematyki botanicznej.
„W roku 1900, kiedy kończyłem studia uniwersyteckie w Dorpacie, zaskoczyła mnie propozycja profesora M. Kuzniecowa, abym został jego asystentem przy katedrze botaniki i odbył w najbliższe lato podróż badawczą na Kaukaz. Byłem zaskoczony, gdyż nie myślałem o karierze naukowej w Rosji, zwłaszcza że w swoim czasie jako student Uniwersytetu Warszawskiego byłem aresztowany w Warszawie za manifestację polityczną (1.IV.1894 r.) i po dwumiesięcznym więzieniu zesłany administracyjnie w głąb Rosji. W ten sposób znalazłem się na liście osób, którym na zawsze została wzbroniona działalność pedagogiczna. Z drugiej strony, pomimo zamiłowania do botaniki od wczesnych lat mojej młodości, z zapałem studiowałem również i chemię, licząc, że ona mi może dać stanowisko życiowe, botanika zaś, zwłaszcza wycieczki na łono przyrody, pozostaną moją pasją życiową, jak dla innych np. muzyka lub malarstwo.
Musiałem się ostatecznie zdecydować, czy mam zostać chemikiem czy botanikiem. Do chemii teoretycznej czułem wielki pociąg i kończyłem wówczas swe studia; konkretne jednak stanowisko, jakie mi wtedy proponowano – posada chemika w cukrowni – nie pociągało mnie zbytnio. Asystentura przy katedrze botaniki i nęcąca propozycja wyjazdu na Kaukaz zdecydowały o moim losie. Zamiast więc wyciskania dywidendy z buraków dla nieznanych akcjonariuszy postanowiłem trzymać się botaniki.
Celem mojej pierwszej podróży było zbadanie i przywiezienie zbiorów zielnikowych z dwóch dość odległych, słabo jeszcze zbadanych punktów na Kaukazie, mianowicie Kachetii i wybrzeża Morza Czarnego w okolicach Soczi, gdzie miałem zapewnione odpowiednie bazy w dwóch majątkach Szeremietiewa.
W ten sposób już w tej pierwszej podróży poznałem wspaniały Kaukaz z różnych stron.
Dla mnie, mieszkańca równin, który gór jeszcze nigdy nie widział, było to potężne wrażenie, gdy po dłuższej męczącej podróży koleją, za Piatigorskiem, w piękny, słoneczny poranek, przy głośnej muzyce cykad na stepie, ujrzałem wspaniały, okryty śniegiem łańcuch gór Kaukazu, w którym od razu wyróżniały się dwa znane ze słyszenia szczyty – Kazbek i Elbrus wraz z szeregiem innych olbrzymów.
Stojąc w oknie wagonu dłuższy czas nie odrywałem oczu od tego widoku, a w uszach mych na równi ze śpiewem cykad dźwięczały nieśmiertelne słowa Adama Mickiewicza, skierowane do Czatyrdahu, które tam były stylizowaną orientalną przesadą, tu zaś pasowały doskonale do zjawiska, jakie obserwowałem.

Tam! czy Allach postawił ścianą morze lodu?
Czy aniołom tron odlał z zamrożonej chmury?
Czy Diwy z ćwierci lądu dźwignęły te mury,
By gwiazd karawanę nie puszczać ze wschodu?
A. Mickiewicz, Sonety krymskie.

Wyłaniający się w środku stożkowaty szczyt Kazbeku, błyszczący w słońcu jak „kryształ diamentu”, przypominał mi wiersze Lermontowa, którego czytałem z przyjemnością i którego nie zdołali mi obrzydzić moi gimnazjalni wychowawcy.
Stanąłem wreszcie u progu gór, w Władykaukazie, gdzie uzupełniłem swój ekwipunek kupując między innymi włochatą burkę kabardyńską, w jakiej widzimy na portrecie Mickiewicza stojącego na Judahu-skale (wygodne siodło niezbędne do wyprawy miałem ze sobą).
Przejazd pocztowymi końmi górską drogą (Wojennogruzińską) do Tyfiisu był pasmem silnych wrażeń, jakich doznałem w tym pierwszym zetknięciu się z górską przyrodą. Jednym z pierwszych przeżyć był urok potęgi i grozy sławnego Wąwozu Darialskiego. Droga wykuta jest tam nad przepaścią, w której głębi uwięziony i torujący sobie drogę Terek huczy potężnie, bryzga pianą i ze straszliwą szybkością toczy swe wody. Pomimo że śpieszyłem się do właściwego celu podróży, nie omieszkałem jednak zatrzymać się na jednej ze stacji w pobliżu Kazbeku, aby dojść do spływającego zeń Lodowca Dewdorackiego i zawrzeć pierwszą znajomość z czysto górską roślinnością.
Objuczony bogatym plonem pierwszych przedstawicieli nowej dla mnie górskiej flory, zwłaszcza kwitnącymi bukietami wspaniałych kaukaskich różaneczników (Rhododendron caucasicum), syt wrażeń wróciłem na nocleg do stacji. Szybko przemknęły potem inne widoki, jak pierwsze płaty śniegu na przełęczy, jak kwitnące o silnym zapachu kwiaty żółtego różanecznika (Rhododendron flavum = Azalea pontica), interesującego reliktowego składnika i wołyńskiej flory, wspaniały widok z przełęczy na dolinę Aragwy, dokąd zjeżdża się bajecznymi serpentynami, starastolica Gruzji Mecheta, aż wreszcie stanąłem w Tyfiisie (po gruzińsku Tbilisi).
Aby dotrzeć do właściwego celu mej podróży, do majątku Kardanach w Kachetii (w okolicach miasta Signachi), musiałem przejechać końmi przeszło 100 km przeważnie spalonym od słońca Zakaukaskim stepem. Znalazłem się w miejscowości z lekka górzystej, gęsto zaludnionej, z winnicami na zboczach, produkującymi słynne wina kachetyńskie, nad szeroką doliną rzeki Ałazani (dopływ Kury).
Po parotygodniowej włóczędze pieszej czy konnej w bliższych i dalszych okolicach mojej bazy i stwierdzeniu przeważnie suchorostowego, stepowego charakteru flory Kachetii, a nawet połowicznej pustyni nad brzegami rzeki Jory, z utęsknieniem spoglądałem ze wzgórz Kardanachi na widniejący na północy z drugiej strony Ałazani mur głównego łańcucha gór Kaukazu, odzianego płaszczem zieleni gęstych lasów, z nagimi szczytami z rozrzuconymi tu i ówdzie płatami śniegów. Mur ten zamykał wejście do górzystej krainy Dagestanu”...
Od 1901 roku B. Hryniewiecki posiadał tytuł kandydata nauk przyrodniczych uzyskany na uniwersytecie w Dorpacie.
W przedmowie do dzieła Wyniki dwóch podróży botanicznych na Kaukaz w 1900 i 1901 roku uczony w grudniu 1903 roku pisał: „Niniejsza praca jest sprawozdaniem z dwóch podróży botanicznych na Kaukaz, które odbyłem w 1900 i 1901 roku na wniosek i za środki hrabiny Katarzyny Szeremietiewy w celu zbadania flory w posiadłościach hrabiego S. Szeremietiewa, z których jedna, Kardanach, leży w Kachetii w odległości 12 wiorst od miasta Signacha, druga zaś, Kuczuk-Dere, na brzegu Morza Czarnego 30 wiorst na północny zachód od m. Soczi. Po drodze został przeze mnie zgromadzony zbiór roślin z okolic Szlaku Wojskowo-Gruzińskiego podczas przejazdu z Władykaukazu do Tyflisu. Później nie ograniczałem się tylko miedzami posiadłości, lecz przedsiębrałem stamtąd, na ile było to możliwe, i bardziej dalekie wycieczki, szczególnie w roku 1901 podczas mego pobytu w Guberni Czarnomorskiej... Wynikiem tych wędrówek jest duży zbiór roślin, liczący około 5000 egzemplarzy. Główne herbarium przekazane zostało do Muzeum Historii Naturalnej hrabiny J. Szeremietiewy w siole Michajłowskoje Guberni Moskiewskiej; dublety są przechowywane w Gabinecie Botanicznym Cesarskiego Uniwersytetu w Jurjewie.”
Licząca 134 strony, wydana bardzo starannie przez drukarnię K. Mattissena, książka Hryniewieckiego stanowi jedno z klasycznych dzieł botaniki rosyjskiej i europejskiej początku XX stulecia.
Z tekstu wspomnień widać, że Bolesław Hryniewiecki miał duży talent literacki, jego opisy przyrody i refleksje są sugestywne i precyzyjne jednocześnie; pod naukowym zaś względem są to teksty dające świadectwo rozległej erudycji autora oraz jego zdolności zarówno do rozważań analitycznych, jak i do syntez intelektualnych. Dotyczy to w całej rozciągłości rozdziału Wycieczka naukowa na górę Ararat ze wspomnień uczonego, w którym to rozdziale czytelnik znajduje m.in. mnóstwo obserwacji nad ówczesnymi stosunkami społecznymi w tej części Europy. B. Hryniewiecki pisał: „Wycieczka na górę Ararat była jednym z epizodów mojej trzeciej z kolei, a ostatniej podróży na Kaukaz, przedsięwziętej w roku 1903 w celach fitogeograficznych, z ramienia Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego.
Pierwsza moja wyprawa na Kaukaz odbyła się w roku 1900. Przejechałem wówczas drogę Wojenno-Gruzińską i badałem florę Kachetii, obrawszy za ośrodek majątek Szeremietiewych Kardanachi, następnie Łagodechy, u podnóża głównego łańcucha. Stąd chodziłem w góry (Choczałjdag) w stronę Dagestanu. W tym samym roku odwiedziłem również wybrzeże czarnomorskie w okolicach Soczi, maj. Kuczuk-Dere. Druga wyprawa objęła już większą połać wybrzeża czarnomorskiego od Noworosyjska do Suchumu i w głąb gór – Fiszt i Oszten, Krasnaja Polana, góra Acziszcho, źródliska Mzymty, jez. Karadywacz, przełęcz Pseaszcho. Zadaniem mojej trzeciej wyprawy było zbadanie charakteru roślinności w górach Karabachu napograniczu z Armenią. Droga moja prowadziła z Erywania, stąd wyjechałempocztowymi końmi wzdłuż doliny Araksu zatrzymując się w miejscach ciekawszych z botanicznego punktu widzenia, do Nachiczewania przez Dżulfę do Ordubadu. Stąd wyruszyłem już konno, prowadząc 2 konie objuczone bagażem podróżnym i zbiorami. Specjalną uwagę poświęciłem roślinności góry Kapudżych, najwyższego szczytu w górach Karabachu, a dalej idąc wciąż górami w kierunku północnym dotarłem do wschodniego brzegu jeziora Gokczy.
Okrążyłem je od północy i przez Jelenownę i Nowe Achty dotarłem do podgórskiej miejscowości Baraczyczag, dokąd co rok latem przenoszą się, chroniąc się od upałów i moskitów, wszystkie urzędy z Erywania; zwiedziłem pobliską górę Alibek, a następnie przez Erywań wróciłem do Tyflisu.
Przez cały czas mojej podróży byłem, pod urokiem Araratu. Sylwetka jego składająca się z dwóch stożkowatych gór – Wielkiego i Małego Araratu rysowała się przede mną wspaniale na tle błękitnego nieba z Erywania, nie opuszczała mnie przez czas podróży wzdłuż Araksu, widoczna była z góry Kapudżych i wyłoniła się znowu w całym majestacie z gór nad jeziorem Gokczą i w drodze powrotnej do Erywania. Żałowałem bardzo, że ani cel podróży, ani czas, ani środki nie pozwalały mi zboczyć, by zapoznać się z tą legendarną górą. Tymczasem szczęśliwy zbieg okoliczności uczynił niebawem zadość moim pragnieniom.
Gdy znalazłem się w Tyflisie, pospieszyłemdo Instytutu Fizycznego z moimi aneroidami, by sprawdzić ich działanie i wprowadzić poprawki, jak to czyniłem przed wyruszeniem w podróż. Dyrektorem był wówczas Stefan Hłasek, późniejszy dyrektor Państwowego Instytutu Meteorologicznego w wolnej Polsce. Z ust jego dowiedziałem się, że za kilka dni gotuje się wyprawa na Ararat, w której bierze udział wraz z asystentem Niemcem, by ustawić w tak zwanym Sardarbułaku, tuż pod przełęczą między Wielkim i Małym Araratem, stację meteorologiczną 1 rzędu, którą obsługiwać będzie znajdujący się tam garnizon straży pogranicznej. Z imprezą jego wiąże się wycieczka Tyfliskiego Klubu Wysokogórskiego pod wodzą Ewangułowa, pragnąca wejść na szczyt Araratu, aby zdobyć dane dotyczące maximum i minimum termometrów zostawionych w małej budce, którą poprzedniego roku (1902) wyprawa pod wodzą Sokołowa i Ewangułowa ustawiła na szczycie. Propozycję przyłączenia się do tej wyprawy przyjąłem z entuzjazmem. Zostało mi trochę pieniędzy, miałem w kieszeni darmowy bilet 1 klasy do Petersburga; namyślałem się właśnie, czy nie kupić sobie na pamiątkę jakiego dywanika perskiego; dobrze, że nie zdążyłem tego wykonać. W ten sposób, otrzymawszy jeszcze telegraficzną zgodę od mego profesora na opóźnienie przyjazdu do Dorpatu, w ciągu kilku dni zająłem się przygotowaniem do wyprawy, zamawiając podkute buty i przygotowując śpiwór z grubego wojłoku.
Wielkie szczyty gór najczęściej występują wśród większego łańcucha; wśród szeregu gór niższych na przedgórzu i w otoczeniu zastępu nieco niższych szczytów, przez to nie wywierają takiego wrażenia potęgi jak Ararat, który nie ma obok siebie rywali. Z równiny gładkiej jak stół, jaką jest dolina Araksu (dno dawnego jeziora) wyniesiona na 800 mnad poziomem morza, wznosi się pokryty czapą wiecznego śniegu potężny, stożkowaty kolos (wys. 5 205 m), a więc bezpośrednio o 4 400 m ponad podstawą. Jest on o 400 mwyższy od Mont Blanc; z gór głównego łańcucha Kaukazu ustępuje Elbrusowi (5 629 m) i znacznie przewyższa Kazbek (5 043 m). Jego dość łagodne stoki przypominają nieco Etnę (3 279 m). Naprzeciw niego na północ wznosi się w odległości 100 km inny stożek wulkaniczny Ałaghöz, lecz znacznie niższy (4 095 m). Związany z wielkim Araratem siodłem górskim (2 705 m) stożek Małego Araratu wznosi się do 3 914 m. Razem ze swą podstawą pokrywa on przestrzeń 960 km kwadratowych.
Kiedy odwiedziłem Ararat, był on jakby słupem granicznym między Rosją i Turcją, a tuż za Małym Araratem rozpoczynała się granica z Persją; dziś, gdy po pierwszej wojnie światowej granica przeszła wzdłuż Araksu, jest on największą górą Turcji Azjatyckiej. Nic dziwnego, że ta potężna góra, owiana urokiem legendy biblijnej, która tu umieściła arkę Noego po potopie i kazała wierzyć, że stąd się rozeszły po świecie ocalone zwierzęta i rozsiały się rośliny, poczytywana jest u Ormian za górę świętą, której szczyt jest niedostępny dla człowieka. Ma ona za sobą tradycję na pozór starszą niż Olimp Hellenów. Tymczasem związanie tej właśnie góry z legendą biblijną jest wytworem średniowiecza. Nazwa Ararat jest aramejskiego pochodzenia i jest synonimem wielkości. W języku Ormian nosi ona nazwę Masis, w języku Turków nazywa się Agri-dag (trudna góra) lub Daghir-dag (góra gór).
Rzecz charakterystyczna, że stary kronikarz ormiański Mojżesz Choreński z pierwszych wieków chrześcijaństwa, opisując Armenię, wspomina o największej górze Masis, ani słówkiem nie wiąże tej góry z legendą biblijną o Araracie, a był przecie pisarzem chrześcijańskim obeznanym z biblią. Dopiero podróżnik wenecki Marco Polo w wieku XIII, wracając z Chin, gdy ujrzał tę wspaniałą górę, wznoszącą się niedaleko źródliska dwóch rzek Tygrysu i Eufratu żywiących krainę Mezopotamię, zdecydował, że to właśnie jest góra Ararat wspomniana w biblii. Świadectwo to przemówiło do patriotyzmu Ormian i odtąd już nazwa biblijna Araratu nie schodzi z kart opisów Armenii, jak również legenda o niedostępności tej góry od czasów Noego. Pod urokiem tej legendy był i podróżnik francuski Jean Chardin, który w drugiej połowie XVII w. odwiedził Persję i przebywał w niej czas dłuższy. W sprawozdaniu ze swej podróży umieścił rysunek z sylwetką Araratu, na którego szczycie stoi arka Noego. Legendzie tej hołdował i znakomity francuski botanik J. P. de Tournefort, który w listach swych pisanych z podróży po Kraju Zakaukaskim,oczarowany bogactwem tamtejszej flory, obiecywał sobie, że ujrzy jeszcze bogatszą florę u stóp Araratu, skąd miały się rozsiać wszystkie rośliny z nasion, jakie Noe w arce zgromadził.
Wiara w niedostępność tej góry dla człowieka utkwiła głęboko w umysłach Ormian, jak świadczy następująca legenda. Niejaki Jakub, biskup Nizybijski, postanowił odszukać ślad arki Noego na Araracie, starał się wspiąć jak najwyżej, zmęczony jednak odpoczął i zasnął; we śnie zjawił się anioł i zniósł go z powrotem, świątobliwy człowiek nie dał za wygraną i spróbował wchodzić na górę po raz wtóry, z tym samym wynikiem: anioł znów przeniósł go we śnie do podnóża. Gdy ta próba powtórzyła się po raz trzeci, anioł zjawił się przed nim i rzekł: „Pan Bóg wysłuchał twoich modłów i daje ci jako pamiątkę kawałek drzewa z arki Noego, nie próbuj jednak więcej wchodzenia na szczyt tej góry.” Ten kawałek skamieniałego drzewa przechowuje się podobno jako relikwia w Eczmiadzinie.
Kiedy profesor dorpacki Fryderyk Parrot po dwóch nieudanych próbach pierwszy w 1829 r. wszedł na szczyt Araratu i zajęty był opracowywaniem wyników swej wyprawy, w gazetach zjawiły się artykuły podające w wątpliwość fakt zdobycia przez wymienionego profesora szczytu legendarnej góry. Echa tych artykułów dotarły i do stolicy. Wobec tego Parrot, chcąc odeprzeć uwłaczające mu zarzuty, zwrócił się do władz z prośbą o przesłuchanie wszystkich świadków, którzy byli z nim razem na szczycie. Wyniki tego przesłuchania były niezupełnie po myśli profesora. Wszyscy Kozacy, którzy z nim byli, przyznali, że rzeczywiście byli na samym szczycie, natomiast Ormianie twierdzili, że byli wprawdzie bardzo wysoko, lecz to nie był szczyt, bo od czasów Noego noga ludzka tam nie postała i szczyt jest niedostępny.Pomimo to, zwłaszcza po ogłoszeniu w 1834 r. dzieła Parrota z jego opisami, rysunkami i pomiarami, nikt ze świata naukowego nie wątpił, że profesor dorpacki był rzeczywiście na szczycie Araratu. Walka z przesądami jest jak napełnianie beczki Danaid: można tam wrzucić furę argumentów logicznych, beczka pozostanie pusta.
Ararat jest wystygłym wulkanem. W poprzedniej epoce geologicznej ział ogniem i wyrzucał potoki lawy, zastygły one w spękane trachity pokrywające zbocza góry. Spotykają się również andezyty, a czasem i szkło wulkaniczne, tzw. obsydian.
W strukturze stożkowatej Araratu widzimy od strony północnej wielką wyrwę, tworzącą tzw. dolinę św. Jakuba, zakończoną wielkim cyrkiem o pionowych ścianach, analogicznym z kraterem valle del Bove na zboczach Etny. W 1840 r. dolina ta przeżywała wielką tragedię, której ofiarą padła znajdująca się u wylotu doliny wioska Achuri (Arguri), rozsiadła dokoła jedynego źródła, posiadająca liczne sady i winnice. Według ormiańskich tradycji założył ją sam Noe. Spokojna do tego czasu góra, jak opowiadają świadkowie katastrofy, raptem zatrzęsła się w posadach wyrzucającobłoki pary, kamieni i duszących gazów siarkowych. Domy waliły się od podziemnych wstrząsów. Niewielu tylko ludzi ocalało, uciekając w dolinę Araksu aż do Arałychu.
To trzęsienie ziemi odbiło się również na sąsiednich miastach – w Erywaniu, Nachiczewaniu i Bajazecie, w 4 dni po pierwszej katastrofie przyszło nowe trzęsienie ziemi i całe potoki wody z mułem runęły z Araratu w nieszczęsną dolinę, niszcząc i zatapiając wszystko, tak że z wioski, klasztoru i winnic nie zostało nic. Zginęło około 200 ludzi. Do zbadania przyczyn tej katastrofy wydelegowany został geolog W. H. Abich, który przez szereg lat prowadził studia na Kaukazie i dał cenne dzieła dotyczące struktury geologicznej Armenii; był on drugim człowiekiem, który – podobnie jak Parrot po dwukrotnej nieudanej próbie – stanął na szczycie Araratu w 1844 r. Szedł on inną drogą, nie od doliny św. Jakuba zachodnią granicą, lecz od Sardabułaku – granicą wschodnią. Droga ta okazała się najlepszą dla wszystkich następnych wypraw ku szczytowi.
Najgłośniejszą i najbogatszą w zdobycze nauki była wyprawa Józefa Chodźki, pułkownika i naczelnika korpusu topografów na Kaukazie w 1850 r. Na razie pogoda mu nie sprzyjała, lecz doszedłszy do śniegów nie cofnął się wobec wichury i śnieżycy i przeczekał parę dni niepogody w namiocie. Mając do rozporządzenia kompanię żołnierzy, którzy podtrzymywali łączność, i doczekawszy się pięknej pogody przebył na szczycie przeszło 4 doby, przeprowadzając stamtąd pomiary triangulacyjne, mając na południo-wschodzie widoczny szczyt Sawelanu w Persji (odległy o 340 km), na północo-zachodzie Elbrus (440 km); jednocześnie z prowizorycznego obserwatorium na grzbiecie Ak-dag na poludnie od jeziora Gokczy przesyłano mu sygnały świetlne.
W sylwetce Araratu uderza olbrzymia czapa śniegowa pokrywająca szczyt; zmniejsza się ona pod koniec lata, wobec tego najdogodniejszą porą wejścia jest koniec sierpnia, gdyż wtedy jest najmniej śniegu, a nowe śniegi jeszcze nie przybywają. Wobec palących promieni słońca na wyżynie Armenii, linia wiecznych śniegów na Araracie leży na wysokości 4 370 m, o 1,5 km wyżej od linii wiecznych śniegów, np. na Pirenejach, leżących około tego samego równoleżnika geograficznego. W różnych kotlinkach znacznie niżej mamy pola firnowe, a w paru wąwozach wytworzyły się małe lodowce. Dawniej lodowce miały szersze rozprzestrzenienie, zostawiły swe ślady na wypolerowanych skałach trachitowych; czasem są one tak mocno wypolerowane, że z daleka błyszczą jak metal.
Każdego, kto wchodził na Ararat, uderza brak wody na jego zboczach. Olbrzymia góra z taką ogromną ilością śniegów na szczycie, zdawałoby się, powinna żywić mnóstwo potoków spływających w dół. Tymczasem wody wypływające ze śniegu giną gdzieś w głębi. Gdy się idzie po spękanych skałach trachitowych, gdzieś pod nogami z głębi szczelin słyszy się nieustanny szum wody, niedostępnej jednak dlapodróżnika. Oprócz paru źródeł, jak Sardarbułak pod przełęczą lub w dolinie św. Jakuba, żadna rzeczka nie spływa z podnóża. Zarówno równina Araku, pokryta czarnym piaskiem ze zwietrzałych trachitów, jak i zbocza góry noszą charakter pustynny o suchorostowej roślinności, która styka się bezpośrednio z alpejską roślinnością w krainie bliskiej śniegom.
Utrwaliło się w geografii roślin mniemanie, jakoby Tournefort był pierwszy, który na przykładzie Araratu stwierdził istnienie zmienności szaty roślinnej krain górskich w miarę wznoszenia się nad poziom morza. Pisał o tym Linneusz, powtórzył to i Komarow, drukując życiorys szwedzkiego botanika, powtarza to i A. Engler w zarysie historii geografii roślin. Kto czytał podróż Tourneforta i był na Araracie, ten musi tę legendę odrzucić. Przede wszystkim Tournefort, jak wspomniałem wyżej, znajdował się pod wpływem legendy biblijnej i oczekiwał niezwykle bogatej flory na tej górze legendarnej, skąd miały zacząć rozsiedlać się rośliny po katastrofie potopu. Nie tai on swego głębokiego rozczarowania, gdy ujrzał pustynny charakter zboczy Araratu. Zdobył wprawdzie nieco nowości do swego zielnika, odrysowując i opisując niektóre nieznane sobie gatunki, lecz o stwierdzeniu kolejności krain roślinnych nie ma tam mowy, gdyż ze wszystkich wysokich gór Ararat najmniej się do tego nadawał. Wchodził on na Ararat ze strony doliny św. Jakuba, gdzie jeszcze był niewielki klasztor i nieszczęsna wioska Arguri z winnicą, którą miał Noe posadzić: w 140 lat później uległa ona strasznej katastrofie. Tournefort postanowił wejść chociażby do śniegów. Widać było że ani on, ani jego towarzysze nie mieli żadnej wprawy w wycieczkach górskich. Dowiedziawszy się, że źródło w dolinie św. Jakuba jest jedynym i że później już wody wcale nie będzie, postanowili napić się na zapas, nic więc dziwnego, że idąc pod górę prędko się spocili; nie pomogła wzięta na drogę metalowa flaszka z wodą, która prędko została opróżniona, z trudem posuwali się w górę i radzi byli, gdy dopadli pierwszych śniegów w jakiejś kotlinie i wieczorem, zmęczeni drogą, głodem i pragnieniem wrócili do wioski, nazywając siebie męczennikami w imię botaniki. Nie ma tam mowy o jakiejś zmianie roślinności. Legenda więc powstała stąd, że gdy to zostało już stwierdzone w górach Skandynawii, Alpach, Pirenejach i Karpatach, przypomniano sobie, iż wśród botaników-podróżników Tournefort już na początku XVIII w. był na jednej z większych gór świata. Jemu więc przypisywano pierwszeństwo stwierdzenia zmiany roślinności w górach. Tymczasem na zjawisko to zwrócono uwagę dopiero na przełomie XVIII i XIX w., najpierw w Szwajcarii (Haller, Saussure), następnie w innych górach Europy i Ameryki Południowej (A. Humboldt). Szczegółowe badania nad zmianą roślinności przeprowadził szwedzki uczony G. Wahienberg w Alpach (w 1813 r.) i w Tatrach (w 1814 r.).
Roślinność Araratu jest dość uboga. Dolina Araksu u podnóża góry przypomina zakaspijską pustynię, gdyż na tej czarnej piaszczystej glebie dominującą rośliną jest tzw. dżuzgun (Calligonum polygonoides), niewielki krzew o zielonych pędach, pozbawiony liści. Na zboczach widzimy porozrzucane kolące skupiny traganków (Astragalus). Z 21 gatunków tego rodzaju znalezionych przeze mnie w Armenii i Karabachu dla Araratu zanotowałem 5: A. lagurus Wilid., A. macrocephahis Wilid., A. spchaerocalyx Ledb., A. xerophilus Ledb. i A. incertus Ledb. Bardzo charakterystyczne są również rozrzucone poduszki Acantholimon glumaceum Boiss., upstrzone rzucającymi się w oczy różowymi kwiatkami. Roślinność drzewiasta prawie nie istnieje. Jedynym wyjątkiem jest niewielki gaik brzozowy ze zwykłą brzozą Betula verrucosa u podnóża Małego Araratu niedaleko Sardarbułaku. Z krzewów trafiał się tam tuż koło przełęczy wawrzynek oliwkowy (Daphne eleoides Scherb). Flora suchorostowa Armenii na Araracie styka się bezpośrednio z florą alpejską, mającą dużo gatunków wspólnych z Alpami, lecz znacznie biedniejszą. Martonne porównywa szczyt Faulhornu z Araratem, podając dla pierwszego 49 gatunków alpejskich, dla Araratu zaś – 31. Wśród flory spotykamy i niektóre endemizmy, rośliny występujące tylko na Araracie, jak wskazują ich nazwy: rogownica araracka (Cerastium araraticum Rupr.), gnidosz araracki (Pedicularis araratica Bge), pewna odmiana wyki – Vicia ecirrhosa Rupr., var. araratica Lipsky. Do tej kategorii endemitów był zaliczony pewien gatunek traganka, Astragalus sphaerocalyx Ledb., lecz ja go spotkałem również na Kapudżychu.
Osobliwością Araratu jest istnienie tzw. flory supraniwalnej. Gdy pod koniec lata oglądamy z daleka Ararat, widzimy w dolnej części stożka śniegowego czarne rysy; są to obnażone pod wpływem południowego słońca po stopieniu śniegu czarne trachitowe skały, powstałe ze spękanych potoków lawy wygasłego wulkanu; im bliżej końca lata, tym więcej tych czarnych smug na niepokalanej bieli czapki olbrzyma. Do podnóża tych silnie nagrzewających się skał tuli się roślinność alpejska powyżej linii wiecznych śniegów. Idąc w górę już w krainie wiecznych śniegów, spotykałem wszędzie, gdzie spod śniegu wynurzały się czarne trachity, kwitnące alpejskie roślinki, a nawet na drugim noclegu na wysokości około 4 500 m odgrzebałem spod warstwy śniegu świeżo wyglądający kwitnący pięciornik alpejski (Potentilla alpestris Hall).
Położony blisko terytorium prastarych kultur, Ararat widział niejedno. Widział rojowisko ludzkie u swych stóp, wędrówki ludów, ciągłe wojny, wzrost, potęgę i upadek różnych państw i kultur. Pomijając przeszłość odległą kultur sumeryjsko-akadzkich, o których mówi prehistoria wygrzebując w piaskach pustyni coraz to nowe świadectwa ich zmienności, widział Ararat powstanie nad brzegami Tygrysu i Eufratu potężnych państw, jak Asyria i Chaldeja. Ślady walk Asyrii z położonym na północ odAraratu państwem Urartu widać z klinowych napisów umieszczonych ku wiecznej pamiątce na skałach nad jeziorem Gokczą. Widział on upadek Niniwy i Babilonu, powstanie państwa Cyrusa, które rozszerzając na zachód swe dzierżawy zagrażało wolności Grecji. Widział znów i upadek tego państwa, gdy wojska genialnego wodza Aleksandra Macedońskiego odbywały swój zwycięski pochód na wschód aż do Indii. Widział rozpadnięcie się tej potężnej monarchii. Widział, jak daleki Rzym sięgnął i tutaj po swe panowanie, jak szły tędy legiony Lukullusa, wielkiego wodza i polityka, który przed Cezarem rozpoczął politykę imperialistyczną Rzymu, lecz w bogactwach, jakie przywiózł w triumfie do wiecznego miasta, największą zdobyczą cywilizacyjną był nie złoty posąg Mitrydata ani tarcza nabita kameami, lecz wiśnia, którą on pierwszy sprowadził do Europy i ta zdobycz się ostała.
Widział później Ararat nad Tygrysem w Bagdadzie, na ruinach dawnych cywilizacji Asyrii i Chaldei, których stolice Niniwę i Babilon dawno zasypał piasek pustyni, rozkwit kultury arabskiej pod panowaniem Sassanidów i Omajadów. Widział i najście Turków z głębi Turanu i hordy Tamerlana, jak zniszczyły stolicę wolnej Armenii, miasto Ani, które rozkwitało pod panowaniem Bagratydów, a dzisiaj jeszcze ruinami swoimi budzi zainteresowanie archeologów. Widział wreszcie zbliżanie się północnego państwa, Rosji carskiej, która po ujarzmieniu ludów kaukaskich tu na przełęczach Araratu wbiła swe najdalej wysunięte na południe słupy graniczne. Widział również i rzezie nieszczęsnych Ormian, dokonywane od czasu do czasu rękami Kurdów, wobec czego dyplomacja zachodnioeuropejska umywała ręcepodobnie, jak to widzieliśmy, gdy pod znakiem swastyki hordy o ideologii Czingiz-chana czy Tamerlana, uzbrojone w broń nowoczesną, runęły na nas z zachodu, by tępić narody stojące na drodze ich panowania.
A on, nad gwar i gorączkę życia ludzkiego przed milionami lat siłami górotwórczymi wywyższony, urąga temu wszystkiemu, co się dzieje w dole. Jemu zaś urągają żywioły. Urąga mu woda w śnieg zamieniona, ciężkim, srebrnym turbanem wieńcząc tę głowę, co niegdyś płonęła ogniem, a topniejąc od dołu, huczy wśród szczelin spękanej lawy i, krusząc trachity, znosi czarny piasek w dół i układa go u stóp olbrzyma. Urąga mu mróz, co powoduje spękanie i kruszenie się odłamów dawnej lawy, krystalizuje śnieg w małych lodowcach, które wciąż żłobią jego boki i znoszą w dół kamienie. Urąga mu wicher, co wygryza w nim zęby skalne i wyorane żleby. Lecz olbrzym pozostał olbrzymem, choć miliony lat głębokimi bruzdami rozorały jego oblicze.
Wyprawa nasza wyruszyła 27/28 sierpnia z Tyflisu koleją do Erywania, następnie (29. VIII) pocztowymi końmi do stacji Kamarlu, stąd do wioski Arałych, gdzie czekała już gromada miejscowych mieszkańców z wielbłądami, żeby zabrać niezbędne bagaże, dla członków zaś wyprawy były przygotowane wierzchowce, żeby konnoodbyć następną część podróży. Było nas szesnastu członków wyprawy; jeżeli doliczyć do tego tragarzy, poganiaczy wielbłądów, zastęp konnych milicjantów kaukaskich, to otrzymamy wielką karawanę, noszącą dość egzotyczny charakter.
Skład naszej wyprawy był niezwykle różnorodny. Było nas trzech Polaków, gdyż oprócz mnie i dyrektora Hłaska, przyłączył się po drodze lekarz Witkowski, pełniący swe obowiązki w stacjonującym w pobliżu pułku wojska, jeden Niemiec asystent Hłaska, jeden Gruzin, jeden Żyd-syjonista, dwóch Ormian, dwoje Tatarów i kilku Rosjan, rekrutujących się przeważnie z grona inżynierów i kolejarzy z Tyflisu; spotkałem tam i swego kolegę chemika, z którym stykałem się w pracowni chemicznej w Dorpacie. Słowem, skład naszej grupy narodowościowo wcale dobrze ilustrował carską Rosję, była to dość pstra kompania. Ja, Hłasek i jego asystent, mieliśmy cele naukowe, reszta kompanii, rekrutująca się z klubu wysokogórskiego, była nastrojona sportowo.
Wielkie ułatwienie, jakie mieliśmy w tej wyprawie ze strony władz miejscowych, zawdzięczaliśmy obecności nie lada osoby, której z wieku, urzędu i pochodzenia okazywano wszędzie wielki respekt. Był to naczelnik kancelarii kaukaskiego generał-gubernatora Sułtan-Krym-Girej, potomek krymskich Girejów. Przypominał mi się z Mickiewiczowskiego opisu Petersburga: „Achmet chan Kirgizów, rządzący polskich spraw departamentem.” Wraz z nim była jego siostrzenica, młoda lekarka, pani Egiz-Krym, która świeżo ukończyła medycynę w Genewie.
Przy pięknej, choć trochę upalnej pogodzie cała kawalkada jeźdźców ruszyła naprzód, lecz niebawem musieliśmy rozwinąć się w długi sznur, by w znanym miejscu, tuż za konnym milicjantem-przewodnikiem, przeprawić się w bród przez rzekę. Pod wieczór byliśmy w Sardarbułaku, co znaczy „źródło Sardara”, pod przełęczą jedyne obfite źródło. Tutaj, gdy Persowie panowali w Erywaniu, namiestnik szacha, tzw. „Sardar”, chronił się od upałów i moskitów. Ujrzeliśmy tam koszary straży pogranicznej i wielki namiot specjalnie dla nas ustawiony. Opodal stały czarne namioty Kurdów, których tu sprowadzono do pomocy wyprawie. Przyzwyczaiłem się w górach Karabachu jeździć od koczowiska do koczowiska pasterskiego, lecz tam namioty zbudowane z wygiętych prętów i białego wojłoku miały kształt półkolisty, podczas gdy u Kurdów namioty są to zawieszone na drążkach czarne wojłoki. Pewną osobliwością u Kurdów jest to, że kobiety nie zakrywają twarzy czarczafem, jak to jest w zwyczaju u mahometanek, lecz wraz z mężczyznami z odkrytą twarzą witają gości.
Następny dzień (30.VIII) był dniem odpoczynku i przygotowań do wejścia na górę. Dla mnie był to dzień wytężonej pracy, gdyż starałem się zebrać w najbliższej okolicy jak najwięcej roślin. Urozmaiceniem był czas posiłku, gdy po środku naszego koła, siedzących przeważnie po turecku, w namiocie postawiono olbrzymią tacę, naktórej wznosił się wysoki, jakby imitujący górę Ararat, biały stożek smacznie przyrządzonego ryżu wraz z kawałkami baraniny, tzw. pilaf. Przyjemny był po obiedzie i deser, gdy z dołu przyjechał konny strażnik i wysypał przed namiotem worek kawonów. Nazajutrz (31 VIII), wbrew przewidywaniom dość późno, wyruszyliśmy tłumnie na zdobycie Araratu, gdyż oprócz członków wyprawy szli przewodnicy i tragarze. Na czele przewodników kroczył sympatyczny wódz pewnego plemienia Kurdów, o bardzo długim nazwisku, którego nie zachowałem w pamięci; był on specjalnie przez władze upatrzony na tym pograniczu trzech państw, gdzie o napady nietrudno, a cieszył się on podobno dużym mirem wśród rodaków zarówno po perskiej, jak i tureckiej stronie.
Pierwsza część drogi od strony przełęczy między Małym i Wielkim Araratem, gdy szło się po trawiastym zboczu, była łatwa; uciążliwszą stała się droga, gdy szliśmy potem granicą po rumowiskach spękanej lawy, gdzie trzeba było wciąż skakać z kamienia na kamień; byliśmy jednak do tego przygotowani, gdyż wszyscy zaopatrzyliśmy się w długie kije, pomagające utrzymać równowagę w tej ekwilibrystyce. Pod wieczór doszliśmy do pierwszego pola lodowego, gdzie na małej łączce rozstawiono nam namiot, lecz już niezbyt obszerny, gdzie mogliśmy spać, ale stłoczeni obok siebie jak sardynki w pudełku. Dla sportowców ta pierwsza część podróży była bardzo łatwa, dla mnie jako botanika była bardziej męcząca niż dni późniejsze, gdyż mając przed sobą nowy świat roślin, musiałem często zatrzymywać się, schylać się po rośliny, odbiegać w bok, później doganiać kompanię, żeby zebrać jak największy plon do zielnika. Gdy przyszliśmy na miejsce noclegu, podczas gdy moi towarzysze rozsiedli się jak na wesołym pikniku, by spożywać zapasy, ja musiałem aż do nocy układać zebrane rośliny w praski, żeby ten bagaż odesłać w dół i nie obciążać się zielnikiem.
W nocy mieliśmy niemiłą niespodziankę: nad ranem (1.IX) poczuliśmy chłód, a gdy uchyliliśmy płótna namiotu, zobaczyliśmy, że jesteśmy zasypani śniegiem. Szczyt Araratu zniknął nam wśród groźnych, czarnych chmur, śnieg wciąż jeszcze z lekka prószył. W takich warunkach trudno było puszczać się w dalszą drogę. Zziębnięci, niewyspani debatowaliśmy, co dalej czynić. Kilka osób starszych i słabszych, jak Hłasek, Sułtan, jedyna kobieta i jeszcze parę osób zdecydowało od razu, że mają już dosyć i wziąwszy z obozu przewodnika i paru tragarzy, zeszli na dół. Reszta postanowiła czekać na wyjaśnienie pogody. Po kilku godzinach raptownie, jak to często bywa w górach, sceneria uległa zmianie; groźne chmury rozsunęły się i gdzieś znikły, a przed nami znów się wyłonił skąpany w promieniach słońca srebrzysty szczyt Araratu. Wyruszyliśmy więc w drogę, choć straciliśmy kilka cennych rannych godzin, podczas których mogliśmy posunąć się wysoko naprzód. Droga ku szczytowi była już jasno nakreślona; każdy indywidualnie wybierał sobiesposób posuwania się naprzód, gdyż nie było tam żadnej ścieżki – jedni woleli się trzymać skał, czy rumowisk lawy, inni kroczyli po śniegu. Niebawem towarzystwo się rozprzęgło, część zrażona trudnościami zaczęła odpadać, niektórzy zrezygnowali i wrócili, zostało wreszcie nas ośmiu.
Idąc w tym tempie sądziłem, że jeszcze przed wieczorem można będzie osiągnąć szczyt, tymczasem niespodziewana okoliczność wstrzymała nasz pochód: tragarze-Kurdowie złożyli bagaże-śpiwory i plecaki i oświadczyli, że dalej nie pójdą i prosili nas, żebyśmy ich puścili. Rzeczywiście, byli oni nieodpowiednio ubrani i marzli. Pasąc swoje barany na zboczach góry, nigdy nie interesowali się wyższymi jej krainami, chyba że ktoś, jak nasz przewodnik główny, był myśliwym i uganiał się za kozłami skalnymi. Nie było rady, musieliśmy ich puścić i po dłuższej naradzie, chociaż to było jeszcze dość wcześnie – jakaś 4 godz. po południu – postanowiliśmy założyć obóz, przenocować w nim i o świcie, już bez bagażów, wyruszyć na zdobycie szczytu. Nie było zbyt łatwo znaleźć odpowiednie miejsce na dość stromym zboczu. Napracowaliśmy się niemało, by splantować odpowiednio równą płaszczyznę, nagromadzić sporo kamieni i spoić je śniegiem, by od strony wiatru wydźwignąć dość wysoki mur, półkolem otaczający nasze legowisko. Było to na wysokości 4500-4600 m. Mieliśmy ze sobą maszynkę do gotowania, pokrzepieni więc gorącą herbatą i zapasami żywności, skoro tylko zaczęło się ściemniać ułożyliśmy się w naszych wojłokowych śpiworach i próbowaliśmy zasnąć. W nocy termometr wskazywał -10° C. Co się tyczy mnie, to ze zmęczenia długo nie mogłem zasnąć wpatrując się w pięknie wygwieżdżone niebo.
Na drugi dzień (2.IX) rano, tak jak planowaliśmy, zostawiwszy nasze plecaki i jednego z towarzyszy w obozowisku, wyruszyliśmy naprzód. Na pogodę nie mogliśmy narzekać, gdyż była piękna, słoneczna; zerwał się jednak bardzo silny wiatr, który nie wróżył nic dobrego, zwłaszcza że widzieliśmy przed sobą szczyt otoczony kurniawą pyłków śnieżnych. Musieliśmy się trzymać tu i ówdzie wystających skał, bo tam było gdzie przycupnąć i za co się chwycić.
Niebawem trzech towarzyszy wycofało się, zostało nas 4 najmłodszych z grona. Minęliśmy pola z nieprzyjemnym zapachem gazów siarczanych i ubezpieczywszy się liną zaczęliśmy posuwać się naprzód żółwim krokiem. Wicher był tak silny, że zerwał mi z głowy odwijaną czapeczkę filcową, którą naciągnąłem na uszy. Szczęściem miałem jeszcze przy sobie baszłyk, którym mogłem zabezpieczyć twarz i uszy przed odmrożeniem. Wiatr był porywisty i ciął mocno w twarz igiełkami lodu; posuwaliśmy się w ten sposób, że przy każdym silniejszym porywie przypadaliśmy do ziemi, by znów zrobić parę kroków, tak że nie tyle szliśmy, co pełzali.
Prędko zaczęliśmy opadać z sił, zwłaszcza że na tej wysokości (około 5 100 m) człowiek czuje się niezmiernie osłabiony, każdy krok kosztuje dużo wysiłku, a cóżdopiero walka z wichurą. Jednemu z towarzyszy krew rzuciła się nosem. Po bezskutecznej walce rozsądek nakazał nam, choć z wielkim żalem, wycofać się spod samego szczytu. Gdy wróciliśmy do naszego ostatniego obozowiska, trzej pozostali towarzysze postanowili jeszcze jedną noc tam spędzić i spróbować wejść na szczyt następnego dnia, licząc, że wiatr się uspokoi. Zostawiliśmy więc im nasze prowianty i niektóre ciepłe rzeczy i wraz z dwoma Kurdami, którzy tutaj dotarli, pomaszerowaliśmy w dół.
Dla mnie była to droga ogromnie męcząca. Obuwie w jakie zaopatrzyła się w Tyflisie wyprawa, było zupełnie niepraktyczne: w pogoni za lekkością sporządzono je z płótna, a jakiś domorosły szewc nie mający pojęcia, jak powinien wyglądać górski trzewik, ponabijał w prymitywny sposób w podeszwę gwoździ. Płótno i podeszwa rozmokły i jakiś gwóźdź zaczął mnie uwierać. Tam, wśród śniegów nie sposób było coś poradzić, zacząłem kuleć, każdy krok był bolesny, a jakiś ostatni kilometr pod Sardarbułakiem musiałem już szukać oparcia u przewodnika. Gdy zdjąłem później obuwie, okazało się, że mam głęboko poranioną gwoździem piętę.
Nazajutrz rano 3.IX była piękna, cicha pogoda. Koło południa doszły nas echa wystrzałów ze szczytu – znak, że nasi towarzysze tam się znaleźli: byli to technolog N. A. Dawidowski, dr Streicher i Michitarjanc, współpracownik gazety ormiańskiej Mszak. Mogli mieć słuszne zadowolenie sportowców, lecz naukowy plon wyprawy okazał się mizerny. Budka meteorologiczna została zasypana śniegiem, odczytanie wskazówek termometrów nie wiele dało, wiadomości były tak mętne, że jak mówił dyr. Hłasek, nie mógł on z tego nic pozytywnego wywnioskować.
Wracaliśmy z Araratu nieco inną drogą, trawersując jego zbocze od Sardarbułaku do doliny św. Jakuba 4.IX. Następnie jadąc pociągiem z Erywania doTyflisu, 6.IX zatrzymaliśmy się na stacji Ani, żeby zwiedzić położone nad brzegiem rzeki Arpa-czaj olbrzymie ruiny niegdyś kwitnącego miasta, dawnej stolicy wolnej Armenii. Dla sztuki i kultury ormiańskiej ruiny Ani odgrywają podobną rolę jak ruiny Pompei dla sztuki rzymskiej. 9.IX 1903 r. byliśmy z powrotem w Tyflisie. W wycieczce tej moja botanika skończyła się już na drugim obozowisku. Dalej pędziła mnie naprzód już tylko żyłka sportowa. Tu poniosłem porażkę. Lecz nie była ona dla mnie bardzo bolesna. Choć bywałem na niejednym szczycie (na Kaukazie, w Alpach, Tatrach i Skandynawii), lecz nigdy nie uważałem, aby z wytrzymałości moich nóg, rąk i serca rościć sobie jakiś tytuł chwały. Poza obfitym plonem botanicznym miałem jednak to zadowolenie, że byłem na takiej wysokości, na której bywać nie każdemu się zdarza, mogłem więc powtórzyć słowa Adama Mickiewicza:

Tam? – Byłem: Zima siedzi, tam dzioby potoków
I gardła rzek widziałem, pijące z jej gniazda.
Tchnąłem – z ust mych śnieg leciał; pomykałem kroków,
Gdzie orły dróg nie wiedzą, kończy się chmur jazda
Minąłem grom, drzemiący w kolebce z obłoków,
Aż tam, gdzie nad mój turban była tylko gwiazda.

Wyniki rzeczowe mojej ostatniej podróży kaukaskiej w r. 1903 zawarłem w dwóch pracach rosyjskich, ogłoszonych w wydawnictwie Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego i Ogrodu Botanicznego w Dorpacie. O Araracie jest tam tylko krótka wzmianka.
W lecie 1904 r., studiując w Jenie, na zaproszenie młodzieży polskiej z Lipska wygłosiłem tam dla kolonii polskiej odczyt z ostatniej podróży kaukaskiej, zwłaszcza o wycieczce na Ararat. Na wiosnę 1906 r. w sali Muzeum Rolnictwa i Przemysłu w Warszawie wygłosiłem dwa odczyty o Araracie, ilustrowane licznymi przezroczami z moich własnych i cudzych fotografii. Odczyt ten powtórzyłem później w skrócie w Lublinie. Na razie nie znalazłem na to nakładcy. Miałem zamiar włączyć to do większego polskiego dzieła o moich podróżach kaukaskich, lecz niestety, w perypetiach pierwszej wojny światowej rękopis ten, liczne notatki i olbrzymi zbiór moich i cudzych fotografii i przezroczy Kaukazu przepadł w Odessie. Dziś mogłem sięgnąć tylko do wspomnień. (...)
Ogólny plan mojej kaukaskiej podróży 1903 r. wyraził się w kolekcji około 4 000 okazów zielnikowych, w kolekcji fotografii – około setki, w kolekcji owadów – chrząszczy dostarczonych A. P. Siemionowowi-Tianszańskiemu, w kolekcji skamielin z epoki węglowej dostarczonej prof. Czernyszewowi, w pomiarach wysokości czynionych w drodze. Niektóre gatunki okazów zielnikowych zebrane w większej ilości poszły na wymianę do zielników europejskich, jak i zbiór rzadszych nasion (35 gat.) dołączony do katalogu nasion Ogrodu Botanicznego w Dorpacie. Prócz zdobyczy florystycznych ogłosiłem szereg spostrzeżeń o szacie roślinnej zwiedzonych okolic.”

W latach 1904-1912 pan Bolesław odbył studia uzupełniające u obcych specjalistów w niemieckiej Jenie i Lipsku, a następnie w austriackim Grazu, szwajcarskiej Genewie i we włoskim Palermo. Rok 1908 spędził jednak w Dorpacie, prowadząc tu na uniwersytecie wykłady zlecone z genetyki, anatomii, fizjologii i geografii roślin, jak też z botaniki ogólnej.
W 1912 roku ukazała się jego praca pt. Nowy typ szparek oddechowych w rodzinie Saxifragaceae. W 1913 roku doktoryzował się na macierzystej uczelni na podstawie rozprawy Anatomiczeskije issledowanija nad ustjcami. To dzieło stanowiło wynik wieloletniego żmudnego wysiłku, polegającego na starannym i wnikliwym zbadaniu 395 gatunków roślin z różnych zon geograficznych. W opublikowanej w 1913 roku pracy znalazła się znaczna liczba świetnie wykonanych rysunków.
W pierwszej i drugiej z siedmiu części autor streszcza dzieje badań nad danym tematem, w dalszych czterech szczegółowo przedstawia własne obserwacje, a w ostatniej uogólnia wnioski wynikające ze wszystkich poprzednich rozdziałów. Według oceny współczesnych badaczy, ustalenia Hryniewieckiego dotyczące tej odmiany roślin miały fundamentalne znaczenie dla ustalenia prawidłowości rządzących w świecie botaniki. (Por.: A. Szczerbatowa, N. Bazylewska, K. Kałmykow, Istorija botaniki w Rossii, Nowosybirsk 1983, s. 113-114).
W latach 1914-1919 B. Hryniewiecki pełnił funkcje profesora morfologii i systematyki roślin na Uniwersytecie Noworosyjskim w Odessie, jak też dyrektora tamtejszego ogrodu botanicznego. W 1916 roku opublikował monograficzny tekst pt. Dioscoreaceae florae Caucasi Tauriaeque, poświęcony światowi roślinnemu Kaukazu i Krymu. Do dziś jego prace w tym zakresie są uważane za klasyczne i są pomocą naukową dla studentów i młodych uczonych w Rosji. (Por.: A. Szczerbatowa, N. Bazylewska, K. Kałmykow, Istorija botaniki w Rossii, Nowosybirsk 1983, s. 113-114).
W Odessie pan profesor brał udział w pracy różnych polskich organizacji i stowarzyszeń, przeważnie o charakterze kulturalnym i dobroczynnym.
Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości B. Hryniewiecki wrócił do kraju i przez wiele lat pracował na Uniwersytecie Warszawskim, pełniąc m.in. funkcje rektora w latach 1926/1927. Położył duże zasługi dla rozwoju w Polsce nie tylko botaniki, ale też ruchu ochrony przyrody. Przyczynił się m.in. do założenia Świętokrzyskiego i Tatrzańskiego Parków Narodowych.
W roku 1933 ukazały się dwie fundamentalne prace florystyczne Bolesława Hryniewieckiego: Tentamen florae Lithuaniae. Zarys flory Litwy oraz Precis de l’histoire de la botanique en Pologne.
Po drugiej wojnie światowej wydano fundamentalne dzieła B. Hryniewieckiego Zarys dziejów botaniki (1949) oraz Owoce i nasiona (1952), które były kilkakrotnie wznawiane w okresie późniejszym.
Wybitny uczony zmarł 13 lutego 1963 roku w Brwinowie koło Warszawy; został pochowany w Alei Zasłużonych na Cmentarzu Powiązkowskim.

* * *

Na marginesie zaznaczmy, że zabójca cesarza Aleksandra II Romanowa 1 marca 1881 roku Ignacy syn Joachima Hryniewiecki (1856 – 1881) nie należał do tej rodziny polskiej; jego prawdziwym żydowskim nazwiskiem rodowym było: Appelbaum vel Apfelbaum, czyli „Jabłonowski” vel „Jabłoński”. 

Januszkiewicz



Jest to starożytny, wysoce uzdolniony, ród szlachecki używający herbu Lubicz (Por.: M. Paszkiewicz, J. Kulczycki, „Polish coats of arms”, London 1990, s. 424). Gałąź witebska pieczętowała się godłem Wężyk (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 6, nr 609).
Jeśli chodzi o źródła archiwalne, wymieniają one to nazwisko (pochodzące od starolechickiego imienia Januszko vel Januszek) już na przełomie XV-XVI wieku. „Illustrissimus Theodorus Januszkiewicz, Mareschallus Serenissimus regis Poloniae et magni ducatus Lithuaniae”mieszkał w Wilnie około roku 1506 („Akty izdawajemyje”..., t. 16, s. 417). 12 marca 1535 roku w Świrze Stanisław Januszkiewicz i jego żona Zofia Janowna sprzedali Franciszkowi Wojtkowiczowi ziemię pustą Dziedkowszczyznę („Archiwum Sanguszków”, t. 4, s. 2). Bartłomiej Januszkiewicz, szlachcic powiatu upickiego, zaskarżył 25 sierpnia 1586 roku w sądzie ziemianina Druwego o zamordowanie ojca („Akty izdawajemyje”..., t. 26, s. 397). Jur Januszkiewicz, ziemianin powiatu wiłkomierskiego, (1596) i jego żona Barbara Janowna z domu Perwerbus władali majątkiem Powirynty, otrzymanym w spadku po Hrehorym Januszkiewiczu, ojcu Jura („Akty izdawajemyje”..., t. 32, s. 380-382).
W jednym z dokumentów XVII-wiecznych czytamy: „Roku tegoż 1693, dnia 26 Augusta, ja Mikołaj Januszkiewicz, wespół z żoną moją pod przysięgą wyznawamy, iż mając syna naszego ciężko zchorzałego, prawie już konającego, gdy go ratować żadnej już nam rady nie było, skorośmy go pod obronę Matki Nayświętszey w Obrazie Świerznieńskim Cudami słynącey oddali, y Yey Opiece ofiarowali, zaraz prętka, a nam pocieszna odmiana nastąpiła, bo wnetże należycie zdrowym został”. (Cyt. wg „Pełnia piękney jak księżyc, łask promieniami światu przyświecająca”. A reprint of the 1754 Nieśwież Edition. Ed. by Maciej Siekierski, Berkeley, California 1985, s. 87-77). Maciej Januszkiewicz podpisał w 1697 roku jedną z uchwał sejmiku szlacheckiego w Brześciu. Prawdopodobnie tenże Maciej Kazimierz Merło Januszkiewicz złożył podpis pod uchwałą sejmiku szlacheckiego brzeskiego 15 lutego 1718 roku („Akty izdawajemyje”..., t. 4, s. 428).
W 1749 roku do ksiąg miejskich kobryńskich wniesiono następujący zapis: „Ja Apolinar Merło Januszkiewicz, skarbnikowycz województwa Brzeskiego, ... samego siebie y dobra moje litere ac sponte poddając, jawno czynię y wyznawam, że samdwór Korsuński, z budynkami mieszkalnemi, gumiennemi y wszelkym budowaniem, w tym dworze będącym, z gruntamy, ogrodamy, sianożęciamy, z poddanemy, do tey majętności należącemi, ich domami, dziećmi, gruntami, robociznami, czynszami y wszelką powinnością, w ynwentarzu opisaną, z borami, zaroślami, sadzawkami, z wolnym ryb łowieniem y w lasach zwierza y ptactwa biciem... w moc, w dzierżanie y spokoyne używanie na rok jeden do świętego Jana Krzciciela w realną possessyą przewielebnemu imć xiędzu Ignacemu Ulyńskiemu y wszestkim wielebnym bazylianom klasztoru Antopolskiego podałem y intromitowałem”...Chodziło o spłacenie długu 10 tys. złotych („Akty izdawajemyje”..., t. 6, s. 544-546). Bartłomiej, Antoni i Marcin Januszkiewiczowie 19 lutego 1764 roku podpisali instrukcję szlachty województwa wileńskiego posłom obranym na sejm konwokacyjny w Warszawie („Akty izdawajemyje.”.., t. 13, s. 235).
Ksiądz Józef Januszkiewicz („szlachcic, kapłan w Zakonie Bernardynów, ma lat27”) około roku 1800 był profesorem matematyki i języka francuskiego w szkole powiatowej traszkuńskiej; przy tym wykazywał pilność wielką, a konduitę dobrą. (Dział rękopisów Biblioteki Uniwersytetu Wileńskiego, F. 2, DC-73, s. 63-64): Drzewo genealogiczne rodu Januszkiewiczów, zatwierdzone w Mińsku w 1822 roku podaje opis czterech pokoleń jednej z gałęzi (Narodowe Archiwum Historyczne Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 1, nr 114, s. 27).
W archiwach miasta Wilna przechowywane są liczne dokumenty z XIX wieku, świadczące o tym, że reprezentanci rodu Januszkiewiczów nader często pobierali nauki wyższe na tutejszym uniwersytecie, byli inteligentni i pilni w pozyskiwaniu wiedzy. I tak np. pewne urzędowe „Świadectwo”brzmi: „Rząd Cesarskiego Uniwersytetu Wileńskiego zaświadcza, jako WPan Romuald Januszkiewicz po ukończeniu kursów w oddziale nauk moralnych i politycznych i po zdaniu przepisanych egzaminów, dnia 27 czerwca r. 1827 ma pozyskany sobie stopień Aktualnego Studenta Fakultetu Prawniczego z przywiązanemi doń przywilejami, na co i patent otrzymał tego roku... Wilno, dnia 29 czerwca r. 1830 (CPAH Litwy w Wilnie, f. 721, z. 1, nr 837, s. 69).
Niejako wyprzedzając tok naszych informacji zaznaczmy, że Romuald Januszkiewicz (1808-1865) był rodzonym bratem Eustachego i Adolfa (o których będzie mowa dalej); także studiował na Wszechnicy Wileńskiej i walczył w powstaniu listopadowym. Na emigracji w Paryżu przebywał od 1841 roku, był najbliższym przyjacielem i współpracownikiem Towiańskiego, któremu towarzyszył po jego wydaleniu z Francji do Szwajcarii od 1842 do 1843 roku. Działał w polskich organizacjach patriotycznych na Zachodzie.

* * *

Inny znowóż dokument, tym razem w języku łacińskim, podaje: „Auspiciis augustissimi et potentissimi Imperatoris Nicolai I, Russorum Autocratoris etc. etc. etc. (...) Cum nobilis Joannes Ludovici filius Januszkiewicz, studiorum curriculo in Gymnasio Vilnensi emenso, in Civium hujus Caesareae Litterarum Universitatis Vilnensis numerum adscriptus, in Ordine Professorum scientiarum Physico-mathematicarum Psysicae, Chemiae, Zoologiae, Botanicae, Mineralogiae, Mathesi sublimiori purae et applicate, Astronomiae, Architecturae et Logicae trium annorum spatio multam et assiduam operam dederit, atque in examinibus diligentiam suam et processus Praeceptoribus suis adeo probaverit, ut ad formulam legis § 22 de conferendorum honorum academicorum ratione modoque die XXVII Junii Anni MDCCCXXXII. Professorum Ordinis scientiarum Physico-mathematicarum suffragiis Studiosi actualis gradum et honorem meruisse judicaretus; Nos proinde, ea, qua, pollemus, auctoritate, eumdem Joannem Januszkiewicz Studiosum actualem in Ordine Physico-mathematico renuntiamus ac declaramus, atque XII-ae Civium Classi adscriptum, cunctis juribus atque commodis huic loco et ordini propriis, Eundem gandere testamur. In cuius rei fidem Litteras has Patentes, Caesareae Litterarum Universitatis Vilnensis sigillo munitas, subscripsimus. PP Vilnae in Aedibus Academicis Anno MDCCCXXXII, die 24 mensis Aprilis. N. 868”. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 721, z. 1, nr 839, s. 59).
W zbiorach dawnej heroldii wileńskiej znajdują się liczne wywody genealogiczne poświęcone dziejom różnych gałęzi tego domu. Tak na przykład „Wywód familii urodzonych Januszkiewiczów herbu Lubicz” z 28 sierpnia 1820 roku donosi, iż „familia ta starożytna (...) od dawna używała herbu Lubicz (...) i od najdawniejszych czasów w zaszczytach urodzenia szlacheckiego zostając i prerogatywy temu stanowi przyzwoite piastując do dziś dnia trwa”... Deputacja wywodowa wileńska uznała też wówczas ponownie liczną grupę Januszkiewiczów gnieżdżących się na Mińszczyźnie, Wileńszczyźnie, Grodzieńszczyźnie, Kowieńszczyźnie i Wiłkomierszczyźnie „za rodowitą i starożytną szlachtę polską”, wpisując ich imiona do ksiąg szlacheckich klasy pierwszej (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 914, s. 279-280).
Inny „Wywód familii urodzonych Januszkiewiczów herbu Lubicz” (Wilno, 19 listopada 1837 roku) podaje, że „familia Januszkiewiczów od niepamiętnych czasów dostojnością dworzańską szczycąc się, używa herbu Lubicz, a (...) przodkowie tej familii prawami i prerogatywami dworzańskiemi uprzywilejowani, posiadali dobra ziemskie dworzańskie z poddaństwem dziedziczne i skarbowe, oraz pełnili urzęda cywilne jedynie temu stanowi odpowiednie (...). Protoplasta niniejszego wywodu Maciej Bartłomiejowicz Januszkiewicz, będąc dziedzicem dwóch folwarków antecessorskich z poddanemi Zejmy Januszkiewszczyzna i Jurkiszki w powieciewileńskim, spłodził synów dwóch: Jana i Stanisława”... W 1682 r. zostawił im w spadku te posiadłości. Jan Januszkiewicz miał syna Jerzego, skarbnika wołkowyskiego, a Stanisław – dwóimiennego Jakuba Konstantego, strażnika smoleńskiego. Na przełomie XVIII-XIX wieku w heroldii wileńskiej zarejestrowano licznych członków tego rodu; Antoniego Jana, Stanisława, Józefata, Justyna, Jakuba, Tadeusza, Jakuba Piotra, Adama, Michała, Józefa i in. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1058, s. 52-57).
Był to dom wielce zasłużony zarówno dla kultury polskiej, jak też rosyjskiej, litewskiej, białoruskiej. Od Januszkiewiczów odgałęził się m.in. znakomity ród panów na Dobuży Dobużyńskich, którzy początkowo pisali się Januszkiewiczowie-Dobużyńscy; z nich pochodził znakomity malarz Mścisław Dobużyński (1875-1957).

* * *

Adam Michał Walerian Julian Januszkiewicz urodził się w 1803 roku w Nieświeżu jako syn Michała Merły Januszkiewicza, szlachcica średniej fortuny, właściciela Dziahylna na Mińszczyźnie, oraz Tekli z Sokołowskich. Uczył się u ojców dominikanów w Nieświeżu i Winnicy; jako kilkunastoletni chłopiec pisywał sentymentalne wiersze, lecz niebawem poświęcił się sprawom bardziej męskim i poważnym czyli naukowym.
Zmarł w majątku Dziahylnia pod Mińskiem 6 czerwca 1857 roku, zmożony ciężką nieuleczalną chorobą, której nabawił się na zesłaniu.

* * *

Eustachy Januszkiewiczurodził się 26 listopada 1805 roku w miejscowości Prusy w powiecie słuckim na Mińszczyźnie, ponieważ wówczas jego ojciec dzierżawił te dobra od książąt Radziwiłłów. Uczył się u dominikanów w Nieświeżu, a następnie kończył studia prawnicze w Wilnie, gdzie słuchał m.in. wykładów Joachima Lelewela, a przyjaźnił się z Ignacym Domeyką i Tomaszem Zanem.
5 lutego 1826 roku Eustachy Januszkiewicz otrzymał patent kandydata prawa na Uniwersytecie Wileńskim (CPAH Litwy w Wilnie, f. 721, z. 1, nr 833, s. 13).
Po ukończeniu studiów uprawiał praktykę adwokacką i czynnie udzielał się na niwie działalności kulturalnej, organizując i wspierając na rozmaite sposoby życie teatralne, dziennikarskie, naukowe.
Należał do grona ideowych działaczy patriotycznych i po wybuchu powstania listopadowego działał na jego korzyść na terenie Litwy, Wołynia, Podola, Królestwa Polskiego. Był adiutantem generała S. Różyckiego.
Od 1832 E. Januszkiewicz na okres kilku dziesięcioleci został jednym z najczynniejszych polskich intelektualistów, polityków, wydawców, publicystów i działaczy oświatowych we Francji. Wspierał materialnie zarówno Adama Mickiewicza, jak i Juliusza Słowackiego, którzy na wygnaniu klepali biedę. Działał w Towarzystwie Ziem Litewskich i Ruskich, w Towarzystwie Słowiańskim, w Towarzystwie Historyczno-Literackim Biblioteki Polskiej w Paryżu i innych organizacjach o charakterze patriotycznym. Pisywał niekiedy w prasie polskiej we Francji. Był pilnie śledzony przez wywiad rosyjski, który uważał go za człowieka nader niebezpiecznego dla Cesarstwa i w pewnych okolicznościach nadawałby się na charyzmatycznego przywódcę powstania na Litwie.
Generał-lejtnant Mirkowicz, wileński, grodzieński, miński i białostocki wojskowy gubernator w końcu listopada 1840 roku otrzymał poufny list od szefa 4-go okręgu Korpusu Żandarmów, w którym m.in. zawarta była informacja: „W powiecie ihumeńskim Guberni Mińskiej arenduje majątek u księcia Wittgensteina ziemianka Januszkiewicz i mieszka w majątku Siemienowicze. Jeden z jej synów zesłany został za udział w buncie, dwaj inni mieszkają w Paryżu, skąd prowadzą korespondencję z matką i siostrą, panią Piasecką, mieszkającą w miasteczku Szyrwinty powiatu Wiłkomirskiego. Korespondencja ta idzie przez ręce byłego sekretarza komisji radziwiłłowskiej Czerniachowskiego, zamieszkałego w Wilnie. Niedawno ludzie ci wprawieni zostali w wielki ruch, i nawet się przypuszcza, że Eustachy Januszkiewicz przybył tu zza granicy, lecz niewiadomo gdzie się znajduje.”
Mirkowicz polecił kornetowi do specjalnych poruczeń Waszkiewiczowi zorganizować ściśle tajny nadzór policyjny m.in. nad adwokatem Kazimierzem Piaseckim, kilkunastoma innymi krewnymi i przyjaciółmi Januszkiewicza. Cała akcja nic nie dała, gdyż „zbrodniarz” naprawdę tutaj się nie znajdował (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, z. 1840, nr 151). Istotnie, „nie znajdował się”, gdyż działał we Francji.
Eustachy Januszkiewicz zmarł w Paryżu 27 sierpnia 1874 roku po pracowitym i owocnym życiu.

* * *

Albin Kazimierz Januszkiewicz(1806-1876) jako student Uniwersytetu Wileńskiego brał udział w powstaniu 1831 roku w randze porucznika, a po jego klęsce przez wiele lat był czynnym działaczem polskiej emigracji we Francji. Zasłynął m.in. z tego, że cały swój majątek przekazał w spadku dobroczynnej Instytucji Czci i Chleba w Avignon.

* * *

Roman Januszkiewicz (1873-1924) był znanym inżynierem elektrykiem, działającym we Lwowie i bardzo dla rozwoju tego miasta zasłużonym. Przez kilka lat zresztą pracował także w zakładach elektrotechnicznych swego miasta ojczystego, Warszawy.

* * *

A. Łukomski (Wospominanija, t. 1, s. 54, Berlin 1922) wspominał: „Nominacja szefem sztabu Dowódcy Naczelnego generała Januszkiewicza przez koła wojskowe przyjęta została raczej negatywnie.
Generał Januszkiewicz znany był jako wytrawny profesor administracji, jako bezwzględnie przyzwoity i porządny człowiek. Lecz nie miał on stażu ani polowej, ani sztabowej służby na odpowiedzialnych stanowiskach. Był człowiekiem o zbyt miękkim i ustępliwym charakterze, uchodził też za pozbawionego silnej woli.”

* * *

W umyśle Adolfa Januszkiewiczauczucie patriotyzmu od dzieciństwa poczęło być środkowym i górującym punktem wszystkich szlachetnych popędów”.Urodzony w Dziahylnie koło Nieświeża na Białej Rusi (9.VI.1803), gimnazjum ukończył w Winnicy, a studiował na wydziale literatury i sztuk wyzwolonych Uniwersytetu Wileńskiego. Miał zaszczyt (i pożytek) uczęszczać na wykłady L. Borowskiego, E. G. Groddcka, J. Lelewela, J. Daniłowicza. Zaprzyjaźnił się z A. Mickiewiczem, nawiązał bliskie kontakty z młodzieżą filomacką. Ale już po dwóch latach studiów musi opuścić gród nadwilijski, aby udać się do Kamieńca na Podolu, a później do Karlsbadu (obecnie Karlovy Vary). Przebywał też we Włoszech. Latem 1830 roku wracając na Litwę zahacza A. Januszkiewicz o Warszawę, gdzie z ust Lelewela dowiaduje się o przygotowywanej rebelii. Zatrzymuje się tu i wkrótce jako podporucznik walczy pod biało-czerwonym sztandarem przeciwko zaborcom. W marcu 1831 roku podczas walki wręcz z większym oddziałem Kozaków otrzymuje siedem ran i wzięty zostaje do niewoli. Los jego był oczywiście przesądzony – szubienica albo Sybir. Niewiadomo, co było lepsze, ale w udziale mu przypadł ten drugi. W latach 1831-1853 przebywa kolejno w Tobolsku, Iszymie, Omsku. Stąd odbywa trzy wyprawy (1843, 1845, 1846) na bezkresne stepy Kazachstanu. Wrażenia swe opisał w trzytomowych „Listach ze stepu Kirgiskiego pisanych do rodziny i przyjaciół w 1846 r”. (Warszawa 1859). Ponadto prowadził na tułaczce dziennik, z którego wielce interesujące wyjątki wydane zostały dwukrotnie w latach 1861 i 1875 pod tytułem „Żywot Adolfa Januszkiewicza i jego listy ze stepów kirgiskich”. Wspomnienia jego mają istotną wartość zarówno artystyczną jak i naukową. Łączą harmonijnie bowiem barwność impresji ze staranną precyzją szczegółowego opisu. Znać w nim umysł wileńskiego romantyka, przesiąknięty ciekawością świata i ludzi, niespożytą energią i życzliwością do wszystkiego co żyje. Na kartach dziennika znajdujemy nie tylko wartościowe opisy o charakterze geograficzno-historyczno-etnograficznym, lecz śledzimy też wartką, pełną niezwykłych (a przecież wziętych wprost z życia) akcji i zdarzeń. Niektóre dane dotyczące ówczesnego bytu Kazachów są nieraz jedynym źródłem naukowym dla współczesnych badaczy. Tak np. Januszkiewicz pozostawił jedyny autentyczny i dokładny opis przyjęcia Wielkiej Hordy Kirgiskiej pod berło cara rosyjskiego. Znał też blisko nasz krajan Kunanbaja, ojca największego poety kazachskiego Abaja. Wielka wartość zapisków A. Januszkiewicza spowodowała, że przetłumaczono je współcześnie w całości na język rosyjski (dotąd duża ich część zalegała w archiwach Ałma-Aty). Stały się przez to powszechnie dla badaczy dostępnym źródłem informacji o XIX-wiecznych Kazachach.
Oto jak opisuje A. Januszkiewicz w liście do matki swą podróż w 1843 roku po Stepie Iszymskim. „Jakkolwiek krótka była moja podróż, jeśli mi jednak Bóg pozwoli ujrzeć kiedy rodzinne progi, będę miał dużo do gadania o niej i może gawędka moja większą zbudzi ciekawość, niż opowiadanie z krajów każdemu znanych i po tysiąc razy opisanych. Dziś zdrożony, zmęczony i zajęty nie jedną robotą, w krótkości tylko powiem: że po niezmierzonych obszarach stepów leciałem jak strzała; ... że wpław przejeżdżałem bezmostne rzeki, nikomu w Europie nie znane, a nad brzegami ich, pierwszy raz po dwunastu latach, słyszałem miły śpiew słowika; że widziałem kirgiskie plemiona, koczujące razem w liczbie tysiąca i więcej jurt, na przestrzeni jakich dwudziestu pięciu lub trzydziestu wiorst, zasianych krociami koni, wielbłądów, baranów i bydła cudnej piękności; że napotykałem karawany kupieckie idące z Taszkientu i Kokandu, stada sajg, dzikich koni, zwanych kułanami; że nareszcie musiałem wąską drogą stepową lecieć w pośród płomieni palącego się na okół stepu... Czyż to wszystko nie ciekawe? Czy nie ciekawsze jest niż widok pólniemieckich zasadzonych kartoflami, albo neapolitańskich lazaronów zajadających makaron? Tu ja nigdzie źdźbła zboża nie widziałem; nigdzie płotu, wszędzie przestrzeń bez końca. Oddychałem pełno, szeroko, jak Arab na pustyni. Upał tylko i kurz nieznośny dokuczały mi niemało. Pomimo tych nieprzyjemności, wielce rad jestem z mojej wyprawy i nie obejrzałem się, jak też parę tygodni przeleciało. Teraz ciągle mi się marzą jurty, wielbłądy, pożary stepu, sajgi, kułany, a podróż taki miała wpływ na moje zdrowie, że jem za trzech, a śpię za sześciu; ale to też trzeba wiedzieć, że przez cały czas nie zjadłem kawałeczka wołowego mięsa i ani razu nie spałem dłużej nad dwie godziny”. A oto wyjątek z dziennika dotyczący bytu Kazachów (których Januszkiewicz nazywa Kirgizami). „O swatach... Gdy ci mają przybyć, przy progu jurty kopie się dół zakryty trawą. Jak tylko swaty przez próg przestąpią, dziewki i wszystka młodzież w jurcie ciskają na nich kwieciem, jak kamieniami. Ci tymczasem wpadają w dół: śmiech, hałas. Wyrządzają im różne figle: dziewczęta ich rozsuwają, targając i łaskocząc; sadzają na krowę lub byka, czasem nawet z nagą dziewką, i związawszy razem puszczają w step, ale pilnują wszakże,aby nie było przypadku. Bachanalia te odbywają się w nocy. Nazajutrz ich ugaszczają, biorą i dają podarunki. Przez ten czas, panna młoda, często sześć lub siedem lat mająca, siedzi w drugiej jurcie”.
Warto było przytoczyć te nieco przydługie fragmenty, bowiem doskonale przekazują one atmosferę i treść życia naszego ziomka podczas 25-letniej tułaczki. Nie od rzeczy będzie przypomnieć, że Adolf Januszkiewicz był również zdolnym poetą. Poezje jego jednak tylko częściowo dotychczas zostały opublikowane.
Spuścizna naukowo-literacka Adolfa Januszkiewicza uchodzi do dziś w Kazachstanie za ważne źródło dotyczące historii tego kraju. W 1966 roku wydano w Ałma-Acie w języku rosyjskim jego „Dniewniki i piśma iz putieszestwija po kazachskim stiepiam”. W 1979 roku wydano też tę książkę w języku kazachskim pod tytułem „Kundelikter men chattar nemese Kazak dałasyna żasałgan sajachat turały żazbałar”.
Życie A. Januszkiewicza, choć względnie nie długie, było bardzo ruchliwe i czynne. Podróżując po Azji Środkowej przemierzył dziesiątki tysięcy kilometrów, dokonał wielu obserwacji naukowych, znakomicie wywiązywał się ze swych obowiązków służbowych, napisał kilka znakomitych książek.
Z pewnością podzielał zdanie Augusta Cieszkowskiego co do tego, że: „Czyn jest ostatecznym kamieniem probierczym wszystkiego, co istnieje, co żyje – Czyn jest panującym we Wszechświecie. Czyn jest też właściwym zbawcą ludzkości, on dopiero dokonywa wszelkich jej wymagań, on dopiero spełnia wszelkie jej niedostatki, on dopiero rozwiązuje założenia i rozwija żywioły całego jej żywota”...
Dopiero w roku 1856 wrócił Adolf Januszkiewicz do pieleszy rodzinnych. Ale powrócił tylko po to, aby po sześciu miesiącach umrzeć na ojczystej ziemi.

* * *

Aleksander Januszkiewiczurodził się 17 lutego 1872 roku w miejscowości Zarydyńce koło Bracławia na Wołyniu. Jego ojciec Marian był ziemianinem, matka, Walentyna z Regulskich, także pochodziła ze szlachty.
Nauki gimnazjalne młodzian pobierał w Niemirowie, wyższe zaś w Kijowie, na tamtejszym uniwersytecie. W 1899 roku ukończył z wyróżnieniem wydział lekarski. W tymże roku rozpoczął pracę jako ponadetatowy ordynator, czyli wolontariusz, na katedrze patologii szczegółowej i terapii chorób wewnętrznych tej uczelni, w latach 1904-1912 był zatrudniony na katedrze terapii wydziałowej (CPAH Litwy w Wilnie, f. 175, z. 1, nr 729, s. 41). W latach 1906, 1908, i 1912 był trzykrotnie skierowywany na delegacje naukowe do klinik Austrii, Belgii i Niemiec.
Pierwszą większą publikacją naukową Aleksandra Januszkiewicza była rozprawa doktorska w języku rosyjskim pt. „Ob ałkogolnom diurezie” (96 stron), wydana w Kijowie w 1910 roku. Był to tekst oparty na badaniach eksperymentalnych w laboratorium patologii ogólnej Uniwersytetu Kijowskiego. Swe prace publikował po polsku, po rosyjsku i po niemiecku: „Ein Fall von akuter Leukämie” (1903); „O wpływie alkoholu na funkcje nerek”(1909); „Ob ałkogolnom diurezie”(1910); „Narząd pokarmowy a gruźlica”(1927); „Nadciśnienie tętnicze”(1929).
Przez dłuższy czas lekarz-naukowiec badał wpływ alkoholu na funkcje nerek i na proces oddawania moczu. Było to zagadnienie w równym stopniu ważne i doniosłe, co mało zbadane. Autor rozprawy doszedł m.in. do wniosku, że alkohol wywiera wyjątkowo szkodliwy wpływ na nerki, przy czym wyniki analizy moczu mogą świadczyć, że rzekomo organizm jest zdrowy, podczas gdy faktycznie w nerkach zachodzą już poważne zmiany patologiczne, a ich morfologia i funkcje zostają gwałtownie zakłócone. Często nawet proces porażenia onkologicznego nie daje się wykryć przez dłuższy czas, gdy zaś zostaje wykryty, bywa już za późno na skuteczną kurację. A. Januszkiewicz dowiódł, że alkohol – choć odgrywa też pewną rolę terapeutyczną w organizmie jako swoisty środek odkażający – przeważnie jednak wywiera bardzo ujemny wpływ na całokształt procesu wymiany materii. Recenzenci tej rozprawy wskazywali, że ustalenia doktora A. Januszkiewicza mają niebagatelne znaczenie także jeśli idzie o społeczne środki organizacyjne, mające zapobiec krzewieniu alkoholizmu wśród mas ludności. (CPAH Ukrainy w Kijowie, f. 708, z. 349, nr 107, s. 4).

* * *

Rzecz w tym, że Rosja, podobnie jak inne kraje tego obszernego regionu eurazyjskiego (od Londynu do Władywostoku), znajduje się w strefie wzmożonego spożycia alkoholu, a kulturę tego lądu można bez wahań nazwać „alkoholiczną”, tak bowiem doniosłą rolę odgrywa tu spożycie tego środka odurzającego oraz związane z nim stereotypy zachowań, mentalność, obyczaje i rytuały społeczne, a nawet wytwory kultury duchowej.
Jak podaje Athenaios z Naukratis, Ajschylos miał napisać jedną ze swych wielkich tragedii w stanie zamroczenia alkoholicznego. (Por.: Athenaios von Naukratis, „Das Gelehrtenmahl“, Leipzig 1985, s. 18). Notorycznym pijakiem był Juliusz Cezar, choć przecież nawet będąc w stanie nietrzeźwym potrafił rozstrzygać wielkie bitwy na swoją korzyść, a potem należycie fetował kolejne zwycięstwo. Kto wie, może właśnie perspektywa dobrego wypicia stymulowała jego umysł do genialnych posunięć taktycznych i strategicznych. Alkohol potrafi „zagrzewać” zarówno „po” jak i „przed” spożyciem – także zagrzewać do wielkiej twórczości... Skończonym pijakiem był np. Wolfgang Amadeusz Mozart (1756-1791), zmarły od alkoholizmu w wieku niespełna 36 lat, który pijał tak mocno, że wciąż się zataczał i padał zarówno na ulicy, jak i w domu; tym bardziej, że pieniędzy na przekąskę z reguły już mu nie starczało, tak biedny pod względem materialnym był ten geniusz.
Także Franciszek Liszt (1811-1886) prawie nigdy nie bywał trzeźwy, ale udało mu się przeżyć dość długie życie, ponieważ pracował nie tak intensywnie jak W. A. Mozart, był bardziej zapobiegliwy i pijąc nie zapominał o jedzeniu.
Pisarz, malarz i muzyk Ernst Theodor Amadeus Hoffmann (1776-1822) był nałogowym alkoholikiem, a jego słynne baśnie są w dużym stopniu skutkiem pijackiego delirium, podobnie jak profetyczna poezja Friedricha Hölderlina (1770-1843).
Michał Łomonosow (1711-1765), wielki rosyjski uczony XVIII wieku, gdy w młodości studiował w Niemczech, stawał w szranki z tamtejszymi kolegami i potrafił wypić więcej niż pięciu niemieckich „burszów” razem, czym zyskał sobie ogromny wśród nich szacunek, a po pijanemu pisywał ody poetyckie na cześć ojczyzny i carów.
Nadużywali napojów wyskokowych wszyscy rewolucjoniści, stąd też ich „wyskoki” w dziedzinie politycznej. Giuseppe Garibaldi (1807-1882), dla przykładu, sam robił w domu duże ilości dość podłego wina, którym nie tylko się sam zalewał, ale i częstował gości; bywał ponoć bardzo zmartwiony, gdy ktoś robił kwaśną minę do jego kwaśnego trunku, który uważał za doskonały i jak dziecko cieszył się, gdy ktoś jego mistrzostwo w tym względzie pochwalił...
Tęgimi pijakami od młodości do starości byli Fryderyk Engels (1820-1895) i Karol Marks (1818-1883). Pierwszy z nich na pytanie ankiety: „Pana wyobrażenie o szczęściu?” odpowiedział: „Chateau-Margo 1848” (gatunek wina francuskiego), a drugi kilka razy był aresztowany przez policję za zakłócanie po pijanemu spokoju w miejscach publicznych. W archiwach policji francuskiej znajduje się o nim notatka: „W życiu osobistym jest skrajnie niechlujny i cyniczny, marny gospodarz, prowadzi cyganeryjny tryb życia. Toaleta, fryzura, zmiana bielizny – to dla niego rzadkie rzeczy. Lubi wypić”. W późnym wieku autor Kapitału lubił pijać mleko na przemian z rumem i koniakiem, a dwom swoim pieskom dał imiona „Whisky” i „Paddy” (to ostatnie, jak wiadomo, to „Old Irish Whisky”). Podzielał też pogląd swego lekarza Lafargue’a, że alkohol jest najlepszym lekiem na wszystkie choroby i gorliwie to specjum stosował, najczęściej po dwa tygodnie z rzędu, po czym bywał w stanach głębokiej zapaści intelektualnej i pisywał emocjonalne artykuły o dziejowych zadaniach proletariatu, o walce klasowej i o religii jako „opium dla ludu”... Aż znów zaczynał pięknie pić...
Fryderyk Engels, wcale zresztą interesujący jako filozof, pił prawie codziennie, a w dniu siedemdziesiątej rocznicy swych urodzin wypróżnił w towarzystwie przyjaciół dwie butelki szampana, uroczystość zaś jubileuszowa skończyła się o czwartej nad ranem, gdy już nikt nie miał siły utrzymać kieliszka w ręku. Być może namaszczony, „proroczy” styl twórców teorii materializmu historycznego wynikał po części ze stanu ciągłego pobudzenia alkoholicznego, w którym obaj brodacze przebywali przez długie dziesięciolecia... Kontynuator ich dzieła Włodzimierz Lenin pijał tylko piwo, lecz jego rodzony brat Dmitrij był skończonym alkoholikiem...
Ale przecież wpadali w ten nałóg nie tylko rewolucjoniści, ale i monarchowie. Alkoholiczkami były cesarzowe rosyjskie Katarzyna I i Katarzyna II Wielka. Cesarz Aleksander III, którego żona pilnie uważała, by mąż nie sięgnął, broń Boże, po kieliszek, kazał sobie uszyć specjalne buty z cholewami i odłogami, do których chował 700-gramową płaską butelkę z wódką. Często żona monarchy spostrzegała, że jest niedobrze, dopiero po niewczasie, gdy pijany w czarnoziem monarcha – zgodnie ze swym zwyczajem – rozciągał się jak długi wpośród salonu i zaczynał chichocząc czołgać się jak dziecko i łapać wszystkich przechodzących za nogi. Car Mikołaj II także był wielkim amatorem koniaku, który przekąsywał plasterkiem cytryny posypanym pudrem cukrowym oraz mocnego wina. Widocznie pijaństwo i idąca za nim demoralizacja dworu carskiego stanowiły jedną z przyczyn upadku monarchii rosyjskiej.
Po rewolucji socjalistycznej 1917 roku niewiele się pod tym względem zmieniło. Czołowy poeta rewolucyjny Włodzimierz Majakowski stale miał w tylnej kieszeni spodni nieduży flakonik koniaku. Na wszelki wypadek. Pił bardzo dużo, ale też na swój sposób: mieszał koniak z mocną gorącą herbatą. W końcu odebrał sobie życie, ale przedtem napisał wcale mądry i sugestywny wiersz pt. „Ulubieniec towarzystwa”:

Stulecie za stuleciem mija,
lecz ta legenda przeżyje setny wiek –
że człowiek pijący, tak zwany pijak,
to przemiły, czarujący człek.

Przez pryzmat wódki
wszystkie są milutkie.
Każda ohyda urocza się wyda.

W maszynie społecznej rozkręciły się śrubki –
ludzie bardziej niż przed wojną żłopią
Zbliżyć się z człowiekiem po prostu bez wódki
Wielu to się wydaje utopią.


Jeśli żonę mąż wali na odlew –
bo mu rodzina obrzydła,
to rzecz jasna, urżnął się podle
ten przemiły, czarujący bydlak.

Jeśli autem, jak wicher, mknie błazen,
po drodze sprawiając krwawą stypę,
to już wiadomo, że mocno pod gazem
jest ten miły, czarujący typek.

Jeśli ktoś łapę zanurza w kasie,
sam pomyślawszy o swojej nagrodzie,
to znaczy, że nie tylko wodą i kwasem
spija się ten miły, czarujący złodziej.

Wszystkich rodzajów zbrodnie
chrypkę chuligana i plamy bytu –
zmierzysz – wiedząc ile w tygodniu
piwa i wódki wokół wypito.

O pijakach słyszy się wiele różnego,
ale jedna w tym prawda ukryta:
jak od furiata, jak od zarażonego,
uciekaj, towarzyszu, od alkoholika.

Od siebie jednak nie da się uciec, i kto przez nieostrożność uległ temu nałogowi, może się od niego wyzwolić tylko ogromnym wysiłkiem woli, a i tak przeważnie na krótko, jak np. uczynił to William Faulkner w 1949 roku, by na trzeźwo otrzymać nagrodę Nobla, a potem znów powrócił w stan nieważkości i owocnej twórczości.
Jeśli chodzi o laureatów nagrody Nobla, to także Albert Camus (1913-1960), podobnie jak Winston Churchill, był tęgim pijakiem, opróżniającym dziennie nie mniej niż jedną butelkę dobrego alkoholu (w przypadku premiera Wielkiej Brytanii był to ormiański koniak: 400 butelek zamawianych rocznie w ZSRR)...
Być może z alkoholizmem tego wybitnego polityka wiąże się w jakiś sposób jego cynizm polityczny (m.in. w stosunku do Polski i krajów bałtyckich, które w Jałcie oddał bez sprzeciwu pod dominację ZSRR).
Wszystkie przytoczone powyżej fakty są bardziej niż wymowne. Dowodzą one tego, jak zgubny jest pod każdym względem wpływ alkoholizmu, który degraduje i spycha w dół pod każdym względem zarówno całe narody i poszczególne jednostki ludzkie do stanu barbarzyństwa moralnego i umysłowego. Nieprawe zaś życie i przebywanie w barbarzyńskim otoczeniu – jak głosi tradycja tybetańska – zniekształca duszę, czyni ją ślepą na dobro i zło, powoduje długotrwałą patologię w zachowaniach społecznych milionów osób. „Długowieczne są zakorzenione złeskłonności i nawyki” – powiada tybetańskie „Pouczenie o Samowyzwoleniu się”. Co z kolei czyni życie mniej znośnym, a bardziej wypełnionym bólem i cierpieniem moralnym.
Ludzkość zresztą rozumiała to od bardzo dawna. Bułgarski uczony L. Babinow przytacza w swej książce „Medycyna Starożytnego Egiptu” (Sofia 1976) tekst sprzed ponad czterech tysięcy lat (do dziś aktualny, niestety), który brzmi jak następuje: „Nie niszcz siebie, gdy zasiadasz w piwiarni, nie trać rozumu i nie zapominaj o twych przysięgach. Gdy upadniesz i chwycisz za skraj ubrania tego, kto siedzi obok ciebie, nikt ci nie poda pomocnej dłoni. Nawet przyjaciele się odwrócą od ciebie, mówiąc w oburzeniu: „Precz z tym pijakiem!”...
Mimo tego rodzaju apeli alkoholizm przez wiele stuleci pozostawał i chyba będzie nadal pozostawał plagą dużej części ludzkości. Tym większe jest znaczenie działalności osób, które w ten czy inny sposób przyczyniają się, jeśli nie do zniesienia, to przynajmniej do złagodzenia i ograniczenia tego zła. Jednym z nich był Aleksander Januszkiewicz, wybitny lekarz, który naukowo dowiódł ogromnej szkodliwości alkoholu z medycznego punktu widzenia i w swych publikacjach, jak też działalności lektorskiej wiele czynił, by pladze pijaństwa w miarę możności zapobiegać.
Wypada, być może, przypomnieć w tym miejscu szczegół, że rozprawa o alkoholizmie Aleksandra Januszkiewicza została opublikowana również w Polsce i przyniosła mu nagrodę im. Koczarowskiego. Prócz tego spod jego pióra wyszło wiele popularnych publikacji, chętnie drukowanych przez czasopisma polskie w Krakowie, Warszawie i innych miastach.

* * *

Na Kijowskim Uniwersytecie A. Januszkiewicz pracował w klinice i pod kierunkiem profesora W. Obrazcowa (na marginesie dodajmy, że ta szlachecka rodzina rosyjska także pochodziła z ongisiejszych ziem Wielkiego Księstwa Litewskiego), a ścisłe więzi współpracy łączyły go z wybitnym patologiem W. Wysokowiczem. Trzeba powiedzieć, że było to jakby wyrazem ogólniejszej tendencji: Polacy w Rosji chętnie ze sobą współpracowali i nawzajem się wspierali.
W 1908 roku A. Januszkiewicz opublikował dość obszerny, bo liczący ponad dwadzieścia stron artykuł naukowy pt. „Słuczaj ostroj leukemii” („Uniwiersitietskije Izwiestija”, nr 7), poświęcony zagadnieniom krwiotwórstwa i z zainteresowaniem przyjęty przez społeczność naukową Rosji. W tymże okresie uczony bada zjawisko nadciśnienia arterialnego w związku ze stanem naczyń krwionośnych w nerkach oraz pod wpływem rozmaitych substancji zawartych w żywieniu. Także wyniki tych badań były publikowane i przyniosły autorowi wzrost jego autorytetu jako znakomitego morfologa i fizjologa. Był jednym z pionierów w tej dziedzinie zarówno w Rosji i na Ukrainie, jak też w Polsce, podobnie zresztą torował drogę leczeniu nadciśnienia za pomocą wód mineralnych w Druskienikach, poświęcając temu tematowi szereg ściśle naukowych, jak też popularyzatorskich, publikacji. Na marginesie mówiąc, A. Januszkiewicz uważał, że nadciśnienie w naczyniach krwionośnych powstaje w dużym stopniu na skutek rozstroju regulacji nerwowej organizmu; wskazywał też na synchroniczność nadciśnienia, chorób nefrologicznych i neurologicznych.
A. Januszkiewicz opublikował również szereg prac o patologii organów trawienia. Jeśli zaś chodzi o metodologię badań klinicznych, podkreślał fundamentalne w tej mierze znaczenie obiektywnej obserwacji lekarskiej.
W latach pierwszej wojny światowej Aleksander Januszkiewicz służył w armii rosyjskiej jako lekarz wojskowy. Od 1921 roku wrócił do Polski i został obrany na profesora zwyczajnego katedry diagnostyki i terapii ogólnej Uniwersytetu Wileńskiego; po roku zaś mianowano go na profesora zwyczajnego patologii szczegółowej i terapii, jak też na kierownika II kliniki chorób wewnętrznych. Były to niewątpliwe oznaki uznania dla wybitnego internisty i patomorfologa.
A. Januszkiewicz opisał w swych tekstach wpływ alkoholu nie tylko na czynność nerek, na co wskazaliśmy powyżej, ale też serca i naczyń krwionośnych. W okresie późniejszym, gdy już pracował w Polsce, opisał charakterystyczne zmiany patologiczne zachodzące w przewodzie pokarmowym na skutek gruźlicy: nacieki, owrzodzenia, zbliznowacenia, stłuszczenia i skrobiawicę w wątrobie i prosówkę, jak też wielorakie zaburzenia czynnościowe w żołądku i jelitach. Jeśli chodzi o badania układu krwionośnego, to uczony zbadał m.in. wpływ alkoholu, nitrogliceryny i azotynu sodu na ciśnienie tętnicze krwi, dowiódł, że ich wpływ hipotensyjny występuje szybciej u chorych na nadciśnienie, i że najsilniejsze działanie ma w tym zakresie nitrogliceryna. A. Januszkiewicz podał też etiopatologiczny podział nadciśnienia tętniczego oraz wprowadził do obiegu termin „choroba nadciśnieniowa” w zakresie kliniki chorób wewnętrznych.
Co prawda w okresie późniejszym uczony nie grzeszył zbytnią płodnością i prawie nie publikował nawet pomniejszych tekstów naukowych, ale przecież nadal przekazywał swą wiedzę kolejnym pokoleniom adeptów sztuki lekarskiej w trakcie wykładów uniwersyteckich i podczas zajęć laboratoryjnych.
Późniejsze zresztą losy uczonego były dramatyczne, zbieżne z losem całego narodu polskiego w tym okresie. Na początku jesieni 1945 roku został zmuszony do ekspatriacji z Wilna, zamieszkał jako przesiedleniec w Kaliszu. W tym prowincjonalnym mieście jego wielka wiedza i talent były wykorzystywane zaledwie w jakimś drobnym odsetku, gdyż A. Januszkiewicz pełnił tu funkcje konsultanta ubezpieczalni społecznej i jednego ze szpitali. Cóż, obcy agenci w UB i SB spychali wówczas na margines zarówno najbardziej utalentowanych i patriotycznych Polaków, jak też całą Polskę. Zmarł Aleksander Januszkiewicz w wigilię Bożego Narodzenia 1955 roku w Kaliszu.

KraczkowsKI



Była to średnia szlachta pochodząca pierwotnie – prawdopodobnie – z Małopolski Wschodniej, gdzie pod Rzeszowem znajduje się miejscowość o nazwie Kraczkowa, lecz później rozrodzona i zasłużona także na dalej na wschód wysuniętych terenach byłej Rzeczypospolitej. Gałąź Kraczkowskich, o których mowa, pieczętowała się herbem Zaremba i się była rozgnieździła w Ziemi Borysowskiej na terenie prawdziwej Białej Rusi. Zacni ci panowie szlachta siedzieli na dobrach Zańkowszczyzna i Zajkowszczyzna, a za protoplastę brali niejakiego, ale nie byle jakiego, pana Józefa Kraczkowskiego, prawdziwego szlachcica polskiego. 21 lipca i 25 sierpnia 1795 roku ziemstwo orszańskie potwierdziło starożytną rodowitość szlachecką Floriana, Teodora, Konrada i Ksawerego Kraczkowskich herbu Zaremba.


Julian Kraczkowski


Ojciec Juliana, a dziadek Ignacego Kraczkowskich, Tomasz, był drobnym szlachcicem urodzonym w miejscowości Słowatycze powiatu bielskiego województwa siedleckiego. Miał trzy córki i syna Juliana; będąc już w dojrzałym wieku został przyjęty na posadę organisty w majętności Oziaty pana hrabiego de Paulignaca w powiecie kobryńskim województwa grodzieńskiego. Tutaj też przeniosła się cała rodzina Tomasza Kraczkowskiego, który, na marginesie zaznaczając, był człowiekiem uzdolnionym pod względem artystycznym, nie tylko doskonale grał na organach, ale też pięknie śpiewał. Pod względem etycznym był człowiekiem prawym, sprawiedliwym, życzliwym, pracowitym, obowiązkowym. Cieszył się szacunkiem mieszkańców Oziat.
Julian Kraczkowski, najmłodsze dziecko pana Tomasza, był chowany w surowej staropolskiej obyczajowości. Każdy dzień rozpoczynał się i kończył modlitwą i nie było dnia, w którym by chłopczyk nie klęczał długo w kościele. Został też wcześnie przyłamany do pracy na roli, choć bowiem rodzina Kraczkowskich była dość zamożna, miała do swej dyspozycji dwie osoby służby (męską i żeńską), parę wołów, konia, kilka krów, świnie, owce, kury, kaczki, gęsi i indyki, to przecież zasobne gospodarstwo wymagało codziennej nieustającej troski. Samego tylko siana na zimę musiano przygotować kilkadziesiąt wozów, nie mówiąc o innych zapasach żywności zarówno dla ludzi, jak i zwierząt domowych. Wszyscy więc bez wyjątku członkowie rodziny orali ziemię, siali hreczkę i żyto, żęli, kosili i potrafili wykonać każdą inną czynność przy gospodarstwie. Z tej pracy były też przysłowiowe „kołacze”. Rodzina żyła w dostatku i bezpieczeństwie, nie brakło tu nigdy ani chleba, ani mięsa, ani mleka, ani ryb z własnego stawu, ani masła, ani jarzyn i owoców. Zdrowa i obfita żywność, ruch i praca na świeżym powietrzu sprawiały, że dzieci były zdrowe, pełne energii i werwy, rozgarnięte pod względem umysłowym.
Sytuacja zaczęła się jednak gwałtownie zmieniać na gorsze, gdy Tomasz Kraczkowski zapadł na ciężki reumatyzm, który, jak wiadomo, „liże stawy i gryzie serce”, a w końcu powoduje kalectwo i zgon. Tak się stało i tym razem. Pan Tomasz zmarł, gdy Julian miał zaledwie osiem lat. I chociaż chłopczyk już w miarę swych wątłych sił pomagał przy pracy w domu, to przecież i tak nie mógł w pełni zastąpić zmarłego ojca. Bieda zaczęła coraz częściej pukać do drzwi osieroconej rodzinki. Ksiądz Bazyli Grygorowicz pomógł jednak wdowie urządzić jedynaka początkowo do szkoły w Torokonach, a potem w Żyrowicach, gdzie też rozpoczęła się jego edukacja. Nie była to jednak edukacja zbyt budująca. Już w dniu, gdy matka przywiozła syna do Żyrowic i zatrzymała się na nocleg w jednej z chat, stała się świadkiem tego, jak wprost ze szkoły przybiegło do tejże chaty na przerwie między lekcjami dwóch małolatów, mających po około 9-10 lat, kupiło sobie na dwóch ćwiartkę wódki, wypiło ją, a młodszy po wypiciu zuchowato ucałował dno kieliszka – na znak, że nie ostatni raz po niego sięga. Potem obaj mołojcy wesoło pobiegli na lekcje do szkoły. Matka Juliana była przerażona tym zdarzeniem, gdyż dawało ono smutne świadectwo obyczajom, panującym w Szkole Żyrowickiej po jej „odkatoliczeniu” przez władze rosyjskie i po rozpędzeniu dawnego grona wspaniałych wychowawców i nauczycieli przygotowanych w Akademii Wileńskiej. Na razie jednak nie było innego wyjścia i zrozpaczona, pełna najgorszych obaw matka zostawiła dziewięcioletniego synka w Żyrowicach, sama zaś powróciła do Oziat. Na szczęście chłopiec nie zdążył się wykoleić, ponieważ po kilku miesiącach został zabrany do Wilna i ulokowany w szkole niedaleko Ostrej Bramy. Chodziło o to, że Julek Kraczkowski miał absolutny słuch i wyjątkowo piękny głos (sopran), został więc zaangażowany do chóru metropolitalnego w Wilnie. Śpiewał też w chórze kościoła Św. Ducha i w Katedrze. Poza tym uczył się w szkole, gdzie było brudno i chłodno, nauczyciele nagminnie stosowali rękoczyny, żywienie było nędzne, a dyscyplina surowa do okrucieństwa. Była to nie tyle nauka, mająca rozwinąć zadatki twórcze w młodych ludziach, ile bezduszny dryl intelektualny gaszący wszelki żywy odruch serca i umysłu. Tego rodzaju „oświata” występuje we wszystkich krajach i na wszystkich poziomach kształcenia.
O takiej mechanicznej oświacie pisał socjolog francuski Hipolite Taine: „Faktemjest, żewielu ludzipo upływie miesiąca po egzaminie nie potrafiłoby zdać go po raz drugi. Złamano bowiem dzielność umysłu i wyczerpano soki życiowe. Człowiek uzyskujący dyplom to człowiek skończony, zdolny jedynie do zdobycia stanowiska, ożenienia się i nic ponadto. A taki plon nie tylko nie przynosi dochodu, nierównoważy też poczynionychnakładów zasklepienia się w ramach swego urzędu. Staje się wzorowym urzędnikiem, ale nic”.
Gdyby nie opieka jednego z nauczycieli, Juliana Pszczółki, nad Julianem Kraczkowskim, chłopiec z Oziat mógłby tej „próby szkołą” nie wytrzymać. Ale nauczyciel sprawił, że młodzieniec zasmakował w czytaniu, w nauce, w teatrze, wiele pracował nad sobą i tak przetrwał trudne lata. Żył w nędzy, matka niczym mu nie mogła pomóc, bo sama klepała biedę. Trzeba jednak było żyć tak, jak się musiało. Benjamin Franklin ongiś napisał: „Ubóstwopozbawia człowieka godności osobistej. Nie jest możliwe, aby pusty worek stał prosto”. Jest to prawda o ograniczonym zasięgu, stosowalna do ludzi zwykłych, pospolitych, do „worków”. Ale są też ludzie, których pisać trzeba przez duże „C”. Oni nie są „workami”, potrafią – jeśli nie ma uczciwego z tej sytuacji wyjścia – przez wiele lat żyć w ubóstwie, cierpieć głód i chłód, lecz godności własnej, człowieczeństwa swego nie uronić. Ich zasadą: „Lepiej być nieszczęśliwym mędrcem, niż szczęśliwą świnią”. W życiu naprawdę są rzeczy o wiele większe i ważniejsze niż tzw. „szczęście” w pospolitym tego słowa znaczeniu.
Julek Kraczkowski wyniósł tę wiedzę z domu rodzicielskiego i z otoczenia, w którym przeżył swe pierwsze lata. Oczywiście, chłopczyk z głębokiej prowincji, z zabitej dechami wioski czuł się jakby nieco gorszy od rówieśników spod samego Wilna, starego „miasta czterdziestu kościołów”, ale nie rozpaczał z powodu uszczypliwych docinków. Na szczęście zarówno poczucie własnej niższości, jak i poczucie własnej wyższości, mogą motywować młodego człowieka do podejmowania działań twórczych, do lepszej nauki, do samopotwierdzania się na drodze samopoznania i samodoskonalenia. Tak też postąpił Julek Kraczkowski, który niebawem został jednym z najlepszych uczniów szkoły. A nauka i wiedza stały się później skuteczną bronią w samotnych zmaganiach z przeciwnościami losu. Przy czym wiedzę i rozum młody człowiek traktował instrumentalnie, jako drogę wiodącą do zacnego życia, które powinno się skończyć dobrą śmiercią. Czuć było w tym stanie duszy przemożny wpływ filozofii Św. Augustyna, jednego z najbardziej ukochanych autorów Juliana Kraczkowskiego, młodzieńca o głęboko chrześcijańskiej postawie duchowej.
W dziele „O porządku”Św. Augustyn podawał, jak wiadomo, swe przemyślenia na temat, w jaki sposób powinni się kształcić i żyć żądni wiedzy młodzi ludzie.
„Otóż aby osiągnąć wiedzę, musimy się opierać na dwóch czynnikach: autorytecie i rozumie. Chronologicznie autorytet wyprzedza rozum; logicznie zaś – rozum jest na pierwszym miejscu. Co innego znaczy bowiem, jeśli mamy coś wykonać na pierwszym miejscu w trakcie jakiejś czynności, a co innego, jeżeli jakiejś rzeczy przypisujemy większą wagę w naszych dążeniachI tak, chociaż wydaje się, że dla ludzi prostych skuteczniejszy jest autorytet ludzi stojących na wyższym poziomie, rozum zaś bardziej odpowiada ludziom przybytków wiedzy tym, którzy chcą poznać jej wielkie i niezbadane skarby, otwiera tylko autorytet.
Ktokolwiek bramę wiedzy przekroczy, przestrzega bez najmniejszego wahania zasady doskonałego życia; dzięki nim, gdy stanie się pojętny, uświadamia sobie wreszcie, na jak silnych podstawach rozumowych opierało się to wszystko, czym kierował się, zanim zaczął używać rozumu; pojmuje również, czym jest rozum, za którym dąży i dzięki któremu pojmuje, wyszedłszy silny i sprawny z powijaków autorytetu; pojmuje wreszcie, czym jest myśl, w której wszystko się mieści, lub raczej która jest wszystkim i która – poza wszystkim – jest zasadą wszystkiego.
Niewielu jest takich, którzy w tym życiu doszli do poznania tego, a nawet i po tym życiu nikt poza to poznanie wyjść nie może. Jeśli zaś idzie o tych, którzy zadowalają się samym autorytetem i starają się tylko stale o dobre obyczaje i prawe myśli, czy to lekceważąc sztuki wyzwolone, czy też niezdolni kształcić się w nich, to nie wiem, jak mógłbym nazwać ich szczęśliwymi podczas ich życia wśród ludzi; wierzę jednak niezłomnie, że kiedy wkrótce będą musieli rozstać się z tym ciałem, to wyzwolą się tym łatwiej lub tym trudniej, im bardziej lub mniej poprawny był ich sposób życia”...
Istotnie, życie i śmierć Juliana Kraczkowskiego wydają się potwierdzać te słowa Augustyna Aureliusza, życie jego było godziwe, a śmierć godna, co od najdawniejszych czasów uchodzi za rzecz najważniejszą...
Ale na razie przed młodym człowiekiem rozpościerała się długa i, jak się później wydało, niełatwa droga życiowa.
Wówczas w Wilnie realizowana była przez rząd rosyjski polityka wzmożonej rutenizacji zarówno wszystkich sfer życia społecznego, jak i ludności. Julian Kraczkowski także został przymusowo przeniesiony z łona kościoła katolickiego w obręb prawosławia i tak już zostało do końca. Kraczkowscy stali się jedną z wielu tysięcy polskich rodzin prawosławnych, a nawet pod wieloma względami „rosyjskich”. Był to naturalny skutek erozji duchowej narodu polskiego.
Kres lub ciężka długotrwała choroba narodu przychodzi powoli, gdy zaczyna przygasać potężny ogień miłości ojczyzny, gorejący we wszystkich duszach obywateli, gdy miejsce poświęcenia dla wspólnej sprawy zajmować zaczyna egoizm osobniczy, gdy prywata bierze górę nad dobrem ogólnym – słowem, gdy ta część naszej duszy, która stanowi część wielkiej duszy narodu, zanika na rzecz rozrostu wyłącznie duszy indywidualnej, osobniczej.
Wprawdzie takie zanikanie duszy zbiorowej w poszczególnych jednostkach jest zjawiskiem powszednim, nawet wśród najzdrowszych narodów, ale, bądź co bądź, jest to zjawisko chorobliwe, z którym ogromna większość zdrowego narodu walczy nieustannie i nieustannie je pokonywa. Gdy rozstrój chorobliwy rozpowszechniła się zanadto, to wynikiem jest osłabienie i zastój w rozwoju; gdy zaś trwa dłużej i obejmuje coraz szersze koła – nadejść musi ciężka choroba, wyrażająca się zazwyczaj podpadnięciem pod wpływy lub pod panowanie obcego narodu. A dopiero gdy to zjawisko rozrasta się w takich rozmiarach, że przez zdrowe części narodu opanowane być nie może, zaczyna się jego upadek, osłabienie duszy zbiorowej, osłabienie samoobrony od sąsiednich lub panujących już nad nim narodów – i przychodzi uwiąd woli, uwiąd siły, co prowadzi do powolnego rozpływania się wśród otoczenia.
Każdy naród w tym stanie swojej słabości uważać należy za przeżyty, przeżarty chorobą, za starczy lub zgangrenowany – zdatny jedynie na mierzwę dla innych narodów. Jego gmach powoli rozsypuje się w gruzy, a ludzie – cegiełki, z których się składał, idą przez wynarodowienie na budowę innego gmachu, potężniejszego duchem narodu – i to jest powolna, jak i narodziny, pozostająca bez daty, ale pewna i nieunikniona śmierć narodu.
Co prawda historia zna także przypadki inwersji tego procesu chorobowego, lecz nawet jeśli on osłabnie lub zaniknie, schorzały naród i tak ponosi duże straty biologiczne...
Władze rosyjskie umiejętnie podsycały proces depolonizacji W. Ks. L. przez propagandę, mającą na celu sianie wśród Polaków defetyzmu, poczucia rozczarowania, bezsiły, beznadziejności. Jedną z form kłamstwa była statystyka.
Według rosyjskiego spisu ludności z 1897 roku na Wileńszczyźnie 57% ludności stanowili Białorusini, (których Moskwa perfidnie i bezzasadnie określała jako część narodu rosyjskiego), 17% – Litwini i tylko 8% – Polacy, resztę – Żydzi i tym podobni „inorodcy”. Gdyby istotnie były to statystyki prawdziwe, świadczyłyby one nie o rosyjskości tego kraju (udowodnienie tego było intencją moskiewskich fałszerzy), lecz o skali i okrucieństwie ludobójstwa, w ciągu ponad stu lat wówczas uprawianego przez Rosję na wschodnim odłamie narodu polskiego, o masowości morderstw i zsyłek, które mogły istotnie zmienić strukturę demograficzną tego kraju, o którego polskości niezbicie świadczą źródła pisane z XV-XVIII wieków. Po części też tak było, lecz tylko po części.
Profesor Tadeusz Piszkowski (Pokój ryski i granica ryska, Londyn 1970) wskazuje na fakt fałszowania statystyk rosyjskich w jaskrawo antypolskim duchu. Przed nim zresztą dobitnie zdemaskowali te polakożercze zabiegi Rosjan profesorowie Eugeniusz Romer i Jan Czekanowski. S. Romer jeszcze w czasie I wojny światowej zakwestionował wiarygodność urzędowej statystyki rosyjskiej, odkrywając sposoby, jakimi posługiwała się ona przy spisach ludności z lat 1899 i 1909, aby zmniejszyć na papierze liczebność ludności polskiej na obszarze tzw. Kraju Zachodniego. Na tej podstawie doszedł on w swych obliczeniach do cyfry 5.666 tys. Polaków na Litwie i Rusi. Posuwając dalej te dochodzenia prof. Jan Czekanowski w pracy z 1918 roku znalazł na tych ziemiach około 6.540 tys. Polaków (26% ogółu ludności, przy czym na Wileńszczyźnie i Grodzieńszczyźnie Polacy stanowili ponad 51% tamtejszych mieszkańców), obok 1.313 tys. Rosjan nieprawosławnych i 1.073 tys. Litwinów. Zdaniem Czekanowskiego władze rosyjskie celowo podwyższały cyfry rozmaitych grup ludności, byle tylko wykazać znacznie, rzekomo, niższy odsetek Polaków. Metodę tę przez dziesięciolecia doskonalił reżim sowiecki, za którego Polaków w ZSRR w ciągu okresu po 1945 roku co dziesięć lat ubywało na około 1 mln osób.

* * *

Po ukończeniu szkoły Julian Kraczkowski ukończył też Wileńskie Seminarium Duchowne i został skierowany na studia do Petersburskiej Akademii Duchownej. Tutaj również uczył się bardzo pilnie, szczególnie gorliwie zgłębiając tajemnice myśli filozoficznej. Duży wpływ wywarł na niego w tym czasie profesor M. Kojałowicz, także pochodzący z terenów Wielkiego Księstwa Litewskiego i także, jak np. metropolita Józefat Siemaszko, prawosławny oraz bardzo prorosyjski, co nie mogło się nie odbić także na postawie politycznej Juliana Kraczkowskiego, który też z kolei manifestował przekonania prorosyjskie.
Od 1865 roku został pracownikiem dopiero co otwartego w Mołodecznie rosyjskiego seminarium nauczycielskiego, w którym pełnił funkcje nauczyciela śpiewu. Obok pracy pedagogicznej zajmował się też zbieraniem folkloru, badaniem poszczególnych aspektów historii Białorusi.
W 1869 roku ukazała się pierwsza publikacja naukowa Juliana Kraczkowskiego pt. Oczerki byta zapadnorusskogo sielanina, poświęcone obrzędom ludowym (przeważnie weselnym), która jest uważana za pierwszą solidną pracę źródłową w dziedzinie białorusoznawstwa. W 1874 roku ukazała się druga rozprawa tegoż autora na tenże temat pt. Byt zapadno-russkogo sielanina. Od 1869 Kraczkowski pełnił funkcje inspektora szkół tulskiej guberni na Uralu, ale czuł się w Rosji zupełnie obco, i gdy nadarzyła się okazja, ponownie przeniósł się bliżej ziemi rodzinnej, obejmując w 1872 roku posadę dyrektora seminarium nauczycielskiego w Połocku. Po otwarciu zaś w Wilnie Instytutu Nauczycielskiego w 1875 roku został pierwszym jego zwierzchnikiem.
J. Kraczkowski był też autorem szeregu opublikowanych metodyk wychowania pedagogicznego w szkołach różnego poziomu.
Zarówno studentów, jak i wykładowców pan dyrektor traktował nad wyraz życzliwie i taktownie, lecz jednocześnie wymagał zarówno sumiennego i uczciwego stosunku do pełnienia obowiązków, pracowitości i punktualności, jak też bezwzględnej przyzwoitości moralnej i obyczajowej. Uważał, że zawód nauczyciela jest absolutnie nie do pogodzenia z jakąkolwiek formą upodlenia, chciał wychować młodzież na ludzi rozumnych, szlachetnych i naprawdę kulturalnych. Nigdy nie był małostkowy czy przyczepski, nastrojowy czy niezrównoważony, lecz każde poważniejsze uchybienie natury etycznej powodowało natychmiastowy i nieodwołalny werdykt: wydalenie z murów uczelni. Niezależnie od tego, czy nieprzyzwoicie zachował się student czy pracownik Instytutu Pedagogicznego. Wszyscy wiedzieli, że tak jest, i wszyscy starali się zawsze pozostawać na przyzwoitym poziomie zarówno intelektualnym, jak i moralnym. Wymagania, obowiązki i prawa były klarowne. Ich egzekwowanie automatyczne. A wszyscy, co jest najdziwniejsze, odbierali ten stan rzeczy jako naturalny.
Są bowiem ludzie, którzy znają normy moralne społeczeństwa, uważają je za słuszne, – ale tylko dla innych, nie dla siebie. Oni nigdy nie przeżywają wyrzutów sumienia oceniając własne niewłaściwe postępki. Są to ludzie pozbawieni sumienia. Coś wiedzieć i rozumieć nie znaczy jeszcze zgodnie ze swą wiedzą i rozumieniem postępować. Wielki filozof antyczny Sokrates już na początku świadomego życia postanowił: „przestanę badać przyrodę, a spróbuję zrozumieć, dlaczego tak wychodzi: człowiek wie, co jest dobre, a robi, co jest złe”... Później też Owidiusz dziwił się samemu sobie, że widzi i pochwala to, co dobre, a czyni to, co złe : „Video meliora proboque, deteriora sequor”...
Ten psychologiczny paradoks przez wiele setek lat nie dawał spokoju psychologom, pisarzom, filozofom, moralistom. Ustalono wreszcie, że takie rozdwojenie (myśli i słowa sobie, a czyny sobie) staje się możliwe tam, gdzie wiedza nie stanowi mocnego stopu z emocjami, uczuciami człowieka, w szczególności z uczuciem wstydu. (Umiejętność ta nabywana jest tylko na drodze przejmowania nawyków, brania przykładu z otoczenia we wczesnym wieku). Marks pisał, że „wstyd – to swego rodzaju gniew, skierowany wewnątrz”.
Człowiek etycznie wychowany takie stany emocjonalne jak uczucie poniżenia godności własnej, męczący niepokój, niezadowolenie z siebie, ubolewanie nad dokonanym czynem i jego potępienie (wszystko to składa się na wyrzuty sumienia) przeżywa i wówczas, gdy nie ma postronnych świadków jego złego postępku. Człowiek mniej wyrobiony kulturalnie wstydzi się wówczas, gdy mu niewłaściwe zachowanie się wytyka ktoś inny. Do najniższej kategorii należą zaś osobnicy (często o cechach psychopatologicznych), którzy są absolutnie pozbawieni uczciwości wewnętrznej, nie wstydzą się brzydkiego postępowania, a nawet widzą w nim powód do zadowolenia z siebie. (Jeden z najpewniejszych sposobów rozpoznawania łotra – on się zawsze sobą szczyci i uważa się za będącego szczególnie „w porządku”).
Jednym z kierunków kształtowania sumienia jest świadome oddziaływanie na człowieka: omówienie niewłaściwego postępku ze strony krewnych, przyjaciół, zespołu pracy. Lecz najważniejszy, fundamentalny niejako sposób głębokiego zaszczepiania norm moralnych, to nieświadome, automatyczne narzucanie ich przez daną społeczność. Podobnie jak podstawowe reguły gramatyczne języka ojczystego przyswaja dziecko nieświadomie na długo jeszcze przedtem, jak pójdzie do szkół, tak też na drodze imitacji, moralnego naśladowania tego, co się dzieje w rodzinie, uczy się ono określonych norm i nawyków etycznych. Podświadome stereotypy, przyswojone, jak się rzecze, „z mlekiem matki” wyróżniają się kolosalną stałością, tak że robią wrażenie wrodzonych instynktów i skłonności, chociaż w większości takowymi nie są.
Przychodząc na świat, trafia dziecko do określonego środowiska i niezależnie od swej woli zaczyna być przez to środowisko kształtowane. Filozof antyczny Platon mówił: „o tragedii i komedii życia”, w którym ludzie odgrywają role przygotowane dla nich przez bogów i los. Wiadomo jednak, że w pewnym stopniu są ludzie nie tylko aktorami widowiska, toczącego się na widowni życia, lecz też i jego współautorami. I chociaż każdy ich czyn ma gdzieś, w czymś swą głębszą przyczynę, jakąś ukrytą sprężynę i jakiś obiektywny mechanizm, to przecież nie sposób negować, że jednak człowiek może świadomie przyjąć za zasadę, że postępować będzie tylko w zgodzie z tym, co nakazuje prawe sumienie i sprawiedliwy rozum.
Na początku XX wieku socjolog amerykański Ch. Colley sformułował teorię „odbitego ja”, zgodnie z którą wyobrażenia człowieka o sobie samym tzw. „idea ja” kształtuje się pod wpływem mniemań (sądów, zdań) otoczenia i włącza trzy komponenty: a) wyobrażenie o tym, jakim ja się wydaję innej osobie; b) wyobrażenie, jak ten inny mnie ocenia; c) związana z powyższym samoocena, poczucie dumy lub poniżenia.
Socjolog radziecki J. Kon wykazał, że „obraz ja” kształtuje się już we wczesnym dzieciństwie, w procesie rozwijania się stosunków wzajemnych dziecka z innymi ludźmi; przy czym zasadnicze znaczenie mają tzw. grupy pierwotne (rodzina, klasa, rówieśnicy). Samoocena ucznia zależy od tego, jak go oceniają nauczyciele i koledzy.
Samoocena to nie tylko poznanie siebie, ale i pewien emocjonalny stosunek do siebie, do swych właściwości, możliwości, sił, zdolności. Ona jest ważną osobistą, psychiczną podstawą dla określenia poziomu aspiracji, perspektyw, zadań, które młody człowiek będzie stawiał przed swym życiem i do realizacji których będzie uważać się powołany.
Zdolność „popatrzenia na siebie oczyma innych ludzi” pozwala człowiekowi kontrolować własne zachowanie się w rozmaitych sytuacjach życiowych, unikać zła a optować za dobrem. Obok rodziny szkoły wszystkich poziomów powinny pomagać młodszemu pokoleniu w nabywaniu tej umiejętności.
Doskonale rozumiał ten mechanizm psychologiczny Julian Kraczkowski zarówno jako nauczyciel cudzych dzieci, jak i jako ojciec własnych. I to zasługuje na przychylną ocenę, choć przecież nie na przesadnie przychylną, gdyż jednak skutki zabiegów wychowawczych są zawsze ograniczone, geny są tu nieraz ważniejsze niż pochwały czy nagany.
„Oświata ani nie umoralnia ludzi, ani ich nie uszczęśliwia, ani wcale nie zmienia ich odziedziczonych po przodkach instynktów i namiętności – a nawet, gdy jest źle pokierowana, może stać się szkodliwa i często zgubna... Podnoszeniu się poziomu oświaty, przynajmniej pewnego jej typu, towarzyszy wzrost przestępczości, ... najwięksi burzyciele porządku społecznego, anarchiści – pochodzą często spośród najzdolniejszych uczniów... Przestępczość szerzy się przede wszystkim wśród młodzieży, której bezpłatna i obowiązkowa szkoła zastąpiła praktykę i naukę w handlu i rzemiośle...
Nie wolno jednak twierdzić, że oświata dobrze zorganizowana i dostosowana do potrzeb społeczeństwa nie przynosi pożytku. Dobra oświata jest największą potęgą, na jaką może zdobyć się naród; zła oświata to dobrowolna trucizna wsączana w łono własnego narodu”. (Le Bon, Psychologia tłumu)...
Za dyrektorstwa Juliana Kraczkowskiego Wileński Instytut Pedagogiczny funkcjonował rytmicznie i sprawnie, jak mechanizm zegarowy. Jednak po pewnym czasie władze uznały, że pan dyrektor za mało dba o rosyjsko-patriotyczne wychowanie młodzieży, jakby odsuwając się od tego urzędowego obowiązku. „Zaproponowano” więc dyrektorowi instytutu objęcie posady dyrektora nowo tworzonego seminarium nauczycielskiego w środkowoazjatyckim Taszkiencie i w 1884 roku znalazł się wśród piasków Karakum. Organizował tam od podstaw system szkolnictwa świeckiego, od 1886 roku był inspektorem naczelnym Kraju Turkiestańskiego. Dopiero w 1888 udało mu się ponownie wrócić do Wilna.
Na mocy decyzji ministra oświaty ludowej oraz kuratora wileńskiego okręgu naukowego z dnia 19 czerwca 1888 roku dyrektor Turkiestańskiego Seminarium Nauczycielskiego, rzeczywisty radca stanu Julian Kraczkowski mianowany został przewodniczącym Wileńskiej Komisji dla Razbora i Izuczenija Driewnich Aktow, instytucji o wybitnych zasługach dla nauki historycznej i archiwistyki Litwy. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 596, z. 1, nr 217, s. 8, 14). Wynagrodzenie przysługujące pełniącemu ten urząd wynosiło 2000 rubli w skali rocznej. W 1895 roku Kraczkowskiemu zwiększono pobory o jedną piątą w związku z wysługą 30 lat pracy na stanowiskach rządowych (Tamże, s. 36, 38).
Pod jego bezpośrednim kierownictwem wydano tu w okresie 1888-1901 czternaście dużych tomów, zawierających cenne materiały archiwalne ze zbiorów wileńskich, pomnikowy cykl wydawniczy, z które do dziś korzystają historycy. Prócz tego Julian Kraczkowski opublikował szereg własnych tekstów naukowych, opartych na źródłach archiwalnych, że wymienimy tu niektóre z nich: Prawosławnyje swiatyni g. Wilny w XIV-XVII st.; K istorii staroj Wilny; Russko-polskije otnoszenija; Istoriczeskij obzor diejatielnosti Wilenskogo uczebnogo okruga za pierwyj period jego suszczestwowanija; Istoriczeskij obzor diejatielnosti uprawlenija Wilenskogo uczebnogo okruga, 1803-1903; Oczerki iz russkoj istorii; Oczerki uniatskoj cerkwi; Staraja Wilna do konca XVII stoletija. Wszystkie te teksty były względnie nieduże objętościowo i ukazały się w Wilnie na przełomie XIX-XX wieku.
Wiosną 1902 roku stan zdrowia J. Kraczkowskiego tak się pogorszył (dziedziczny reumatyzm niszczył stawy i serce), że nie mógł pełnić wymagających dużego nakładu sił, energii i czasu obowiązków przewodniczącego Wileńskiej Komisji Archeograficznej i podał się do dymisji. Od dnia 8 maja tegoż roku zastąpił go na tym stanowisku F. Dobriańskij (T. Dobrzański) wykładowca Wileńskiego Instytutu Pedagogicznego, radca stanu. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 596, z. 1, nr 291, s. 1-2).
Jako naukowiec był Julian Kraczkowski badaczem spokojnym i raczej obiektywnym, unikał zbyt daleko idącego zaangażowania politycznego czy ideologicznego. Uważał, że nauka i jej owoc – prawda – stanowią wartość samoistną, która nie może być służebna w stosunku do czegokolwiek i kogokolwiek. Szacunek do wiedzy, mądrości, kultury intelektualnej zaszczepił też swemu synowi Ignacemu. Nauczył go też rozumienia prawdy, że osiągnięcia naukowe mogą być wynikiem tylko długotrwałej, ofiarnej, systematycznej pracy. Życiu rodzinnemu zresztą, wychowaniu dzieci Julian Kraczkowski poświęcał cały swój czas wolny od zajęć naukowych. Był domatorem, dobrze czuł się tylko wśród bliskich, unikał licznego i hałaśliwego towarzystwa, choć z drugiej strony potrafił być człowiekiem gościnnym, rozmówcą bardzo interesującym, a biesiadnikiem wesołym i dowcipnym. Dzieci wychowywał tak, jak sam został wychowany, surowo, po spartańsku, ale też rozumnie i opiekuńczo. Na pierwszym miejscu stawiał w procesie wychowania potomstwa wartości etyczne, nie zaś materialne, a nawet nie intelektualne. Za sedno człowieczeństwa uważał przyzwoitość moralną. Jako wielki miłośnik filozofii niemieckiej w zupełności podzielał myśl o tym, że: „etyczność związana z naturalnym płodzeniem dzieci, założona początkowo w zawieraniu małżeństwa jako pierwotna, realizuje się następnie w drugich narodzinach dzieci, w ich narodzinach duchowych – w wychowywaniu ich na samoistne osoby. (G. W. F. Hegel, Encyklopedia nauk filozoficznych).
Przysłowiowe „postawienie dzieci na nogi” przez nauczenie ich sumienności, roztropności, sprawiedliwości, odpowiedzialności, pracowitości uważał Julian Kraczkowski za święty obowiązek rodziców. Był zresztą i sam pod każdym względem „człowiekiem obowiązku”, tak bardzo charakterystycznym dla Ziemi Wileńskiej. Inną właściwością charakterologiczną J. Kraczkowskiego było dobrotliwe poczucie humoru i autoironii, zdolność pośmiania się z samego siebie – cecha u ludzi nieczęsto spotykana.
„Stań na rynku – pisał ongiś znany satyryk warszawski August Wilkoński – i powiedz: cymbał! – a od razu dwudziestu się obróci i zapyta, czemu im ubliżasz!” Pierwsza cecha, po której poznać głupiego, to obraźliwość – czujna, podejrzliwa, śmieszna. Głupiec stale wielbi siebie, a jednocześnie, gdzieś w zakamarkach duszy, podświadomie jakby wiedział, że jednak na nic to udawanie, że brak rozumu, jak szydło z worka, wyłazi. I istotnie, wyłazi, bo czego głupcowi brak, to właśnie filozoficznego dystansu do samego siebie, autoironii, samokrytycyzmu. Stąd ta jego nadęta pycha, napuszona złość, tania, bezmyślna pogarda dla innych ludzi. Człowiek mądry nie bywa obraźliwy, lecz oczywiście poczucie honoru posiada, z tym, że nie ma ono nic wspólnego z napuszonością głupca.
Julian Kraczkowski cieszył się dużym autorytetem w Wilnie ze względu na swą nieprzekupną prawość, jak też ze względu na wielką erudycję i kulturę osobistą. Jego niespodziewany zgon 25 lipca 1903 roku stanowił dla wszystkich bolesne zaskoczenie. Zmarł znienacka, bez długich cierpień, o trzeciej godzinie w nocy na paraliż serca. Przedtem zdążył wyrazić życzenie, które zostało wykonane, by pogrzeb był skromny i cichy, bez wieńców i przemówień. Tak odchodzą ludzie naprawdę wielcy. Mógł jeszcze żyć i pracować, bo 62 lata nie uchodziły za wiek starczy nawet na początku XX stulecia. Ale los chciał inaczej. Człowiek przecież nie zna dnia ani godziny, w której będzie mu kazano zostawić wszystko, co miał na ziemi, i przenieść się do wieczności. Odwołań zaś od wyroków Opatrzności nie ma.



ignacy Kraczkowski


Był jednym z najwybitniejszych orientalistów europejskich XX wieku, członkiem rzeczywistym Akademii Nauk ZSRR, Polski, Syrii, Wielkiej Brytanii, Iranu, Flandrii, licznych towarzystw naukowych na całym świecie. Urodził się 16 marca 1883 roku w Wilnie. Tamże ukończył gimnazjum.
Zainteresowania orientalistyką obudziły się w Ignacym, gdy był jeszcze uczniem gimnazjum w Wilnie. Jego bliskim przyjacielem był wówczas Michał Steinberg (później kompozytor i profesor konserwatorium w Leningradzie), ojcowie zaś chłopców przyjaźnili się ze sobą i często nawzajem odwiedzali. W bibliotece domowej państwa Steinbergów było trochę książek także w języku hebrajskim i Ignacy, przy okazji wizyt u swego rówieśnika, nauczył się alfabetu hebrajskiego, a w pewnym stopniu także tego wzniosłego języka. Natomiast pierwsze zetknięcie się z pierwiastkami kultury arabskiej nastąpiło jeszcze wcześniej, wówczas gdy kilkoletni Ignaś przebywał wraz z ojcem i rodziną w Taszkiencie, a jego opiekunką była Uzbeczka, która nauczyła go przy okazji uzbeckich i arabskich pieśni, modlitw, bajek oraz alfabetu arabskiego, obowiązującego też na tamtych terenach. Później, już w gimnazjum wileńskim, chłopiec usiłował, aczkolwiek na razie bez skutku, opanować dwutomową gramatykę języka arabskiego, ułożoną przez arabistę francuskiego Silvestre’a de Sacy’ego (1758-1838).
Młody człowiek dalece nie od razu zaryzykował wybranie swego zawodu. Początkowo marzył o karierze morskiego oficera, śniły mu się bezbrzeżne oceany i dalekie lądy, egzotyczne kraje i obce porty. Lecz minęło kilka lat, decyzja nie zapadła i było już za późno, bo trzynasty rok życia minął. Potem – ponieważ chłopak bardzo kochał zwierzęta domowe, i to nie tylko koty – pomyśliwano o zawodzie weterynarza. Ta idea kiełkowała w siódmej klasie gimnazjum, lecz też uschła, zanim wykiełkowała. Przyszła po niej młodzieńcza fascynacja literaturą, w tym też obcą, wschodnią. I jakoś niepostrzeżenie wyrosły z tego poważne zainteresowania poznawcze, które też zaprowadziły go wkrótce na wydział orientalistyki Uniwersytetu Petersburskiego.
Ignacy Kraczkowski od pierwszego roku studiów marzył o karierze uniwersyteckiej, i marzeniu jego było sądzone „stać się ciałem”. Po ukończeniu w 1905 roku uniwersytetu pozostawiono go tutaj w celu przygotowania do pełnienia funkcji profesora, z czego był niesłychanie dumny. Lata 1908-1910 spędził na wyprawie naukowej w Syrii i Egipcie, gdzie doprowadził do perfekcji m.in. swą wiedzę języka i kultury arabskiej. Jego umysł został zresztą na zawsze podbity przez ogromną urodę kultury arabskiej, jej mądrość i bogactwo intelektualno-filozoficzne, powstałe zresztą na długo jeszcze przed napisaniem przez Mahometa Koranu. Szczególnie wzniosłe, szlachetne i mądre są pouczenia moralne z owego okresu, świadczące o tym, że Arabowie już wówczas byli przenikliwymi znawcami ludzkiej duszy. Wiedzieli np., że trzeba unikać zbyt wielu pouczeń w stosunku do dzieci. Poeta arabski z V wieku Adi ibn Zajd przemawia ustami młodego człowieka:

Nie patrz z wyrzutem.
Beztroska płynie z młodzieńczej radości,
a mądrość przeznaczenia
mieszka wśród dojrzałych mężów.
Nie patrz z wyrzutem.
Młodość potrafi czasem
spotkać się z rozsądkiem.
Potrafi też go minąć,
gdy pobiegnie niewłaściwą drogą.
Nie patrz z wyrzutem.
Skąd możesz to wiedzieć,
Czy moje dni się skończą dziś,
czy jutro rano.
Wystarczy już pouczeń.
Przestań, zamilcz, proszę,
bo strawię życie
na słuchaniu ponurych przykazań.

Miał też bodaj rację Muslim ibn Al-Walid, gdy pisał: „Często na naganę bardziej zasługuje ten, kto przychodzi z naganą i żalem”...

* * *

Myśl arabska miała doskonałe wyczucie metafizycznej istoty świata, marności rzeczy tego świata, ich przemijalności i swoistego piękna. Jak bowiem zauważał Ibn Mukbil:

Tym samym jest młodość i starość,
Bo obie nam dają szczęście i cierpienie”...

* * *

Mimo wszystko nadzieję mieć trzeba, gdyż daje ona siły i męstwo do trwania w świecie. Dobre życie powinno też mieć dobre zakończenie, chwila śmierci bowiem to przecież nic innego, jak „chwila największej nadziei”, nie tylko rozpaczy.
Kto nie ma czystego sumienia, nie może czuć się szczęśliwym. Słusznie tedy powiada poeta arabski Asz-Szanfara:

Czy mogę się spodziewać radości od życia,
jeśli po nocach myślę o swoich występkach?

Ciekawe, że fragmenty tego poety i filozofa przekładał na język polski także Adam Mickiewicz, a jeden z nich brzmi jak następuje:

Choć miękko wychowany i z przodków bogaty,
Alem syn Cierpliwości, włożyłem jej szaty
Na pierś, w której hyjeny przemieszkiwa Śmiałość,
Za obuwie na nogi włożyłem Wytrwałość.
Na stepach bez namiotu, w skwary bez pokrycia,
Jam wesół i bogaty, bo nie szczędzę życia.
W dniach szczęścia dostatkami nie byłem odęty,
Głupie lenistwo dla mnie nie miało ponęty.
Czylim z nadstawnym uchem za plotkami latał?
Czylim na cudzą sławę potwarze wymiatał?...

Poeta Ta Abbata Szarran, także z okresu przedkoraniczengo, pisał: „Każdego człowieka spotka jego przeznaczenie, lecz najlepiej umierać panując nad sobą”.
O prawdziwie szlachetnych ludziach myśliciel arabski Labid (VI w.) powiadał: „Nie mają złych zamiarów, zawsze są szlachetni, zachcianki nigdy nie kierują nimi. Zawiść nie zdoła nigdy ich powstrzymać, plotka przed nikim nie zdoła oczernić”... A jego współczesny Antara powiada: „Niewdzięczność jest ciężarem dla szlachetnej duszy”...
Pełniejsze wyobrażenie o mądrości arabskiej dają liczne zachowane fragmenty poety i myśliciela Abu Al-Atahiji:

– „Jeśli rozgniewasz Boga, by cieszyć ludzi,
poniesiesz słuszną, zasłużoną karę”.

– „Gdy jesteś rozpustnikiem, nie poprawisz ludzi.
Jakże przedziwne są twoje starania.”

– „We wszystkim znajdujesz mądrość i naukę,
która ci przypomina, żebyś był rozsądny.
Świat nam ofiarowano na króciutką chwilę.
Człowiek przychodzi tutaj po to, aby odejść.”

– „Człowiek jest jak księżyc, tak dobrze ci znany.
Najpierw słaby i wątły, z wolna sił nabiera,
rośnie i staje w pełni, a potem – mój Boże –
kurczy się, słabnie i znika w ciemności.”

– „Wyrzeczenie się świata to ratunek przed nim,
to jest negacja największa ze wszystkich.”

– „Jak tu cieszyć się życiem,
                              skoro czas na ziemi
z każdą chwilą przybliża
                              nieuchronną śmierć?”...

– „Gdy człowiek bezlitosny wyrządzi ci krzywdę,
przyjmij to. Nie odrzucaj miłości do brata.”

– „Kto z plotkarza uczyni źródło swojej wiedzy,
zginie jak człowiek, który źle sobie życzy.”

– „Gdy dobro maleje, wtedy rośnie zło.
Dobro nie jest stworzone po to, by mieć synów.
Rodzą się jemu tylko córki zła”.

– „Kto marzy o wielkości, ten może ją zdobyć,
bo wielkość człowieka jest w bojaźni Bożej.
Lecz pamiętaj, Bóg nie chce wspierać takich ludzi,
którzy nie myślą o Nim z nadzieją i bojaźnią wielką”.

Po zanurzeniu się do tej rzeki mądrości Ignacy Kraczkowski poświęcił całą resztę swego życia, kilkadziesiąt lat, jej zgłębianiu, badaniu i przyswajaniu kulturze europejskiej poprzez język rosyjski.
Od 1910 podjął wykłady na Uniwersytecie Petersburskim w charakterze docenta prywatnego, a w 1918 został profesorem nominowanym tejże uczelni, zwanej jednak już Uniwersytetem Piotrogrodzkim, zaś od 1924 Leningradzkim.
W 1928 roku Kraczkowski wydał rosyjskie tłumaczenie (z komentarzem) arabskiej Księgi o winie Abu-l-Abbasa Ibn al’ Mutaza, którego imię jest też znane jako Abdallah ibn ul Mutazz. To interesujące dzieło powstało przed 908 rokiem (autor był kalifem Arabii tylko przez jeden dzień) i stanowi gloryfikację wina i wolnej miłości. Jest to swego rodzaju antologia myśli i aforyzmów o winie jako o „kluczu do radości”, a jednocześnie podręcznik dotyczący tego, jak się wyrabia dobre wina i jak się je pije, aby sprawiały największą przyjemność. Znajdziemy tu masę informacji o narodowych preferencjach w piciu, o pojemnikach na różne wina, o kielichach. Jeden z rozdziałów poświęcony jest fizjologii pijaństwa, środkom dobrym na kaca, recepturze win leczniczych itp. Przy tym autor zarówno cytuje, jak i powołuje się zarówno na tak znane greckie autorytety medyczne jak Galen i Hipokrates, oraz na szereg wybitnych lekarzy arabskich. Księga o winie zawiera nie tylko interesującą pod względem poznawczym warstwę informacyjną, ale stanowi też znakomite dzieło literackie o pięknym języku i szlachetnym stylu. Trzeba przyznać, że kultura arabska, tak jak chrześcijańskie kultury narodów Europy, miała rambiwalentny stosunek do kwestii picia. Z jednej strony wskazywała na niebezpieczeństwa tego procederu, z drugiej – opiewała jego uroki, czyniąc to m.in. piórem poety Ibn Al-Mutazza:

Dziewicze wino czerwone uleczy twoje zmartwienia,
więc zmieszaj światło wody z żywym płomieniem wina.
W głębokim mroku dzbana dojrzewasz cierpliwie,
stroisz się w ciemne barwy na tę jedną chwilę.
Czas dodaje ci blasku, więc im dłużej czekasz,
stajesz się bardziej delikatne, ciemne i świetliste.
A kiedy wreszcie postawią przede mną dzban wypełniony po brzegi,
nie znajdę żadnej skazy,
będzie tam tylko najjaśniejszy blask.
Od jego płomieni noc rozbłyśnie bielą,
rozkwitnie w ciemności jak gwiazda na niebie.
Jak roztopione złoto spłynie wąską strużką,
spadnie jak żmija w rozpalony żar...

Wino ma w moim sercu tyle samo miejsca
jak miłość i spotkanie z moją ukochaną:
Niechaj mi wina nigdy nie zabraknie,
żebym mógł pić do woli i pławić się w grzechu...”

Alkohol otwiera człowieka. To co udawało się wcześniej ukryć, teraz wychodzi na jaw. Właśnie to mają na myśli Arabowie, gdy mówią: „alkohol uwypukla człowieka w człowieku”.
Ignacy Kraczkowski był autorem licznych dzieł naukowych poświęconych przede wszystkim średniowiecznej literaturze i kulturze arabskiej. Uchodzi za założyciela w skali światowej arabistyki systematycznej, a jego prace były publikowane także w języku niemieckim, francuskim, polskim, angielskim, hiszpańskim, portugalskim, arabskim, japońskim, chińskim i innych. Większość jego tekstów powstała na podstawie oryginalnych źródeł archiwalnych i arabistyka światowa zawdzięcza mu przyswojenie nowoczesnej kulturze szeregu wybitnych dzieł literatury arabskiej. W latach 1955-60 Akademia Nauk ZSRR zrealizowała edycję sześciu tomów dzieł wybranych J. Kraczkowskiego (Izbrannyje soczinienija, t. 1-6), ale jego spuścizna naukowa jest znacznie obszerniejsza.
Do najbardziej znanych dzieł naukowych jego autorstwa należą: Die arabische Poetik im IX. Jahrhundert (1929), Kultura arabska w Hiszpanii (1937), Nad arabskimi rękopisami (1946), Zarys historii arabistyki rosyjskiej(1950), Wprowadzenie do filologii etiopskiej (1955).
J. Kraczkowski jest autorem zarówno najdokładniejszego tłumaczenia na język rosyjski Koranu, jak też szczegółowego, erudycyjnego komentarza do niego. Dotychczas w Rosji ukazało się kilkanaście wydań tego wielkiego dzieła. Święta księga islamu od dawna przyciągała ku sobie uwagę Europejczyków, którzy, nawiasem mówiąc, nie zawsze potrafili być bezstronni w jej ocenie. Tak jeden z najwybitniejszych filozofów niemieckich zjadliwie zauważał: „Wystarczy spojrzeć na „Koran”: ta marna książka wystarczyła do stworzenia religii światowej, do zaspokojenia od 1200 lat metafizycznej potrzeby niezliczonych milionów ludzi, stała się podstawą ich moralności i znacznej pogardy wobec śmierci, a także potrafiła zagrzać ich do krwawych wojen i dalekosiężnych podbojów. Tutaj odnajdujemy najsmutniejszą i najuboższą postać teizmu. Być może wiele zagubiło się przez przekład, ale nie udało mi się znaleźć w „Koranie” ani jednej wartościowej myśli. Świadczy to, że w parze z metafizyczną potrzebą nie idą metafizyczne zdolności”. (Arthur Schopenhauer, Świat jako wola i przedstawienie, t. 2, s. 229). Powyższe zdanie świadczy jedynie o tym, że filozof niemiecki nie potrafił zgłębić ogromnej, lecz nieco specyficznie wyrażanej mądrości Wschodu, tkwiącej w Koranie, mądrości zbieżnej z mądrością Bibliiczy buddyzmu. Bóg odkrywał prawdę mędrcom i prorokom różnych epok i narodów, by nieśli jej światło milionowym rzeszom ludzkim. Niewątpliwie, jedną z takich natchnionych przez Niewidzialnego ksiąg duchowych stanowi Koran. Każdy myślący człowiek zaakceptuje i uzna za wyjątkowo mądre np. takie myśli w nim zawarte:
„Bądźcie bogobojni i dążcie do zgody. Bądźcie posłuszni Bogu i Jego wysłannikowi, jeśli jesteście ludźmi wierzącymi (...)

Bóg chce, by zadość się stało prawdzie, by kłamstwo wyszło na jaw, choćby się to nie miało spodobać ludziom występnym. A jeśli poprosicie Pana o pomoc, wspomoże was tysiącem aniołów jadących jeden za drugim.

O wy, którzy uwierzyliście! Jeśli napotkacie tych, którzy nie wierzą, nie rzucajcie się do ucieczki.
Kto w ten dzień rzuci się do ucieczki – jeśli nie ma zamiaru walczyć ani przyłączać się do innych – ten sprowadzi na siebie gniew Boga, a schronieniem stanie się dla niego piekło. Straszny będzie jego los.

To nie wy ich zabiliście, lecz zabił ich Bóg. Gdy strzelałeś z łuku, to nie ty strzelałeś, lecz Bóg strzelał. To On pragnął wystawić wiernych na próbę, próbę jakże piękną! Zaiste Bóg wszystko słyszy i o wszystkim wie.

Unikajcie pokusy, która przyjdzie nie tylko do tych, którzy są niesprawiedliwi. Wiedzcie, że kara Boga jest wielka.

Ci, którzy nie wierzą, trwonią swój majątek po to, by innych nie dopuścić do ścieżki Boga. Niechaj go trwonią, ale kiedyś będą żałowali, albowiem zostaną zwyciężeni. Wszyscy niewierzący znajdą się w piekle.
Bóg oddzieli dobro od zła. Zło ułoży jedno na drugim i strąci w ogień piekielny. To oni są zgubieni!
Tym, którzy nie wierzą, powiedz, by odrzucili niewiarę, a wybaczone im zostanie wszystko, co przedtem uczynili”. (Koran, Sura 8, O łupach wojennych).
Koran, święta księga muzułmanów, nakazuje ludziom lękać się kary ostatecznej, której towarzyszyć będą wstrząsające przejawy potęgi boskiej w godzinie „strasznego ciosu”, gdy „ludzie rozproszeni będą jak szarańcza po powietrzu, a góry podobne do bujającej pajęczyny”...
W chwili „kiedy niebo przerwie się na części, gwiazdy zostaną rozproszone; wszystkie wody w oceanach zleją się i zmieszają; groby zostaną rozrzucone; – wtenczas każda dusza ujrzy obraz całego swego żywota; dowie się na co zasłużyła, a na co zasłużyć mogła”...
W czasie sądu ostatecznego każdy będzie sądzony według swoich czynów: „Kto uczynił dobro na wagę pyłku, zobaczy to. I kto popełnił złe na wagę pyłku, także zobaczy.” Dla dobrych „nagrodą od Boga będą ogrody Edenu, gdzie jest przybytek odwiecznej szczęśliwości. Bóg ucieszony będzie z nich, bo On w nich położył Swe rozkosze, a oni w Nim swą ufność”... Co zaś do złych, będą oni posłani do piekła, w „wielki żar” (al-hutana).
Wiele niezgłębionych treści znajdziemy w Surze 16 o nazwie Pszczoły:
„Bóg już postanowił, więc nie próbujcie go ponaglać. Chwała mu! On jest ponad wszystko, co Mu chcecie przypisać!
To on przysyła aniołów z objawieniem dla swoich sług, których sam wybierze: „Ostrzegajcie, albowiem nie ma bóstwa innego oprócz mnie. Bądźcie bogobojni!”
Zaprawdę Bóg stworzył niebo i ziemię. Jest ponad wszystko, co mu chcecie przypisać.
Stworzył człowieka z kropli nasienia, ale człowiek się nie chciał poddać Jego woli.
Bóg stworzył dla was bydło, by dawało wam ciepło i pokarm, by przynosiło wam korzyści.
Od Boga pochodzi piękno, jakie dostrzegacie w zwierzętach pędzonych na spoczynek lub wypasanych na łąkach.
Te zwierzęta dźwigają wasze ciężary tam, gdzie zdani na własne siły, z trudem moglibyście dotrzeć. Pan wasz jest dobry i litościwy.
Stworzył konie, muły i osły, byście mogli ich dosiadać i cieszyć się nimi. Stworzył też wiele innych rzeczy, o których nic nie wiecie.
To Bóg wskazuje drogę, choć są tacy, którzy z niej zbaczają. Gdyby Bóg zechciał, mógłby wszystkich prowadzić słuszną drogą.
To on zesłał wodę z nieba, abyście mogli ją pić, by dzięki niej rosła zieleń, na której będzie się pasło wasze bydło. Dzięki niej rośnie zboże, oliwki, palmy daktylowe, winna latorośl i wszelkie rodzaje owoców. W tym są znaki dla ludzi, którzy potrafią myśleć.
We wszystkich barwach na ziemi są znaki dla ludzi, którzy pojmują ostrzeżenia.
On sprawił, że ludzie mogą czerpać ze skarbów morza, że znajdują tam świeże mięso i wydobywają z niego ozdoby. Czy widzisz statki, które pływają po morzu? Dlatego powinniście pragnąć łaski Boga. Obyście mu byli wdzięczni! Na ziemi wzniósł nieporuszone góry, by się pod wami nie zachwiały; umieścił rzeki i drogi. Obyście nimi kroczyli! Umieścił na ziemi drogowskazy, a i gwiazdy wskazują drogę.
Czyż Stwórca może być podobny do kogoś, kto nie jest Stwórcą? Czyż można nie wysłuchać jego napomnień?
Gdybyście chcieli zliczyć łaski Boga, okazałoby się, że nikt tego nie zdoła uczynić. Bóg jest litościwy, wybaczający.
Bóg zna to, co skrywacie, i to, co jawnie pokazujecie. Ci, którzy modlą się do Boga, niczego nie tworzą, lecz sami są tworzeni. Martwi są, a nie żywi. Nie mają pojęcia, kiedy zmartwychwstaną.
Wasz Bóg jest Bogiem jedynym. Ci, którzy nie wierzą w tamten świat, mają serce uparte i wywyższają się. Nie ma wątpliwości, że Bóg zna to, co skrywają, i to, co jawnie pokazują. Bóg nie lubi ludzi wyniosłych. A gdy ich spytać: „Co objawił wasz Pan?”, odpowiedzą: „Opowieści dawnych przodków”.
Wspaniała jest Sura 24 Światło:
„Bóg jest światłem nieba i ziemi. Jego światło można porównać do niszy, w której stoi lampa pod szkłem. Szkło przypomina świetlistą gwiazdę zapaloną od błogosławionego drzewa oliwnego, które nie rosło ani na wschodzie, ani na zachodzie. Jego oliwa zapala się sama, jeśli nawet nie dotknie jej ogień. Światło nad światłami. Bóg tworzy dla ludzi przypowieści. Bóg wie o wszystkim.
Te lampy są w domach, w których Bóg przyzwolił je umieścić, by Jego imię było wymieniane.
Rano i wieczorem sławią go tam ludzie, których uwagi nie odwróci od wspominania Boga i płacenia jałmużny ani handel, ani sprzedaż. Boją się dnia, kiedy ich serca i oczy odwrócą się od Niego. Oby Bóg wynagrodził ich jak najlepiej za to, co czynili i oby zwiększył dla nich Swą łaskę. Bóg obdarowuje bezmiernie, kogo zechce.
Natomiast uczynki tych, którzy nie wierzą, są jak fatamorgana na pustyni. Spragnionemu wydaje się, że to woda, ale gdy do niej dojdzie, niczego nie znajdzie. Będzie tam tylko Bóg i trzeba będzie Bogu w pełni spłacić rachunek. Bóg jest szybki w rachunkach. Te uczynki mogą być jak ciemności na głębokim morzu. Pokrywa je fala za falą, w górze są chmury, a ciemności pokrywają ciemności. Kto wyciągnie rękę, nie zobaczy jej. A komu Bóg nie da światła, ten nie będzie miał światła.
Czy nie widzisz, że chwałę Boga głoszą ci, którzy są w niebie i na ziemi oraz ptaki z rozpostartymi skrzydłami? Wszyscy wiedzą, jak się do Niego modlić i jak głosić Jego chwałę. Bóg wie, co oni czynią.
Do Boga należy królestwo nieba i ziemi. Do Niego wiedzie ostateczna droga. Czy nie widzisz, że Bóg przesuwa chmury, gromadzi je i układa jedne na drugich. I oto widzisz, jak ulewa wychodzi spomiędzy nich. Bóg opuszcza z nieba góry chmur, w których jest grad, by nim doświadczyć tego, kogo doświadczyć zapragnie, i odwrócić grad od tego, od kogo zapragnie go odwrócić. Blask jego błyskawic omal nie odbiera wzroku.
Bóg sprawia, że noc i dzień następują po sobie. W tym jest pouczenie dla tych, którzy są spostrzegawczy.
Bóg stworzył z wody wszelkie zwierzęta. Są wśród nich takie, które pełzają na brzuchu, takie, które chodzą na dwóch nogach, oraz takie, które chodzą na czterech. Bóg tworzy to, co stworzyć zapragnie. Bóg wszystko potrafi.”
W Surze 53 Gwiazda czytamy:
„Do Boga należy, co jest w niebie, i to, co jest na ziemi. Bóg ukarze tych, którzy postępowali źle, a wynagrodzi dobrem tych, którzy postępowali dobrze.
Wybaczenia niech spodziewają się ci, którzy unikali wielkich grzechów i wielkich występków, oraz ci, którzy zgrzeszyli w drobnych sprawach. Twój Pan wiele wybacza. On was zna najlepiej, ponieważ stworzył was z ziemi, gdy byliście jeszcze zarodkiem w łonie matek. Nie myślcie, że wasze dusze są czyste. On wie najlepiej, kto jest mu posłuszny.
I co sądzisz o tym, co się odwraca od Boga? O tym, kto dawał mało i był skąpcem? Czy zdobył wiedzę o tym, co jest widoczne? Czy rozumie? – (...) że każdy człowiek otrzyma tylko to, do czego dąży?”
W Koranie znajduje się również szereg pięknych idei moralnych, zdolnych do ugruntowania życia społecznego na klarownych i sprawiedliwych zasadach. W Surze 55 Miłosierny Bóg Mahomet zaleca: „Nie fałszujcie wagi, niech będzie sprawiedliwa. Niech będzie potępione oszustwo na wadze”...
„Przeminie każdy, kto przyszedł na świat, i tylko twarz twojego Pana trwać będzie w sławie i chwale”...
„Czy dobro można nagrodzić czym innym niż dobrem?”...
Ważne miejsce w naukach koranicznych należy do przekonania o tym, że w końcu dobro zostanie przez Boga nagrodzone, a zło potępione i ukarane. Jest to zresztą „złota idea” wszystkich bez wyjątku wielkich systemów filozoficzno-teologicznych.
W języku islamu Sąd Ostateczny nazywa się „Wielkim Wydarzeniem”, a jego sugestywnemu opisowi poświęcono specjalną Surę 56.
„W imię Boga miłosiernego i litościwego!
Kiedy nastąpi Wielkie Wydarzenie – a nikt nie zaprzeczy temu, że nastąpi – jedni zostaną poniżeni, inni wywyższeni.
Wtedy zadrży ziemia,
góry rozpadną się w pył
rozproszony po ziemi,
wy zaś będziecie podzieleni na trzy grupy.
Jedni staną po prawicy. Co się z nimi stanie?
Drudzy staną po lewicy. Co się z nimi stanie?
Ci, co byli pierwsi, będą pierwszymi.
To ludzie bliscy Bogu.
W ogrodach szczęścia
będzie wielu spośród pierwszych
i nieliczni spośród innych.
Będą spoczywali na wyszywanych złotem łożach spoglądając na siebie.
Między nimi krążyć będą wiecznie młodzi chłopcy z kielichami, dzbanami i czaszą wody źródlanej.
Wino ich nie odurzy, głowy nie będą ciążyły.
Krążyć będą z owocami, jakich zapragną, z mięsem ptaków, jakże smakowitym.
Będą tam dziewczyny o pięknych oczach podobne do ukrytych pereł. – Nagroda za to, co czynili.
Nie usłyszą pustej gadaniny ani grzesznych słów, a tylko: Pokój! Pokój!
Kim są ci, którzy staną po prawicy?
Będą przebywali wśród głożyn bez kolców
i zielonych, rozłożystych akacji,
w cieniu szerokim,
wśród wody płynącej
i licznych owoców,
nie zerwanych i nie zakazanych,
na wyniosłych łożach (...)

Będą też ci, co stoją po lewicy.
Co się z nimi stanie?
Znajdą się w gorącym wietrze i we wrzącej wodzie, w cieniu czarnego dymu,
który nie jest ani chłodny, ani przyjemny.
Przedtem żyli w dostatku
i trwali w strasznym występku.
Powiadali: Czy wtedy, gdy już umrzemy i staniemy się pyłem oraz kośćmi, będziemy mogli zmartwychwstać?
My i nasi ojcowie?
Mów: Zarówno pierwsi jak i ostatni zostaną zgromadzeni w wyznaczonym dniu.
A potem wy, którzy błądzicie, mówiąc, że to kłamstwo,
będziecie jeść z drzewa Zakkum.
Napełniać swoje brzuchy
i popijać wrzącą wodą,
jak spragnione wielbłądy.
Oto co otrzymacie w Dniu Sądu.”
                                (Przełożył Janusz Danecki).

Fundamentem teologii islamu jest teza o istnieniu jedynego i wiecznego Boga, stwórcy nieba i ziemi. W Surze 112 pt. Oddanie czytamy:
„W imię Boga miłosiernego i litościwego!
Mów: Bóg jest jeden. Bóg jest odwieczny, nie rodził ani nie urodził się i nikt nie jest Mu równy”...
Oczywiście, mądre i piękne nauki nie zawsze gwarantują ich adekwatne stosowanie w życiu codziennym ludzi. Jak wynika z faktów, w X wieku np. moralność publiczna zarówno na chrześcijańskim, jak i na muzułmańskim Wschodzie – mimo fanatyzmu religijnego – wcale nie wyróżniała się wzniosłym charakterem.
Znany historyk z Fryburgu Adam Mez pisze w swym Renesansie islamu: „Prostytucja nie jest, jak sądzą nasi racjonaliści od spraw społecznych, środkiem zastępczym dla nieżonatych, lecz z zasady irracjonalną instytucją religijną, niczym nie różniącą się od eunuchów. Stąd też prostytucja kwitła w islamie, choć wielożeństwo i obyczaje przyczyniały się do tego, że nieżonaci mężczyźni czy niezamężne dziewczęta byli czymś wyjątkowym. Prostytucja kwitła, mimo że prawo, w teorii przynajmniej, karało cudzołóstwo kamienowaniem...
Około roku 900 pewien muzułmański podróżnik opisuje reglamentowany system chińskiej prostytucji, dysponujący własnym urzędem i podatkami, komentując: „Chwalmy Boga, że oszczędził nam takich pokus”. Ale już pół wieku później Adud ad Deula, władca Arabów, był na tyle niemuzułmański, że opodatkował w Farsie tancerki i prostytutki, a podatki oddał w dzierżawę. W jego ślady poszli w Egipcie Fatymidzi. Według legendy, wspomniany już wyżej władca zmusił księżniczkę Dżamilę, która nie chciała zostać jego żoną, by udała się do dzielnicy prostytutek. Nieszczęsna utopiła się w Tygrysie.
Do osobliwości Laodycei należało to, że każdego dnia zarządca bazaru urządzał dla cudzoziemców przetarg na prostytutki. Na znak dobicia targu klient otrzymywał pierścień, zwany „pierścieniem biskupim”. Jeśli nocą spotkano go z kobietą, a nie miał przy sobie pierścienia, podlegał karze. Lecz o instytucji tej mówi się w czasach, gdy miasto znowu było bizantyńskie, a więc chrześcijańskie... Ale islam nie był powściągliwszy, w Suzie, stolicy Chuzistanu, domy publiczne stały nieraz w pobliżu bram meczetów...
Ówcześni muzułmańscy radykałowie – dziś widocznie nazwalibyśmy ich fundamentalistami – protestowali przeciwko takiemu rozpasaniu. Włamywali się do domów wielkich osobistości, wylewali wino z beczek, chłostali śpiewaczki, atakowali mężczyzn, którzy zjawiali się na ulicy w towarzystwie kobiet, niezależnie od tego, czy były to ich żony, czy tzw. „przyjaciółki”.
Pobożny obyczaj nieprzychylnym okiem patrzył na kobiety opuszczające dom. Jeden z pobożnych kalifów zakazał wychodzenia z domów wszystkim kobietom, a szewcom zabronił szyć buty dla płci pięknej. Akuszerki i kobiety obmywające zmarłych musiały mieć specjalne pozwolenie na piśmie.
Zmianom ulegały też formy towarzyskie. „Na trzykrotną chłostę zasługuje ten, kto będąc zaproszonym gościem, mówi do gospodarza: – „Poproś swoją żonę, by zjadła razem z nami!” – mówiono w X wieku. Podobnie jak u starożytnych Greków, miejsce gospodyń domu zajęły przy stole hetery, będące umiejętnymi w swym fachu mistrzyniami, a przy tym zawsze urodziwe i wyrobione.
Lecz ten „wentyl bezpieczeństwa” nie dał oczekiwanego skutku. Zdrady małżeńskie były na porządku dziennym. Wówczas to zrodziło się znane arabskie przysłowie: „Jeśli kobieta chce oddać się mężczyźnie, odda mu się nawet przez dziurkę od klucza”. Zatrzaskanie drzwi za „matronami” i „swoboda” seksualna dla mężczyzn nie dały się pogodzić. Moralność nie może być w jednym i tym samym społeczeństwie podwójna; zazwyczaj ustala się ona na poziomie najniższym. Jeśli jednym coś „wolno”, to tak czy owak praktycznie to samo „wolno” i wszystkim. Żadne religijne zaklęcia, czy paragrafy prawa nic w tym zmienić nie potrafią.

* * *

Dr Francis Robinson w książce „Świat islamu” pisze: „Od samego początku stosunek Europy do islamu był zasadniczo wrogi. Europejczycy wczesnych wieków, odcięci od najważniejszych centrów cywilizacji muzułmańskiej, stworzyli sobie mglisty i fantastyczny obraz islamu… Jawił się on im jako herezja zaczerpnięta z nauk chrześcijańskich, które przekazał Muhammadowi mnich Bahira. Koran został zesłany ludziom na rogach białego byka, a Prorok był czarownikiem, który przyciągał wiernych zezwalając im na rozwiązłość seksualną”. Nawet same rzekome „tłumaczenia” „Koranu” na języki europejskie, w tym na polski, przy bliższym przyjrzeniu się okazują być płytkimi, niedbałymi trawestacjami, absolutnie nie przekazującymi w adekwatny sposób przesłań, zawartych w tym wielkim dziele kultury ogólnoludzkiej. Ma się nieodparte wrażenie, że owe „tłumaczenia” robiono na zamówienie wydawców (a wiadomo, w czyich rękach znajdują się wszystkie wydawnictwa Europy!), mając na celu radykalną dyskredytację, poniżenie i ośmieszenie tradycji mahometańskiej.
Warto jednak przypomnieć, że w kulturze polskiej zawsze było żywe zainteresowanie islamem jako wielkim systemem duchowym, a fragmenty „Koranu” na język polski tłumaczyli nie tylko polscy naukowcy i „naukowcy”,” ale też najświetniejsi poeci. Oto np. jak w tłumaczeniu Adama Mickiewicza brzmi sura druga pt. „Krowa”:

Zaprawdę, tym, którzy nie wierzą,
jest wszystko jedno,
czy ty ich ostrzegasz,
czy nie ostrzegasz,
oni i tak nie uwierzą.
Bóg nałożył pieczęć na ich serca
i na ich słuch,
a na ich oczach położył zasłonę.
Dla nich kara będzie straszna.

Okoliczność, że Ignacy Kraczkowski przetłumaczył na język rosyjski Koran, stawia go w szeregu najznakomitszych twórców kultury tego wielkiego kraju, zamieszkałego przez dziesiątki różnych narodowości, których inteligencja uzyskała dzięki temu dostęp do jednego z największych dzieł kultury ogólnoludzkiej. Po rosyjsku czytali tę księgę Rosjanie i Ukraińcy, Białorusini i Litwini, Gruzini i Ormianie, Czuwasze i Mordwini, Łotysze i Estończycy, a tłumaczenie J. Kraczkowskiego w kilku przypadkach posłużyło podstawą przekładania Koranu na inne, pomniejsze języki narodowe w obrębie byłego Cesarstwa Rosyjskiego i wielonarodowego Związku Radzieckiego. Wyczyn kulturotwórczy naszego rodaka tym bardziej godny jest przypomnienia, że został dokonany w kraju wojującego wówczas ateizmu, gdy za wiarę prześladowano i wtrącano do więzień. Nie przypadkiem po pierwszym wydaniu Koranupo rosyjsku do organów bezpieczeństwa państwowego ZSRR i komitetów partii komunistycznej wpłynęły liczne donosy przeciwko J. Kraczkowskiemu jako „krzewicielowi przesądów religijnych”, co zmusiło wybitnego uczonego do usprawiedliwiania się na łamach prasy, argumentując, że przecież Koran jest nie tylko księgą świętą, ale i pięknym dziełem literackim, które warto poznać także wyznawcom ateizmu... [Niejako na marginesie naszych rozważań przypomnijmy, że autorem wierszowanego przekładu Koranu na język rosyjski był inny Polak, T. A. Szumowski, wybitny arabista działający w okresie około 1920-1950 na terenie Leningradu, wieloletni więzień obozów stalinowskich, wytrawny myśliciel i stylista; w 2001 roku petersburska oficyna wydawnicza „Dila Publishing” opublikowało po raz trzeci to tłumaczenie w całości (640 stron) w nakładzie 3.000 egz.].
Najtrudniejsze lata drugiej wojny światowej, 1941-1942, Ignacy Kraczkowski spędził w zablokowanym przez hitlerowców Leningradzie. Podczas gdy większość naukowców została ewakuowana, on pozostał na posterunku, pełnił jednoosobowo funkcje dyrektora Instytutu Orientalistyki Leningradzkiego Oddziału Akademii Nauk ZSRR, wiceprezydenta Towarzystwa Geograficznego przy AN ZSRR, kierownika Gabinetu Arabistyki oraz członka rady Archiwum AN ZSRR. Sam jeden potrafił z nielicznymi podwładnymi, wśród których było niemało Polaków, nadal utrzymywać rytm pracy naukowej na swym odcinku, a to w warunkach wojny, głodu, chłodu i siejącej spustoszenie śmierci. Jednocześnie intensywnie pracował nad realizacją własnych badań naukowych, kończąc m.in. fundamentalną, unikatową w skali światowej monografię, poświęconą arabskiej literaturze geograficznej od początku, czyli od wczesnego średniowiecza, aż do wieku XX włącznie, (wydaną w czterech tomach w 1957 roku). Tylko człowiek o tytanicznej sile woli i mocy trwania mógł żyć i postępować w ten sposób. Gdy praca ponad wszelką miarę nadwerężyła siły witalne profesora, zapadł na groźną odmianę dyzenterii, która pociągnęła za sobą anemię, distrofię. Dopiero wówczas, już po zniesieniu blokady Leningradu, uczony zgodził się na ewakuację z rodziną do Kazachstanu, gdzie musiał kilka miesięcy spędzić w uzdrowisku Sosnowy Bór.
Ci, którzy znali osobiście profesora Ignacego Kraczkowskiego, podkreślali taką cechę jego osobowości, jak stawianie wyjątkowo wysokich wymagań w stosunku do samego siebie i swej pracy naukowej, której warsztat ciągle, aż do końca życia, doskonalił. Inne dwie cechy charakteru to twórcze usposobienie (uciekanie od szablonowych myśli i rozstrzygnięć) oraz fanatyczna, zapamiętała pracowitość, obca jakiejkolwiek odmianie nieróbstwa i próżnowania. Dzięki wysiłkowi Ignacego Kraczkowskiego kultura narodów ZSRR wzbogaciła się w znajomość wspaniałych pomników literatury i filozofii arabskiej. Przypomnijmy w tym miejscu najpiękniejsze miejsca z twórczości kilku poetów arabskich, by uzmysłowić sobie wzniosłą, niepowtarzalną atmosferę tej wielkiej kultury.
Poeta Zuhajr ibn Abi Sulma (VI wiek):

– „Kto szlachetnością nie chroni sam siebie,
ten cześć swoją naraża;
kto się nie boi przekleństwa,
ten będzie przeklęty”...

– „Kto jedzie w obce strony
i z wrogiem paktuje,
kto nie szanuje siebie,
nie wart jest szacunku”...

– „Koryto z wodą zniszczę
tym, co go nie bronią,
kto nie napada innych,
sam będzie ofiarą”...

– „Kto innym pozwala na wszystko,
będzie gorzko żałował
i nie uwolni się od poniżenia”...

– „Kto ma wszystkiego dużo,
ale ludziom skąpi,
ten będzie potępiony,
ludzie odejdą od niego”...

– „Odważny. Kiedy go atakują,
odpowie szybkim atakiem,
lub rzuci się pierwszy,
zanim go dopadną”...
* * *

Być może tkwi też w tym wielka mądrość, gdy poeta arabski Amr ibn Kulsum powiada:
„Jesteśmy sprawiedliwi, kiedy nas słuchają,
nieubłagani, gdy wybucha bunt”.
Państwa nie da się utrzymać apelami o spokój. Bywa, że miecz jest najwyrazistszym słowem.

* * *

A oto „złote myśli” Abida ibn Al-Abrasa:
– „Póki jesteś na ziemi, spiesz ludziom z pomocą,
nie udawaj i nie mów: „Jestem tutaj obcy”.
Bo obcy ludzie mogą stać się bliscy,
a wspólnicy i krewni mogą być dalecy”...

– „Wszystko, co dobre, będzie odebrane,
nasze nadzieje okażą się kłamstwem”.

– „Kto będzie prosił ludzi, ten nic nie dostanie,
kto się zwróci do Boga, ten się nie zawiedzie”.
* * *

„Kto żył na świecie, ten jest naznaczony.
Kiedy poprzez cierpienia patrzymy na świat,
wszystko staje się dla nas –
                      dźwiękiem bez znaczenia”.
                                (Al-Buhturi, IX w.).

* * *

„Zawsze się znajdą tacy,
                      którzy krzyczą głośno,
że potrafią prowadzić.
To jest krzyk tyranów”.

Tak pisał w X wieku poeta arabski Abu Al-Ala Al-Maarri, do którego należą także następujące wypowiedzi:
– „Wiedza jest niczym zamek. Jeśli chcesz go zdobyć,
pracuj nad nim tak długo, aż otworzy bramy.
Możesz się jednak zawieść, nie spełnić nadziei
jak pełne wiadro wpadające w studnię”...

– „Rozpustnym życiem możemy zasłużyć
jedynie na nagrodę, jaką jest jałmużna –

Na głowy dzieci spadną złe uczynki ojców,
choćby władzę zdobyły i wielkie zaszczyty”...

– „Jeżeli ktoś wyciągnie ostre miecze słów,
odpowiedź cierpliwością, miecz stanie się tępy”...

– „Jeśli w nieszczęściu miałeś przyjaciela,
nie zapominaj o nim, gdy los się odmieni.
Kiedy tobie jest dobrze, a on cierpi biedę,
znaczy to, że zgubiłeś po drodze sumienie”...

* * *

„Gorszy zawsze powinien ulegać lepszemu”, zauważał średniowieczny poeta arabski Hassan ibn Sabit. Wypada bodaj w tym miejscu podkreślić, że Arabów w okresie ich potęgi dziejotwórczej cechowało wysoko rozwinięte poczucie odrębności i higieny rasowej. Poeta Al-Mutanabbi w X wieku pisał o Murzynach:
„To czarnuch. Jego serce jest ciasne i skąpe,
a jego brzuch jest wielki i rozdęty.

On nie ma przodków, rozumu szczodrości,
życie u jego boku jakże przykre jest”...

Tenże poeta był jednak autorem także następujących wypowiedzi:
– „Niesprawiedliwość ludzka rozdziela plemiona,
chociaż wyszliśmy wszyscy z jednej matki łona”...

– „Nie skarż się, bo źli ludzie z twojej skargi dźwięku
Cieszą się jako sępy z konających lęku”...

* * *

I na zakończenie przypomnijmy piękny wiersz Kajs ibn Al-Chatima, zawierający trafne obserwacje nad losem ludzkim.
– „Kto jest beztroski, dotychczas nieszczęścia nie spotkał,
tego przeznaczenie ugnie pewnego dnia.
Doświadczą go ciosy losu, a potem
zniszczą jak pęknięte naczynie.
Nieszczęście dopada każdego, kto żyje (...)
Bogobojnemu powiedz: przypadłości losu
wystrzegaj się, bo obrona już niewiele daje.
Rozrasta się majątek temu, co bogaty;
kto pragnie, obfitości nigdy nie dostaje”...

* * *

Znaczne miejsce w piśmiennictwie J. Kraczkowskiego zajmują studia z nowożytnej literatury arabskiej (XIX-XX w.) i niejako na poboczu zainteresowań podstawowych powstało kilka niedużych, lecz interesujących, tekstów o słowiańskim języku kancelaryjnym Wielkiego Księstwa Litewskiego.
Wybitny uczony i tłumacz zakończył życie 24 stycznia 1951 roku w Leningradzie. Pośmiertnie został laureatem nadanej mu za wybitne osiągnięcia naukowe Nagrody Państwowej ZSRR. W latach 1955 – 1960 ukazały się dzieła wybrane Ignacego Kraczkowskiego: „Izbrannyje soczinienija”, t. I – VI, Moskwa – Leningrad, Wydawnictwo Akademii Nauk ZSRR).

Malinowski



Polska Encyklopedia Szlachecka (t. 8, s. 132, Warszawa 1937) przynosi dane o Malinowskich herbu Abdank, Ciołek, Ogończyk, Pobóg i Ślepowron, rozgnieżdżonych po całej dawnej Rzeczypospolitej. O Malinowskich herbu Pobóg i Ślepowron obszernie donosi Spis szlachty Królestwa Polskiego (Warszawa 1851, s. 144-145). W. Wittyg (Nieznana szlachta polska i jej herby, Kraków 1908, s. 193) pisze również o Malinowskich herbu Abdank (1756), Śiepowron (1581) z Podlasia.
Od najdawniej znani i najszerzej rozgałęzieni Malinowscy używający godła Pobóg pochodzili z Podlasia, ale już w XVI stuleciu posiadali silne odgałęzienia zarówno na wschód, jak i na zachód od gniazdowisk pierwotnych.
W dawnych dokumentach nagminnie się spotyka wzmianki o członkach tego rodu.
Jan, Stanisław i Leonard Malinowscy z Malinowa w powiecie drohiczyńskim herbu Ślepowron figurują w zapisie do ksiąg ziemskich tegoż powiatu z 7 lutego 1547 roku (W. Semkowicz, Wywody szlachectwa, nr 331).
Marcus Malinowski w 1575 roku pełnił funkcje dowódcy gwardii miejskiej Krakowa. Piotr Malinowski, drobny szlachcic będący na służbie u pana Krzysztofa Możniewskiegoo, sprawcy myt pogranicznych i karczem mohylewskich, figuruje w księgach grodzkich Mohylewa w roku 1578 (Istoriko-juridiczeskije matieriały izwleczionnyje iż aktowych knig gubernij Witebskoj i Mogilewskoj, t. 32, cz. 2, s. 57, 107, Witebsk 1906).
W Liście – Przywileju z Pieczęcią Koronną W. X. Litewskiego. Datt w Warszawie Roku Pańskiego 1596 Panowania Królestwa Naszego Polskiego y Szweckiego Roku Trzeciego, czytamy: „Zygmunt Trzeci, Król Polski, Wielki Xiąże Litewski, Ruski, Pruski, Mazowiecki, Zmuydzki, Inflandzki, Dziedziczny Szwedzki, Godski, Wandalski Król. –
Oznaymuiemy tym Listem Przywilejem wszem wobec y każdemu zosobna, komuby o tym wiedzieć należało: Iż niektórzy z Jpanów Rad y Konssyljarzów naszych uczynili y wnieśli do nas instancję Abyśmy Urodzonego Jana Malinowskiego Żołnierza Starego przy possessyi tych czterech pustoszy nazwanych Stradaniszki, Sklutniszki, Surmaniszki i Smikowszczyzna, które przedtym otrzymał od Strarost tych mieysc Deneborskich konserwować y zostawić raczyli. Jakoż My skłoniwszy się do Instancyi Panów Rad y Konsyljarzów Naszych mając słuszną racyę wzgląd i respekt na zasługi woyskowe Urodzonego pomienionego Jana Malinowskiego... wespół z Urodzoną Teodorą Malinowską Małżonką jego własną... tymże pomienionym Małżonkom mieć, trzymać y według najlepszego upodobania swego tych dóbr zażywać pozwalamy y moc dajemy aż do żywota onych. ...
Zygmunt Król”.
Jan Michał Malinowski, deputat z Kolna, podpisał w 1632 roku elekcję króla Władysława IV (Volumina Legum, t. 3, s. 366, Petersburg 1856). W archiwach magistratu połockiego z 1671 roku figuruje „wielebny xiądz Dominik Jacek Malinowski, świętego pisma doktor”. (Istoriko-juridiczeskije matieriały..., t. 26, s. 227). W 1676 roku na sejmie koronacyjnym w Warszawie został za zasługi wojenne nobilitowany urodzony Stanisław Franciszek Malinowski (Volumina Legum, t. 5, s. 200). Jan Tadeusz Malinowski, starosta hołowiecki, sędzia miasta Rzeczyca na Białej Rusi, około r. 1716 wielokrotnie jest odnotowywany w ówczesnych księgach grodzkich Mohylewa i Witebska. „Wielmożny jegomość pan Antoni Tadeusz Malinowski, regent grodzki powiatu rzeczyckiego, starosta sianorzęcki”, występuje na kartkach dawnych rękopisów około roku 1753. Józef i Jan Malinowscy, ziemianie powiatu grodzieńskiego, 17 kwietnia 1764 r. podpisali laudum sejmiku lokalnego; zaś „jegomość pan Wojciech Malinowski na koniu gniadym, z szablą”, „jegomość pan Franciszek Malinowski na koniu karym, z szablą y karabinem”, a „pan Józef Malinowski na koniu gniadym, z szablą y pistoletem” stawili się 5 października 1765 roku do popisu szlachty powiatu grodzieńskiego na pospolite ruszenie (Akty izdawajemyje Wilenskoju Archeograficzeskoju Komissijeju, t. 7, s. 395 i in., Wilno 1865-1915). W roku 1764 Filip Malinowski z województwa poznańskiego, Jan Malinowski od województwa sandomierskiego, Piotr i Józef Malinowscy w imieniu powiatu grodzieńskiego podpisali w Warszawie sufragię ostatniego króla polskiego Stanisława Augusta Poniatowskiego (Volumina Legum, t. 7, s. 108, i in.).
Antoni Malinowski 23 czerwca 1764 r. podpisał uchwałę konfederacji generalnej koronnej w Warszawie (Publiczna Biblioteka Miejska i Wojewódzka w Rzeszowie, dział rękopisów; Rk-3, k. 178).
Jedno ze swych pradawnych siedlisk mieli Malinowscy w powiecie wołkowyskim, od wieków też zaznaczali swą obecność w powiecie wileńskim, wilejskim, zawilejskim, wiłkomierskim, kowieńskim, lidzkim, oszmiańskim, bobrujskim, mińskim i innych. Zawsze i wszędzie uznawani byli za niewątpliwie „pochodzących z starożytnej w Polsce familii”. Ich rodowitość wielokrotnie potwierdzały heroldie Grodna, Wilna, Mińska, Lwowa, Witebska i innych sławnych miast Rzeczypospolitej. Przez małżeństwa spokrewnieni byli m.in. z takimi domami szlacheckimi, jak Dobrowolscy, Czyżewscy, Nowiccy, Lanżerowie, Ciechanowiczowie, Skwarkowscy, Pieślakowie, Łabuciowie, Szostakowie, Romankiewiczowie, Jacewiczowie, Kiersnowscy.
Z reguły charakteryzowała ich duża dynamika życiowa, energia twórcza, wysoki poziom etyczny i intelektualny, być może, uwarunkowane genetycznie. Często nawet córki tego rodu wykazywały odwagę i siłę ducha, o czym świadczyć może np. fakt, iż szlachcianki powiatu lepelskiego Grasylda, Kamilla i Zofia Malinowskie przez długie lata w okresie 1863/68 znajdowały się pod tajnym rosyjskim nadzorem policyjnym ze względu na swój pod względem politycznym „szkodliwy skład myśli”. (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 378, z. 6, nr 64, s. 291).
Zbiory heroldii wileńskiej zawierają liczne materiały do dziejów kilku gałęzi tego wielkiego roku. Wywód familii urodzonych Malinowskich herbu Pobóg z roku 1805 za przodka podaje Hrehorego Malinowskiego, właściciela folwarku Olechnowszczyzna w województwie mińskim, który spłodził synów Franciszka i Samuela. Widymus z ksiąg ziemskich powiatu oszmiańskiego z roku 1748 ukazuje tę rodzinę jako dość szeroko rozgałęzioną (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 203, s. 1-183).
Inny Wywód familii urodzonych Malinowskich tegoż herbu, zatwierdzony w heroldii wileńskiej 8 czerwca 1812 roku donosi: „Ta familia jest dawna i starożytna, prerogatywami szlacheckimi i znakomitością urodzenia zaszczycona w Królestwie Polskim... (W podlaskim województwie i sandomierskim piszą się z Kulnicy. Aleksander Malinowski, namiestnik podstarostwa łuckiego, 1625 roku; Jan, Michał, Seweryn, Adam – 1632 roku w Podlaskiem... Stanisław na Kulnicy i Kazimierz w Sandomierskiem 1674 r.) ... oraz liczne ziemskich osiadłości majątki posiadała i dobrze w Kraju zasłużona, z której Jan Malinowski z Podlasia przeniósł się do Litwy na mieszkanie...” Jeden z jego potomków, Samuel, miał syna Michała, a ten z kolei Jerzego i Szymona, od których poszły dwie duże osobne gałęzie... W 1812 roku heroldia w Wilnie uznała Jerzego, Gabryela Wincentego, Tadeusza, Klemensa i Antoniego Malinowskich „za rodowitą i starożytną szlachtę polską”, wpisując ich do pierwszej części Ksiąg Szlachty Guberni Litewsko – Wileńskiej (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 1795).
Drzewo genealogiczne rodu Malinowskich herbu Pobóg z 1829 roku bierze za protoplastę linii Jana Malinowskiego, który miał synów Michała i Stefana; wnuka Daniela; prawnuków Pawła, Stanisława, Józefa, Marcina; praprawnuków Michała, Teofila, Ignacego, Karola, Franciszka. Wykres przedstawia osiem pokoleń (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1775a, s. 144). Jak wynika z innego dokumentu, wymieniony powyżej Jan Malinowski miał otrzymać jeszcze od króla Zygmunta III pustosze Stadaniszki, Kluczyszki, Surmaniszki i Smiechowszczyznę; jego syn Stefan był w służbie kozackiej, a wnuk Daniel posiadał majątek Kołbowszczyzna w województwie połockim (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1835, s. 31-32).
Liczną grupę Malinowskich, siedzących m.in. w powiecie drohickim na dobrach Kłopoty Bujne, Korzeniówka Wielka, Wiercień Wielki i Mały, Zaremby, Malinowo, Brzeziny Janowięta, potwierdziła w 1835 w szlachectwie heroldia grodzieńska (CPAH Białorusi w Grodnie, f. 332, z. 4, nr 1, s. 119-122).
Leopold von Ledebur (Adelslexicon der Preussischen Monarchie, t. 2, S. 71) pisze: „Malinowski (Wappen Pobog). Diesem Geschlechte gehoert Franz von Malinowski an, Hauptmann im 3. ArtiIIerie – Regiment und Vorsteher der ArtiIIerie – Werkstaette zu Berlin; ein Sohn des im Jahre 1824 verstorbenen ehemaligen Platzmajors von Magdeburg Leopold Ignatz von Malinowski, dessen Vater am 25 August 1778 als Leutnant bei den Bosniaken starb“.
l wreszcie jeszcze jeden Wywód Malinowskich, tym razem z roku 1837, dotyczący kolejnej linii rodu, podaje, że „familia Malinowskich używająca herbu Pobóg, wedle świadectwa wielu dziejopisarzów polskich, jest dawna i starożytna w Królestwie Polskim, a mianowicie w województwie podlaskim i sandomierskim (...), a z nich rozmnożone w czas późniejszy po różnych Królestwa Polskiego prowincyach porozsiedlali się i powiatach, zawsze z zaszczytem prerogatyw szlacheckich, znakomitością swej starożytności, mianowicie zaś w Księstwie Litewskim w powiecie wiłkomierskim (...) używali...”. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1059, 12-16). Za protoplastę tej gałęzi wzięty został Andrzej Malinowski, właściciel dóbr Kurkle w powiecie wiłkomierskim. Miał on syna Adama oraz wnuków Kazimierza, Franciszka i Bartłomieja, z których wyrosły z kolei potężne odgałęzienia na całe Wielkie Księstwo.
O najbardziej na wschód wysuniętej linii domu Malinowskich, która osiadła także w Rosji, przynosi wiadomość Herbarz Orszański z 1775 roku: „Malinowscy herbu Pobóg (podkowa z krzyżem w polu błękitnym, nad hełmem chart z korony wyskakujący do połowy, w obroży z smyczą). Familia na dwa dzieli się domy; jedni herbu Ślepowron z województwa lubelskiego przenieśli się w powiat rzeczycki; drudzy herbu Pobóg piszą się z Kalnicy y Malinowa Malinowscy, osiadłość swoją w województwie podlaskim (...) i sandomierskim mający; z której przodek wywodzących się Stefan Malinowski, sędzia radomski, jako też synowie, stolnik podlaski i krajczy drohicki i dalsi dla zaginięcia dokumentów podczas wielkiej konflagraty miasta Petersburga w roku 1760, przy teraz wywodzących się będący, nie są próbowani. Atoli w dowód trzeciego pokolenia, jako to Jana Malinowskiego, porucznika wojsk litewskich i innych, possessye swoje w powiatach pińskim i wiłkomierskim mających, poświadczają: regestr spraw w attencyą do trybunału oddanych 1726; proces w Grodzie Mińskim na Jejmość Szteynowę; proceder z Ichmościami Szylingami 1728; prawo zastawne na majętność Gierniki od Xiążąt Radziwiłłów 1733; prawo arendowne majętności Nowosiołek w słonimskim 1745... W czwartym stopniu bracia stryjeczni próbują się possessyą w Ziemi Drohickiej oraz assekuracyą między bracią 1741; procederem o dworek w Warszawie 1773; approbatą Króla Jegomości Polskiego Augusta III i possessyą tegoż dworku, z którego pokolenia Jegomość pan Antoni Malinowski, premier-major wojsk koronnych regimentu elbląskiego, abszytowawszy się od tegoż regimentu, dostał się do dworu petersburskiego, gdzie dawszy nienagannych swych usług dowody, zaszczycony został ekonomiczną starostwa uswiatskiego dyspozycyą,... ekonomiczną starostwa Uświatskiego dyspozycią, który z synami y synowcami swoiemi do 5-go wywodząc się pokolenia, o nienaganney rodowitości ślacheckiey dal świadectwo. Na tym fundamencie sąd ziemski niedysputowaną w urodzeniu ślacheckim familią, w tymże stanie ślacheckich prerogatyw zachował.”
W XIX wieku wielu z tego rodu znajdowało się w służbie rosyjskiej.
12 maja 1830 roku świadek wydarzeń notował: „Śliczna pogoda. Co się dzieje w naszych stronach? – zebranie powstańców trockich, połączonych z wiłkomierskimi. Poszli na Żmudź. W Kiejdanach spotkał ich generał rosyjski Malinowski w kilka tysięcy ludzi; bili się w mieście około godzin sześciu i powstańcy w liczbie pono tylko strzelców 70, a pikinierów małej liczby, dowodzeni byli przez pana Matuszewicza (który Troki pierwiej zabrał) i Wincenta Seńkowskiego, – obu naszych sąsiadów”...
Wypada podkreślić, że ród Malinowskich w ciągu stuleci wykazał na ziemiach Rzeczypospoltej i poza jej granicami niepospolitą żywotność i dynamikę, popisał się wielkimi osiągnięciami swych utalentowanych synów. Dał on Polsce licznych znakomitych artystów (malarzy, kompozytorów, rzeźbiarzy), uczonych, nauczycieli akademickich, lekarzy, działaczy politycznych, powstańców, duchownych (w tym biskupów), pisarzy, inżynierów, oficerów, publicystów. Bardzo istotny jest ich wkład do skarbnic kultur narodowych Rosji (Malinowskij), Ukrainy (Malinovskyj), Białorusi (Malinouski) i Litwy (Malinauskas).
Z dokumentów genealogicznych, przechowywanych w zbiorach Archiwum Historycznego Obwodu Kijowskiego (f. 782, z. 2, nr 446, s. 351-352) wynika, że Kijowskie Zgromadzenie Deputatów Szlacheckich 27 listopada 1902 roku zatwierdziło (a Departament Heroldii Senatu Rządzącego w Petersburgu 28 kwietnia 1903 roku potwierdził) rodowitość szlachecką Leona Mateusza, Leonarda i Bronisława Malinowskich. Przedtem toż zgromadzenie potwierdziło szlacheckość Aleksandra, Jana, dwóch Józefów, Izaaka, Paulina oraz Józefa Walentego Malinowskich.
Na początku XX w. w Mińsku działał „najzacniejszy pod słońcem doktor Malinowski”. Jak pisał we wspomnieniach Józef Godlewski (Na przełomie epok, Londyn 1978), „ten ofiarny lekarz – społecznik leczył biedotę za darmo i z własnych pieniędzy kupował leki...”

* * *

Z tej rodziny wywodziła się kohorta ludzi wysoce utalentowanych i zasłużonych dla kultury i nauki kilku krajów. O jednym z nich np. piszą Andrzej i Alicja Judyccy w tomie Les Polonais en France, s. 118:
„Malinowski Jakub, professeur de langues éćtrangéres, écrivain (1.09.1808, Varsovie – 29.09.1897, Cahors). Formation en génie civil á l’universite de Varsovie et á l’École polytechnique de Varsovie (1827). Dans les années 1834-1843, il étudie á la Sorbonne, au Collége de France et á l’École des beaux-arts de Paris, ainsi qu’á l’université de Dijon (bachelier és lettres, bachelier és sciences et licence en arts libéraux). Ingénieur des routes á Dijon (1837-1843); professeur d'anglais, d’allemand, de mathématiques, de métrologie, de dessin et de physique au collége de Semur (1844-1852); professeur d’anglais et d’allemand au lycée impérial de Dijon (1852-1865) puis de Mâcon et d'Alés (1865-1867). Fondateur de la Sociétéscientifique polonaise de Dijon (1845); de la Société des sciences naturelles et historiques de Semur (1850); de la Société scientifique d'Alés (1868); de la Sociétédes études scientifiques, littéraires et artistiques de Cahors (1872). II publie plus de cent travaux en français et en polonais. Auteur de romans, de poémes et de comédies dont: Casimir Ier, Roi de Pologne, moine de Cluny au XIe siécle (1885), Jean XXII et la Pologne (1874), Tableau géologique du département de la Côte d'Or (1853), Histoire de la province du Quercy(1879). Membre de l’Académie de Nimes, de la Société scientifique de Lyon, de l’Académie d' Aix-en-Provence. Décorations: palmes académiques et médaille d’argent de l’Académie de Toulouse.

* * *

W historii Polski zapisało się na stałe także wiele innych osób tego nazwiska. Nie sposób wymienić wszystkich, czy chociażby większości z nich, poprzestańmy więc na zwięzłym przypomnieniu tylko niektórych, poświęcając następnie kilku nieco więcej uwagi.

Bazyli Malinowski (zm. 1764), reformat, był znanym w swoim czasie pisarzem historycznym. Działał przede wszystkim na terenie Wielkopolski. Pisywał w języku łacińskim. W 1759 wydał poetyckie dzieje reformatów Stylus ligatus venerabilibus Servis Dei Alexandro Patavino, Benedicto Bulacovskio et Cypriano Gozdecio primis introductovibus strictioris observantiae instituti S.P. Francisci in Poloniam obligatus litatusquae.

* * *

Karol Malinowski (1741 – ok. 1800), ksiądz jezuita, redaktor, pisarz polityczny, wydawca, nauczyciel, był ściśle związany z Ziemią Grodzieńską. Uczył się w Wilnie, Nowogródku, Grodnie, Słucku. Następnie w tychże miastach profesorował w charakterze nauczyciela retoryki, poetyki, geografii, języka francuskiego. Od 1762 roku wydawał nieduże okazjonalne zbiory wierszy okolicznościowych, jak np. w 1771 roku poemat pt. Wiersz po odebranej wiadomości o zupełnym ozdrowieniu Najjaśniejszego Stanisława Augusta, króla... Za Komisji Edukacji Narodowej sprawował funkcje wizytatora szkół parafialnych. Przez szereg lat wydawał co roku interesujący Kalendarz Grodzieński. Od 1792 działał w Warszawie, gdzie wydawał m.in. Korespondenta Warszawskiego i Zagranicznego, w 1794 drukowanego pod tytułem Korespondenta Narodowego i Zagranicznego, w którym sam pisywał patriotyczne wiersze i artykuły. Denuncjowany wciąż przez rodaków był szykanowany przez władze rosyjskie. Wkrótce też po rozbiorach znikł z widowni szerszej, tak iż nie znana jest nawet dokładna data jego śmierci.

* * *

Antonin Malinowski herbu Pobóg (1742-1816) pochodził z drobnej szlachty podlaskiej osiadłej na Litwie, urodził się na Grodzieńszczyźnie. Mając 12 lat przystąpił do ojców dominikanów w Grodnie, następnie przez szereg lat studiował teologię. Przez długie lata był kaznodzieją w kościołach Wilna, Grodna, Warszawy; wydał kilka okolicznościowych druków. Był uwikłany w różne układy polityczne i towarzyskie, toteż zachowały się o nim sprzeczne ze sobą przekazy wspomnieniowe współczesnych.

* * *

Znanym uczonym, pisarzem, historykiem, tłumaczem był absolwent Uniwersytetu Moskiewskiego Aleksy Malinowski(1762-1840). Założył i przez wiele lat przewodził Moskiewskiemu Towarzystwu Historii. Jego podstawowe prace to: O Krymie, O driewnich otnoszenijach Rossii s giercogstwom Holsztynskim, Opisanije Orużejnoj pałaty, Opisanije Moskwy, Żizń sanownikow, uprawlajuszczich posolskim prikazom, Biograficzeskije swiedienija o kniazie D. Pożarskom, Swiedienija ob uwiezionnoj w 1612 godu Polakami iz Moskwy carskoj koronie. A. Malinowski był członkiem honorowym Uniwersytetu Moskiewskiego i senatorem Imperium Rosyjskiego.

* * *

Tomasz Malinowski(1802-1880) urodzony w Żabiej Woli na Lubelszczyźnie, studia prawnicze kończył w Warszawie. Uczestniczył w słynnym szturmie na Arsenał 29 listopada 1830 roku, niedługo zaś potem zaciągnął się do powstańczego 6 Pułku Ułanów, w którego składzie jako oficer brał udział w bitwach pod Dębem Wielkim, Iganiami, Ostrołęką. Po klęsce powstania walczył w partyzantce antyrosyjskiej na terenie województwa augustowskiego. Następnie przedostał się do Francji, gdzie został członkiem i działaczem Towarzystwa Demokratycznego Polskiego. W 1842 roku napisał Kilka uwag ku oswobodzeniu Polski. Sceptycznie oceniał stan ducha ówczesnych Polaków, twierdził słusznie, iż do ewentualnych powstań przyłączać się będą tylko nieliczni rodacy, ogromna zaś większość zachowa się biernie, a rzuci się do podziału zaszczytów i urzędów dopiero, gdy kto inny kupi swą krwią niepodległość. Mimo tego sceptycyzmu był Tomasz Malinowski bardzo aktywnym działaczem emigracji, tak iż rząd rosyjski przystawił nawet do niego osobistego szpiega, niejakiego Kumpikiewicza o pseudonimie Zapolski. Ostatnie lata żył w niedostatku w Bagnolet.

* * *

Franciszek Ksawery Malinowski(1808-1881), powstaniec, ksiądz, językoznawca należał w swoim czasie do znanych uczonych. Był twórcą tzw. alfabetu ogólnosłowiańskiego, opartego na alfabecie łacińskim, tworząc dla każdego dźwięku osobną literę. W publikacjach swych występował nie tylko jako gorący patriota polski, ale też jako rzecznik jedności słowiańskiej, bronił prawa Ukraińców do bytu samodzielnego, ale też nie okazywał niechęci wobec narodu rosyjskiego. F. K. Malinowski był współorganizatorem Towarzystwa Przyjaciół Nauk w Poznaniu i aktywnym jego działaczem. Najważniejszym, spośród kilku wydanych, dziełem F. K. Malinowskiego była Krytyczno-porównawcza gramatyka języka polskiego z dzisiejszego stanowiska lingwistyki porównawczej (Poznań 1869-1870).

* * *

Jakub Malinowski(1808-1897), urodzony w Warszawie, zmarły w Cahors we Francji, był autorem ponad stu publikacji (w tym kilkudziesięciu książek) z dziedziny psychologii, biologii, chemii, geologii, historii, językoznawstwa, przeważnie w języku francuskim. Gorący polski patriota, powstaniec 1831 roku, na emigracji we Francji wiele uczynił zarówno dla rozwoju nauki, jak i dla sprawy polskiej w oczach opinii publicznej w Europie.

* * *

Stanisław Malinowski(1812-1890), pochodzący z Kielc, studiował na Uniwersytecie Warszawskim. Wcześnie włączył się do ruchu niepodległościowego, należał do różnych patriotycznych organizacji politycznych. Reprezentował nurt radykalny, bezkompromisowy, a nawet antykościelny, gdyż zbyt wielu księży było – jego zdaniem – lojalistycznie usposobionymi w stosunku do zaborców. S. Malinowski organizował chłopców do walki o Polskę od Bałtyku do Morza Czarnego, działając na terenie Małopolski; od 1838 znalazł się, uciekając przed policją, we Francji. Przez szereg lat pełnił funkcje wychowawcy w Szkole Polskiej w Batignolles. W tym czasie już pojął, że Polacy są zbyt słabi, zbyt mało dynamiczni duchowo, by pójść za jego radykalnymi hasłami, toteż porzucił hasła wielkie i skrajne, zwrócił się ponownie do umiarkowania i katolicyzmu.
Jako pedagog był osobą wielce utalentowaną, dbającą należycie o poziom moralny, patriotyzm, głęboką wiedzę i umiejętność twórczego myślenia wychowanków. Żył skromnie, cieszył się sympatią i szacunkiem władz francuskich, które doceniały jego piękną postawę obywatelską.

* * *

Wiktor Adam Malinowski(1831-1892), urodzony w Lublinie, zmarły w Warszawie był znanym malarzem i dekoratorem teatrów w Wiedniu, Krakowie, Warszawie. Najbardziej znane jego obrazy to: Okolica leśna po deszczu(1861), Widok na Podzamcze z ruinami(1864), Chata za wsią (1869), Krajobraz z wodą (1870), Na sarny (1885), Z pod Bohotnicy (1890).

* * *

Lucjan Feliks Malinowski(1839-1898) zasłynął w swoim czasie jako znakomity profesor filologii słowiańskiej na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Urodzony w Jaroszewicach na Lubelszczyźnie, uczył się w Szczebrzeszynie i Lublinie, a studiował na wydziale filozoficzno-historycznym Szkoły Głównej Warszawskiej, po czym też kontynuował naukę w Pradze, Jenie, Berlinie, Lipsku, Krakowie. Doktoryzował się z filozofii w Lipsku, w języku niemieckim opublikował też swe pierwsze rozprawy naukowe, poświęcone zresztą dialektologii i fonetyce języka polskiego.
Od 1876 roku był L. F. Malinowski profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego, na którym wykładał m.in. języki staro-cerkiewno-słowiański, rosyjski, czeski, a nawet, jako jeden z niewielu w Polsce, litewski. Wszelako najchętniej oddawał się studiom nad językiem staropolskim, opracowywał i wydawał wspaniałe pomniki dawnego piśmiennictwa polskiego oraz własne teksty z dziedziny dialektologii historycznej i historii literatury, walnie się przyczyniając do rozwoju tych gałęzi wiedzy w Polsce. Jak pisze Witold Taszycki: „Charakteryzująca Malinowskiego pracowitość na wszystkich polach, na których przyszło mu działać, przyczyniła się zbyt wcześnie do osłabienia organizmu i choroby serca. Uległ jej w stosunkowo młodym wieku”. Pochowany został na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie.

* * *

Aleksander Malinowski(1869-1922), był znakomitym inżynierem w dziedzinie budownictwa żelbetowego, zaprojektował i wzniósł kilka gmachów tego typu w Jaworznie, Przemyślu, Krośnie, Krakowie. Zasłynął jednak przede wszystkim jako działacz niepodległościowy i socjalistyczny, członek Polskiej Partii Socjalistycznej, autor licznych publikacji, poświęconych zagadnieniom społeczno-politycznym.

* * *

Feliks Władysław Malinowski (1872-1947) urodził się w Zawadach pod Garwolinem z ojca Michała i matki Teresy z Dolińskich. Gimnazjum ukończył w Warszawie, studia także rozpoczął i kończył w tym mieście, choć zrobił przerwę i przez parę lat studiował też w estońskim Dorpacie. W 1898 roku otrzymał dyplom lekarski, specjalizował się w dziedzinie dermatologii na klinikach uniwersyteckich w Berlinie, Paryżu i Wiedniu. Doktoryzował się i habilitował w dziedzinie dermatologii, przez wiele lat był ordynatorem i lekarzem naczelnym szpitala wenerycznego w Warszawie, prowadził wykłady na Uniwersytecie Warszawskim. W latach 1929-1935 pełnił funkcje profesora dermatologii Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie. Ogłosił drukiem około 100 tekstów naukowych, w tym monografie: Tryper ostry i chroniczny u mężczyzn (1906), Choroby weneryczne (t. 1-2, 1908-1916).
Od 1935 mieszkał w Warszawie, pisywał do czasopism naukowych. Zmarł w rodzinnych Zawadach, pochowany został w Garwolinie.

* * *

Jan Marian Malinowski(1876-1948), zasłynął jako działacz polityczny i publicysta obozu piłsudczykowskiego. Działał w PPS, POW, w 1918 roku objął w lubelskim Tymczasowym Rządzie Ludowym Republiki Polskiej Ignacego Daszyńskiego tekę minsitra robót publicznych. W późniejszych latach nieraz posłował do Sejmu RP, przy czym, będąc przekonanym, że głównym zagrożeniem dla Polski są komunistyczni agenci Moskwy, posuwał się nieraz do tego, że na widowni sejmowej chwytał posłów komunistycznych za kołnierz, lał ich po gębach i wyrzucał za drzwi, korzystając z atutu rzadko spotykanej krewkości.
W prasie i wydawanych przez siebie broszurach zwalczał bezpardonowo „czerwoną zarazę”, szczególnie dążąc do uniemożliwienia przenikania komunistów do ruchu związkowego. Został przez rząd polski nagrodzony Krzyżem Niepodległości z Mieczami (1931) oraz Krzyżem Virtuti Militari (1933). Zmarł w Radomiu, dokąd powrócił mimo panowania w Polsce reżimu komunistycznego.

* * *

Stefan Malinowski(1887-1944) ukończył Konserwatorium Warszawskie, a później też Królewską Akademię Medyczną w Berlinie. W 1920 roku brał udział jako ochotnik w wojnie polsko-bolszewickiej, a następnie poświęcił się bez reszty udziałowi w życiu kulturalnym odrodzonej Polski, współpracując m.in. z Polskim Radiem. Zasłynął jako utalentowany kompozytor, autor kwartetów smyczkowych, tria fortepianowego, operetki Kwiat paproci, sonaty na wiolonczelę i fortepian oraz licznych miniatur fortepianowych (Wiosna, Wezwanie, Widziałemgoweśnie, Gdyidępoprzezwieś i in.). Był laureatem polskich i międzynarodowych konkursów kompozytorskich.

* * *

Adolf Malinowski(1891-1962) był znanym lekarzem, pułkownikiem służby medycznej Wojska Polskiego, współtwórcą polskiej psychiatrii wojskowej. Prócz fundamentalnego dzieła Podstawowe zagadnienia w orzecznictwie sądowo-psychiatrycznym (1959, 1961) wydał 33 prace poświęcone przeważnie statystyce chorób psychicznych w wojsku, alkoholizmu w Polsce, niedorozwoju umysłowego, jak też reakcjom psychogennym w chorobach somatycznych.

* * *

Władysław Pobóg-Malinowski(1899-1962) urodził się w Archangielsku z ojca Romualda i matki Jadwigi z Jakubowskich. W tymże mieście uczył się w gimnazjum filologicznym, z którego został wydalony z powodu patriotycznych polskich wypowiedzi. W 1917 roku uczył się w piotrogrodzkiej Szkole Wojskowej im. Św. Włodzimierza, po której służył w 1 polskiej kompanii w Piotrogrodzie; następnie służył w sztabie I Korpusu w Mińsku. 7 lipca 1918 aresztowany przez bolszewików w Piotrogrodzie, został zwolniony pod warunkiem, iż wstąpi do Armii Czerwonej. Przedostał się jednak do Wilna, następnie do Warszawy, gdzie 1 maja 1919 roku został w stopniu porucznika przyjęty do Wojska Polskiego, do 29 pułku artylerii polowej. Po niespełna miesiącu objął funkcje komendanta obozu jeńców bolszewickich w Strzałkowie. Gdy jeńcy wykazali brak subordynacji, „użył środków energiczniejszych”, został aresztowany, sądzony i prawie na rok trafił do więzienia. W lipcu 1920 zwolniono go warunkowo i wysłano na front jako dowódcę kompanii karabinów maszynowych. Został pod Stanisławowem ranny i trafił do szpitala polowego.
Po rehabilitacji pełnił służbę w Wojsku Polskim, a od około 1927 roku zajął się też pisarstwem historycznym, opublikował szkice o Stefanie Żeromskim, Józefie Piłsudskim, w końcu został zatrudniony w charakterze sekretarza Komitetu Wydawniczego Instytutu Badania Najnowszej Historii Polski, przygotowującego do druku zbiór dzieł Marszałka.
W 1933 ukazały się drukiem dwie książki: Akcja bojowa pod Bezdanami oraz mająca charakter oszczerczy Narodowa Demokracja 1887-1918, w której po prostu krzewił kult marszałka Piłsudskiego, ocenianego jak wiadomo nader krytycznie przez narodowców za jego powiązania z masonerią.
W okresie przed 1939 Władysław Malinowski opublikował wiele różnej wartości artykułów w prasie polskiej. Lata wojny spędził na emigracji w Grenoble, udzielał się politycznie jako publicysta, zwalczając m.in. generała Sikorskiego.
Dziełem życia tego zaangażowanego historyka jest wielokrotnie wznawiana dwutomowa Najnowsza historia polityczna Polski. 1864-1945, książka napisana z wielkim talentem, ale często zbyt stronnicza.
Zmarł znakomity uczony 21 listopada 1962 roku w Genewie, pozostawiając z pierwszego małżeństwa córkę Hannę, z drugiego syna Krzysztofa.

* * *

W ZSRR znani byli Mikołaj i Michał Malinowscy, profesorowie medycyny w Moskwie; Wincenty Malinowski profesor elektrochemii w Kijowie; Włodzimierz Malinowski, profesor matematyki w Mińsku; Tadeusz Malinowski, profesor krystałografii w Kiszyniowie; Kostas Malinauskas, profesor filozofii w Wilnie.


Mikołaj Malinowski


Mikołaj Malinowski, znany i ceniony historyk Litwy i Polski, był jednym z najbliższych przyjaciół Adama Mickiewicza w okresie filomacko-filareckim. Później losy umożliwiły mu zaprzyjaźnienie się z innym wielkim poetą, tym razem rosyjskim, ale polskiego pochodzenia, Aleksandrem Gribojedowem, na którego Malinowski wywarł istotny wpływ ideowy.
Droga życiowa naszego znakomitego ziomka była raczej typowa dla młodzieży owych czasów. Urodził się on we wsi Machnówka guberni kijowskiej w roku 1799. Nauki początkowe pobierał w Niemirowie i Barze, gimnazjalne – w Winnicy, a wyższe – na sławnej Wszechnicy Wileńskiej. Studiował tu języki i literatury, był pupilkiem profesora i uczonego europejskiej miary Ernesta Groddecka. W latach 1820/23 uczył się na wydziale literatury i sztuk pięknych. Za dobrą naukę został premiowany 100 rublami srebrem. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 721, z. 1, nr 839, s. 243).
Już jako student współpracował ściśle z najwybitniejszym później polskim historykiem demokratycznym i rewolucjonistą Joachimem Lelewelem oraz z poetą Edwardem Odyńcem. Obok pracy literackiej nie stronił będąc studentem od społecznej, a nie mógł się obejść i bez zarobkowej. Zajmował więc stanowisko sekretarza Izby Pożyczkowej i sekretarza komitetu egzaminacyjnego przy Towarzystwie dla Wspierania Ubogich Uczniów Uniwersytetu. Udzielał też lekcji jako nauczyciel prywatny.
W kółku Filaretów Malinowski przewodniczył (po Czeczocie i Kowalewskim) grupie Błękitnych, to jest uprawiających ćwiczenia literackie studentów. Jesienią 1823 roku zaczęło się prześladowanie członków studenckich organizacji demokratycznych w Wilnie. Pierwsze fale aresztów ominęły Malinowskiego. Później... Lecz posłuchajmy, jak sam opowiada o tych zajściach. (Swą Księgę wspomnień dyktował pod koniec życia (1864), gdy był już ociemniałym i schorowanym starcem). Mówi o sobie w trzeciej osobie.
„Nadszedł dzień 1 listopada. Wieczorem, około godziny 10, największą liczbę studentów pochwytano po domach. Wówczas i Malinowski był wzięty i odprowadzony do klasztoru Bernardynów. Cela była nadzwyczaj mała, ćwierć jej zajmował jeszcze ogromny piec ceglany, widać, że dawno nie była zamieszkaną, gdyż była nadzwyczaj brudną. Wydała się Malinowskiemu okropną. Podczas aresztowania trudno było pomyśleć o wzięciu z sobą jakiej książki. Co więzienie okropnem czyniło, to to, że z początku każdemu więźniowi dodawany był żołnierz, który z nim razem w tej celi musiał się mieścić. W kilka dni jednak to się zmieniło i już żołnierze na korytarzu straż odbywali. Że zaś każdy po pięć cel miał pod dozorem, stanowiło to pęk kluczów, któremi ciągle po korytarzu jak kajdanami brzękali”.
Później pozwolono nawet czytać książki, które uwięzionym dostarczał księgarz Józef Zawadzki. Ale ponieważ wszystko przechodziło przez ręce policmajstra Szłykowa – odbywało się zazwyczaj bardzo powoli. I oto... „Jednego wieczoru w początkach grudnia (1823) Malinowski zgasił świecę i roztopił się w myślach. Wtem coś z lekka poczęło uderzać w szybę tak, jakby zziębnięta ptaszyna dziobkiem dopominała się o danie sobie przytułku. Malinowski otworzył połowę okna. Długa żerdź wsunęła się do celi: ująwszy ją po ciemku, więzień poczuł, że koniec obwinięty był papierem. Skoro go zdjął, żerdź cofnęła się nazad. Rozniecił ogień i znalazł kilka słów, napisanych ołówkiem przez Aleksandra Borowskiego, młodszego brata profesora Leona, z którym Malinowski ściśle był zaprzyjaźniony... W papierze, którym żerdź była okręcona, znalazł się mały kawałeczek ołówka i przestroga, że jeśli przyjdzie co odpisać, należy w okno zapukać, a żerdź odpowiedź przyjmie”. Donosił też Borowski, że mieszka na wolności tuż obok... „Od tej pory korespondencja szła najregularniej. Tą drogą dostały się wszystkie żądane książki, listy, zapas papieru i drobniejsze sprzęciki. Koledzy Malinowskiego, może pozbawieni tego środka, mogącego im skrócić czas i osłodzić samotność więzienia, nie zważając na zimno, otwierali okna i leżąc na nich rozmawiali z sobą. Komendant miasta, obchodząc straże, postrzegł to, doniósł, kazano popieczętować okna. Kilka dni przerwała się wszelka komunikacja. Szłykow, z obowiązku odwiedzając więźniów, wszedł do celi Malinowskiego, który żalił mu się, że powietrze było nieznośne w tak ciasnym zamknięciu, którego przez odemknięcie okna odświeżyć było niepodobna. Szłykow z uśmiechem odpowiedział, że na to jest sposób – wybić niby przypadkiem szybę, a nim nowe szkło wstawią, można celę przewietrzyć, aby zaś nie było zimno, zatkać otwór poduszką. Malinowski, zapytując: „Czy tak?” uderzył w szybę, która wyleciała z brzękiem. Ledwie na trzeci dzień zastąpiono szkło rozbite nowem, a tymczasem żerdź znowu ukazała się przed otworem i Malinowski mógł napisać, żeby mu przysłano kawałek laku i strunę fortepianową. Odtąd co wieczór, kiedy miał skomunikować się z poczciwym Aleksandrem, nagrzewał strunę nad świecą, potem podciągał ją pod pieczęć policyjną, która odstawała od drzewa, bez najmniejszego naruszenia. Za danym znakiem żerdź zjawiała się i korespondencja szła regularnie na nowo. Malinowski nie doznawał już niedostatku w książkach. Przywykł do swego położenia, nawet to ciągłe odosobnienie poczynało nabierać jakiegoś smutnego powabu. Dla ruchu zażądał od żołnierza, aby za dane mu pieniądze kupił szczotkę i codzień najczyściej wymiatał swoją celę. Sprowadzonemi w worku ścierkami pył ścierał i cela nabrała nawet pewnego rodzaju elegancji...”
Przeczytał w więzieniu wszystkie dzieła Cycerona i Ksenofonta, Historię literatury włoskiej pióra Ginguene, dzieła Sismondi’ego, kilkanaście powieści Waltera Scotta. Dni upływały... Mijały miesiące. Aż wreszcie w kwietniu 1824 roku został uwolniony wobec braku dowodów winy. (Przypuszczalnie krewnym udało się zdobyć nieznanego bliżej protektora wśród władz).
W roku 1827 udał się Malinowski do Petersburga, kuszony z jednej strony widokami zostania nauczycielem cesarzewicza, a z drugiej – możnością studiowania źródeł do historii litewskiej i polskiej w przewiezionej nad Newę Bibliotece Załuskich. Spotkał się z A. Mickiewiczem, ponownie bywał z nim na przyjęciach w najlepszych rosyjskich domach. Szczera przyjaźń połączyła tu M. Malinowskiego z wybitnym rosyjskim poetą i intelektualistą Aleksandrem Gribojedowem, (który pochodził z rodu Grzybowskich). Obaj niechętni byli wobec despotyzmu carskiego. Uważali, że na ziemi nie istnieje żadna władza, która byłaby tak godna szacunku lub posiadała tak uświęcone prawa, by człowiek mógł się zgodzić na jej niczym nie ograniczone panowanie. Toteż zarówno Gribojedow, jak i historyk wileński nie cieszyli się zaufaniem czynników oficjalnych... Podczas jednego ze spotkań w meiszkaniu rosyjskiego poety przydarzyło się Malinowskiemu wypowiedzieć o demoralizującym wpływie nieograniczonej władzy państwowej na ogół obywateli. Gdy – mówił – cała inicjatywa i kierownictwo skupione są w rządzie, a jednostki postawione są w położenie niedorozwiniętych dzieci, które się stale poucza, opiekuje i grozi, wówczas zanika obywatelski duch wolności i pracy, a powszechnie rośnie apetyt na marny blask władzy i pieniędzy, wszyscy współzawodniczą o nędzne nagrody i przywileje. Słowa te wypowiedziane zostały w szerszym gronie, w którym musiał się widocznie znajdować konfident policji. Wkrótce bowiem zaczął Malinowski zauważać, że ma coraz to bardziej utrudnione życie w stolicy Rosji. Coraz częściej przeżywał nieprzyjemności i Gribojedow... Malinowski musiał wyjechać do miasta nad Wilią.
„Dominacja ze strony jednego tylko segmentu struktury społecznej – Państwa – pociąga za sobą podstawowy wymóg: lojalność wobec niego. Tak jak i wobec pozostałych członków społeczeństwa, również od naukowców wymaga się odrzucenia wszelkich norm, które w opinii władzy politycznej kolidują z normami państwa”. (Robert K. Merton, Teoria socjologiczna i struktura społeczna, Warszawa 1982, s. 569). Do tych „norm” policzyć można także określone stereotypy sądzenia o tych czy innych zjawiskach występujących w rzeczywistości socjalnej.
Po powrocie do Wilna obok pracy zarobkowej oddał się młody naukowiec dziejoznawstwu i szperaniom archiwalnym. Przygotował do druku, zaopatrzył w komentarz i wydał wiele fundamentalnych dzieł historiograficznych, m.in. Wapowskiego Dzieje Korony Polskiej i W. Ks. Litewskiego, Stryjkowskiego Kronikęitd. Tym poważnie się przyczynił do zachowania kultury narodowej. Prace te, wielce konieczne w dobie rozbiorów, prowadził przez ostatnie 20 lat swego życia. Na zewnątrz musiał niekiedy okazywać swą rzekomą ugodowość wobec zaborców carskich (czym zasłużył na gromy ze strony Ujejskiego i Klaczki). Czynił to jednak chyba dla świętego spokoju, aby móc kontynuować trud utrzymania narodowości na polu nauki historycznej. Chodzi o to, że każdy człowiek poddany tyranii ucieka się do metod takiego czy innego obchodzenia stawianych mu nakazów. Ucisk polityczny zmusza nieraz ludzi zupełnie rzetelnych i uczciwych do świadomej dwulicowości, do prowadzenia „podwójnego życia”. Oczywiście, taka postawa obniża z biegiem lat ogólne poczucie prawdy, stępia zmysł moralny, może też prowadzić do „samonienawiści” i do prób samozniszczenia (alkoholizm itp.). Lecz w konkretnej sytuacji społecznej zdarzają się sytuacje, gdy „tertium non datur” – albo wybierasz małoduszną ucieczkę i zaniechasz walki ze złem, albo oddając „cesarzowi co cesarskie” (tj. miedziaki fałszywej glorii) w miarę możności, w ukryciu krzewisz to, „co jest Dobre, Mądre, Wieczne”, co jest niezniszczalne. Ale mimo to, w warunkach ucisku politycznego zanika w zasadzie wszelka myśl śmiała i oryginalna. Pisarz, np. aby ogrodzić siebie od możliwych sankcji karno-policyjnych, tak się obuduje wszelkimi zastrzeżeniami, przypisami, tyle odbije ukłonów na wszystkie strony, że w ten sposób wydukana myśl ukazuje się światu wymęczona, wymięta i bezkształtna, jakby ją nie wiadomo skąd wyciągano. A głównej treści wypowiedzi doszukiwać się nieraz trzeba „między wierszami”. Czasy takie pewien znakomity myśliciel rosyjski określił jako „przeklętą porę mów ezopowych”.
Pod koniec życia M. Malinowski ociemniał, przedtem jednak zdążył napisać Historię Jagiellonów na Węgrzech, Księgę wspomnień oraz Dziennik łaciński, które zostały wydane o wiele później, długo po jego śmierci. Udało mu się jednak jeszcze za życia opracować (wspólnie z innymi dziejopisarzami) i wydać fundamentalne materiały historiograficzne, jak np. Źródła do dziejów Polski (2 tomy, Wilno 1844-1846); Pamiętniki wileńskiej archeologicznej komisji (Wilno 1858). Zasłużył się też jako redaktor, tłumacz i wydawca dzieł Wapowskiego, Commendoni’ego, Bużeńskiego, Łaskiego.


Bazyli Demut-Malinowski


Filozof niemiecki Friedrich W. J. Schelling w dziele Filozofia sztuki (Warszawa 1983, s. 318, 322-323) pisał: „Sztuka rzeźbiarska przedstawia najwyższe spotkanie życia ze śmiercią. Bowiem to, co nieskończone, jest zasadą wszelkiego życia i czymś samo przez się żywym; ale to, co skończone czyli forma, jest martwe. Ponieważ w dziełach rzeźbiarskich obydwie te zasady wchodzą w stan najwyższej jedności, tutaj spotykają się życie i śmierć jakby na szczycie połączenia. Uniwersum, jaki człowiek, jest pomieszaniem tego, co nieśmiertelne, i tego, co śmiertelne, życia i śmierci. Ale w wiecznej idei to, co się tam jawi jako śmiertelne, doprowadzone jest do absolutnej tożsamości z nieśmiertelnością, stanowiąc tylko formę tego, co samo w sobie nieskończone.
(...) Można więc powiedzieć, że każde wybitniejsze dzieło rzeźbiarskie jest samo w sobie bóstwem, nawet gdyby nie istniało jeszcze dla niego imię, i że rzeźbiarstwo, jeśli je tylko zostawić samemu sobie, przedstawiałoby jako rzeczywistość wszystkie możliwości, które są objęte ową najwyższą i absolutną indyferencją, a tym samym musiałoby samo przez się wypełnić cały krąg boskich tworów i musiałoby wynaleźć bogów, gdyby ich nie było. (...) Dzieła sztuki rzeźbiarskiej noszą na sobie dobitne znamiona idej w ich absolutności”.
Nie przypadkowo toteż potężni władcy często uważali „propagandę monumentalną” za wspaniały środek utwierdzania potęgi i chwały państwa. I choć nieraz intelektualiści i dziennikarze obruszali się na tę „estetykę policyjną”, i tak spełniała ona swą psychologiczną, społeczno-integrującą funkcję. Szereg tego rodzaju rzeźb i gmachów o wyglądzie potężnym i monumentalnym można znaleźć w Petersburgu, jednym z najpiękniejszych miast Europy.
Wydaje się, że nie miał racji Aleksander Dumas (ojciec), gdy pisał: „wielkim nieszczęściem Sankt-Petersburga jest imitacja. Jego gmachy są imitacją gmachów Berlina, jego parki – imitacją Versailles, Fontainebleau i Rambouillet, jego Newa – bardziej lodonośną imitacją Tamizy”... Jest inaczej: i Berlin, i Versailles, i Rambouillet, i Sankt-Petersburg, i Paryż, i Londyn – to wszystko są imitacje starogreckich i rzymskich miast, świątyń, pałaców, forów, nekropolii itd.
Wśród twórców oblicza estetycznego dawnej stolicy Imperium Rosyjskiego było wielu Polaków, spośród których najsłynniejsi to Michał Kozłowski i Bazyli Demut-Malinowski. Ten ostatni był synem snycerza Jana, urodził się w Petersburgu 2 marca 1779 roku. Od najmłodszego wieku przyglądał się uważnie, jak ojciec wyczarowuje ze zwykłych kawałków drewna rozmaite cacka, służące za ozdoby mieszkań i gmachów użyteczności publicznej. Widocznie dziecko się tą sztuką poważnie przejęło, tak iż samo zaczęło niebawem miękkimi paluszkami wylepiać z gliny takie figurki, że wprawiały one w zdumienie rodzinę, która też malca podziwiała i przepowiadała mu wielką przyszłość, co znowuż zagrzewało go do jeszcze większej pilności. „Wszyscy przecież jesteśmy ukształtowani przez sposób, w jaki inni nas traktują i wszyscy skłonni jesteśmy wierzyć w to, co inni w nas widzą. Często spostrzegamy siebie tak, jak spostrzegają nas inni i przejmujemy cechy takie, jakie starano się w nas wytworzyć.” (Helen Palmer).
Chociaż ojciec zmarł niebawem, widocznie zdążył jednak pewien wpływ wychowawczy na małego synka wywrzeć. Bazyli Demut-Malinowski stanowił przykład bardzo wczesnego ujawnienia się wrodzonych talentów. Dla porównania przypomnijmy, że Mozart skomponował swój pierwszy koncert w wieku 4 lat, a sonatę w wieku lat sześciu. John Stuart Mill mając 6 lat dobrze znał łacinę i grekę, czytał poważne książki. Twórca cybernetyki, Austriak Norbert Wiener w wieku 4 lat przestudiował dzieła Darwina, a w 14 – uzyskał tytuł magistra na uniwersytecie. Koreańczyk Kim Ung Jong w wieku 2 lat biegle czytał, pisał i wykazywał duże zdolności matematyczne, a mając lat 4 znał prócz ojczystego, także języki chiński, angielski i niemiecki, dobrze grał w szachy, ułożył i wydał pierwszy zbiorek własnych poezji. 3-letni Carl Friedrich Gaus rozwiązywał samodzielnie skomplikowane zadania matematyczne, mimo że nikt go tego nie uczył. 9-letni Dante Alighieri napisał słynny sonet do Beatrycze. W tym wieku spotkał ją bowiem po raz pierwszy. 12-letni Blaise Pascal opublikował poważną pracę naukową poświęconą akustyce. 11-letni Niccolo Paganini odbywał tournee koncertowe najpierw po Włoszech, a potem po całej Europie. 11-letnia Anja Sylia rozpoczęła występy w jednej z oper Wagnera jako solistka. 9-letni Polak, Edward Wolanin miał już za sobą kilka kompozycji muzycznych i prowadził orkiestrę. 11-letni W. James został studentem Uniwersytetu w Harvard. Zakres wiadomości obejmujący program całej szkoły podstawowej opanował w ciągu kilku miesięcy... 11-letni Jean Francais Champolion mówił już i pisał po łacinie, grecku, hebrajsku i syryjsku.

* * *

W wieku sześciu lat Bazyli Demut-Malinowski został przyjęty na wieloletnie wychowanie i kształcenie do Cesarskiej Akademii Sztuk Pięknych w Petersburgu. Czynił znakomite postępy, doskonale opanował technikę rzeźby i lepienia, tak iż, mając kolejno 17 i 18 lat uzyskał od Akademii na znak uznania dwa srebrne medale (1798 i 1799), a jeszcze po roku nagrodzono go małym medalem złotym za pięknie wykonany barelief Anioł wyprowadza Piotra z ciemnicy... Niebawem z dwoma innymi wychowankami został odznaczony także dużym złotym medalem za projekt pomnika cesarzowi Piotrowi I, który też stanął w stolicy imperium przed Zamkiem Michajłowskim. Nie bez znaczenia dla zrozumienia tych osiągnięć może być okoliczność, że w ostatnich latach nauki Bazylego Demut-Malinowskiego w Akademii Sztuk Pięknych był (wzmiankowany powyżej) inny Polak, Michał Kozłowski, osobowość twórcza, wybitna pod każdym względem. (Por. o nim: Jan Ciechanowicz, Twórcy cudzego światła, Wilno-Toronto 1996, s. 365-380). Był on nauczycielem Bazylego.
W 1802 roku profesor M. Kozłowski przedwcześnie umiera. Akademia rozpisuje konkurs na pomnik nad jego grobem, a pierwsze miejsce zajmuje projekt B. Demut-Malinowskiego. W 1803 roku pomnik stanął na Cmentarzu Wołkowym; później został przeniesiony razem z prochami Kozłowskiego do nekropolii Ławry Aleksandro-Newskiej. Interesującym szczegółem tego pomnika jest medalion z portretem zmarłego profesora. Tu po raz pierwszy Demut-Malinowski dał się poznać jako utalentowany rzeźbiarz-portrecista, który potrafi harmonijnie połączyć w swych dziełach bardzo dokładne podobieństwo modelu do oryginału oraz, z drugiej strony, przekazać w tym obrazie także treści wyidealizowane, symboliczne. Później ta umiejętność wielokrotnie znajdowała odbicie w rzeźbach artysty, szczególnie w kilkudziesięciu cmentarnych pomnikach, w których rzeźbieniu był niezrównanym mistrzem, jednym z najwybitniejszych w dziejach sztuki rosyjskiej i europejskiej. Zaznaczmy, że przecież rzeźby cmentarne i pomniki stanowią obecnie, a zresztą i zawsze stanowiły, szczególny i specyficzny rodzaj sztuki.
Robert Musil w paradoksalny i przekorny sposób pisał: „Jeśli chodzi o pomniki, rzeczą najbardziej rzucającą się w oczy jest to, że się ich nie zauważa. Nie ma takiej rzeczy na świecie, która byłaby równie niewidoczna jak pomniki. Niewątpliwie stawia się je po to, żeby je widziano, żeby wręcz zwracały na siebie uwagę; jednocześnie jednak są przeciwko zwracaniu uwagi czymś zaimpregnowane, dlatego też spływa ona po nich grzecznie jak woda po kaczce, nie zatrzymując się nawet na mgnienie oka. Można miesiącami chodzić jakąś ulicą, znać numer każdego domu, każdą wystawę, każdego napotkanego po drodze policjanta, i nie ujdzie naszej uwagi nawet dziesięć fenigów leżących na chodniku; ale za każdym razem jesteśmy z pewnością bardzo zaskoczeni, jeśli zerkając pewnego dnia na pierwsze piętro ku jakiejś ładnej pokojówce odkrywamy metalową, wcale niemałą tablicę, która swoimi nieścieralnymi literami oznajmia, że w tym domu od tysiąc osiemset któregoś do tysiąc osiemset któregoś roku żył i tworzył niezapomniany Ten czy Inny.
Wielu ludziom zdarza się to nawet w przypadku pomników nadnaturalnej wielkości. Trzeba je codziennie omijać albo można wykorzystać ich cokoły jako wysepki bezpieczeństwa; używamy ich jako kompasu albo dalekomierza, zmierzając w kierunku ich dobrze nam znanych stanowisk, są w naszym odczuciu, podobnie jak drzewa, częścią oprawy ulicy, i stanęlibyśmy natychmiast jak wryci, gdyby któregoś ranka okazało się, że ich nie ma. Ale nigdy się ich nie ogląda i zazwyczaj nie mamy najmniejszego pojęcia, kogo przedstawiają. Jedyne, co być może wiemy, to czy jest to mężczyzna, czy kobieta.
Byłoby błędem dać się zbić z tropu kilkoma wyjątkami. Na przykład tymi kilkoma statuami, na których poszukiwanie człowiek wybiera się z baedekerem w ręku, jak posąg Gattamelaty albo Corleoniego, co jest właśnie bardzo szczególnym zachowaniem; albo wieżami pamiątkowymi zasłaniającymi całą okolicę; albo pomnikami stowarzyszonymi w pewien związek, jak rozsypane po całych Niemczech pomniki Bismarcka.
Takie energiczne pomniki oczywiście istnieją; a poza tym istnieją jeszcze pomniki będące wyrazem żywej myśli i żywego uczucia. Ale powołaniem większości zwykłych pomników jest budzić pamięć albo przykuwać uwagę i nadawać myślom zbożny kierunek, zakłada się bowiem, że jest to poniekąd potrzebne; i z tym właśnie głównym powołaniem pomniki mijają się zawsze”... –
Nie koniecznie, mogą się nie mijać, jeśli stworzył je rzeźbiarz utalentowany, potrafiący przemówić do serca i wyobraźni przechodnia.
Niewątpliwie, w dziełach B. Demuta-Malinowskiego daje się wyczuć polsko-szlacheckie archetypy czucia i myślenia, które zostały widocznie po prostu odziedziczone po przodkach; istnieje przecież coś takiego, jak narodowe archetypy mentalne i emocjonalne, tak jak istnieją narodowe stereotypy zachowań praktycznych, życiowych, politycznych itp. Andrzej Wierciński w Antropologicznym szkicu o Antypersonie pisze: „Obecność wrodzonych wyobrażeń smakowych węchowych, słuchowych, wizualnych itd. u człowieka i wyższych zwierząt nie ulega wątpliwości w świetle rozmaitych badań nad zachowaniem się małych dzieci, czy młodocianych zwierząt. Tłumaczą one mnogość celowych zachowań przystosowawczych u tych ostatnich w stosunku do pierwszy raz doznawanych, zróżnicowanych sytuacji życiowych.
Mówiąc krótko i węzłowato, koncepcje psychiki ludzkiej jako „tabula rasa”, którą dopiero po urodzeniu zapisuje otoczenie, należy odłożyć raz na zawsze do lamusa rupieci mieszczańskiego światopoglądu. Jedyną dotychczas możliwość naukowego wyjaśnienia występowania odziedziczonych skojarzeń archetypowo-emocyjnych w skali gatunkowej u człowieka może dostarczyć tylko teoria ewolucji. Powinny one wówczas posiadać wartość przystosowawczą ze względu na sekwencje odruchowe, w których sterowaniu uczestniczą, co prowadziłoby konsekwentnie do ich faworyzowania poprzez selekcję naturalną. Przyjmując takie założenia można z góry określić szereg upostaciowań archetypowych Tak więc, byłyby to przede wszystkim standardowe reprezentacje wyobrażeniowe odwiecznych, zwierzęcych wrogów gatunkowych człowieka takich jak wielkie kotowate, jadowite gady i insekty etc., logicznie skojarzone z napędami strachu, lub agresji, które uruchamiają kompleksy odruchowe ucieczki, albo ataku. Następnie można oczekiwać występowania upostaciowań antropomorficznych, odzwierciedlających charakterystyczne rysy morfologiczno-czynnościowe ludzi w stereotypowych rolach Matki, Ojca, Partnera Seksualnego i Wroga, bogato powiązanych z odpowiednimi i także stereotypowymi rozkładami gry ośrodków napędowych i antynapędowych, włączających całe grupy zachowań przystosowawczych, uczestniczących w gatunkowo ustalonych więziach czynnościowych, łączących ludzi między sobą w różnych fazach ontogenezy, tj. rozwoju osobniczego. Wydaje się rzeczą oczywistą, ze osobnicy zaopatrzeni w takie wrodzone normy, adekwatne do ważnych życiowo i uniwersalnie powtarzających się sytuacji bodźcowych, byli selekcyjnie promowani w stosunku do osobników ich pozbawionych względnie o normach nieadekwatnie ukształtowanych Oto np. wyposażenie w archetyp gada o pokroju węża, już przy podprogowym dostrzeżeniu jego sylwetki, włącza lawinowo gotowość do ucieczki, lub ataku. Albo też, niemowlę zaopatrzone w archetyp Matki będzie zdolne od razu do wykonywania różnorodnych odruchów, umożliwiających celowe wykorzystywanie protekcyjnych zachowań swej głównej żywicielki i opiekunki.
Rzecz jasna, nie chodzi tu o izolowane od siebie reprezentacje archetypowe. Należy z góry przypuścić, że będą to całe kompleksy wyobrażeniowe, w odpowiedni sposób pokojarzone z sobą i obrastające w ciągu życia osobnika w korespondujące z nimi treści psychiczne, które zostały zepchnięte z pola świadomości w toku jego socjalizacji. Ponadto, w polu świadomości, pod wpływem nastawień archetypowych, będą się formować adekwatne do nich układy wyobrażeniowo-werbalno-intuicyjne. W efekcie, trzeba tu mówić raczej o całych ciągach ideo-archetypowych, u których podstawy znajdują się dane ośrodki napędowe, a następnie skojarzone z nimi bezpośrednio reprezentacje sygnałów receptorowych z podsystemu emocyjnego (najprawdopodobniej nigdy niedostępne dla świadomości), które z kolei kojarzą się z odpowiednimi reprezentacjami archetypowymi z podsystemu gnostycznego i wreszcie, te ostatnie dopiero będą się wiązać z nabytymi wyobrażeniami i myślami...”

* * *

Przez dwa lata Bazyli Demut-Malinowski, już po ukończeniu Akademii Sztuk Pięknych, doskonalił swe umiejętności, a przy okazji za projekt modelu pomnika profesora Kozłowskiego otrzymał jeszcze jeden złoty medal. Był to więc ogromny, rzadko spotykany talent.
Od 1803 roku Demut-Malinowski przebywał we Włoszech, gdzie doskonalił się w sztuce rzeźby w marmurze pod kierownictwem samego niezrównanego Antonia Canovy. Niebawem też został młody przybysz z Północy także wybitnym mistrzem rzeźby klasycystycznej, w sposób szczególny lubującej się w przedstawianiu piękna, tkwiącego w nagim ciele kobiet i mężczyzn.
„Ponieważ piękno jest obok wdzięku głównym przedmiotem rzeźby, lubi ona nagość i toleruje ubiór o tyle tylko, o ile nie zakrywa kształtów. Draperią posługuje się nie jako osłoną, lecz jako pośrednim przedstawieniem kształtu, a taki sposób ukazania absorbuje mocno intelekt, gdy do oglądu przyczyny, mianowicie kształtu ciała, dochodzi on tylko przez dane mu bezpośrednio oddziaływanie, udrapowanie fałd. Draperia jest zatem w rzeźbie do pewnego stopnia tym, czym w malarstwie skrót. Jedno i drugie jest aluzją, nie symboliczną jednak, lecz taką, która jeśli jest udana, zmusza bezpośrednio intelekt do oglądania tego, co jest przedmiotem aluzji, tak właśnie, jakby było to naprawdę dane.” (Arthur Schopenhauer, Świat jako wola i przedstawienie, t. 1).
Jak powiadał Tomasz Mann, „plastyka jest obiektywną, utrzymującą jedność z naturą, twórczą kontemplacją (...); a usposobienie plastyczne jest właściwe dzieciom natury i bóstwa”. Dzieciom, dodajmy, obdarzonym łaską i przekleństwem geniuszu...
W Rzymie spod dłoni B. Demuta-Malinowskiego wyszły wspaniałe arcydzieła Herkules i Omfala, Narcyz patrzący się do wody, kilka popiersi i klasycznych „głów”. Niestety, większość z nich została rozkradziona w trakcie podróży z Rzymu do Petersburga (co zresztą również stanowi swoiste potwierdzenie ich wartości artystycznej: rzeźby złodziejom się podobały, a w każdym bądź razie byli oni pewni, że to wszystko da się dobrze sprzedać).
W 1807 roku mistrz został wezwany do Petersburga, gdzie mu powierzono m.in. wykonanie szeregu stiuków i modeli dla powstającego Soboru Kazańskiego, Giełdy i Admiralicji.
Od 1808 podjął wykłady w macierzystej Akademii, pokonując następnie co parę lat kolejne stopnie kariery: w 1808 roku był adiunkt-profesorem, w 1813 – profesorem zwyczajnym, w 1833 – profesorem zasłużonym, a w 1836 roku został rektorem Akademii Sztuk Pięknych w Petersburgu.
Główne dzieła Bazylego Demut-Malinowskiego to kolosalne modele proroka Eliasza i apostoła Andrzeja w Soborze Kazańskim; pomniki feldmarszałka Barclay’a de Tolly i feldmarszałka P. A. Rumiancewa, popiersia szeregu wybitnych poetów, dowódców wojskowych i cesarzy. Jego rzeźby zdobiły m.in. Instytut Górniczy, który kończyło przecież tak wielu Polaków. Dotychczas ten zespół architektoniczno-rzeźbiarski jest uważany za jedną z najpiękniejszych pereł sztuki rosyjskiej.
Jednak za największe dzieło B. Demut-Malinowskiego uchodzi ogromny zespół rzeźb zdobiących gmachy Sztabu Generalnego i ministerstw Cesarstwa Rosyjskiego w Petersburgu. Architektem tego ensemble’a był Rossi, rzeźbiarzem Demut-Malinowski. Wszystkie modele wykonano później z miedzi i zdobią one dotychczas miasto nad Newą, dodając mu swoistego uroku, tym bardziej, że szereg rzeźb tego artysty znajduje się też w zespole architektonicznym Senatu i Synodu, jak też jest rozrzuconych po całym tym wielkim mieście. Także Łuk Tryumfalny w Narwie jest jego utworem. Dzieła B. Demut-Malinowskiego są nacechowane duchem szlachetnej prostoty, uroczystą rytmiką, klarownością kompozycji, mężną energią i siłą. Wszystkie one należą do klasycyzmu i zostały bezpośrednio zainspirowane przez antyczną rzeźbę Grecji i Rzymu. Zresztą do najpiękniejszych rzeźb tego mistrza należą m.in. wizerunki Demostenesa, Hipokratesa, Euklidesa. Potrafił doskonale wczuć się w świat ideałów antycznych i doskonale je ucieleśnić w marmurze i piaskowcu. Było to też kwestią jakiejś kongenialności artysty z duchem Hellady.
„Wiadomo już od dawna, że w sztuce nie wszystko osiąga się świadomie, że ze świadomą czynnością musi łączyć się nieświadoma moc i że doskonała jedność i wzajemne przenikanie się obydwu tworzy to, co w sztuce najwyższe. Dzieła, którym brakuje tego znamienia nieświadomej wiedzy, można rozpoznać po braku własnego niezależnego od sprawcy życia, i, odwrotnie, tam, gdzie ona się przejawia, sztuka udziela swemu dziełu obok najwyższej jasności intelektu ową niezmierzoną realność, dzięki której staje się ono podobne do dzieła przyrody.” (F.W. J. Schelling, Filozofia sztuki, Warszawa 1983, s. 483). Bardzo trafne spostrzeżenie!
Jest rzeczą znaną, iż B. Demut-Malinowski tworzył wyłącznie w konwencji klasycystycznej, która po prostu była obowiązująca w ówczesnej Rosji, w jej elitach rządzących. Nie sposób więc było się wyłamać z tych narzuconych tendencji i wyobrażeń. „Badając różne rodzaje grup społecznych, socjologowie odkrywają, że wiele z nich wymaga od swych członków podzielania i uznania za prawdziwe pewnych poglądów, które uważają one za szczególnie ważne dla swego funkcjonowania jako grup. Tak więc od członków grupy religijnej wymaga się uczestnictwa w określonej wiedzy teologicznej, a od członków grupy przemysłowej uczestnictwa w określonej wiedzy pragmatycznej. Wiele długotrwałych grup żąda od swych członków jedynie wiedzy o tym, co w nich dobre, natomiast inne grupy wymagają również, by ich członkowie wiedzieli, co jest złe w grupach wrogich.” (F. Znaniecki, Społeczne role uczonych, Warszawa 1984, s. 484). A więc i w przypadku poglądów estetycznych artyści często nie mają żadnego wyboru – i to nawet w krajach tradycyjnie uchodzących za tolerancyjne, do których, jak wiadomo, Rosja raczej zaliczana nie jest. Astolphe markiz de Custine w 1839 roku pisał w słynnych Listach z Rosji: „Trudno sobie wyrobić właściwe pojęcie o głębokiej nietolerancji Rosjan. Ludzie obdarzeni kulturą duchową i mający do czynienia z Zachodem Europy usiłują misternie ukryć swą myśl przewodnią, którą jest tryumf prawosławia greckiego, będący dla nich synonimem rosyjskiej polityki. Bez tej myśli nic się nie tłumaczy ani z rosyjskich obyczajów, ani z rosyjskiej polityki. Nie można myśleć, że prześladowanie Polski jest rezultatem osobistej niechęci cesarza: nie, jest rezultatem zimnego i głębokiego wyrachowania. Te akty okrucieństwa są chwalebne w oczach ludzi naprawdę wierzących. To Duch Święty oświecając władcę wznosi jego duszę ponad wszelkie ludzkie uczucia i Bóg błogosławi wykonawcę Jego wzniosłych zamiarów. Z tego punktu widzenia sędziowie i oprawcy tym bardziej są święci, im bardziej barbarzyńscy...
Rzym i wszystko związane z rzymskim Kościołem nie ma drugiego tak groźnego wroga jak autokrata moskiewski, głowa swego kościoła”.
Jeśli zresztą spojrzeć na sprawę w szerszym kontekście, to się okaże, że w dziedzinie kultury europejskiej na początku XIX wieku zaczęły dominować tendencje „poważne”. „Wiek dziewiętnasty wydaje się pozostawiać niewiele miejsca dla funkcji ludycznej w procesie kultury. Coraz bardziej przeważać tu zaczynały tendencje, które zdają się tę funkcję wykluczać. Już w wieku osiemnastym trzeźwe i prozaiczne pojęcie użyteczności – dla idei baroku zabójcze – oraz mieszczański ideał dobrobytu owładnęły duchowym życiem społecznym. Z końcem tego stulecia przewrót przemysłowy wraz ze stale wzmagającymi się skutkami techniki jął owe tendencje wzmacniać. Praca i produkcja stały się ideałem, a niebawem nawet bożyszczem. Europa przebrała się w strój roboczy. Zmysł społeczny, dążenie do wykształcenia i sądy naukowe stały się dominantami tego procesu kulturowego. Im dalej postępuje gwałtowny rozwój techniczny i przemysłowy, od maszyny parowej aż po elektryczność, tym bardziej stwarza on złudzenie, że na tym właśnie rozwoju polega postęp kultury. Jako skutek tego poglądu powstać mógł i rozpowszechnić się zawstydzający błąd, że siły ekonomiczne i interesy gospodarcze decydują o losach świata. Przecenianie czynnika ekonomicznego w społeczeństwie i umyśle ludzkim było w pewnym sensie naturalnym skutkiem racjonalizmu i utylitaryzmu, które zniweczyły misterium, człowieka zaś uwolniły od winy i kary. Zapomniano jednak uwolnić go jednocześnie od głupoty i krótkowzroczności i wydawało się, że jest przeznaczony i sposobny, aby zbawić świat na wzór własnej banalności.
Tak oto przedstawia się wiek dziewiętnasty widziany od najgorszej swojej strony. Wielkie jego prądy umysłowe przebiegały niemal wszystkie w sprzeczności z ludycznym czynnikiem życia społecznego. Liberalizm ani socjalizm nie był mu pożywką. Nauki eksperymentalne i analityczne, filozofia, polityczny utylitaryzm i reformizm, mentalność manchesteryzmu, wszystko to było działalnością na wskroś poważną. Z chwilą zaś gdy w sztuce i literaturze wyczerpał się już romantyczny entuzjazm, wraz z pojawieniem się realizmu i naturalizmu, przede wszystkim jednak impresjonizmu, zdają się również i tu uzyskiwać przewagę formy wyrazu, którym idea ludyzmu jest bardziej obca niż wszystko, co dotychczas rozkwitnąć zdołało na polu kultury. I jeśli którekolwiek stulecie traktowało samo siebie i całe życie z całkowitą powagą, to właśnie wiek dziewiętnasty.
Wydaje się, iż trudno zaprzeczyć ogólnemu spoważnieniu, jako zjawisku typowemu dla wieku dziewiętnastego. Kultura ta w znacznie mniejszym stopniu jest „grana” niż w okresach poprzedzających. Zewnętrzne formy społeczne nie ujawniają już wyższego ideału życiowego, jak to czyniły niegdyś przy pomocy bufiastych spodni, peruki lub szpady. Trudno przytoczyć bardziej wymowny dowód rezygnacji z ludyzmu niż zanikanie fantazji w stroju męskim. Rewolucja dokonuje tu takiej przemiany, jaką rzadko tylko zaobserwować można w dziejach kultury. Długie spodnie, które przedtem w niektórych krajach były ubiorem chłopów, rybaków lub marynarzy – stąd też odnajdujemy je w postaciach komedii dell arte – stają się nagle modą męską, wraz z dziko rozwichrzoną fryzurą, która wyraża rewolucyjny patos. Nawet w modzie kobiecej panowały fryzury „potargane”, por. rzeźbę królowej Luizy Schadowa.” (Johan Huizinga, Homo ludens, s. 270-271).
Sztuki plastyczne zresztą są w ogóle bardziej „poważne” niż sztuki muzyczne, w których element ludyczny uobecnia się w sposób bardziej dobitny. Johan Huizinga powiada (Homo ludens, s. 235-238): „Głębokiej różnicy pomiędzy sferą Muz i sztuk plastycznych z grubsza zaledwie odpowiada pozorny brak elementu ludycznego w sztukach plastycznych, w przeciwieństwie do wyraźnie dostrzegalnych jakości ludycznych sztuk, którym patronowały Muzy. Nie potrzebujemy zresztą szukać jakiejś szczególnej i głównej przyczyny tego przeciwieństwa. W sztukach pozostających pod opieką Muz istotny czynnik estetyczny polega na tym, że dane dzieło artystyczne jest wykonywane. Zostało ono wprawdzie wcześniej ułożone, wyćwiczone lub napisane, ale nabiera życia dopiero przez wykonanie, wystawienie, przekazanie słuchaczom, przedstawienie – przez productio w tym dosłownym znaczeniu, jakie słowo to zachowało jeszcze w języku angielskim. Sztuka Muz jest akcją i jako wykonywana akcja sprawia przyjemność za każdym razem na nowo, ilekroć powtarza się wykonanie. Kłam temu twierdzeniu zdaje się zadawać fakt, że wśród dziewięciu Muz znajdują się także patronki astronomii, epiki i historii. Należy jednak pamiętać, że ów podział pracy pomiędzy Muzami pochodzi z późniejszej epoki i że przynajmniej pieśń bohaterska i historia (dziedziny pozostające pod opieką Klio i Kalliope) należały pierwotnie z całą pewnością do powołania vates, który wygłaszał je w uroczystym układzie melodycznym i stroficznym. Charakter tej czynności nie ulega zresztą zasadniczej zmianie wskutek tego, iż rozkoszowanie się poezją przesunęło się obecnie z dziedziny głośnej deklamacji w sferę czytania cichego. Samą czynność ożywiania sztuki, pozostającej pod opieką Muz, nazwać należy zabawą.
Całkiem inaczej przedstawia się sprawa ze sztukami plastycznymi. Już dzięki związkom z materiałem i ograniczonymi przez materiał możliwościami form, sztuki te nie mogą grać tak swobodnie, jak unosząca się w eterycznych obszarach muzyka i poezja. Taniec należy tu do dziedziny granicznej. Jest on jednocześnie sztuką Muz i sztuką plastyczną, sztuką Muz, ponieważ ruch i rytm stanowią główne jego elementy, Jest on jednak stale związany z materią. Wykonywany jest przez ciało człowieka, o ograniczonej różnorodności póz i ruchów, a piękno jego jest pięknem samego ludzkiego ciała w ruchu. Taniec kształtuje, podobnie jak rzeźba, lecz tylko na chwilę. Żyje zaś głównie z powtórzeń, tak jak towarzysząca mu i panująca nad nim muzyka.
Całkowicie inaczej niż w dziedzinie Muz przedstawia się również kwestia oddziaływania sztuk plastycznych. Budowniczy, rzeźbiarz, malarz czy rysownik, garncarz i w ogólności artysta dekorujący utrwala swój impuls estetyczny wśród pilnej i żmudnej pracy w materii. Twórczość jego jest trwała i stale widoczna. Oddziaływanie tej twórczości nie jest, jak w muzyce, uzależnione od szczególnego, z danym dziełem związanego przedstawienia lub wykonania przez autora lub innego artystę. Raz wykończonej dzieło sztuki plastycznej, nieporuszone i nieme, oddziałuje dopóty, dopóki istnieją ludzie, których oczy nim się napawają. Wskutek braku jakiejś widocznie dziejącej się akcji, podczas której dzieło sztuki ożywa i wywołuje rozkosz, wydawać się może, iż w dziedzinie sztuk plastycznych brak właściwie miejsca na czynnik ludyczny. Artysta, choćby najsilniej opanowany żądzą twórczą, pracuje jak rzemieślnik, w powadze i napięciu, nieustannie sprawdzając i korygując samego siebie. Zachwyt jego, swobodny i gwałtowny w koncepcji, podczas wykonywania zawsze poddany zostaje sprawności kształtującej ręki. Skoro więc przy wykonywaniu dzieła plastycznego element ludyczny pozornie nie istnieje, nie pojawia się on w ogóle podczas oglądania i rozkoszowania się nim. Nie ma tu żadnej widocznej akcji.
Jeśli czynnikowi ludycznemu w sztukach plastycznych stoi na przeszkodzie już sam charakter twórczej pracy, żmudnego rzemiosła i zawodu, to wzmocnione to zostaje przez to jeszcze, iż istota dzieła sztuki w dużej części określana jest przeważnie względami praktycznymi i że przeznaczenie jego nie jest umotywowane estetycznie. Zadanie człowieka, który ma coś sporządzić, jest poważne i odpowiedzialne: wszelka ludyczność jest mu obca. Powinien stworzyć budynek, odpowiedni i godny dla kultu, zebrań lub mieszkania, sporządzić naczynie lub odzież, bądź też obraz, który czy to jako symbol, czy jako naśladownictwo odpowiadać ma idei, jaką pragnie oddać.
Produkcja sztuk plastycznych przebiega więc całkowicie poza sferą ludyczną, a również i jej efekty odbiera się jedynie wtórnie w formie uroczystości, rozrywek czy okazji towarzyskich. Odsłonięcie pomnika, położenie kamienia węgielnego, wystawy nie są same przez się częścią składową procesu twórczego i należą na ogół do zjawisk czasów nowszych. Dzieło sztuki pod patronatem Muz żyje i rozwija się w atmosferze społecznej radości, sztuki plastyczne – nie.”
Dopiero na tle tych spostrzeżeń da się właściwie zrozumieć poważną, wzniosłą i uroczystą atmosferę roztaczaną wokół siebie przez dzieła Bazylego Demut-Malinowskiego, w których ciężki monumentalizm symbolizuje twardość i siłę ducha, ład i uporządkowanie rzeczywistości socjalnej. Ten ład form nie przypadkiem napawa obserwatora spokojem i pewnością, odbijał się w niej bowiem cyklopiczny oddech gigantycznego Imperium, nad którym tylko na krótko zachodziło słońce, a które ogarniało jedną szóstą część wszystkich lądów kuli ziemskiej. Ład i uporządkowanie polityczne musiały się odbijać w ładzie i porządku estetycznym, choć przecież, z drugiej strony, uładzenie artystyczne jest wartością samoistną, mającą własne korzenie i swą autonomię.
Jak powiada bowiem Filon Aleksandryjski, „nic pięknego nie ma w nieładzie, a porządek jest kolejnością i połączeniem rzeczy poprzedzających oraz następujących po sobie i nawet jeżeli nie zawsze w działaniu, to przynajmniej w umyśle działających”... (Pisma, t. 1, Warszawa 1986, s. 39).
W rosyjskiej tradycji rzeźbiarskiej Demut-Malinowski zajmuje miejsce honorowe, jest jednym z największych jej klasyków. Jego dzieła do dziś zdobią nie tylko Petersburg, ale też Moskwę, Kostromę, Tartu.
Rzeźbiarstwo nie było jedynym zajęciem tego znakomitego artysty, uprawiał on jeszcze m.in. muzykę, kierował kwartetem instrumentalnym; ponad czterdzieści zaś lat pracy na niwie pedagogicznej – to cała epoka w dziejach Petersburskiej Akademii Sztuk Pięknych.
Bazyli Demut-Malinowski zakończył życie w Petersburgu 16 lipca 1846 roku w wieku 67 lat.


Dzieci Żelaznego Wilka cz. 2 - Jan Ciechanowicz pozycja której pierwsze wydanie zostało skonfiskowane przez nieznanych "umundurowanych sprawców"

$
0
0

                                 Ernest Malinowski


Adam Stanisław Hipolit Ernest Nepomucen Malinowski urodził się w miejscowości Różycznem, powiat Płoskirów, na Podolu, w 1808 (według innych danych 1815) roku, a ochrzczony został w pięciu imionach w kaplicy dworu w Sewerynach. Rodzina – choć zamieszkała w otoczeniu obcym – była zacna, patriotyczna, kulturalna, pielęgnująca polskość jako świętość.
Ojciec chłopca Jakub Malinowski (1780-1850) służył przedtem w armii Księstwa Warszawskiego i został odznaczony w 1809 roku orderem Virtuti Militari, a w 1831 roku był posłem na sejm powstańczy z powiatu radomyślskiego. Z tego też powodu musiał po klęsce insurekcji razem z synami Ernestem i Rudolfem wyemigrować do Francji, a życie zakończył w tamtejszym Homburgu. Zanim jednak doszło do wyjazdu Ernest zdążył ukończyć słynące z dobrego poziomu nauczania Liceum w Krzemieńcu, należące do sławnego Wileńskiego Okręgu Naukowego.
Zaledwie 16-letni młodzian zaciągnął się pod sztandary powstańcze i walczył jako żołnierz pułku „czwartaków” przeciwko Rosjanom, zaś jego starszy brat był adiutantem generała Henryka Dembińskiego. W latach 1834-1838 Ernest Malinowski studiował inżynierię w paryskiej Ecole des Ponts et Chaussees.
W czasie Wiosny Ludów znów stanął pod sztandarami powstańczymi i walczył w Badenii. Po klęsce ruchu demokratycznego nie było już dlań miejsca w Europie, musiał szukać jakiejś „wnęki życiowej” po przeciwległej stronie kuli ziemskiej. W 1852 roku wyemigrował do Peru. Ponieważ miał świetne wykształcenie i kompetencje inżynierskie, zaciągnął się tam do państwowej służby technicznej jako projektant urządzeń hydrotechnicznych, które też sam później realizował.
Pierwsze jednak lata w Peru Malinowski spędził na modernizacji mennicy w Limie, dozorował brukowanie jednego z piękniejszych miast – Arequipy, organizację szkolnictwa technicznego i budowę krótszych linii kolejowych. Autorytet, jaki zyskał, sprawił, że w 1869 roku rząd peruwiański podpisał umowy z następnymi polskimi emigracyjnymi inżynierami: Edwardem Habichem i Aleksandrem Miecznikowskim. Miecznikowski współpracował z Malinowskim przy kolei transandyjskiej, a samodzielnie kierował budową drogi bitej z Callao do Limy. W korespondencji z Peru drukowanej na łamach krajowego „Wędrowca” krytycznie pisał o niestabilności politycznej, zmiennej koniunkturze i pladze korupcji: „Dzisiaj wiele pieniędzy rozkradają, poprzednio kradziono wszystkie, po dzisiejszych rządach Jose Balty zostaną przynajmniej koleje żelazne i inne budowy publiczne”. Habich zasłynął jako twórca politechniki w Limie w 1876 roku i jej dyrektor przez 33 lata. Obecnie politechnika limska nosi jego imię. Na uczelni wykładał także Malinowski i inni polscy inżynierowie, których z kolei zwerbował Habich w 1873 roku. Wśród nich był Władysław Kluger, projektant wykorzystania rzeki Maure do nawodnienia wybrzeży Pacyfiku i drogi prowadzącej przez Andy – głównego szlaku komunikacyjnego między Peru i Boliwią, architekt Tadeusz Stryjeński, Aleksander Babiński, który w Peru prowadził badanie geologiczne i opracował nową mapę, Ksawery Wakulski i Władysław Folkierski. Wakulski i Folkierski również pracowali przy kolei transandyjskiej. Ponadto Folkierski budował prywatną kolej w Pisco de Ica i był dyrektorem kolei południowych oraz zarządcą żeglugi parowej na jeziorze Titicaca.
Po jakimś czasie powierzono E. Malinowskiemu budowę linii kolejowych z portu Chimbote do Huaras, z portu Pacasmayo do Cajamarca oraz z Cuzco przez Puno nad jeziorem Titicaca do portu Mollendo.
W czasie wojny peruwiańsko-hiszpańskiej w 1866 roku powierzono E. Malinowskiemu obronę wybrzeża, w szczególności przyległego do stolicy kraju portu Callao. Polak sprowadził w trybie pilnym ze Stanów Zjednoczonych armaty dalekiego zasięgu jak też odpowiednie wieże pancerne, umieścił je należycie na podwoziach kolejowych, a w decydujących dniach ogniem artylerii rozproszył silną flotę hiszpańską, sam pozostając dla ognia armat pokładowych wroga nie do trafienia, gdyż po każdej salwie jego „pociąg pancerny” (pierwszy zresztą w dziejach techniki wojskowej w ogóle) zmieniał położenie.
Rząd młodej Republiki Peru uznał wielkie zasługi naszego rodaka i kazał umieścić jego podobiznę w postaci płaskorzeźby na cokole pomnika w Limie.
Zasługi wojenne sprawiły, że rząd Peru darzył E. Malinowskiego bezwzględnym zaufaniem i szacunkiem, toteż powierzył mu wyjątkowo odpowiedzialne zadanie opracowania projektu strategicznej transandyjskiej linii kolejowej, łączącej kopalnie srebra w Cerro de Pasco z żyzną doliną Jauja w górnym dorzeczu Amazonki. Kilka innych zespołów inżynieryjnych opracowało projekty konkurencyjne, jednak plan Malinowskiego był zarówno bardzo śmiały, jak też realistyczny, toteż właśnie on został przez rząd kraju wybrany i zaakceptowany. W 1869 roku przyznano należne fundusze, a w 1872 rozpoczęto prace budowlane.
Kolej żelazna przez Andy miała połączyć pustynne wybrzeże (Costę) z przemysłowym, pełnym bogactw naturalnych wnętrzem kraju (Sierrą) i żyzną doliną Amazonki. Ernest Malinowski opracował projekt linii liczącej 218 km od Callao przez Limę do Oroyi. Jednocześnie przewidywał w przyszłości jej rozbudowę w taki sposób, by łączyła się wodną drogą z dorzeczem Amazonki. Jego projekt nawiązywał do idei Simona Bolivara, bojownika o wyzwolenie Ameryki Południowej, stworzenia wielkiego szlaku komunikacyjnego tego kontynentu, łączącego Ocean Spokojny z Atlantykiem.
Tak gigantycznego pomysłu nie udało się zrealizować, niemniej kolej transandyjska jest wielkim osiągnięciem myśli i techniki.
Linia Callao-Oroya powstawała w skrajnie trudnych warunkach. Kolej prowadzi wąwozem rzeki Rimac, gdzie skalne ściany stoją niemal pionowo, a rzeka w najtrudniejszych miejscach spada kaskadami. Prowadzenie nawet pomiarów i opracowanie map topograficznych wymagało karkołomnych zabiegów. Bywało, że inżyniera opuszczano na linie ponad przepaścią na trudno dostępne stanowisko miernicze.
Przy budowie kolei transandyjskiej padały imponujące inżynierskie rekordy. Most Verrugas na wysokości 1670 m zawisł nad głęboką przepaścią. Nie było mowy, by jego budowę rozpoczynać od stawiania rusztowania. Przy pomocy Indian przerzucono więc najpierw ponad przepaścią liny stalowe i skonstruowano pomost hamakowy. Amerykański inżynier Lefferts Buck, który doświadczenie zdobywał przy Brooklyn Bridge i konstrukcjach nad Niagarą, opracował z kolei sposób opuszczania po linach poszczególnych elementów konstrukcji.
Wielkim sukcesem było przebicie najdłuższego tunelu Galera (długości 1173 m) blisko najwyższego punktu trasy (4768 m n.p.m.).
Ogromne problemy niosło także przerzucenie linii nad pionową przepaścią w miejscu zwanym Infiernillo, tzn. Piekło. Jak je pokonano, opisał Władysław Kluger w „Listach z Peruwii i Boliwii", wydanych w Krakowie w 1878 roku: „Naturalnie byłoby szaleństwem prowadzić kolej wzdłuż tej strasznej przepaści, więc też pociąg wjeżdża w tunel, przerzyna w poprzek rozpadlinę za pomocą żelaznego mostu, z którego na nowo pod ziemię wjechawszy, wydostaje się na zewnątrz w pobliżu doliny zwanej Rio Blanco. Widok z mostu łączącego obydwa tunele jest nie do opisania; jest to zarazem wielkie i ponure, godne nazwiska Piekła (Infiernillo) przydanego tej miejscowości; ale piekło to jest piękne, ubrane w wodospady, pieczary, różnokolorowe skały pokryte wiecznym cieniem, a odbijające tysiącznym echem szum pieniącego się potoku. Jakże dziwnie na tym tle dzikiej niedostępnej natury odbija lekki most żelazny, po którym jak widmo przebiega od czasu do czasu kunsztowna lokomotywa, gubiąca się w ciemnej paszczy tunelu”.
Na całej długości trasy transandyjskiej wydrążono 63 tunele w litej skale, zbudowano ponad 30 mostów. Linia na znacznym obszarze ma nachylenie 45 stopni, czego nigdy przedtem nie praktykowano.
Transandyjska kolej w niczym nie ustępowała najlepszym ówczesnym kolejom europejskim i północnoamerykańskim.
Linia kolejowa zbudowana przez Malinowskiego liczyła około 220 km długości.
Na marginesie warto jeszcze raz zaznaczyć, że Ernest Malinowski ściągnął do budowy tej kolei liczną grupę Polaków, a to zarówno inżynierów, jak i robotników. W ten sposób uzyskał dobrego pracownika, ale też dał zarobić rodakom, poniewierającym się w nędzy na emigracji.
Profesor Feliks Koneczny w dziele Polskie Logos a Ethos (t. 1, s. 130) notuje: „Ileż energii polskiej musiało z konieczności szukać sobie ujścia po całym świecie, ileż talentu polskiego działało czynnie, twórczo wśród obcych, podczas gdy we własnym kraju właściwe pole działania leżało odłogiem, psute umyślnie przez zaborców.
Góruje ponad wszystkimi Ernest Malinowski, prawdziwy bohater kolejnictwa. Licząc lat przeszło 60 zabrał się do budowy najwyższej na świecie kolei żelaznej, poprzez Andy w Peruwii, z 63 tunelami i 30 mostami różnych systemów, przebiwszy tunel długości 1200 m na wysokości 4.768 m nad powierzchnią morza. Przeprowadził tę kolej wspaniale przez wąwóz rzeki Rimac, który najśmielsi inżynierowi amerykańscy uznawali za niedostępny dla linii kolejowej. Dwa razy wojny południowo-amerykańskie przerywały roboty; raz musiał Malinowski uchodzić z Peruwii na wygnanie, a jednak nie tracił zapału, energii i po roku 1880 doprowadził szczęśliwie do końca jeden z nowoczesnych cudów świata”.
W roku 1876 nastąpiły w Peru trudności finansowe, które spowodowały na dziesięć lat przerwanie budowy, właściwie już będącej na ukończeniu. Co gorsza, w 1879 doszło w Peru do przewrotu politycznego i Malinowski omal nie postradał życia. Musiał uchodzić do Ekwadoru, gdzie zresztą również wybudował główną i najdłuższą linię kolejową tego kraju ze stolicy Quito do portu Guayaquil, oraz setki kilometrów szos i mnóstwo mostów. Taki specjalista jak Ernest Malinowski byłby skarbem prawdziwym dla każdego rządu i każdego kraju. Szkoda, że nie mógł pracować dla Polski.
Znakomity inżynier płynnie władał pięcioma językami, w języku zaś hiszpańskim wydał dwa fundamentalne dzieła naukowe La moneda en el Peru (Lima 1856) oraz Ferrocavil Central-Transandino (Lima 1869).
W 1886 roku Malinowskiego ponownie zaproszono do Peru. Wrócił. A firma brytyjska Peruvian Corporation zatrudniła go do końca życia w charakterze głównego doradcy technicznego. Na tym stanowisku dobudował swą linię transandyjską, jak też nadzorował budowę wielu dalszych arterii transportowych.
W 1888 roku E. Malinowski objął kierownictwo katedrą matematyki uniwersytetu w Limie, zaś rok później został obrany na dziekana wydziału matematyczno-przyrodniczego tejże uczelni.
Słynął nie tylko jako świetny fachowiec i wykładowca, ale też jako człowiek o dobrym sercu, łagodny, uczynny, zawsze skory do pomocy, gościnny i życzliwy.
Zmarł Ernest Malinowski w Limie 25 kwietnia 1899 roku.

* * *

Na marginesie tego tekstu wypada bodaj dodać, że Polacy w ogóle mieli duży wkład w rozwój teorii i praktyki kolejnictwa. Profesor F. Koneczny (Polskie Logos a Ethos, t. 1, s. 131) stwierdza: „Skoro tylko powstała we Lwowie polska politechnika (w roku 1877 z niemieckiej akademii technicznej), zaraz wybiło się tam kolejnictwo. Już w pierwszym roku wykładów zainaugurował Roman Gostkowski wykład mechaniki ruchu kolejowego, wyprzedziwszy tym wszystkie politechniki austriackie. Tenże wydał w roku 1883 Teorię ruchu kolejowego, zastosowanego do praktyki. Tamże Karol Skibiński wykładał budowę dróg, kolei żelaznych i tunelów, a ogłosił Obrachowanie połączeń torów. W ostatnich latach objął całokształt kolejnictwa Aleksander Wasiutyński w swym dziele Drogi żelazne(1910), odznaczywszy się przedtem w latach 1896-99 badaniami nad zachowaniem się szyn w torach i nad ich odkształcaniem się sprężystym pod obciążeniem (opis badań ogłaszany był po polsku, rosyjsku, francusku (1898 r. w Brukseli) i niemiecku).”



Paweł Malinowski


Był jednym z najwybitniejszych psychiatrów XIX wieku, który wniósł znaczący wkład w rozwój tej gałęzi medycyny, dopiero wówczas poszukującej właściwych sobie metod badawczych i leczniczych. Psychiatria naukowa bowiem tak naprawdę powstała dopiero w XIX stuleciu, choć przecież o istnieniu chorób psychicznych ludzkość wiedziała od dawna, wspomina o nich m.in. mitologia grecka, w której zachował się przekaz o tym, że jeden z Ajaksów, bohaterów wojny o Troję, cierpiał na ataki szaleństwa. Jeden z takich ataków, gdy wściekły bojownik rzucił się na własny miecz, skończył się jego śmiercią samobójczą. Ciekawe, że Hellenowie potrafili nie tylko rozpoznać i opisać szaleństwo, ale też je symulować. Tak Odyseusz, gdy nie chciał brać udziału w Wojnie Trojańskiej, postanowił zgrywać wariata: założył do pługa byka i osła, a następnie zaczął orać piaszczyste wydmy oraz siać na nich sól. Wysłannicy króla, którzy po niego przyjechali, nie uwierzyli jednak jego grze i postanowili przeprowadzić swoisty test. Położyli mianowicie na ziemię przed zaprzęgiem małego synka Odyseuszowego, a ojciec, gdy dotarł do tego miejsca, wziął dziecko ostrożnie na ręce i przeniósł je w bezpieczne miejsce. Tak się symulacja wykryła, a Odyseusz musiał zasilić szeregi wojsk królewskich.
Pochodzące z nieco późniejszego okresu żydowskie legendy donoszą do współczesności dane o tym, że pierwszy król Izraela Saul cierpiał na okresowe ataki melancholii, które jednak mijały pod wpływem gry na harfie w wykonaniu Dawida. [„Skoro zaś tylko duch niepokoju, zsyłany przez Boga, opanowywał Saula, brał Dawid harfę i grał na niej, a Saul uspokajał się i czuł się lepiej, i duch niepokoju odstępował od niego”. (Pierwsza Księga Samuela16,23)]. Dawid zresztą uniknął śmierci z rąk Saula i został później królem Izraela tylko dlatego, że w chwili niebezpieczeństwa udawał wariata. W odnośnych miejscach Starego Testamentu czytamy: „Dlatego począł [Dawid] udawać na ich oczach pozbawionego rozumu i zachowywał się jak szaleniec pośród nich: uderzał w drzwi i pozwalał, by ślina ściekała mu po brodzie”. (Pierwsza Księga Samuela21, 14). Doniesiono więc Saulowi, że „to człowiek szalony”, którego nie trzeba się obawiać. Saul uwierzył tej mistyfikacji i w końcu zginął...
Wiele prawd o rzeczywistości mentalnej i jej powiązaniach ze sferą somatyczną nie było tajemnicą dla mędrców dawnych Chin, którzy m.in. w pradawnym traktacie medycznym Nejczin stwierdzali: „gniew szkodzi na wątrobę”, „nadmierne rozmyślania psują nastrój”, „niepokój szkodzi płucom”, „lęk nadweręża nerki”, itd.
Starożytni interpretowali choroby psychiczne początkowo wyłącznie jako opętanie przez diabła. Ale przecież na długo przed nową erą uczeni greccy odkryli, że są one skutkiem naruszenia funkcji mózgu. Hipokrates twierdził, że jest to choroba mózgu, powodowana m.in. przez urazy mechaniczne, przemęczenie, wycieńczenie oraz nieraz determinowana genetycznie.
Szereg wartościowych spostrzeżeń co do istoty, etiologii i skutków chorób psychicznych odnajdujemy w dziełach autorów rzymskich jeszcze z okresu sprzed narodzenia Chrystusa, przy czym ich rozważania odkrywamy przede wszystkim w tekstach z zakresu filozofii i etyki, w których to dziedzinach mędrcy rzymscy osiągnęli szczyty perfekcji. Jeden z największych spośród nich Marcus Tullius Cicero pisał w Rozmowach tuskulańskich: „Skoro tedy cnota (...) to stateczne i wewnętrznie zgodne usposobienie duszy, które sprawia, że ci, co się nim odznaczają, są godni pochwały i które samo przez się zasługuje na pochwałę niezależnie od korzyści, przeto z niego się wywodzą szlachetne chęci, poglądy, uczynki i wszelkie objawy prawego rozumu, chociaż samą cnotę można nazwać najzwięźlej prawym rozumem. Przeciwieństwem więc tak pojętej cnoty jest ułomność moralna (tak bowiem, a nie złośliwością wolę nazwać to, co Grecy nazywają „mania”, gdyż złośliwość jest nazwą jakiejś określonej przywary, ułomność moralna zaś określa wszystkie przywary), która rodzi niepokoje, a te są gwałtownymi i burzliwymi poruszeniami duszy, obcymi rozumowi i największymi wrogami spokojności umysłu i życia. Sprowadzają bowiem zmartwienia, które niepokoją i trapią oraz upokarzają i osłabiają dusze obawą: one również rozpalają nadmierne pragnienie, które raz nazywamy pożądliwością, innym razem żądzą, jakimś brakiem panowania duszy nad sobą, najbardziej niezgodnym z powściągliwością i umiarem. Jeżeli pożądliwość osiągnie wreszcie to, czego usilnie pragnęła, to wtedy daje się ponieść wesołości, tak iż nic nie wie, co czyni... Lekarstwem na to zło jest jedynie cnota... A zatem kimkolwiek jest ten, kto dzięki opanowaniu i wytrwałości wolny jest od niepokoju duszy i tak pogodzony ze sobą, iż ani nie martwi się przykrościami, ani nie załamuje się pod wpływem strachu, ani nie pała żądzą pragnąc czegoś gorąco, ani nie daje się porwać lichej wesołości, jest to człowiek mądry, którego poszukujemy, człowiek szczęśliwy, któremu żadna ludzka rzecz nie może się wydawać nie do zniesienia na tyle, iżby go mogła przygnębić, i godna uciechy na tyle, iżby dał się jej ponieść. Któraż bowiem z ludzkich rzeczy mogłaby się wydać wielka temu, kto poznał wieczność i ogrom całego świata?... Przecież on wytęża na wszystkie strony swój bystry wzrok i zawsze dostrzega miejsce, w którym może żyć bez przykrości i frasunku oraz z łatwością i spokojem znieść każdy przypadek, jaki by los mu zgotował. Kto będzie to czynił, ten będzie wolny nie tylko od zmartwienia, lecz również od wszelkich innych niepokojów. Gdy bowiem dusza jest wolna od tych niepokojów, ludzie są doskonale i bezwzględnie szczęśliwi; natomiast dusza zmącona, która rozstała się ze zdrowym i niezawodnym rozsądkiem, traci nie tylko stateczność, ale i zdrowie...
Ten więc, co szuka granicy dla ułomności, zachowuje się tak, jak gdyby myślał, że zdoła – gdy zechce – zatrzymać człowieka, który się rzucił z leukatyjskiej skały. Tak bowiem, jak to jest niemożliwe, również i dusza, która jest wzburzona i podniecona, nie może ani utrzymać się w karbach, ani zatrzymać się w momencie, w jakim by chciała; i w ogóle wszystko, co jest zgubne, jeśli się rozwinie, staje się szkodliwe już w chwili, gdy powstaje. Zmartwienie zaś i inne niepokoje duszy są na pewno szkodliwe, gdy wzrastają; dlatego też, jeśli je do siebie dopuścić na dłużej, stają się ciężkim nieszczęściem. Jeśli ktoś bowiem raz zejdzie z drogi rozsądku, zmartwienia podsycają siebie wzajemnie, a słabość sama siebie rozgrzesza i nieopatrznie daje się porwać na głębię, nie znajdując miejsca, gdzie by się mogła zatrzymać. Nie ma tedy w tym żadnej różnicy, czy perypatetycy pochwalają umiarkowanie w niepokojach, czy umiarkowaną niesprawiedliwość, umiarkowane tchórzostwo, czy też umiarkowaną niepowściągliwość; kto bowiem zakreśla granicę ułomnościom, ten bierze je na siebie częściowo; a to jest wstrętne samo przez się i szczególnie przykre dlatego, że tacy ludzie stają na śliskim gruncie i raz popchnięci, łatwo się poślizgują i w żaden sposób powstać już nie mogą. (...)
Podobnie jak każdy człowiek, obdarzony najlepszym nawet zdrowiem, z natury bardziej jest podatny na jakąś chorobę, tak też jedna dusza bardziej jest skłonna do takiej, druga do innej przywary; lecz przywary, o których mówimy, iż pochodzą nie tyle z natury, co z własnej winy, wynikają z fałszywych wyobrażeń o rzeczach dobrych i złych i dlatego ktoś bardziej jest skłonny do danych wzruszeń i niepokojów aniżeli ktoś inny. Zadawnione zaś wady, podobnie jak choroby ciała, usuwamy z większym trudem niż niepokoje, tak jak szybciej leczymy świeże opuchnięcie oczu niż długotrwałe ich zapalenie”...
Nastanie ery chrześcijańskiej spowodowało na wiele stuleci odejście od tego stylu rozumowania i postawienie sprawy wyłącznie na płaszczyźnie religijnej i teologicznej, wzorując się na mentalności typowej dla autorów NowegoTestamentu. Jak podaje Łukasz w swej Ewangelii (6,6-11), Jezus „w sabat wszedł do synagogi i nauczał. A był tam człowiek, który miał uschniętą rękę. A nauczyciele Pisma i faryzeusze podpatrywali Go, czy uzdrawia w szabat, aby móc Go oskarżyć, lecz On znał ich myśli i rzekł człowiekowi, który miał uschniętą rękę:
– Stań na środku!
On podniósł się i stanął.
A Jezus powiedział do nich:
– Pytam was, czy w szabat należy czynić dobrze czy źle? Ratować życie czy niszczyć?
I powiódłszy wokół po nich wszystkich oczami, rzekł mu:
– Wyciągnij rękę!
Uczynił to i odzyskał władzę w ręce. A oni postradali zmysły ze złości i naradzali się, co zrobić z Jezusem”.
W tejże Ewangelii (8, 26-38) Łukasz opowiada także o uzdrowieniu przez Jezusa opętanego: „I przypłynęli do kraju Gergezeńczyków, leżącego naprzeciw Galilei. Kiedy wyszedł na ląd, wybiegł naprzeciw Niego z miasta jakiś mężczyzna opętany przez czarta. Od dłuższego czasu chodził bez ubrania i nie mieszkał w domu, ale w grobowcach. Kiedy zobaczył Jezusa, z krzykiem przypadł do Niego i głośno zawołał:
– Czego chcesz ode mnie, Jezusie, Synu Boga Najwyższego? Błagam Cię, nie dręcz mnie.
Jezus bowiem nakazał duchowi nieczystemu wyjść z człowieka, bo już od wielu lat trzymał go w swej mocy. Wiązano go łańcuchami i nakładano pęta, lecz on zrywał więzy, a czart wypędzał go na pustynię.
– Jakie jest twoje imię? – zapytał go Jezus.
Odpowiedział:
– Legion! – Ponieważ wiele czartów weszło w niego.
I prosił Go, aby nie kazał im odejść do otchłani.
A w tym miejscu na górze pasło się wielkie stado świń. I prosiły Go czarty, aby im pozwolił wejść w te świnie. I pozwolił im.
Czarty, które wyszły z człowieka, weszły w świnie. A stado rzuciło się z urwistego brzegu w dół do jeziora i utonęło.
Pasterze zobaczywszy, co się stało, uciekli i rozpowiedzieli o tym w mieście i po zagrodach. A ludzie wyszli zobaczyć, co się stało. Podeszli do Jezusa i ujrzeli człowieka, z którego wyszły czarty, siedzącego u stóp Jezusa, ubranego i przy zdrowych zmysłach. (...) A ci, którzy to widzieli, opowiedzieli im, jak opętany został uwolniony od czartów”...
Tak więc w epoce chrześcijańskiej, w pierwszych jej kilkunastu wiekach traktowano pomieszanie zmysłów prawie wyłącznie w kategoriach teologicznych, to jest interpretowano jako skutek szczególnej – mimowolnej lub dobrowolnej – więzi chorego z szatanem, z ciemnymi siłami kosmosu. Poddawano więc chorych ludzi najstraszliwszym torturom, a gdy wymuszono w ten sposób przyznanie się do konszachtów pacjenta z diabłem, palono go na stosie. Niekiedy stosowano tzw. „próbę wody”, wrzucając chorego ze związanymi rękami i nogami do rzeki. Gdy tonął, znaczyło to, że był w przyjaźni z szatanem, jeśli nie, uważano, że diabeł mu pomógł utrzymać się na powierzchni prądu – i palono na stosie. Tak zginęły tysiące chorych psychicznie mężczyzn, kobiet, dzieci. Być może siany w ten sposób postrach miał też jakieś pozytywne skutki socjalnowychowawcze i socjalnopsychologiczne, gdyż średniowiecze było z drugiej strony świadkiem psychoz masowych, gdy całe miasta i prowincje wpadały w szał, a epidemie psychiczne były w skutkach wyjątkowo destrukcyjne. Nie usprawiedliwiało jednak to ani zabijania tych chorych ludzi, ani nawet sieczenia ich knutami, uwiązywania na łańcuchy, zakopywania do ziemi tak, by tylko głowa pozostawała na górze, oblewania lodowatą wodą, głodzenia itp. „wychowywania” czy „leczenia”. Dopiero bardzo powoli, w ciągu szeregu wieków ludzkość zaczęła docierać do stwierdzenia tak oczywistej obecnie prawdy, iż tzw. „opętanie” nie jest czym innym jak chorobą psychiczną, którą można i trzeba leczyć. Szczególnie duży postęp w interpretacji, diagnostyce i leczeniu chorób duszy poczyniono w ciągu XIX wieku w takich krajach jak Francja, Szwajcaria, Niemcy, Włochy oraz Rosja. W tym ostatnim kraju istotnego wkładu do psychiatrii dokonali m.in. I. Sieczenow, I. Pawłow, W. Bechterew, P. Butkowski, J. Baliński, L. J. Mierzejewski oraz właśnie Paweł Malinowski.
O życiu tego wybitnego naukowca wiadomo niewiele; ustalono, że służył m.in. na terenie Ukrainy, w mieście Astrachań i in. Gdzie zmarł i został pochowany, nie wiadomo. W 1846 roku w Petersburgu ukazała się jego książka Zapiski doktora czyli Notatki lekarza, bodaj jedno z pierwszych dzieł w piśmiennictwie światowym, należące do naukowo-artystycznej literatury o rozstrojach psychiki. Książkę zdobiły 23 ryciny, autor zaś rozpoczynał ją następującymi słowami: „Piszę nie pod dyktando wyobraźni, lecz przekazuję to, co się rzeczywiście wydarzyło. W moich notatkach poprowadzę czytelnika do wszystkich warstw społecznych, wszędzie, dokąd pozwalał mi przeniknąć mój urząd i moje obowiązki. Nierzadko będziemy się spotykać z ludźmi obłąkanymi, ponieważ liczba tych nieszczęśliwych ludzi, dotkniętych przez tę straszną, poniżającą człowieka chorobę, staje się coraz to większa, ponieważ obłąkanie wybiera swe ofiary przeważnie wśród klas wykształconych, i ponieważ bym chciał, w miarę moich możliwości, ujawnić przyczyny, powodujące powstawanie tej plagi ludzkości, a szczególnie te przyczyny, które ze względu na niewiedzę są ignorowane, a których skutki są przerażające. Autor chciałby wykazać, jak można niszczyć ziarna zła lub uniemożliwiać ich kiełkowanie i rozwój. Książka ta nie powstała tylko po to, by zaspokoić ciekawość czytającej publiczności. Być może ktoś mi zarzuci, że znajduje tu zbyt wiele charakterów niedobrych, ale niech mi ktoś da ludzi lepszych od tych, których widziałem, a będę opisywał waszych aniołów”...
Paweł Malinowski w swym humanistycznym traktowaniu osób chorych umysłowo po prostu jako ludzi, po pierwsze, bardzo cierpiących, i po drugie, jako czujących i myślących „inaczej”, nie koniecznie zaś „niewłaściwie”, o ponad sto lat wyprzedził psychiatrię humanistyczną Antoniego Kępińskiego i był w skali światowej pionierem i inicjatorem życzliwego, spolegliwego traktowania chorych na schizofrenię i inne cierpienia psychiczne. Opowiadając tragiczne i przerażające dzieje ludzi dotkniętych obłędem, doktor Malinowski budzi w czytelniku zrozumienie i współczucie w stosunku do tych, którzy są nieszczęśliwi, a na mocy tajemnych wyroków opatrzności zostali skazani na zagładę. W Notatkach lekarza została m.in. ukazana historia życia niejakiego Fiodora Adatowa, skromnego urzędnika, który się zakochał w młodziutkiej Nadziei Doreńskiej. Młodzi ludzie pobrali się i po latach zostali rodzicami siedmiorga dzieci. W pewnym momencie jednak Nadzieja Adatowa zapadła na chorobę psychiczną. A to było równoznaczne z wyrokiem skazującym, „leczono” ją bowiem tak, jak wszystkich innych chorych umysłowo w ówczesnej epoce. Młodą, zaledwie trzydziestoletnią, matkę przemocą rozłączono z dziećmi i umieszczono w jednym z petersburskich zakładów dla obłąkanych, gdzie ją posadzono na łańcuch, którego drugi koniec wkręcono do ściany kamiennej celi, w której przebywała. Zrozpaczona matka błagała we łzach o zwolnienie i powrót do dzieci, a gdy tak przez tydzień pozostawała „niespokojna”, konsylium lekarzy postanowiło zradykalizować kurs „kuracji” i Nadzieję Adatową zaczęto bić żelaznymi prętami, gdzie się da, także po głowie. Bito systematycznie, codziennie i przez kilka miesięcy trzymano, jak psa, na łańcuchu. W końcu nieszczęsna kobieta umarła. Smutny też był los jej dzieci: czworo postradało zmysły i umarło w dzieciństwie, troje zginęło w przypadkowych i tajemniczych okolicznościach. Rodzina w całości zanikła, przy życiu pozostał tylko zrozpaczony ojciec, w bezsilnym przerażeniu obserwujący śmierć wszystkich swych bliskich...
Ciekawe, że książka doktora P. Malinowskiego Notatki lekarza, mimo doskonałego języka i nad wyraz interesującej treści, jakby nie została zauważona przez współczesnych, minęła bez szerszego echa, a znana była bodaj tylko lekarzom psychiatrii.
W przedmowie autor zapowiadał, że później opublikuje ciąg dalszy swego dzieła, lecz lata mijały, a obietnica ta wciąż pozostawała niezrealizowana. Nie wiemy, co uniemożliwiło urzeczywistnienie tego zamiaru, może był to stan zdrowia, trudności życiowe, kłopoty rodzinne lub służbowe, ale i tak zaledwie 111-stronicowie Notatki lekarza są uważane za pionierską i klasyczną książkę w rosyjskiej literaturze psychiatrycznej...
W 1847 roku P. Malinowski opublikował główne dzieło swego życia, mianowicie Pomieszatielstwo, opisannoje tak, kak ono jawlajetsia wraczu w praktikie. W ciągu kolejnych kilku lat w kręgu inteligencji rosyjskiej było nader głośno wokół tej naprawdę poważnej i równie nowatorskiej książki. Jej pochlebne recenzje opublikowały m.in. „Otieczestwiennyje Zapiski” (1855), „Sowriemiennik” i inne poważne pisma o charakterze ogólnokulturalnym. Obecnie ten tekst jest uważany za pierwszą specjalistyczną książkę w zakresie psychiatrii w języku rosyjskim i za pierwszy oryginalny podręcznik tej nauki w Rosji. Do dziś to dzieło P. Malinowskiego uderza precyzją obserwacji, przenikliwością spostrzeżeń, dokładnością definicji, humanizmem i życzliwością.
Pisząc o etiologii chorób psychicznych autor zaznacza m.in., że w społeczeństwie, w którym wszyscy gonią za zewnętrznym blichtrem, a nikt nie zwraca uwagi na wewnętrzną harmonię, na wykorzenienie duchowo-moralnych przywar, choroby te są nieuniknione, gdyż nie są one czym innym, jak tylko naruszeniem równowagi uczuć i myśli ludzi. „Gdzie każdy żyje tylko dla siebie, myśli tylko o sobie, gdzie egoizm zagłusza całą resztę życia, gdzie sztuczne namiętności zagłuszają głos natury, gdzie tysiące dzieci padają ofiarami bezdusznej chuci rodziców – tam nie może być zdrowia psychicznego”. Aby przeciwdziałać chorobom psychicznym, trzeba przeciwdziałać niewłaściwym stosunkom w społeczeństwie, przede wszystkim przywarom moralnym, ale też niesprawiedliwości socjalnej, ekonomicznej i wszelkiej innej.
P. Malinowski pisał także, iż „okrutne, grube traktowanie dziecka we wczesnych latach jego rozwoju zadaje niepowetowane straty rozwojowi jego uzdolnień. Z drugiej zaś strony także przesadna wyrozumiałość i pobłażanie czynią usposobienie dziecka krnąbrnym, pretensjonalnym i nadmiernie wrażliwym, skąd niedaleka droga i do poważnych wykoślawień psychicznych.” Ta idea o możliwej więzi obłąkania z wadliwym wychowaniem rodzinnym została później rozwinięta przez m.in. Zygmunta Freuda i należy obecnie do prawd obiegowych w zakresie psychiatrii. P. Malinowski jako pierwszy wprowadził do terminologii naukowej pojęcie „leczenia moralnego”, które w jego interpretacji było równoznaczne z obecnie znaną kategorią „psychoterapii”. Mądrze i odważnie uczył autor Pomieszatielstwa... tego, jak wyciągać z chaosu duchowego osoby dotknięte obłędem, podkreślał konieczność długiej, cierpliwej, ofiarnej pracy, aby osiągnąć w tym względzie sukces i przywrócić człowiekowi, który kompletnie się zagubił w świecie, w swych myślach i uczuciach – właściwą orientację, wiedzę, rozum i spokój.

* * *

Psychozy powstają bardzo często na skutek ciężkich schorzeń infekcyjnych, którym towarzyszą niebezpieczne stany gorączkowe: malarii, zapalenia mózgu, duru plamistego i brzusznego, syfilisu, grypy, brucellozy. Nierzadko te schorzenia są powodowane przez substancje toksyczne emitowane przez zakłady przemysłowe, uszkadzające ważne życiowo organy ciała i zakłócające normalny rytm jego funkcjonowania. Do rozstrojów działalności psychicznej mogą prowadzić też zjawiska tzw. autointoksykacji, gdy ten czy inny organ wewnętrzny funkcjonuje nieprawidłowo, produkuje substancje trujące, które trafiają do krwiobiegu i zatruwają resztę organizmu, w tym mózg. Uszkodzenia i rany ciała także mogą wywołać rozstroje psychiki.
Osobną przyczynę bardzo wielu psychoz stanowi alkoholizm, powodujący zarówno krótkotrwałe rozstroje, jak i ciężkie przypadki chronicznych chorób duszy, które mogą trwać przez wiele lat raz się nasilając, to znów łagodząc swój przebieg.
Gdybyśmy usiłowali poszukiwać odpowiedzi na pytanie, dlaczego psychiatria jako nauka ukształtowała się tak późno, jedną z możliwych odpowiedzi byłoby twierdzenie, iż dlatego, że sam jej przedmiot, czyli tzw. „choroby duszy” był i pozostaje czymś nader trudnym do precyzyjnego zdefiniowania, dokładnie tak trudnym do uchwycenia jak granica między normą a odchyleniem, między szaleństwem a normalnością. Jak zauważał C. G. Jung: „Ponieważ procesy nerwicowe są jedynie przesadnymi formami przejawów normalnych, przeto nie ma się co dziwić, jeśli bardzo podobne rzeczy występują także w granicach normy”...
A z drugiej strony przecież osobnicy o naruszonych procesach psychicznych często przejawiają zadziwiające uzdolnienia intelektualne. Nie przypadkiem zauważał Cesare Lombroso, iż „wariaci niekiedy tylko wykazują chaotyczny rozstrój władz umysłowych, który im przypisuje zdanie ogółu, przeciwnie, obłąkaniu towarzyszy nieraz niezwykła jasność umysłu”...
A na przykład tak zwany defekt schizofreniczny może mieć charakter społecznie dodatni: dotknięty nim człowiek poświęca się bez reszty jakiejś idei (społecznej czy naukowej) albo może w sobie wyzwolić lub rozwinąć instynkt twórczy w dziedzinie sztuki. Wypada więc pamiętać o niejednoznaczności tego zjawiska nawet z naukowego punktu widzenia. Profesor Antoni Kępiński nazywał zaburzenia psychiczne chorobą królewską, a teoria profesora Kazimierza Dąbrowskiego o dezintegracji pozytywnej kazała w ogóle przewartościować moralną i intelektualną ocenę szaleństwa. Czy więc normalność to brak obłędu, czy też wypełnienie pustki pulsującym, reagującym w prosty, niezakłamany sposób na bodźce światem emocji?
Nie ma na to pytanie prostej odpowiedzi, a wszelkie rozważania w tej materii muszą być prowadzone bardzo ostrożnie i oględnie. W życiu zaś codziennym często w ogóle nie wiadomo, gdzie się kończy normalność a zaczyna obłęd. Jak zauważył bowiem Blaise Pascal: „Ludzie są tak nieodzownie szaleni, iż nie być szalonym znaczyłoby być szalonym innym rodzajem szaleństwa”. Procesy zachodzące w umyśle ludzkim dotychczas w dużym stopniu pozostają zjawiskiem zagadkowym i trudnym do zbadania. Nie bez racji więc wielki poeta niemiecki stwierdzał:

Seele des Menschen,
Wie gleichst du dem Wasser!
Schicksal des Menschen,
Wie gleichst du dem Wind!
 (Johann Wolfgang Goethe)

Ani nauka na drodze badań obiektywnych, ani sama osoba ludzka na drodze autopsji nie są w stanie zgłębić istoty procesów duchowych, które nie dają się całkowicie ująć w formuły i reguły, a i sam człowiek, idąc za swym usposobieniem (czyli przeznaczeniem), choć nie rozumie nic ze swego celu, dąży jednak za nim nie oglądając się na nic.
„Psychika tylko w najmniejszej swej części jest tożsama ze świadomością i jej czarodziejskimi sztuczkami, a w nieporównanie większej części jest faktem nieświadomym, który niby twardy i ciężki granit leży oto nieruchomy i niedostępny, i w każdej chwili, kiedy tylko spodoba się to nieznanym prawom, może się na nas zwalić. Gigantyczne katastrofy, które nam zagrażają, to nie są klęski żywiołowe o charakterze fizycznym czy biologicznym, lecz wydarzenia psychiczne. W przerażającej mierze zagrażają nam wojny i rewolucje, które nie są niczym innym, jak epidemiami psychicznymi. W każdej chwili szaleństwo może opanować miliony ludzi, stawiając nas znowu w obliczu wojny światowej lub pustoszącej rewolucji. Człowiekowi nie grożą dziś dzikie zwierzęta, spadające skały czy wylewy wód, lecz żywiołowe moce jego duszy. Psychika jest mocarstwem, którego siła wielokrotnie przewyższa siłę wszelkich mocy Ziemi. Oświecenie, które przepędziło bogów z natury i ludzkich instytucji, zapomniało o bogu grozy, który mieszka w ludzkiej duszy.” (C. G. Jung, Rebis czyli kamień filozofów). Nie jest więc sprawą przypadku, że np. psychiatria niemiecka posługuje się pojęciem „ślepoty psychicznej”, a psychiatria amerykańska „ślepoty moralnej”. Francuski zaś psychiatra J. Dallemagne w dziele Zbrodnia w świetle teorii współczesnych pisał, że dla niego nie ulega wątpliwości, że wiele objawów zbrodniczości nosi piętno tej lub owej choroby nerwowej, że są przestępstwa i zbrodnie podobne do napadów epilepsji, do objawów histerii lub neurastenii. Tej okoliczności przecież też nie wolno przeoczyć.
„Zniekształcające okulary osobowości powodują, że widzimy wszystko nie takim, jakim jest, ale takim, jakim nam się jawi. Niczego nie spostrzegamy jasno ani obiektywnie, lecz zawsze poprzez pośredniczącą mgłę naszych sympatii i antypatii, małostkowości i uprzedzeń, obsesji i idiosynkrazji... Tak zwana intuicja człowieka opanowanego przez osobowość jest jedynie przejawem jego przesądów i skrzywień, niczym więcej.” (Walker, Venture with Ideas). Cóż dopiero, gdy jest to osobowość jednoznacznie patologiczna, nie może ona nie powodować także istotnych modyfikacji w życiu społecznym człowieka, na co zwracał uwagę Ernst Kretschmer, twierdząc, iż „każda choroba umysłowa w większości wypadków sprowadza nie tylko umysłowe, lecz i socjologiczne upośledzenia”...
Innym powodem trudności diagnostycznych i terapeutycznych w dziedzinie psychiatrii jest duża różnorodność odchyleń od normy, ich wielopłaszczyznowość. Są to przecież rozmaite neuropatie, fobie, manie, urojenia, upośledzenia umysłowe i tym podobne liczne zjawiska. Weźmy dla przykładu fobie, czyli nieuzasadnione lęki pojawiające się w obliczu bodźców, które – obiektywnie rzecz biorąc – często niczym nam nie zagrażają, a coraz częściej dotykają współczesne społeczeństwa. Skala problemu jest jednak trudna do określenia, bo tylko nieliczni decydują się na pomoc specjalisty.
Na szczęście, walka z paraliżującym strachem w większości przypadków jest skuteczna i choć wymaga ona pomocy terapeuty, to zwykle zapewnia powrót do normalnego życia. Fobia (z greckiego phobos) to lęk nieuzasadniony, pozbawiony jakiejkolwiek racjonalnej przyczyny, jednak na tyle silny, że chory jemu właśnie zaczyna podporządkowywać całe swoje życie.
Ludzie w każdym wieku i z każdej grupy społecznej są w równym stopniu narażeni na fobie. Lęk taki może prześladować kobietę, mężczyznę, dorosłego i dziecko. Geneza fobii nie jest dokładnie znana. Niektórzy specjaliści przypuszczają, że są one rezultatem przykrych doświadczeń i przeżyć z dzieciństwa, emocji, marzeń i pragnień, także seksualnych i agresywnych, które ze względu na wychowanie nigdy nie zostały uzewnętrznione. Później rzutują one jednak na dorosłe życie.
Inni są przekonani, że fobie są zakorzenionym w podświadomości lękiem przed śmiercią. Wszyscy terapeuci zgadzają się co do tego, że sytuacje i przedmioty związane z fobiami są symbolicznym wyrażeniem wewnętrznego konfliktu, a sama treść lęku – podobnie jak snu – jest tylko pewną metaforą i przenośnią. Dlatego chorzy boją się, np. zamkniętych pomieszczeń (klaustrofobia), otwartej przestrzeni (agorafobia), zwierząt (zoofobia), krwi (hematofobia), zarazków (mikrofobia) czy też wody (hydrofobia) lub ognia (piranofobia).
Fakt, że fobie mają umowne znaczenie powoduje, iż walka z nimi jest nie tylko trudna, ale też zwykle długotrwała. „Dopiero jak się pozna samego siebie, zrozumie genezę własnego strachu i jego przyczyny, można się z fobii wyleczyć” – podkreślają terapeuci.
Do tego bezwzględnie potrzebna jest współpraca między pacjentem a terapeutą oraz chęć wyleczenia się. Dlatego stosunkowo rzadko się zdarza, aby chory sam poradził sobie ze swoim strachem. „Nie ma się czego wstydzić, z choroby duszy, jak z każdej innej, można się wyleczyć” – mówią lekarze.
Jeśli wziąć z kolei manie i urojenia, to są one równocześnie zjawiskami mentalnymi jak i społecznymi. „Są chorobami umysłu jednostki, lecz posiadają podłoże epidemiczne. Są zaraźliwe, choć nie w takim sensie jak cholera, lecz styczność z innymi jest i tu sprawą zasadniczą. Są więc zjawiskami masowymi. (...)
Zjawiska zbiorowych manii, rozpowszechnionych urojeń, grupowych halucynacji, aktów samozagłady w imię poświęcenia się na rzecz zbiorowości etc. ukazują możliwości szerzenia się umysłowej zarazy w grupie. Są one reakcjami na nadzieję czy lęk, które dotykają dużą liczbę osób równocześnie. Wywołują je często zbiorowe nieszczęścia lub inne życiowe katastrofy. Ci, którzy doznają cierpień, czują się wyznaczeni na ofiary owych nieszczęść i zadają pytanie – kto nam to zrobił i dlaczego? Często ludzie, którzy nie padają ich ofiarą, interpretują pewne naturalne zdarzenie odwołując się do egoistycznych uzasadnień. Dzieje się tak nie z powodu zniszczeń dokonanych przez trzęsienie ziemi czy tornado, lecz z czystego lęku przed czymś, czego się nie pojmuje, jak np. zaćmienie słońca. Pielgrzymki i wyprawy krzyżowe stanowiły przypadki panoszenia się manii i urojeń. Ów element urojeń tkwił w wyobrażeniu o wielkich łaskach, jakie można było zaskarbić sobie wyruszając na wyprawy krzyżowe. Bardzo często manie i urojenia były zwykłymi wytworami mody, jak w przypadku krucjat dziecięcych, kiedy to dzieci ulegały zarażeniem bakcylem krucjaty w obronie miejsc świętych, nie wiedząc, co czynią i dlaczego, oraz pędząc ku własnej zgubie. (...) Krucjaty dziecięce, bardzo charakterystyczne dla chorej, spazmatycznej duchowości średniowiecza, wyludniały tysiące domów. Pobudzane przez działający najwyraźniej równocześnie i spontanicznie impuls, tłumy dzieci z rozległych obszarów, bez przywódców i przewodników, szły naprzód w poszukiwaniu Ziemi Świętej. Jedyną zaś odpowiedzią na pytanie o cel ich wyprawy było stwierdzenie, że idą one do Jerozolimy. Na próżno rodzice zamykali swe dzieci w domach. One i tak wydostawały się na wolność i znikały. Te zaś bardzo nieliczne, które w końcu odnalazły powrotną drogę do domu, nie potrafiły podać żadnego powodu owego przemożnego pragnienia, które uczyniło je bezwolnymi”... (William Graham Sumner, Naturalne sposoby postępowania w gromadzie, s. 188-189, 191-192).

* * *

Jak się wydaje, jedną ze szczególnych szeroko rozpowszechnionych form psychopatii – o której pisał P. Malinowski – stanowi zjawisko okrucieństwa, które ma wiele odmian i nie zostało dotychczas dogłębnie zbadane w swym wymiarze psychologicznym, filozoficznym, socjalnym, historycznym i metafizycznym.
Jedną ze szczególnych odmian okrucieństwa stanowi np. złośliwy stosunek człowieka do zwierząt. Oczywiście, ludzkość – by żyć – musi zabijać przedstawicieli fauny, lecz racjonalne ramy tej konieczności już w zamierzchłej przeszłości wielokrotnie były przekraczane, na skutek czego tylko w latach nowej ery wyginęło bardzo wiele gatunków flory i fauny.
Jedną z irracjonalnych form niszczenia świata zwierzęcego było wykorzystywanie jego reprezentantów w celach rozrywkowych, które to nieludzkie (a może właśnie arcyludzkie) praktyki przetrwały do dziś m.in. w postaci korrid, cyrków itp. Źródła historyczne przekazują liczne informacje o bezsensownym zabijaniu zwierząt w celach rozrywkowych. Tak np. za czasów cenzora Eneusza Domitinusa Ahenobarbusa urządzono w Kolosseum rzymskim, mieszczącym 50 tys. widzów, walkę 100 niedźwiedzi ze 100 myśliwymi; za czasów konsula Pompejusza (106-48 p.n.e.) urządzono walkę ponad 600 lwów między sobą oraz z ludźmi i innymi zwierzętami (szczególną atrakcją był bój słonia z nosorożcem). Podczas drugiej kadencji tegoż konsula urządzono w cyrku walkę słoni z Afrykańczykami. W roku 45 p.n.e. podczas trzeciego konsulatu Juliusza Cezara zaaranżowano w cyrku walkę 20 słoni z 500 pieszymi żołnierzami. Cesarz August (27 p.n.e. – 14 n.e.) natomiast urządził dla rozrywki gawiedzi 26 bojów dziecięciu tysięcy gladiatorów przeciwko zwierzętom, podczas których zginęło 3,5 tysiąca czworonogów, w tym 200 lwów. Cesarz Trajan (98 – 117 n.e.) po zwycięstwie nad Dakami (106) zaaranżował trwające 123 dni igrzyska ludowe, w trakcie których 10 tys. jeńców wojennych w roli gladiatorów wybiło na scenach cyrków ponad 11 tysięcy dzikich zwierząt. W 237 roku (Marcus Antonius) w jednym tylko dniu zamordowano 1000 burych niedźwiedzi, a cesarz Philippus Arabs (244-249) po zwycięstwie nad Persami zaaranżował widowisko, w którym padło naraz 32 słonie, 10 jeleni, 10 tygrysów, 30 leopardów, 60 lwów, 40 dzikich koni... Podobne tym okrutne rzezie zwierząt odbywały się na przeciągu około 4 tysięcy lat nie tylko w Rzymie, ale i w innych państwach. Także w Grecji było w zwyczaju składać ze zwierząt ofiary bogom z byle powodu.
Dotkliwą plagą we wszystkich czasach było kłusownictwo, lecz środki zastosowane do jego zwalczania były nie mniej barbarzyńskie niż samo owo zjawisko. Colerus w Opus oeconomicus (1632) donosi, iż w księstwach niemieckich karano za to śmiercią. Kogo przyłapano w lesie książęcym lub królewskim na kłusownictwie był rozstrzeliwany tuż na miejscu (przepis Marchii Brandenburg z 1669 r.). Stosowano i bardziej dotkliwe kary, tak np., przeor z Kempten po pojmaniu kłusownika w porze zimowej kazał go rozebrać do naga, przywiązać do pala i zanurzyć po gardło do rzeki, gdzie biedak w strasznych męczarniach zamarzł i wyzionął ducha. Kronika niemiecka milczy, co się stało z jego głodującymi dzieciakami i żoną.
Postępowanie takie z kłusownikami miało w Niemczech długą tradycję. Oto książę Ullrich von Württemberg wydaje w roku 1517 rozporządzenie: „każdemu, kim by on był, który z jakąkolwiek bronią przyłapany będzie w książęcych lasach czy polach poza prawem ustanowionymi ścieżkami, lub w jakikolwiek bądź inny podejrzany sposób będzie się wałęsał, nawet gdyby w tej chwili nie strzelał, temu muszą obydwa oczy być wyłupione”... W tymże roku książę kazał zaszyć złapanego kłusownika do skóry jelenia i zaszczuć go psami.
Książęta duchowni nie ustępowali świeckim w okrucieństwie. Oto tekst niemiecki donosi o wyczynie arcybiskupa Michaela von Salzburg: „Roku 1537... Pewnego mężczyznę, któremu zarzucano, iż bez zezwolenia upolował łosia, kazał nie tylko wrzucić do srogiego więzienia, lecz też rozkazał sędziemu skazać go na śmierć. Ponieważ jednak sędzia więcej miał sumienia i pobożności niż jego pan, odmówił ferowania takiego wyroku, bezbożny biskup sam usiadł na krzesło sędziowskie i wydał wyrok jeszcze bardziej barbarzyński na tego mężczyznę: Musi się zaszyć go do skóry znalezionego łosia i poszczuć psami, lecz pod warunkiem lub bardziej z jadowitą drwiną, jeśli potrafi uciec on przed psami, jak łoś, zostanie uwolniony. Zatem przystąpiono do egzekucji. Na otwartym placu rynkowym ustawiono szyk myśliwski i biednego do skóry łosia zaszytego człowieka, który polecił już Bogu swoją duszę. Uderzono w rogi myśliwskie, kazano skazańcowi biec i puszczono nań gończe psy angielskie, które w jednej chwili dopadły szamoczącego się nieszczęśnika i, biorąc go za dzikie zwierzę, rozerwały i rozszarpały na kawałki; któremu to widowisku tyran z nieukrywaną przyjemnością się przyglądał”.
Także Kurfürst August von Sachsen w 1584 kazał ogłosić, iż ktokolwiek się odważy polować na jego ziemi, zostanie powieszony. Jak wiadomo, Niemcy nie rzucają słów na wiatr, szczególnie jeśli chodzi o pogróżki.
Karano niemiłosiernie i winnych i niewinnych, gdyż, jak zauważa Erich Hobusch (Das grosse Halali, Berlin 1986), w zasadzie za kłusownika uważano każdego, kto z bronią pojawiał się w lasach, polach i rewirach książęcych, nawet jeśli zastrzelenie dziczyzny niemożliwe było do wykazania. Chodziło w tym przypadku feudałom oczywiście nie o ochronę środowiska naturalnego, lecz o bezwzględne obwarowanie swych bogactw i przywilejów.
Colerus zaś pisał o myśliwskich wyprawach panów niemieckich: „Myśliwi przyczyniają ludziom wiele szkód goniąc przez pola uprawne dzikie zwierzęta, jak również tratując je psami i końmi. Prócz tego często biedni, pozbawieni ubrania ludzie podczas srogiej zimy zmuszani są wspomagać wyprawy myśliwskie i stojąc na obławie tak marzną, że im mięso odmrożone z lędźwi się oddziela lub znajdują ich tu i ówdzie zamarzniętych na śmierć pod drzewami”...
„Uważam – pisał Józef Maria Bocheński, jeden z największych filozofów wieku XX, profesor uniwersytetu we Fryburgu i rzymskiego Angelicum, – że humanizm filozoficzny, według którego człowiek byłby czymś istotnie różnym od innych zwierząt i wyjątkowo wzniosłym, jest zabobonem, a nawet głównym zabobonem naszych czasów. Można oczywiście wierzyć, że Bóg w niezrozumiałym dla nas miłosierdziu wyszczególnił i pokochał to właśnie zwierzę, nadając mu przez to nadzwyczajną godność. Ale to jest rzecz wiary, religii, nie zaś filozofii.” Okrucieństwo ludzi przewyższa okrucieństwo zwierząt i często ma znamiona psychopatii.

Zjawiska psychopatologiczne są wielce złożone, ale przecież i one z biegiem lat, krok po kroku, były, są i będą wyjaśniane przez naukę. Proces ten rozpoczął się na dobre, jak twierdzą zwolennicy myśli pozytywistycznej, jako skutek szerszego globalnego procesu sekularyzacji.
Wybitny socjolog twierdził, i chyba słusznie, że przedmiot zainteresowań zarówno religii, jak i nauki, jest ten sam: natura, człowiek, społeczeństwo. „Otaczająca je pozorna tajemniczość okazuje się tylko powierzchowna i znika przy dokładniejszym badaniu; wystarczy tylko rozsunąć zasłonę, za którą je skryła wyobraźnia mitologiczna, a ukażą się takimi, jakimi są. Religia stara się wyrazić te realności językiem przystępnym, który w istocie nie różni się od języka nauki. I tu, i tam chodzi o wzajemne powiązanie rzeczy, o ustalenie ich relacji wewnętrznych, o sklasyfikowanie ich i usystematyzowanie. Wiemy nawet, że główne pojęcia logiki naukowej wywodzą się z religii. Niewątpliwie, chcąc je wykorzystać, nauka od nowa je przetwarza, odrzucając wszystkie nabyte naleciałości. A uogólniając, w całe swe postępowanie wnosi zmysł krytyczny, religii nie znany... Pod tym względem i nauka, i religia dążą do jednego celu, a myślenie naukowe to tylko doskonalsza forma myślenia religijnego. A więc wydaje się naturalne, że w miarę jak myślenie naukowe zdobywa coraz większe możliwości osiągnięcia celu, myślenie religijne stopniowo ustępuje mu miejsca.
Regres ten niewątpliwie miał faktycznie miejsce przez cały okres dziejów. Nauka wywiedziona z religii zmierza do zastąpienia jej we wszystkich intelektualnych funkcjach poznawczych. I zastępstwo to w przypadku zjawisk fizycznych zostało ostatecznie usankcjonowane przez chrześcijaństwo. Traktując materię jako coś na wskroś świeckiego, łatwo się zrzekło jej poznania na rzecz odrębnej dyscypliny, tradidit mundum hominum disputationi. Właśnie tak mogły powstać nauki przyrodnicze, które bez większych trudności ustanowiły swój autorytet. Ale równie łatwo nie można się było zrzec krainy dusz, gdyż władztwo duszy to główna ambicja boga chrześcijan. I dlatego myśl o zajęciu się nauki życiem psychicznym długo uchodziła za pewien rodzaj profanacji. A nawet jeszcze dziś odstrasza wiele umysłów. Mimo to powstała psychologia eksperymentalna i porównawcza, z którą należy się obecnie liczyć...” Tak pisał w 1912 roku Emil Durkheim, wybitny socjolog żydowsko-francuski, w dziele Elementarne formy życia religijnego (Cyt. wg wyd. Warszawa 1990, s. 409-410).

* * *

Obok psychologii naukowej niejako na jej styku z medycyną somatyczną ukształtowała się także psychiatria naukowa. Jednym z wiodących krajów w XIX wieku było pod tym względem Cesarstwo Rosyjskie, a pionierami jej byli przede wszystkim profesorowie litewsko-polskiego pochodzenia, wśród których niewątpliwie wybitną rolę odegrał Paweł Malinowski.
W latach 1847-1852 opublikował on w periodyce szereg tekstów poświęconych rozmaitym zjawiskom z zakresu psychiatrii (ukazały się one w Petersburgu w postaci książkowej w 1855), w których interpretował „pomieszanie zmysłów” jako po prostu „chorobę nerwów”, spowodowaną przez naruszenie funkcji mózgu. W tej książce m.in. czytamy: „Układ nerwowy stanowi najważniejszy, najbardziej subtelny i najbardziej aktywny system w organizmie człowieka. Prócz tego, że kieruje on ruchami całego ciała, trawieniem, oddechem, krwiobiegiem, działaniami organów wewnętrznych – musi przecież jeszcze odbierać wrażenia zewnętrzne i wewnętrzne”... Nauka XXI wieku właściwie nic nowego do tego twierdzenia nie dodała.



Roman Malinowski


Zdolny, energiczny, wyrachowany, konsekwentny – takie przede wszystkim cechy charakteru Romana Malinowskiego uwypuklają historycy rosyjscy, gdy piszą o tym zagadkowym człowieku. Urodził się prawdopodobnie około 1882 roku, nie wiadomo jednak gdzie, choć wiadomo, że w polskiej rodzinie patriotycznej, gdyż jego ojciec i dziadek byli uczestnikami powstania 1863. Zgodnie z tą tradycją i ten młody człowiek, gdy dojrzał, wstąpił na drogę walki rewolucyjnej z caratem. W swej autobiografii pisał: „ Życie świadome rozpocząłem dopiero w 1903-1904 r. Na pytanie, czy byłem w Polskiej Partii Socjalistycznej kategorycznie odpowiadam, że nie. Ale sympatię do PPS miałem i wcześniej. Nienawidząc caratu rosyjskiego raczej jako Polak, którego przodkowie dość dotkliwie ucierpieli od rządu rosyjskiego, instynktownie im sympatyzowałem. Klechów nienawidziłem, ale w Boga, jako w coś świętego, dalekiego, niepojętego wierzyłem. W 1901 r. jesienią zostałem przyjęty do służby wojskowej i skierowany do gwardii cesarskiej, do ósmej kompanii Pułku Izmajłowskiego”... Służył wojskowo do 1906 roku i w tym okresie związał się z rosyjskimi rewolucjonistami.
Po demobilizacji był robotnikiem, zajmował się samokształceniem, dużo czytał. W 1907 roku został wybrany na sekretarza zarządu związku zawodowego metalowców Rosji; w 1908 był delegatem ogólnorosyjskiego zjazdu spółdzielców, w 1909 – lekarzy fabrycznych, w 1913 – pracowników handlowo-przemysłowych. Bywał aresztowywany i miał zakaz przebywania w Moskwie. Zagrożony ponownym aresztowaniem w 1910 roku załamał się i podjął współpracę z policją jako tajny agent w środowisku komunistyczno-rewolucyjnym. Obawiał się zresztą, że policja ujawni przez prasę informacje o tym, że był w młodości parokrotnie sądzony za kradzieże. Został delegatem VI Konferencji SDPRR w Pradze (1912) i odtąd członkiem jej Komitetu Centralnego. Zaprzyjaźnił się z W. Leninem i był jego zaufaną osobą. Towarzyszył „wodzowi proletariatu” podczas tegoż pobytu w Polsce, w Krakowie, Poroninie i Białym Dunajcu. W 1912 roku z pomocą departamentu policji i bolszewików wybrany na posła do IV Dumy Państwowej Rosji, od listopada zaś 1913 pełnił funkcje przewodniczącego frakcji bolszewickiej i jej głównego „płomiennego” trybuna. Z Leninem spotykał się systematycznie, który redagował mu teksty wystąpień, zatwierdzanych następnie w departamencie policji. Dostarczał policji informacji o działaniach i planach zarówno bolszewików, jak i mienszewików, ci ostatni zresztą także pisywali na niego anonimowe donosy do ochranki. Donosiciele nawzajem się oskarżali o donosicielstwo. O sytuacjach tego rodzaju nie bez ironii pisał kiedyś Fryderyk Nietzsche: „Wyrazić dotkliwe podejrzenie względem towarzysza spisku, czy się nie jest przez niego zdradzonym, i to właśnie w chwili, kiedy samemu się zdradę popełnia, jest arcydziełem złośliwości, ponieważ w ten sposób zajmuje się tamtego jego własną osobą i zmusza do szczerego i otwartego postępowania przez pewien czas, co rozwiązuje ręce rzeczywistemu zdrajcy”... Ruch nielegalny i zdrada są zresztą nieoddzielne od siebie.
Wiosną R. Malinowski został zmuszony do zrezygnowania z mandatu poselskiego, gdyż jeden z dygnitarzy policyjnych ujawnił jego prowokatorską działalność, choć jednak specjalna komisja partyjna w czerwcu tego roku po dokładnym zbadaniu sprawy uznała, że właśnie to rzekome „ujawnienie” jest prowokacją policji. Lenin, Bucharin, Trojanowski, Hanecki byli do końca przekonani o niewinności R. Malinowskiego. Centralny Komitet partii bolszewików zarzucił „oszczerstwo” nie tylko policji, ale i mienszewickim liderom Danowi i Martowowi, którzy na łamach prasy obwiniali Malinowskiego o działalność agenturalną.
Niebawem wybuchła pierwsza wojna światowa, R. Malinowski został powołany w Warszawie do armii rosyjskiej, poszedł na front i wkrótce trafił do niewoli niemieckiej. Stamtąd skontaktował się z W. Leninem, który go stale instruował w listach co do tego, jak ma prowadzić agitację rewolucyjną wśród jeńców rosyjskich w Niemczech.
Po rewolucji lutowej 1917 roku w Rosji opublikowano tajne materiały z archiwów policyjnych, z których jednoznacznie wynikało, że Roman Malinowski przez kilka lat był agentem carskiej ochranki. Nie wiadomo wszelako, czy czasem te dokumenty nie zostały celowo przez tajną policję spreparowane, by tego człowieka zniszczyć. Ten chwyt bywa stosowany przez policje polityczne bardzo często.
Jedynym racjonalnym wyjściem w tej sytuacji byłoby pozostanie na Zachodzie, ale R. Malinowski nieustannie molestował władze Niemiec prośbami o pozwolenie na powrót do Rosji – i to wówczas (jesień 1918), gdy w tym kraju szalał terror czerwony, gdy na ulicach gwardia robotnicza na miejscu rozstrzeliwała przechodniów, których wygląd był inteligencki lub „burżuazyjny”, nie mówiąc o tych obywatelach, których podejrzewano o jakąkolwiek współpracę ze starym reżymem. A jednak wrócił w październiku 1918 do Piotrogrodu i został natychmiast aresztowany. Po paru tygodniach śledztwa został przez Najwyższy Trybunał partii komunistycznej uznany za winnego i skazany na rozstrzelanie „w ciągu 24 godzin”. Wyrok wykonano 5 listopada. Nawet W. Lenin nie był w stanie go obronić, choć do końca wierzył w lojalność i niewinność R. Malinowskiego. Być może jakąś rolę odegrała w tej sprawie okoliczność, że wszyscy członkowie Najwyższego Trybunału byli Żydami, a R. Malinowski – jedynym agentem carskiej policji, których zdemaskowano (m.in. Szurkonow, Czernomazow, Aleksiński, Żytomirski), który nie był Żydem. Wszystkich pozostałych podwójnych agentów, choć naszkodzili ruchowi rewolucyjnemu bez porównania dotkliwiej niż Malinowski, puszczono wolno, odsuwając tylko od „pracy partyjnej”. Cała ta sprawa nie została dotychczas definitywnie wyjaśniona, choć w Rosji ukazało się dotychczas kilka książek i kilkaset artykułów o Romanie Malinowskim.



Aleksander Malinowski (Bogdanow)


A. Malinowski-Bogdanow był osobowością o wybitnych i wszechstronnych uzdolnieniach: błyskotliwy publicysta, oryginalny filozof i teoretyk w dziedzinie ekonomii politycznej, twórca nauki tektologii, czyli ogólnej teorii organizacji, która stanowiła ważny etap w procesie kształtowania się podstaw cybernetyki i ogólnej teorii systemów. [Nazwę „tektologia” A. Bogdanow wywiódł z greckiego „tektainomai” czyli „buduję”. Miał to być wyraz przeciwstawiający „budującą”, wprowadzającą ład i porządek rozumną działalność człowieka – chaotycznej, nieumiarkowanej aktywności żywiołowych procesów przyrodniczych]. Mikołaj Bucharin pisał, że Bogdanow był „jednym z najbardziej silnych i najbardziej oryginalnych myślicieli naszego czasu (...), jednym z największych umysłów wszystkich krajów”. Co, nawiasem mówiąc, nie przeszkadzało temuż Bucharinowi pisywać na Bogdanowa prasowe donosy w bolszewickiej „Prawdzie”.
Jak wynika z publikacji ukazujących się ostatnio w USA, Rosji, Niemczech i Francji, jest tam Aleksander Malinowski-Bogdanow uważany za jednego z twórców tzw. powszechnej lub ogólnej teorii systemów, nowej gałęzi nauki o charakterze uniwersalno-integracyjnym. Za pionierskie publikacje w tej doniosłej gałęzi wiedzy, odgrywającej ogromną rolę we współczesnej nauce, uchodzą: Nauka o analogiach serbskiego badacza M. Petrowicza, która się ukazała we Francji w 1906 roku; następnie tekst Prakseologia Tadeusza Kotarbińskiego (1912) oraz duże trzytomowe dzieło Aleksandra Bogdanowa pt. Powszechna nauka organizacyjna. Tektologia, której pierwszy tom ukazał się w roku 1912, drugi w 1917, trzeci w 1922. Następnie całość ukazała się w Berlinie w języku niemieckim (1926 i 1928) oraz została trzykrotnie wznowiona w Rosji w latach: 1925, 1927, 1929. Co prawda jeszcze parędziesiąt lat temu za założyciela ogólnej teorii organizacji systemów błędnie uważano urodzonego w Austrii w 1901 roku, profesora Uniwersytetu Alberta w Kanadzie, Ludwiga von Bertalanffy, autora dzieła General system theory (New York 1969), wydawcy monumentalnego dzieła Handbuch der Biologie (od 1942). Faktycznie jednak ta nauka była dziełem trzech wybitnych uczonych słowiańskich, choć fakt ten przez szereg lat „bojkotowano”, m.in. dlatego zresztą, że klika profesora Deborina, wywierająca przemożny wpływ destrukcyjny na życie umysłowe ZSRR i krajów „obozu socjalistycznego”, usiłowała zatrzeć samo wspomnienie imienia Bogdanowa, nie mówiąc o jego dorobku teoretycznym, który dyskredytowano i ośmieszano z paranoicznym uporem. Mniej więcej jednak od roku 1980 nastąpiła w tym względzie pewna normalizacja i wszyscy poważni historycy nauki uznają, że twórcami ogólnej teorii systemów są właśnie Petrowicz, Kotarbiński i Bogdanow, przy czym podkreśla się, że Tektologia była spośród wszystkich dzieł tekstem najgłębszym, najobszerniejszym i naprawdę stanowiącym kamień węgielny tej dziedziny wiedzy. Nawiasem mówiąc, Ludwig von Bertalanffy nieraz powołuje się w swych książkach na TektologięA. Bogdanowa.
Profesor L. Abałkin pisze o tym dziele i jego twórcy: „Powszechna nauka o organizacji czyli TektologiaAleksandra Bogdanowa to wybitny pomnik rosyjskiej myśli teoretycznej początku XX wieku. Twórca Tektologii jest człowiekiem barwnym, utalentowanym, jednym z najbardziej interesujących przedstawicieli rosyjskiej inteligencji rewolucyjnej z przełomu XIX-XX wieku, który połączył w sobie płomiennego ducha rewolucji, wiedzę encyklopedyczną, nieujarzmiony pęd do poszukiwania tego co nowe, a to zarówno w dziedzinie medycyny, filozofii czy ekonomii...
Pod względem treści Tektologia znacznie wyprzedziła swój czas i, jak to często się zdarza w dziejach, w momencie opublikowania okazała się niezrozumiałą dla społeczności naukowej i filozoficznej (...), krytycy zaś Tektologii w latach dwudziestych obruszyli na nią ogromny arsenał nie tyle naukowych ile ideologicznych kontrargumentów, często pozbawionych na domiar złego jakiejkolwiek styczności z realną treścią tego dzieła”...
Dzieje przyrody i społeczeństwa są dziejami powstawania, nabierania mocy, wzajemnego zderzania się, rozwoju i rozpraszania różnorodnych materialnych i duchowych formacji (galaktyk, ciał niebieskich, systemów słonecznych, atomów, całostek, organizmów, biogatunków, narodów, klas, cywilizacji, państw, doktryn, idei, itd.). Z niebytu, a raczej z istniejących dotychczas form bytu wyłaniają się i giną lub wzrastają w potęgę coraz to nowe „zgęstki” materii lub ducha. Ciągłe narodziny i śmierć, eksplozje, kołowanie, gaśnięcie, ewolucja, inwolucja... Nikt z ludzi nie wie dlaczego, jak i skąd to wszystko, ten ruchliwy absurd się bierze. Logiczny i racjonalny byłby przecież zupełny bezruch i nieistnienie...
Ale istnienie istnieje. Istnieje i samoorganizuje się na zasadach, które wykrył właśnie Malinowski Bogdanow.
Był on też utalentowanym beletrystą, lekarzem praktykiem o niebagatelnym potencjale naukowym, założycielem pierwszego na świecie instytutu transfuzji krwi (który do dziś nosi jego imię), autorem oryginalnego systemu „etyki walki”. I dalej – teoretykiem „proletkultu”, autorem m.in. takich pojęć, jak „inteligencja techniczna”, „kultura duchowa”, jak też wielu interesujących idei w zakresie teorii organizacji pracy, postępu, rozwoju cywilizacji.
A. Bogdanow był znakomitym myślicielem także w dziedzinie filozofii języka. Jego podejście do konkretnych języków jako do specyficznych „obrazów świata”, które mogą zasadniczo się między sobą różnić (szczególnie jeśli chodzi o różne etapy rozwoju socjalnego) – wyprzedzało znacznie późniejsze ustalenia Boasa, Sapira, Wygotskiego, Levy-Brühla. To przecież A. Bogdanow jako pierwszy spośród nich pisał o myśleniu „przedlogicznym”, „pralogicznym”, „prymitywnym”, „nieoswojonym”.

* * *

Aleksander Malinowski urodził się 10 sierpnia 1873 roku w rodzinie nauczyciela w miejscowości Sokółka koło Białegostoku (wówczas była to Gubernia Grodzieńska).
Studia odbywał na wydziale fizyczno-matematycznym Uniwersytetu Moskiewskiego, tutaj też włączył się do antycarskiego ruchu socjalistycznego. Aresztowany w 1894 roku, został zesłany do uralskiego miasta Tuły, gdzie zresztą kontynuował działalność podziemną, organizując w zakładach zbrojeniowych rewolucyjne kółka robotnicze.
Nie musi to dziwić, „rewolucja bowiem jako widowisko oczarowywała nawet najszlachetniejsze duchy” – słusznie konstatował Fr. Nietzsche w Zmierzchu bożyszcz. Wiele z tych dusz zaś nawet wolało w tym widowisku brać udział nie tylko jako widzowie, lecz i jako aktorzy.
W roku 1896 A. Malinowski wstąpił do szeregów Rosyjskiej Socjal-Demokratycznej Partii Robotniczej i był przez tę organizację skierowywany do pełnienia rozmaitych funkcji pod pseudonimami: „Werner”, „Riadowoj”, „Rachmetow”, „Rejnert”, „Sysojka”, „Maksimow” i in. Należał do najczynniejszych aktywistów socjaldemokracji rosyjskiej, wielokrotnie był aresztowywany i wysyłany, lecz wciąż na nowo uciekał z miejsc odosobnienia i włączał się do ruchu rewolucyjnego.
Reżim carski był jednak mało skuteczny i już nie potrafił się bronić. A. Malinowski organizował ruch antyrządowy m.in. w takich miastach jak już wspomniane Moskwa i Tuła, dalej Kaługa, Wołogda, Twer; a szczególnie Charków, w którym młody wywrotowiec kończył uniwersyteckie studia medyczne w latach 1895-1899. Nawiasem mówiąc jego piękna, pochodząca żona z arystokratycznego i bardzo zamożnego domu polskiego, Natalia Korsak, także porzuciła rodzinę, szlacheckie środowisko i włączyła się do ruchu rewolucyjnego. Takie postępowanie uchodziło wówczas za przejaw dobrego tonu i wysokiej moralności.
Od 1904 roku A. Malinowski, znany oficjalnie jako A. Bogdanow, był związany z bolszewikami, przyjaźnił się z W. Leninem, organizował wspólnie z nim partyjne zjazdy w 1905, 1906, 1907 r. Był członkiem Komitetu Centralnego RSDPR z ramienia frakcji bolszewickiej oraz członkiem kolegiów redakcyjnych pism komunistycznych: „Wpieried”, „Proletarij”, „Nowaja Żizń”. W 1909 roku zerwał jednak współpracę z bolszewikami z powodu tego, iż miał własne, odmienne poglądy na podstawowe kwestie polityczne i światopoglądowe. Później też szedł własną, osobną drogą, czego mu ani Lenin, ani inni bolszewicy, sterowani przez masonerię z Zachodu, nigdy nie wybaczyli.
Jeśli chodzi o działalność naukową i wydawniczą, to pierwszą wydaną przez A. Bogdanowa książką był Kratkij kurs ekonomiczeskoj nauki (1897), przedstawiający w sposób dostępny marksistowskie poglądy w tej dziedzinie. W 1899 roku ukazała się pierwsza jego książka poświęcona zagadnieniom filozoficznym: Osnownyje elementy istoriczeskogo wzglada na prirodu. W 1901 ukazało się Poznanije s istoriczeskoj toczki zrienija oraz Iz psichołogii obszczestwa (drugie wydanie 1906). W latach 1904-1906 wyszło trzytomowe dzieło Empiriomonizm. Statji po fiłosofii; następnie: Rewolucja i fiłosofia(1907); Nauka ob obszczestwiennom soznanii (1914); Nauka i raboczij kłass (1918); Elementy proletarskoj kultury w razwitii raboczego kłassa (1920); Ekonomika i kulturnoje razwitije (1920); Filosofia żiwogo opyta (trzecie wydanie: Praga 1923); O proletarskoj kulturie (1924); Borba za żizniesposobnost (1927).
Jednym z najulubieńszych przedmiotów rozważań A. Bogdanowa była praca, jako podstawowa forma ludzkiej aktywności w ogóle. Był on zarówno analitykiem tego zjawiska, jak też jego „piewcą” – w tym sensie, iż uważał pracę za podstawę życia społecznego, za źródło kultury duchowej i materialnej, za aktywność, która nadaje ludzkiej egzystencji nie tylko kształt, ale też treść i sens. Czyli faktycznie ten filozof zauważył, że praca ma sens transcendentalny, o którym pod koniec XX wieku tak przenikliwie pisał Karol Wojtyła m.in. w swych wierszach z cyklu Kamieniołom:

„I. TWORZYWO

Słuchaj, kiedy stuk młotów miarowy i tak bardzo swój
przenoszę wewnątrz ludzi, by badać siłę uderzeń –
słuchaj prąd elektryczny kamienistą rozcina rzekę –
a we mnie narasta myśl, narasta dzień po dniu,
że cała wielkość tej pracy znajduje się wewnątrz człowieka.

Twarda, pęknięta dłoń inaczej młotem wzbiera,
inaczej się rozwiązuje w kamieniu ludzka myśl –
kiedy energie ludzkie oddzielisz od sił kamienia
i przetniesz w właściwym miejscu – tętnicę pełną krwi.

O, popatrz, jak można miłować w takim gruntownym gniewie,
który wpada w oddechy ludzi jak rzeka od wiatru pochyła,
i nie dochodzi do głosu, tylko struny wysokie zerwie –
przechodnie pierzchają do bram –
ktoś głosem ściszonym powiedział: to jednak jest wielka siła.

Nie lękaj się. Sprawy ludzkie szerokie mają brzegi,
Nie wolno ich w ciasnym łożysku więzić nazbyt długo.
Nie lękaj się. Sprawy ludzkie stoją od wieków
w Tym, na którego patrzysz poprzez młotów miarowy stukot.

(...)
to musisz obie te siły skupić mową nad wyraz prostą
(mowa twoja nie może prysnąć w napięciach owej dźwigni,
którą tworzą miłość i gniew).
Wówczas nikt Cię nie wydrze z człowieka, nie oderwie od niego nigdy.
(...)

III. UCZESTNICTWO

Oto światło surowej deski niedawno wyjęte z pnia
upływa w twoją dłoń ogromem wszelkiej pracy.
A całe tej dłoni napięcie o taki opiera się Akt,
że wszystko przenika w człowieku i wszystko gładzi.

Człowiek ma oczy zmęczone i ostre brwi,
Kamienie mają krawędzie ostre jak noże,
Prąd elektryczny tnie ściany jak niewidzialny bicz,
Słońce, lipcowe słońce. W kamieniach biały pożar.
Czyż ręce moje należą do światła, co blaskiem przecina
tory kolejki, kilofy i w górze nad nami płot?
Moje ręce należą do serca, a serce nie przeklina –
(oddalaj serce od ust, gdy usta prostacko klną!).

Znam was, wspaniali ludzie, ludzie bez manier i form.
Umiem patrzeć w serce człowieka bez obsłon i bez pozorów,
Czyjeś ręce należą do pracy, czyjeś ręce należą do krzyża.
W górze nad wami płot – tam kilofy rozrzucone na torach.”
(...)

Swój wyraz filozoficzny ten styl myślenia znalazł m.in. w encyklikach ojca świętego Jana Pawła II, który pisał: „Świadomość, że praca ludzka jest uczestnictwem w dziele Boga, winna przenikać (...) także do zwykłych, codziennych zajęć. Mężczyźni bowiem i kobiety, którzy zdobywając środki na utrzymanie własne i rodziny, tak wykonują swoje przedsięwzięcia, by należycie służyć społeczeństwu, mogą słusznie uważać, że swoją pracą rozwijają dzieło Stwórcy, zaradzają potrzebom swoich braci i osobistym wkładem przyczyniają się do tego, by w historii spełniał się zamysł Boży (...).
Świadomość, że przez pracę człowiek uczestniczy w dziele stworzenia, stanowi najgłębszą pobudkę do jej podejmowania na różnych odcinkach. (...)
Praca stanowi podstawę kształtowania życia rodzinnego, które jest naturalnym prawem i powołaniem człowieka. Te dwa kręgi wartości – jeden związany z pracą, drugi wynikający z rodzinnego charakteru życia ludzkiego – muszą łączyć się z sobą prawidłowo i prawidłowo wzajemnie się przenikać. Praca jest poniekąd warunkiem zakładania rodziny, rodzina bowiem domaga się środków utrzymania, które w drodze zwyczajnej nabywa człowiek przez pracę. Praca i pracowitość warunkują także cały proces wychowania w rodzinie właśnie z tej racji, że każdy „staje się człowiekiem” między innymi przez pracę, a owo stawanie się człowiekiem oznacza właśnie istotny cel całego procesu wychowania. Oczywiście, że wchodzą tutaj w grę poniekąd dwa znaczenia pracy: ta, która warunkuje życie i utrzymanie rodziny – i ta, poprzez którą urzeczywistniają się cele rodziny, zwłaszcza wychowanie; niemniej jednak te dwa znaczenia pracy łączą się z sobą i dopełniają w różnych punktach.
W całości należy przypomnieć i stwierdzić, iż rodzina stanowi jeden z najważniejszych układów odniesienia, wedle których musi być kształtowany społeczno-etyczny porządek pracy ludzkiej (...).
Rodzina jest bowiem równocześnie wspólnotą, która może istnieć dzięki pracy, i jest zarazem pierwszą wewnętrzną szkołą pracy dla każdego człowieka.” (Jan Paweł II, Laborem exercens, w: Encykliki Ojca Świętego Jana Pawła II, Kraków 1996, s. 165-166, 204-205).
Jak zauważaą Francis Fukuyama w książce Ostatni człowiek, kultura danego narodu ma istotny wpływ na jego stosunek do pracy. Różnice te są do pewnego stopnia mierzalne. Można na przykład porównywać osiągnięcia ekonomiczne różnych grup w społeczeństwach wieloetnicznych, chociażby w Malezji, Indiach czy Stanach Zjednoczonych. Większa skuteczność ekonomiczna pewnych grup etnicznych, na przykład Żydów w Europie, Greków i Ormian na Środkowym Wschodzie czy Chińczyków w Azji Południowowschodniej, jest faktem na tyle znanym, że nie wymagającym udokumentowania... Długoletnia wyższość Niemców nad europejskimi sąsiadami pod względem poziomu wykonawstwa, nadal widoczna w przemyśle motoryzacyjnym i maszynowym, należy do zjawisk, które nie dają się wytłumaczyć w kategoriach makroekonomicznych. Jej rzeczywistej przyczyny należy szukać w sferze kultury.
W krajach protestanckich pracowitość uzyskała w XVI wieku sankcję religijną, co spowodowało w ciągu kolejnych stuleci ogromny wzrost cywilizacyjny tych społeczeństw. Maks Weber wykazał, że np. w doktrynie kalwińskiej praca nie była interpretowana jako uciążliwe i mało przyjemne lub wręcz nieznośne zajęcie podejmowane dla użyteczności lub spożycia, lecz jako powołanie, które miało człowiekowi wierzącemu objawić, czy jest on na mocy predescynacji zbawiony, czy potępiony. Pracowało się tu nie dla zysku, lecz aby się dowiedzieć, czy się należy do „wybranych przez Boga” czy do odtrąconych. Siłą rzeczy każdy chciał należeć do tych pierwszych, pracował więc z werwą i fantazją, by osiągnąć sukces, który był „dobrym znakiem” i gwarantował życie wieczne. Z biegiem pokoleń nawyk intensywnej i rozumnej pracy wszedł niejako do krwi Niemców, Szwajcarów, Belgów, Holendrów, Anglików, Skandynawów, wielu Francuzów, Irlandczyków, Szkotów, Amerykanów, Kanadyjczyków, Australijczyków i pozostał istotną, podświadomą lub uświadamianą częścią składową ich zachowania etnicznego, także w przypadku zmiany konfesji czy systemu wyznawanych wartości. Skutkiem tej postawy – w jakimś sensie wtórnym i niemalże niezamierzonym – był imponujący wzrost dobrobytu oraz kultury materialnej, technicznej, naukowej w tych krajach.
Obecnie tylko społeczeństwa najbardziej zacofane i prowincjonalne uważają, że źródłem wszelkich dóbr jest np. handel, a do pracy mają stosunek unikający. Narody kulturalne doceniają ogromną wartość pracy jako działalności nadającej ludzkiemu życiu wymiar nieprzemijający.
Jak powiada Emmanuel Levinas w dziele Całość i Nieskończoność: „Działanie, czyli praca, zakłada już relację z bytem transcendentnym”.
Jednym z wielkich błogosławieństw rozumnej, wydajnej i dobrze zorganizowanej pracy jest fakt, że pozwala ona uniknąć nędzy i niedostatku, który to ostatni, jak trafnie zauważył Vilfredo Pareto, „popycha lud do buntu, podobnie jak głód wypędza wilka z lasu”.

* * *

Beletrystyczne powieści A. Bogdanowa (Krasnaja zwiezda, 1908; Inżienier Menny, 1912) stanowiły coś w rodzaju eksperymentów mentalnych, mających na celu przedstawienie i empiryczną analizę potencjalnej realizacji jegoż, Bogdanowa, teorii filozoficznych. Nie przypadkiem akcja jego książek odbywa się... na Marsie, zwanym od dawna właśnie „czerwoną gwiazdą”.
Wiele idei tego autora o całą epokę wyprzedzało swój czas, chociaż trzeba przyznać, że ich sformułowanie było też wynikiem dotychczasowego rozwoju nauki.
W 1884 roku np. H. L. Le Chatelier odkrył tzw. „regułę przekory”, której istota polega na twierdzeniu, że każdy układ będący w stanie równowagi wytrącony z niej czynnikiem zewnętrznym, osiąga nowy stan równowagi możliwie najbliższy poprzedniemu, starając się jednocześnie zmniejszyć bodziec zakłócający. W trzy lata po sformułowaniu tej reguły, przez francuskiego fizykochemika jego kolega, niemiecki fizyk K. F. Braun opracował szatę matematyczną reguły przekory, choć Nobla dostał nie za to, lecz za lampę elektronową i detektor kryształkowy. Do wspomnianej reguły stosuje się każdy układ homeostatyczny, a więc zarówno martwy, jak i żywy, tak długo, póki pozostaje układem, czyli w nowszej terminologii – systemem. Reguły nie można pokonać inaczej, niż niszcząc układ. Bezcelowe są zatem metody perswazji i przemawianie do rozumu np. jakiemuś lobby lub klice, biurokracji lub przeciwnikom reform, partii lub mafii, zbrodniarzowi czy zdrajcy.
Nie tylko zresztą układy negatywne trudno dadzą się wytrącić ze stanu błogiej równowagi, reguła dotyczy wszak wszystkiego, a więc i układów pozytywnych. Jakiś problem likwiduje się rozbijając struktury stabilne, które ów problem wywołują – oto implikacja reguły przekory. Socjolodzy twierdzą, że rozbicie grup pierwotnych, nieformalnych, powoduje dezintegrację grupy formalnej wielkiej, zwanej społeczeństwem. Podobno ludzie nie bytujący w stabilnych grupach wpadają w apatię, przestają zajmować się działalnością społecznie pożyteczną, przejawiają postawy egoistyczno-konsumpcyjne i wyznają „filozofię”: byle do jutra.
Tak się niszczy państwa i narody: przez niszczenie rodzin i osób (na drodze nędzy, demoralizacji itp.). I odpowiednio się je umacnia przez umacnianie, wspieranie i rozwój podstawowych komórek: osób i rodzin. Ogromną rolę w tym procesie ma do odegrania naukowa organizacja procesów socjalnych. A. Bogdanow był świadom dużego znaczenia założonej przez siebie nauki, m.in. pisał: „Największe społeczeństwo starożytne, Cesarstwo Rzymskie, zostało zburzone przez siły militarne znacznie mniejsze niż te, które ono wiele razy przedtem zwyciężało. Historycy zaś zgadzają się co do tego, że przyczyną była wewnętrzna dezorganizacja, wywołana przez pasożytnicze zwyrodnienie klas wolnych, to jest tych, które się właściwie składały na społeczeństwo starożytne; niewolników w sposób ewidentny można do nich nie wliczać, ponieważ byli oni prostymi narzędziami ludzkimi, instrumenta vocalia, w rękach społeczeństwa. Pasożytnicze zaś zwyrodnienie stanowi wynik długotrwałej przewagi pochłaniania energii nad jej zmniejszonym wydatkowaniem – przypadek najbardziej szkodliwej dla życia selekcji”. (A. A. Bogdanow, Tektologia. Powszechna nauka o organizacji, t. 1, s. 213).
Także inne poglądy filozofa wyprzedzały swój czas. W 1908 roku Bogdanow pisał o atomie jako o podstawowym źródle energii w przyszłości, o broni atomowej, o automatyzacji procesów produkcyjnych, o superprecyzyjnych technologiach obróbki metali, o transplantacji organów, o podboju kosmosu. Te idee o wiele dziesięcioleci wyprzedzały późniejszą twórczość Stanisława Lema, nie wykluczone też, że pośrednio wywarły też na nią wpływ, książki Bogdanowa bowiem były tłumaczone na języki europejskie (szczególnie często na język niemiecki), były dobrze znane czytelnikom na Zachodzie i wywierały zauważalny wpływ na ówczesne umysły. Dotyczy to nie tylko idei naukowych, ale też etycznych i socjalno-politycznych. Na długo przed powstaniem dzieł George’a Orwella A. Bogdanow wykazał w „powieści socjalistycznej” Czerwona gwiazda, że kolektywizm i ofiarność nosicieli socjalistycznej etyki walki mogą w pewnych okolicznościach przekształcać się w sterylną anonimowość i obojętną na wszystko znieczulicę; drętwa równość zaś staje się źródłem straszliwej niwelacji, gdy wszyscy stają się równi zeru, zanika duch zdrowej rywalizacji między osobnikami, następuje czas martwych serc, bezbarwnych idei, moralnego okrucieństwa, spetryfikowanego języka, powszechnego zakłamania.
Zastanawiające, jak na długo przed powstaniem realnego socjalizmu można było tak dokładnie przewidzieć i opisać zwyrodnieniowe procesy społeczne, które w 1991 roku spowodowały upadek tegoż ustroju w ZSRR i w krajach tzw. „demokracji ludowej”.
A. Bogdanow był też autorem koncepcji „końca historii”, którą dopiero pod koniec XX stulecia reanimował Francis Fukuyama; w Czerwonej gwieździe filozof dobitnie wykazał, że ustanowienie „porządku światowego” na zasadach uniwersalnych, gdy nie ma już miejsca na nonkonformizm, walkę, przemoc, przewroty, rewolucje i na poszukiwanie nowych rozwiązań – gdyż lokomotywa historii staje na stacji końcowej – następuje marazm, martwota i śmierć duchowa całych narodów. F. Fukuyama czyni ze zmasowanej konsumpcji podstawowe zajęcie ludzi w tej strasznej epoce, A. Bogdanow zaś wykazał w sposób bardziej przenikliwy, że „społeczeństwo przyszłości” będzie raczej społecznością bezmyślnych mrówek, zajętych nieustanną „kontrolowaną” pracą, która ma zabezpieczyć egzystencję fizyczną i jest zupełnie pozbawiona zarówno wolności, jak i pierwiastka indywidualnej kreatywności.
Ciekawe, że mniej więcej w tymże czasie niektórzy pisarze radzieccy odważyli się ukazać paranoiczny charakter przyszłego marksistowskiego socjalizmu. Jednym z nich był wybitny mistrz pióra Arkadiusz Awerczenko (1881-1925), który, już przebywając na emigracji, opublikował opowiadanie Kontrola nad wydajnością pracy, które w wielu aspektach jest zbieżne z ideami A. Bogdanowa. Oto ono:
„Jednym z kamieni węgielnych raju ziemskiego i trzeciej Międzynarodówki była zasada: – Kontroli nad wydajnością pracy.
Oto jakim łożyskiem odbywało się wykonanie tej zasady.

* * *

Zaledwie poeta zasiadł przy biurku, jak oznajmiono mu:
– Jacyś robotnicy przyszli.
– Niech wejdą. Czego panowie sobie życzą?
– Jesteśmy przysłani przez partię robotniczą dla kontroli pracy.
– Kontroli pracy? Jakiej?
– Pańskiej.
– Jakaż jest moja praca? Piszę wiersze, bajki, felietony. Taka praca kontroli nie podlega.
– Wszyscy wy tak mówicie! Jesteśmy delegatami zecerów i związku dziennikarzy, będziemy kontrolować pańską pracę.
– Przepraszam. Jakże myślicie urzeczywistnić tę kontrolę?
– Bardzo prosto. Ot, siądziemy sobie tutaj i... właściwie, co pan teraz ma pisać?
– Nie wiem jeszcze, nie mam tematu.
– To proszę wymyśleć.
– Dobrze, jak widzicie – wymyślę.
– Nie, proszę lepiej te stare sztuczki zostawić, trzeba natychmiast wymyśleć.
– Ależ ja nie mogę się skupić, widząc przed sobą dwie obce fizjonomie...
– O proszę bardzo! Nie jesteśmy „obce fizjonomie”, lecz kontrola robotnicza nad wydajnością pracy! No?
– Co „no”?
– Proszę prędzej myśleć!
– Ależ zrozumcie, że wszelka twórczość jest rzeczą intymną...
– Otóż właśnie tego „intymnego” nie potrzeba! Wszystko powinno się odbywać otwarcie wobec wszystkich i pod kontrolą.
Poeta zamyślił się.
– O czym to pan myśli, jeśli łaska?
– Nie przeszkadzajcie! Tematu szukam.
– No to dobrze. Proszę myśleć prędzej? No, wymyślone?
– Ależ cóż to za podpędzanie!
– Od tego jesteśmy, żeby nikt czasu na próżno nie tracił. No prędzej, prędzej!
– Zrozumcie, że nie mogę myśli skupić, gdy mi co chwila przerywacie.
Kontrola robotnicza przycichła i z zaciekawieniem zaczęła przyglądać się twarzy zamyślonego poety...
A poeta tymczasem tarł czoło dłonią, drapał się za uchem, chrząkał, aż wreszcie zerwał się zrozpaczony:
– Zrozumcie, że nie można myśleć, gdy dwie pary oczu patrzą na człowieka, jak baran na nowe wrota.
Robotnicy popatrzyli na siebie.
– Zauważyłeś, towarzyszu? Formalny sabotaż! To nie rozmawiaj, to nie patrz na niego, gotów jeszcze oddychać zabronić! Nie bój się, jak nas nie było – pisał. Wtedy mógł, a teraz nie może? Pod kontrolą trudno, ja myślę! Tak pracować na widoku ludzkim – bez oszukaństwa – wtedy głowa nie pracuje! Dobrze więc! Taki będzie nasz raport.
Kontrola robotnicza wstała i, z głęboką urazą w duszy, tupiąc nogami wyszła.
Od autora: W dawnych, dobrych czasach podobny utwór kończyłby się słowami: „W tej chwili poeta obudził się, zalany zimnym potem”.
Niestety nie mogę tak zakończyć.
Gdyż chociaż oblewamy się zimnym polem, lecz od kilku lat już zbudzić się nie możemy.”

Podobnie jak A. Awerczenko w 1923, także A. Bogdanow przewidywał w 1908 roku, że „tam, gdzie zwycięży i utrzyma się socjalizm, jego charakter będzie zniekształcony przez głębokie skazy stanu wyjątkowego, terror, duch soldateski, barbarzyństwo”.
Jako alternatywę przemocy, terrorowi, nietolerancji A. Bogdanow przeciwstawił rozwój kultury i zbiorowego konstruktywnego doświadczenia ludzkości. Tezie K. Marksa o tym, że „byt określa świadomość” autor Czerwonej gwiazdy przeciwstawił tezę: „kultura określa byt”, dowodził, że w przypadku ludzi, jako istot rozumnych, duch, myślenie, mądrość powinny odgrywać rolę decydującą i wiodącą – torując drogę racjonalnej praktyce socjalnej. Duchowa kultura ma wyprzedzać rozwój ekonomiczno-socjalny i ukierunkowywać proces społeczny.
Powieść socjalistyczna A. Bogdanowa została przez wszystkie odłamy socjaldemokracji rosyjskiej odebrana jako „antysocjalistyczna herezja”, autora wykluczono w 1909 roku z szeregów partii i wszczęto przeciwko niemu wściekłą nagonkę, trwającą nie tylko do zgonu A. Bogdanowa, ale i przez kilka następnych dziesięcioleci. Uniwersalistyczna teoria tektologii rzeczywiście nie pasowała do metodologii „klasowej” marksizmu.
Znany socjolog amerykański Peter L. Berger pisze: „Ideologowie wszelkich politycznych odcieni starają się uczynić z nauk społecznych „broń” w wojnie idei. Dr Goebbels ujął to niezwykle jasno: „prawdą jest to, co służy narodowi niemieckiemu”. (Przypomnijmy, że jeszcze wcześniej i nie mniej „jasno” wyraził się Lenin: „Moralne jest wszystko, co służy budowaniu komunizmu!” – J.C.). Taki sposób posługiwania się nauką niszczy jej podstawową cechę, jaką jest bezinteresowne poszukiwanie prawdy. Przedstawiciele nauk społecznych nie mają szczególnych kwalifikacji jako moraliści; ich kwalifikacje sprowadzają się do wyuczonej zdolności oceniania empirycznych świadectw. Składa się na nią umiejętność widzenia rzeczy w oderwaniu, tzn. jasnego oceniania sytuacji, odsuwania na bok własnych uczuć i przekonań, aby lepiej rozumieć uczucia i przekonania innych ludzi (...), realistycznego spojrzenia, nawet gdyby oglądana rzeczywistość daleko odbiegała od naszych życzeń”. Ta zdolność stanowi też „osiągnięcie moralne – zdolność panowania nad namiętnościami bez wyrzekania się ich, umiejętność spokojnego oglądu rzeczy i szacunku dla rzeczywistości”. (Peter L. Berger, Moralność a działania polityczne, w: Ameryka, zima 1989, s. 3).
W tym właśnie kierunku zmierzał A. Bogdanow, jako filozof i socjolog, i przez to właśnie naraził się ortodoksyjnym marksistom, którzy są święcie przekonani, co do tego, że „historia ludzka w zasadzie nie może być neutralną pod względem ideologicznym”. Przyjęcie tej tezy oznacza niemożliwość sformułowania doktryny „fundamentalnych interesów humanistycznych, stojących nad wszelkimi klasami, partiami, narodami”... O ile ideologia stanowi „przekształcanie idej w dźwignie społeczne” (D. Bell), mianowicie tam, gdzie ma się do czynienia z normatywnymi ocenami postępowań i dążności, to przed nią nie ma ratunku... Faktycznie ideologię można rozpatrywać jako schemat uwarunkowanego (zdeterminowanego) sterowania wartościami społeczeństwa w całości. „Zwykle jest ona obecna w większej części zachowań jego członków”. (Joseph Margolis, Persons and Minds).
Faktem wszelako jest też okoliczność, że poznanie naukowe potrafi wyemancypować się spod wpływów i uwarunkowań ideologicznych. Co więcej, miara tej emancypacji jest miarą obiektywizmu i wartości tej czy innej teorii naukowej.
Mimo nagonki twórca tektologii nie zaprzestawał swej pracy, ani nie porzucił niezależnej i zasadniczej postawy ideowej. Gdy w Rosji zwyciężyła w 1917 roku rewolucja socjalistyczna, już po roku A. Bogdanow przewidział, że w nowym ustroju zjawią się metastazy reżimu poprzedniego, że wykształci się tu „nowa” socjalistyczna burżuazja, która nie tylko doprowadzi do zniekształcenia ideałów socjalistycznych, ale też spowoduje degenerację i demontaż tego ustroju. Autor tej „herezji” został w 1923 roku aresztowany za ich głoszenie, ale w 1991 jego przewidywania w stu procentach się potwierdziły: socjalizm został zdemontowany przez elitę partii i bezpieki komunistycznej czyli właśnie przez „czerwoną burżuazję”. Zaznaczmy na marginesie, że idee A. Bogdanowa w tym temacie o około 50 lat wyprzedziły identyczne koncepcje Milowana Dżilasa. W szczególnie wstrząsający sposób autor Empiriomonizmuprzewidział regres rozwoju kultury w warunkach zorganizowania społeczeństwa na zasadach socjalistycznych. Jako pierwszy wysunął myśl o tym, że ludzkość wcale nie jest skazana na postęp, że rozwój dziejów wcale nie stanowi procesu jednokierunkowego, lecz może też ulegać rozmaitym tendencjom chorobliwym, degeneratywnym, wstecznym, prowadzącym nie tylko do cofania się, lecz nawet do zagłady tych czy innych społeczeństw, państw i narodów. Jako jedyne antidotum na procesy zwyrodnieniowe A. Bogdanow proponował autentyczną kulturę duchową, wzrost „cefalizacji” życia społecznego, zagęszczenie ideami i dialogizację życia umysłowego w skali ogólnoświatowej. „Jedność życia jest najwyższym celem, a miłość – najwyższą mądrością”, powiada jedna z bohaterek powieści Czerwonagwiazda. Ale to już przecież nie marksizm, lecz chrześcijaństwo!...
A. Bogdanow, choć uważał, że ludzkość stanowi całość, a nawet, jako lekarz, twierdził, że droga do uzdrowienia ludzkości pod względem fizjologicznym może prowadzić m.in. przez „zmieszanie” krwi różnych ras i narodów we wspólnym ogólnoludzkim „funduszu” hemologicznym, to jednak z drugiej strony optował za zachowaniem ludzkości w jej różnorodności i „niedoskonałości”. Różnorodność bowiem w dziedzinie kultury i języków (A. Bogdanow tu zaprzeczał własnej utopii integracyjno-globalistycznej) stanowi wartość samą dla siebie. Nawet sama różnica języków powoduje zróżnicowanie i bogactwo w myśleniu i kulturze, pozwala głębiej i szerzej pojmować rzeczywistość. Ujednolicenie pod tym względem byłoby równoznaczne z nałożeniem jarzma duchowego na ludzkość, która przecież w sposób naturalny istnieje w postaci kilku tysięcy różnojęzycznych i różnokulturowych etnosów.
Takie rozumowanie nie podobało się rosyjskim komunistom, którzy uważali, że właśnie język rosyjski stanie się w przyszłości językiem ogólnoludzkim, a to przede wszystkim z dwu podstawowych względów: po pierwsze, dlatego, że w tym języku tworzył swe genialne dzieła Włodzimierz Lenin, po drugie, dlatego, że naród rosyjski, jako najbardziej postępowy i najwyżej rozwinięty, pierwszy w dziejach ludzkości przeprowadził rewolucję socjalistyczną i zbudował socjalizm... Trzeba podkreślić, że była to – wbrew zdrowemu rozsądkowi – oficjalna w tej materii doktryna państwa radzieckiego i tamtejszej partii komunistycznej. Gdy zaś A. Bogdanow ważył się w swych publicznych wystąpieniach podważać słuszność tej nacjonalistyczno-bolszewickiej doktryny, jak też zresztą wielu innych dogmatów „klasycznego” marksizmu, spotkała go za to „zasłużona” kara: nagonka w prasie i więzienie.
Po rewolucji 1917 roku A. Bogdanow był nieustannie inwigilowany, po każdym jego publicznym wystąpieniu do bezpieki sowieckiej napływały złośliwe donosy, ukazujące w krzywym zwierciadle wypowiedzi uczonego i domagające się likwidacji tego „wroga ludu” lub co najmniej zabronienia mu publikowania swych idei. Autor Tektologii musiał więc pilnować swego języka, ważyć każde słowo, zanim je wypowie. Ale i to nie skutkowało: gdy się chce kogoś pogrążyć, to i samo pozdrowienie „Dzień dobry!” można zinterpretować jako wypowiedź antypaństwową, bo dlaczego tylko „dobry”, a nie „najlepszy”, a czyż proletariackie „Rot Front!” nie byłoby lepsze niż burżuazyjne „Dzień dobry!”... Krótko mówiąc, zrobiono znakomitemu i niezależnemu uczonemu z życia piekiełko.
Torturą przecież jest – jak zauważył jeszcze Seneka– nieustanne pilnowanie się i drżenie z obawy, by nas nie ujrzano inaczej niż zwykle. I nigdy nie uwolnimy się od tego niepokoju, gdyż sądzimy, że ile razy kto spojrzy na nas, tyle razy ocenia nas. Zdarza się bowiem wiele rzeczy, które nas obnażają wbrew naszej woli, a choćby nawet takie trzymanie się na baczność było niezawodne, to jednak nie jest ani przyjemne, ani beztroskie życie tych, co wciąż żyją w masce.”
W tej sytuacji wielu zamyka się w sferze prywatnej, ucieka od ludzi. Ale i to nie jest wyjście właściwe. „Często trzeba się chronić w głąb samego siebie” – pisze Seneka. „Obcowanie bowiem z ludźmi różnymi od nas burzy nasz wewnętrzny ład, na nowo roznieca namiętności i rozjątrza w naszej duszy każdą słabość, nie wyleczoną dokładnie. Trzeba jednak przeplatać na zmianę samotność i towarzystwo: pierwsza każe nam tęsknić do ludzi, drugie do nas samych, a więc pierwsze będzie środkiem zaradczym przeciwko drugiemu. Samotność będzie nas leczyć ze wstrętu do ludzi, ludzie – z odrazy do samotności”...
A. Bogdanow usiłował traktować swe przejścia z przymrużeniem oka i po cichu robić swoje, jakby w myśl słów tegoż Seneki: „Całe życie jest niewolą. Należy więc pogodzić się z losem, jak najmniej ubolewać nad nim i chwytać każdą korzyść, jaka z nim się łączy. Żadne położenie nie jest aż tak straszne, by człowiek obdarzony równowagą ducha nie znalazł w nim jakiejś pociechy”...
Nie na wiele jednak takie postępowanie w Rosji sowieckiej się zdało, jak zobaczymy później, nie uratowało ono A. Bogdanowa przed najostrzejszymi szykanami reżimu...

* * *

W 1918 roku A. Bogdanow zamieścił na łamach periodyku „Proletarskaja Kultura” (nr 5, s. 32) nieduży tekst pt. Proletariat a sztuka, zawierający idee, mające „organizować” ruch artystyczny w Rosji porewolucyjnej:
„1. Sztuka będąc zwierciadłem życia organizuje doświadczenie społeczne nie tylko w sferze poznania, lecz także w sferze uczuć i dążeń. Wynika z tego, że jest najpotężniejszym narzędziem organizowania sił kolektywnych, a w społeczeństwie klasowym – sił klasowych.
2. W celu zorganizowania swoich sił do pracy społecznej, do walki i budowania proletariatowi niezbędna jest własna sztuka klasowa. Duchem tej sztuki jest kolektywny wysiłek – postrzega ona i odzwierciedla świat z punktu widzenia kolektywu pracowniczego, wyraża jego więzi uczuciowe, wolę walki i tworzenia.
3. Skarby dawnej sztuki nie powinny być odbierane biernie, gdyż w takim wypadku wychowywałyby klasę robotniczą w duchu kultury klas panujących i przez to w duchu podporządkowania się zbudowanemu przez nie układowi życia. Skarby dawnej sztuki proletariat powinien sobie przyswajać we własnym, krytycznym oświetleniu, z własną, nową interpretacją, która by ujawniała ich ukryte kolektywne podstawy i sens organizacyjny. Wówczas staną się one dla proletariatu drogocennym dziedzictwem, narzędziem w jego walce z dawnym światem, który je stworzył, oraz narzędziem w urządzaniu nowego świata. Przekazywaniem tego artystycznego dziedzictwa musi się zająć krytyka proletariacka.
4. Wszystkie organizacje, wszystkie instytucje powołane do dzieła rozwoju nowej sztuki i nowej krytyki muszą być zorganizowane na zasadzie koleżeńskiej współpracy, która w sposób naturalny zapewni wychowanie pracowników w duchu socjalistycznych ideałów.”
Przez kilka lat po rewolucji Bogdanow wywierał jeszcze silny wpływ na życie umysłowe Rosji, lecz był coraz bardziej osaczany, szczuty i izolowany od społeczeństwa jako zasadniczy, niepoprawny i absolutnie bezkompromisowy nonkonformista.
W piśmiennictwie rosyjskim istnieje duża ilość tekstów, poświęconych teoriom A. Bogdanowa, lecz większa jej część (z okresu około 1910-1990) to po prostu złośliwe, pełne nienawiści paszkwile i filipiki. Początek temu nurtowi dali dwaj czołowi marksiści rosyjscy G. Plechanow i W. Lenin (Uljanow), których doprowadzała do szału intelektualna samodzielność Bogdanowa i jego rewizjonizm w stosunku do „świętych” dogmatów marksizmu.
Encyklopedia powszechna Ultima Thule z 1928 roku (t. 2, s. 107) uznaje, że Bogdanow to „jeden z głównych teoretyków bolszewizmu”, choć jest to przecież twierdzenie bardzo ryzykowne. Twórca tektologii był bowiem przez parędziesiąt lat zawzięcie szczuty przez elitę bolszewicką jeszcze za swego życia, jak też przez kilka dziesięcioleci po swym zgonie.
W swej podstawowej pracy z dziedziny filozofii Materializm i empiriokrytycyzm (1909) W. Lenin aż dwa rozdziały poświęca „krytycznej analizie” i rozprawianiu się z poglądami właśnie A. Bogdanowa. O charakterze i poziomie polemiki leninowskiej wyraziście świadczą odnośne fragmenty jego tekstu, jak np. paragraf pt.
Jak Bogdanow poprawia i „rozwija” Marksa: „W swym artykule „Rozwój życia w przyrodzie i społeczeństwie” (1902 r., patrz „Z psychologii społeczeństwa”, s. 35 i nast.) Bogdanow cytuje znany ustęp z przedmowy do „Zur Kritik”, w którym „największy socjolog”, tzn. Marks, wykłada podstawy materializmu historycznego. Przytoczywszy słowa Marksa, Bogdanow oświadcza, że „dawne sformułowanie monizmu historycznego, nie przestając być słuszne w swych podstawach, niezupełnie już nas zadowala” (37). Autor pragnie zatem wnieść poprawkę, czyli rozwinąć teorię, przyjmując za punkt wyjścia jej własne podstawy. Główny jego wniosek brzmi:
„Wykazaliśmy, że formy społeczne należą do rozległego rodzaju przystosowań biologicznych. Ale w ten sposób nie zdefiniowaliśmy jeszcze dziedziny form społecznych: aby dać definicje, należy ustalić nie tylko rodzaj, lecz i gatunek [... ]. W swej walce o byt ludzie nie mogą łączyć się inaczej niż za pomocą świadomości: bez świadomości nie ma kontaktu społecznego. Dlatego też życie społeczne jest we wszystkich swych przejawach psychicznie świadome [... ]. To, co społeczne, jest nieoddzielne od świadomości. Byt społeczny i świadomość społeczna, w ścisłym tych stów znaczeniu, są tożsame” (s. 50, 51; kursywa Bogdanowa).
Jak już stwierdził Ortodoks („Szkice filozoficzne”. Petersburg 1906, s. 183 i poprz.), wniosek ten nie ma nic wspólnego z marksizmem. A. Bogdanow odpowiedział Ortodoksowi po prostu stekiem wymysłów, uczepiwszy się błędu w cytacie: zamiast „w ścisłym tych słów znaczeniu” Ortodoks zacytował: „w pełnym znaczeniu”. Błąd jest widoczny i autor miał niezaprzeczalne prawo go sprostować, ale krzyczeć z tego powodu o „wypaczeniu”, „fałszerstwie” itp. („Empiriomonizm", ks. III, s. XLIV) – znaczy po prostu zacierać nędznymi słowami istotę różnicy poglądów. Niezależnie od tego, jakie to „ścisłe” znaczenie wymyśliłby Bogdanow dla słów „byt społeczny” i „świadomość społeczna”, pozostanie faktem niewątpliwym, że przytoczone przez nas jego twierdzenie jest błędne. Byt społeczny i świadomość społeczna nie są tożsame – zupełnie tak samo jak nie są tożsame byt w ogóle i świadomość w ogóle. Z tego, że ludzie, nawiązując kontakt społeczny, nawiązują go jako istoty świadome, bynajmniej nie wynika, że świadomość społeczna jest tożsama z bytem społecznym. Nawiązując kontakt społeczny ludzie we wszystkich nieco bardziej skomplikowanych formacjach społecznych – a zwłaszcza w kapitalistycznej – nieświadomi są tego, jakie stosunki społeczne przy tym powstają, według jakich praw rozwijają się te stosunki itd. Na przykład chłop, sprzedając zboże, nawiązuje „kontakt” ze światowymi producentami zboża na rynku światowym, ale nie zdaje sobie z tego sprawy; nie zdaje sobie sprawy również z tego, jakie stosunki społeczne powstają w wyniku wymiany. Świadomość społeczna odzwierciedla byt społeczny – oto na czym polega teoria Marksa. Odzwierciedlenie może być w przybliżeniu wierną kopią tego, co się odzwierciedla, lecz niedorzecznością jest mówić tu o tożsamości. Świadomość w ogóle odzwierciedlabyt – jest to ogólna teza całegomaterializmu. Niepodobna nie dostrzec jej bezpośredniego i nierozerwalnego związku z tezą materializmu historycznego: świadomość społeczna odzwierciedlabyt społeczny.
Podjęta przez Bogdanowa próba niezauważalnego skorygowania i rozwinięcia Marksa „w duchu jego podstaw” stanowi oczywiste wypaczenie tych materialistycznych podstaw w duchu idealizmu. Śmiesznie byłoby przeczyć temu. Przypomnijmy sobie, jak Bazarow wykłada empiriokrytycyzm (tylko nie empiriomonizm, bardzo proszę nie mylić! wszak między tymi „systemami” zachodzi taka olbrzymia, olbrzymia różnica!): „przedstawienie zmysłowe jest właśnie istniejącą poza nami rzeczywistością”. Jest to jawny idealizm, jawna teoria tożsamości świadomości i bytu. Dalej, proszę przypomnieć sobie sformułowanie W. Schuppego, immanentysty (który równie żarliwie jak Bazarow i S-ka zaklinał się i przysięgał, że nie jest idealistą, a równie stanowczo jak Bogdanow zastrzegał się specjalnie co do „ścisłego” znaczenia swych słów): „byt jest świadomością”. Proszę zestawić z tym teraz obalającą materializm historyczny Marksa wypowiedź immanentysty Schuberta-Solderna: „Wszelki materialny proces produkcji jest zawsze zjawiskiem świadomości jego obserwatora [...]. Pod względem gnozeologicznym nie zewnętrzny proces produkcji jest pierwotny [prius], lecz, podmiot lub podmioty; innymi słowy: nawet czysto materialny proces produkcji nie wyprowadza [nas] poza ogólną więź świadomości [Bewußtseinszusammenhang]“. Patrz cyt. książka: „Das menschliche Glück und die soziale Frage“, s. 293 i 295-296.
Bogdanow może sobie do woli przeklinać materialistów za „wypaczenie jego myśli”; żadne jednak przekleństwa nie zmienią prostego i oczywistego faktu. Między poprawką do Marksa i rozwinięciem Marksa rzekomo w duchu Marksa przez „empiriomonistę” Bogdanowa a sposobem, w jaki obala Marksa idealista i solipsysta gnozeologiczny Schubert-Soldern, nie ma żadnej istotnej różnicy. Bogdanow zapewnia, że nie jest idealistą. Schubert-Soldern zapewnia, że jest realistą (Bazarow nawet w to uwierzył). W naszych czasach filozof musi podawać się za „realistę” i za „wroga idealizmu”. Najwyższa pora, byście to zrozumieli, panowie machiści!
I immanentyści, i empiriokrytycy, i empiriomonista toczą spór o szczegóły, o detale, o sformułowanie idealizmu, my zaś z miejsca odrzucamy wszystkie tezy podstawowe ich filozofii wspólne całej tej trójcy. Niechaj także Bogdanow, w najlepszej intencji i w najlepszej wierze, godząc się na wszystkie wnioski Marksa, głosi „tożsamość” bytu społecznego i świadomości społecznej; my jednak powiemy: Bogdanow minus„empiriomonizm” (ściślej: minusmachizm) równa się marksista. Albowiem ta teoria tożsamości bytu społecznego i świadomości społecznej jest kompletną bzdurą, jest teorią bezwzględniereakcyjną. Jeżeli poszczególne osoby godzą ją z marksizmem, z marksistowskim postępowaniem, to musimy przyznać, że ludzie ci są lepsi niż ich teorie, ale nie możemy usprawiedliwiać rażących teoretycznych wypaczeń marksizmu.
Bogdanow godzi swą teorię z wnioskami Marksa, czyniąc na rzecz tych wniosków ofiarę z elementarnej konsekwencji. Każdy producent w gospodarce światowej zdaje sobie sprawę, że wprowadza taką a taką zmianę do techniki produkcji, każdy przedsiębiorca zdaje sobie sprawę, że wymienia takie a takie produkty na inne, ale ci producenci i przedsiębiorcy nie zdają sobie sprawy, że zmieniają przez to byt społeczny. Sumy wszystkich tych zmian w światowej gospodarce kapitalistycznej we wszystkich ich rozgałęzieniach nie zdołałoby ogarnąć umysłem nawet 70 Marksów. Odkryte zostały, co najwyżej, prawa rządzące tymi zmianami, ukazana została w zasadniczych i podstawowych zarysach obiektywnalogika tych zmian i ich rozwoju historycznego – obiektywna nie w tym sensie, by społeczeństwo świadomych istot, ludzi, mogło istnieć i rozwijać się niezależnie od istnienia świadomych istot (a przecież właśnie te tylko truizmy podkreśla „teoria” Bogdanowa), lecz w tym sensie, że byt społeczny jest niezależny od świadomości społecznej ludzi. Z tego, że ludzie żyją i gospodarują, że płodzą dzieci i wytwarzają produkty, że wymieniają je, tworzy się obiektywnie konieczny łańcuch wydarzeń, łańcuch rozwoju, niezależny od świadomości społecznej, łańcuch, którego świadomość nigdy w całości nie ogarnia. Najdonioślejszym zadaniem ludzkości jest ogarnięcie myślą tej obiektywnej logiki ewolucji gospodarczej (ewolucji bytu społecznego) w jej zarysach ogólnych i podstawowych, aby można było jak najwyraźniej, jak najjaśniej, jak najbardziej krytycznie przystosować do niejswoją świadomość społeczną i świadomość przodujących klas wszystkich krajów kapitalistycznych.
Z tym wszystkim Bogdanow się zgadza. A więc? A więc w rzeczywistości odrzuca swą teorię „tożsamości bytu społecznego i świadomości społecznej”; teoria ta pozostaje jedynie beztreściwym dodatkiem scholastycznym – równie beztreściwym, martwym i nędznym, jak „teoria powszechnego podstawienia” lub teoria „elementów”, „introjekcji” i wszystkie inne machistowskie bzdury. Lecz „martwy chwyta żywego” – martwy dodatek scholastyczny wbrew wolii niezależnie od świadomościBogdanowa zamienia jego filozofię w służebne narzędzie Schubertów-Soldernów i innych reakcjonistów, którzy na tysiące sposobów z setek profesorskich katedr rozpowszechniają ten właśnie martwy zewłok jako coś żywego – przeciw temu, co żywe, w celu zduszenia tego, co żywe. Bogdanow osobiście jest śmiertelnym wrogiem wszelkiej reakcji, a reakcji burżuazyjnej w szczególności. Bogdanowowskie „podstawienie” i teoria „tożsamości bytu społecznego i świadomości społecznej” służą tej reakcji. Smutny to fakt – ale fakt.
Materializm w ogóle uznaje obiektywnie realny byt (materię), niezależny od świadomości, od wrażenia, od doświadczenia itd. ludzkości. Materializm historyczny uznaje, że byt społeczny niezależny jest od świadomości społecznej ludzkości. Zarówno w jednym, jak i w drugim wypadku świadomość jest jedynie odbiciem bytu, odbiciem w najlepszym razie w przybliżeniu wiernym (adekwatnym, idealnie dokładnym). Z tej filozofii marksizmu, odlanej z jednego kawałka stali, nie można usunąć ani jednej podstawowej przesłanki, ani jednej istotnej części, nie odstępując przy tym od obiektywnej prawdy, nie wpadając w objęcia reakcyjnego burżuazyjnego kłamstwa.
A oto jeszcze przykłady, jak martwy idealizm filozoficzny chwyta żywego marksistę Bogdanowa.
Artykuł: „Co to jest idealizm?” 1901 r. (tamże, s. 11 i nast.). „Dochodzimy do takiego wniosku: zarówno w wypadku, gdy ludzie zgodni są w swoich zapatrywaniach na postęp, jak i w wypadku, gdy zapatrywania ich są rozbieżne, podstawowy sens idei postępu pozostaje ten sam: wzrastająca pełnia i harmonia życia świadomości. Taka jest obiektywna treść pojęcia: postęp [...]. Jeżeli teraz porównamy otrzymaną przez nas psychologiczną formułę idei postępu z wyjaśnioną uprzednio formułą biologiczną [„w sformułowaniu biologicznym postępem nazywa się wzrastanie sumy życia”, s. 14], to przekonamy się z łatwością, że pierwsza pokrywa się całkowicie z drugą i może być z niej wyprowadzona [...]. Ponieważ życie społeczne sprowadza się do psychicznego życia członków społeczeństwa, to i tu treść idei postępu pozostaje ta sama – wzrastanie pełni i harmonii życia; należy tylko dodać – społecznegożycia ludzi. Rzecz oczywista, idea postępu społecznego nie miała nigdy i nie może mieć innej treści” (s. 16).
„Stwierdziliśmy [...], że idealizm wyraża zwycięstwo w duszy ludzkiej nastrojów bardziej społecznych nad mniej społecznymi, że postępowy ideał jest odbiciem społecznie postępowej tendencji w idealistycznej psychice” (32).
Nie musimy dowodzić, że w całej tej zabawie w biologię i socjologie nie ma ani krzty marksizmu. U Spencera i u Michajłowskiego można znaleźć mnóstwo wcale nie gorszych definicji, które nie definiują nic prócz „dobrych chęci” autora i które dowodzą zupełnego niezrozumienia, „co to jest idealizm” i co to jest materializm.
Trzecia księga „Empiriomonizmu", artykuł „Dobór społeczny” (podstawy metody), 1906 r. Autor zaczyna od odrzucenia „eklektycznych socjalno-biologicznych prób Langego, Ferriego, Woltmanna i wielu in. (s. 1), po czym na s. 15 podaje już następujący wynik „badania”: „Zasadniczy związek między energetyką a doborem społecznym możemy sformułować w następujący sposób:
Wszelki akt doboru społecznego – to bądź wzrastanie, bądź zmniejszanie się energii tego kompleksu społecznego, w którym ten akt ma miejsce. W wypadku pierwszym mamy do czynienia z »doborem dodatnim«, w drugim z »doborem ujemnym«. (Kursywa autora).
I takie to niesłychane bzdury podaje się za marksizm! Czy można wyobrazić sobie coś bardziej jałowego, martwego, scholastycznego niż podobne nanizywanie biologicznych i energetycznych słówek, które absolutnie nic nie dają i dać nie mogą w dziedzinie nauk społecznych? Ani śladu konkretnej analizy ekonomicznej, ani najlżejszego chociażby napomknienia o metodzie Marksa, metodzie dialektyki i o światopoglądzie materializmu; wszystko ogranicza się do wymyślania definicji i do naginania ich do gotowych wniosków marksizmu. „Szybki rozwój sił wytwórczych społeczeństwa kapitalistycznego to niewątpliwie zwiększanie się energii całego społeczeństwa...” – druga połowa tego zdania jest niewątpliwie po prostu powtórzeniem pierwszej połowy w terminach pozbawionych treści, które zdają się „pogłębiać” zagadnienie, w rzeczywistości zaś ani o włos nie różnią się od eklektycznych biologiczno-socjologicznych prób Langego i S-ki! – „ale dysharmoniczny charakter tego procesu doprowadza do tego, że kończy się on «kryzysem», olbrzymim roztrwonieniem sił wytwórczych, gwałtownym zmniejszeniem się energii: po doborze dodatnim następuje dobór ujemny” (18).
No, i czy nie jest to wykapany Lange? Do gotowych wniosków o kryzysach, nie dodając ani szczypty konkretnego materiału, ani odrobiny wyjaśnienia natury kryzysów, przykleja Bogdanow biologiczno-energetyczną etykietkę. Wszystko to jest wykwitem jak najszlachetniejszych chęci, ponieważ autor pragnie potwierdzić i pogłębić wnioski Marksa – cóż, kiedy faktycznie rozwadnia je nieznośnie nudną, martwą scholastyką. „Marksistowskie” jest tu tylko powtórzeniez góry znanej konkluzji, całe zaś „nowe” jego uzasadnienia, cała ta „energetyka socjalna” (34) i „dobór socjalny” – to po prostu nagromadzeniesłów, kompletne kpiny z marksizmu.
Bogdanów wcale nie zajmuje się badaniami marksistowskimi, tylko ubiera wyniki osiągnięte uprzednio w toku tych badań w szaty terminologii biologicznej i energetycznej. Cała ta próba od początku do końca nic nie jest warta, gdyż zastosowanie pojęć „doboru”, „asymilacji i dezasymilacji” energii, bilansu energetycznego itd. itp. do dziedziny nauk społecznych jest pustym frazesem. W rzeczywistości bowiem za pomocą tych pojęć żadnego badaniazjawisk społecznych, żadnego wyjaśnienia metody nauk społecznych dać nie można. Nic łatwiejszego niż nakleić etykietkę „energetyczną” lub etykietkę „socjologii biologicznej” na takie zjawiska, jak kryzysy, rewolucje, walka klas itp. – ale też nic bardziej jałowego, scholastycznego, martwego, niż takie zajęcie. Nie to jest najważniejsze, że Bogdanow nagina przy tym do Marksa wszystkie swoje rezultaty i wnioski, a raczej „prawie" wszystkie (widzieliśmy jego „poprawkę” w kwestii stosunku między bytem społecznym a świadomością społeczną); najważniejsze jest to, że metody tego naginania, tej „energetyki socjalnej” są z gruntu błędne i absolutnie niczym się nie różnią od metod Langego.
„Pan Lange („O kwestii robotniczej...”, 2 wyd.) – pisał Marks do Kugelmanna 27 czerwca 1870 roku – bardzo mnie wychwala, ale czyni to w tym celu, aby sobie nadać powagi. Pan Lange dokonał mianowicie wielkiego odkrycia. Całą historię trzeba podciągnąć pod jedno jedyne doniosłe prawo przyrody. Tym prawem przyrody jest frazes (wyrażenie Darwina staje się w tym zastosowaniu zwykłym frazesem) «struggle for life»,, «walka o byt», a treścią tego frazesu jest malthusowskie prawo ludności lub raczej nadmiaru ludności. Zamiast więc analizować, jak się ta «struggle for life» historycznie przejawiała w różnorodnych konkretnych formach społecznych, wystarczy każdą konkretną walkę zastąpić frazesem «struggle for life», a powyższy frazes malthusowską «fantazją ludnościową». Należy przyznać, iż jest to nader przekonywająca metoda – dla chełpliwego, niby naukowego, napuszonego nieuctwa i lenistwa myśli”.
Podstawą krytyki Langego nie jest u Marksa to, że Lange właśnie maltuzjanizm przemyca do socjologii, ale to, że w ogóle przeniesienie pojęć biologicznych do dziedziny nauk społecznych jest frazesem. Frazes pozostaje frazesem niezależnie od tego, czy ktoś przedsiębierze takie przeniesienie w „szlachetnym” celu, czy też w celu podbudowania fałszywych wniosków socjologicznych. „Energetyka socjalna” Bogdanowa, włączenie przezeń do marksizmu teorii doboru społecznego, jest właśnie takim frazesem.
Podobnie w gnozeologii Mach i Avenarius nie rozwijali idealizmu, lecz przysłaniali dawne błędy idealistyczne pretensjonalnymi bzdurami terminologicznymi („elementy”, „koordynacja zasadnicza”, „introjekcja” itd.), tak też w socjologii empiriokrytycyzm – choćby nawet przy najszczerszej sympatii do wniosków marksizmu – prowadzi do wypaczenia materializmu historycznego pretensjonalnym a beztreściwym werbalizmem energetycznym i biologicznym.
Historyczną osobliwością współczesnego machizmu rosyjskiego (ściślej: machistowskiej zarazy grasującej pośród części socjaldemokracji) jest następująca okoliczność. Feuerbach był „materialistą od dołu, idealistą od góry”; to samo dotyczy w pewnej mierze Büchnera, Vogta, Moleschotta i Dühringa, z tą istotną różnicą, że wszyscy ci filozofowie byli w porównaniu z Feuerbachem pigmejami i nędznymi pismakami.
Marks i Engels, wyrastający z Feuerbacha i dojrzewający w walce z pismakami, zwracali, rzecz naturalna, największą uwagę na dobudowywanie najwyższych pięter gmachu filozofii materializmu u góry, tzn. nie na materialistyczną gnozeologię, lecz na materialistyczne pojmowanie dziejów. Wskutek tego Marks i Engels w pracach swoich silniej podkreślali materializm dialektyczny niż dialektyczny materializm, więcej energii poświęcali walce o materializm historyczny, niż o historyczny materializm. Nasi machiści, pragnący być marksistami, zbliżyli się do marksizmu w zupełnie odmiennym od tamtego okresie historycznym – zbliżyli się doń w takim czasie, kiedy to filozofia burżuazyjna specjalizowała się zwłaszcza w gnozeologii i przyswajając sobie w jednostronnej i wypaczonej formie pewne części składowe dialektyki (na przykład relatywizm), zwracała szczególną uwagę na obronę lub restaurację idealizmu od dołu, a nie idealizmu od góry. W każdym razie pozytywizm w ogóle, a machizm w szczególności dużo bardziej zajmowały się wyrafinowaną falsyfikacją gnozeologii, podszywając się przy tym pod materializm, ukrywając idealizm pod płaszczykiem rzekomo materialistycznej terminologii – a stosunkowo mało uwagi zwracały na filozofię historii. Nasi machiści nie zrozumieli marksizmu, ponieważ zbliżyli się doń niejako z innej strony, przyswoili więc sobie – niektórzy zresztą nie tyle przyswoili, ile wykuli na pamięć – ekonomiczną i historyczną teorię Marksa, nie zrozumiawszy jej podstawy, tzn. materializmu filozoficznego. W rezultacie Bogdanowa i S-kę należałoby nazwać rosyjskimi Büchnerami i Dühringami na opak. Pragnęliby oni być materialistami u góry, ale nie potrafią uwolnić się od mętnego idealizmu u dołu! „U góry” mamy u Bogdanowa materializm historyczny, co prawda wulgarny i mocno nadpsuty przez idealizm, „u dołu” – idealizm, przebrany w terminy marksistowskie, zamaskowany marksistowskimi słówkami. „Społecznie zorganizowane doświadczenie”, „zespołowy proces pracy” – wszystko to są słowa marksistowskie, ale tylko słowa, pod którymi ukrywa się idealistyczna filozofia, głosząca, iż rzeczy są kompleksami „elementów”-wrażeń, świat zewnętrzny – „doświadczeniem” albo „empiriosymbolem” ludzkości, przyroda fizyczna –„pochodną” „tego, co psychiczne”, itd. itp.
Coraz bardziej wyrafinowane falsyfikacje marksizmu, coraz bardziej wyrafinowane podszywanie się antymaterialistycznych teorii pod marksizm – oto co charakteryzuje współczesny rewizjonizm i w ekonomii politycznej, i w zagadnieniach taktyki, i w filozofii w ogóle, zarówno w gnozeologii jak i w socjologii.”

Nie mniej złowieszcze były też zdania W. Lenina obecne w dalszej części Materializmu i empiriokrytycyzmu, a poświęcone krytyce ogólnofilozoficznych poglądów filozofa. W paragrafie EmpiriomonizmA. Bogdanowa „wódz światowego proletariatu” pisał:
„Znam w literaturze – pisze o sobie Bogdanow – na razie jednego tylko empiriomonistę – niejakiego A. Bogdanowa; lecz za to znam go bardzo dobrze i mogę zaręczyć, że jego poglądy czynią w pełni zadość sakramentalnej formule pierwotności przyrody w stosunku do ducha. Rozpatruje on mianowicie wszystko, co istnieje, jako ciągły łańcuch rozwoju, którego niższe ogniwa gubią się w chaosie elementów, wyższe zaś, znane nam ogniwa są doświadczeniem ludzi [kursywa Bogdanowa] – doświadczeniem psychicznym, a jeszcze wyżej – fizycznym, przy czym to doświadczenie i będące jego rezultatem poznanie odpowiadają temu, co zwykle nazywa się duchem” („Empiriomonizm”, III, XII).
Bogdanow wyśmiewa tu jako formułę „sakramentalną” znane nam twierdzenie Engelsa, którego nazwisko jednak dyplomatycznie przemilcza! Poglądy nasze nie różnią się od engelsowskich, nic podobnego...
Proszę jednak uważniej przyjrzeć się dokonanemu przez samego Bogdanowa streszczeniu jego sławetnego „empiriomonizmu” i „podstawienia”. Świat fizyczny nazywa on doświadczeniem ludzii oznajmia, że doświadczenie fizyczne stoi „wyżej” w łańcuchu rozwoju aniżeli psychiczne. Ale to jest przecież uderzająca niedorzeczność! I to niedorzeczność akurat taka, jaka właściwa jest całej, wszelkiej filozofii idealistycznej bez wyjątku. Toż to po prostu komiczne, kiedy tego rodzaju „system” Bogdanow podciąga również pod materializm: przecież i u mnie przyroda jest tym, co pierwotne, duch – tym, co wtórne. Jeżeli w taki sposób będziemy stosować określenie Engelsa, to i Hegel okaże się materialistą, gdyż dla niego również doświadczenie psychiczne (pod nazwą idei absolutnej) jest wcześniejsze, potem – „wyżej” – następuje świat fizyczny, przyroda i wreszcie – poznanie człowieka, który przez przyrodę poznaje ideę absolutną. Żaden idealista nie będzie negował pierwotności przyrody w takim sensie, gdyż w rzeczywistości nie jest to pierwotność, w rzeczywistości przyroda nie jest tu uznana za to, cobezpośrednio dane, za punkt wyjścia gnozeologii. W rzeczywistości do przyrody prowadzi jeszcze długa droga poprzezabstrakcje„tego, co psychiczne”. Obojętne, jak te abstrakcje nazwiemy: ideą absolutną czy też uniwersalnym Ja, wolą światową itd. itd. Tym różnią się od siebie odmiany idealizmu i takich odmian jest bez liku. Istota zaś idealizmu polega na tym, że za pierwotny punkt wyjścia przyjmuje się to, co psychiczne; z tego wywodzi się przyrodę, a potem już z przyrody – zwykłą świadomość ludzką. To pierwotne źródło, będące natury „psychicznej”, okazuje się wskutek tego zawsze martwą abstrakcją, osłaniającą rozwodnioną teologię. Tak na przykład każdy wie, co to jest idea ludzka, lecz idea bez człowieka i przed pojawieniem się człowieka, idea w abstrakcji, idea absolutna jest teologicznym wymysłem idealisty Hegla. Każdy wie, co to jest wrażenie ludzkie, lecz wrażenie bez człowieka, przed pojawieniem się człowieka jest bzdurą, martwą abstrakcją, idealistyczną sztuczką. Takiej właśnie idealistycznej sztuczki dokonuje Bogdanow, kiedy konstruuje następującą drabinę:
1) Chaos „elementów” (wiemy, że pod słówkiem „element” nie kryje się żadne inne pojęcie ludzkie oprócz wrażeń).
2) Psychiczne doświadczenie ludzi.
3) Fizyczne doświadczenie ludzi.
4) „Będące jego rezultatem poznanie”.
Wrażeń (ludzkich) bez człowieka być nie może. A więc pierwszy szczebel jest martwą idealistyczną abstrakcją. W istocie rzeczy mamy tu do czynienia nie ze znanymi wszystkim zwykłymi ludzkimi wrażeniami, ale z jakimiś wrażeniami wydumanymi, niczyimi, z wrażeniami w ogóle, wrażeniami boskimi, jak boska stała się u Hegla zwyczajna idea ludzka, skoro oderwano ją od człowieka i od mózgu ludzkiego.
Odpada więc pierwszy szczebel.
Drugi szczebel także odpada, bowiem tego, co psychiczne, a co miałoby poprzedzać to, co fizyczne (jako że drugi szczebel umieszcza Bogdanow przed trzecim), nie zna żaden człowiek, nie zna przyrodoznawstwo. Świat fizyczny istniał wcześniej, nim mogło zjawić się to, co psychiczne, jako najwyższy produkt najwyższych form materii organicznej. Drugi szczebel Bogdanowa również jest martwą abstrakcją, myślą bez mózgu, rozumem człowieka oderwanym od człowieka.
Właśnie kiedy odrzucimy obydwa pierwsze szczeble, wtedy i tylko wtedy możemy uzyskać obraz świata rzeczywiście zgodny z przyrodoznawstwem i materializmem. Mianowicie: 1) świat fizyczny istnieje niezależnie od świadomości człowieka i istniał na długo przed pojawieniem się człowieka, przed jakimkolwiek „doświadczeniem ludzi”; 2) to, co psychiczne, świadomość itd. jest najwyższym produktem materii (tzn. tego, co fizyczne), jest funkcją tego szczególnie skomplikowanego kawałka materii, który nazywa się mózgiem człowieka.
„Dziedzina podstawienia – pisze Bogdanow – pokrywa się z dziedziną zjawisk fizycznych; pod zjawiska psychiczne nic podstawiać nie trzeba, gdyż są to bezpośrednie kompleksy”.
Otóż to właśnie jest idealizm, gdyż to, co psychiczne, tzn. świadomość, przedstawienie, wrażenie itp., uznaje się za to, co bezpośrednie, a to, co fizyczne, wywodzi się z niego, podstawia pod nie. Świat – to nie-Ja, stworzone przez nasze Ja– mówił Fichte. Świat jest ideą absolutną – mówił Hegel. Świat jest wolą – mówił Schopenhauer. Świat jest pojęciem i wyobrażeniem – mówi immanentysta Rehmke. Byt to świadomość – mówi immanentysta Schuppe. To, co fizyczne, jest podstawieniem tego, co psychiczne – mówi Bogdanow. Trzeba być ślepym, aby w rozmaitych szatach słownych nie rozpoznać jednakiej idealistycznej treści.
„Zadajmy sobie pytanie – pisze Bogdanow w I zeszycie „Empiriomonizmu”, s. 128-129 – co to jest «żywa istota», na przykład «człowiek»?” I odpowiada: „«Człowiek» to przede wszystkim określony kompleks bezpośrednich przeżyć»”. Proszę zauważyć: „przede wszystkim”! – „Następnie, w dalszym rozwoju doświadczenia, «człowiek» okazuje się dla siebie i dla innych ciałem fizycznym w szeregu innych ciał fizycznych”.
Ależ to przecie jeden wielki „kompleks” bzdur, przydatnych jedynie do wyprowadzenia nieśmiertelności duszy lub idei boga itp. Człowiek jest przede wszystkim kompleksem bezpośrednich przeżyć, a w dalszym rozwoju– ciałem fizycznym! A więc bywają „bezpośrednie przeżycia” bez ciała fizycznego, przed pojawieniem się ciała fizycznego. Jaka szkoda, że ta wspaniała filozofia nie trafiła jeszcze do naszych seminariów duchownych; tam dopiero zdołano by ocenić wszystkie jej zalety.
„...Uznaliśmy, że sama przyroda fizyczna jest wytworem [kursywa Bogdanowa] kompleksów o charakterze bezpośrednim [do których należą również koordynacje psychiczne], że jest ona odbiciem takich kompleksów w innych, analogicznych, tylko że najbardziej skomplikowanego typu [w społecznie zorganizowanym doświadczeniu istot żywych]”(...).
Bogdanowowi wydaje się, że rozważania na temat społecznej organizacji doświadczenia są „socjalizmem poznawczym” (ks. III, s. XXXIV). Są to obłędne głupstwa. Z takich poglądów na socjalizm wynikałoby, że jezuici są gorącymi zwolennikami „socjalizmu poznawczego”, gdyż punkiem wyjścia ich teorii poznania jest bóstwo jako „społecznie zorganizowane doświadczenie”. Bez wątpienia katolicyzm jest społecznie zorganizowanym doświadczeniem; tylko że odzwierciedla on nie prawdę obiektywną (której istnieniu przeczy Bogdanów, a którą odzwierciedla nauka), lecz wykorzystywanie ciemnoty ludu przez określone klasy społeczne.
Ale co tam jezuici! „Socjalizm poznawczy” Bogdanowa znajdujemy w całości u drogich sercu Macha immanentystów. Leclair rozpatruje przyrodę jako świadomość „gatunku ludzkiego” („Der Realismus...”, s. 55), nie zaś poszczególnej jednostki. Burżuazyjni filozofowie mogą każdego do syta uraczyć tego rodzaju fichteańskim socjalizmem poznawczym. Schuppe również podkreśla das generische, das gattungsmäßige Moment des Bewußtseins (por. s. 379-380 w „Vierteljahresschrift für wissenschaftliche Philosophie“, t. XVII), tzn. ogólny, gatunkowy moment w poznaniu. Mniemać, że idealizm filozoficzny znika na skutek zastąpienia świadomości jednostki świadomością ludzkości albo doświadczenia jednostki doświadczeniem społecznie zorganizowanym – to tak, jakby się mniemało, że kapitalizm znika na skutek zastąpienia poszczególnego kapitalisty towarzystwem akcyjnym.
Nasi rosyjscy machiści, Juszkiewicz i Walentinow, powtórzyli za materialistą Rachmietowem, że Bogdanow jest idealistą (zwymyślawszy przy tym Rachmietowa wręcz po chuligańsku). Zastanowić się jednak nad tym, skąd pochodzi ten idealizm, nie potrafili. Z tego, co mówią, wypadałoby, że Bogdanow – to zjawisko jednostkowe, przypadek, szczególny kazus. Nieprawda. Bogdanowowi osobiście może się wydawać, że wynalazł „oryginalny” system; wystarczy jednak porównać go z przytoczonymi wyżej uczniami Macha, aby dojrzeć fałszywość takiego mniemania. Różnica między Bogdanowem a Corneliusem jest znacznie mniejsza niż różnica między Corneliusem a Carusem. Różnica między Bogdanowem a Carusem jest mniejsza (chodzi oczywiście o system filozoficzny, a nie o świadome wysuwanie reakcyjnych wniosków) aniżeli między Carusem a Ziehenem itd. Bogdanow – to tylko jeden z przejawów tego „społecznie zorganizowanego doświadczenia”, które świadczy o przerastaniu machizmu w idealizm. Bogdanow (mówimy oczywiście wyłącznie o Bogdanowie jako o filozofie) nie mógłby pojawić się na świat boży, gdyby w doktrynie jego mistrza Macha nie było „elementów”... berkeleizmu. Nie mogę więc wyobrazić sobie bardziej „straszliwej zemsty” na Bogdanowie niż przetłumaczenie jego „Empiriomonizmu” na język, powiedzmy, niemiecki i oddanie go do recenzji Leclairowi i Schubertowi-Soldernowi, Corneliusowi i Kleinpeterowi, Carusowi i Pillonowi (francuskiemu współpracownikowi i uczniowi Renouviera). Ci niewątpliwi pobratymcy i po części w prostej linii uczniowie Macha więcej powiedzieliby swoimi cmokaniami nad „podstawieniem” aniżeli swoimi rozważaniami.
Zresztą nie należy chyba rozpatrywać filozofii Bogdanowa jako zakończonego i niezmiennego systemu. W ciągu dziewięciu lat, od 1899 do 1908 r., przebył Bogdanow cztery stadia swych błąkań filozoficznych. Najpierw był „przyrodniczym” (tzn. na poły nieświadomym i instynktownie wiernym duchowi przyrodoznawstwa) materialistą. Jego „Podstawówce elementy historycznego poglądu na przyrodę” noszą wyraźne ślady tego stadium. Drugi szczebel – to modna w końcu lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia „energetyka” Ostwalda, tzn. mętny agnostycyzm, tu i ówdzie ześlizgujący się w idealizm. Od Ostwalda (na okładce „Wykładów z filozofii przyrody” Ostwalda czytamy: „Poświęcone E. Machowi”) przeszedł Bogdanow do Macha, tzn. przejął podstawowe przesłanki subiektywnego idealizmu, niekonsekwentnego i pokrętnego jak cała filozofia Macha. Czwarte stadium: próby usunięcia pewnych sprzeczności machizmu, stworzenia czegoś na podobieństwo idealizmu obiektywnego. „Teoria powszechnego podstawienia” wykazuje, że Bogdanow zatoczył niemal całe półkole poczynając od punktu wyjścia. Czy obecne stadium filozofii Bogdanowa dalsze jest, czy też bliższe materializmu dialektycznego aniżeli stadia poprzednie? Jeżeli stoi on w miejscu, to jest oczywiście dalsze. Jeżeli zaś nadal porusza się po tej samej krzywej, po której poruszał się przez lat dziewięć, to jest bliższe: wystarczy mu teraz tylko jeden poważny krok, by znów zawrócić ku materializmowi — winien mianowicie uniwersalnie wyrzucić precz swoje uniwersalne podstawienie. Albowiem to uniwersalne podstawienie tak samo skupia w jeden warkocz chiński wszystkie grzechy połowicznego idealizmu, wszystkie słabe strony konsekwentnego idealizmu subiektywnego, jak (si parra licet componere magnis! – jeśli wolno porównać małe z tym, co wielkie) – „idea absolutna” Hegla skupiła wszystkie sprzeczności idealizmu kantowskiego, wszystkie słabe strony fichteanizmu. Feuerbachowi pozostawało tylko zdobyć się na jeden poważny krok, by znów zawrócić ku materializmowi: należało mianowicie uniwersalnie wyrzucić precz, absolutnie usunąć ideę absolutną, heglowskie „podstawienie tego, co psychiczne”, pod przyrodę fizyczną. Feuerbach odciął warkocz chiński idealizmu filozoficznego, tzn. wziął za podstawę przyrodę, nic pod nią nie „podstawiając”.
Czas pokaże, czy długo jeszcze rosnąć będzie chiński warkocz machistowskiego idealizmu.”
Tak ostre słowa potępienia, jednoznaczne z anatemą rzuconą przez patriarchę wojującego materializmu, mogły znaczyć jedno: wyrok śmierci. Wiadomo, że bezpieka sowiecka nosiła się z zamiarem fizycznego unicestwienia A. Bogdanowa, zgromadzono na niego obszerny „kompromat” w postaci licznych donosów, pisanych zarówno przez „zwykłych ludzi pracy”, jak i przez osoby z najbliższego otoczenia filozofa. Póki jednak na czele bezpieki stali Polacy, początkowo Feliks Dzierżyński, potem Czesław Mężyński, do tego kompromitującego posunięcia nie doszło. Bogdanow jednak czuł, a może nawet wiedział, że wisi nad jego głową przysłowiowy miecz Damoklesa, który spaść może lada chwila.
W okresie późniejszym nawet radzieckie źródła encyklopedyczne zachowały agresywny leninowski styl i – choć nie mogły skwitować milczeniem dziedzictwa naukowego A. Bogdanowa, gdyż było ono zbyt imponujące i zbyt dobrze znane – pisały o twórcy tektologii, delikatnie mówiąc, z przekąsem. Oto np. jak brzmi odnośne hasło w edycji z 1955 roku Krótkiego słownika filozoficznego pod redakcją M. Rozentala i P. Judina (wg edycji „Książki i Wiedzy”, s. 56-57):
„BOGDANOW Aleksandr Aleksandrowicz (1873-1928) – z zawodu lekarz, był członkiem Socjaldemokratycznej Partii Robotniczej Rosji; przez pewien czas był związany z bolszewikami. Już przed rewolucją 1905 roku zaczął głosić rewizjonistyczne poglądy w dziedzinie filozofii. Po klęsce rewolucji zajął stanowisko głęboko sprzeczne z bolszewickim zarówno w pojmowaniu zadań politycznej walki klasy robotniczej, jak i w dziedzinie filozofii. Był organizatorem antybolszewickich grup „wpieriodowców” i „otzowistów”, o których Lenin mówił, że są to mieńszewicy „na opak”, likwidatorzy nowego gatunku. Wtedy też, w okresie reakcji, Bogdanow był jednym z organizatorów antymarksistowskiej szkoły partyjnej na wyspie Capri. Razem z Bazarowem, Łunaczarskim oraz mieńszewikami Juszkiewiczem i Walentinowem występował przeciwko filozoficzno-teoretycznym podstawom marksizmu. Bogdanow stworzył szczególną odmianę filozofii machistowskiej – empiriomonizm. W książce „Materializm a empiriokrytycyzm” Lenin poddał druzgocącej krytyce teorie filozoficzne Bogdanowa.
W 1913 r. Bogdanow wydał książkę „Powszechna nauka organizacyjna”. Ta od początku do końca wroga marksizmowi książka była reakcyjną mieszaniną idealizmu i mechanicyzmu. Sens bronionego w tej książce, organizacyjnego punktu widzenia” polega na całkowitym wyjałowieniu ekonomicznych i innych problemów rozwoju społeczeństwa ze społecznej klasowej treści oraz na sprowadzeniu specyficznych prawidłowości społecznych do prawidłowości ruchu mechanicznego. Podstawową siłę napędowa rozwoju w antagonistycznym społeczeństwie klasowym „nauka organizacyjna” upatruje nie w walce klasowej, lecz w ustaleniu „równowagi” między społeczeństwem a przyrodą, w „organizacji” sił wytwórczych. Siły wytwórcze są tu rozpatrywane niezależnie od stosunków produkcji, jako sama tylko technologia. Bucharin i inni wrogowie narodu radzieckiego wykorzystali „naukę organizacyjną” Bogdanowa w walce przeciwko budownictwu socjalizmu w ZSRR. W pracy „Ekonomiczne problemy socjalizmu w ZSRR” demaskując antymarksistowskie stanowisko Jaroszenki, który w zagadnieniach ekonomii politycznej socjalizmu opierał się na „nauce organizacyjnej”, J. W. Stalin ujawnił całkowitą bezpodstawność naukową tej teorii i jej szkodliwość praktyczną. Po Wielkiej Rewolucji Październikowej Bogdanow głosił mieńszewicko-machistowskie teorie „proletkultu”, które zdemaskowane zostały przez Partię Komunistyczną jako teorie obce i wrogie radzieckiej kulturze socjalistycznej.”
Jeśli ktoś czuje się zaskoczony takim stylem edycji, która z założenia jest przecież naukową, czyli obiektywną, naświetlającą zagadnienia i zjawiska „sine ira et studio”, to niech przeczyta dla porównania także hasło „cybernetyka” z tegoż Krótkiego słownika filozoficznego (s. 76-77): „CYBERNETYKA (od słowa greckiego, oznaczającego: sternik, kierownik) – reakcyjna pseudonauka, stworzona w USA po drugiej wojnie światowej i szeroko propagowana również w innych krajach kapitalistycznych; postać współczesnego mechanicyzmu. Zwolennicy cybernetyki określają ją jako uniwersalną naukę o więzi i komunikacji w technice, o organizmach żywych i o życiu społecznym, o „powszechnej organizacji” i o kierowaniu wszystkimi procesami w przyrodzie i społeczeństwie. Cybernetyka utożsamia więc prawidłowości i związki mechaniczne, biologiczne i społeczne. Jak każda teoria mechanistyczna, cybernetyka neguje jakościową swoistość prawidłowości rozmaitych form istnienia i rozwoju materii; sprowadza ona wszystkie prawidłowości do mechanicznych. Cybernetyka powstała na gruncie współczesnego rozwoju elektroniki, zwłaszcza zaś techniki budowania najnowszych maszyn do liczenia, na gruncie automatyki i telemechaniki. Od dawnego mechanicyzmu XVII-XVIII w. różni ją to, że zjawiska psychofizjologiczne i społeczne rozpatruje jako analogiczne nie do procesów zachodzących w najprostszych mechanizmach, ale jako analogiczne do procesów zachodzących w aparatach i przyrządach elektronowych. Utożsamia ona pracę mózgu z pracą maszyny do liczenia, a życie społeczne – z systemem elektrokomunikacji i radiokomunikacji. Cybernetyka jest w istocie skierowana przeciwko dialektyce materialistycznej, przeciwko współczesnej fizjologii naukowej ugruntowanej przez I. P. Pawłowa i marksistowskiemu, naukowemu pojmowaniu praw życia społecznego. Ta mechanistyczna, metafizyczna pseudonauka daje się doskonale kojarzyć z idealizmem w filozofii, psychologii, socjologii.
W cybernetyce ujawnia się w sposób jaskrawy jeden z podstawowych rysów światopoglądu burżuazyjnego – jego antyhumanitaryzm, dążenie do przekształcenia robotnika w dodatek do maszyny, narzędzie produkcji i wojny. Zarazem dla cybernetyki charakterystyczne jest to, że jest ona wyrazem imperialistycznej utopii, marzenia o tym, żeby można było zarówno w produkcji, jak i na wojnie zastąpić żywego, myślącego, walczącego o swe interesy człowieka – maszyną. Podżegacze do nowej wojny światowej wykorzystują cybernetykę do swych brudnych celów. W krajach imperializmu pod pozorem propagowania cybernetyki wciąga się uczonych rozlicznych specjalności do opracowywania nowych metod masowej zagłady – do prac nad bronią elektronową, telemechaniczną, automatyczną. Konstruowanie i produkowanie tych broni stanowi dziś ważną gałąź przemysłu wojennego krajów kapitalistycznych. Cybernetyka jest więc nie tylko ideologiczną bronią reakcji imperialistycznej, ale i środkiem realizacji jej agresywnych planów wojennych.”
Taki styl myślenia cechował reżim bolszewicki od pierwszych dni jego istnienia, toteż nowatorskie i niedogmatyczne idee A. Bogdanowa od początku potraktowano jako antyleninowskie – zupełnie słusznie zresztą – postanawiając jednak je zneutralizować przez aresztowanie i ewentualną fizyczną likwidację tego „wroga narodu radzieckiego”. 8 września 1923 roku A. Bogdanow został ujęty przez agentów GPU (Gławnoje Politiczeskoje Uprawlenije – tak zwano wówczas bezpiekę sowiecką) i osadzony w jednym z więzień moskiewskich. Wśród zarzutów wysuniętych oficjalnie pod jego adresem było redagowanie opozycyjnej gazety „Raboczaja Prawda” i inspirowanie w niej antyrządowych wypowiedzi, który to zarzut był bezpodstawny, gdyż A. Bogdanow naprawdę z tym pismem nie współpracował. Inna rzecz, że autorzy tego periodyku często powoływali się w swych publikacjach na idee i książki autora Tektologii, gdy krytykowali posunięcia rządu sowieckiego. Rękopisy archiwalne, znajdujące się w Rosyjskim Ośrodku Przechowywania i Badania Dokumentów Najnowszej Historii (Rossijskij centr chranienija i izuczenija dokumentow nowiejszej istorii, f. 259, op. 1, d. 63) wskazują, że wśród zarzutów figurowała też domniemana, lecz bliżej nie sprecyzowana, współpraca A. Bogdanowa z wywiadem polskim. W zbiorach powyżej wymienionego archiwum znajduje się szereg listów, które Bogdanow wystosował do kierownictwa GPU, wyjaśniając, że stał się ofiarą prowokacji i nagonki, że zupełnie nie bierze udziału w jakiejkolwiek działalności politycznej, a jego prace naukowe nie stanowią zagrożenia dla istniejącej władzy państwowej.
Areszt uczonego nastąpił – jak stwierdziliśmy powyżej – na skutek wpłynięcia do urzędów bezpieki licznych donosów oraz po zmasowanym ataku propagandowym w głównym piśmie ideologicznym ZSRR „Pod Znamieniem Marksizma”, którego zespół redakcyjny stanowił swoisty „sanhedrin” reżimu bolszewickiego. Jeśli ktoś został przez to pismo ogłoszony za „wroga ludu”, jego dni były policzone; wyjątki były bardzo rzadkie. Wśród najzawziętszych naganiaczy na A. Bogdanowa znajdował się m.in. „ulubieniec partii” Mikołaj Bucharin (rozstrzelany zresztą w 1938 roku w wieku 50 lat w trakcie czystek stalinowskich), który zarzucał autorowi Empiriomonizmu oportunizm, rewizjonizm, renegactwo, antysowietyzm, czyli „grzechy wołające o pomstę do nieba” w oczach prawowiernych komunistów. Na skutek tej nagonki A. Bogdanowa odsunięto od prowadzenia jakichkolwiek wykładów na wyższych uczelniach Moskwy, zabroniono w ogóle wygłaszania odczytów publicznych i publikowania się w periodyce, a w końcu pozbawiono na pewien okres wolności.
13 września 1923 roku aresztowany uczony pisał z więzienia do kierownictwa GPU: „Jestem członkiem Akademii Socjalistycznej, której program ogarnia badanie historii i praktyki marksizmu i ruchu robotniczego. Widocznie tutaj należą badania także zjawisk politycznych w całej ich rozciągłości, ich tendencji, ich możliwego rozwoju. Jednak Akademia Socjalistyczna jest uważana nie za organizację polityczną, lecz za naukową.
Uprawiać politykę – znaczy organizować siły polityczne i kierować nimi. Gdybym to był czynił, moje deklaracje o „apolityczności” stanowiłyby przejaw dwulicowości i zakłamania. Jestem jednak badaczem procesów socjalnych w całej ich skali; analiza warunków politycznych, ich podstaw i tendencji ich rozwoju stanowi część moich zadań naukowych. Działacze polityczni mogą według własnego widzimisię wykorzystywać wyniki mych analiz – to już jest ich sprawą, nie moją. (...) Jest mi zupełnie obojętne, że w liczbie [tych działaczy] mogą się znaleźć „młodzi ludzie”, którzy później, jako członkowie „Raboczej Prawdy”, wyciągną swe własne wnioski, które się okażą, lub zostaną przez kogoś uznane, jako szkodliwe. (...)
Żaden badacz nie jest odpowiedzialny za wnioski, które zostaną przez kogoś innego wyciągnięte z jego analiz – skoro on sam ich nie wyciągnął. Nie jest odpowiedzialny nawet wówczas, gdyby te wnioski rzeczywiście z jego ustaleń wynikały: przecież on też ma prawo do błędu i do bycia niekonsekwentnym. Jakie np. wnioski zostały wyciągnięte z analiz Marksa przez mienszewików? A przecież były wśród nich tęgie głowy teoretyczne – i to ile! Plechanow, Martow, Akselrod, Potresow itp. A na Zachodzie – Kautsky, Hilferding i inni. Wnioski więc nawet oni mogli wyciągnąć niewłaściwe. A mi się mówi: z Waszych analiz jacyś „młodzi ludzie” wyciągnęli „szkodliwe” wnioski... Cóż to, czy ci „młodzi ludzie” są idealnymi logikami? Czy może moje idee posiadają tak kryształową klarowność, o niebo przewyższającą klarowność idei Marksa, że wnioski z nich same przez się są poprawne pod względem logiki?
Rzecz w tym, że wnioski polityczne same przez się nie „wynikają” z tez i analiz teoretycznych... Wnioski polityczne są wyciągane przez ludzi z otaczającej rzeczywistości, odbieranej przez pryzmat klasowego myślenia i interesów klasowych, a następnie przez pryzmat grupowego, a nawet osobistego temperamentu politycznego. Teorie, analizy służą tylko jako środek nadawania formy i podpierania tych wniosków, w rzeczywistości zaś są one [teorie i analizy] w miarę potrzeby przystosowywane do celów politycznych, a nawet gwałcone przez nie.
Tak się mają sprawy. Badacz w ogóle nie odpowiada za obce wnioski z jego idei”...
W dalszym ciągu tego listu Bogdanow jakby mimochodem wzmiankował: „Gdy dla Konferencji w Genui podałem moją analizę Traktatu Wersalskiego, to później towarzysz H. M. Krzyżanowski mówił mi, że mój referat dla Delegacji Radzieckiej był pożyteczny i wartościowy. A w przeszłości, powiedzmy, przed rewolucją – ileż to razy bolszewicy korzystali z moich analiz”...
Wydaje się, że ta argumentacja (szczególnie napomknienia A. Bogdanowa o jego bliskiej znajomości z prominentnymi figurami reżimu bolszewickiego) wydała się aparatowi śledczemu GPU dość przekonująca i uczony został, po niespełna sześciu tygodniach aresztu, zwolniony, co należało do rzadkich wyjątków w działalności sowieckiej bezpieki; z jej kazamatów z reguły nikt nie powracał do normalnego życia.
Czy życie Bogdanowa można było jednak nazwać „normalnym”? (Zwolniono go z aresztu 13 października 1923 roku, jeszcze raz zmuszając do zapewnienia, że nigdy i w żadnych okolicznościach nie podejmie się działalności politycznej i nie będzie krytykował polityki sowieckiej).
W liście do prezydenta Akademii Socjalistycznej, profesora Eugeniusza Preobrażeńskiego z 7 listopada 1923 roku A. Bogdanow pisał: „Mój areszt był wynikiem ponad trzyletniej nagonki literacko-politycznej, w czasie trwania której wciąż miałem zakneblowane usta. W tej nagonce myśli, wypowiedziane przeze mnie w sposób jednoznaczny i klarowny, były drastycznie zniekształcane (...). Obalenie tych trzyletnich oszczerstw kosztowało mnie ogromnego wysiłku. Sam Dzierżyński, człowiek bez zarzutu i absolutnie szczery, miał o mnie przedstawienie, oparte na tej nagonce. Jego i sędziów śledczych udało mi się przekonać. Ale kampania oszczerstw z tego powodu nie ustała. Wiadomo mi, że na prowincji są wygłaszane publiczne prelekcje, w których mówi się o mojej „podziemnej walce” przeciwko Władzy Radzieckiej. Już po moim zwolnieniu docierają do mnie pogłoski o moich powiązaniach z anarchosyndykalistami, o moim nielegalnym komunikowaniu się z emigracją, wręcz o jakichś kontaktach z polskim kontrwywiadem – ten ostatni zarzut wysuwa się z powołaniem na pewien artykuł w „Prawdzie”!
Podłe postępowanie nadgorliwego sykofanta samo przez się nic by mnie nie poruszyło. Ale gdybym skwitował je milczeniem (protestować zaś nie mam gdzie, prócz Akademii Socjalistycznej), to nazajutrz osoby prowadzące przeciwko mnie kampanię wykorzystałyby tę okoliczność jako ewidentny dowód obciążający; wówczas każdy agent GPU – a oni są już dostatecznie zagitowani – będzie uważał aresztowanie mnie pod byle pretekstem za swój obowiązek komunisty”. W dalszym ciągu listu A. Bogdanow prosił Akademię Socjalistyczną o oficjalne wypowiedzenie się w sprawie szczucia i aresztowania jednego ze swych członków, Bogdanowa właśnie. Do tego jednak nie doszło, gdyż samo kierownictwo Akademii czuło się niepewnie i nie chciało się narażać ani „radzie mędrców” z redakcji „Pod Znamieniem Marksizma”, ani tym mniej oficerom bezpieki z GPU. Tym bardziej, że z punktu widzenia bolszewizmu autor Czerwonej gwiazdynaprawdę zasługiwał na potępienie.
A. Bogdanow bowiem – w przeciwieństwie do W. Lenina – nie uważał komunizmu ani za ustrój najlepszy ze wszystkich dających się pomyśleć, ani za nieuchronnie mający nastąpić jako skutek naturalnego rozwoju społecznego w wyniku rewolucji socjalistycznej. Uważał go raczej za jeden z modeli ustroju socjalnego, który musi być wdrażany, gdy zawodzą wszelkie inne środki i sposoby ratowania społeczeństwa przed zagładą. „Wszelka katastrofa – pisał – podrywająca źródła utrzymania życia, wywołuje komunizm. Statek został wyrzucony na pustynną wyspę – wszystkie zapasy podlegają konfiskacie, wszystkim pasażerom narzuca się obowiązek pracy; jest to konieczne, by wyżyć. Takim bywa komunizm oblężonego miasta... Kto organizuje ten komunizm? Kapitan statku, komendant miasta, ci, którzy sprawują władzę”...
Komunizm zawsze jest ustrojem stanu wyjątkowego, a ten stan z natury jest uciążliwy dla ludzi, mało skuteczny w sferze produkcji ekonomicznej i kulturalnej (ponieważ eliminuje z życia społecznego pierwiastek twórczej rywalizacji osobniczej), a więc nie może też być długotrwały. Jeśli zaś trwa dłużej, i tak musi doprowadzić do podziału społeczeństwa na rywalizujące ze sobą w sposób destruktywny grupy interesów, z których każda ciągnie w swą stronę, usiłując maksymalnie rozwinąć własną branżę, a czyni to ze szkodą, jak innych części państwa, tak i jego całości. Musi więc powstać swoista anarchia jako skutek nadmiernej centralizacji. A to się kończy z kolei katastrofą.
Jest rzeczą nie do pojęcia, jak w roku 1921 A. Bogdanow potrafił przewidzieć i opisać faktyczny stan społeczeństwa radzieckiego z roku... 1991! Czy był to jakiś wielki prorok, czy po prostu potężna i światła głowa, co to na podstawie ścisłych analiz socjologicznych potrafiła z matematyczną ścisłością „obliczyć” trajektorię rozwoju społecznego na dziesięciolecia naprzód? Raczej to drugie. Dlatego właśnie sztab rabulistyki leninowskiej, jakim była redakcja „Pod Znamieniem Marksizma”, poświęcił wiele lat niezmordowanej walce przeciwko tzw. „bogdanowszczyźnie”, to jest przeciwko obiektywnej myśli filozoficzno-socjologicznej, obalającej chimeryczne mity „walki klasowej” i „budownictwa socjalizmu”, za którymi to manipulatywnymi kategoriami A. Bogdanow bezbłędnie odkrył cyniczną grę zbrodniczej mafii, usiłującej za pomocą tego instrumentu ideologicznego ustanowić swe panowanie nad światem. Za swe demaskatorskie pisarstwo był też uczony przez wiele lat otaczany propagandą nienawiści, zatrutymi oszczerstwami, atmosferą „klasowej” wrogości. Gdyby nie zmarł tragicznie w 1928 roku, stałby się jedną z ofiar Berii lub któregoś z jego poprzedników. Za prawdę w ZSRR karano tylko śmiercią fizyczną, którą musiała poprzedzić „śmierć moralna” na skutek oszczerczej propagandy, skierowanej przeciwko temu, czy innemu „wrogowi” ludu wybranego, którego trzeba było przed zabójstwem zohydzić.
Także marksiści polscy chętnie wieszali psy na tym wybitnym myślicielu. Już w osiemdziesiątych latach XX wieku, na kilka lat przed butaforską „demokratyzacją” jeden z polskich marksistów Marek Styczyński z przekąsem wywodził na łamach Studiów Filozoficznych: „Bogdanow zauważył, że jego konstrukcja przypomina prawo zachowania energii. Tożsama z nim jednak nie jest. Prawo to było wyrazem indywidualistycznego myślenia, a energię traktowało albo jako metafizyczną siłę, albo jako pożyteczną, choć czystą fikcję ludzkiego poznania. Dla empiriomonizmu, który Bogdanow pojmował jako samowystarczalny model nowej klasowo filozofii, energia jest praktycznym stosunkiem człowieczeństwa, resp. proletariatu do przyrody. Należało tedy na nowo zbudować teorię elementów doświadczenia, bazując na niepowodzeniach empiriokrytyków. Bogdanow stwierdził, że elementy to „kryształy społecznej aktywności formowane w procesie pracy – doświadczenia jako materiał do planowego grupowania stosownie do potrzeb tego kolektywu, który jest nosicielem albo podmiotem doświadczenia”. A więc praktyka ludzka wydziela dla takich, bądź innych, ale zawsze własnych celów takie zestroje kompleksów elementów, które zaspokajają kolektywne potrzeby. To kolektywny (choć podzielony na klasy i grupy) człowiek łączy i rozdziela na nieskończoną ilość sposobów różnorodne aspekty otoczenia w walce o przetrwanie. Oczywiste jest także, że elementy doświadczenia komplikują się w miarę wzrostu penetracyjnych możliwości ludzkich: praktyka i sprzężone z nią poznanie wydzielają je z continuumdoświadczenia (a więc świata).
Jakże tedy wygląda tego świata obiektywność? To Marks – dowodził Bogdanow – zrozumiał, że wyznaczana jest ona poprzez zakres społecznie praktycznej i historycznie zmiennej eksploatacji, że żadnego absolutnego świata, którego obiektywność byłaby samoistna, nie znamy (por. Tezy o Feuerbachu i odpowiedni rozdział w Kapitale poświęcony fetyszyzmowi). W tym też duchu Bogdanow nie odnosił obiektywności do fizycznej substancji. Była ona wedle niego ciągłym, kreacyjnym procesem penetracyjnego wysiłku ludzkości. Nie zgadzał się więc ze statycznym rozróżnieniem empiriokrytyków: obiektywny świat składa się ze wszystkich naraz (psychicznych – indywidualnie organizowanych i fizycznych, a więc zbiorowych) elementów wydzielanych przez określone zapotrzebowanie praktyczne. W tym sensie (znowu polemika z Plechanowem i jego naśladowcami) nie ma w świecie niczego absolutnego: materii, obiektywności, prawdy, podmiotu. „Jeżeli mówią, że świat istniał wcześniej niż ludzkość, to nie to samo, co niezależnie od ludzkości”. Wszystkie poznawcze modelowania universum biorą się z socjomorficznego „przełożenia” techniczno-wytwórczych metod podtrzymywania życia społecznego (trzy modele przyczynowości). Nie wykluczało to oczywiście, a wręcz umożliwiało w przeszłości kombinacje i zafałszowania tych modeli. Socjomorficzne ich pochodzenie maskowane było w dziejach różnymi fetyszami, co obserwowaliśmy na przykładzie różnych technik substytucji.
Przypomnijmy, że intencją empiriomonizmu Bogdanowa był holistyczny obraz świata. Przy nieprzebranym bogactwie jego zjawisk obraz taki daje się osiągnąć dzięki swoistej redukcji – prawidłowemu nareszcie podstawieniu. Zamiast znanych, prostych, mniej plastycznych, choć lepiej zorganizowanych kompleksów danych w bezpośrednim doświadczeniu, wstawiamy bardziej złożone, organizacyjnie rozproszone, lecz dające większą możliwość kombinacji. Tak np. nakładając na siebie dwa promienie światła (proste kompleksy) w wyniku ich interferencji otrzymujemy ciemność – dowód na bardziej plastyczną, wygodną w praktycznym zastosowaniu falową naturę światła. Podobnie słońce „zamieniamy” na gazowy obłok, a mózg na życie psychiczne. Żadna w ogólności substytucja nie jest zabroniona, jak długo prowokuje postęp wiedzy i ujednolica system doświadczenia – świata przy jego obróbce. Okazuje się, wedle autora Filozofii..., że praksycystyczna przyczynowość i podstawienie (tym razem już prawidłowe) to dwie strony tej samej rzeczy: światło możemy np. traktować jak falę (substytucja), ale też zjawisko światła wywołane jest przez falowy ruch w eterze (przyczynowość); sens jest ten sam. I jedno i drugie jest ludzkim sposobem porządkowania świata, zmierzającym do coraz wydajniejszego wykorzystania otaczającego materiału. Naturalnie substytucja może biec także w odwrotnym kierunku, a więc od większego rozproszenia ku prostocie. Nie zmienia to jednak faktu, że z punktu widzenia praksycystycznej przyczynowości mamy zawsze do czynienia z dwiema formami tej samej energii należącymi do różnych poziomów tego samego doświadczenia. Z empiriomonistycznego punktu widzenia świat jest więc ciągłym szeregiem organizacji o rosnącej złożoności poczynając od chaotycznej masy rozproszonych elementów (np. elektryczność, światło), poprzez przyrodę nieorganiczną z międzyatomowymi napięciami, następnie komplikujące się coraz bardziej życie, wreszcie kolektywne interakcje ludzkie kulminujące w kreatywnym wysiłku proletariatu. „Idealnym początkiem takiego światowego łańcucha postępu byłaby pełna dezorganizacja, czysty chaos elementów wszechświata, którego jednak niepodobna realnie myśleć. Najwyższy osiągnięty do tej pory poziom to ludzki kolektyw z obiektywnie – planową organizacją doświadczenia, którą wypracowuje w praktyce budowania świata".
Na tym kończyła się filozofia historii Aleksandra Bogdanowa, otwierająca drogę do tektologicznej metodologii „budowania świata”. Cóż o tej historii można powiedzieć? Odwołajmy się raz jeszcze do Jensena. Pragnął on wykazać, że w osobie autora Filozofii żywego doświadczenia mamy do czynienia z oryginalnym i nowatorskim myślicielem przełomu XIX i XX wieku, który podobnie jak Nietzsche, Bergson, Sorel, Freud, czy Marks, dokonał wnikliwej krytyki swojej epoki, obnażył jej sprzeczności i zafałszowania nie tylko w odniesieniu do produktów ludzkiej kultury (nauka, filozofia), ale wręcz do całej rzeczywistości zastanej. Scjentyzm Bogdanowa okazał się równie dobrym narzędziem demaskacji historii i teraźniejszości, jak techniki używane przez wymienionych wyżej myślicieli, a także przydatny był w realizacji programu przebudowy świadomości ludzkiej na podstawie zmiany jej społecznego uwikłania. Po drugie, Bogdanow należał do tego odłamu myśli europejskiej przełomu wieków, która dążyła do zniesienia podziału wiedzy na filozofię i naukę i w tym sensie antycypował XX-wieczny pozytywizm wraz z oryginalną teorią systemowej równowagi. Mimo diametralnie różnej optyki filozofowania, z czego Jensen zdaje sobie sprawę, sytuuje on Bogdanowa na linii Marks – Lukács – Szkoła Frankfurcka, bowiem orientacja ta poszukiwała społeczno-praktycznych determinant ludzkiego myślenia i działania; nawet to, że Habermas nie analizował filozofii Rosjanina w swej Wiedzy i interesie zupełnie nie zmienia faktu, że przystawał on do myślicieli omawianych tamże i że w pewnym sensie nawet Habermasa antycypuje. Wedle amerykańskiego badacza, od początku naszego stulecia radykalna myśl społeczna wyżłobiła dwa główne nurty: scjentystyczny i neoheglowski. Pierwszy zapanował w ZSRR (Bucharin), drugi wszakże stał się dominujący poczynając od ukazania się Historii i świadomości klasowej Lukácsa i Marksizmu i filozofii Korscha. Bogdanow był pomostem dla obu tych orientacji – konkluduje Jensen.
Abstrahując od roli, jaką Jensen – przesadnie naszym zdaniem – przypisuje Bogdanowowi w europejskim życiu intelektualnym, wypada stwierdzić, że nowatorstwo jego pracy polega przede wszystkim na próbie oczyszczenia autora Filozofii... z etykiet nadanych mu przez głównego przeciwnika politycznego (Lenina), czy też współczesnych badaczy bogdanowizmu. Jensen nie widzi w autorze Tektologii„rywala” Lenina (jak Grille), czy też marksistowskiego dewiacjonisty (jak Utechin, Wetter, Ballestrem). Wedle niego empiriomonizm był pomyślany, jako zasadniczo różny od marksizmu i empiriokrytycyzmu. To tytułowe wyjście „poza Marksa i Macha” sygnalizowało stworzenie oryginalnego, opartego na praksycystycznej przyczynowości (labor causality) praksycystycznego światopoglądu (labor worldview). Bogdanowizm nie był więc eklektyczną mieszanką, za jaką najczęściej uchodzi, lecz czymś nowym, zaś jego twórca, owszem, korzystał z takich lub innych inspiracji, lecz krytycznie i selektywnie uwidaczniając słabości swoich poprzedników, które przez nich samych nie były zauważone. (...)
Jakież były – ujmując skrótowo – główne aspekty filozoficznej twórczości autora Filozofii..., stanowiące rdzeń całej, mimo wielu źródeł inspiracji, socjokreacyjnej projekcji? Są to:
– idea jedności universumuzyskana dzięki redukcji porządku kultury ludzkiej do natury i materialnej jednorodności świata przyrodniczego;
– absolutyzacja technicznych środków produkcji mediatyzujących kontakt z przyrodniczym otoczeniem i gwarantujących społeczny sposób organizacji życia rygorystycznie określony przez poziom sił wytwórczych;
– dogmatyzacja „doświadczenia” jako klasowo-grupowego sposobu percepcji „własnego” świata opierająca się o „najnowszą krytykę filozoficzną” (empiriokrytycyzm) i wynikająca stąd idea jedności poznania jako organizacja danych w doświadczeniu elementów (empiriomonizm);
– utylitarny aktywizm: zastąpienie filozofii w jej dotychczasowym kształcie teorią jedności poznania i działania (tektologia);
– historyzm jako mechanistyczny relatywizm we wszystkich wartościotwórczych sferach ludzkiej aktywności z tendencją do postępującej harmonizacji wszystkich przejawów ludzkiego życia.
Kolektywistyczny socjokreacjonizm Bogdanowa to apoteoza wyzwolonej organizacyjnie pracy, to kultura nowych producentów. „Techniczna wartość produktów przychodząca w miejsce fetysza wartości wymiennej – pisał – jest skrystalizowaną w nich sumą społeczno-wytwórczej energii pracy ludzi. Wartość poznawcza idei, to możliwość podwyższenia masy społecznej energii pracy; planowo określa i organizuje narzędzia i sposoby działalności ludzkiej. Wartość moralna zachowania ludzkiego ma jako swoją treść zwiększenie społecznej energii pracy przez harmonijne jednoczenie i skupianie ludzkiej aktywności, przez jej organizowanie w kierunku maksymalnej solidarności”. Postęp techniczny, którego naturalnym sukcesorem jest – zdaniem Bogdanowa – proletariat, doprowadzi do zniesienia wszystkiego, co przeciwstawia sobie jednostki, wyeliminuje wszystkie ułomności bytu społecznego, zjednoczy ludzi ze światem ich otaczającym. „Pozostanie jedno społeczeństwo z jedną ideologią. Zakończony został rozwój klasowy i rozpoczyna się nowa faza historii ludzkości, faza powszechnego, harmonijnego rozwoju. Moment ten należy jeszcze do przyszłości, ale prowadzące do niego tendencje są tak silne i jaskrawe, że nadejście jego jest niewątpliwe”, bowiem „dla proletariatu postęp techniczny przekształca się w drogę ku rewolucji społecznej, ku jakościowej zmianie formy społecznej, ku eliminacji jej budowy klasowej”. Socjalizm to dla Bogdanowa tyleż zniesienie wyzysku ekonomicznego i politycznego, co ukształtowanie się całkowicie nowych więzi społecznych opartych na braterstwie, przyjaźni i poszanowaniu wzajemnym, a więc stworzenie całkowicie „nowego” człowieka na podstawie totalnej integracji wszystkich sfer życia społecznego. Rajski obraz marsjańskiej społeczności z jego powieści Czerwona gwiazda dobrze ten program oddaje.
Niebezpieczeństwa tego projektu są aż nadto widoczne. Najważniejsze z nich to możliwy zanik podmiotowości ludzkiej, a także standartyzacja i uniformizacja zachowań członków kolektywnej zbiorowości. Wreszcie ekspansja technologiczna nie odróżnialna w koncepcji empiriomonisty od przyrodniczego kulturalizmu nieuchronnie prowadziła do aksjologicznego relatywizmu stawiając pod znakiem zapytania ciągłość ekspresji bytu społecznego. Podział klasowy zdeterminował bez reszty kulturową produkcję ludzkości.” Tyle diagnoza M. Styczyńskiego.
Racja, ale dlaczego polski marksista nie dodaje, że to sam Aleksander Bogdanow ten wniosek wysnuwa i wcale nim zachwycony nie jest? Przeciwnie, wydaje się być po prostu przerażony. I dlatego jest w ciągu wielu lat przez bolszewię prześladowany.

* * *

W ostatnich latach swego życia A. Bogdanow poświęcił się bez reszty badaniom naukowym w dziedzinie medycyny, przeprowadzając m.in. szereg interesujących eksperymentów laboratoryjnych nad krwią człowieka i jej właściwościami.
W kwietniu 1928 roku przeprowadził na samym sobie kolejne doświadczenie medyczne, w którego trakcie przetoczył do własnego układu krwionośnego obcą krew jednego z chorych studentów, a oddając mu swoją, zdrową, by go wyleczyć. Wkrótce okazało się, że zaistniała infekcja.
Przez szereg dni uczony dokładnie spisywał swe odczucia i dane pomiarowe. Mimo iż z dnia na dzień słabł i był świadomy tego, że zabija swe życie – eksperymentu nie przerwał i prowadził notatki jeszcze rano 7 kwietnia. W tym dniu też zmarł – z myślą i nadzieją, że jego doświadczenia i obserwacje okażą się przydatne dla ludzkości.
Amerykański psycholog Paul London opisuje w książce Experiments on humans (New York 1979) następujący przypadek. W 1963 roku lekarze jednej z klinik nowojorskich wprowadzili żywe komórki rakowe do organizmów kilku sędziwych pacjentów, by zobaczyć, czy się one „przyżyją” Naukowcy byli teoretycznie rzecz biorąc pewni, że komórki się nie przyżyją, a jednak pacjentów nie poinformowano przedtem, co za injekcję im się robi. „By ich nie przestraszyć” – usprawiedliwiali się później w trakcie śledztwa lekarze. Gdy naukowców retorycznie pytano, dlaczego nie sprawdzili działania injekcji na samych sobie, jeden z uczniów Eskulapa odparł, że uważał własną osobę „za zbyt cenną”, by poddawać się tego typu doświadczeniom. Co więcej, pacjentów po prostu okłamano, że się wprowadza im do krwi jakąś „suspenzję komórkową”... Oto różnica postaw lekarzy: A. Malinowskiego-Bogdanowa i jego o pół wieku późniejszych amerykańskich kolegów...

Aleksander Malinowski, junior



Wybitnym intelektualistą, filozofem, lekarzem, biologiem, genetykiem, psychologiem, historykiem nauki był syn Aleksandra Malinowskiego-Bogdanowa, także Aleksander. Po ukończeniu wydziału medycyny Uniwersytetu Moskiewskiego młody człowiek pięć lat spędził tuż przy linii frontu II wojny światowej, pracując w charakterze lekarza wojskowego.
W latach 1951-1963 prowadził badania nad zjawiskiem krótkowzroczności w Ukraińskim Doświadczalnym Instytucie Chorób Oczu w Odessie. W 1965 zorganizował w Moskwie i następnie prowadził kurs genetyki ogólnej i lekarskiej dla studentów wydziału medycyny. Przez szereg lat A. Malinowski pracował we Wszechzwiązkowym Naukowo-Badawczym Instytucie Badań Systemowych Akademii Nauk ZSRR, był profesorem Katedry Genetyki II Moskiewskiego Instytutu Medycznego imienia N. I. Pirogowa, udzielał się w pracach Komitetu Planowania Państwowego ZSRR (Gospłan SSSR). Spod jego pióra wyszedł szereg publikacji naukowych poświęconych zagadnieniom filozofii przyrodoznawstwa, genetyki teoretycznej, patogenetyki, teorii systemów biologicznych, gerontologii, psychologii twórczości, cybernetyki. A. Malinowski był jednym z wybitnych uczonych, którzy po okresie prześladowania w okresie stalinizmu specjalistów z dziedziny genetyki i cybernetyki, kiedy to rozstrzelano szereg znakomitych naukowców, pracujących w tych dziedzinach wiedzy, odbudowywał w ZSRR tradycje poszukiwań naukowych i zakładał fundamenty pod dalszy ich rozwój. W 1973 roku ukazało się w Moskwie jego wybitne dzieło pt. Biologia człowieka.
A. A. Malinowski uważał, że poszczególne nauki przyrodnicze, społeczne i ściśle nie rozwijają się według tego samego schematu, lecz posiadają własne, niepowtarzalne „trajektorie rozwoju”. Nie sposób np. porównywać matematyki, mającej do czynienia z abstrakcyjnymi kategoriami, z biologią, operującą ogromnym materiałem faktograficznym i czerpiącą materiał badawczy z obserwacji i eksperymentu. Matematyka, startując z niedużej liczby postulatów, rozwijała się dalej według określonej logiki; można ją porównać do drapacza chmur, który bazuje na mocnym fundamencie, a składa się z szeregu pięter, unoszących się wysoko w górę. W biologii funkcjonuje inna logika; rozwija się ona w znacznym stopniu na niezmierzonym i przebogatym materiale empirycznym. Jest to więc nauka zupełnie odmienna od matematyki, a jej wewnętrzną logikę i podstawy filozoficzne zaczyna się formułować w obrębie względnie nowej nauki, którą A. A. Malinowski nazywa biologią teoretyczną. Na podstawie zgromadzonego przez tę naukę ogromnego i w dostatecznym stopniu wiarygodnego materiału faktograficznego biolog-teoretyk może snuć dość daleko idące rozważania i wnioski o charakterze ogólnym. Z tego wszelako nie wynika, że już dziś biologia teoretyczna jest w stanie wyjaśnić w sposób zadowalający wszystkie zagadnienia tak zagadkowego fenomenu, jak życie. Podobnie zresztą fizyka teoretyczna, choć ma już długą tradycję i niebagatelny dorobek, to przecież nie jest w stanie wyjaśnić wszystko w swej dziedzinie, wychodząc z klarownych i powszechnie akceptowanych zasad. Jak i wszystkie inne nauki, posuwa się ona do przodu powoli, krok po kroku, korzystając z doświadczeń i dorobku zarówno fizyki doświadczalnej, jak też filozofii i innych nauk.
Podobnie jest z biologią teoretyczną. Na przykład, słynne prawa genetyki zostały odkryte i sformułowane przez Georga Mendla w 1865 roku dzięki poprawnie przeprowadzonym doświadczeniom i dokładnej analizie ich wyników. Lecz matematyk R. Fischer, retrospektywnie analizując to odkrycie, doszedł w 1930 roku do wniosku, że wszystkie prawa Mendla dałoby się sformułować i bez prowadzenia eksperymentów empirycznych, wyłącznie na podstawie logicznej analizy doświadczenia powszedniego, znanego wszystkim ludziom i przedtem, mianowicie: 1. że ojciec i matka wnoszą do wrodzonych predyspozycji potomstwa mniej więcej równe części; 2. że niektóre cechy mogą być przekazywane od dziadka do wnuka, nie uzewnętrzniając się w ojcu; 3. że cechy ojca (np. kolor włosów) mogą się łączyć z cechami matki (np. kształt nosa, który nie jest podobny do ojcowskiego). Te nieliczne obserwacje powszednie – gdyby zanalizować je z punktu widzenia dokładnej logiki – mogłyby stanowić dostateczną podstawę, aby hipotetycznie wysnuć te same prawa, które w trakcie starannego eksperymentu wykrył Mendel. Tu więc obydwie metody mogłyby dać wynik identyczny. Kto wie zresztą, czy taka właśnie aprioryczno-logiczna analiza nie poprzedziła w przypadku Mendla jego słynnych doświadczeń i nie posłużyła mu za impuls do ich przeprowadzenia. Z drugiej jednak strony, na tej drodze odkryć połączenie genów tworzących określony chromosom było niemożliwe. To zjawisko można było odkryć wyłącznie na podstawie bardzo precyzyjnie przeprowadzonego doświadczenia naukowego i jego dokładnej matematycznej analizy. I znowuż teorii ewolucji nie sposób było rozwijać na podstawie tylko eksperymentów. Żaden eksperyment, o ile nie jest łączony z szerokim uogólnieniem i dokładną logiką, nie mógłby (tym bardziej w ciągu życia tylko jednego pokolenia) dać nawet przybliżonego wyobrażenia o ewolucji świata organicznego. Dopiero więc teoretyczne uogólnienie najrozmaitszych faktów i idei, osiągniętych w obrębie różnych dziedzin biologii, umożliwiło Karolowi Darwinowi wykoncypowanie nauki o ewolucji odbywającej się na drodze naturalnej selekcji. Okazuje się więc, że obydwie te metody mają jedno zadanie: wyjaśnienie praw przyrody. Metody te są różne, niekiedy mogą one nawzajem się zastępować, ale najczęściej po prostu się nawzajem uzupełniają w procesie poznawania praw przyrody. Przy tym A. A. Malinowski uważał, że matematyzacja jakiejś nauki wcale nie jest konieczna, aby umożliwić osiąganie wartościowych z poznawczego punktu widzenia wyników. Jest ona jakby wypierana z wielu dziedzin wiedzy przez dwie nowe nauki o charakterze uniwersalnym: cybernetykę i ogólną teorię systemów. Szczególnie doniosłą rolę coraz częściej odgrywa właśnie ta ostatnia, zainicjowana przez M. Petrowicza i A. Bogdanowa, a rozwinięta do perfekcji przez L. von Bertalanffy’ego. A. A. Malinowski był głównym inicjatorem rozwoju ogólnej teorii systemów w ZSRR i umiejętnie stosował jej osiągnięcia w takich konkretnych naukach jak gerontologia, kryminologia, medycyna, genetyka.

* * *

A. Malinowski poświęcił szereg bardzo interesujących tekstów zagadnieniom genetyki teoretycznej, zahaczając przy okazji także o tematy z dziedziny filozofii i teorii wychowania. Uczony uważał, że zarówno rozwój intelektualny, jak też moralny człowieka odbywa się w ciągu życia według schematu stopniowalnego, kiedy każdy kolejny etap może być osiągnięty wyłącznie na podstawie poprzedniego, a całość spoczywa, jak na fundamencie, na określonych predyspozycjach wrodzonych, genetycznych. Cechy bowiem usposobienia, czyli tzw. „normy reakcji” powstają jako skutek współoddziaływania na siebie nawzajem różnych predyspozycji genetycznych (przekazywanych na drodze dziedziczenia), jak też ich interakcji z warunkami środowiskowymi. Najprostszym przykładem, przytaczanym przez wszystkie podręczniki, ma być odmiana primuły chińskiej, która przy wysokiej temperaturze zabarwia się na biało, a przy niskiej – na czerwono. Naturalne, że w takim przypadku nie można twierdzić, że kwiatek ten dziedziczy zabarwienie białe lub czerwone, – przekazywalna jest zdolność reagowania w ten a nie inny sposób na określone oddziaływania zewnętrzne. „Zaprogramowana” więc jest nie cecha, a sposób współdziałania ze środowiskiem. Chociaż przecież ten sposób też jest swego rodzaju cechą...
Czy można więc – zapytuje uczony – zmusić dziecko do postępowania według innego stereotypu niż ten, jaki genetycznie go cechuje? Widocznie, nie. Jeśli zachowanie się powstaje w wyniku interakcji otoczenia zewnętrznego i predyspozycji odziedziczonych, to każde realnie urzeczywistnione postępowanie, które powstało na skutek tego współoddziaływania, nie może być sprzeczne z tymiż predyspozycjami dziedzicznymi; są one włączone do zachowania się jako składniki konieczne.
W rozwoju psychiki dziecka (np. w rodzinie i w szkole) trzeba poruszać się miarowo, tworząc za każdym krokiem jakby fundament do kolejnego etapu rozwoju. Próba przeskoczenia lub wyrwania z tego logicznego łańcucha jakiegoś ogniwa pozbawia nas możliwości osiągnięcia ogniw końcowych. Lecz właśnie predyspozycje genetyczne są pierwszymi, najwcześniejszymi ogniwami tego łańcucha. Dlatego twierdzenie, że jakoby można wznieść górne piętra naszego zachowania wbrew ich genetycznemu fundamentowi, mija się z realiami. Biologia, oczywiście, nie determinuje w całości kształtów społecznie uwarunkowanego rozwoju, lecz bez biologicznych predyspozycji taki rozwój byłby nie do pomyślenia. Warunki środowiskowe dopiero modyfikują, i nieraz radykalnie, wrodzone stereotypy zachowań. Tak np. normalne dziecko sięga po błyszczące przedmioty, ale jeśli takim błyszczącym przedmiotem okaże się płomień świecy lub gorący węgiel, to dziecko, gdy jeden czy dwa razy dozna bólu na skutek tego kontaktu, wyhamuje i zmieni swój naturalny odruch. Ten odruch dziecko posiadało, lecz został on zdławiony na skutek reakcji warunkowej. Wiadomo, że można zdusić nawet bardzo silne odruchy wrodzone zwierząt i człowieka, jeśli przeciwstawić im dotkliwy ból...
Kiedy myślący człowiek rozumie, że predyspozycje wrodzone nie są jednakowe, i jeśli na różnych fundamentach ci sami inżynierowi wznoszą gmach, to jest, jeśli na różnych podstawach genetycznych stosuje się te same metody wychowawcze, to można oczekiwać, że i wyniki będą różne. Kultura ogólnoludzka, która pokonała już długą drogę rozwoju historycznego, daje nam możność budowania tych gmachów z nadzwyczajną perfekcją. Lecz, na szczęście, są to zawsze wyniki niejednakowe, co umożliwia ludziom wzajemne uzupełnianie swych różnych uzdolnień i kreowanie wielorakich wartości kulturowych. Widzimy, jak jaskrawo ludzie się różnią pod względem temperamentu, skłonności, zdolności. Nie ma tragedii w tym, że osoba oddająca się pisarstwu nie posiada uzdolnień matematycznych, jakie posiada inżynier, a podróżnik i geograf ma inne predyspozycje niż muzyk. Dobrze się też dzieje, gdy obok ludzi impulsywnych i ruchliwych, zdolnych do przejawiania inicjatywy w nowych poczynaniach, widzi się osoby systematyczne i uparte, obdarzone wolą organizatorską, a obok uduchowionych marzycieli – osobników dokładnych i wyrachowanych...
Dane genetyki, dotyczące m.in. badania bliźniąt, jednoznacznie świadczą o doniosłej roli czynników genetycznych w rozwoju psychiki. Dzieci, wychowane w tej samej rodzinie, zachowują się w sposób bardzo odmienny. Nawet jeśli bliźnięta pochodzą z różnych zygot, to jedno z nich może być skłonne do matematyki, a inne zupełnie pozbawione tych skłonności, lecz posiada lepsze zdolności artystyczne czy inne. Z drugiej strony, przy jednakowym wychowaniu identyczne, to jest pochodzące z jednego jaja, bliźniaki, okazują się z reguły bardzo bliskie sobie nawzajem pod względem zdolności i skłonności. Znane są przecież całe dynastie muzyków (Bachowie) i matematyków (Bernoulli). Ale są prawie zupełnie nieznane przypadki, gdy w kilku pokoleniach z rzędu ma się do czynienia z błyskotliwym i wybitnym talentem literackim. Wyjaśnić te różnice między rodzinami muzyków i matematyków, z jednej strony, a rodzinami pisarzy – z drugiej, odwołując się tylko do tradycji jest niemożliwe, ponieważ, jak się wydaje, tradycje zarówno w rodzinach matematyków i muzyków, jak i literatów, musiałyby funkcjonować jednakowo. I odwrotnie, z punktu widzenia genetyki takie zróżnicowanie daje się wytłumaczyć: uzdolnienia matematyczne i muzyczne są łatwiejsze do przekazania i dlatego mają one więcej szans do wykrycia u krewnych utalentowanej osoby. Przeciwnie dzieje się z uzdolnieniami literackimi, które wymagają bardziej złożonej kombinacji predyspozycji dziedzicznych i dlatego zatracenie jakiejkolwiek jednej predyspozycji genetycznej niweczy cały pozostały system uzdolnień i czyni go mniej skutecznym.
A. A. Malinowski usiłował zastosować analizę systemową w dziedzinie medycyny. W jednym ze swych tekstów na ten temat zaznaczał, że w wachlarzu zachorowalności ostatnio coraz więcej miejsca zajmują schorzenia nieinfekcyjne (układu krążenia, psychiczne itp.). Badanie systemowe może ułatwić analizę ich przyczyn i przebiegu, a także udzielić pewnych wskazówek co do kuracji. Doniosłą rolę odgrywa badanie korelacji między faktem powstawania chorób a właściwościami organizmu przed zachorowaniem, z okolicznościami zapadnięcia na chorobę itd. Lecz szczególną uwagę warto zwrócić także na charakter przebiegu chorób i jego więź z typem patologicznych powiązań zwrotnych, na skutek których te choroby często właśnie powstają. Charakter przebiegu schorzenia może być różny. Jeśli jest ono np. powiązane z dwoma czynnikami, które siebie nawzajem wzmacniają, to proces patologiczny powoli nabiera siły i krzywa choroby będzie szła w górę. Taki obraz się obserwuje w przypadku nadciśnienia, glaukomy, postępującej krótkowzroczności oraz schizofrenii. Te schorzenia cechuje z reguły tendencja do nieprzerwanego rozwoju, o ile nie ingerują jakieś czynniki spoza lub, rzadziej, z wewnątrz organizmu. W niektórych przypadkach, jak np. w owrzodzeniu żołądka, wrzodach troficznych krzywa schorzenia po osiągnięciu pewnego poziomu przekształca się w linię poziomą. Człowiek nadal choruje, ale choroba nie postępuje, jeśli nie oddziałują wzmacniające ją czynniki zewnętrzne. W tym przypadku mamy do czynienia z negatywną więzią zwrotną, powodującą stan równowagi; jednak oddziaływanie jednego z czynników na inny nie jest skoordynowane i równowaga, chociaż następuje, ma jednak miejsce na poziomie patologii. Do typu trzeciego można zaszeregować psychozę maniakalno-depresywną; tutaj widocznie w pełnej mierze działa negatywna więź zwrotna. Ale reakcja (co najmniej jednej z połączonych komponent) jest spowolniona. Na skutek tego pojawiają się długotrwałe odchylenia od normy. Jednak nie sięgają one poza pewne określone granice i proces przypomina raczej harmonijne drgania... W ten sposób na podstawie krzywej schorzenia można wyciągać wnioski, dotyczące wzajemnych oddziaływań na siebie podstawowych czynników warunkujących przebieg choroby.
Jeśli chodzi o schizofrenię, to istotną rolę w tym przypadku odgrywa patologiczne wyczerpanie układu nerwowego, które właśnie i narusza proces myślenia. Z kolei, naruszenie myślenia, spowodowane przez wyczerpanie układu nerwowego, powoduje konflikty z otoczeniem, a te konflikty jeszcze bardziej pogłębiają wycieńczenie układu nerwowego. W ten sposób choroba się rozwija według schematu dodatniego sprężenia zwrotnego i może być niekiedy powstrzymana poprzez ingerencję do tego czy innego ogniwa. Schizofrenicy z reguły nie reagują na psychoterapię, chociaż na wczesnych stadiach schorzenia formalnie rozumieją argumentację lekarza. Dlatego w przeszłości oni w gruncie rzeczy nie byli leczeni, a tylko przetrzymywani we względnie sprzyjających warunkach, o ile było to możliwe. Później znaleziono leki (np. aminazynę), które przejściowo poprawiały stan chorych. Jednak po kilku latach 80% uleczonych ponownie trafia do lecznicy. Ten proces przypomina wciąganie człowieka na górę lodową, z której on się ponownie ześlizguje, gdy tylko znajdzie się na wierzchołku. Systemowe pojmowanie choroby pomaga zaproponować metodę, która pozwoli zatrzymać chorego na „szczycie góry lodowej” – psychoterapię pacjenta, zdolnego do kontaktu natychmiast po zastosowaniu leków. Dobry kurs psychoterapii może nie dopuścić do ponownego cyklu schorzenia.
Jakie są jednak przyczyny i cechy szczególne tej patologii? Na wczesnych stadiach rozwoju schizofrenii prawie wszystkie jej odmiany są nacechowane myśleniem autystycznym. W tym zaś fenomenie połączone zostały sprzeczne ze sobą właściwości, z jednej strony ma miejsce jakby cofnięcie się do pierwotnych wyobrażeń (np. o tym, że gwiazda poranna i jeleń stanowią dwie hipostazy jednej istoty, lub że jedno ciało może jednocześnie znajdować się w różnych miejscach); a jednocześnie myślenie autystyczne cechuje tendencja do myślenia nie obrazowego, lecz werbalnego, nie do zapamiętywania faktów, lecz do operowania schematami itd. Ta pozorna sprzeczność daje się zrozumieć z zastosowaniem analizy systemowej.
Jak reaguje na przykrości osobnik o wysubtelnionym myśleniu? Najczęściej usiłuje oddalić się od czynników powodujących przykrości, a więc od kontaktów z ludźmi. Takie samowyobcowywanie się może być albo faktycznym (ograniczenie kontaktów) albo wewnętrznym (odrzucanie cudzych słów). Podobnie reaguje chory: redukuje kontakty socjalne. Jak to odbija się na myśleniu? Izolując się od społecznego otoczenia i od emanowanych przez nie przykrości chory powraca do archaicznych (lub wczesnodziecięcych) wyobrażeń magicznych. Powstaje autyzm, a tradycyjne wypracowane przez społeczeństwo przedstawienia słabną. Czyim jednak kosztem wzmacnia się rola myślenia werbalnego i schematyzmu? W przypadku wycieńczenia układu nerwowego aktywność umysłowa albo w ogóle się obniża, albo jest kontynuowana na podstawie bardziej oszczędnego wydatkowania energii nerwowej. Werbalne zaś myślenie, zastępując jednym słowem cały zespół skojarzeń, jest właśnie bardzo oszczędne. To samo daje też stosowanie schematów. Schemat bowiem nie tylko pozwala ustanawiać wartościowe powiązania, ale też stanowi środek mnemoniczny ułatwiający zapamiętywanie. Wiedząc np., że na terenach bliskich do biegunów klimat jest chłodniejszy, nie ma potrzeby zapamiętywać danych dotyczących klimatu każdego kraju; tablica Mendelejewa ułatwia zapamiętywanie właściwości różnych pierwiastków itd. Tak więc chorzy z wycieńczonym układem nerwowym w sposób naturalny, intuicyjny poszukują sposobów, pomagających w pokonywaniu trudności myślenia. Jednak tego rodzaju chwyty są pożyteczne tylko w określonych granicach. Poza nimi zarówno nadmiernie werbalne, jak i nadmiernie schematyczne myślenie już prowadzi do błędów. Paranoidalne delirium wytwarza fałszywe schematy, które powodują zderzanie się chorego z rzeczywistością. To zaś prowadzi do nowych przeciążeń układu nerwowego, pogorszenia jego stanu fizjologicznego, to zaś znaczy, że także do dalszej jego izolacji od otoczenia socjalnego i do zaostrzenia wszystkich patologicznych przejawów jego psychiki. W ten sposób jedna przyczyna (wycieńczenie układu nerwowego) niszczy liczne więzi ze światem zewnętrznym i prowadzi do nadmiernie zwerbalizowanego myślenia, które nie jest korygowane przez doświadczenie i skojarzenia.

* * *

Jeśli chodzi o systemową analizę przestępczości, to przecież Cesare Lombroso jeszcze w XIX wieku twierdził, że skłonności zbrodnicze mogą być dziedziczone. Najnowsza nauka (po okresie wyakcentowywania czynników socjalnych) powraca do tego spostrzeżenia, nie ignorując jednocześnie czynników społecznych. Zbrodniarz, to jest osobnik, który świadomie łamie prawa społeczeństwa i państwa, rozwija się, podobnie jak każdy inny członek społeczeństwa, – w określonym środowisku, w rodzinie, szkole, na ulicy. To środowisko może być albo dodatnie (moralne), albo ujemne (amoralne). Jednak i dzieci bywają zarówno posłusznymi, jak i, w prawie połowie przypadków (szczególnie w wieku młodzieńczym) nieposłusznymi. Jeśli dziecko jest posłuszne, to w środowisku moralnym wyrośnie na osobnika, który nie będzie się wyłamywał z norm państwa. W środowisku zaś przestępczym z łatwością zostanie przestępcą. I odwrotnie, nastolatek o nastawieniu negatywistycznym, jeśli rośnie w środowisku dodatnim, odepchnie się od niego i z łatwością wkroczy na drogę zbrodni. Natomiast będąc w otoczeniu ujemnym, odepchnie się od niego i najczęściej zejdzie z niewłaściwej drogi. Nasuwa się więc wniosek, że skłonności zbrodnicze nie są w pełni dziedziczne, lecz się kształtują w procesie wzajemnego oddziaływania na siebie temperamentu dziecka lub nastolatka ze środowiskiem społecznym. U wszystkich bliźniaków środowisko z reguły jest identyczne, a temperament jest identyczny tylko u jednojajowych. W zupełnie identycznych warunkach jednojajowe bliźniaki dają też bardziej zbliżone wyniki niż różnojajowe. U tych ostatnich temperamenty są (przy różnej dziedziczności) bardziej zróżnicowane, dlatego też podobieństwo jest mniejsze. W ten sposób obserwacje genetyków i socjologów zaczynają ze sobą harmonizować, a zastosowanie analizy systemowej pozwala rozstrzygać złożone zagadnienia ewolucji, budowy i rozwoju organizmu, współoddziaływania czynników socjalnych i biologicznych itd.
W czasopiśmie „Priroda” (nr 8, 1986) profesor A. A. Malinowski opublikował artykuł pt. Starość z punktu widzenia ewolucjonisty, w którym m.in. stwierdzał, że zagadnienia starzenia się oraz wydłużania życia ludzkiego interesowały ludzkość od zamierzchłych czasów. Jest to rzecz zrozumiała nawet na poziomie codziennego zdrowego rozsądku, gdyż w młodości brakuje nam doświadczenia, które posiadamy dopiero po dziesięcioleciach, a wówczas, choć dopiero nauczyliśmy się żyć, siły uciekają i życie właściwie się kończy. „Gdyby młodość wiedziała, gdyby starość potrafiła” – powiada dawne przysłowie, stwierdzające tę smutną prawdę, że marzenie o połączeniu młodzieńczej energii i siwowłosej mądrości musi pozostać tylko w sferze właśnie marzeń lub legend i mitów.
[W apokryficznej Księdze Jubileuszów z II wieku p.n.e. znajdujemy ciekawe fragmenty rozważań o długości życia ludzkiego oraz idee jej zależności od zdrowia moralnego. Przypomnijmy te dość interesujące rozważania.
„Abraham przeżył trzy jubileusze i cztery tygodnie lat, tj. sto siedemdziesiąt pięć lat. Zakończył dni swego życia, będąc starym i nasyconym długością swego życia. Liczba dni życia starożytnych wynosiła bowiem dziewiętnaście jubileuszy. Po potopie jednak zaczęła się zmniejszać i zeszła poniżej dziewiętnastu jubileuszy. Ludzie zaczęli starzeć się szybciej i życie ich stawało się krótsze z powodu wielu cierpień i przewrotności ich postępowania – z wyjątkiem Abrahama. Abraham był doskonały we wszystkich swych czynach i podobał się Panu dzięki sprawiedliwości przez wszystkie dni swojego życia. Oto on nie ukończył czterech jubileuszy, ale zestarzał się i zakończył swoje życie wśród otaczającego go zła. Od tej pory wszystkie pokolenia aż do dnia wielkiego sądu będą starzeć się szybko, zanim ukończą dwa jubileusze, a wiedza będzie je opuszczać z powodu ich starości. Zostanie im bowiem odebrana wiedza. W owych dniach, jeżeli ktoś przeżyje półtora jubileuszu, będą o nim mówić: „Przedłużył sobie życie, ale większość jego dni to cierpienie, smutek i troska. Nie zaznał spokoju, gdyż klęska następowała po klęsce, rana po ranie, smutek po smutku, złe wieści po złych wieściach, choroba po chorobie i wszelkie złe wyroki jeden po drugim; choroba, upadek, słota, grad, przymrozek, gorączka, wszelkie plagi i cierpienia”. Te wszystkie przyjdą w przyszłych przewrotnych pokoleniach, które rozmnożą grzech na ziemi. Nieczystość, rozwiązłość, skażenie i obrzydliwość – takie będą ich uczynki. Będą wtedy mówili: „Starożytni żyli tysiąc lat i ich dni były dobre”. Miarą naszego życia jest lat siedemdziesiąt, a osiemdziesiąt dla tego, kto jest silny. Poza tym są one nieznośne, nie ma spokoju za życia tych przewrotnych pokoleń. (...)
W tym pokoleniu dzieci będą czynić wyrzuty swoim rodzicom i starszym z powodu grzechu, niesprawiedliwości, z powodu ich sposobu wyrażania się, z powodu wielkiego zła, jakiego się dopuszczą, z powodu opuszczenia przymierza, które Pan zawarł z nimi, a które mieli zachowywać ze wszystkimi przykazaniami i rozporządzeniami i wszelkimi prawami, nie zbaczając ani na prawo, ani na lewo. Wszyscy oni bowiem czynili zło, na wszystkich ustach był grzech i wszystkie ich uczynki były niegodziwością i obrzydliwością. Wszelkie ich drogi skażeniem, nieczystością i deprawacją. Oto ziemia będzie zepsuta z powodu ich złych uczynków, nie będzie z czego robić wina, ani nie będzie oliwy, gdyż ich uczynki będą całkowicie przewrotne. Wszystko zostanie razem zniszczone: bestie, bydło, ptaki, wszystkie ryby morskie, a to z powodu synów ludzkich. Niektórzy z nich będą zmagać się z innymi; młodzi ze starymi, starzy z młodymi, biedni z bogatymi, pokorni z wielkimi, żebrak z sędzią w sprawach Prawa i Przymierza, gdyż ci zapomnieli przykazania, Przymierze, święta, miesiące, szabaty, jubileusze i wszystkie wyroki. Powstaną wtedy, wezmą łuki i miecze i poprzez wojny zechcą powrócić na „właściwą drogę”, lecz nie wrócą na nią, zanim nie zostanie przelana odpowiednia ilość krwi na ziemi. Ci, którzy uciekną, nie odwrócą się od złych uczynków i nie powrócą na drogę sprawiedliwości, ponieważ oddadzą się nieuczciwości i bogactwom, zagarniając wszystko od swoich sąsiadów. Będą wymawiać Najwyższe Imię, ale nie w prawdzie i sprawiedliwości. Zbezczeszczą oni święta świętych ich nieczystością, deprawacją i skażeniem.
Ukaranie owego pokolenia, następnie pokuta i Boże błogosławieństwo.
Nastanie wielka plaga z powodu uczynków owego pokolenia. Pan wyda ich pod miecz, sąd, niewolę, grabież i zniszczenie. Sprowadzi przeciwko nim grzeszników spośród narodów, którzy nie mają ani łaski, ani zmiłowania i nie będą mieli względu na nikogo, ani na starych, ani na młodych. Będą okrutni i potężni i uczynią więcej zła aniżeli ktokolwiek z ludzi.
Spowodują zamieszanie w Izraelu i grzechy przeciwko Jakubowi; zostanie przelane wiele krwi na ziemi i nie będzie nikogo, kto mógłby ich pochować.
W owych dniach będą płakać, wołać, modlić się o wybawienie z rąk grzeszników i pogan, ale nikt się nie zbawi,
Głowy dzieci staną się białe od siwych włosów, nawet niemowlę trzymiesięczne będzie wyglądało staro, jak ktoś, kto przeżył sto lat; ich postać zostanie zniszczona przez boleść i męki.
Lecz w owych dniach dzieci zaczną szukać prawa, szukać przykazań i powracać na drogę sprawiedliwości.
Zacznie zwiększać się liczba dni życia ludzkiego z pokolenia na pokolenie, z roku na rok aż zbliży się do tysiąca lat i będą liczyć więcej lat niż dni.
Nie będzie starców ani nikogo, kto byłby podeszły w latach, wszyscy będą jako niemowlęta i dzieci.
Wszystkie ich dni będą dopełnione, będą żyć w pokoju i radości, nie będzie szatana ani złego niszczyciela, gdyż wszystkie ich drogi będą dniami błogosławieństwa i uzdrowienia.
Pan uzdrowi swoje sługi, podniosą się i doznają wielkiego pokoju. Wypędzą swoich nieprzyjaciół, ujrzą to sprawiedliwi i oddadzą chwałę, uradują się na zawsze wielką radością; i ujrzą wszystkie wyroki i wszystkie przekleństwa, które dosięgną ich nieprzyjaciół.
Ich kości będą spoczywać w ziemi, ich duch przysporzy im radości, poznają, że Pan dokonuje sądu, lecz okazuje miłosierdzie setkom i tysiącom, wszystkim, którzy Go kochają.”. (Apokryfy Starego Testamentu, Warszawa 2000, s. 302-303).]
W powyższych zdaniach zwraca na siebie uwagę głęboka i mądra idea o tym, że cnota, zdrowie moralne, życie czyste przedłużają żywot człowieka.
A. A. Malinowski uważał, że zagadnienie dotyczące wydłużenia życia ludzkiego i dodania mu nowych wymiarów należy nie do sfery marzeń i przypuszczeń, lecz stanowi aktualne zagadnienie naukowe, które da się skutecznie rozwiązać na podstawie osiągnięć genetyki i innych nowoczesnych nauk. Pochodzenia jakiejkolwiek cechy, a tym bardziej cechy typowej dla gatunku i dającej się ująć w parametry ilościowe (do tych cech należy m.in. długość życia ludzkiego) nie sposób zrozumieć, jeśli nie ujmować jej w kontekście ewolucji tegoż gatunku. Wszystko zaś, co ewoluuje, zawsze odbywa się kosztem zmian w dziedziczności, to jest w całokształcie czynników dziedzicznych (genów), które posiada zwierzę czy roślina. Te zmiany genetyczne zachodzą, jak wiadomo, w procesie mutacji i selekcji naturalnej, i tylko bardzo rzadko – na podstawie przypadkowej wędrówki genów. Bezpośrednio lub pośrednio, ale determinują one też wszystkie cechy organizmów.
W ciągu ostatnich dziesięcioleci długość życia ludzkiego ulegała zwiększeniu wyłącznie dzięki redukcji czynników zewnętrznych, powodujących przedwczesny kres procesu życiowego (głód, brak higieny, epidemie itp.). Tylko w ciągu XX wieku np. trwanie życia ludzkiego w Holandii i Indii wydłużyło się w dwójnasób, w Rosji o 30% itd. W ten sposób równolegle z rozwojem medycyny wszelkie przypadkowe czynniki są spychane na dalszy plan, ale przyczyny naturalnego starzenia się pozostają te same. Kryją się zaś one w sferze działania praw genetyki.
Obecnie różni specjaliści uważają, że naturalnym kresem życia ludzkiego jest granica 95 lat, 112-124 lub 130-150 lat. Skąd ta rozbieżność w twierdzeniach? Rzecz w tym, że każda populacja zwierzęca lub ludzka zawiera w sobie określoną ilość niekorzystnych mutacji, czyli tzw. obciążenie genetyczne. Obliczając gatunkową długość życia statystycznie, znajdujemy w istocie rzeczy nie maksymalnie możliwą jego długość, lecz ów okres, który cechuje populację jako całość razem z jej obciążeniem genetycznym. Zasięg zaś tego obciążenia w przypadku konkretnych indywiduów oscyluje w okolicy przeciętnej dla danej populacji wielkości. Osobnicy żyjący długo reprezentują przypadki z minimalnym obciążeniem genetycznym i dlatego ich indywidualne życie okazuje się bardziej długie niż przeciętny wskaźnik odnośnej rzeczywistej populacji jako całości.
Wynika stąd, że wiek osobników o długim okresie życia trzeba uważać za maksymalnie zbliżony do pełnowartościowej gatunkowej długości życia człowieka. Dlaczego jednak z reguły nie dożywamy, nawet w warunkach sprzyjających, do swego maksymalnie możliwego wieku? Ponownie idzie tu o obciążenia genetyczne. Przecież w obrębie wszystkich populacji zwierzęcych i ludzkich trwa nieprzerwany proces mutacyjny: dawny fundusz genetyczny nieustannie jest uzupełniany kosztem coraz to nowych mutacji, które w ogromnej większości są niekorzystne. To właśnie one, powodując choroby i osłabienie poszczególnych organów, skracają okres życia. Wszyscy mają w sobie mniej lub więcej tego rodzaju mutacji. Dla losu gatunku jako całości nie jest to niebezpieczne. Selekcja naturalna krok po kroku eliminuje nadmiar szkodliwych mutacji, przeciętna zaś długość życia większości indywiduów jest dostateczna dla utrzymania życia i ewolucji gatunku. Właśnie obciążenie genetyczne zawęża granice możliwego okresu życia, który w przypadku optymalnego zbiegu czynników dziedzicznych u człowieka byłby znacznie dłuższy. Jednocześnie przecież spotykamy i dziś osoby, które dożyły 90 lat nawet w obecnych warunkach miejskich, które są bardzo dalekie od środowiska dla człowieka życzliwego. Ale i na terenach wiejskich długość życia bywa bardzo różna: od względnie skromnej do sięgającej poza cezurę 100 lat. Wynika więc z tego, że długość życia, podobnie jak wszelkie inne cechy gatunkowe, przy standardowych uwarunkowaniach zewnętrznych, jest zdeterminowana genetycznie.
Powstaje jednak pytanie o ukierunkowaniu ewolucji długości życia i o mechanizmach, determinujących proces starzenia się i śmierci organizmu. A. Weissman i N. Kolcow ongiś doszli do wniosku, że w warunkach naturalnych ewolucja zwierząt zmierza w kierunku skracania okresu życia, i wyjaśniali to w ten sposób, że w przypadku szybkiej zmiany pokoleń szybciej też są nabywane cechy pożyteczne dla przetrwania gatunku. A więc im krótszy jest wiek indywiduów należących do danego gatunku, tym szybciej gatunek przystosowuje się do zmiennego środowiska i okazuje się bardziej zdolnym do przetrwania, krok po kroku eliminując gatunki, w obrębie których zmiana pokoleń odbywa się powolniej, to jest, gdzie ma miejsce większa długość życia. Wiadomo, że długość życia zwierząt w znacznym stopniu jest określona przez selekcję naturalną. Ssaki, mimo swego wysokiego rozwoju, wcale nie wyróżniają się przez długość życia w porównaniu z niektórymi ptakami, reptyliami i rybami. Przy czym długość życia w przypadku dość bliskich nawet gatunków nieraz mocno się różni; szczury np. żyją około 2,5 lat, zające 8-15 lat, bobry do 30 lat. Jeśli zaś sięgnąć do dziedziny paleontologii, to się zobaczy, iż wśród ssaków w przeszłości były gatunki reprezentowane przez szczególnie masywne okazy, choć jednocześnie istniały też gatunki, złożone z drobnych form. Jednak gatunki olbrzymie po pewnym okresie rozkwitu z reguły ginęły i były zastępowane przez odmiany nowe, znów drobne. Widocznie gatunki gigantów wyróżniały się długim okresem rozwoju indywidualnego i rzadką wymianą pokoleń, co istotnie hamowało ich zmianę w procesie selekcji naturalnej. W tym przypadku długowieczność, powiązana z powolną zmianą pokoleń, mogła odgrywać rolę szkodliwego czynnika biologicznego, korzystnego dla jednostki, lecz niekorzystnego dla gatunku jako całości. Jeśli jest to rzeczywiście tak, to można przypuszczać, że w przyrodzie ma miejsce ewolucja ukierunkowana na szybką zmianę pokoleń, która jest gwarantowana przez szybkie dojrzewanie zwierząt i skracanie okresu ich życia. Oto, być może, dlaczego ssaki mające wysoką organizację nie wyróżniają się długowiecznością i dlaczego krótkie życie szczura wcale nie świadczy o jego złym przystosowaniu do środowiska. Nie podlega jednak dyskusji także fakt, że dalece nie wszystkie perspektywiczne gatunki zwierząt poszły w kierunku zmiany długości życia. Jak można wyjaśnić fakt istnienia długo żyjących gatunków? Widocznie na pewnym etapie ewolucji w przypadku poszczególnych gatunków większe rozmiary okazywały się bardziej korzystne z punktu widzenia walki o przetrwanie niż przyspieszenie ewolucji. Wiadomo, że gatunki zwierząt złożone z osobników o dużych rozmiarach żyją dłużej. Także gatunek ludzki, należący do ssaków, stanowi też część tej klasy organizmów, które, obok słoni, są najbardziej długowiecznymi organizmami w porównaniu do większości ssaków.
Razem ze zwiększeniem wymiarów nieuchronnie wydłuża się okres rozwoju, lecz jednak to zwiększenie „opłaca” się, jeśli to powoli rozwijające się zwierzę żyje też długo. Duże wymiary rzeczywiście mogą dawać czasową przewagę w walce z drapieżnikami, w rywalizacji samców o samicę, w możliwości dalszych przemieszczeń w razie nastąpienia niekorzystnych warunków środowiskowych. Ta przewaga i powoduje niekiedy, że ewolucja gatunku zmierza w kierunku zwiększenia wymiarów. Ta przewaga jednak w procesie dalszej rywalizacji z innymi gatunkami może okazać się niepewna z punktu widzenia ewolucji i jednostki drobniejsze wcześniej czy później, dzięki szybszej zmianie pokoleń, lepiej niż giganci przystosowują się zarówno do czysto zewnętrznych warunków, jak i do walki z infekcjami, niekiedy zaś i do bezpośredniego starcia z powolnie ewoluującymi olbrzymami. Wówczas też następuje tragiczny kres tych ostatnich. Jednak ponownie zjawiają się duże osobniki pochodzące z gatunków, reprezentowanych przedtem przez nieduże formy: ich większe wymiary, choć i na względnie krótki okres, okazują się jednak pożyteczniejsze (z punktu widzenia ewolucji) niż szybka zmiana pokoleń. I ponownie wszystko kończy się tym, że konieczność rychłego przystosowania się bierze górę nad przejściowymi korzyściami dużych wymiarów (chociaż te „przejściowe” okresy mogą trwać miliony lat).
Na ile ważne jest przyspieszenie ewolucji w celu doskonalenia przystosowawczych zdolności gatunku, można zauważyć na przykładzie owadów, które nie przypadkowo są najliczniejsza grupą królestwa zwierząt. Dzięki szybkiej zmianie pokoleń i intensywnej selekcji wiele z tych gatunków osiągnęło wysoki poziom wydoskonalenia. Za jaskrawy przykład może posłużyć obfitość barwników u szeregu insektów, daleko przekraczająca możliwości pigmentacji w przypadku ssaków. O tym świadczy też szybkość percepcji wzrokowej (insekty rozróżniają do 200 drgnięć na sekundę), odruchy ich układu nerwowego, szybkość ściskania się i siła mięśni oraz szereg dalszych wskaźników. Jednak cały szereg funkcji nie udało się insektom rozwinąć pełniej, ponieważ ich pokrycia i układ oddechowy drastycznie ograniczają możliwości dalszego zwiększenia wymiarów...
A. A. Malinowski uważał, że, aby zbadać przyczyny, warunkujące wydłużony okres życia niektórych gatunków, trzeba ustalić, jakie jeszcze konkretne cechy korelują z dłuższym trwaniem. Jego zdaniem, dłużej żyją te gatunki, które posiadają wyżej rozwinięty intelekt i większe wymiary. Wskaźnik cefalizacji wskazuje bezpośrednio na wyższy poziom rozwoju centralnego układu nerwowego, a więc na zdolność lepszego przystosowania się i skuteczniejszego orientowania się w zmiennej sytuacji środowiskowej.
Dłużej żyją też gatunki, w których dłużej trwa ciąża, później następuje dojrzewanie. To znaczy w zasadzie, że im powolniej następuje wzrost i dojrzewanie, tym powolniej, a więc także dłużej, przebiega samo życie jako takie. A z drugiej strony ewolucja jakby szkodzi w tym przypadku sama sobie, bo później następuje możliwość przekazania życia kolejnemu pokoleniu, jak też starsze (długo żyjące) pokolenie przez dłuższy czas „zawala drogę” kolejnym, młodszym. Okazuje się więc, że w ewolucji ssaków ścierają się realnie ze sobą dwie tendencje: jedna, ukierunkowana na skrócenie długości życia, oraz druga, zdążająca ku zwiększeniu wymiarów ciała i ku rozwojowi centralnego układu nerwowego, co z kolei powoduje wydłużenie jednostkowego okresu życia. Jasne, że zwiększenie parametrów ciała, daje pewną przewagę dużym zwierzętom i wymaga bardziej długiego życia, choćby dla swego wzrastania i rozwoju. Ale ten pożytek w okresie późniejszym daje się utrzymać tylko pod warunkiem, że duże zwierzęta będą żyły dość długo, by ta przewaga naprawdę zdążyła się zrealizować.
Nie mniej ważnym okazuje się tu i rozwój wyższej aktywności nerwowej. Im bardziej jest ona rozwinięta, tym lepiej zwierzę przystosowuje się do środowiska, zmieniając sposób swego zachowania się, tym bardziej wartościowe jest doświadczenie, zgromadzone w ciągu długiego życia, i tym mniejsza jest konieczność bezpośredniego morfologicznego i fizjologicznego przystosowywania się do zmiennych warunków zewnętrznych. Wysoka organizacja mózgu także wymaga dłuższego okresu rozwoju, ponieważ z morfologicznego punktu widzenia mózg rozwija się powolniej, i po drugie, im wyższy jest intelekt, tym większą rolę odgrywa nagromadzone doświadczenie, dające przewagę gatunkowi dopiero w zaawansowanym wieku. Rzeczywiście, jeśli nie zaistnieją jakieś szczególne uwarunkowania, sprzeczne z tendencją do skracania życia, to gatunek rozwija się właśnie w tym kierunku. Tendencja ta charakteryzuje także gatunki o dużych wymiarach i o wysokim rozwoju mózgu. W ciągu dość długotrwałych okresów ewolucji ustala się w nich pewna równowaga między zaletami szybkiej ewolucji, a zaletami dużej masy i zwiększonego intelektu. Jeśli jest to tak, to można przypuszczać, że w przypadku człowieka, jako gatunku, który różni się od każdego innego gatunku biologicznego pojawieniem się ewolucji socjalnej, pojawiły się ogromne zalety, związane z posiadaniem nauki, techniki itp. W tych okolicznościach przyspieszenie ewolucji biologicznej kosztem redukcji długości życia traci swą aktualność. Widocznie w procesie rozwoju naszych przodków i w związku z ich wkroczeniem na dość wysoki poziom intelektualny – człowiek zajął zupełnie szczególne miejsce w przyrodzie, w którym czynniki biologiczne, wpływające na długość życia, nie odgrywają więcej roli pierwszoplanowej. Trzeba więc szukać innych przyczyn, które ograniczają długość życia ludzkiego, i dążyć ku ich wyeliminowaniu.
Obserwując różne gatunki zwierząt, nawet niezbyt oddalone od siebie nawzajem pod względem filogenetycznym, np. ssaki, widzimy, że przyczyny ich śmierci są różnorodne. Tak króliki często są skłonne do aterosklerozy, szczury zaś tej skłonności nie przejawiają. W przypadku człowieka tego rodzaju predyspozycje manifestują się indywidualnie: są np. kategorie ludzi cierpiących na schorzenia układu krążenia, na guzy złośliwe, na dziedziczne porażenia tych czy innych organów lub skłonnych do ulegania określonym infekcjom. Wówczas przyczyną przedwczesnej śmierci staje się naruszenie zachodzące w jakimś „podzespole” organizmu. Ten fakt jest łatwy do wytłumaczenia z punktu widzenia teorii systemów: jeśli jest naruszony choćby jeden węzeł całościowego układu, ten układ nie może istnieć.
Pomóc w zrozumieniu ogólniejszych mechanizmów, wiodących dowolny organizm ku starości i śmierci, pomagają doświadczenia przeprowadzane na zwierzętach. Jednak przenosić wyniki tych badań na ludzi można tylko po starannym sprawdzeniu, gdyż często przyczyny ostatecznego porażenia organizmu mogą okazać się różnymi. Co więc łączy wszystkie przyczyny powodujące obniżenie skuteczności tego czy innego „podzespołu”, koniecznego dla życia całego organizmu? A. A. Malinowskiemu wydawało się najbardziej doniosłym zagadnienie dotyczące przystosowania różnych funkcji organizmu do siebie nawzajem i do czynników środowiska zewnętrznego. Pod wpływem stresów oraz materii, które oddziaływują na organizm analogicznie jak stres, wzrasta funkcjonalny poziom wszystkich podsystemów ciała. Z tego wynika, że w stanie zwykłym organizm wykorzystuje nie wszystkie swoje rezerwy. A przecież mogłoby się wydawać, że dla każdego zwierzęcia zawsze jest korzystniej biegać szybciej, widzieć lepiej, posiadać więcej siły do walki z wrogami i do pogoni za ofiarą. Dlaczego więc organizm mobilizuje swe siły w pełniejszym stopniu tylko w szczególnych przypadkach, w skrajnych sytuacjach? Widocznie w takim samoograniczaniu się możliwości funkcjonalnych tkwi głęboki sens i przekraczanie średnich zdolności jest dopuszczalne tylko jako wyjątek, w szczególnych okolicznościach. Wiadomo bowiem, że przeciążenie powoduje częstokroć nadmierne zużycie wszystkich tkanek, na skutek czego stają się one bardziej podatne na infekcje, łatwiej ulegają zmianom degeneratywnym. Właśnie dlatego, że przeciążenie jest po prostu niebezpieczne, organizm korzysta ze swych nadprzeciętnych zdolności tylko w krańcowych sytuacjach.
W pewnym przybliżeniu można powiedzieć, że każdy organizm może funkcjonować jakby na trzech różnych poziomach: normalnym, minimalnym (sen oraz zbliżone do niego stany) i maksymalnym. Poziom minimalny jest konieczny dla odbudowania wszystkich strat i naruszeń, które zachodzą w procesie normalnego lub maksymalnego funkcjonowania. Poziom maksymalny umożliwia w ekstremalnych warunkach uratowanie życia organizmu lub zagwarantowanie mu bardziej skutecznej walki o potomstwo. W stanie normalnym, w warunkach przeciętnych organizm zachowuje zdolność przystosowywania się do środowiska zewnętrznego i do przeciwstawiania się jego niekorzystnym oddziaływaniom. Na czym jednak polega różnica między stanem normalnym a stresowym? Przede wszystkim na tym, że wzmożone funkcje jakiegoś jednego układu pociągają za sobą takie same wzmożenie innych, ponieważ organizm stanowi jedyny mechanizm, którego części są ze sobą nawzajem w najściślejszy sposób powiązane. Na przykład podczas biegu mięśnie potrzebują zwiększonej dawki energii, a więc wzrasta ciśnienie w arteriach i kapilarach, wzrasta poziom cukru we krwi itd. Z drugiej strony, w okresie normalnego funkcjonowania organów w danym momencie biorą w nim udział nie wszystkie komórki, nie wszystkie włókna mięśni, nie wszystkie części siatkówki oka itd. jednocześnie. Komórki zmęczone mogą w tym czasie odpoczywać, przebywać jakby w stanie uśpienia, podczas gdy ich funkcje biorą na siebie inne, już zregenerowane. Np. w okresie stresu ostrość widzenia może wzrosnąć w dwójnasób w porównaniu do normalnej, gdyż do pracy włączają się wszystkie komórki wzrokowe; w stanie luzu i spoczynku ta ostrość istotnie się zmniejsza, gdyż wiele komórek udaje się na „zasłużony wypoczynek”.
Z jednej więc strony, przeżywanie od czasu do czasu umiarkowanego stresu bywa nader korzystne, gdyż stanowi dla organizmu rodzaj ćwiczenia i sprawdzianu sprawnościowego, z drugiej, jeśli nadnormalne napięcie utrzymuje się stale przez dłuższy czas, a obciążenie przekracza zwykłe granice – mogą nastąpić groźne zaburzenia i patologiczne zmiany w funkcjach organicznych: różne układy organizmu szybko się niszczą, załamują (np. występuje nadciśnienie tętnicze, osłabienie wzroku, brak kontroli nad nerwami itp.), a cały ten proces prowadzi do groźnych schorzeń i przedwczesnej śmierci. Jednak w warunkach, gdy życie znajdzie się w pewnym momencie w sytuacji egzystencjalnego zagrożenia, wszystkie komórki ciała się mobilizują, aby niebezpieczeństwa i zagłady uniknąć. I to jest racjonalne z punktu widzenia zachowania życia danej istoty ożywionej.
W świecie drobnych zwierząt np. z takich złożonych sytuacji wychodzą cało właśnie ci osobnicy, którzy potrafią błyskawicznie się zorientować i natychmiast skoncentrować cały wysiłek, aby przetrwać w ekstremalnym położeniu. A więc niby skracają potencjalny okres trwania swego życia przez forsowne zużycie energii organizmu, ale przecież gdyby tego nie uczyniły, prawdopodobnie zginęłyby natychmiast. W ten sposób jakby zostaje osiągnięty kompromis między koniecznością przetrwania w danej chwili, a koniecznością zachowania długości życia gatunku. I tu mechanizm ewolucji wybiera rozwiązanie racjonalne: potencjalna długość życia okazuje się niekiedy mniej ważna niż konieczność przetrwania (jej kosztem) w danym momencie. Dlaczego jednak długość trwania życia ulega redukcji w warunkach wzmożenia funkcji? Chodzi o to, że wszelkie odchylenie wewnętrznego środowiska organizmu od przeciętnego jest niekorzystne z punktu widzenia zachowania normalnego funduszu genetycznego. Normalny genotyp najlepiej się przechowuje w warunkach długotrwałej stabilności organizmu i komórek. Nadmierne przeciążenie funkcji osobnych organów lub komórek zakłóca dynamiczną równowagę, powoduje zmiany w wewnętrznym środowisku organizmu i wywołuje szereg naruszeń we wszystkich komórkach organizmu, przy których zwiększa się możliwość mutacji w samych genach; a mutacje te, jak wiemy, z reguły są niekorzystne.
Mimo ogólnej tendencji ewolucji, skierowanej ku redukcji długości trwania życia wewnątrz gatunku, występuje przecież w przyrodzie szereg gatunków, które cechuje właśnie życie długie. Są to niektóre gatunki ptaków, zwierząt wodnych (w tym reptilii i ryb wcale nie wyróżniających się dużymi wymiarami czy wysoko rozwiniętym intelektem). Tak szczupaki dożywają niekiedy ponad 250 lat, niektóre żółwie morskie ponad 300. Oczywiście, obok nich są też ptaki, ryby, płazy czy ssaki o bardzo krótkim okresie życia. U ssaków górna granica wieku nie przekracza zresztą, za bardzo rzadkimi wyjątkami, cezury 100 lat, jak w przypadku słoni i ludzi. Widocznie środowisko wodne jest jednak bardziej stabilne pod względem wahań temperatury itp., co zmniejsza w przypadku zwierząt w nim żyjących konieczność częstej i ostrej zmiany reakcji przystosowawczych, a więc jest bardziej „oszczędzające” i stąd długość życia zwierząt wodnych z reguły jest większa niż w przypadku organizmów lądowych. U podstaw długiego życia niektórych ptaków (wrony i papugi żyją np. do 100 lat) widocznie tkwi okoliczność, że ich zdolność do szybkich i dalekich przelotów pozwala (bez zmiany reżimu pracy środowiska wewnętrznego) bez trudu odnajdywać takie regiony zamieszkania, które są aktualnie optymalne. Sama zresztą zdolność szybowania w powietrzu jakby wyjmuje ptaki z wielu niebezpiecznych sytuacji, w które popadają zwierzęta poruszające się po ziemi.

* * *

W przypadku gatunku Homo sapiens daje się zaobserwować szereg cech specyficznych, związanych z procesem ewolucji. Po pierwsze, ogromny wzrost roli intelektu nadał wartość właśnie długiemu życiu, umożliwiającemu wykorzystanie uzbieranej wiedzy i doświadczenia, które mają duże znaczenie zarówno dla życia poszczególnego indywiduum, jak i gatunku jako całości. Dlatego w przypadku człowieka rozwój ewolucji w kierunku redukcji długości życia zatracił swój pierwotny sens biologiczny. Po drugie we wczesnych okresach ewolucji biologicznej było bardzo ważne jak najwcześniejsze pozostawienie potomstwa czyli też możliwie wczesne osiągnięcie dojrzałości płciowej: w przypadku życia krótkotrwałego, ograniczanego przez czynniki zewnętrzne gatunek mógł pozostać bez potomstwa, co fatalnie wpłynęłoby na fundusz genetyczny, a nawet mogłoby spowodować wyginięcie gatunku. Obecnie to niebezpieczeństwo prawie nie istnieje, dlatego małżeństwa mogą być zawierane w wieku późniejszym, a potomstwo pojawia się także znacznie później. Prócz tego w wielu krajach już się nie wie, co to jest głód, pustoszące epidemie itd. Straciła swe dominujące znaczenie także siła fizyczna, ongiś grająca ważną rolę w życiu ludzi. Wszystko to istotnie się odbija na życiu współczesnego człowieka. Ale nie tylko korzystnie. Jak twierdzi A. A. Malinowski, np. przesadny seksualizm i wczesne dojrzewanie nie są czynnikami sprzyjającymi wydłużeniu życia ludzkiego. Wręcz przeciwnie, zauważono, że poszczególne grupy etniczne, słynące, jak np. Abchazowie, z długości życia, nie wykazują podwyższonego seksualizmu, a wychowanie dzieci i młodzieży wyakcentowuje pozytywny charakter powściągliwości i panowania nad popędem płciowym. Zdaniem uczonego, obniżenie zainteresowania sprawami seksu i daleko posunięta czystość obyczajowa stanowią bardzo dodatni czynnik zarówno biologiczny (mocniejsze zdrowie i dłuższe życie), jak i socjalny (wyższe osiągnięcia kulturotwórcze i cywilizacyjne).
[Niejako na marginesie tego tekstu warto przypomnieć, że J. D. Unwin, brytyjski historyk kultury, na podstawie zbadania 80 cywilizacji stwierdził, że istnieje ścisła odpowiedniość między stopniem przedmałżeńskiej wstrzemięźliwości seksualnej, światopoglądem, religijnością a energią socjalną danego społeczeństwa. Uważa on ograniczenie swobody seksualnej za czynnik konieczny dla rozwoju społecznego i kulturalnego, twierdzi, że każde społeczeństwo może wybrać albo korzystanie ze swobód seksualnych albo rozwinięcie wielkich energii twórczych, zaś połączenie obu postaw nie może trwać dłużej niż przez jedno pokolenie.
Zbigniew Kuchowicz w książce O biologiczny wymiar historii(1985, s. 206-207) wskazuje na pozytywną rolę rygorów, a nawet ascezy seksualnej, w życiu społecznym i kulturze. „Również na przykładach z dziejów Polski można wykazywać, iż owe ograniczenia czy podporządkowanie seksu innym celom życiowym sprzyjało osiągnięciom w różnych dziedzinach m.in. efektywnej działalności intelektualnej, religijnej bądź wojskowej.” Znamienne jest, że pisarze staropolscy, np. Bartosz Paprocki, Łukasz Opaliński, zwalczali destrukcyjne rozhartowujące oddziaływanie Wenus na postawy wojska, mającego służyć wyłącznie Marsowi. Andrzej Frycz Modrzewski, Szymon Klonowic, Maciej K. Sarbiewski, inni moraliści staropolscy upatrywali w swobodzie czy rozprzężeniu seksualnym niebezpieczeństwo dla zdrowych i silnych postaw indywidualnych i zbiorowych, dla ładu państwowego i energii społecznej. Z. Kuchowicz wnioskuje: „Wydaje się pewnym, że kształtowanie takich postaw, tzn. przestrzeganie rygoryzmu, przynosiło efekty... Energia społeczna, jaka występuje w dziejach Polski szlacheckiej XVI i XVII stulecia, stanowiła w jakiejś mierze wynik owych ograniczeń, przeciwdziałań, skierowywania zainteresowań i aktywności ludzkiej na inne obszary”.
Gdy obyczajowość narodu się rozmyła, nawet jego państwo zostało na wiele dziesięcioleci wymazane z mapy Europy. Patrząc zaś na sprawę z punktu widzenia historii wyobrażeń etycznych powinniśmy też stwierdzić, że wyuzdanie lub inaczej „swoboda seksualna” od zarania kultury ludzkiej uchodziła za występek najwstrętniejszy, za który kara spada nawet na potomstwo (osobiście niewinne przecież!) grzeszników. Np. w Księdze Mądrościkróla Salomona czytamy wstrząsające słowa: „Dzieci cudzołóżców niczego nie zdobędą i potomstwo nieprawego łoża przepadnie. A choćby długo żyli, za nic ich mieć będą i na końcu ich starość zostanie bez czci. Jeżeli wcześnie umrą, ani im nadziei, ani pociechy w dzień wyroku. Zły jest bowiem koniec znieprawionego plemienia...
Dzieci z występnych snów urodzone świadczyć będą przeciw złu ich rodziców w dzień sądu ich. Sprawiedliwy natomiast, choćby umarł przed czasem, znajdzie odpoczynek...”].
Wydłużenie trwania życia ludzkiego dzięki nowym warunkom zewnętrznym spowodowało też, że o ile dawniej, gdy umierano wcześnie, ewolucja biologiczna była ukierunkowana na zdrowie i na immunitet przeciw schorzeniom tylko w pierwszych dziesięcioleciach życia, to obecnie rejestruje się wzrost liczby szeregu zachorowań (przede wszystkim raka) w wieku późniejszym. Lekarze wyjaśniają tę okoliczność faktem, że kiedyś większość ludzi po prostu nie dożywała do „swego” raka. Dziś, gdy ilość zapadań na choroby infekcyjne znacznie się zmniejszyła, dłużej żyjący człowiek zaczął cierpieć z powodu innych niedomagań. Prócz raka znacznie skracają życie ludzkie takie schorzenia o podłożu genetycznym, jak choroby układu krążenia, cukrzyca, nadciśnienie, glaukoma, i in. Rzeczywiście, według danych ONZ w roku 2000 na pierwszym miejscu jako przyczyna zgonu stał atak serca, na drugim wylew krwi do mózgu, na trzecim zapalenie płuc i na czwartym AIDS.
A. A. Malinowski uważał, że w życiu ludzkim są trzy okresy, gdy choroby dziedzicznie zdeterminowane manifestują się najczęściej. Pierwszy, tuż po urodzeniu, wiąże się z faktem, iż dziecko przechodzi do nowego, mniej życzliwego niż to, które miał pod sercem matki, środowiska; tu zaczynają się ujawniać defekty, które były w okresie embrionalnym kompensowane przez organizm matki. Okres drugi to lata dojrzewania płciowego i ostatecznego kształtowania się organizmu. I wreszcie okres trzeci to starość, do której dawniej człowiek z reguły nie dożywał, a w której ujawniają się specyficzne dla tego właśnie wieku groźne schorzenia. Dlatego w tym wieku ważna jest profilaktyka, realizowana na podstawie wiedzy o tych, czy innych predyspozycjach genetycznych, o których się wnioskuje z informacji o poprzednich pokoleniach rodziny.
Prócz czynników dziedzicznych jednak ogromną rolę w przedłużaniu życia ludzkiego odgrywa zdrowy tryb życia, włączający w siebie m.in. wysiłek fizyczny (a więc pracę, sporty), powściągliwość płciową („Krótkie są lata grzesznika” – powiada Księga Mądrości Salomona ze Starego Testamentu), unikanie nikotyny i ograniczanie spożycia alkoholu, umiarkowana konsumpcja (m.in. ograniczenie spożycia soli), regularny sen, unikanie stresów emocjonalnych (nie przejmowanie się drobnymi przykrościami, zadawanymi przez innych ludzi).
W przypadku obdarzonego intelektem gatunku homo sapiens ogromnie wzrasta rola osobowej świadomości każdego człowieka w kształtowaniu swego stylu życia. Tylko człowiek bowiem potrafi na mocy własnej wolnej decyzji odrzucić szkodliwe przyzwyczajenia, uniknąć sytuacji, o których wie, że pociągną za sobą przykre konsekwencje, w sposób racjonalny planować swe przyszłe postępowanie. W ten sposób ewolucja socjalna istotnie uzupełnia biologiczną i wprowadza nieraz na jej miejsce swe własne mechanizmy regulacyjne. Trzeba o tym pamiętać także wówczas, gdy się usiłuje w sposób całościowy, integralny i systemowy interpretować zjawiska starzenia się i starości, tak ważne w życiu współczesnego człowieka.
A. A. Malinowski był w ostatnich dziesięcioleciach XX wieku jednym z najczęściej publikowanych autorów w ZSRR i Federacji Rosyjskiej. Jego poglądy były powszechnie znane i cenione, wywarły też istotny wpływ na rozwój filozofii przyrody, genetyki, medycyny, gerontologii w tych i innych krajach.



Bronisław Malinowski


Był to jeden z najwybitniejszych uczonych XX wieku w skali światowej, który – przez stworzenie tzw. szkoły funkcjonalnej w dziedzinie antropologii – zrewolucjonizował całą dotychczasową humanistykę i wywarł ogromny wpływ na jej późniejszy rozwój.
Bronisław K. Malinowski był twórcą tzw. funkcjonalizmu w naukach o człowieku, którego istotę określał następująco: „Teoria ta zmierza do wyjaśnienia faktów antropologicznych przez ich funkcję w różnych stadiach rozwoju kulturalnego, przez rolę, jaką odgrywają one w integralnym systemie kultury, przez ich wzajemne ustosunkowanie się w obrębie danego systemu do fizycznego otoczenia. Dąży ona raczej do zrozumienia natury danej kultury niż do spekulatywnego rekonstruowania jej ewolucji czy przeszłych wypadków historycznych”. Malinowski był pierwszym, kto zastosował metodę funkcjonalistyczną nie tylko do badań w sferze etnologii, ale też socjologii, religioznawstwa, folklorystyki, językoznawstwa, psychologii społecznej, aksjologii, kulturologii. Za nim poszli inni reprezentanci tego wielkiego nurtu nauki XX wieku. Jak pisał profesor A. Firth, „antropologia społeczna dla Malinowskiego była nie tylko studium „dzikusa”, lecz praktyką badawczą, poprzez którą, dzięki lepszemu zrozumieniu człowieka pierwotnego, można było lepiej pojąć nas samych”. Liczące w sumie ponad 2000 stron klasyczne dzieła Malinowskiego: Magia, nauka i religia, Argonauci Zachodniego Pacyfiku, Życie seksualne dzikich, Naukowe teorie kultury, Dynamika przemian kulturowych, Ogrody koralowe i ich magia stanowią kanon humanistyki światowej i są studiowane na wszystkich szanujących się uniwersytetach świata; ich zaś autor jest uważany za jednego z największych antropologów i etnologów wszechczasów.
Urodził się w Krakowie 7 kwietnia 1884 roku z ojca Lucjana i matki Józefy z Łąckich. Zarówno po mieczu, jak i po kądzieli należał do rodzin o długiej i pięknej tradycji kulturalnej.
W latach 1895-1901 kończył III Gimnazjum imienia Króla Jana III Sobieskiego w Krakowie. Ponieważ bardzo dużo w tym okresie czytał, zapadł na ciężką chorobę oczu, a musiał nawet przerwać naukę w liceum. Wszelako w końcu maja 1902 roku zdał maturę jako eksternista (z odznaczeniem) i zapisał się na Wydział Fizyczny Uniwersytetu Jagiellońskiego, obierając za główny przedmiot studiów fizykę pod kierunkiem profesora A. Witkowskiego. Od trzeciego roku studiów przeszedł na kierunek filozoficzny, gdyż mógł tutaj kłaść większy nacisk na samodzielne studia niż na opanowywanie lektur obowiązkowych. Prócz tego samodzielnie myślący młody człowiek czuł wewnętrzne powołanie raczej do nauk filozoficznych niż fizyczno-matematycznych, choć te ostatnie też kochał.
Ojciec Bronisława był językoznawcą-dialektologiem i etnografem, nieraz bawił z synem w Zakopanem i Bukowinie, wśród tamtejszych górali. W 1904 roku młody człowiek przestudiował też dzieło Jamesa Frazera Złota gałąź. Widocznie fakty te nie były obojętne dla wyboru drogi życiowej chłopca jako etnologa i badacza kultur pierwotnych.
Kilkakrotnie w okresie studiów Bronisław Malinowski przedsiębrał dalsze podróże po Europie, Azji i Afryce, w czasie których zetknął się z różnymi ludźmi, rozmaitymi obyczajami, odmiennymi stereotypami zachowań. Być może wówczas jeszcze zakiełkował w jego umyśle zamiar poświęcenia swego życia badaniom etnologicznym.
Promocję doktorską na podstawie rozprawy O zasadzie ekonomii myślenia odbył ostatecznie (po dwóch latach mitręgi biurokratycznej) w końcu 1908 roku. Przez parę następnych lat słuchał wykładów na uniwersytecie w Lipsku, a od 1910 funkcjonował jako tzw. „postgraduate student” w London School of Economics and Political Sciences pod kierunkiem słynnego profesora E. A. Westermarcka. Intensywnie pracował już wówczas naukowo nad zagadnieniami antropologii i etnologii.
W 1911 roku ukazała się w druku około 80-stronicowa pierwsza rozprawa naukowa Bronisława K. Malinowskiego pt. Totemizm i egzogamia, nawiązująca do ustaleń J. G. Frazera. W 1913 roku wydano pierwszą książkę naszego rodaka w języku angielskim: The Family among the Australian Aborigines (wznowiona w Nowym Jorku w 1963 i 1969), bardzo życzliwie przyjęta przez świat naukowy, a później w ogóle uważana za dzieło otwierające nową epokę w naukach o społeczeństwie.
W 1915 roku ujrzała światło w Krakowie kolejna książka B. Malinowskiego w języku polskim: Wierzenia pierwotne i formy ustroju społecznego. Pogląd na genezę religii ze szczególnym uwzględnieniem totemizmu.
W tym czasie B. Malinowski prowadził już wykłady na uniwersytecie londyńskim, gdzie się przyjaźnił m.in. ze znakomitym antropologiem C. G. Seligmanem.
W czerwcu 1914 roku młody naukowiec wypłynął z Londynu statkiem „Orsova” w kierunku Nowej Gwinei na czele wyprawy badawczej odbywanej pod auspicjami British Association for Advancement of Science. Przez półtora roku prowadził tu badania nad obyczajami ludu Mailu, zamieszkującego głównie wyspę Toulon koło południowego wybrzeża Nowej Gwinei.
Stuart Baker w studium Witkiewicz and Malinowski. The Pure Form of Magic, Science and Religion (1973) zwraca uwagę na pewien intrygujący szczegół, gdy pisze: „W pierwszej etnograficznej ekspedycji Bronisława Malinowskiego towarzyszył mu – jako fotograf i rysownik – Stanisław Ignacy Witkiewicz, bliski przyjaciel antropologa. Wyjazd Witkiewicza do Petersburga, gdzie wstąpił do armii carskiej, zakończył ich długoletnią, trwającą jeszcze od czasów dzieciństwa przyjaźń. W tym samym czasie Malinowski rozpoczynał w Nowej Gwinei słynne studia nad wyspiarzami z Triobriandów.
Dziennik uczonego, obejmujący lata 1914–1918, zawiera wiele krótkich wzmianek o Witkiewiczu. Świadczą one o tym, jak głęboko przeżywał Malinowski zerwanie przyjaźni, zdając sobie sprawę, iż jest ono definitywne:
„Jestem straszliwie przybity i załamany zerwaniem mojej największej przyjaźni [...] Przyjaciel to ktoś bezcenny, ale też ktoś, kto potęguje wartość drugiej osoby. Fatalnie. Wina za to zerwanie leży przede wszystkim w jego nieugiętej dumie, w jego braku rozwagi, w jego niezdolności do przebaczania innym czegokolwiek...”
Witkacy z kolei będzie się często, bezpośrednio lub pośrednio, powoływać na Malinowskiego. Nie były to specjalnie życzliwe uwagi, wyraźnie podkreślały głębokie różnice filozoficzne dzielące ich obu. Nie znaczy to jednak, iż w ciągu wieloletniej przyjaźni Witkiewicz nie poddał się, choćby częściowo, wpływowi tak wielkiego intelektu, jakim był Malinowski; zwłaszcza, że wykazywał niebywałą wprost zdolność przyswajania najbardziej rozbieżnych idei i przystosowywania ich do własnych celów. Przyjaźń z Malinowskim, trwająca przecież do lat dojrzałych, musiała pozostawić ślad w jego sposobie myślenia.
Mimo istotnych różnic światopoglądowych, wiele ich łączyło. Obaj dość wcześnie zainteresowali się psychoanalizą, co wywarło niemały wpływ na późniejszą działalność obydwu. Witkiewicza pasjonował problem zasady istnienia oraz mechanizm działania rodziny i społeczeństwa, mitu i religii, a więc zagadnienia, nad którymi pracował przyjaciel.
Malinowski zajął się antropologią już po otrzymaniu stopnia doktora nauk przyrodniczych, w 1908 r. Podczas choroby, która przerwała jego studia, przeczytał Złotą GałąźJamesa Frazera. Dzieło to – jak pisał później – „porwało go i zniewoliło bez reszty”. Entuzjazm ten nigdy go już nie opuścił.
Sądy Witkiewicza dotyczące społeczeństwa wydają się pozostawać również pod silnym wpływem Frazera – wybitnego reprezentanta ewolucjonistycznego poglądu na cywilizację. Według niego społeczeństwo wywodzi się z pierwotnego stanu jednorodności, charakteryzującego się grupowym małżeństwem, swobodą seksualną i brakiem hierarchii społecznej. Oczywiście Witkacy zdeformował na swój sposób poglądy angielskiego antropologa: „Zdezorganizowana, raczej amorficzna od początku banda prymitywu społecznego u najniższych dzikusów i w kulturach, o ile można je tak nazwać [...] wyłoniła indywiduum, poddała mu się, aby po wiekach, strawiwszy je i nakarmiwszy się niemi, stać się nieszczęśliwą w zupełnie antyindywidualnej, mechanicznej organizacji – czyli dojść odwrotną drogą do stanu pierwotnego”.
Powrót do jednorodności – to stały motyw w twórczości Witkiewicza. Ewolucja społeczeństwa zakreśliła pełne koło, wracając do „świetnie zagospodarowanego mrowiska”. Jednostka osiągnęła już szczyt własnego rozwoju i cywilizacja może jedynie rozpocząć powrót do jednorodności. Ta cykliczna wizja ewolucji cywilizacji została najlepiej ukazana w trzech sztukach z roku 1921: Metafizyce dwugłowego cielęcia, Kurce wodnej i Gyubalu Wahazarze, które można by nawet potraktować jako rodzaj kosmicznej trylogii.
W Metafizyce dwugłowego cielęcia akcja rozpoczyna się wśród Papuasów, gdzie zachodnia cywilizacja styka się z najbardziej prymitywnym społeczeństwem. Kontrast między nimi podkreślony jest jeszcze, bowiem bohaterowi przypomina się co pewien czas, że ma grać rolę w cywilizacji zachodniej. W Kurce wodnej pozostajemy co prawda w obrębie świata Zachodu, lecz ucharakteryzowanie aktorów sugeruje przechodzenie od XVIII do XX wieku, tzn. z przeszłości do współczesności. Nakreślony w tej sztuce sens historycznej ewolucji kończy się wraz z rewolucją.”
Wszystkie te idee pisarza-katastrofisty kształtowały się pod niewątpliwym wpływem filozofii Bronisława Malinowskiego...

* * *

Po powrocie z pierwszej wyprawy na Pacyfik Malinowski szybko opracował zebrany materiał i w 1915 roku wydał w Melbourne monografię pt. The Natives of Mailu. Preliminary Results of the Robert Mond Research Work in British New Guinea.
W 1916 roku, zaocznie, w Londynie zostaje mu nadany stopień doktora nauk (D. Sc.) na podstawie opublikowanych prac. W ten sposób wyjaśniono niewyraźną dotychczas sytuację Bronisława Malinowskiego, jeśli chodzi o jego formalny status naukowy. Co prawda w bardziej kulturalnej Wielkiej Brytanii nie przywiązywano nadmiernej uwagi do formalnych papierków i oceniano naukowca – w przeciwieństwie np. do Rosji i Polski – na podstawie jego faktycznego dorobku, publikacji przede wszystkim, ale jednak i tam ta sprawa musiała być uregulowana.
W okresach maj 1915 – maj 1916 oraz października 1917 – październik 1918 odbył B. K. Malinowski z Melbourne kilka podróży badawczych na wyspy Trobrianda, Amphlett, Dobu, Samarai. W krótkim okresie doskonale opanowywał języki lokalnych plemion, tak iż posługiwał się nimi biegle w kontaktach z tubylcami, co niezmiernie ułatwiło mu zbieranie informacji i innych materiałów naukowych. Prócz kilku języków europejskich B. K. Malinowski dokładnie opanował kilkadziesiąt języków plemiennych wysp w regionie Australii i Nowej Gwinei.
Operatywnie opracowywane materiały niebawem były publikowane w postaci artykułów, a nieco później też książek. Od 1916 roku imię Bronisława Kaspra Malinowskiego znane było całemu ówczesnemu światu naukowemu.
Podczas swych wypraw nasz rodak zebrał obszerne kolekcje przedmiotów kultury materialnej i sztuki wyspiarskiej; połowę z tych zbiorów ofiarował muzeum w Melbourne, zakładając słynne zbiory im. Roberta Monda, a drugą część przekazał w darze dla British Museum w Londynie. Dwa te kroki ukazują B. K. Malinowskiego jako człowieka absolutnie bezinteresownego i szlachetnego, prawdziwego bohatera nauki.

* * *
Wybitny badacz nie ograniczał się tylko do opisywania tych czy innych stereotypów zachowań kulturowych, lecz niemało uwagi poświęcał również najbardziej ogólnym zagadnieniom filozofii kultury, wnosząc w tej dziedzinie niemały wkład do piśmiennictwa europejskiego. W książce Szkice z teorii kultury (Warszawa 1958, s. 29-33) uczony pisał:
„Najpierw dobrze będzie spojrzeć na kulturę z lotu ptaka, zobaczyć ją w różnych postaciach. Jest ona oczywiście integralną całością składającą się z narzędzi i dóbr konsumpcyjnych, konstytucjonalnych, twórczych zasad różnych grup społecznych, ludzkich idei i umiejętności, wierzeń i obyczajów. Czy rozpatrujemy bardzo prostą i prymitywną kulturę, czy też złożoną i rozwiniętą, w obu wypadkach napotykamy ogromny aparat, częściowo materialny, częściowo ludzki, a częściowo duchowy, za pomocą którego człowiek daje sobie radę z konkretnymi specyficznymi problemami, z którymi się styka. Te różne problemy, które trzeba rozwiązać, zjawiają się dlatego, iż człowiek posiada ciało podlegające różnym potrzebom organicznym, i że żyje w otoczeniu, które jest jego najlepszym przyjacielem, które dostarcza podstawowych surowców ludzkiej pracy i które jednocześnie jest niebezpiecznym wrogiem kryjącym w sobie wiele nieprzyjaznych sił.
W tym nieco przypadkowym i na pewno skromnym stwierdzeniu, które zostanie dalej dokładniej rozpracowane, zawarta jest myśl, że teoria kultury musi opierać się na danych biologicznych. Człowiek należy do gatunku zwierzęcego. Jest on zależny od elementarnych warunków, które umożliwiają mu utrzymanie się przy życiu. Ciągłość gatunku i organizmu może on utrzymać tylko przez pracę. Z kolei w całej swej działalności produkcyjnej człowiek tworzy nowe, wtórne środowisko. Jak dotąd, nie powiedzieliśmy nic nowego, podobne definicje kultury często były formułowane. Pragniemy jednak uzupełnić to paroma wnioskami.
Po pierwsze, jest rzeczą jasną, że każda kultura zakłada dla zaspokojenia organicznych, czyli podstawowych potrzeb człowieka czy gatunku istnienie pewnego minimum warunków. Ludzkie potrzeby nutrytywne, reprodukcyjne i higieniczne muszą być zaspokojone. Są one zaspokajane przez kształtowanie nowego, wtórnego, sztucznego środowiska. To środowisko, stale reprodukowane i utrzymywane, jest właśnie samą kulturą. Twór ten możemy najogólniej określić jako nowy standard życiowy, który zależy od kulturalnego poziomu społeczeństwa, otoczenia i produkcyjności grupy.
Kulturowy standard życia oznacza, że pojawiają się nowe potrzeby i ludzkie zachowanie jest zdeterminowane przez nowe konieczności. Tradycja kulturowa jest przenoszona z pokolenia na pokolenie. System wychowawczy musi istnieć w każdej kulturze. Porządek i prawo muszą być zachowywane, skoro współdziałanie jest istotą wszelkiego działania w obrębie kultury. W każdym społeczeństwie muszą istnieć urządzenia sankcjonujące obyczaje, etykę i prawo. Materialny substrat kultury musi być odnawiany oraz utrzymywany przez pracę. Z tego wynika, iż pewne formy ekonomicznej organizacji są konieczne nawet w najbardziej prymitywnych kulturach.
Tak więc człowiek zaspokaja przede wszystkim potrzeby swego organizmu. Musi stworzyć odnośne urządzenia oraz żywi się, ogrzewa, buduje domy, ubiera się lub chroni przed zimnem, wiatrem i niepogodą. Zapewnia sobie obronę przed zewnętrznymi niebezpieczeństwami fizycznymi oraz zwierzęcymi i ludzkimi wrogami. Wszystkie te elementarne problemy ludzie rozwiązują za pomocą wytworów, organizacji współdziałania oraz przez rozwój wiedzy, tworzenie etyki i pojęć wartościujących. Spróbujemy pokazać, że można stworzyć teorię, która będzie wiązała podstawowe potrzeby i ich zaspokojenie w ramach kultury z powstawaniem nowych potrzeb kulturalnych, i że te nowe potrzeby stają się wtórnym czynnikiem determinującym człowieka i społeczeństwo. Będziemy rozróżniać wymogi instrumentalne, powstające z działalności ekonomicznej, normatywnej, wychowawczej i politycznej, oraz potrzeby integratywne. Wymienimy tutaj naukę, religię i magię. Działalność artystyczną i rozrywkową powiążemy bezpośrednio z pewnymi fizjologicznymi cechami ludzkiego organizmu i jednocześnie pokażemy jej powiązanie z takimi rodzajami zorganizowanych czynności, jak działalność magiczna, wytwórcza i wierzenia religijne.
Jeśli taka analiza wyjawi nam, że biorąc poszczególną kulturę jako koherentną całość możemy stwierdzić pewną ilość powszechnych determinant, które ją określają, to możemy wówczas sformułować szereg tez, które spełnią rolę drogowskazów w badaniach terenowych, mierników w pracach porównawczych i ogólnej skali w procesach przemian i adaptacji kulturowych. W takim ujęciu kultura przestanie się nam wydawać „łataniną ze strzępów i gałganów”, tak jak wygląda w ujęciu niektórych współczesnych antropologów. Odrzucamy tezę, że „nie można dokonywać żadnych ogólnych pomiarów zjawisk kulturowych” i że „prawa procesów kulturalnych są nieokreślone, jałowe i bezużyteczne” (...).
Proponuję nazwać taką jednostkę organizacyjną starym, lecz nie zawsze jasno zdefiniowanym czy konsekwentnie używanym terminem – instytucja. Pojęcie to zawiera zespół tradycyjnych wartości, do których ludzie wspólnie doszli. Implikuje ono również, że ludzie ci pozostają w określonych stosunkach pomiędzy sobą i wobec fizycznej części otaczającego ich środowiska, naturalnego i sztucznego. W imię celów lub tradycyjnych przyzwyczajeń, posłuszni specyficznym normom swego stowarzyszenia, pracując z pomocą materialnych urządzeń, ludzie działają wspólnie i w ten sposób zaspokajają swoje potrzeby, wywierając jednocześnie wpływ na otaczające ich środowisko.
Kultura jest całością złożoną z częściowo autonomicznych, częściowo współzależnych instytucji. Tworzy ona całość z serii zasad takich jak wspólność krwi przez prokreację; sąsiedztwo związane z współdziałaniem; specjalizacja czynności i ostatnie, choć nie najmniej istotne, stosowanie siły w organizacji politycznej. Każda kultura swoją kompletność i samowystarczalność zawdzięcza temu, że zaspokaja cały szereg podstawowych potrzeb, instrumentalnych i integratywnych.
Wszystkie ewolucje lub dyfuzyjne procesy zachodzą przede wszystkim w formie zmian instytucjonalnych. Czy w formie wynalazku, czy też w formie rozpowszechniania, nowe środki techniczne są przejmowane przez istniejący już system zorganizowanego zachowania i powodują stopniowo całkowite przekształcenie tej instytucji... Zanim nie powstały nowe potrzeby, nie dokonuje się żadnych wynalazków ani rewolucji, nie zachodzi żadna społeczna czy intelektualna zmiana; gdy powstaną nowe potrzeby, wtedy nowe metody techniczne, rozwój wiedzy, nowe wierzenia zostaną przystosowane do procesów kulturowych lub instytucji.”
Poszczególne aspekty teorii kultury Bronisława Malinowskiego były nieraz poddawane krytyce naukowej, szczególnie te jej niuanse, które wydają się grzeszyć pewną jednostronnością. Niekiedy jednak polemika z tezami wybitnego uczonego wynikała z niedokładnego rozumienia jego poglądów.
Profesor T. Ojzerman pisze: „B. Malinowski, wybitny antropolog angielski, uważa, że podstawowe elementy kultury, które on nazywa instytutami, mają podstawę biologiczną, a nieraz też wręcz pochodzenie biologiczne. W związku z tym twierdzi, że będące zupełnie nie do pogodzenia części składowe kultury różnych epok i narodów oddalonych od siebie nawzajem tysiącleciami historii ludzkości, posiadają wspólnotę funkcjonalną, to znaczy wykonują na różny sposób jedną i tę samą życiowo ważną funkcję, zaspokajają podstawowe, biologicznie uwarunkowane, potrzeby życiowe. Funkcjonalną wspólność należy więc, według niego traktować jako tożsamą w różnych kulturach istotową cechę. Malinowski mianowicie pisze, że niektóre realia, które na pierwszy rzut oka wydają się nader dziwaczne, w istocie bywają nieraz powszechnymi i fundamentalnymi elementami kultury. W ten sposób on nie ma żadnych wątpliwości co do faktu istnienia uniwersaliów kulturowych.
Jako przykład „dziwnych” realiów kulturowych, które harmonizują z fundamentalnymi elementami kultury, Malinowski podaje kanibalizm, w którym widzi konieczny i nieuchronny w określonych okolicznościach sposób zaspokajania aktualnych, w istocie rzeczy biologicznych, potrzeb ludzi. Pod „określonymi okolicznościami” rozumie się epokę paleolitu. Co prawda, kanibalizm zachował się i u niektórych szczepów, zwanych pierwotnymi, także w następnych epokach. Badanie tego fenomenu ujawnia obecność określonego rytuału religijnego, który nie jest związany, w każdym bądź razie bezpośrednio, z zaspokajaniem aktualnych potrzeb fizjologicznych, z wymuszoną koniecznością.
Zgadzając się z Malinowskim co do funkcjonalnej wspólnoty instytucji kulturowych, uważam jednak, że przytoczony przez niego jako przykład fenomen kanibalizmu ujawnia poważne niedociągnięcie, cechujące jego teorię kultury, a przez to i zawarte w ramach tej teorii pojęcie uniwersaliów kulturowych. Malinowski zasadniczo obstaje przy deskryptywnym opisie kultury, to jest uważa za bezpodstawną jej normatywną charakterystykę. Według mnie, charakterystyki normatywne nie mogą być wyłączone z pojęcia kultury chociażby z tego tylko względu, że każda kultura zawiera w sobie wielorakie normy oraz odnośne preferencje i zakazy”.
Kulturę nierzadko definiuje się jako to, co czynią ludzie, w odróżnieniu od tego, co czyni sama przyroda. To właśnie stanowi deskryptywną charakterystykę kultury, która nie wytrzymuje krytyki. Istnieje przecież także inna szeroko rozpowszechniona definicja kultury jako całokształtu osiągnięć człowieka w wytwórczości, nauce, sztuce itp. W tym sensie mówi się np. o kulturze technologicznej, odkryciach naukowych, metodach badawczych, kulturze estetycznej, moralnej itp. To zaś już jest charakterystyką normatywną kultury, która, i owszem, sama w sobie jest ograniczona, dokładnie tak, jak jest takową charakterystyka deskryptywna. Potrzebne więc jest połączenie charakterystyki deskryptywnej kultury z normatywną, uważa T. Ojzerman, twierdząc, że jest to zadanie niełatwe, ale możliwe do rozstrzygnięcia. Tym bardziej możliwe – dodajmy na marginesie, – że B. Malinowski nie bez powodzenia rozstrzygał je na łamach swych dzieł...

Jedną z istotnych cech funkcjonalizmu Bronisława Malinowskiego, a i w ogóle każdego funkcjonalizmu, jest jego relatywizm. Badanie relatywnych w poszczególnych kulturach zróżnicowań, odrębności zachodzących pomiędzy ludźmi, ma mieć jednocześnie indukcyjny i empiryczny charakter, gdyż w istocie funkcje realizowane poprzez poszczególne formy kulturowe są takie same – służą zaspokajaniu ludzkich potrzeb.
Kierując się tą metodologią uczony czynił nieraz zaskakująco trafne obserwacje nad potocznym życiem ludzi. „Ze stanowiska tej moralności – pisał – którą przypisujemy naszemu postępowaniu, niemoralne jest każde społeczeństwo, z wyjątkiem naszego własnego”...
W dziele zaś Zwyczaj i zbrodnia w społeczności dzikich mówi np. o wystawnym i ceremonialnym sposobie, w jaki zobowiązania prawne muszą być w większości wypadków realizowane: „Wiąże to ludzi przez odwołanie się do ich próżności i zarozumiałości, do ich pasji wyróżnienia się przez pokaz. W ten sposób wiążąca moc tych reguł wynika z naturalnych sprężyn psychicznych egoizmu, ambicji i próżności, puszczonych w ruch przez specjalny mechanizm społeczny, w który wplecione są obowiązkowe czynności”.

* * *

W 1919 roku Bronisław K. Malinowski ożenił się z Elsie Rosaline Masson, córką profesora chemii uniwersytetu w Melbourne. Małżeństwo to trwało 16 lat, aż do zgonu pani Malinowskiej w 1935 roku, a pozostały z niego trzy urodziwe córki: Helena, Józefa i Wanda.
Praca w szkodliwych dla białego człowieka warunkach tropikalnych fatalnie odbiła się na stanie zdrowia podróżnika. W 1920 roku Malinowski wrócił do Europy i zamieszkał przejściowo na Teneryfie (wyspy Kanaryjskie), gdzie opracował swe słynne wielkie dzieło Argonauts of the Western Pacific (pierwsze wydanie: London 1922; kolejne później). W 1963 roku ukazał się przekład francuski tego dzieła, w 1967 – polski.
Od 1921 B. K. Malinowski objął ponownie wykłady w School of Economics w Londynie, od 1922 roku był tam „lecturer of social antropology”, od 1924 – docentem (reader), a od 1927 – profesorem i kierownikiem katedry antropologii społecznej Uniwersytetu Londyńskiego, którego częścią składową stała się właśnie wspomniana powyżej School of Economics.
W tym okresie Malinowski przedsięwziął m.in. krótką wyprawę badawczą do Indian Hopi oraz wykładał na Uniwersytecie Kalifornijskim.
W 1926 roku ukazuje się w Londynie kolejne wielkie dzieło uczonego:„Crime and Custom in Savage Society; przekład polski Prawo, zwyczaj, zbrodnia w społeczności dzikich, Warszawa 1939. W 1927 wychodzi Sex and Repression in Savage Society (przekład francuski 1933); w 1929 ukazuje się The Sexual Life of Savage in North Western Melanesia; trzecie wydanie w Londynie 1932; przekłady francuski i niemiecki – 1931, polski – 1938 pod tytułem Życie seksualne dzikich (2-gie wydanie 1957, kolejne później). W roku 1935 wydano w Londynie dwutomowe dzieło Malinowskiego Coral Gardens and their Magic, nieraz potem w różnych krajach wznawiane.
Przez szereg lat B. K. Malinowski mieszkał we Francji, przebywał też w USA, przeważnie w celach kuracyjnych.
W 1934 roku badał na terenie Afryki Południowej i Wschodniej obyczajowość plemion Bemba, Dżaga, Swazi, Maragali oraz Masajów i Kikujów.
W 1940/41 prowadził badania wśród Indian Zapoteków doliny Oaxaco w Meksyku.
W 1940 roku Malinowski ożenił się powtórnie, tym razem z malarką Violettą A. Brante (Violettą Swann), lecz dzieci z tego stadła nie było.
Odrębną kartę działalności Malinowskiego – podkreślmy to jeszcze raz – stanowiła jego praca na uniwersytetach. Jak pisał jeden z jego uczniów, „...bardziej niż czymkolwiek innym Malinowski był wielkim nauczycielem. Skupiał uczniów z całego świata, reprezentujących różnorodne gałęzie wiedzy. (...) Stymulująca rola Malinowskiego wobec uczniów sprowadzała się do połączenia wielu zalet: jego subtelnej umiejętności analizy, szczerości w atakowaniu problemów, poczucia rzeczywistości, właściwej uczonemu znajomości i opanowaniu literatury, zdolności włączenia szczegółu w ogólne idee, znakomitego i dowcipnego sposobu prowadzenia dyskusji. Ale ta stymulująca rola polegała jeszcze na czymś innym, na jego liberalnej interpretacji roli nauczyciela. Jeden chiński student wśród nas powiedział raz do mnie: Malinowski jest jak nauczyciel Wschodu – on jest ojcem dla swoich uczniów”. Nic więc dziwnego, że na seminarium Malinowskiego wykształciła się cała plejada wybitnych później badaczy pracujących na różnych uniwersytetach świata. Wystarczy wymienić takie nazwiska, jak R. Firth, następca Malinowskiego na katedrze antropologii w Londynie, M. Fortes, S. F. Nadel, I. Schapera, A. Richards, L. Mair, M. Wilson, R. Piddington, E. Leach i wielu innych, wśród nich także ludzie zajmujący się praktyką społeczną, jak późniejszy prezydent Kenii Jomo Kenyatta. Przez seminarium Malinowskiego przewinęło się też kilku polskich uczonych: Kazimierz Dobrowolski, Jerzy Kuryłowicz, Maria i Stanisław Ossowscy, Józef Obrębski, Feliks Gross, Andrzej Waligórski. Można śmiało powiedzieć, że Malinowski spełniał doskonale rolę uczonego uniwersyteckiego, był znakomitym badaczem i równie świetnym nauczycielem.
W roku 1938 – na tzw. sabbatical laeve, czyli rok wolny od zajęć we własnej uczelni – wyjechał Malinowski do Stanów Zjednoczonych. Tam zastał go wybuch II wojny światowej. Nie wrócił już do Europy i przyjął profesurę w Yale University. Wojna z Niemcami hitlerowskimi obudziła w nim na nowo polskie sentymenty. Wcześniej zdawał się skłaniać ku poglądowi, że być antropologiem oznacza być obywatelem całego świata, a sprawa przynależności narodowej ma znaczenie drugorzędne. W imię wartości ogólnoludzkich występował przeciwko ideologii i ustrojom totalitarnym, wypowiadał sarkastyczne i jadowite uwagi pod adresem faszyzmu i tzw. realnego socjalizmu w krajach satelitarnych ZSRR.
Jego książki były na niemieckim i sowieckim indeksie. Teraz zaangażował się w działalność na rzecz pokonanej Polski wykorzystując swoją pozycję naukową. Był, obok O. Haleckiego, J. Kucharzewskiego, W. Lednickiego, W. Świętosławskiego, R. Taubenschlaga, współzałożycielem Polskiego Instytutu Naukowego w Stanach Zjednoczonych (Polish Institute of Art and Sciences in America) i jego pierwszym prezydentem. Na zebraniu inaugurującym działalność Instytutu mówił m.in.: „Chciałbym otworzyć inauguracyjne posiedzenie Polskiego Instytutu Naukowego w Ameryce. Utworzenie nowego polskiego ośrodka naukowego następuje we wstrząsającym i historycznym momencie. Jesteśmy głęboko poruszeni. Nasz kraj nie ma obecnie żadnych uniwersytetów, żadnych bibliotek, żadnych ośrodków nauczania. Myślimy o tych naszych kolegach, którzy umierają w obozach koncentracyjnych, prześladowani, na polu bitwy, czy też giną jako ofiary głodu i chorób śmiertelnych (...) Aby uniknąć jakichkolwiek nieporozumień, chcę podkreślić, że Instytut nie ma żadnych politycznych i stronniczych zamiarów. Oddamy się wyłącznie i całkowicie pracy naukowej i kulturalnej, czy to na polu filozofii, czy nauk przyrodniczych, czy społecznych (...) Poświęcamy się tutaj badaniom, nauczaniu, pracy literackiej – dla idei humanizmu”. Następnego dnia po tym inauguracyjnym zebraniu, 16 maja 1942 roku Bronisław Malinowski zmarł nagle na skutek udaru mózgu w New Haven.
Po śmierci wielkiego uczonego wydano szereg jego dalszych dzieł: A scientific Theory of Culture, Chapell Hill 1944, przekład niemiecki 1949, polski 1958, francuski 1968; Freedom and Civilization, New York 1944, przekład niemiecki 1951; The Dynamics of Culture Change, New Haven-London 1945, przekład niemiecki 1951, polski 1958, francuski 1970. W 1967 roku wydano w Londynie obszerny wybór z intymnego dziennika Bronisława K. Malinowskiego, który on prowadził w języku polskim w czasie ekspedycji trobriandzkiej, pt. A Diary in the Strict Sense of the Term.

* * *

Choć oddalony od Polski, zawsze pielęgnował z nią ścisłe kontakty.
Od 1930 roku Bronisław K. Malinowski był zagranicznym członkiem korespondentem Polskiej Akademii Umiejętności, od 1938 – jej zwyczajnym członkiem zagranicznym. Nieraz odwiedzał w tym okresie Polskę z wizytami prywatnymi, czuł się zawsze z Ojczyzną mocno związany.
O swoim stosunku do Polski Bronisław K. Malinowski we wstępie do polskiego wydania jednego ze swych dzieł pisał jak następuje: „Pracować mi przyszło w obcym środowisku i nauce polskiej służyć tylko pośrednio. Czyż jednak przestałem jej służyć, rzucając swą twórczość naukową na teren międzynarodowy i pracując w warunkach pozwalających mi osiągnąć pomyślniejsze rezultaty? Nie sądzę. Służyłem polskiej nauce zawsze, nie mniej niż inni, tylko inaczej. I takich usług na obczyźnie wymagała ona. Polakiem zaś nigdy czuć się nie przestałem i zawsze, jeśli tego zaszła potrzeba, potrafiłem to podkreślić”.
Wyrażał też znakomity uczony radość z powodu symbolicznego powrotu do Polski: „Czuję się szczęśliwy, że wreszcie danym mi jest przemówić do czytelników w języku, w którym się wychowałem, w języku, który stanowi moje najszczytniejsze dziedzictwo kulturalne.”



Mineyko



Mineykowie vel Minejkowie pieczętowali się godłem rodowym Gozdawa. Już około roku 1434 w przywilejach Kazimierza Jagiellończyka wspomina się o nadaniu ziem na terenie Żmudzi panom Minejkom (Russkaja Istoriczeskaja Biblioteka, t. 15, s. 85).
Tomasz Minejko w 1764 roku podpisał od województwa połockiego akt elekcji króla Stanisława Augusta Poniatowskiego (Volumina Legum, t. 7, s. 121).
Sędzia grodzki trocki Michał Mineyko figuruje na liście szlachty tegoż powiatu z roku 1809.
Wywód familii urodzonych Mineyków herbu Gozdawa z 10 stycznia 1799 r. donosi, iż „wywodzącego się teraz z bratem y synem urodzonego Tomasza Mineyki, pisarza ziemskiego powiatu kowieńskiego, pradziad Jerzy; dziad dwóimienny Jan Karol; oyciec Franciszek Mineykowie, z rodowitey y starożytney szlachty polskiey pochodząc, rozmaite w Xięstwie Żmudzkim y powiecie kowieńskim dziedziczne ziemskie possydowali y teraz dziedziczą majątki, jako też od panujących Monarchów Polskich licznemi przywilejami y nadaniami, w znamienitych krajowych posługach byli zaszczyceni”. Bagieńce i Wilatyszki w powiecie telszewskim; Trajegnie, Narwojszyszki, Kowkle, Dragżynie, Porawdzie, Berże w powiecie powondeńskim; Drabusławka w powiecie korszewskim; Wieszwiany, Naryszki, Borykowszczyzna w powiecie wieszwiańskim; Użminie w powiecie medyngiańskim; Łaukokienie w powiecie kowieńskim – oto wcale nie wyczerpująca lista majątków, które były w posiadaniu rodu Mineyków w ciągu XVII-XVIII wieku.
Jak wynika z przekazów archiwalnych, Mineykowie w XVII-XVIII w. brali żony m.in. z domów Białłozorów, Rozgałów, Dziakowskich, Dargiewiczów, Białobrzeskich, Jamontów, Wierzbickich.
W 1791 r. Tomasz Mineyko, pisarz ziemski powiatu kowieńskiego, z synem Michałem i z bratem Rafałem, szambelanem Dworu Polskiego, z posessyi Stokliszek uznani zostali przez heroldię wileńską za „rodowitą y starożytną szlachtę polską” oraz wpisani do pierwszej klasy Ksiąg Szlachty Guberni Litewskiej (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 861, s. 21-28).
Później Mineykowie posiadali też majątek Dubniki i Osinówkę w powiecie trocko-wileńskim.
Wywód Familii Urodzonych Mineyków herbu Gozdawa z 1835 r. podaje, że „familia urodzonych Mineyków od czasów dawnych używa praw i prerogatyw stanowi dworzańskiemu właściwych. Tomasz Mineyko za przywilejami królewskimi posiadał nadane sobie prawem dożywotnim Łukociennie i starostwo stokliskie w powiecie kowieńskim położone”. Nadał je król Stanisław August w latach 1768 i 1795 (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1045, s. 112-113).
Tomasz Mineyko (żył w drugiej połowie XVIII wieku), pisarz ziemski kowieński, starosta stokliski, na Sejm Czteroletni, był w swoim czasie wpływowym na Litwie działaczem politycznym członkiem władz narodowych w czasie powstania Tadeusza Kościuszki. Cieszył się dużym autorytetem u części tutejszej szlachty, inna jednak część pisywała na niego po rozbiorach liczne donosy do władz rosyjskich z prośbą wywiezienia na Sybir tego „rewolucjonisty”.



Zygmunt Mineyko


Jak podaje Irena Kucza-Kuczyńska w Polskim słowniku biograficznym (t. XXI/2, Wrocław-Warszawa 1976, s. 283) urodził się w miejscowości Bałwaniszki powiatu oszmiańskiego na Wileńszczyźnie. Według źródeł rodzinnych urodził się w Wilnie, lecz całe dzieciństwo spędził właśnie na wsi, by zażywać świeżego powietrza i zdrowej żywności.
Był synem Stanisława Mineyki, powstańca 1831 roku oraz Cecylii z Szukiewiczów, rodziny tak szeroko rozgałęzionej na Kresach, że jej poszczególne odnogi – właśnie ze względu na rozległe rozgałęzienie – używały różnych herbów rodowych: Kościesza, Odrowąż, Pobóg, Szeliga. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 542, 994, 1848; f. 391, z. 8, nr 2597).
Jak pisze profesor Eligiusz Kozłowski: „Zygmunt Gozdawa Mineyko, Litwin z głębokich borów, tak pięknie opisanych przez Mickiewicza i naszkicowanych genialnym ołówkiem Grottgera, urodził się w 1840 roku w rodowej posiadłości Mineyków – Bałwaniszkach. O rodzicach wiele powiedzieć nie możemy, ale pamiętnik syna ukazuje ich jako patriotów zaangażowanych w prace narodowe. Wszystkie dzieci Stanisława Jerzego i Cecylii z Szukiewiczów były wychowywane w duchu patriotycznym, na legendzie 1831 roku, męczeństwie Sz. Konarskiego (...), na łzach i krzywdzie tysięcy zesłanych w sołdaty i na Sybir, do przepastnych kopalń i tajg. Wszystkie też dokumentowały swój patriotyzm czynnym udziałem w manifestacjach roku 1861-1862”.
O swoim pobycie w Wilnie Zygmunt Mineyko, który w tym czasie uczęszczał do gimnazjum, wspominał wiele lat później (Z tajgi pod Akropol. Wspomnienia z lat 1848-1866, Warszawa 1971, s. 45-46): „Oprócz religii wszystkie inne przedmioty były wykładane w języku rosyjskim. Profesorom było zabronione odpowiadanie uczniom po polsku na ich zapytania czynione w naszej mowie, z obowiązkiem karcenia ich za tego rodzaju przestępstwo. Naturalnie, że nigdy nikt z nas nie naraził się na ukaranie przez nich, ale zrozumieliśmy prędko, że roztropność nakazywała nam zachowywać się uważnie, ażeby nie narażać na kompromitację Polaków nauczycieli, skarb nasz nieoceniony, i utracenia ich na zawsze, gdyż dyrekcja gimnazjum złożona z Moskali mogłaby ich przenieść do Rosji albo też pozbawić służby. Stało się na odwrót, przez psotników uczni, którzy tłumacząc się nieświadomością wyrażenia się po rosyjsku, czynili zapytywania w polskim języku do profesorów moskiewskich, żądając lepszego wyjaśnienia niezrozumiałych niby to kwestii. Wywiązywała się podówczas dyskusja i rejwach jeneralny na wielką pociechę nas wszystkich, gdyż moskiewscy nauczyciele, koszlawiąc nasz język, którego poduczyli się trochę podczas krótkotrwałego pobytu w Wilnie, chcieli nam wytłumaczyć znaczenie niezrozumiałych kwestii w polskim języku.
Po polsku nie wolno było odzywać się nauczycielom Polakom, a Moskale mogli go używać aż do czasu zupełnego wyćwiczenia się w używaniu naszej mowy, co też było nietrudnym, gdyż w Wilnie po moskiewsku nikt jeszcze się nie nauczył... Naturalnie, że młodzież szkolna nie używała innej mowy w porozumiewaniu się wzajemnym, a takoż Moskale czuli się jeszcze bezsilni do zabronienia w publicznym użytku polskiej mowy. Wszystkie rodziny urzędników moskiewskich ze służbą i dziećmi musiały się nauczyć po polsku, ażeby zapewnić znośną egzystencję pomiędzy nami. Wielu z naszych kolegów szkolnych Moskali nauczyło się i rozmawiało z nami po polsku”. Taka to była twarda i dzielna postawa ówczesnej młodzieży polskiej w Wilnie, która mogłaby powtórzyć za Romainem Rollandem piękną zasadę życiową: „Naszym obowiązkiem jest być wielkimi i tej wielkości na ziemi bronić”.
Od pewnej chwili władze rosyjskie powzięły podejrzenie co do lojalności państwa Mineyków. Zygmunt Mineyko później wspominał (Z tajgi pod Akropol, s. 23-24): „niedługo trzeba było oczekiwać na przewidywaną rewizję w mieszkaniu naszym, ale nie potrafiono odkryć podejrzewanych dokumentów, a przetrząsane listy nie udowodniły żadnej winy ojca. Nastąpiła tedy kolej na nas, dzieci, wezwanych przez oficera od żandarmerii, ażebyśmy wskazali kryjówkę zakazanych przedmiotów (...).
Postrach zapanował pomiędzy nami wielki, kiedy dyrygujący rewizją, ustrojony w złoto i w akselbanty, żandarm zagroził chłostą za ukrywanie prawdy, obiecując jednocześnie wynagrodzenie obfite cukierkami, jeżeli zechcemy być posłuszni. Brat nasz Eustachy, mając znakomity pomysł, odezwał się pierwszy, żądając zadatku w przyrzeczonych łakociach i wyrażając podejrzenie oszukaństwa.
Uradowany żandarm, że się znajduje na drodze odkryć, wysłał niezwłocznie jednego z podoficerów po zakup cukierków, a po ich dostarczeniu udzielił sporą garść Eustachemu, który ze szczególniejszą pompą powiódł żandarma do malutkiej izdebki, gdzie ojciec nasz pielęgnował skład starych i wyborowych cygar jako wielki ich amator i znawca, wskazując kryjówkę zakazanych przedmiotów, gdyż niektóre pudełka cygar pochodziły z kontrabandy.
Naturalnie, że następstwo tego odkrycia naraziło na wielki szwank zapasy naszego ojca i na zapłacenie pewnej kary pieniężnej, ale sytuacja została uratowana, gdyż my wiedzieliśmy dobrze, gdzie się ukrywały tajemne papiery, wykrycie których, a szczególnie pieczęci powstańczych, utorowałoby drogę na Sybir naszemu ojcu. Pomysł Eustachego upewnił też o niewinności rodziców, a żandarm uradowany z powodzenia poszukiwań, udzielając nam do podziału resztę cukierków i unosząc ze sobą liczne zapasy cygar i pieniężną karę, która pozostała na zawsze w kieszeniach jego, udzielił wszystkim dobrej nocy, przepraszając za narażenie na turbację.
Brat Eustachy doznał pieczołowitego uścisku od ojca, matki i nas wszystkich”...
Oczywiście Zygmunt Mineyko wykazywał podobną inteligencję i postawę w stosunku do zaborcy rosyjskiego.
Po tym, gdy młodzian ukończył gimnazjum wileńskie, podjął studia w Mikołajewskiej Szkole Inżynierskiej w Petersburgu. Podczas studiów zbliżył się z młodymi ludźmi, którzy należeli do organizacji rewolucyjnych, trafił pod ich wpływ i został wciągnięty do działalności „wywrotowej”.
Spędzając czas letni na feriach w miejscowości rodzinnej, odważnie agitował tutejszą ludność w duchu polsko-patriotycznym, by stawiała opór rusyfikatorskiej polityce rządu carskiego. Należał do co najmniej dwóch organizacji podziemnych, działających na tym terenie. Gdy dowiedział się, że policja rosyjska podejrzewa go i śledzi, postanowił ujść na emigrację i przez Mołdawię, Rumunię przedostał się do Włoch. Tutaj jakiś czas uczył się w polskiej szkole wojskowej, której komendantem był generał Ludwik Mierosławski. Należał do skrzydła radykalnego polskiej młodzieży, postulującego konieczność natychmiastowego przedostania się do Kraju i włączenia się do walki zbrojnej z zaborcami.
Gdy wybuchło Powstanie Styczniowe, ponownie przedostał się przez teren Turcji i Rumunii, lecz już w kierunku odwrotnym – do Polski, mianowicie do Galicji, by od stycznia 1863 roku do końca kampanii walczyć pod rozkazami generała Mariana Langiewicza i przejść razem z nim wszystkie wzloty i upadki ruchu powstańczego. Gdy powstanie polskie upadało pod ciosami armii rosyjskiej, rząd austriacki wycofał się z cichego wspierania insurgentów i także zaczął ich wyłapywać, więzić i prześladować. Z. Mineyko został osadzony przez Austriaków w więzieniu w Krakowie, jednak niebawem umknął stamtąd i na wiosnę 1863 znalazł się w ojczystym powiecie oszmiańskim. Rząd rewolucyjny w Warszawie powierzył mu pełnienie funkcji naczelnika wojennego powiatu oszmiańskiego. Oddział powstańczy został niebawem zorganizowany i jako tako uzbrojony. Składał się z miejscowych „dzieci szlacheckich”, nie mających zielonego pojęcia ani o prawdziwej wojnie, ani o prawdziwej polityce. Gorący patriotyzm miał zastąpić i wiedzę, i umiejętności. Ze skutkiem, którego należało oczekiwać: w połowie czerwca 1863 oddział powstańczy Z. Mineyki został rozbity pod miejscowością Rosoliszki, a jego nieliczni żołnierze poszli w rozsypkę. Byli zresztą wyłapywani po lasach przez ciemnych, aczkolwiek wyrachowanych, chłopów i przekazywani w ręce żołnierzy rosyjskich, otrzymując za to od władz zaborczych gratyfikacje w postaci ulg, premii i wódki.
Spętano w ten sposób także ręce Zygmunta Mineyki i odprowadzono na posterunek policji rosyjskiej. Sąd carski był krótki, z polsko-litewskimi powstańcami nie patyczkowano się wówczas, wyrok brzmiał: kara śmierci przez powieszenie. Z uwagi jednak na młody wiek powstańca i brak danych, co do jego jakichkolwiek godnych uwagi wyczynów antyrosyjskich, niebawem złagodzono wyrok do 12 lat katorgi w kopalniach pod miastem Nerczyńskiem.
Po drodze na zesłanie pan Zygmunt zbiegł z dwoma towarzyszami niedoli, dotarł do Petersburga, by stąd pod fałszywym nazwiskiem barona von Mebert przedostać się do któregoś z krajów zachodnich.
Całą tę epopeję Zygmunt Mineyko przedstawił w opowiadaniu, publikowanym na łamach pisma Żołnierz Polski w odcinkach pod rubryką Ze Złotej Księgi Bohaterów w roku 1921. Poniżej przytaczamy odnośny fragment: „Była już jesień 1863 roku. Po odczytaniu wyroku Mineykę przebranego na katorżnika umieszczono w więzieniu, gdzie gromadzono skazanych na ciężkie roboty lub posielenie na Sybirze. Nie było dnia, by do ciemnych kazamat nie przychodziły gromadki krewnych z węzełkami dla ojców, mężów i braci, za udział w powstaniu na Sybir skazanych.
Jednego dnia i Mineyce dane było zobaczyć swoich. Przyszła matka-wybawicielka z siostrą. Przyniosły tobołek z ubraniem, w którym straż przy rewizji nic nie znalazła. Z szkaplerza jednak, drżącemi rękami matczynemi zawieszonego na szyi syna, moskale wysupłali sto rubli w złocie. Pieniądze na ciężką drogę przeznaczone zagrabili, a staruszkę z córką kolbami z więzienia przepędzili.
Dnia następnego pod wieczór czterystu zesłańców odprowadzała silna eskorta na dworzec kolejowy. Żegnała ich ze łzami w głuchym milczeniu patriotyczna ludność Wilna. Zbliżyć się do więźniów, pożegnać i ostatniem polskiem słowem obdarować nie dali kozacy, wyprawiający harce po chodnikach i nahajkami rozpędzający gromady matek, ojców i dzieci... Nawet tym, co z poza parkanów chcieli swoich pożegnać, grozili lancami, szydząc i urągając.
W drodze na stację Mineyko dopatrzył się w tłumie pod parkanem wielkich, zalanych łzami oczu. Były to oczy matki...
Z okna pociągu, pędzącego do Petersburga żegnał ziemię ojczystą, żegnał ze ściśniętem z bólu sercem. Głos wewnętrzny mówił mu, że jej już nigdy nie zobaczy, jak tylu ojców, żołnierzy powstania 1831 r., jak tylu dziadów, żołnierzy ks. Józefa, Dąbrowskiego, Kościuszki i tych najstarszych – konfederatów barskich.
Z Petersburga, gdzie mieszkańcy gradem kamieni witali kajdanami pobrzękujących Polaków, koleją przyjechali do Moskwy. Tam zaczynała się już długa i ciężka droga, którą wszyscy prawie skazańcy musieli odbywać pieszo. Mała tylko garść, którym winy należenia do powstania nie udowodniono, korzystała z wozów. Do partji czterystu powstańców dołączyli moskale tylu mniej więcej zwyczajnych zbrodniarzy, także na Sybir skazanych, naumyślnie, żeby naszych poniżyć, zhańbić, udręczyć...
Szybkim krokiem zbliżała się ciężka zima rosyjska. Niewiele ciepła dawały katorżnicze łachmany, buty z nóg zlatywały. Nadchodziły takie mrozy, że nieraz po nocy, spędzonej w przydrożnej szopie, trzeba było zostawić kilku towarzyszy, co z dala od ojczystej ziemi ze zmęczenia, zimna i głodu pomarli. Wielu zostawało po szpitalach. Reszta, pędzona na wschód, nie upadała na duchu. I słowem dobrem polskiem, i pomocą w ciężkiej chwili krzepił jeden drugiego i podtrzymywał.
A w tej gromadzie wygnańczej wszystkie stany, wszystkie klasy społeczne były reprezentowane i w jednej doli katorżnej zrównane. Obok chłopów ze świętej Żmudzi z partji księdza Mackiewicza, obok mazurów i podlasiaków, co niedawno z kosami szli na armaty rosyjskie, postępowali obywatele ziemscy, lekarze, adwokaci, inżynierowie. Było sporo młodzi rzemieślniczej, służby folwarcznej, wielu leśników, dobrych strzelców i przewodników po puszczach augustowskich, kieleckich i kurpiowskich. Szli w gromadzie i księża, z bronią w ręku i z krzyżem schwytani, szły kobiety, dzielne kurjerki, wywiadowczynie, bohaterskie sanitariuszki powstania. Cała Polska – i ta biedna i ta bogata, ciemna i ta oświecona postępowała w tej gromadzie katorżników na daleki Sybir.
Po dwu dniach ciężkiej drogi trzeci był poświęcony odpoczynkowi, łataniu przyodziewku, gojeniu poranionych nóg, praniu koszul. Starszyzna w gromadzie więźniów uradziła, że w te dni odpoczynku trzeba się także uczyć. Uczyć czytania i pisania analfabetów, uczyć historji naszej tych, co jej dobrze nie znali, a w zamian za to ci prostaczkowie mieli nauczycieli swoich, lekarzy, adwokatów i innych uczyć rzemiosł i tak przygotować do zarabiania i utrzymywania się z pracy rąk na wygnaniu. Mineyko uczył się szycia czapek i skórzanych poduszek, włosiem wypychanych.
Gdy partia przybyła do Kazania, wybuchł śród więźniów tyfus. Trzeba było pozostawić kilkunastu towarzyszy w szpitalach przepełnionych chorymi z kilku poprzedzających partji. Reszta ruszyła w dalszą drogę, a z nimi Mineyko, ledwie trzymający się na nogach. Choć lekarz osądził, że jest zdrów i może iść, zaraz za miastem towarzysze musieli go umieścić na saniach, okryć i ciągle doglądać, bo mdlał i gorączkował.
Po kilku dniach wreszcie partja dotarła do Małmyża, gdzie Mineyko rozstał się z towarzyszami. Nieprzytomnego odnieśli do szpitala, gdzie pełnił służbę lekarz, Polak.
Pieczołowitości lekarza-rodaka w szpitalu małmyskim zawdzięczał Mineyko wraz z wielu innymi szybki powrót do zdrowia. Już po miesiącu ruszył z nową partią na Permę ku górom uralskim szlakiem, wytkniętym przez szkielety wygnańców polskich, zmarłych w drodze z zimna, głodu i tęsknoty za daleką ojczyzną.
W nowej partji, złożonej po większej części z obywateli ziemi mińskiej, grodzieńskiej i warszawskiej, panowały podobne stosunki, jak i w poprzedniej. I tu co trzeci dzień poświęcano nauce i wspomagano się, by wzmocnić wątlejące siły i przetrwać. Dla podtrzymania ducha i zachowania wartości moralnych i patriotycznych, takim promieniem jaśniejących niedawno po obozach, polach bitew powstańczych jako też więzieniach, powstała w partji myśl wydawania tygodnika „Narodowego”. W felietonie tego pisma ukazała się opowieść Mineyki o Szkole Wojskowej w Genui. W tydzień po ukazaniu się „Tygodnika narodowego” wydali powstańcy pod redakcją Napoleona Dąbrowskiego pismo „Osa” z ślicznemi ilustracjami.
Śród powstańców znajdowało się wielu cudzoziemców: Francuzów, Włochów, a nawet jeden Kroat. Za udział w powstaniu polskim pędzili ich Moskale na Sybir do ciężkich robót lub do więzień fortecznych, by strzec pilnie i nie dopuścić do skomunikowania się katorżników z rodzinami i rządami.
W Tobolsku partja więźniów, jak i następne, za nią nadciągające, musiała zatrzymać się i czekać. Bo oto ruszyły lody na wielkich rzekach sybirskich i nie można było przeprawić się na drugą stronę, a mostów nie było. Partje czekały, aż spłyną lody i rozpocznie się przeprawa promami.
W czasie miesięcznego postoju w obszernych więzieniach tobolskich zawiązała się śród powstańców organizacja, której celem było zadzierżgnięcie stosunków, pomoc wzajemna, nauka, ulżenie doli w dalszej drodze, w katorgach i na posieleniu. Na czele organizacji stanął N. Dąbrowski, jednym z czterech członków zarządu był Mineyko. Na ręce prezesa organizacji przesyłano podatki. Od niego wychodziły rozporządzenia i rozkazy.
Gdy tylko lody spłynęły, ruszyły partje w stronę Tomska. Obok Mineyki kroczył niejaki Strumiło, także powstaniec, z dniem każdym coraz bardziej zapadający na zdrowiu. Wzrostu byli jednakowego, z rysów twarzy i barwy włosów przypominał jeden drugiego.
Jednego dnia Strumiło tak osłabł, że żołnierze pozwolili umieścić go na wozie. Okryty kapotami i bielizną w tobołkach jechał pod troskliwą opieką towarzyszy. Z każdą przebytą wiorstą stan chorego się pogarszał. Oddech słabł z każdą chwilą, a mówienie sprawiało mu coraz większą trudność. W oczach postępujących obok wozu kolegów gasł na dalekiem wygnaniu, na wielkim, białym stepie sybirskim.
W nocy na etapie otoczony modlącymi się kolegami zmarł wygnaniec. Gdy na drugi dzień o świcie, przed wyruszeniem w dalszą drogę koledzy mieli mu oddać ostatnią przysługę ziemską i złożyć go w płytkim grobie, Mineyko za pozwoleniem towarzyszy zabrał zmarłego dokumenty, a swoje złożył w grobie Strumiły...
Na najbliższym postoju przy apelu wieczornym straże dowiedziały się, że Mineyko zmarł i leży pochowany przy drodze, a Strumiło, skazany na zamieszkanie pod dozorem w Tomsku, jest w partji.
Tak samo zrobił skazany na kilkanaście lat ciężkich robót doktor Aleksander Okińczyc, tak robili i inni.
Wkrótce w Tomsku pozostał Mineyko i zameldował się w policji jako Strumiło, gdzie otrzymał pozwolenie na swobodny pobyt w mieście z obowiązkiem meldowania się raz na miesiąc. W Tomsku także zatrzymał się doktor Okińczyc pod obcem nazwiskiem, Waszkiewicz i inni.
W Tomsku wynajął Mineyko mieszkanie z oknami, wychodzącemi na główną ulicę, którędy przeciągali eleganci miasta. W oknie wystawił kilka czapek uszytych w drodze, poduszkę wypchaną włosiem i kilka kwiatów z wosku. Wkrótce wyroby naszego wygnańca nabrały takiego rozgłosu, że zamówienia posypały się jak z rogu obfitości. Mineyko przyjął kilku uczniów z pośród wygnańców, pracy i zarobków mając coraz więcej.
Zarobione pieniądze składał skrzętnie, obmyślając z zaufanymi plan ucieczki z Sybiru. Położenie bowiem było groźne. Należało się liczyć z tem, że pewnego dnia władze wykryją tajemnicę, dowiedzą się, że przebywający w Tomsku Strumiło jest skazanym do ciężkich robót w kopalniach Nerczyńskich Mineyką. Kara czekała ciężka.
Wraz z doktorem Okińczycem i Waszkiewiczem rozpoczął Mineyko po 3-miesięcznym pobycie w Tomsku przygotowania do ucieczki. Pieniędzy zarobionych i przysłanych od drogiej matki starczyło na zakupienie koni i powozu. Dzięki staraniom Waszkiewicza otrzymali sfałszowane paszporty na wyjazd do Moskwy za interesami handlowymi.
Jednej nocy ruszyli we trzech w podróż. Jechali drogą tą samą, którą niedawno szli na wygnanie. Mijali znane dobrze stacje więzienne, brudne, pełne robactwa. Nocowali po wsiach, gdzie nieraz doznawali gościnności.
Rychłego pościgu zbiegowie się nie obawiali. Dzień i noc czuwali jednak, by się czemkolwiek nie zdradzić w drodze – zwłaszcza wymową. Jeden bowiem Mineyko mówił poprawnie po rosyjsku. Najgorzej mówił Okińczyc, a miał prócz tego tę wadę, że często we śnie mówił po polsku. Wskutek tego niejedną noc musieli towarzysze spędzić na czuwaniu, by zapobiec zdradzeniu się i unicestwieniu ucieczki.
W jednem miasteczku sybirskiem właściciel zajazdu podsłuchał, jak Okińczyc i Waszkiewicz rozmawiali po polsku. Narobił krzyku i chciał dać znać policji. Ledwie po długich prośbach i groźbach udało się naszym zbiegom umitygować oberżystę. Czem prędzej założyli konie i wypadli z miasta. Bojąc się jednak pogoni, porzucili na gościńcu konia i wóz wraz z manatkami, zaszyli się w ogromny las i dla pewności zmienili kierunek drogi. Udali się w stronę Omska.
Odtąd rozpoczęła się ciężka i trudna podróż piesza. Szli tylko nocami, w dzień kryjąc się po lasach. Po długiej włóczędze, omijając Permę, dotarli do Małmyża, gdzie poratował ich kuzyn doktora Okińczyca, także lekarz. Tu siedli już na statek i pojechali szczęśliwie do Kazania, a stamtąd koleją, świeżo zbudowaną do Moskwy. W Moskwie i w Petersburgu istniały nasze organizacje. Dzięki ich pomocy i staraniom po miesięcznym pobycie w stolicy Rosji Mineyko i Okińczyc otrzymali paszporty na wyjazd za granicę.”
We Francji Z. Mineyko nawiązał ponownie kontakt z rodakami, wykładał nawet krótko w szkole wojskowej A. Zabielskiego, wstąpił do Zjednoczenia Emigracji Polskiej.
Następnie, w ciągu lat 1867-68 studiował w Ecole D’Application d’Etat Major. Ze względu na wybitne uzdolnienia umysłowe osiągnął, podobnie jak podczas studiów w Petersburgu, świetny poziom wiedzy i doskonałe wyniki, jeśli chodzi o oceny. Kolejne lata po studiach to inżynieryjne prace we Francji, Bułgarii, Turcji, Grecji.
Około 1880 roku Zygmunt Mineyko pojął za żonę grecką szlachciankę Prozerpinę Manarys, z którą miał trzech synów: Stanisława (zm. 1924), lekarza armii greckiej i zdolnego poetę, autora kilku wydanych zbiorów wierszy; Witolda, który zmarł tragicznie podczas trzęsienia ziemi; Kazimierza, ekonomistę, działacza gospodarczego w Atenach.

* * *

Od roku 1888 Zygmunt Mineyko przebywał z rodziną w Turcji, gdzie nie tylko pracował zawodowo, ale też prowadził na własną rękę poszukiwania archeologiczne, prezesując jednocześnie Towarzystwu Weteranów Polskich.
W 1891 przeniósł się nasz rodak do stolicy Grecji Aten, pracując tu w charakterze inżyniera w dziedzinie budownictwa wodnego. Wykazał się i na tym odcinku jako doskonały specjalista, toteż wdzięczni Grecy powierzyli mu na przeciąg wielu lat kierownictwo departamentem w tamtejszym Ministerium Robót Publicznych.
Był bezwzględnie lojalny w stosunku do Grecji, tak iż powierzono mu nawet na pewien okres pełnienie funkcji szefa sekcji topograficznej sztabu greckiego. W 1910 roku rząd tego państwa nadał mu honorowe obywatelstwo.
Mieszkając w Atenach Zygmunt Mineyko chętnie podejmował w swoim domu, a jeśli trzeba było, służył radą i pomocą, wielu rodakom, którzy zawinęli do prastarej greckiej stolicy. Lucjan Rydel w eseju Pod Akropolem i na Akropolu opowiadał m.in. na łamach krakowskiego „Przeglądu Powszechnego” (t. XCVI, rok 1907):
„Nie pominę wrażenia, które na mnie wywarł wieczór w Patras u p. Zygmunta Mineyki. Miałem doń list i pozdrowienie z Krakowa. Nie trudno mi go było znaleźć, bo tam wiedzą wszyscy, gdzie mieszka stary „Mineikos” i jego syn, „Stanislaos”.
W tym polsko-greckim domu doznałem serdecznego przyjęcia. Krępy, krzepki staruszek powitał mnie jak najbliższego krewniaka. Słowiańskie siwe oczy zaszły mu łzami, uściskał mnie i zaczął śpiewnym, litewskim akcentem:
– Polak u nas, panie, to i w domu wielkie święto. Za językiem stęskniłem się; żona Greczynka, dzieci po polsku nauczyć nie mogłem, bo jako inżynier kolejowy zawsze jestem w rozjazdach. Ale oni Polskę kochają i znają. Żona z synem była w kraju, w Warszawie i u nas na Litwie. Ja nie mogę: po 63 roku skompromitowany. Dwie córki wydałem za Polaków tu, w Grecyi; zięciowie po polsku je nauczą ...
Na ścianach sztychy z obrazów Matejki, herby polskie, książę Józef i Kościuszko, a nade wszystko w całym domu i w duszy gospodarza jakieś tchnienie ojczyzny: kto by nie wiedział, ten by i nie odgadł, że setki mil oddzielają nas w tej chwili od kraju, bo nawet imiona wszystkich dzieci polskie.
Pani domu, siwiejąca już osoba, z wyraźnymi śladami niezwykłej piękności, po francusku ze mną mówi o Polsce, lecz jakby o rodzonym kraju: zna krzywdy nasze, wie co się u nas dzieje. W tej rodzinie, kto milszy – nie wiadomo, dzieci czy rodzice, bo wszyscy rozrywają sobie gościa, chcąc mu życzliwość okazać.
Gospodarz rozpowiada mi swoje dzieje: historya, jakich u nas wiele. Z korpusu paziów uciekł z Petersburga do powstania, ujęty, na śmierć skazany, ocalenie zawdzięczał matce, która pieniędzmi i wpływami u dworu wyjednała mu zamianę kary na roboty katorżne. Z Syberii uszedł z fałszywymi papierami po zmarłym towarzyszu niewoli, po długich trudach i niebezpieczeństwach dotarł szczęśliwie do Petersburga w sołdackim szynelu. Pod przybranem nazwiskiem, z pomocą Polaka, oficera żandarmów, dostał paszport na wyjazd za granicę. W Paryżu odbył studya techniczne, a gdy wybuchnęła wojna pruska, stanął pod bronią, i dosłużył się stopnia oficerskiego. Jako inżynier kolejowy wstąpił potem w służbę turecką, a wreszcie grecką. W ostatniej wojnie, choć niemłody i dzielny, poszedł na ochotnika walczyć z Turkami, by w ten sposób odwdzięczyć się Grecyi za gościnność i kawałek chleba. Był w korpusie tessalskim, jedynym, który nieprzyjacielowi nie ustąpił kroku, pod wodzą Polaka, jenerała Smoleńskiego.
Zapytałem o powody klęski.
– Tak skończyć musiało się – odrzekł. – Wojna była lekkomyślnie podjęta i nieprzygotowana, zupełnie jak we Francyi 70 roku.
Rozmowa zeszła na charakter dzisiejszych Greków.
– Dobry naród – mówił – ma swoje wady, ale jakże go nie kochać, kiedy za ojczyznę w ogieńby skoczył, ma poczucie wysokie ludzkiej godności, honor i dobre imię ceni nad życie, a gościnny taki, że dom i serce otworzy, gdy zapukać.
– Podróżować bezpiecznie można wszędzie? i piechotą, w górach?
– Wszędzie, bez najmniejszej obawy. Owszem, drogę pokażą, poczęstują; przenocują w potrzebie, a często i grosza nie przyjmą. W magami lub chani, – tak zowią gospodę wiejską, – ni stąd ni zowąd ktoś z obecnych, szklankę wina jedną lub drugą postawi; broń Boże nie przyjąć poczęstunku, czy stawiać nawzajem, bo nawet i o to nieraz obrażają się. Czasem, widząc obcych, nie przysiadają się do nich wcale; przez obsługującego chłopca przyślą kawy lub mastichy, rodzaj likieru, i tylko przypijać będą od swego stolika.
– A słynna graeca fides, oszustwo, chytrość, podstęp?
– Zdarza się, zwłaszcza u handlarzy; to wada kupieckich narodów. Ale ile przesady w tem, co się pisze i mówi o Grekach w tej mierze! Rzetelniejsi są na ogół, niż ta zła opinia, którą im robią obcy, nade wszystko Niemcy. Dam panu przykład uczciwości na tych setkach podrostków i chłopaków, którzy w Athenach i w innych miastach obuwie czyszczą, na posyłki biegają, z dworca kuferki odnoszą bez żadnych odznak ani numerów. Każdemu z nich można powierzyć rzeczy i podać adres – odniesie bez wątpienia; można siedząc w kafenionie, przywołać któregobądź i dać mu pieniądze do zmiany, nawet banknot gruby – odniesie na pewno. Czy by to możliwe było wśród społeczeństwa złodziei i oszustów?
Przy stole, na którym nie brakło także polskich i litewskich potraw – rozmawialiśmy jeszcze wiele o Grekach i Grecyi. Mnóstwo cennych rad i wskazówek dotyczących mojej podróży wyniosłem z tej pogawędki przy lampce wina. Miało ściągający, cierpki posmak, bo, jak wszędzie w Grecyi, zaprawione było żywicą.
– Mało który cudzoziemiec – mówiła pani domu – może przełknąć nasze wina resinowane. Mój mąż także zrazu nie mógł się przyzwyczaić.
– Ale teraz pijam tylko resinato: bez żywicy wino wydaje mi się mdłe i ckliwe. I pan wkrótce przywyknie. To na żołądek bardzo zdrowe, zwłaszcza po tłustej, korzennej kuchni greckiej.
– W jakimże właściwie celu resinuje się wino? – zapytałem.
– Głównie dla łatwiejszego przechowywania. Nieresinowane w naszym klimacie prędko się psuje. Zobaczy pan wszędzie po lasach drzewa szpilkowe z pasami kory zdartej do wysokości dwóch metrów. Żywicę zbierają i jedno jej oko wlewają do stu ok wina. W Athenach i w ogóle na północy silniej wino resinują niż u nas w Peloponnezie.
Wywody o korzyściach dodawania żywicy do wina niezbyt mnie przekonywały: za każdym łykiem czułem ostry, garbnikowy posmak po winie zresztą wybornem, tak, że pić mogłem jedynie pół na pół z wodą.
Przypomniało mi to, że przecie i klasyczni Grecy nie pijali wina inaczej, jak do połowy z wodą; kto używał samego, za pijaka uchodził. Win cięższych niż obecnie, Grecya chyba wówczas nie robiła; obecne zaś wino greckie nieresinowane, a do połowy roztworzone wodą, jest mdłą, cieniutką lurą. Więc kto wie, czy może i w starożytności nie resinowano wina? Powodem mogła być, tak samo jak teraz, większa trwałość napitku, przechowywanego wówczas w bukłakach skórzanych i w glinianych kadziach. Takie przypuszczenie tłumaczyłoby, skąd się bierze piniowa szyszka na bakchicznym tyrsosie. A jednak trudno by je było podtrzymać, bo w żadnym pisarzu klasycznym nie pomnę wzmianki o winie zaprawianem żywicą.
Późnym wieczorem, żegnany przez wszystkich najserdeczniej, poszedłem do hotelu. Młody, bardzo miły doktor Stanisław Mineyko po bramę mnie odprowadził.”
Podczas wojny bałkańskiej 1912-13 Z. Mineyko brał udział w walkach po stronie greckiej, przyczyniając się jako znakomity taktyk do zdobycia twierdzy Janina, za co został nagrodzony Złotym Krzyżem Zasługi. Jan Parandowski we Wspomnieniach i sylwetach(Wrocław 1960, s. 221-225) w następujących słowach przedstawia ówczesne wydarzenia:
„Pod koniec roku 1919 albo z początkiem 1920 dostałem paczkę gazet greckich, które nadeszły z Aten. Położył je przede mną profesor Bulanda na stole seminarium archeologii klasycznej, przy którym właśnie opracowywałem rzecz o fryzie panatenajskim z Partenonu, przeznaczoną na odczyt w gronie moich kolegów. Odsunąłem więc stos reprodukcji, na których wił się pochód panatenajski, i zacząłem przeglądać pisma, których nigdy dotąd nie widziałem.
To i owo było w nich zabawne: „Nea Ellas” przedrukowywała dowcipne artykuliki Clément Vautel z paryskiego „Journal”, gdzie indziej w odcinku drukowano przekład Braci Karamazow, jakby ta książka dopiero co wyszła, o Tosce rozprawiano szeroko, jakby to była ostatnia nowość. Lecz profesor Bulanda znów podszedł do mnie i zwrócił moją uwagę na rzecz najważniejszą: sprawozdania z sali sądowej, w której toczył się proces greckiego sztabu generalnego, wszczęty po wygnaniu króla Konstantyna.
Wśród badań i przesłuchań, z odczytywanych dokumentów okazało się nagle, że szczęśliwy wynik wojny grecko-tureckiej w Epirze w roku 1912–13, przypisywany geniuszowi zdetronizowanego króla, niewiele miał wspólnego z jego osobą, chyba tyle, że na czystopisach planów widniał jego zamaszysty podpis. Sensacyjne rewelacje członków sztabu generalnego zapełniały całe szpalty dzienników.
Wszyscy zgodnie oświadczyli, że zasługa zdobycia Janiny i oswobodzenia Epiru należy się Polakowi, inżynierowi Minejce. On bowiem opracował do najdrobniejszych szczegółów wszystkie plany strategiczne, które zadecydowały o zwycięstwie i zmusiły przeciwnika do bezwarunkowego złożenia broni. Prasa grecka zdumiewała się nad obłudą dawnego rządu, który nie poczuwał się do obowiązku wymienić nazwiska jedynego zdobywcy fortecy Biżani i Janiny. Zygmunt Minejko wskazał greckiemu wojsku, że upadek Janiny może być osiągnięty tylko przez podejście od lewego skrzydła drogą nie znaną dla innych – od Dodony.
„Pan Minejko – pisała »Patris« – wiedziony uczuciem miłości dla drugiej swej ojczyzny, Grecji, potrafił zmusić oblegających Janinę, by zastosowali się do jego wskazówek, jak się okazało, niezbędnych do zdobycia miasta. Nazbyt umiarkowany w swoich ambicjach, nie czynił burzliwych występów celem odzyskania sławy, której owocami cieszyli się inni. Historia jednak z czasem wypowiada prawdę. Wierzący w szczególniejsze uzdolnienia fachowych greckich sztabowców dowiedzieli się ze zdziwieniem, z ust obwinionych, że Biżani, skalista warownia, o którą rozbijały się w ciągu roku najzacieklejsze ataki, została zdobyta przez jednego z inżynierów”.
Przytoczywszy te fakty, które powtarzały wszystkie inne dzienniki w obszernych sprawozdaniach sądowych, gazeta przypomniała Ateńczykom małego wzrostem, suchego mężczyznę, który powolnym krokiem co dzień przechodzi ulicami ich miasta, a zarazem podała jego historię, jedną z tych pięknych historii ludzi wielkich charakterem, jakich wspaniały zastęp wyszedł z powstania 63 roku.
Minejko kształcił się w inżynierskiej szkole wojskowej w Petersburgu, lecz gdy wybuchło powstanie, przekradł się do Polski i stanął na czele jednego z oddziałów partyzanckich. Wzięty do niewoli i postawiony przed sąd. zostaje skazany na 12 lat robót przymusowych. Wysłany na Sybir, po upływie pewnego czasu ucieka z Tomska. Po długiej tułaczce osiada w Paryżu, gdzie w akademii sztabu generalnego kontynuuje swe studia z zakresu inżynierii wojskowej.
Gdy Turcja zwróciła się do Francji z prośbą o wysłanie jej kilku zdolnych inżynierów, rząd polecił, między innymi, Minejkę, który wkrótce został mianowany naczelnym inżynierem dla Epiru i Tesalii. W czasie swego pobytu w Epirze poślubił Greczynkę, córkę Manarysa. Przebywając w okolicach Dodony, prowadził wykopaliska, które wydały bogaty plon naukowy. Niedługo potem przeszedł do służby u rządu greckiego, który mu powierzył wodny dział inżynierii oraz stanowisko szefa departamentu robót publicznych. W następstwie wzięty do sztabu generalnego w czasie wojny tureckiej, jako znawca Epiru, oddał krajowi tak znaczne i wiekopomne usługi.
Nie tylko odebrano Minejce zasługi wojskowe, ale w podobny sposób odjęto mu niegdyś sławę odkrycia Dodony. Archeolog grecki Karapanos przywłaszczył ją sobie i w swej monografii Dodone et ses ruines tylko w błahym odsyłaczu wspomniał nazwisko Zygmunta Minejki. Uczony niemiecki Hiller von Gaertringen pisząc o Dodonie w Pauly-Wissowa Realenzyklopaedienapiętnował to usunięcie w cień prawdziwego odkrywcy jednej z najstarszych świątyń greckich.
Miałem to wszystko w pamięci jadąc w roku 1925 do Grecji i w parę dni po przyjeździe do Aten wybrałem się w odwiedziny do Minejki. Nie zdawałem sobie sprawy, że mieszka tak daleko. Ulica Patissia ciągnęła się bez końca, dwa lub trzy razy musiałem zatrzymywać się przy ulicznym czyścicielu, „lustro”, by doprowadzić do porządku ubranie i buciki, obsypane kurzem ateńskim jak mąką. Willa Minejki stała na krańcach miasta.
Sam otworzył mi drzwi i od pierwszych słów rozgadał się serdecznie.
– Z Polski! Z Polski! – powtarzał.
Miał już ponad osiemdziesiątkę, ale werwa, z jaką mówił, i żywość ruchów przeczyły i metryce, i tym dalekim dziejom, które na sobie nosił. Pamięć miał niewyczerpaną. Po babce odziedziczyłem sporo nazwisk powstańców, wymieniałem je teraz i pytałem, czy ich znał. Parę z nich od razu go podnieciło, byli to jego towarzysze broni. Zaczął rozsnuwać wspomnienia bitew, rysować domy, zagrody, pola – z niezwykłą precyzją. I ścieżka wpadała w ścieżkę, droga w drogę, biegły wsie i miasta, w kilka minut stary wojak zwędrował pół Polski. Byłem ciekaw, czy nie pisze pamiętników: pokazał mi etażerkę z rzędem grubych tomów, oprawnych w ciemne płótno – to były jego pamiętniki.
Nazajutrz spotkałem go na mieście. Był w mundurze weteranów powstania z odznakami pułkownika i krzyżem Virtuti Militari. Od razu mnie poznał, ale po kilku słowach zmarszczył się i spojrzał na mnie surowo:
– To pan zapomniałeś, jaki to dzień mamy dzisiaj? Idę złożyć moje uszanowanie posłowi Rzeczypospolitej Polskiej w dniu 3 maja.
Była to dla niego zawsze uroczysta i radosna chwila. A gdy wymawiał słowa: Rzeczpospolita Polska, głos mu drżał. Wciąż jeszcze trwało w nim olśnienie, że oto znów jest Rzeczpospolita Polska, za którą szedł do walki. Marzył o Polsce, wybierał się do wytęsknionego kraju, chciał mu służyć. Najgorętszym jego marzeniem było poprowadzić polską wyprawę archeologiczną do Epiru, który znał jak nikt inny. Miał żywo w pamięci kilka miejsc zagubionych wśród gór i wiedział, gdzie należy szukać Butrotum, stolicy króla Pyrrusa.
Nauczony doświadczeniem z Dodoną, nikomu się nie zwierzał. Chciał sam stanąć na czele misji wykopaliskowej, molestował o to nasze instytucje naukowe, ministerstwa, poselstwo. Zbywano go obietnicami, których nigdy nie dotrzymywano. Zabrał swe marzenia i tajemnice do grobu. A może powierzył je jakimś papierom, zeszytom? Może znajdują się razem z jego pamiętnikami w Bibliotece Jagiellońskiej? I jedno, i drugie byłoby warte opracowania i wydania. Nic o tym nie wiem. Daremnie starałem się czegoś dowiedzieć za ostatnim pobytem w Atenach: na dźwięk jego nazwiska jedni pozostawali obojętni, bo nigdy o nim nie słyszeli, drudzy mieli niejasne wspomnienia.”

W okresie pierwszej wojny światowej zarówno Zygmunt Mineyko, jak i jego syn Stanisław występowali na terenie Grecji jako rzecznicy niepodległości Polski, publikując m.in. liczne artykuły w obronie sprawy polskiej. Współpracowali zresztą również z prasą krajową.
W 1922 roku rząd polski nadał Z. Mineyce Krzyż Virtuti Militari V klasy. Przebywając zaś z wizytą w Wilnie sam sędziwy inżynier przekazał w darze Uniwersytetowi Stefana Batorego bogaty zbiór numizmatów.

* * *

W trakcie przygotowania do druku niniejszego tekstu autor otrzymał od wnuka Zygmunta Mineyki, zamieszkałego w Poznaniu, pana Andrzeja Nowickiego tekst oparty na archiwach rodzinnych, a poświęcony przede wszystkim pobytowi gościa z Grecji w miejscowości Bursztyn. Poniżej przytaczamy wspomnienia o tym wydarzeniu Z. Mineyki, poprzedzone wstępem p. A. Nowickiego.
„Zygmunt Mineyko herbu „Gozdawa”, polski szlachcic urodzony w posiadłości ziemskiej Bałwaniszki (urodził się 11 maja 1840 w Wilnie, w Bałwaniszkach spędził dzieciństwo), w powiecie oszmiańskim, w dawnej Guberni Wileńskiej w roku 1840, zmarły w Atenach w 1925 r. Powstaniec styczniowy. Emigrant. Swoje niezwykle ciekawe i burzliwe życie opisał w pamiętnikach i wspomnieniach, częściowo opublikowanych i wydanych w roku 1971 przez Inst. Wyd. „Pax”pod znamiennym tytułem „Z tajgi pod Akropol”. W Paryżu ukończył Akademię Sztabu Generalnego. Jako inżynier pracował przy budowie dróg i mostów na Bałkanach, w Turcji, a następnie w Grecji. W 1870 roku osiadł w Janinie, stolicy Epiru, gdzie piastował urząd naczelnego inżyniera Epiru i Tesalii. Tam też poślubił córkę dyrektora gimnazjum, Prozerpinę Manarys, z którą miał 9-ro dzieci (3-ch synów i 6 córek). Dwie swoje córki w 1905 r. wydał za Polaków.
Jedna z nich, Andromacha (Machi) poślubiła hrabiego Karola Ludwika Potockiego z Olszyn, z którym miała jedną córkę Ludwikę (Lunię).
Druga zaś, Jadwiga (Wisia) poślubiła księcia Stanisława Ludwika Jabłonowskiego z Bursztyna, z którym miała cztery córki:
1. Karolinę (Linę), późn. baronowa Heydlowa
2. Marię (Marylę), późn. hrabina Cieńska
5. Zofię (Zulę), późn. hrabina Pusłowska
4. Teresę (Renię), niezamężna
Inna jeszcze córka Zygmunta Mineyki, Zofia wyszła za mąż za greckiego polityka Georgosa Papandreu, z którym miała syna Andreasa (były i obecny premier Grecji).
Zygmunt Mineyko miał 3 siostry i brata Eustachego, który ze Stefanią z Ganów miał 6-ro dzieci (2-ch synów i 4 córki). Syn Eustachego, Roman Mineyko poślubiwszy w 1908 r. w Kamieńcu Podolskim Helenę Zwolińską, miał z nią czworo dzieci: Jadwigę, Zygmunta, Mieczysława i Stanisławę. Piszący te słowa, Andrzej Nowicki, jest synem Stanisławy. Stanisława z Mineyków Nowicka żyje po dziś dzień i mieszka ze mną w Poznaniu.
Zygmunt Mineyko wraz ze swoją żoną Prozerpiną odbyli w 1922 roku podróż do Polski. Z Aten wyjechali 30 czerwca 1922 roku, do których powrócili 9 grudnia 1922 roku. Swoje przeżycia i refleksje opisał w pamiętniku zatytułowanym Wspomnienia z podróży do Polski i wzdłuż Polski do Wilna. 13 lipca 1922 roku przybył z żoną do Bursztyna, gdzie gościł u swojej córki, księżnej Jadwigi Jabłonowskiej do dnia 31 lipca 1922 roku.
Oto co Zygmunt Mineyko pisze o swoim pobycie w Bursztynie:

„13 lipca 1922 r.
Spieszny pociąg szybko pędząc, minął Kołomyję, Stanisławów, oglądane przez nas ciekawie, co mitygowało niecierpliwość prędszego przybycia do Halicza, gdzie oznaczone było spotkanie przez Wisię.
Prozerpina, mając bardziej ode mnie wzrok wytężony – jako matka, pierwsza, krzykiem doznanej radości, udzieliła wiadomość o obecności naszej córki i ulubionych wnuczek.
Nie jestem w stanie opisać doznanych uczuć przy powitaniu z powodu spełnienia się od dawna projektowanej wyprawy, której urzeczywistnienie ciągle pozostawało wątpliwem.
Ucieszeni wszyscy, usadowili się w dwóch powozach, mając do przebycia 16 kilometrową podróż do Bursztyna, które zbliżały się często ku sobie, dla brania udziału w rozmowie osób w nich znajdujących się. Po upływie dwóch niespełna godzin o 5-ej wieczorem zobaczyliśmy wspaniały pałac Bursztyński, siedzibę odwieczną sławnych rodów polskich.
Witani serdecznie przez anioła stróża tego ogniska rodziny Książąt Jabłonowskich, panny Pauliny Grudzińskiej i liczny personel przyjaznych osób służbowych, zostaliśmy wprowadzeni do jego wnętrza, ażeby zażywać gościny, równającej się do pobytu w raju, stanowiącego epokę w ostatnim etapie naszego żywota.
Trudnem jest określić błogie wrażenia doznawane przy nieustających uściskach najukochańszych istot, egzystujących dla nas na tym świecie.
Dzień dzisiejszy pozostanie niezapomnianym – pomimo małych udręczeń doznawanych w podróży, gdyż w dniu tym Opatrzność dozwoliła takoż uistnienia marzeń stąpienia na glebę odrodzonej Polski.
W błogim spokoju udaliśmy się na odpoczynek, ażeby przebudzić się dnia następującego, czując się odmłodzeni na siłach.

14 lipca 1922 r.
Dzień dzisiejszy błogo upłynął przy spacerach, rozmowach i bliższem zaznajomieniu się z osobami, mającemi styczność z Pałacem, jako też ze służbowym jego otoczeniem.
W towarzystwie nieodstępnych mnie Żuli i Reni udałem się na zbiór malin, a doszedłszy do miejscowości, gdzie one rosną, zastaliśmy tam Linę i Marylę z ich koleżanką, panną Ewą Morawską, zajętych tą operacją. Tam pozostawiwszy Renię im do pomocy, udałem się z Zulą pod cień drzewa, chcąc uniknąć słonecznych upałów.
Ale nie pozostałem długi czas bezczynnym. Znalazłszy krzaki pożeczek, posiadające resztki nie pozbieranych owoców, nazbierałem przy pomocy Zuli parę sporych garści tych owoców, mało znanych w Grecji, dla uczęstowania mej żony, a jej babuni. Przy tej okoliczności sformowaliśmy bukiet z polnych kwiatów, nie rosnących w Grecji, ażeby jednocześnie z porzeczkami udzielić w darze mej żonie, która ukochawszy Polskę, chce się zaznajomić bliżej z naszą florą.
Trzy inne wnuczki uczęstowały ją bogatym zbiorem ślicznych malin, wystarczających do nasycenia wszystkich, biorących udział przy obiedzie.
Przy stole znalazłem się obok pani Penterowej, znajdującej się tu w gościnie, osoby w podeszłym wieku, ale bardzo rezolutnej i posiadającej wiele wiadomości, co zapewniło mnie udział w interesujących rozmowach.
Z osób płci męskiej, oprócz mnie, uczestniczył w spożywaniu obiadu młodzieniec ozdobiony trzema dekoracjami i gwiazdką, znakiem udowadniającym poranienia podczas wojny z którymś z naszych nieprzyjaciół. Nosił on mundur wojskowy i był pomocnym w zarządzie administracji dóbr Bursztyna. Dowiedziałem się, że był on wnukiem znanego mnie, z czasów dawniejszego tu pobytu, proboszcza unickiego kościółka, p. Telichowskiego, zmarłego już od dawna i sierotą po swoim dziadku i ojcu. Bił się on walecznie przy obronie miasta Lwowa i innych miejscowościach, a powróciwszy do Bursztyna, osłabiony na siłach, znalazł zaopiekowanie się nim u mojej córki, dobrotliwej zawsze.
Znajduje się takoż tutaj panna Ludwika, nauczycielka obecnie małej Reni, a przedtem wszystkich doroślejszych wnuczek, przybyła tutaj za czasów wyjazdu mojego dawniejszego z Bursztyna, która zżyła się i przywiązała się nierozłącznie z tutejszym otoczeniem.
W pałacu Bursztyńskim na dobre umieścił się urzędnik sądowy, p. Senetra ze swoją rodziną, ażeby zapełnić opustoszony pałac, gwarantując swą obecnością potrzebną opiekę i pomoc w obecnej epoce, nie zupełnie ustalonem bezpieczeństwie.
Jeszcze przed wyjazdem z Aten odczytywałem prześliczną mowę, wypowiedzianą przy pogrzebie ś.p. mojego zięcia, Księcia Stanisława Jabłonowskiego, z której mogłem ocenić wzniosłość uczuć jego osoby, a obecnie podczas przeprowadzonej dyskusji, zbawienna działalność jego na społeczeństwo tutejszego kraju coraz wyraźniej się uwydatnia. Dowiedziałem się, że wybiera się w podróż do Rohatyna w zamiarze tworzenia organizacji wyborczej na pożytek Polski, chcąc unicestwić, o ile będzie można, intrygi miejscowych rusinów, a raczej ich prowodyrów.
Odwiedziłem stajnię, zaciągnięty tam przez ruchliwe wnuczki, która została już odtworzona po niedawnem zniszczeniu, posiadając już 12 ślicznych koni.
Przy tej okazji dwie starsze wnuczki i, znajdująca się w gościnie panna Ewa, chciały popisać się konną jazdą na męskich siodłach, gdyż żeńskie były zrabowane przez prusaków.
Maryla i Lina dziarsko trzymały się, jak gdyby były przykute do siodła i umiejąc kierować koniem, czyniły go posłusznym ich woli. Panna Ewa, pozostająca zawsze w tyle, zgarbiona i niedołężna, zdawała się zostać pokaleczoną, chcąc ochronić od uderzeń swoje rany.
Służba pałacowa bardzo jest uprzejmą i wyćwiczoną, do której należy Gawryś, grek zabrany przez nieboszczyka, ś.p. Stanisława do swojej służby z Patrasu, któren przerobił się już na Polaka, zapominając swojej mowy.
Powitał on uprzejmie nas, znajomych od dawna, ciesząc się naszą tu obecnością, ale na propozycję mojej żony, ażeby powrócił do Grecji, odpowiedział: „nigdy nie opuszczę służby u Księżnej Pani”.
Został on już podniesiony do stopnia urzędniczego, mając czynność poboru dochodów z młyna, ustalonego na wodach Gniłej Lipy, któren po spalonym przez prusaków, został na mniejszą skalę odbudowany.

15 lipca 1922 r.
Na pałac Bursztyński skierowane liczne strzały armatnie nie potrafiły go zburzyć z powodu nadzwyczaj silnych i licznych drzew parku, zasłaniających takowy od ciosu bomb.
Został w pewnej swej części zupełnie zniszczony, o czem świadczą pnie pozostałe odwiecznych olbrzymów w połowie uciętych przez nieprzyjacielskie bomby prusaków i domorosłych rusinów.
Na pałacu skonstatować można ślady ukąszeń tylko, nie mających siły zburzyć gmachu.
Powiadają, że pałac Bursztyński zbudowany został przez któregoś Paleologa po zdobyciu Konstantynopola przez Turków. Rodzina pochodząca z tego Paleologa egzystuje dotąd w Polsce, spolszczona i zubożała.
Podczas spaceru z żoną i córką Wisią, oglądałem pozycję, gdzie znajdowały się w ukryciu ustalone baterie polskie, ostrzeliwające pozycje nieprzyjacielskie, zajmowane przez prusaków a także rusinów.
Wszędzie ślady stóp nieprzyjacielskich, a nawet ich gratów. Bursztyn doznał strasznej klęski.
Córka p. Sanetry, śliczna i mądra panienka, w rozmowie swojej ze mną wyraziła się, że kobieta polska rozumie o tem, że przyszłość naszego narodu spoczywa w jej ręku.
Znajdując się przez czas dłuższy w jej towarzystwie, dowiedziałem się, że na gazonie znajdującym się przed pałacem, zastrzelono jednego po drugim czterech gospodarzy polskich, skierowanemi do nich pojedyńczemi wystrzałami, zamiast salwy licznych karabinów, chcąc przez to nasycić długą męczarnią ich ofiar, dobijać takowe kilkakrotnemi wystrzałami z bliska do tarzających się w męczarniach nieszczęśliwych. Było to morderstwem barbarzyńskich zbrodniarzy.
Wskazywała mnie, ślicznej urody panna Maryla Sanetra miejsce, gdzie pochowano zwłoki męczenników, które następnie zostały przeniesione do rodzinnych grobów. Tam pozostał krzyż tylko, świadczący o obficie przelanej ich krwi.
Często jeszcze odwiedzają rodzice i krewni park Bursztyński dla zroszenia łzami terenu srogich męczarni.
Sądzę, że ludność miejscowa powinna zarządzić pomiędzy sobą składkę do ustalenia pomnika i że obowiązkiem ich władz municypalnych i rządowych jest wykonanie tego przedsięwzięcia.
Dzisiaj opuściła Bursztyn p. Ewa, wezwana do powrotu do swoich rodziców, wywołując zmartwienie pomiędzy wnuczkami.

16 lipca 1922 r.
Uczestniczyłem z moją ukochaną żoną w dzisiejszej Mszy świętej w Kościele Bursztyńskim, gdzie po długich latach usłyszałem w polskiej mowie wypowiedziane kazanie. Z początku nie mogłem skonstatować w jakim niezrozumiałym języku kapłan się odzywa. Potrzeba było utracić kilka minut czasu, ażeby przyzwyczaić ucho do od dawna utraconych dźwięków naszej mowy, ażeby upewnić się i zrozumieć, że to nasza mowa wyraźnie i z talentem wypowiadana.
Zbudowani byliśmy widokiem pobożności licznie modlącego się polskiego ludu i udziału ich w psalmodji kościelnej, harmonijnie odśpiewywanej przy akompaniamencie organów.
Miałem okoliczność spotkać i poznać inżyniera, p. (...) przybyłego tutaj dla uregulowania spadków wody kanału z rzeki Gniłej Lipy, wprowadzający w ruch młyn na nim ustalony, w zamiarze podniesienia działalności, mogącej obracać większą ilość kamieni.
Inżynier ten uczynił na mnie wielkie wrażenie z powodu imponująco patryotycznych zapatrywań względem obowiązku, ciążącym na każdym obywatelu, do ulepszania swej posiadłości nie tyle dla osobistego pożytku, a głównie dla kultury ogólnej kraju.
Młyn wspomniany – spalony przez prusaków, a odbudowany przez moją córkę, jest mniejszych rozmiarów i nie funkcjonuje dostatecznie.

17 lipca 1922 r.
Skutkiem deszczu, zmuszony pozostawać w zamknięciu, spacerowałem po licznych salonach pałacu, co dozwoliło skonstatować zniszczenia – już w znacznej części odreperowane, dokonane przez barbarzyńskich nieprzyjaciół w nim plądrujących.
Najdłużej ze wszystkich mieścili się tam moskale, urządziwszy szpital dla wielolicznych rannych.
Poniszczyli oni, prusacy i rusini, meble, sprzęty domowe, obrazy rodzinne Jabłonowskich, szarpiąc i wycinając oczy, dowodem czego pozostają do oglądania pozostałe oryginały.
Obszarpane drogocenne okrycia mebli, z których daje się odszukiwać jeszcze w parku strzępy jedwabnych materji.
Moskale urządzili w pałacu, przerobionym na ich szpital, ołtarz dla odprawiania tam nabożeństw, chociaż przestali wierzyć w Boga, czego dowodzi sprofanowanie dwóch kościołów tu egzystujących: Łacińskiego i Unickiego, które ogołocili z dzwonów, zaledwie przed niedawnem na nowo ustalonych przez pobożnych mieszkańców.
W pałacu Bursztyńskim umarłych moskali chowano w parku niedaleko od niego, jak gdyby nie znajdowało się miejsca na cmentarzach.
Przed ucieczką moskali z Bursztyna postanowiono spalić wszystkie znaczniejsze gmachy, z których niektóre ocalały z wypadku z powodu, że wykonanie tej zbrodni było polecone oficerom Polakom, znajdującym się w ich przymusowej służbie.
Prusacy ponumerowali wszystkie lokale miasta, oznaczone na posiadanym planie Bursztyna, ażeby używać takowe na potrzeby rozlokowania się.
Po południu udałem się w towarzystwie córki Jadwisi i żony dla zwiedzenia Łudwikówki, wielkiej wioski zamieszkałej przez ludność polską i pól należących do dóbr rodziny Jabłonowskich, – zarządzanych pod kierunkiem p. Drewnowskiego z talentem.
Objechaliśmy w koło wszystkie obszerne zasiewy rozlicznych gatunków zboża, zapowiadających wielkie – w obecnym roku urodzaje.
We wsi zamieszkała ludność polska zajętą jest szczególniej tkactwem, w czem udział bierze takoż ludność miejska, mało zajęta rolnictwem.
Każden dom mieszkalny jest na małą skalę fabryką, gdzie się wyrabiają płótna lniane i konopne, potrzebne dla zapewnienia potrzeb obszernego kraju, zapewniające wielkie dochody fabrykantom.
Zwiedziliśmy jedną rodzinę tej wioski, gościnnie przyjęci, oglądając tkackie warsztaty i przeprowadzaną pracę. Podziwialiśmy czystość wewnętrzną i zewnętrzną mieszkań jako też porządek całego gospodarstwa.
Egzystowała tu przed laty, założona na wielką skalę, fabryka wykwintnych wyrobów płóciennych, którą prusacy zrabowali doszczętnie, wywożąc maszyny i urządzenia do siebie i podpalając gmach takowej. Dowiedziałem się, że oni zbudowali kolej żelazną od stacji kolei żelaznej przez Bursztyn do Ludwikówki, długości kilkadziesiąt kilometrów, gdzie się znajdowało centrum ich działań wojennych, którą ściągnęli przed ucieczką, zwożąc ze sobą.
Późno już wieczorem, usadowieni w dwóch powozach i asystowani przez Linę na dziarskim koniu, powróciliśmy do Bursztyna, trochę przeziębieni skutkiem raptownie zniżonej temperatury.

18 lipca 1922 r.
Wyjazd Wisi do Lwowa dla załatwienia naglących interesów, do którego przyłączyła się Maryla, chcąc towarzyszyć swojej mamie, ogołocił Bursztyn z wielkiej uciechy dla nas.
Ubytek tych ukochanych osób dał się odczuć dotkliwie nie tylko na całem otoczeniu, ale i na trzech wielkich, wilczej rasy psów, które uczuły brak obecności swojej pani. Szczególniej najstarsza z nich („...”) – matka tej rasy, lamentowała nieustannie, biegając po ogrodzie i po pokojach nadaremnie.

19 lipca 1922 r.
Dzisiaj rozpoczęły się żniwa, gdyż pogoda się ustaliła, ale podczas nocy znowu się zmieniła, narażając na skroplenie powracającą ze Lwowa Wisię, na przybycie której wszyscy oczekiwali aż do 11 godziny wieczorem, co wywołało drzemkę u przyzwyczajonych udawać się zwykle do snu już o 9-ej.

20 lipca 1922 r.
Przybył dzisiaj wieczorem p. Gorajski, ożeniony z siostrą ś.p. męża Wisi, posiadający w bliskości posiadłość posagową, odwożąc córeczki, które udały się z nim do niego dla uczestniczenia w połowie ryb na odnodze spokojnej Dniestra, któren był obfity i z którego przywieziono w darze dla Wisi sandacza i kilka innych ciekawych rybek.
Pan Gorajski, piastujący obecnie urząd marszałka, jest osobą wspaniale zbudowaną i posiadający wzniosły umysł, imponujący w pomysłach.
Niezawodnem jest, że odegra on z pożytkiem służbę dla Polski, odpowiednio do zasłużonej od dawna jego rodziny.

21 lipca 1922 r.
Rozmawiając z licznemi osobami, należącemi do inteligencji, a takoż do urzędniczej klasy, zauważyłem wielkie rozdrażnienie do osoby prezesa, p. Pilsa, z powodu, że nie chce on potwierdzić decyzji Sejmu, udzielającej mu prawo sformowania nowego gabinetu, przez co nabożnem jest, wedle ich opinji, wywołanie domowej wojny, narażając Polskę – w obecnej chwili – na zatracenie.
Tego rodzaju opinia zaakceptowała się jeszcze wyraźniej w rozmowie wczorajszej z p. Gorajskim.

26 lipca 1922 r.
Doznawana uciecha znajdowania się w ciągłem obcowaniu z ulubionym gniazdem rodziny Jabłonowskich, którem kieruje ukochana nasza Wisia, powiększyła się przybyciem wnuczki Luni Potockiej, która znaczną część lat dziecinnych spędziła w mojem objęciu i ukochanej mej żony. Doznana radość po upłynięciu 2-ch i pół lat rozstania się z nią, przez które wyrosła już na piękną panienkę, doprowadziła nas do zachwytu.
Od dzisiaj z rana rozpoczął się ruch bardziej jeszcze ożywiony pomiędzy zbiorowo znajdującemi się wnuczkami. Konna jazda, wycieczki, spacery i muzyka powtarzają się nieustannie.
Żona moja czyni wielki postęp w polskim języku, słysząc przeważnie dźwięk takowego, szczególniej zaś z powodu znajdowania się w częstem towarzystwie z mądrą p. Penterową, która nie umiejąc innego języka, potrafiła porozumiewać się dobrze przy pomocy migów.
Dzisiaj wieczorem dokonał się przewrót, doprowadzający do szału uciech pomiędzy panienkami z powodu przyjazdu p. Tęczarowskiego, któren umie je ożywić, wynajdując sposoby i zgrabne żarciki do rozweselenia, stosując się do ich wieku i biorąc udział w zabawach. Jest to dar szczególniejszy u p. Tęczarowskiego, umiejącego przeistaczać się z poważnego męża na ukochanego dla młodzieży towarzysza.
W osobie p. Tęczarowskiego obie moje córki zdobyły dla siebie opiekę nieustającą, bez której często zostawałyby narażone na wielkie niebezpieczeństwa, a często na zupełne zatracenie.
Szczególniej zaś Machi Potocka zawdzięcza mu wydobycie się z grożących nieszczęść.
Wzniosła dusza tego męża kierowała go w spełnieniu dobroczynnych działalności, zawsze z ofiarą i chęcią poświęcenia się na pożytek niesłusznie uciśnionych moich córek.
O czynach p. Tęczarowskiego wiedziałem już od dawna, a dzisiaj doznałem uciechę – razem z moją małżonką – poznania go osobiście.
Po przepędzeniu wesołego wieczoru w zbyt rozweselonem towarzystwie młodych i starych, udałem się na odpoczynek, ażeby przebudzić się – nie zmieniając pozycji w łóżku w chwili porannego przebudzenia się.

30 lipca 1922 r.
Przez cały czas od dnia przyjazdu p. Tęczarowskiego aż do dzisiaj kontynuowała się nieustająca zabawa dla licznie nagromadzonych panienek pod kierunkiem jedynego kawalera, posiadającego dar niewyczerpalny do ich rozweselenia, wyszukując do tego odpowiednie sposoby. Był niem p. Tęczarowski, urządzający połów na raki, polowania, wycieczki, koncerta itp.
Od dni kilku wybierał się on do wyjazdu do Lwowa, ale zawsze rozweselone towarzystwo potrafiło go zmuszać do odłożenia takowego na jutro.
Nareszcie wóz ogromnie długi, po ulegnięciu zdjęciu fotograficznemu, odwiózł go razem z odprowadzającemi panienkami na stację kolei żelaznej, gdzie zasępiło się rozpaczające grono, zmuszone z nim pożegnać się.
Dla mnie i mojej żony, jak też dla wszystkich starszych wiekiem, odjazd p. Tęczarowskiego spowodował dotkliwą stratę, gdyż wszyscy mieli w nim doradcę w rozwiązywaniu posiadanych zawikłań, któren posiadał talent do ich rozwiązywania.
Co się tyczy mojej osoby, zajął się on sprawą ułatwienia wydawnictwa wynalazku archeologicznego, udzielając potrzebnych informacji i rad, względnie moich interesów.
Talent i wzniosła dusza tej idealnej osoby, wytworzyły w nim idealną osobę, gotową z zaparciem poświęcać się dla wszystkich, czego miałem dotykalne dowody. To też był on ukochanym od wszystkich. Wieczór dzisiejszy przepędziliśmy wszyscy zasmuceni, tak z powodu odjazdu p. Tęczarowskiego, jak też z chwilowego zasłabnięcia Prozerpiny.

31 lipca 1922 r.
Ostatni dzień pobytu naszego w Bursztynie poświęcony był zwiedzeniu grobu naszego zięcia, ś.p. Stanisława Jabłonowskiego i wysłuchaniu żałobnej mszy, odbytej przed ołtarzem, znajdującem się ponad sklepieniem jego grobowca.
Złamana boleścią wdowa po nim, córka nasza, otoczona czworgiem aniołków, naszych wnuczek, zanosiła modły, nie dające im spowodować ulgi – pomimo obecności jej rodziców.
Strata ukochanego męża złamała ją nieukojoną niczem boleścią. Przez resztę czasu dnia dzisiejszego doznawaliśmy trudu przygotowania się do dalszej podróży, zbieraniem do kupy i pakowania pakunków.

1 sierpnia 1922 r.
W towarzystwie Wisi, dwóch starszych jej córek: Liny i Maryli, jak też wnuczki Łuni Potockiej, ruszyliśmy w podróż do Olszyn, ażeby odwiedzić córkę naszą, Andromachę, ustaloną tam od 2-ch lat z górą.

Dodatek
9 listopada 1922 roku Zygmunt Mineyko wraz z żoną Prozerpiną – w drodze powrotnej do Aten, zatrzymali się we Lwowie, był już wieczór, jak pociąg wjechał na stację. Oto, co pisze autor pamiętnika:

9 listopada 1922 r.
... pociąg zatrzymał się we Lwowie. Żona moja pierwsza rozeznała obecność dwóch ukochanych córek i p. Tęczarowskiego, a w chwil kilka porwani w ich ramiona, zostaliśmy uniesieni do Krakowskiego hotelu, gdzie udało się przygotować mieszkanie.

10 listopada 1922 r.
Chcąc dzisiaj rano zaawizować paszporty, ażeby udać się nazajutrz w dalszą podróż, dowiedzieliśmy się, że Rumunia skasowała ich konsulat we Lwowie i że skutkiem tego zachodzi potrzeba załatwiania tego rodzaju operacji, posyłając paszporty do Warszawy, co zmusiło nas na pozostanie przez czas dłuższy tutaj.

22 listopada 1922 r.
Dnia wczorajszego, po otrzymaniu paszportów zalegalizowanych z Warszawy, pospieszyliśmy załatwić wszelkie potrzebne formalności do wyjazdu i pożegnać się z przyjaciółmi.
Potocka przed paroma dniami odjechała do Olszyn z potrzeby doglądania gospodarki.
Dzisiaj tylko Wisia asystowała nam w podróży z hotelu do stacji kolei. Zimno, które zadeklarowało się w sposób uporczywy, dokuczało nam prószeniem w oczy śniegiem, a żona moja i córka, znajdującego się mnie z niemi w dorożce, starannie okrywały dla zabezpieczenia od przeziębienia.
W sali poczekalnej mieliśmy czas ogrzać się herbatą. Oczekując na uregulowanie się pociągu, ażeby ruszyć w dalszą drogę, poczułem pożegnanie się w uściskach z Wisią.”

Powyższy fragment pozwala bliżej poznać polską mentalność owych czasów, zacny charakter dawnej polskiej szlachty, jej głębokie przywiązanie do wiary katolickiej i życia rodzinnego.
* * *

Natomiast w listach Zygmunta Mineyki, ułożonych w ostatnim roku jego życia i dotychczas także nie publikowanych, znajduje się mnóstwo interesujących szczegółów dotyczących dziejów tego kresowego rodu i jego koligacji rodzinnych. Tak na przykład w liście do Józefa Mineyki (1879-1970), będącego synem Bronisława (1846-1887), pan Zygmunt pisał (oryginał przechowuje się w archiwum rodzinnym Mineyków i Nowickich w Poznaniu):

„Ateny, 6 Lipca 1925 r.

Kochany Kuzynie,
Stosownie do powziętych informacji od Pana Andrycza, naszego Posła w Atenach, sądzę, że bliskie pokrewieństwo łączy nas ze sobą.
Jestem synem Stanisława, który ze swoim starszym bratem Józefem ustalili się w Wilnie.”
[Andrzej Nowicki czyni do tych zdań następującą uwagę:
Stanisław Jerzy (1802-1857) i Józef Wincenty (1797 – ?) dwuimienni synowie Józefa (1754 – ?), reprezentujący familię urodzonych Mineyków idącą od Woyciecha, drugiego syna Jerzego Mineyki – protoplasty rodu, który jest zarazem wspólnym przodkiem Zygmunta Mineyki (1840-1925) i Józefa Mineyki (1879-1970)].
„Przypuszczam, że w osobie Waszej odnajduję wnuka Józefa, mojego Stryja i ukochanej Stryjenki, z rodu Morykonich, a syna Gerarda, mojego stryjecznego brata, zesłanego za bunt w Petersburgu studentów na wygnanie do Archangielska.”
[Przypis A. Nowickiego:
Tu Autor popełnił błąd. Stryjenką była Marta z rodu Szadurskich. Józef-Wincenty i Marta z Szadurskich Mineykowie mieli dwóch synów: Gerarda-Adama (1832-1889) i Jana (1836-1846) oraz córkę Kamilkę.
Gerard Adam Mineyko, absolwent Wileńskiego Gubernialnego Gimnazjum, które ukończył (jako jeden z lepszych) w 1851 roku, był wyznaczony jako stypendysta Wileńskiego Okręgu Szkolnego na Uniwersytet Moskiewski, na którym studiował prawo. Po jego ukończeniu (z wyróżnieniem) podjął w 1855 roku pracę pedagogiczną w powiatowej szkole w Lidzie jako wykładowca historii i geografii. Minął prawie rok, gdy 31 maja 1856 roku władze carskie nakazały Gerardowi Mineyce opuścić Lidę i udać się do Archangielska, mianując go tam na stanowisko starszego nauczyciela miejscowego gimnazjum. Nie była to w dosłownym znaczeniu zsyłka, po prostu zmuszono go do przesiedlenia się na północ, do dalekiej guberni, dokąd zsyłano i politycznych, a że uczył lidzką młodzież historii (polskiej), znalazł się tym sposobem w Archangielsku. Tam 21 stycznia 1863 roku poślubił Aleksandrę, córkę inż. płk. Piotra Iwanowa, z którą miał czterech synów: Aleksandra, Piotra, Józefa, Romana oraz córkę Marię, dając tym samym początek tzw. linii „archangielskiej” rodu Mineyków. Gerard-Adam Mineyko zmarł 19 sierpnia 1889 roku w Archangielsku i jest tam pochowany do dnia dzisiejszego.]
„Stryjostwo posiadało majątek Jacuny pod Wilnem, gdzie często gościłem podczas wakacji – bawiąc się z Kamilką, ulubioną stryjeczną siostrzyczką, o której nigdy nie mogę zapomnieć. Utraciliśmy ją przedwcześnie. Obecnie utrzymuję stosunek z jej córką.
Gerard Mineyko był około dziesiątka lat starszy ode mnie, obecnie jestem 86 letnim starcem.
Jeżeli okaże się, że jesteśmy bliscy krewni, chciałbym zawiązać ścisły stosunek, przerwany skutkiem strasznych przewrotów ostatniego stulecia, a w każdym razie wiedząc, że gniazdo Rodziny Mineyków znajdujące się w okolicach Połongi łączy nas wszystkich do jednego mianownika, nie egzystuje racja zostawania do siebie obojętnym. Dlatego będę oczekiwał na łaskawą odpowiedź, ażeby uprawiać dalszy ciąg stosunków przyjaznych co najmniej.
Zakompromitowany w rozruchach przedpowstańczych, kontynuowałem dalszy ciąg nauk wojskowych, rozpoczętych w Szkole Inżynierskiej Nikołajewskiej w Petersburgu, we Włoszech w Szkole założonej przez Garibaldiego. W powstaniu brałem udział w oddziale Langiewicza i na Litwie. Ujęty przez chłopów, zostałem wysłany do kopalń Nerczyńskich. Udało się mnie uciec, znajdując się w podróży na pieszo z Tomska i dodrapać się do Paryża, gdzie ukończyłem nauki wojskowe w Akademii Jeneralnego Sztabu. Nie mogąc powrócić do Polski, pozostałem na tułaczce, zużytkowując udoskonaloną wiedzę na pożytek obcych krajów we Francji, Turcji i Grecji i na utrzymanie wielolicznej rodziny.
W Pamiętnikach, znajdujących się obecnie w druku, są opisane detale mojej peregrynacji. Obecnie pozwalam przytoczyć, że uzyskaną wiedzę uniwersytecką w Szkole Jeneralnego Sztabu Paryża nie mogłem spożytkować na pożytek Polski, gdyż podczas rozgrywającej się orężnej tam walki, byłem obłożnie chory przez parę lat z rzędu. Obliczam jednak odzyskawszy znowu siły, że w przyszłości – jeżeli nie na polu bitwy – potrafię chociażby w radzie Jeneralnego Sztabu być zużytkowany z pożytkiem dla Polski.
Zaledwie w 1922 r., odzyskawszy siły, doznałem szczęścia odwiedzenia odrodzonej Ojczyzny ofiarnością nowego pokolenia, które poruczywszy sprawę w potężniejsze ramiona, uzupełniło dzieło rozpoczęte przez nas w 1863 roku.
Za spełnienie obowiązku, ciążącego na każdym obywatelu, zostałem zasypany gradem dobrodziejstw: W roku 1921, 5-go Sierpnia przy odkryciu Pomnika dla zamordowanych Członków Rządu Narodowego na spadku Cytadeli Warszawskiej udzielono mnie order „Virtuti Militari”. W roku 1923, dnia 23 Marca zostałem uprawniony do noszenia „Krzyża Walecznych” z jednym okuciem. W roku zaś 1923, dnia 30 Maja otrzymałem tytuł Doktora honorowego wydziału filozoficznego na mocy decyzji przez Radę Wydziału Filozoficznego i Senatu Akademii Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie.
Obecnie zamieszkuję w Atenach, wyczekiwując zręczności do uregulowania finansowych interesów, ażeby przenieść się na stałe do Polski, gdzie posiadam w Bursztynie córkę Jadwigę Jabłonowską, wdowę po zmarłym Księciu Stanisławie Jabłonowskim, majorze Pułku Ułanów Księcia Józefa Poniatowsklego, ażeby tam zakupić w pobliżu małą własność, gdzie będę mógł ustalić mojego syna Kazimierza, obecnie zajmującym się negocjacją handlową w Atenach, jako przedstawiciel Targów Wschodnich Lwowa, a w ostatniej chwili mianowany wiceprezydentem Izby Handlowej Grecko-Polsklej w Atenach. Kazimierz Mineyko ukończył francuską Szkołę Handlową, jest on najmłodszym moim potomkiem. Utraciłem dwóch starszych Witolda i Stanisława. Ostatni był ofiarą ostatnich wojen i jednym z wielkich poetów w Grecji.
Jeżeli nie uda się mnie ustalić około Bursztyna, ulokuję się w Warszawie albo też około Wilna, gdzie chcieli mnie udzielić kawałek gruntu, jako posiadającemu order „Virtuti Militari”. Mam odwagę obliczać na długotrwały jeszcze żywot.
Proszę wybaczyć, że zacząwszy pisać czytelnie, zakończyłem bazgraniną. Pochodzi to ze zdenerwowania starego żołnierza. Ażeby zapoznać się dokładniej, załączam przy niniejszym moją fotografię w mundurze uszytym podczas mojego pobytu w Warszawie w szwalni wojskowej w 1923 roku. Nie udało się mnie podówczas dowiedzieć się, że znajdujecie się w Stolicy Polski, ażeby zapoznać się takoż z towarzyszącemi mnie żoną i córką Jabłonowską. Miejmy nadzieję, że to się uda powtórzyć, a tymczasem przesyłam serdeczne pozdrowienia tak Panu jako też całej Jego rodzinie Szanownej.
Pułkownik Zygmunt Gozdawa Mineyko
Dr Honoris Causa. Weteran 1865 r.

Rue Parnithos 23.
Athénes. Gréce.”

I w jeszcze jednym liście Zygmunta Mineyki (także ze zbiorów poznańskich), z tamtego okresu znajdujemy interesujące informacje o tej rodzinie:

„Athénes
Rue Parnithos 23. Gréce

Ateny, 28 sierpnia 1925 r.

Wielce Szanowny Panie,

Adresując list poprzedni do Pana sądziłem, że wejdę w stosunek z jednym z synów Gerarda Mineyki, osiedlonych w Archangielsku, nie przypuszczając, ażebyś Pan studiował z p. Andryczem w Uniwersytecie Rygi.
Omyłka ta dozwoliła mnie zbliżyć się do wielkiej rodziny Mineyków, zamieszkującej od wieków Środkową Litwę. Uważam zbliżenie moje za szczęśliwy wypadek, dozwalający przekonać się o należeniu do gałęzi tego samego rodu, o tyle od Pańskiej oddalonego, że nie zostajemy krewni, mogąc uprawiać przyjazne stosunki, jakie często zapewniają serdeczniejsze zbliżenie od bliskiego pokrewieństwa.
Dziękuję Panu, jako też Panu Władysławowi za udzielenie mnie prawa zawiązania stosunków, jakie nie omieszkam uprawiać, skoro znajdę zręczność odwiedzać Polskę, licząc, że nie zostanę pominięty, jeżeli weźmiecie udział w wyprawach odwiedzania Grecji.
Dziękuję też za udzielenie szczegółów genealogicznych całej gałęzi wielkiej rodziny Mineyków.
Wedle moich wiadomości gałąź, do której należę, rozpoczyna się od Jerzego, drugiego syna Łukasza.
Obecnie 7 pokoleń nas rozdziela. Od Pana dowiedziałem się, że od czasów Franciszka, Ojca Tomasza, gałąź do której Pan należysz, opuściła Żmudź, przenosząc się do Litwy Środkowej, podówczas kiedy dla gałęzi mojej fakt tego rodzaju dokonał się zaledwie przez mojego ojca Stanisława i stryja Józefa – co stanowi wielką różnicę, gdyż gałąź, do której należę, nie posiadała czasu ani środków do poczynienia zasług dokonanych przez gałąź rodziny Mineyków, posiadających Olbrzymów w osobach dwóch Tomaszów, z których pierwszy, Pański prapradziad, głosował za udzieleniem Konstytucji 3-go Maja (splendor, jakim nieliczne rodziny szczycić się mogą), a drugi Tomasz, Marszałek Szlachty Wileńskiej, uratował Litwę od obruszczenia, walcząc potężnie przeciwko zdradzie Ogińskiego i całej zgrai przekupionych, co też dokonał z powodzeniem, podnosząc hart uczuć patriotycznych u szlachty do nadzwyczajnego stopnia, ażeby zdolną była żądać od cara, odwiedzającego Wilno, powrotu skasowanego Uniwersytetu i praw autonomicznych. Car opuścił Wilno zdesperowany, widząc, że kraj uważany przez władze rządowe za wierno-poddańczy, znowu się odrodził.
Obydwu tym olbrzymom, jako też wszystkim członkom poprzedzającym i należącym do nowszego pokolenia tej rodziny, potężnej w uczucie patriotyczne i gotowość do poświęcenia krwi i mienia, Ojczyzna zawdzięcza jej ocalenie i ten rezultat szczęśliwy, że Litwa Środkowa została odrodzona.
Żadna inna rodzina na Wileńszczyźnie nie poniosła tyle strat i ofiar, pozostając zawsze skromną i gotową do ponoszenia nowych. To zaś, co ja podnoszę, ocenia już od dawna ludność miejscowa, a w przyszłości potwierdzi Historia.
Mnie zaś, posiadającemu prawie 100-letnią starość, wolno jest i dzisiaj wypowiadać prawdę.
Przedtem jeszcze, w pierwszym tomie moich pamiętników, gdzie wykazuję powody, jakie pobudziły młodzież – do której i ja należałem, do poczynienia wybuchu powstania, opisuję działalność szlachty, kierowanej przez Tomasza Mineykę, jako pobudkę do wystąpienia młodzieży do czynu.
Pamiętniki moje udzieliłem do opublikowania w drukami Warszawskiej Piotra Laskauera już od dawna, a przed kilku dniami zażądałem o pośpiech. Pamiętniki te składają się z 5-ciu tomików. Dalszy ich ciąg w 3-ch tomach znajduje się jeszcze w opracowaniu u mnie.
Obecnie obowiązany jestem oświadomić, że gałąź, do której należę, zachowywała się zawsze patriotycznie. Ojciec mój Stanisław brał udział w powstaniu 1831 roku i znajdował się w stosunku z Marszałkiem Tomaszem Mineyką i z Biskupem Wileńskim. Toż samo powiedzieć mogę o moim Stryju Józefie. Od nich obydwu odziedziczyłem dalszy ciąg pracy.
Co się tyczy działalności pozostałej dotąd na Żmudzi do dzisiaj licznie tam rozrośniętej mojej gałęzi w osadzie zowiącej się Sorwicie, jeżeli się nie mylę, czyli Minejkiszki i własnościach znajdujących się w pobliżu Połągi, wiem dobrze, że znajdowali się oni na czele wszelkich ruchów patriotycznych.
Mój dziad Józef brał udział, jako oficer, w wyprawach wielkiego Napoleona i powróciwszy silnie poraniony na Żmudź, imponował tamtejszemu społeczeństwu przez czas długi, przeżywszy sto lat wieku.
Poznałem, po dokonanej ucieczce z Syberii, w Paryżu księdza Zygmunta Mineykę, mojego rówieśnika, jednego z naczelników powstania na Żmudzi, który po odsiedzeniu rekolekcji za zamianę brewiarza na pałasz, otrzymał prawo kontynuowania funkcji kościelnych. Wkrótce on, z podrzędnej posady, został podniesiony do godności Proboszcza. Odszukał mnie, studiującego podówczas w Szkole Generalnego Sztabu, ażeby dopomóc w potrzebach nadzwyczajnych.
Niestety, ten zacny wojak i kapłan – przyjęty za Francuza – padł ofiarą niewinną komunistów, którzy pokaleczyli go okrutnie. Jako inwalida, mając połamane kości, został on wysłany do Salonik pod opiekę i pielęgnowanie Sióstr Miłosierdzia.
Za pośrednictwem jednej z nich, Polki, nie mogąc pisać, zawiadomił mnie o swoim nieszczęśliwym położeniu, prosząc, ażebym wysłał mu małą pomoc pieniężną dla zakupienia tytoniu, gdyż reszta potrzeb jest mu zabezpieczona.
Zamieszkiwałem podówczas w Epirze. Korespondencja z nami bardzo krótko się kontynuowała. Pożegnał się on przedwcześnie z tym Światem, ale pamięć o nim zachowa się na długo na Żmudzi, ażeby przyczynić się do jej odrodzenia i wydostania ze sztucznie tam uprawianej niewoli żydowsko-niemiecko-bolszewickiej.
Tego rodzaju działaczy z rodziny Mineyków była wielka liczba podczas powstania 1863 r., wedle udzielonych informacji przez księdza Zygmunta.
Matka moja z rodu Szukiewiczów, posiadała Stryja w osobie Dyrektora Obserwatorium Wileńskiego, autora globusu, jaki został przeniesiony do Ermitarza w Petersburgu.”
[Przypis Andrzeja Nowickiego:
W tym miejscu jestem zobowiązany wyjaśnić (mam na to niepodważalne dokumenty), że Autor popełnił tu aż dwa błędy. Po pierwsze: matka Cecylia pochodziła z rodu Chrzczonowiczów, a po drugie: Dyrektor Obserwatorium Wileńskiego, ksiądz Szukiewicz był wujkiem Cecylii. Najzwięźlej mówiąc, to matka Cecylii z Chrzczonowiczów Mineykowej (a babcia Zygmunta ze strony jego matki) pochodziła z rodu Szukiewiczów, której bratem, a dla Cecylii wujkiem, był Kazimierz Szukiewicz – dyrektor Obserwatorium Astronomicznego w Wilnie.
Tak więc ów list stał się powodem licznych nieporozumień co do nazwiska rodowego matki Zygmunta. Ofiarą tego padli wszyscy dotychczasowi biografowie Zygmunta Mineyki. Nawet ja w drzewie genealogicznym z 1988 roku podałem błędnie nazwisko rodowe Cecylii, sugerując się właśnie owym listem.
Poprawne nazwisko rodowe Cecylii Mineykowej podała jej córka (siostra Zygmunta) Rozalia z Mineyków Zasimowska, która na prośbę Jakóba Gieysztora, autora Pamiętników z lat 1857-1865, podała życiorys swego brata Zygmunta, opublikowany w tomie II na str. 269 i 270 tychże Pamiętnikówwydanych w Wilnie w 1913 roku. Ponadto na wileńskiej Rossie zachował się okazały pomnik grobu rodziców Zygmunta Mineyki, na którym jest podane właściwe nazwisko rodowe jego matki Cecylii. Pomnik ten odnalazłem, będąc w Wilnie we wrześniu 1989 roku.]

„Ksiądz Szukiewicz umarł z melancholii, a globusu artystycznie wykonanego nie potrafiono odebrać od moskali dotąd.
Ojciec mój posiadał majątek Bałwaniszki w powiecie Oszmiańskim, a matka dom przy kościele Świętej Katarzyny w Wilnie. Stryj zaś był właścicielem Jacunów w powiecie Wileńskim.
Posiadałem synów: Stanisława i Witolda. Utraciłem ich przedwcześnie, Witolda pokaleczonego gruzami walącego się domu, a Stanisława pochowałem przed 8 miesiącami zaledwie. Stanisław był pierworodnym synem, ślicznej urody, będąc studentem, został zwycięzcą poetycznego konkursu na Igrzyskach Olimpijskich w 1896 r. i pozostawił dwa tomiki swoich poezji w języku greckim, jako też liczne utwory publikowane w pismach periodycznych. Ukończył on studia lekarskie w Paryżu jako specjalista chorób dziecinnych. W czasie wielkich wojen był zaangażowany do wojska i kierując szpitalem w Salonikach, zaraził się na chorobę suchot, której padł ofiarą, mając 49 lat życia.
Pozostał mnie syn, najmłodszy z moich dzieci, Kazimierz, mający obecnie 32 lata życia. Ukończył on nauki w Szkole Handlowej francuskiej, poczem pracował przez lat 9 jako urzędnik w Banku Komercjalnym w Atenach, a od 1922 r. otworzył biuro handlowe. Jest on reprezentantem firmy lamp elektrycznych stowarzyszenia „Wertex” i wielu innych stowarzyszeń, zostających w stosunku do elektryczności, w Szwecji i Niemczech. We Francji przeprowadza negocjacje, jako też w Ameryce dla zakupu automobili. Wszystko zapewnia mu znakomitą pozycję, wielką wziętość i obszerny kredyt we wszystkich bankach Ateńskich.
W ostatnim czasie został on wybrany na Wiceprezydenta Izby Handlowej Polsko-Greckiej, która wkrótce gotuje się do rozpoczęcia pracy.
Jeszcze w 1922 roku Kazimierz został zaangażowany przez liczne fabryki i zakłady Polskie do rozpoczęcia pracy, otrzymując ich reprezentacje, ale wszystko to rozwiało się na niczem z powodu braku umowy handlowej. Syn mój zmuszony był zwracać wysyłane próbki, za które żądano opłacenia ceł w wartości 10 razy większej.
Kazimierz posiada biuro pomocnicze w Wiedniu i często tam dojeżdża. Jeżeliby się zdążyło, żeby odwiedził Warszawę, przedstawiam go Panu jako osobę posiadającą wszelkie zalety moralne i gotowość służby na pożytek Polski.
Dwie córki moje wydałem za Polaków: Potockiego i Jabłonowskiego. Wdowa po ś.p. Księciu Stanisławie Jabłonowskim, córka moja Jadwiga, wydawała starszą córkę Karolinę za mąż z p. baronem Adamem Heydlem, synem Franciszka Heydla i Melanii z hr. Dzieduszyckich, w dzień 11 Sierpnia, kiedy ja, świątkując powyższą uroczystość, otrzymałem list pożądany od Szanownego Pana, niecierpliwie oczekiwany, co podwoiło uciechę.
Jedną z moich córek, Cecylię, wydałem za mąż za p. Johna Williama Quinn’a, potomka królów Irlandskich, profesora Uniwersytetu w Waszyngtonie, który obecnie zamieszkuje w dobrach posiadanych w Schprigfildzie, pędząc życie prywatne, zajęty gospodarką. Syn ich, noszący imię Zygmunt Mineyko-Quinn, razem ze swemi rodzicami odwiedził mnie na wiosnę. Posiada on już 20 lat wieku i zupełnie jest podobny do mojego syna Kazimierza. To samo dzieje się z innym chłopcem zrodzonym ze związku mojej czwartej córki z Grekiem, który jest moim portretem we wszelkich detalach. Dowodzi to wielką przewagę mojej rasy ponad grecką i amerykańską.
Po ojcu moim, mającym większą ilość zrośniętych żeber w jedną całość i siłę łamania podkowy, odziedziczyłem wielką żywotność. W 1912 r. podczas wojen, na pieszo wdrapywałem się na wysokie góry, a w 1917 r. posiadałem siły młodzieńcze. Użycie niestosownego lekarstwa podówczas, pozbawiło mnie sił posiadanych nadal, pozbawiając możliwości wzięcia udziału w wojnie odrodzenia Ojczyzny, do czego posiadałem większe prawa od wielu innych jako oficer Generalnego Sztabu, który ukończył Uniwersytet Wojskowy w Paryżu, czyli „Ecole d’Application d’Etat Major” i miał okazję nabyć wprawę w licznych wojnach następnie z powodzeniem. Dzisiaj opłakuję, że zestarzałem przedwcześnie.
Żona moja, Prozerpina [Persefoni Manaris], greczynka, córka Manarysa – wielkiego matematyka i profesora Uniwersytetu, ukończyła swoje studia w Klasztorze sióstr de Compassion w Korfu. Związek ten, spowodowany wzajemną miłością, uszczęśliwił nas obojga, udzielając dzieciom naszym wzorowe wychowanie.
Przed dwoma laty świątkowaliśmy złote wesele, a obecnie pielęgnowany jestem przez ukochaną małżonkę, która posiada już 72 lata wieku, a zachowuje nadal rysy posiadanej piękności, jakie się przelały w sukcesji na niektóre z moich córek, a szczególniej na Jabłonowską i Saffo, zamężną za Grekiem.
Żona moja stała się prawdziwą Polką i marzy ciągle o prędszem przeniesieniu się naszym na stałe do Kraju.
To jest wszystko, co mogłem powiedzieć o moim potomstwie.
Posiadałem brata Eustachego, który ucierpiał po wypadkach 1863 roku, zostając na wygnaniu przez lat dziesięć. Pozostał po nim syn, noszący moje imię, o którym nie wspominam, jako poróżniony od dawna.
O tym, że ś.p. Ojciec Pański Bronisław brał udział w powstaniu, wiedziałem od p. Sulistrowskiego, zostającego na wygnaniu w Tomsku i od Wysłoucha w Paryżu, którego byłem instruktorem w 1860 r. w Szkole Wojskowej Polskiej w Genui, założonej przez Garibaldiego, a kierowanej podówczas przez Generała Mierosławskiego.
Proszę szanownego Pana o przesłanie obecnego listu do przeczytania Panu Władysławowi, co uwolni mnie od powtarzania tej samej treści listu. Ja zaś, korzystając z udzielonego mnie pozwolenia zawiązania stosunków, zobowiązuję się następny list zaadresować do Pana Władysława.
Przypominam sobie Aleksandra Oskierkę w Gimnazjum Wileńskim, imponującego nam młodszym swą dziarską postawą, wszyscy chcieliśmy go imitować. Wiem, że był on wysłany na Sybir. Nie wiem, kiedy powrócił i czy żyje?
Przesyłam powinszowanie Panu Władysławowi za powodzenie i awans najstarszego syna, co udowadnia, że Polska poczyni wielki postęp, mając zapewnioną waleczność przyszłego pokolenia, co też potwierdził Pan Aleksander.
Całując rączki Szanownej Mamie Państwa, jako też ich Małżonek, proszę przyjąć ode mnie, żony, syna Kazimierza i całej rodziny najserdeczniejsze pozdrowienia, jako też wyrazy najgłębszego szacunku.
Sługa
Zygmunt Gozdawa Mineyko
Rue Parnithos 23
Athénes

P.S.
O synach Gerarda Mineyki troszczyłem się, chcąc ich ocalić – jeżeli jest możliwem – od obrusienia.
Wszelkie stosunki rodzinne z Gerardem były zerwane z powodu, że się ożenił z Rosjanką.”

Warto jeszcze zaznaczyć, że w roku 1923 Z. Mineyko otrzymał rangę pułkownika Wojska Polskiego, Krzyż Walecznych oraz doktorat honoris causa Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie.
Na marginesie dodajmy, że Z. Mineyko był dziadkiem (poprzez córkę Zofię, żonę Georgiosa Papandreuo), wybitnego polityka greckiego, prezydenta tego kraju Andreasa Papandreauo (1919-1996).
Zmarł Zygmunt Mineyko 27 grudnia 1825 roku, w wieku lat osiemdziesięciu pięciu, tuż przed zamierzonym powrotem do Polski.
Wnuczka Zygmunta Mineyki Ludwika w liście z Aten do Andrzeja Nowickiego 30 grudnia 1989 roku wspominała: „Po świętach Bożego Narodzenia 27.XII.1925 roku po obiedzie Dziadzio pisał swoje pamiętniki, w pewnej chwili dostał atak serca, położyłyśmy Jego na łóżko. Lewą rękę dałam na plecy, a prawą położyłam na sercu i czułam bicie serca. Dziadzio mówił: „nie chcę umierać, chcę zwalczyć śmierć, Toni, żono moja ukochana, dzieci moje”... Twarz mu się skurczyła z bólu i serce przestało bić. Szlochałam. Mój ukochany Dziadzio nie żył. Ryngraf, który miał na łóżku, z Matką Boską Ostrobramską położyłam Mu na sercu na cmentarzu. Ryngraf dała matka Dziadzia mego, gdy szedł na Syberię. W pamiętniku pisze „kapliczka”, gdyż nie mógł sobie przypomnieć nazwy „ryngraf”...
Liczne periodyki polskie i greckie zamieściły nekrologii, w których streszczały życie tego znakomitego męża i bardzo pochlebnie oceniały jego dokonania na niwie nauki i techniki. Tak „Tygodnik Ilustrowany” pisał 27 lutego 1926 roku w tekście podpisanym „B.J.K.”:
„Przed kilku dniami sędziwy weteran zmarł nagle w Grecji, przypomnienie więc jego trudów poniesionych na ołtarzu Ojczyzny niech będzie hołdem, złożonym nad świeżą jeszcze mogiłą.
Ś.p. pułkownik Mineyko urodził się w 1840 roku w Wilnie. Po ukończeniu gimnazjum wstąpił do Wojennej Szkoły Inżynieryjnej w Petersburgu, gdzie spotkał się z całym szeregiem wybitnych patriotów polskich, przez których w 1861 roku został wciągnięty do tajnej organizacji, podlegającej Komitetowi Centralnemu w Warszawie.
Przez tę organizację Mineyko został wysłany do Wilna, gdzie brał czynny udział w organizowaniu społeczeństwa do przyszłych walk. Ścigany jednak przez policję rosyjską za udział w manifestacjach, przekradł się do zaboru austriackiego, a następnie udał się do Rumunii i Turcji.
Po licznych trudnościach przejechał z Konstantynopola do Włoch i tam w sierpniu 1861 roku wstąpił do polskiej szkoły wojskowej w Genui, założonej przez Garibaldi’ego.
Na wieść o wybuchu powstania grupa wychowańców tej szkoły ruszyła do kraju.
Mineyko z towarzyszami dotarł do obozu dyktatora Langiewicza i tam chrzest bojowy odebrał w bitwach pod Chrobrzem i Grochowiskami, gdzie na czele oddziału kosynierów kilkakrotnie atakował piechotę rosyjską, biorąc jeńców i zdobycz.
Mineyko po rozbrojeniu przez Austrjaków oddziałów Langiewicza udał się do Krakowa, skąd z rozkazu Rządu Narodowego przekradł się do Wileńszczyzny, aby wzniecić w powiecie Oszmiańskim ruch powstańczy.
W Wileńszczyźnie murawiewowska policja i wojsko rosyjskie ścigały, tropiły i rozbijały oddziały powstańców, znęcając się nad niemi w nieludzki sposób. Losowi temu uległ też zawiązek oddziału Mineyki, a sam on został ujęty podstępnie w leśniczówce w Reliszkach i wydany w ręce żołnierzy rosyjskich. Pobili i pokaleczyli go oni tak, że władze rosyjskie umieściły zmasakrowanego powstańca w więziennym szpitalu w Oszmianie. Nie dość jednak było moskalom znęcania się nad bezbronnym powstańcem, bo gdy przewieziono go do Wilna, pobito go znowu w tak straszny sposób, że z upływu krwi i krwotoku wewnętrznego stracił przytomność. Rzucono go wtedy z nieopatrzonemi ranami w podziemia arsenału w Wilnie, a następnie skazano na śmierć przez powieszenie. Egzekucja nie mogła się odbyć, bo Mineyko z ran i upływu krwi nie mógł utrzymać się na nogach. Odesłano go więc do szpitala więziennego.
Czas leczenia się Mineyki w szpitalu wykorzystała matka jego i, za olbrzymią na owe czasy łapówkę w sumie 9-ciu tysięcy rubli, uzyskała ułaskawienie syna. Zamiast kary śmierci skazano Mineykę na 12-cie lat ciężkich robót w kopalniach Nerczyńskich na Sybirze.
We wrześniu 1863 roku przewieziono ledwo wyleczonego powstańca koleją do Moskwy, skąd już resztę drogi na Sybir odbywał pieszo w gronie 400-tu skazanych, jak on, powstańców. Droga to była straszna i długa, wiodąca przez Kazań, Permę, Orenburg, Tobolsk i Tiumeń.
W marszu tym Mineyko był skuty jednym łańcuchem ze skazanym na osiedlenie w Tomsku Strumiłłą i gdy ten zmarł w drodze, Mineyko zamienił dokumenty osobiste. Nazwisko Mineyki wykreślono ze spisu jako zmarłego, on zaś, pod nazwiskiem Strumiłły osiadł w Tomsku, dokąd przybył wczesną wiosną 1864 roku.
W Tomsku zajmował się szyciem czapek, czego nauczył się w drodze, oraz wyrabiał kwiaty z wosku. Handlując swemi wyrobami, zdołał przez kilka miesięcy zebrać tak pokaźną sumę, że kupił wóz z parą koni i wraz z zesłanymi powstańcami Okińczycem i Waszkiewiczem rozpoczęli ucieczkę z Tomska. Lecz już w Tiumeniu ścigani przez władze rosyjskie porzucili wóz z końmi i piechotą, kryjąc się po lasach, wędrowali dalej nocami. Szczęśliwie dobrnąwszy do Petersburga, za fałszywym paszportem wyjechał do Paryża.
W gościnnej Francji rozpoczyna znowu życie jako wolny człowiek. Wstępuje do Akademii Sztabu Generalnego, którą ukończył w roku 1868, poczem został profesorem fortyfikacji w polskiej wojskowej szkole w Tuluzie oraz pełnił funkcje sekretarza Towarzystw Wojskowych Polskich.
Po roku 1870 w rozgromionej i zniszczonej Francji zabrakło miejsca dla licznych emigrantów polskich, rusza więc Mineyko do Turcji, gdzie jako inżynier wojskowy buduje koleje żelazne z Nikopolisu do Plewny i z Konstantynopola do Iszmitu. W dalszem poszukiwaniu pracy, która by mu zapewniła utrzymanie, przyjmuje posadę inżyniera w Epirze, Tessalji, Południowej Albanji.
Kim nie był i czego nie robił ten bohaterski weteran z pod Chrobrza i Grochowisk!
W 1888 r. wypracował plany i przeprowadził regulację koryta rzeki Hermesu, która zamulała port Smyrnę; był wysłany do Angory przez sułtana tureckiego, jako jego nadzwyczajny inspektor dla uregulowania komunikacji.
Od 1891 roku przeniósł się jednak na stałe do Grecji, gdzie objął w całym tym kraju kierownictwo nad robotami hydraulicznemi. W latach 1896, 1897 i 1912 brał czynny udział w wojnach wyzwoleńczych Greków, jako jeden z wybitnych organizatorów Sztabu Generalnego Greckiego.
W 1922 roku Wódz Naczelny odznaczył ś. p. pułkownika weterana Mineykę orderem „Virtuti Militari” V kl. i „Krzyżem Walecznych”, gdyż zgasły weteran był jedną z tych świetlanych postaci, które dobro Ojczyzny za cel swego życia stawiały.
Cześć Jego pamięci!”
B. J. K.”

Docent Uniwersytetu Grodzieńskiego, zasłużony historyk Borys Klejn m.in. pisał w 1985 roku w gazecie „Grodnienskaja Prawda” o Z. Mineyce: „Co wiemy o jego potomkach? Miał siedmioro dzieci. Córka Zofia wyszła za mąż za znanego działacza politycznego Georgiosa Papandreu. Z małżeństwa tego w 1919 roku urodził się syn Andreas, w którego życiu było niemało wydarzeń przypominających burzliwy, pełen niebezpieczeństw los dziada: represje sił reakcyjnych, wygnanie, więzienie po zamachu „czarnych pułkowników”, ale też wybitne osiągnięcia. Andreas Papandreu jest liderem rządzącej partii Ogólnogrecki Ruch Socjalistyczny (PASOK) i aktualnie premierem Grecji. Pod jego kierownictwem kraj wkracza na drogę głębokich przeobrażeń demokratycznych, prowadzi pokojową politykę zagraniczną”.

* * *

Nie wszystko, co napisał Z. Mineyko zostało na dzień dzisiejszy opublikowane. Około pięćdziesięciu tomów rękopisów, przeważnie dzieł historycznych, przechowuje się obecnie w Bibliotece Jagiellońskiej w Krakowie.
Niniejszy szkic wypadałoby, być może, podsumować cytując słowa z pisma Polaków greckich „Kurier Ateński” (nr 119 z września 1998 roku): „Zygmunt Mineyko to jedna z tych postaci, które najmocniej wiążą nasze kraje... Zapisał się w historii jako wyjątkowo zdolny, zasłużony strateg i inżynier, archeolog, a przede wszystkim żołnierz – wierny do końca obu swoim ojczyznom, oraz... pogodny, skromny człowiek. W jakiś sposób dla nas – Polaków tu mieszkających – powinien być on szczególnym patronem. Był przecież niezwykłym przykładem na to, jak można zachować swoją polskość służąc gościnnemu państwu, a swoim zachowaniem osiągnąć powszechny szacunek dla naszego kraju za granicą. Liczni potomkowie Mineyki żyją współcześnie w Polsce i w Grecji”...

* * *

Oczywiście, Z. Mineyko nie był jedynym wybitnym przedstawicielem tego rodu. Do utalentowanych pod względem literackim osób należą tu m.in. Józef Mineyko, autor Wspomnień z dawnych lat, (wydanych w serii „Biblioteka Narodowa” przez Ossolineum w 1997 roku); jak też Stanisława z Mineyków Nowicka, autorka wydanej w Poznaniu (1999) bardzo wzruszającej książki pt. W Oszmiańskim Powiecie dawniej i dziś, poświęconej tragicznym losom tej rodziny, jak też szerzej polskiej ludności kresowej w XX wieku.

* * *

Dotychczas dzieje rodziny Mineyków zostały opisane częściowo – choć najpełniej – dzięki wysiłkom p. Andrzeja Nowickiego, wnuka Zygmunta, a syna Stanisławy z Mineyków Nowickiej, który w liście do autora tej książki z 29 maja 1999 roku pisał: „W latach 1989-1996 jeździłem dużo po Kresach Wschodnich (od Dźwiny aż po Dniestr na Podolu), zaś w latach 1996-1998 penetrowałem Grecję – szukając to tu, to tam śladów po moich przodkach Mineykach. Imponującym plonem tych wojaży są przede wszystkim zdjęcia i nawiązanie licznych kontaktów – nierzadko przyjacielskich. (...)
Chciałbym kiedyś dotrzeć do Archangielska, gdzie Mineykowie też zapuścili swoje korzenie. Gerard Adam, który po ukończeniu Uniwersytetu Moskiewskiego podjął w 1855 roku pracę pedagogiczną w powiatowej szkole w Lidzie – gdzie nauczał młodzież historii i geografii – dostał w dniu 31 maja 1856 roku nakaz opuszczenia Lidy i udania się do Archangielska, gdzie został mianowany na stanowisko starszego nauczyciela miejscowego gimnazjum. Tam 21 stycznia 1863 roku poślubił Aleksandrę, córkę inżyniera-pułkownika Piotra Iwanowa, z którą miał czterech synów: Aleksandra, Piotra, Józefa, Romana oraz córkę Marię – dając tym samym początek tzw. linii „archangielskiej” rodu Mineyków. Gerard Adam zmarł 19 sierpnia 1889 roku w Archangielsku. O potomkach jego nic nie wiem poza tym, że Piotr Gerardowicz miał córkę Ksenię, późniejszą Gemp. Podobno ojciec Kseni, Piotr Mineyko, budował port w Murmańsku, a Ksenia badała dno Morza Białego”.
Tyle p. Andrzej Nowiski z Poznania, wnuk Zygmunta Mineyki.
Tymi też słowy kończymy nasz tekst o jednym z wielkich synów naszej ziemi.




Pancerzyński



Na cmentarzu Rossa w Wilnie spoczywa kilku przedstawicieli szlachetnego rodu zacnych panów Pancerzyńskich. Rodzina ta, używająca herbu Trzaska, wywodziła się z Polski Środkowej, jej gniazdem była miejscowość Pancerzyn w powiecie ostrołęckim, gdzie występuje już w wieku XVI. Nieco później spotyka się jej odgałęzienia także na ziemiach wielonarodowościowego Wielkiego Księstwa Litewskiego.
Władcy Rzeczypospolitej przez kilka stuleci skierowywali na ziemie wschodnie najlepszy element genetyczny spośród narodu polskiego. Wymagały tego zarówno potrzeby wewnętrznego rozwoju tej części Kraju, względnie mniej zaawansowanego w sferze cywilizacji i kultury niż Korona, jak i konieczność ciągłego gaszenia polską krwią nieustannie gorejącej granicy z Moskwą, Tatarami, Turcją.
Gdyby nie unia z Polską, W. Ks. Litewskie najprawdopodobniej przestałoby istnieć jeszcze w czasach Iwana IV Groźnego, a już z pewnością Aleksego Michajłowicza, w połowie XVII wieku, kiedy to po jedenastu latach moskiewskiej okupacji – zanim wojska polskie wyparły najeźdźców – ludność W. Ks. L. straciła 48% swego stanu... Co prawda, w końcu XVIII wieku Rzeczpospolita polsko-litewsko-ruska została zmiażdżona przez swych mocniejszych sąsiadów, to jednak narodowość litewska, białoruska i ukraińska zostały obronione i zachowane, a zniszczenie ich stało się sprawą nadzwyczaj trudną. (Stąd też owa mściwa i bezwzględna nienawiść caratu rosyjskiego do wszystkiego co polskie)...
Wśród potoku rycerstwa polskiego, ciągnącego na wschód, znaleźli się i Pancerzyńscy. W 1674 roku w powiecie oszmiańskim zapisy metryczne odnotowywują Jerzego Pancerzyńskiego, w kowieńskim – Jana.
4 października 1765 roku do pospolitego ruszenia obywateli powiatu grodzieńskiego m.in. stanął „wielmożny jegomość pan Karol Pancerzyński, sędzia grodzki Mozyrski z Wielkiey Zubrzycy na koniu karogniadym we wszelkim należytym porządku, jak do woyny”. (Akty izdawajemyje Wilenskoj Archeograficzeskoj Komissijej, t. VII, s. 401). Po kilkunastu latach tenże pan ma już tytuł miecznika mozyrskiego...
9 kwietnia 1693 roku szlachta brzeska zgromadzona na sejmiku lokalnym rozpatrzyła problem różnych form bandytyzmu, przy czym świadkowie rozbojów „ręce poucinane prezentowali” jako corpus delicti. Odpowiedzialnym za bezpieczeństwo ruchu na trakcie Kobryńskim mianowany został Stanisław Rusiecki, kasztelanic miński, a uchwałę podpisał m.in. Dominik Korzeniewski, Adam Hruszewski, Piotr Mikołaj Pancerzyński, Wojciech Kochański, Jerzy Grek...
Niekiedy mówi się o tym, iż rzekomo Polacy w czasach pierwszej Rzeczypospolitej polonizowali Litwę, Białoruś i Ukrainę. Jest to oczywiste nieporozumienie. Stanowili tu zauważalny odsetek ludności, który jednak w sferze aktywności kulturotwórczej przejawiał nieproporcjonalnie wysoką energię. Dlatego właśnie bardzo wiele pamiątek kultury na tych ziemiach (świątynie, edytorstwo, pisarstwo, szkolnictwo, malarstwo, muzyka itp.) zostało stworzonych przez Polaków i zachowało charakter polski. Lecz ludziom tym nigdy nie chodziło o domniemane polonizowanie kogokolwiek, oni po prostu ofiarnie pracowali i dzielnie walczyli tam, dokąd ich skierowywał król i wielki książę. Powiemy więcej, po zadomowieniu się na ziemiach Wielkiego Księstwa Litewskiego zawzięcie bronili oni odrębności jego od Korony, uważali się i uważani byli za „Litwinów” (Lithuani) w sensie przynależności państwowo-organizacyjnej.
W instrukcji deputatom udającym się na sejm do Warszawy szlachta brzeska (nazwiska: Krzysztof Dunin Rajecki, Michał Jan na Potoku Potocki, Wincenty Kościuszko Siechnowicki, Kazimierz Trembecki, Michał Jankowski, Andrzej Bronikowski, Jerzy Niepokojczycki, Jerzy Grek, Mikołaj Pancerzyński itp.) nakazywała, by posłowie strzegli ekonomicznej i wszelkiej innej niezależności W. Ks. Litwy od Korony Polskiej: „Cne narody korony Polskiey y w.x.Lit., jako per unionem przyszli in aequalitatem także huic aequalitati zda się derogare, gdy ekonomia w.x.Lit y inne stołowe dobra w różnych ichmciów panów koronnych administratii chodzili; domówić się mają ichmć panowie posłowie nasi, ażeby pactis conventis futuro principi obwarowano było, aby ekonomie w.x.Lit. przez samych tylko indigenas possesionatos administrowane zostawały; a contracty o te dobra ekonomiczne ażeby były stanowione przez podskarbiego w.x. Litewskiego”.
Polacy, mieszkający w Wielkim Księstwie byli głównym motorem sprzeciwu przeciwko napływowi z Polski na ziemie wschodnie mało wartościowego elementu „zarobkowego” – awanturniczego, parweniuszowskiego, niepoważnego, głupiego.
Na ziemiach kresowych zjawiają się niekiedy Pancerzyńscy i w kronikach sądowych; wiadomo, życie jest życiem, a żaden człek, jak dotychczas, aniołem nie został. 9 grudnia 1716 roku pan Marcjan Hurko, skarbnik i pisarz grodzki województwa witebskiego, zaskarżył w sądzie Leona Pancerzyńskiego, swego siostrzeńca, który przybywszy z papierami urzędowymi od prałata białoruskiego Aleksandra Pancerzyńskiego, upił się w majątku Hurków Falkowiczach i nabroił rzeczy zupełnie nieprzyzwoitych. Oto – jak głosi skarga – „śmiał y ważył się kryiomym trybem, na dyzgust y oppressyą tak wielkiego imienia wielmożnych małżąków, niewiasty profanować, kędy dzieci w osobliwym pokoiu swóy wczas miały, niewiast uczściwych, szlachcianek rodowitych gwałcić usiłował. Zkąd krzyk, hałas wszczoł się za przestraszeniem małych dzieci w pokoiu.”
Gospodyni, pani Zofia Hurkowa, przybiegła na hałas i „dopraszała się, aby precz od uczściwych niewiast jm pan Pancerzyński odstąpił y do wczasu na mieysce zwylkłe daney pościeli, jako gościowi, szedł. Tenże wyuzdanym będąc, niepohamowanym w przedsięwzięciu swoim, uszczypliwym językiem, zawziowszy się do złego uczynku, lżyć, sromocić panią domu, w stanie błogosławionym będącą, zaczął.” Wreszcie „po nieprzyjacielsku, kryminaliter postępuiąc, pięńścią w gembę dawszy, potym sromotnymi słowami... udespektował, że w tym momencie, od uderzenia, przestrachu y słów plugawych, uszczypliwych, nieuczściwych obumierać musiała y płód męzki ciężko, z utratą zdrowia przez takowy kryminał y swawolą, z okazyi jm. pana Pancerzyńskiego, poroniła. Przez co śmiertelnie obumierając z takiego ciężkiego paroxyzmu, osierocaiąc maluchne dwoie dziatek swoich, dotąd w ciężkiey słabości mdleiąca zostaie y Pan Bóg wie, ieżeli żywa być może.” Nie dość na tym, że zbił brzemienną niewiastę, to jeszcze i męża jej, gospodarza domu tak gościnnego, omal nie porąbał, ale „ze snu obudził i strachem nabawił”. Wątpliwe też, czy został należycie ukarany, bo stryja miał wpływowego, a i sam był – na trzeźwo – nie w ciemię bity. Rodzina Hurków jednak, chociaż polska, nabrała na zawsze wstrętu do „zamętu polskiego”. (Istoriko juridiczeskije matieriały izwleczionnyje iz aktowych knig Witebskoj i Mogilewskoj gubernii, t. 23, s. 259-262).
Ale, oczywiście, nie tylko z powodu tego rodzaju czynów przeszli Pancerzyńscy do historii, wręcz odwrotnie, świadectw podobnej ich „działalności” jest o wiele mniej niż np. takich rodzin jak Kościuszkowie, Piekarscy, Przewalscy, czy inni bracia –szlachta. Z tego rodu pochodził m.in. Karol Piotr Pancerzyński, który w pierwszych dziesięcioleciach XVIII wieku był sufraganem wileńskim, kantorem Białej Rusi, potem biskupem smoleńskim (od 1710) i wreszcie biskupem wileńskim (od 1724 do zgonu w 1729 roku). To o nim odnotowali współcześni, iż „w interessach tak kościoła swego jako i ojczyzny dzielny, wszystkim miły” był.
Ludwik Pancerzyński (zm. po 1812) posłował na Sejm Czteroletni, był marszałkiem szlachty guberni grodzieńskiej. Po rozbiorach losy członków tej rodziny były, oczywiście, bardzo różne. Ktoś pozostawał na ziemi ojczystej, miał tu wszystkie ruchy skrępowane, a możliwości samorealizacji nader ograniczone.
(Lista urzędników wyznania katolickiego, zwolnionych ze służby ze względu na polityczną nieprawomyślność od roku 1863 i zamieszkałych w guberni grodzieńskiej z pojaśnieniem jaki ma każdy z nich środki do życia (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, z. 1866, nr 181) z listopada 1866 roku zawiera m.in. nazwisko: „Koleżski registrator Jan syn Aleksandra Pancerzyński. Utrzymuje się z opłat za swobodne wynajmowanie się do różnych posług”.)
Ktoś znów udawał się po nauki i do pracy w głąb Imperium Rosyjskiego i znajdował tam nieraz warunki bardziej sprzyjające niż na ziemi ojców.
Jednym z nich był Czesław Pancerzyński, znany w swoim czasie geolog, mineralog i finansista. Po ukończeniu studiów zamieszkał w Rosji. Był członkiem Towarzystwa Mineralogicznego w Petersburgu, należał do ścisłej czołówki rosyjskiej w tej dziedzinie i jako taki bawił nieraz w naukowych celach we Francji, Niemczech, Belgii. Przez kilka lat pełnił funkcje dyrektora laboratorium chemicznego przetapiania złota w Jekatierinburgu.
Brał czynny udział w życiu kulturalnym i organizacyjnym Polaków w Rosji. A życie to nie było łatwe. Tak np. w pierwszym dziesięcioleciu XX wieku w Moskwie mieszkało około 20 tysięcy Polaków (nie licząc 30 tysięcy służących w wojsku). Mieli tu swój kościół, Dom Polski, Towarzystwo Dobroczynności, organizację „Sokołów”, związek kobiet, towarzystwo kulturalne „Lutnia”, szkółkę koedukacyjną. Na pozór sytuacja wyglądała nieźle. Chociaż problemów było niemało. „Świat” (nr 6, luty 1911) pisał: „Co prawda, nie wszyscy Polacy złączeni są i zorganizowani, nie wszyscy biorą udział w zbiorowym życiu polskim w Moskwie, jednak śmiało powiedzieć można, że większość Polonii zna się i utrzymuje stosunki. Gdyby nie koterie i koteryjki, które wszędzie i zawsze prześladują nasze zbiorowe życie i sączą jad rozkładu, życie kolonii polskiej w Moskwie można by uważać za dobrze i zdrowo zorganizowane, kolonia polska bowiem ma tu już swoje tradycje i historię oraz szereg instytucji, ujmujących jej zbiorowe życie w pewne karby i porządek.
Jak zwykle na obczyźnie, a szczególnie w głębi Rosji, głównym punktem oparcia dla polskiej mowy i kultury jest Kościół i parafia.
Tu najbardziej czynnym i otoczonym ogólnym uznaniem i miłością kolonii polskiej jest ksiądz-dziekan Antoni Wasilewski, już od dłuższego czasu gorliwie spełniający ciężkie obowiązki kapłana na obczyźnie. Ciężkie to, zaprawdę, obowiązki biorąc pod uwagę liczebność wiernych, a do tego jeszcze stałe jątrzenie parafian przez zwartą klikę Litwinów, którzy i tu w Moskwie prowadzą antypolską kampanię, przenosząc ją na grunt kościelny i uciekając się do pamfletów i paszkwilów, drukowanych w brukowych pisemkach moskiewskich i skierowanych przeciw dostojnej osobie Kapłana-Polaka. Należy z góry przypuszczać, iż wszelkie zakusy litewskie, wobec liczebnej proporcji Polaków i Litwinów (Katolików – Litwinów jest podobno około 2 tysiące) spełzną na niczym i polski kościół, wraz ze szmatem kościelnej ziemi i towarzystwem dobroczynnym, ufundowanym za polskie pieniądze, zostanie słusznie w polskich rękach”... Chodzi o to, że klerykałowie litewscy zażądali od władz moskiewskich i od społeczności polskiej, która za swe pieniądze kościół wzniosła, aby nabożeństwa w tej świątyni odbywały się w połowie po litewsku oraz by Litwini stali się – ni z tego, ni z owego – jej współwłaścicielami. A gdy Polacy tym roszczeniom się sprzeciwili, wodzireje Litwinów wszczęli gwałt, że oto Polacy „uciskają i prześladują” Litwinów, nawet w Moskwie pozbawiają ich praw obywatelskich...
(Przypomina mi się w tym miejscu pewna audycja Telewizji Litewskiej z grudnia 1988 roku, kiedy to pokazywano grupę złodziei i malwersantów z Kowna, pracujących w dużym sklepie spożywczym. Gdy organa milicyjne odkryły na zapleczu placówki handlowej potężne zapasy „deficytu”, najwidoczniej przeznaczonego do „realizacji” nielegalnymi kanałami, jeden z przywódców złodziejskiej szajki zaczął usprawiedliwiać swe postępowanie względami „patriotycznymi”: „Chowałem deficytowe wyroby przed Polakami, którzy tu przyjeżdżają i wszystko wykupują nie zostawiając nic dla Litwinów”... Byłby to bodaj kiepski żart antylitewski, gdyby nie fakt, że audycję oglądały setki tysięcy telewidzów... Ku zaszczytowi organów śledczych trzeba powiedzieć, że nie podchwyciły „patriotycznego wątku” i, widocznie, postąpiły ze złodziejami według litery prawa. Lecz sam ten „wątek”, jakże jest znamienny dla owej niezniszczalnej złodziejskiej psychologii).
Krzewicielami antypolonizmu wśród ludności litewskiej na przełomie XIX-XX wieku byli poszczególni księża-klerykałowie i nauczyciele (inteligenci w pierwszym pokoleniu), naiwni, „zaprogramowani” w Petersburskiej Akademii Duchownej przez tajniaków carskiej ochranki. To oni byli przede wszystkim nosicielami i krzewicielami „nacjonalistycznego syfilisu”... W miasteczku Szyrwinty, na zachód od Wilna, w 1910 roku mieszkało 2 tys. Litwinów i 8 tys. Polaków. A mimo to jeden z okolicznych księży „patriotów litewskich” otwarcie mówił: „Lepiej poświęcić mogiłę psa niż Polaka!” I nie poświęcał!...
Szczególnie ostre starcia między Litwinami a Polakami rozgorzały na przełomie XIX-XX wieku wokół problemu Wileńszczyzny. W pierwszych latach XX wieku sami księża-Litwini przeprowadzili w Wilnie spis ludności, z którego ku ich zgorszeniu wynikło, że na 95 tys. katolików Litwinów jest 2.227 osób. Przy tym byli oni uprzywilejowani. Jeden kościół przypadał na 2.227 Litwinów (Św. Mikołaja), a na 5.500 Polaków. Gdy i inne spisy, prowadzone m.in. przez A. Smetonę, dały podobne wyniki, podnieśli nacjonaliści litewscy, (którzy przedtem wołali o spis!) hałas: „Spis niczego nie dowodzi! Wielu Litwinów nie zapisało się z lenistwa, bierności, nieuświadomienia.”
Wówczas też nacjonaliści litewscy zwrócili się z prośbą do władz carskich, by zamknęły w Wilnie wszystkie kościoły polskie i przymusowo wprowadziły do nich język litewski. Donoszono na Polaków nagminnie, jako na rewolucjonistów, „mącicieli porządku” itp. (Według spisu ludności, przeprowadzonego w 1916 roku przez Niemców Wilno zamieszkiwało wówczas 54% Polaków, 41% Żydów, 2,1% Litwinów. Liczby te mogłyby być nieco inne, gdyby nie fakt, że w 1914 roku z Wilna, podobnie jak z całej Litwy i rosyjskiego zaboru Polski, w głąb Rosji wywieziono około 40% obiektów przemysłowych, częściowo razem z robotnikami, którzy byli prawie bez wyjątku Polakami i Żydami).
Mniejsza może o te liczby, najwięcej zastrzeżeń wywołuje przecież sam klimat moralny i kulturalny, który się wówczas wytworzył, nacechowany z obydwu stron wojującym nacjonalizmem i nietolerancją. Głosy rozsądku należały raczej do rzadkości. Tym większy jest wszelako ich wydźwięk etyczny i ciężar gatunkowy. Warto dziś przypomnieć niektóre z tych głosów. Tak np. anonimowy autor w artykule Litwa („Świat, nr 49, 5.12.1908) pisał: „Wspólne życie z Polską nie tylko nie oznacza śmierci kultury litewskiej, lecz przeciwnie – otwiera przed nią okres rozwoju. O zakazach pisania po litewsku nie słychać w Rzeczypospolitej, a nacisk polszczyzny nie musi być tak niszczącym, skoro prawie równocześnie z pierwszymi książkami polskimi ukazują się pierwsze książki litewskie, i ogniwa narodowej literatury litewskiej ciągną się przez cały czas trwania państwa polsko-litewskiego i dalej jeszcze, aż po rok 1864... Polska nie była nigdy groźną dla rozwoju narodowej kultury bratniego szczepu...
Życie polskie, które wydaje Śniadeckich i Mickiewicza, nie tłumi wcale litewskiego. Oba rozwijają się równolegle. Polski uniwersytet w Wilnie, jak zaznacza M. Römer, oddziałuje dobroczynnie na twórczość litewską. Zapisują się w niej trwałymi zgłoskami: Dowkont, Kurszaitis, Wołonczewski, Strazdelis, ks. Baranowski, Giedroyć i wielu innych. „Wszyscy oni pracują i tworzą, ożywieni gorącą miłością narodu, ściśle zespoleni z tradycją kulturalną ludu”...
Szkółki elementarne, które aż do r. 1864 są polskie, nie miały charakteru wynaradawiającego. Tam, gdzie rodzice chcieli, uczono dzieci też języka litewskiego. W istniejących równolegle szkołach rosyjskich tego nie czyniono. Tak więc to nauczyciele polskich szkół pod zaborami przechowali język litewski, uczyli w nim czytać i pisać dzieci litewskie, a również częściowo i polskie. Autor artykułu ciągnął dalej: „Polska nie tylko nie tępi życia litewskiego, ale współdziała w jego rozwoju. Wśród działaczy i pisarzy litewskich XIX w, roi się od nazwisk rdzennie polskich. Paszkiewicz, Baranowski, Iwiński, Wienożyński, Niezabitowski, Rymowicz, Zagórski i tylu jeszcze innych będą na wieki świadczyli o przewrotności tych, którzy szerzą kłamstwo, iż Polska uniemożliwiała rozwój narodowej kultury Litwinów. W badaniach naukowych, mających za przedmiot Litwę, Polacy nie są również nieobecnymi: nad filologią i słownictwem pracują: Karłowicz, Jabłoński; nad etnologią i mitologią Gizewiusz, Kraszewski, Mierzyński, Akielewicz; pieśni ludu zbierają: Szymon Staniewicz, Karol Brzozowski, Jan Juszkiewicz. Melodie ludowe litewskie, zebrane przez ks. Antoniego Juszkiewicza, opracowują Kolberg i Konopczyński, a wydaje je w ostatecznej redakcji Z. Noskowski i prof. J. Baudouin de Courtenay z krakowskiej Akademii Umiejętności...
Jest to już dość, aby ubić fałsz o wrogim nastroju w Polsce wobec idei samodzielności kulturalnej Litwy. Ileż jeszcze innych dowodów! Kraszewski, sam autor cennych prac naukowych, poświęconych Litwie, doradza w r. 1880 Litwinom, aby założyli dla skuteczniejszej propagandy narodowej pismo periodyczne i rozmowa jego z Litwinem Visztaliusem, prowadzona w Dreźnie, rzuca siew, z którego pośrednio wyrasta pierwsze narodowe pismo litewskie „Auszra”. Na rok przedtem Polak Tworowski zakłada „Gazete lietuwiszka” dla emigrantów litewskich w Ameryce.
Są to fakty przez działaczy litewskich zapomniane lub świadomie ignorowane. Nastrój szowinistyczny nie pozwala im widzieć rzeczy we właściwym świetle.
Lecz nastroje przemijają”...
Niestety, przemijają nie tak łatwo i szybko, jakby wymagał tego zdrowy rozsądek...
Nie sposób pominąć milczeniem trudnego losu Litwinów, zamieszkałych w Polsce w latach 1918-1939. (Spis ludności zaś przeprowadzony w 1931 roku w Wilnie dał następujące wyniki: „Stałej ludności – 193,3 tys., w tym 65,9% stanowili Polacy, 28,4% Żydzi, 3,7% Rosjanie, 2% Litwini, Białorusini i Niemcy”. Liczby te przemawiające nieco bardziej na korzyść Polaków zaistniały z tego powodu, że kilkuset Litwinów zmuszonych zostało do wyjazdu na Litwę Kowieńską, a do Wilna ściągnęło kilkanaście tysięcy Polaków z okolic miasta, jak też z innych dzielnic Polski). Nacjonaliści polscy „odegrali” się wówczas na Litwinach za wszystkie ich duże i małe, realne i urojone przewinienia, popełnione w czasie poprzednim. To nieustanne otwieranie i zamykanie szkół, zezwalanie i cofanie zezwoleń na wydawanie pism litewskich, tworzenie atmosfery wrogości wokół setek rodzin, które zmuszono do wyjazdu na Litwę Kowieńską, antylitewska nagonka w środkach masowego przekazu, tysiące małostkowych, nieznośnych docinków – wszystko to było przejawem karygodnej krótkowzroczności nie tylko władz, ale i szerszych kręgów społecznych II Rzeczypospolitej. Przy całym zrozumieniu dla patriotycznych uniesień, ogarniających umysły po odzyskaniu niepodległości, nie sposób zrozumieć dziś owego pasma szykan, szarpań, nękania, moralnego znęcania się nad przedstawicielami niedużego, okrutnie ongiś germanizowanego i rusyfikowanego, a przecież tak bliskiego Polakom pod względem kultury, narodu. Kto wie, jak poważny, ambitny, twardy i nieustępliwy, a często też prawy i rzetelny charakter mają Litwini, ten zrozumie, jak nieznośny był w ich odczuciu ów system drobnych złośliwości, którym otoczono w Polsce sanacyjnej względnie nieliczną, a więc bezbronną, społeczność litewską, szczególnie jej aktywistów. Być może, to ich zupełne osamotnienie i rozpacz, ta straszliwa pustka i wrogość ze strony wszystkich sąsiadów stanowiły jeden z czynników, który pchnął ponad sto tysięcy zdesperowanych swą tragiczną sytuacją Litwinów do organizowanych przez hitlerowców oddziałów karnych... Skoro świat zasługuje na to, by go zniszczyć, trzeba go niszczyć... Oczywiście, nie chcemy w ten sposób usprawiedliwiać czyichkolwiek zbrodni czy błędów, lecz tylko próbujemy zrozumieć zewnętrzne okoliczności, które do zbrodni i błędów zmuszają – przez ból, lęk i beznadziejność...
Nie wolno jednak w nieskończoność rozpamiętywać bolesnych doświadczeń przeszłości. Niech jaśniejsze jej strony stanowią dla przyszłych pokoleń przykład godny naśladowania.
Dziś z uznaniem wypada przypomnieć, że Czesław Pancerzyński należał ze strony polskiej do najgorliwszych orędowników polsko-litewskiego porozumienia i pojednania, wzajemnego poszanowania w wolności i odrębności. Walczył o to w swej działalności organizacyjnej i publicystycznej, przekonywał rodaków, że wrogość między Litwinami a Polakami jest zgubna dla obu stron. I odniósł niejeden sukces. Także ze strony Litwinów zyskał szacunek i sympatię. Z charakteru, usposobienia, wykształcenia, intencji nadawał się jak najbardziej do roli twórcy pokoju.
Pomosty między narodami najlepiej budują ludzie, którzy mają szczere intencje i czyste ręce. Nie dążą oni ani do narzucenia, ani do zabrania czegokolwiek sąsiedniemu narodowi: ani kultury, ani języka, ani obyczajów, ani ziemi, ani dóbr materialnych. Przeciwnie, przynoszą mu otwarcie i w dobrej wierze najbardziej wartościowe dobra duchowe i kulturalne oraz oddają zazwyczaj to, co najcenniejszego sami posiadają: siebie samych. Rzucają nasienie swej duszy, osobowości na nieznany grunt nowej ziemi, zraszają ją swym potem, by wykwitło z tego wszystkiego piękne dzieło wszechludzkiej solidarności i postępu.
Prasa polska doniosła w 1907 roku: „26 stycznia r.b. w Wilnie przeniósł się do wieczności ś.p. Czesław Pancerzyński, zasłużony górnictwu i przemysłowi żelaznemu na dalekim Uralu, tudzież wiedzy mineralogicznej z tegoż terenu działalności swej praktycznej i naukowej, inżynier polski, obywatel kraju, wdzięcznem sercem wspominany przez braci Litwinów, który za lat swych młodzieńczych wniósł do sprawy odrodzenia ich narodowego nieco pracy kulturalno-solidarnej. Przeżył zaledwo 53 lata wieku. Pancerzyński pochodził ze starożytnej szlachty polskiej, osiadłej w XVII wieku w Inflantach. Po ukończeniu gimnazjum w Libawie studiował niedługo w uniwersytecie dorpackim, po czym ukończył Instytut Górniczy w Petersburgu ze stopniem inżyniera górniczego.
Przed 32 laty zainicjował śród młodzieży studenckiej nad Newą stowarzyszenie litewskie nie tylko dla celów samopomocy materialnej, lecz i w pewnej mierze szerzenia kultury i działalności oświatowej. Spędziwszy 27 lat – połowę swego życia – na Uralu, na stanowisku dyrektora kopalń i fabryk żelaza w Kusie, Satce i Kamieńsku, zasłynął tam zaszczytnie, jako wzorowy inżynier-administrator, głęboki znawca fachu, dzielny, niezależnego zdania, wielkiej prawości i uczynności człowiek. Od r. 1887 w bliższych był Pancerzyński stosunkach z Wilnem niż ze swą miłowaną Żmudzią, gdyż w Wilnie ożenił się (z Marią Uziębło) i tu prowadził swą działalność gospodarczą.
Był Pancerzyński słynnym mineralogiem, członkiem Towarzystwa Mineralogicznego w Petersburgu. Jako czołowy rosyjski specjalista w tej dziedzinie bawił w naukowych celach we Francji, Belgii, Niemczech. W drugiej połowie 1907 roku przeniósł się do Jekatierinburga na posadę dyrektora laboratorium chemicznego przetapiania złota. Zmarł w Wilnie”. Tyle nekrolog w jednym z pism polskich.
Kończąc ten tekst postanowiłem sprawdzić, co pozostało w pamięci inteligencji obu narodów o człowieku, któremu szczególnie bliska była idea litewsko-polskiego dobrosąsiedztwa, i który, jak mało kto, dużo uczynił praktycznie, by idea ta stała się „ciałem”. Zajrzałem więc do tomu ósmego (hasła „Moreasas – Pinturikijas”) 13-tomowej Lietuviškoji Tarybine Enciklopedija z 1981 roku – hasła o Pancerzyńskim tam nie było, podobnie jak nie ma go w ósmym tomie (hasła „Nomografia – Polscy socjaliści”) 13-tomowej Wielkiej Encyklopedii Powszechnej PWN z 1966 roku. Nie ma też hasła „Pancerzyński” w najnowszych tego rodzaju polskich i litewskich wydawnictwach. Był człowiek, a nie ma go. Czyżby więc ani jednej, ani drugiej stronie nie zależało na realizacji idei polsko-litewskiego pojednania? Opatrzność uczyniła nas sąsiadami mimo naszej woli, ale od naszej woli i pracy zależy, czy będzie to dla obydwu stron sąsiedztwo dobre i pożądane. I właśnie pamięć o ludziach sprawiedliwych i mądrych – zarówno Litwinach, jak i Polakach – którzy (mimo obciążeń przeszłości) byli szermierzami przyjaźni między naszymi narodami może dziś być swego rodzaju przykładem dla teraźniejszości i przewodnikiem ku przyszłości.



WILKICKI



Autorowi niniejszego tekstu udało się odnaleźć w zbiorach archiwalnych dokumenty dotyczące dziejów tego rodu od XVIII wieku poczynając, ale nie ulega żadnej wątpliwości, że był on obecny na terenie Wielkiego Księstwa Litewskiego także co najmniej parę stuleci wstecz, gdyż w okresie udokumentowanym cieszył się ugruntowaną pozycją społeczną i dobrą sławą, a tych dorabia się z reguły nie z dnia na dzień, lecz żmudną pracą i mężnie przelewaną krwią szeregu kolejnych pokoleń. Jak się wydaje, istniały dwie główne gałęzie tej rodziny; jedna z nich, siedząca w Ziemi Oszmiańskiej, pieczętowała się rodowym godłem Nowina; druga, gnieżdżąca się na Żmudzi w powiecie szawelskim, używała herbu Pogonia.
Antoni, Marcin i Stefan Wilkiccy w 1764 roku podpisali akt konfederacji generalnej warszawskiej (Volumina Legum, t. 7, s. 61 i in).
W roku 1774 Jan Wilkicki sprzedał synowi swemu Marcinowi posiadłość Osowiny alias Szklańce w powiecie oszmiańskim.
Rodzina urodzonych Wilkickich w lutym 1808 roku potwierdzona została w rodowitości szlacheckiej przez dekret Mińskiej Deputacji Szlacheckiej. Z tegoż dokumentu wynika, że ci Wilkiccy posiadali dobra ziemskie także w powiecie oszmiańskim (Archiwum Narodowe Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 2, nr 510, s. 1-401). I chyba w tym mniej więcej czasie odgałęzili się też na Ziemię Mińską.
Według bowiem Regestru szlachty czynszowej i okolicznej powiatu borysowskiego z roku 1812 w okolicy Kapuścin mieszkał jw pan Maciej Wilkicki. (Akty izdawajemyje Wilenskoju Archeograficzeskoju Komissijeju, t. 37, s. 308).
7 września 1812 roku do prefektury polskiej policji w Borysowie wpłynęła skarga „od obywatela tegoż powiatu Felixa Tracewskiego, regenta”. Tekst ten daje wymowne świadectwo zarówno ludziom, jak i czasom, które ilustruje. A więc: „Jaśniewielmożny Pan Antoni Wilkicki, mieszkający w Dzierużkach, z innemi szlachtami, mając do mnie niechęć za spełnianie woli przeszłego rządu rossyjskiego, (...) mszcząc się tedy za to, za pierwszym wejściem komendy (francuskiego generała Kolberta) porucznika Rostowskiego, wnet JPan Wilkicki przybiegł do Dokszyc i w najwyższym sposobie mię udawał, że jakoby ja największym jestem przyjacielem Rossyi, że zasadzkę czyli pułk rossyjski w lesie chowam i furaż onym dostarczam (...) i różne inne dziwotwory przed pomienionym porucznikiem przedstawił.
Porucznik, będąc o mnie tak uprzedzony, zwokowawszy mię, czynił zapytanie, – azali ja istnie w Puszczy Bucławskiej przechowywam pułk rossyjski i jemu furaż dostarczam. Kiedym się ja zaparł i dowodził, że to jest płonna wieść, porucznik tenże dla przekonania większego wysłał szpiegów, a mnie tymczasem pod aresztem utrzymywał. J.Pan Wilkicki, jeżdżąc razem z żołnierzami, którzy byli komenderowani dla wyśledzenia o pułku rossyjskim, w tym czasie naprowadził z tych jednego żołnierza Krzypanowskiego na dom mój Witunicze, któren różne szturmy robił i konia strokatego mego zabrał. Kiedy już Wilkicki nie mógł okazać tym żołnierzom przeze mnie ukrytego pułku, rzucił się do innego sposobu. Zaczął zbierać podobnych w postępkach sobie różnych szlacht, którzy na pismie równie i sam na punktach wyż rzeczonych mnie udających dali świadectwo”...
Skoro nie udało się domniemanego moskalofila zniszczyć, to postanowił pan Wilkicki przynajmniej nie zwracać Tracewskiemu zabranego przez żołnierza konia. Gdy podkomisarz policji Wańkowicz udał się do Wilkickiego, by odebrać konia, „on nie odpowiadając niczego z domu uciekł”. Sprawa, oczywiście, na tym się jeszcze nie skończyła. „Powtórnie kiedy W. Wańkowicz do jego przybył i zapotrzebował albo zwrotu konia, albo dania objaśnienia, – on, chociaż umiał czytać i pisać, jednak tego zaparł się, a tylko tłumaczył się, że jakoby odprowadził jego do Bobru i oddał tym żołnierzom, od których miał danego”... Skarżył się więc F. Tracewski na A. Wilkickiego, prosząc sąd o rozstrzygnięcie sprawy. (Akty izdawajemyje..., t. 37, s. 417-418).
Nie wiemy, czy zdążyły polskie władze wnieść jasność w tę sytuację, ale z pewnością później ze strony władz rosyjskich spotkać musiały pana Wilkickiego nie lada nieprzyjemności. Przecież w miesiąc po spisaniu tego listu tereny te zajęły już oddziały Kutuzowa i pan Tracewski nie przegapił chyba okazji, by siebie wystawić w oczach nowych panów jako męczennika sprawy rosyjskiej, tyle ucierpiałego za swoją miłość do Rosji od sąsiada A. Wilkickiego...
Jan, syn Szymona, Wilkicki oraz jego dwuimienni synowie Hipolit Romuald oraz January Ignacy, wszyscy zamieszkali w powiecie oszmiańskim, odnotowani zostali przez heroldię wileńską w 1838 roku. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 8, nr 86(1), s. 65).
W 1851 roku heroldia wileńska potwierdziła rodowitość szlachecką Anastazji z Derwojedów Wilkickiej, wdowy po Józefie Wilkickim, zamieszkałej w miejscowości Gudele powiatu wileńskiego z synami Bernardem (19 l.), Hipolitem (11 l.), Wilhelmem (9 l.) i Wacławem (7 l.) oraz córką Pauliną (11 l.). Utrzymywała ona rodzinę z dorywczych zarobków. Z zapisu tego dowiadujemy się też, że rodowitość Wilkickich była potwierdzona również w 1808 roku przez heroldię mińską. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 3306).


 

Andrzej Wilkicki


Jak wynika z materiałów dokumentalnych przechowywanych w Centralnym Państwowym Archiwum Historycznym Rosji w Petersburgu (f. 1343, z. 18, nr 2260, rok 1867, s. 122,147,156,177) generał marynarki wojskowej Cesarstwa Rosyjskiego Andrzej, syn Hipolita, Wilkicki urodził się w powiecie borysowskim Mińskiej Guberni 1 lipca 1858 roku w rodzinie szlacheckiej.
Ukończył Akademię Morską w Petersburgu oraz specjalny kurs astronomii i geodezji w Obserwatorium Pułkowskim. Był więc człowiekiem wszechstronnie i solidnie wykształconym, co mu umożliwiło rozpoczęcie pracy naukowej w Głównym Zarządzie Hydrograficznym Rosji w stolicy państwa, jak też prowadzenie wykładów w tutejszej Akademii Morskiej. Badania naukowe młody uczony rozpoczął na Morzu Bałtyckim i nad Jeziorem Oneżskim, a dotyczyły one przyśpieszenia grawitacji. Odkryte przezeń szczegółowe ustalenia nie były dotychczas znane nauce światowej, co spowodowało, że Rosyjskie Towarzystwo Geograficzne wyróżniło go małym złotym medalem oraz medalem imienia Littke’go. W ten sposób, od pozornie małych, lecz przecież liczących się kroków rozpoczęta została wielka kariera znakomitego podróżnika i geografa.
W 1887 roku A. Wilkicki stanął na czele ekspedycji statku „Bakan” na archipelag Nowa Ziemia. Po pomyślnym jej sfinalizowaniu został mianowany kierownikiem kolejnej wyprawy hydrograficznej, tym razem w okolice południowej granicy Norwegii, a zaraz potem rozpoczął wszechstronne i szczegółowe badania rzek Jeniseju i Obu pod względem ich przydatności do żeglugi i in.
W archiwach Petersburga są przechowywane luźne kartki z notatkami podpułkownika Andrzeja Wilkickiego, dokonywanymi w trakcie tej wyprawy. A więc po 9 lipca 1894 roku, gdy ekspedycja wyruszyła z miasta Jenisejska, jej dowódca odnotowywał: „Ludność staje się coraz to rzadsza, przerzedza się też las. Powoli zanikają oznaki uprawy roli, hodowli, ogrodnictwa i innych kulturalnych zajęć człowieka; coraz to bezwzględniej egzekwuje swe dzikie prawa posępna tundra”... Pustka goniła pustkę. Wieś licząca około stu mieszkańców uchodziła tu za duże miasteczko, a nawet swego rodzaju „ośrodek” życia społecznego. Najczęściej osady liczyły tu sobie 3-4 rodziny. Z rozmów z tą ludnością wynikało, że, po pierwsze, jest ona absolutnie obojętna na to, co się dzieje w tak zwanym „szerokim świecie”, po drugie, że jest emocjonalnie bardzo przywiązana do miejsca swego zamieszkania, i, po trzecie, że ma nadzwyczaj skromne aspiracje życiowe, w tym majątkowe czy prestiżowe. Nadużywając tego łagodnego usposobienia – pisze A. Wilkicki w swych notatkach – władze oficjalne są nad wyraz nieludzkie i bezczelne w traktowaniu tutejszej ludności, a to zarówno tubylczej, jak i napływowej rosyjskiej.
A. Wilkicki nie tylko kierował obserwacjami, ale i prowadził dziennik podróży, zawierający moc informacji nie tylko przyrodniczo-geologicznych, ale też etnograficznych i innych. Tak np. rzuciło się oficerowi w oczy, że na ogromnych przestrzeniach nad brzegiem Jeniseju spotyka się dużo porzuconych i zrujnowanych domostw chłopskich. Gdy wreszcie spotkano miejscowego mieszkańca, ów opowiedział, że chodziła tu ongiś straszna choroba i nadszedł ze stolicy papier, iż naczalstwo lokalne musi pilnie uważać na umieralność ludności i obserwować ją. Aby ułatwić sobie to zadanie kazano wysiedlić wszystkich rybaków z ich porozrzucanych nad brzegami domostw i osadzić na zimę pod bokiem władz, w jednym miejscu. A ponieważ rybołówstwo stanowiło podstawę istnienia tych biedaków, to, oderwani od niego, wymarli w ciągu jednej zimy prawie wszyscy, o czym też naczalstwo wysłało do Petersburga dokładne doniesienie, pomijając tylko istotną przyczynę tej tragedii aborygenów...
Źródłem utrzymania tubylców było przede wszystkim rybołówstwo, które dostarczało zarówno mięsa na żywienie, jak i tranu do lamp oświetlających skromne domostwa. W sumie rzecz biorąc sytuacja materialna tych ludzi plasowała ich ciągle i niezmiennie na skraju nędzy. O życiu duchowym tubylców A. Wilkicki pisał: „”Znają wiele duchów: jedne, ich zdaniem, mają władzę nad powietrzem, chorobami i śmiercią; inne chronią renifery przed padnięciem; jeszcze inne posiadają dar przewidywania przyszłości itd. Wywoływaniem duchów zajmują się tak zwani szamani, którzy osiągają swe wizje po dłuższym śpiewie i uderzaniu w bębny, któremu towarzyszą konwulsyjne ruchy ciała”... Jednocześnie A. Wilkicki zauważył, że tubylcze zwyczaje handlowe były dalekie od uczciwości, oszustwo, fałszywe wagi i miary stanowiły atrybuty powszednie, a nawet w pewnym sensie – jeśli się uda – powszechnie akceptowane.
Jeśli zaś chodzi o stosunki rodzinne, to są one raczej czyste i szlachetne, nacechowane wzajemną miłością, szacunkiem i czułością, a to zarówno jeśli chodzi o stosunek mężczyzn do swych żon, jak i rodziców do dzieci. Jednak obserwacje nad bytem Chantów, Ewenków i Nienców nie stanowiły celu wyprawy A. Wilkickiego, zostały one poczynione na marginesie realizacji celów zasadniczych, choć przecież też posiadają swą wartość naukową jako luźny przyczynek do zagadnień etnografii.
W trakcie pierwszego roku podróży wyprawa A. Wilkickiego ustaliła, że duże okręty wodne mogą wchodzić do akwatorii Jeniseju na odległość 350 kilometrów; że pokłady węgla w okolicy Norylska mają charakter przemysłowy i mogą być źródłem nieograniczonej ilości tego paliwa dla regionu podbiegunowego Rosji, co też później rzeczywiście zostało zrealizowane. Firma „Norylsk-Ugol” jest dziś jedną z najpotężniejszych w skali światowej.
Wyprawa A. Wilkickiego sprecyzowała położenie szeregu wysp i innych obiektów geograficznych na terenach wokół Wyspy Dixona, miast Turuchańska i Jenisejska; szczególnie zaś skrupulatnie dokonała tego w dorzeczu Obu. Jak twierdzą późniejsi badacze tej wyprawy (w tym profesor Walenty Hryckiewicz), ustalenia wyprawy A. Wilkickiego były w okresie późniejszym uważnie studiowane przez władze ZSRR, gdy zakładano i rozbudowywano takie słynne ośrodki handlowe i przemysłowe jak Igarka, Nachodka, Norylsk.
W 1896 roku ta, trwająca trzy lata, wyprawa została pomyślnie skończona. Po krótkiej przerwie A. Wilkicki poprowadził jednak kolejne ekspedycje najbardziej północnym szlakiem morskim, a skutkiem tych wypraw było sporządzenie dużej ilości bardzo dokładnych map, dotyczących terenów lądowych i morskich, które potem umożliwiły planowe zagospodarowanie i rozwój cywilizacyjny tej części kuli ziemskiej.
W 1901 roku A. Wilkicki stanął na czele karawany morskiej, złożonej z 22 parowców, która pomyślnie dopłynęła z europejskiej części Rosji, przez Morze Karskie, do Jeniseju. O tej wyprawie historycy nauki później pisali:
„Po epizodycznych pracach hydrograficznych w 1898 r. Komitet Hydrograficzny Ministerstwa Żeglugi rozpoczął systematyczne badania wybrzeży Syberii. Ekspedycją hydrograficzną na Morzu Arktycznym na statku „Pachtusow" kierował utalentowany żeglarz rosyjski – A. I. Wilkicki. W ciągu siedmiu lat w trudnych warunkach klimatycznych hydrografowie dokonali opisu wybrzeża od granicy rosyjsko-norweskiej do ujścia Jeniseju i zgromadzili bogaty materiał dotyczący locji i danych nawigacyjnych, na podstawie których sporządzono mapy, z których następnie korzystali kapitanowie statków, płynących do ujść rzek zachodniosyberyjskich. Na wyspach Kołgujew, Gulajewskie Koszki, przy wejściu do Jugorskiego Szaru ustawiono stałe znaki morskie. Na wypadek awarii statków w Zatoce Warneka (Jugorski Szar) i w Zatoce Pomorskiej (Matoczkin Szar) wyprawa zbudowała domy-schroniska. W roku 1910 na podstawie opisu ekspedycji Wilkickiego Komitet Hydrograficzny wydał mapę rejonu obsko-jenisejskiego, która dokładnością przewyższała wszystkie znane dotychczas mapy, w tym także mapy sporządzone przez Wielką Ekspedycję Północną”.
Od 1907 roku generał Andrzej Wilkicki objął posadę kierownika Głównego Zarządu Hydrograficznego Cesarstwa Rosyjskiego, a piastując to eksponowane stanowisko wspierał wszelkie ryzykowne inicjatywy, które kończyły się istotnymi osiągnięciami naukowymi i sprzyjały dalszemu rozwojowi cywilizacyjnemu ziem północnych Rosji.
Liczne teksty naukowe A. Wilkickiego poświęcone zagadnieniom bezpieczeństwa żeglugi, metodologii tworzenia map geograficznych, budowy latarń morskich itp. były publikowane w periodykach „Zapiski Russkogo Gieograficzeskogo Obszczestwa”, „Morskoj Sbornik”, „Zapiski po Gidrografii”.
W 1912 roku A. Wilkicki sprzyjał m.in. organizacji słynnej wyprawy na morza podbiegunowe G. Siedowa. Zawsze też był zwolennikiem wykorzystywania Północnego Szlaku Morskiego jako ważnej linii transportowo-zaopatrzeniowej, pozwalającej uniknąć zagrożenia ze strony Japonii. Słuszność jego pozycji, z rosyjskiego punktu widzenia, potwierdziły tragiczne wydarzenia 1904-1905 roku, gdy flota rosyjska doznała szeregu bolesnych porażek spowodowanych przez japońską marynarkę wojenną pod dowództwem admirała Togo.
W sierpniu 1910 roku rząd rosyjski postanowił zorganizować ekspedycję hydrograficzną w celu zbadania Oceanu Północnego od Zatoki Beringa do ujścia rzeki Leny. Specjalnie dla tej wyprawy zostały zbudowane w Stoczni Newskiej Petersburga potężne lodołamacze, którym nadano miana: „Tajmyr” i „Wajgacz”. Początkowo dowódcą flotylli mianowano generała-majora N. Siergiejewa, gdy zaś ten poważnie zachorował, chciano mianować kapitana drugiej rangi Borysa, syna Andrzeja, Wilkickiego. Jednak ze względów etycznych ojciec sprzeciwił się tak gwałtownemu i wysokiemu awansowi syna i sprawa utkwiła na pewien czas w martwym punkcie. Dopiero zgon generała Andrzeja Wilkickiego 26 lutego 1913 roku umożliwił przejęcie wielkiej morskiej sztafety przez jego syna. Zaznaczmy jeszcze, że A. Wilkicki został pochowany na Cmentarzu Smoleńskim w Petersburgu, w skromnej rodzinnej kwaterze, obok jednego ze swych młodo umarłych synów.
Ciekawe, że osiem wysp w składzie wysp Wilkickiego na północy Rosji nazwano Bussol, Howgard, Pet, Jackman, Groznyj, Korsar, Tugut i Czabak – na cześć psów pociągowych, służących ekspedycji.



Borys Wilkicki


Był synem Andrzeja Wilkickiego, urodzonym 22 marca 1885 roku w Pułkowie, (według innych danych: w Petersburgu), wówczas gdy jego ojciec, będący dopiero młodym porucznikiem, prowadził wykłady dla słuchaczy Akademii Sztabu Generalnego w zakresie hydrografii. Jak pisze W. K. Rykow: „syn, jak to się często zdarzało w środowisku rosyjskich Polaków, poszedł w ślady ojca”, a więc obrał los oficera morskiego.
Borys Wilkicki był wychowankiem Akademii Marynarki Wojennej w Petersburgu, w 1905 roku jako młody miczman walczył w obronie przed Japończykami Portu Artura, został tam ranny i nagrodzony wojskowymi orderami za wykazane bohaterstwo. Następnie – dzięki niepospolitej inteligencji, pracowitości i konsekwencji – zrobił błyskotliwą karierę sztabową w Rosyjskiej Marynarce Wojennej.
Nie to jednak było jego żywiołem i młody oficer chętnie przystał na propozycję zwierzchnictwa, by wziąć udział w obliczonej na kilka lat wyprawie morskiej, o której z góry było wiadomo, że nie będzie łatwa i że nie koniecznie skończy się pomyślnie.
A więc w 1909 roku lodołamacze „Tajmyr” i „Wajgacz” wypłynęły z Kronsztadu w kierunku zachodnim. Były to potężne i nowoczesne statki oceaniczne, zaopatrzone, jak słynny „Fram”, w tak zwane „obwody”, które powodowały, że masy lodu jakby wypierały w górę przednią zaokrągloną część okrętu, która następnie własnym ciężarem łamała lód, nie odnosząc żadnych z jego strony uszkodzeń. Ruch odbywał się w ten sposób dość powoli, ale spokojnie, pewnie i miarowo. Moc silnika równała się 1200 koni mechanicznych, pojemność 1500 ton. Zapas węgla wynoszący 500 ton gwarantował pokonanie 12 tysięcy mil morskich w szybkością ośmiu węzłów w ciągu dwóch miesięcy bez zawijania do portów. Wymiary lodołamaczy były jednakowe: 54 x 11 x 4 metry). Każdy parowiec mógł w razie potrzeby zabrać zapasy żywności, wystarczające na 16 miesięcy dla całej załogi, jak też konieczną ilość sań, instrumentów, namiotów, koców itp. Załoga każdego statku składała się z pięciu oficerów marynarki wojennej, jednego inżyniera-mechanika, 39 szeregowych marynarzy, jednego kucharza i jednego lekarza pokładowego.
Jako swego rodzaju ciekawostkę można podać, że obydwa statki zostały wyposażone w sensacyjną nowinkę swego czasu: telegraf bezprzewodowy (czyli radio) umożliwiający kontakt na odległość 150 milmorskich. Co więcej, na pokładzie jednego z okrętów stał francuski aeroplan „Farman”, który miał w razie potrzeby startować z lotniska lodowego w celach zwiadu meteorologicznego itp.
Trasa biegła tym razem dookoła Europy, przez Kanał Suezu i Ocean Indyjski do Władywostoku, w którym oba okręty zacumowały 3 lipca 1910 roku. Następnie w ciągu 1910-1912 r. ekspedycja prowadziła prace badawcze wokół północnego wybrzeża Jakucji i Syberii Wschodniej. Opływając od północy Wyspy Nowosyberyjskie załoga „Tajmyru” odkryła nową wyspę, której uroczyście nadano, na wniosek jednego z oficerów, imię Andrzeja Wilkickiego, nieodżałowanego patrona całej wyprawy. Wyspa została dokładnie zbadana, opisana i wniesiona na mapę geograficzną. Nie była ona ani zamieszkana, ani rozległa, liczyła w poprzecznicy tylko półtora kilometra.
W czasie trwania wyprawy na samym początku jesieni 1913 roku odkryto duży archipelag, któremu nadano miano Ziemi Mikołaja II, na cześć cesarza Wszechrosji, od 1926 zwano ją oficjalnie: Siewiernaja Ziemla czyli Ziemia Północna, gdyż władze komunistyczne ZSRR nie uznawały cesarzy czy królów.
Jeśli chodzi o samą nazwę archipelagu, to B. Wilkicki proponował nazwać go: „Ziemia Tajwaj”, na cześć statków „Tajmyr” i „Wajgacz”, jednak lokajscy dziennikarze z Moskwy i Petersburga usłużnie zaczęli ją mianować „Ziemią Mikołaja II”, zanim jeszcze nadano tę nazwę oficjalnie. Jasne, że polemika na ten temat z zapitą hołotą gazeciarską była w ówczesnych warunkach nie do pomyślenia. B. Wilkicki nie smakował ani w publicznych dyskusjach, ani w dworskich intrygach, był to twardy „morski wilk”, który lubił robić tylko to, co potrafił, a potrafił być właśnie znakomitym oficerem, dowódcą, podróżnikiem i uczonym...
Zaznaczmy na marginesie, że archipelag Ziemia Północna jest dwukrotnie większy niż słynna Ziemia Franciszka Józefa, i liczy 91,8 tys. km2.
W 1914 roku ekspedycja ponownie dotarła do archipelagu Mikołaja II i dokładnie ustaliła jego zarys; cieśninę zaś między nim a półwyspem Tajmyr nazwano później imieniem Borysa Wilkickiego. Ta cieśnina, rozdzielająca półwysep Tajmyr i Ziemię Północną, łączy Morze Karskie z Morzem Łaptiewów i ma długość 130 km, szerokość w najwęższym miejscu 56 km, głębokość do 210 metrów.
Uczestnicy wyprawy byli świadomi swej misji i swych dokonań, toteż nieraz, po ustanowieniu flagi państwowej na kolejnej dotąd „ziemi nieznanej”, zatrzymywano się i cała załoga wznosiła kielich szampana na cześć kolejnego zwycięstwa, pokonania ogromnych przestrzeni i potwornych sił przyrody, jak też zresztą i własnej słabości.
Latem 1915 roku parowce wyruszyły w kierunku zachodnim i 25 sierpnia dobiły do brzegu w porcie Archangielsku, uroczyście witani przez ludność i gubernatora.
O tych wyprawach w zbiorowym tomie pt. Historia poznania radzieckiej Azji (Warszawa 1979, s. 572-575) czytamy co następuje:
„W rejsie 1911 r. wraz ze statkami hydrograficznymi odbył pierwszą żeglugę z Władywostoku na Kołymę statek „Kołyma” pod dowództwem P. A. Trojana. Rejs ten zapoczątkował ekspedycje kołymskie, odbywające się następnie prawie co roku aż do 1914 r. W rejsach kołymskich, które odegrały znaczną rolę w wyparciu zagranicznego handlu przemytniczego, szczególnie wsławił się kapitan P. G. Miłowzorow.
Prace opisowe w 1912 r. objęły wybrzeże aż do ujścia rzeki Leny. Oprócz tego „Tajmyr” i „Wajgacz” dokonały opisu wysp Niedźwiedzich i Nowosyberyjskich. Nie powiodły się jedynie próby przepłynięcia za przylądek Czeluskin. Na drodze statków pojawiły się pola lodowe, których pokonanie nie było możliwe. W rezultacie żeglugi w 1912 r. zostały sporządzone mapy wybrzeża od Kołymy do Leny i części wschodniego Tajmyru.
Najbardziej efektywne były rejsy „Tajmyra” i „Wajgacza” w czasie żeglugi 1913 r., chociaż początkowo nic nie zapowiadało sukcesów. U ujścia Kołymy statki napotkały szeroki pas zwartego lodu i zmuszone były opływać go od północy. Było to ryzykowne przedsięwzięcie, ponieważ wcześniej nikt nie pływał w tym rejonie. Na czele ekspedycji stanął energiczny hydrograf B. A. Wilkicki, który zastąpił chorego I. S. Siergiejewa. Poprowadził on pierwszą w historii arktycznej żeglugi morskiej wyprawę wokół Wysp Nowosyberyjskich. Ryzykowne przedsięwzięcie przyniosło niespodziewane wyniki. 7 sierpnia główny statek „Tajmyr” odkrył na północ od wyspy Nowa Syberia niedużą wyspę, nazwaną na cześć znanego rosyjskiego hydrografa A. I. Wilkickiego (ojca kierownika ekspedycji) Wyspą Wilkickiego. Drugi statek „Wajgacz” popłynął na wybrzeże Tajmyru przez Cieśninę Dmitrija Łaptiewa. 19 sierpnia „Tajmyr” i „Wajgacz” dotarły do przylądka Czeluskin. Jednakże i tym razem przejście na zachód zagradzały zwarte pola lodowe, które postanowiono wówczas obejść od północy. Również i ta droga nie była nigdy eksploatowana.
Przed podjęciem Ekspedycji Hydrograficznej na Morze Arktyczne na łamach prasy formułowano opinie na temat tego, co znajduje się na północ od przylądka Czeluskin: morze czy ziemia. Już E. W. Toll w czasie zimowania na półwyspie Tajmyr, badając jego geologiczną strukturę, doszedł do zaskakującego wniosku. „W tym kierunku – pisał on – należy szukać jeszcze wysp, może już nie tak licznych, jak w tajmyrskich szkierach”. Analogiczne przypuszczenia wysuwali także inni badacze, jednakże zostały one stłumione przez przeciwników tego punktu widzenia.
Pierwsze dni żeglugi „Tajmyru” i „Wajgacza” całkowicie obaliły poglądy sceptyków. Podążając na północ, 20 sierpnia 1913 r. statki zbliżyły się do niedużej wyspy, którą nazwano Mały Tajmyr, zaś drugiego dnia na horyzoncie ukazała się nowa górzysta wyspa. W ten sposób odkryto nowe i największe (chodzi o ówczesny okres) terytorium w Arktyce – archipelag Ziemia Północna. Na nowym lądzie przeprowadzono obserwacje astronomiczne i magnetyczne, następnie statki ruszyły dalej. 22 dnia na Przylądku Berga załogi ponownie wysiadły na ląd, gdzie podniesiono flagę rosyjską. W czasie następnych dni, korzystając z nie zamarzniętej toni wodnej, „Tajmyr” i „Wajgacz” osiągnęły największą szerokość w swej podróży – 81°07´ szer. geogr. pn.; dalej nie można było płynąć, ponieważ drogę zagradzały zwarte pola lodowe. Uradowani dotychczasowymi sukcesami żeglarze byli przekonani, że dotrą przez odkrytą cieśninę na Morze Karskie, jednakże nadzieje szybko upadły, gdy załogi znalazły się wśród lodów. W ciągu doby 24 i 25 sierpnia lodołamacze posunęły się naprzód zaledwie o pięć mil. Nie osiągnąwszy zamierzonych celów, 31 sierpnia Wilkicki nakazał odwrót.
Trasa powrotna przebiegała bardziej na północ, aniżeli zwykle, omijając Wyspy Nowosyberyjskie.
W czasie pobytu na Wyspie Bennetta hydrografowie odnaleźli geologiczną kolekcję E. W. Tolla i umieścili tablicę pamiątkową na cześć badaczy zmarłych w 1902 r.
W roku 1914 Komitet Hydrografii Wojennej rozkazał Wilkickiemu zakończyć za wszelką cenę prace badawcze i dotrzeć do Archangielska. W tym czasie, gdy statki wyprawy przebywały w mieście Nome (Alaska) dowiedziano się o wybuchu wojny światowej. Jednak Ministerstwo Żeglugi wyjaśniło Wilkickiemu, że jego prace powinny być kontynuowane aż do pełnego zrealizowania programu. Podążając na zachód, w kierunku Tajmyru, 14 sierpnia ekspedycja odkryła wcześniej nie zauważoną wyspę, leżącą na północ od Wysp Nowosyberyjskich i nazwała ją nazwiskiem lejtnanta Żochowa, który w tym dniu pełnił wachtę. Warunki lodowe pogorszyły się. Statki dostały się w lodową niewolę i dopiero w drugiej połowie października z wielkim trudem udało się wyprowadzić je na zachodni brzeg Półwyspu Tajmyrskiego. Zatoka Tolla stała się miejscem przymusowego zimowiska – pierwszego zimowiska lodołamacza w Arktyce. Okres zimy wykorzystano na realizację zdjęć i opisów wybrzeża, które dołączono do opisów wykonanych przez ekspedycję na „Zari”. Pewnym urozmaiceniem na zimowisku było nawiązanie radiotelegraficznej łączności ze stolicą. Łączność utrzymywano za pomocą zimującego na wybrzeżu Tajmyru statku „Eklips”, wysłanego przez Ministerstwo Żeglugi, w celu wzmocnienia ekspedycji hydrograficznej. W ten sposób telegrafiści rosyjscy wykorzystali w celach naukowych wielki wynalazek A. S. Popowa do utrzymania łączności z Arktyką.
Wraz z nastaniem sezonu nawigacyjnego „Tajmyr” i „Wajgacz” opuściły zimowisko i we wrześniu szczęśliwie dotarły do Archangielska, po odbyciu pierwszego rejsu (z jednym zimowiskiem) po całej Północnej Drodze Morskiej ze wschodu na zachód.
W ciągu sześciu krótkich arktycznych sezonów nawigacyjnych rosyjscy hydrografowie wykonali prace, które można porównać tylko z pracami Wielkiej Ekspedycji Północnej. Ich głównym wynikiem był opis wybrzeży od Cieśniny Beringa do przylądka Czeluskin i dalej do Tajmyru oraz połączenie tegoż opisu z relacjami innych ekspedycji. Opis ten umożliwił sporządzenie dokładniejszych map nawigacyjnych dla wszystkich dostępnych do żeglugi mórz i odcinków wybrzeża. Wykonano go na podstawie licznych punktów pomierzonych za pomocą metod astronomicznych.”
Warto jednak pamiętać, że tylko na papierze tego rodzaju wyprawy przebiegają względnie gładko i bez przeszkód, faktycznie zaś każda godzina spędzona w ekstremalnych warunkach podbiegunowych wymaga ogromnej mobilizacji ducha, inteligencji, siły woli, zdecydowania, a nawet bezwzględności. Dochodzi tu bowiem nagminnie nie tylko do ugrzęźnięcia w zwałach lodu, huśtawek i groźnych przechyłów okrętów, ale też do kryzysów i konfliktów psychologicznych, nad którymi nie wolno dywagować, a które trzeba natychmiast w najostrzejszy sposób – jak wrzód – przecinać. Tylko bowiem pod tym warunkiem udaje się dokonać tego, co niemożliwe, czyli tego, czego nikt przed tobą nie dopiął. „Tajmyr” i „Wajgacz” ulegały podczas podróży licznym uszkodzeniom, które trzeba było natychmiast likwidować, a zdrowie i życie składu osobowego było wielokrotnie wystawiane na szwank. Zdarzało się przecież i wpaść na górę lodową, na mieliznę, na skały w nocy. Tego rodzaju „przygody” wytrzymują tylko najmocniejsi i najlepsi.
Plonem wyprawy było zgromadzenie obfitego materiału naukowego z dziedziny hydrologii i geografii, klimatologii i astronomii, geodezji i ichtiologii, geologii i zoologii. Przebogate zbiory mineralogiczne i inne zostały po powrocie przekazane do zbiorów Cesarskiej Akademii Nauk w Petersburgu.
Wyprawa B. Wilkickiego była drugim w dziejach ludzkości (po Szwedzie Adolfie Eriku Nordenskioldzie) pokonaniem w całości tzw. Wielkiego Szlaku Północnego, a różnorakie osiągnięcia naukowe podczas niej dokonane, okazały się bardzo istotne. Wszyscy podoficerowie biorący udział w wyprawie zostali nagrodzeni medalami, a oficerowie – orderami. Borys Wilkicki zaś otrzymał prócz tego złoty medal Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego, złoty medal Francuskiego Towarzystwa Geograficznego oraz złoty medal Szwedzkiego Towarzystwa Antropologii i Etnografii. Prócz tego cesarz Mikołaj II nadał mu rangę fligel-adiutanta z należną wstążką i orderem.
Był to jednak czas wojny. Czasu na fetowanie nie było. Po kilku dniach wszyscy oficerowie (w tym dowódca B. Wilkicki) i marynarze „Tajmyru” i „Wajgacza” zostali odkomenderowani na okręty bojowe walczące z niemiecką Krigsmarine, a wielu z nich w tych walkach zginęło.
20 września 1916 roku rząd Rosji skierował do rządów kilkudziesięciu państw świata pismo, w którym znalazły się następujące zdania: „Znaczna ilość odkryć i badań geograficznych na terenie krajów polarnych, rozpościerających się na północ od azjatyckiego wybrzeża Cesarstwa Rosyjskiego, dokonana w ciągu stuleci dzięki wysiłkowi rosyjskich żeglarzy i kupców, została niedawno uzupełniona przez najświeższe sukcesy, które ukoronowały działalność fligel-adiutanta Jego Cesarskiej Mości, kapitana 2-giej rangi Wilkickiego, kierownika Ekspedycji Hydrograficznej, której zostało zlecone w latach 1913-1914 zbadanie Oceanu Północnego.
Ten oficer Rosyjskiej Floty Cesarskiej dokonał w 1913 roku opisu kilku rozległych obszarów, leżących obok północnego wybrzeża Syberii, a potem, podążając ku północy, odkrył obszerne ziemie, rozpościerające się na północ od półwyspu Tajmyr, którym zostały nadane nazwy Ziemi Mikołaja II, wyspy Cesarzewicza Aleksego i wyspy Starokadomskiego.
W ciągu 1914 roku kapitan Wilkicki, po dokonaniu nowych i ważnych badań, odkrył drugą wyspę leżącą niedaleko wyspy Bennetta. Tej wyspie zostało nadane miano „ostrow Nowopaszennyj”.
Cesarski Rząd Rosji ma zaszczyt notyfikować w ten sposób rządom państw sojuszniczych i zaprzyjaźnionych włączenie tych ziem w skład terytorium Imperium Rosyjskiego”.
Oczywiście, ten komunikat musiał być ogłoszony kilka lat wcześniej, lecz stanął temu na przeszkodzie wybuch pierwszej wojny światowej i niesłychanie gorszące rzeczy, dziejące się na dworze cesarskim za sprawą hochsztaplera i agenta masonerii Rasputina.
W 1918 roku Borys Wilkicki został mianowany dowódcą tzw. Pierwszej Radzieckiej Ekspedycji Hydrograficznej, która jednak ze względu na wydarzenia wojny domowej nie została uskuteczniona w pełnym zakresie. O kontekście naukowym i gospodarczym tej wyprawy w tomie Historia poznania radzieckiej Azji (s. 584-586) czytamy: „Swój zasadniczy stosunek do problemów Północy, a przede wszystkim do organizacji żeglugi morskiej, wysuwającej się na pierwszy plan na skutek specyficznych warunków naturalnych Północy (bezdroża, olbrzymie odległości, słaba łączność z centrum kraju) władza radziecka określiła w pierwszych miesiącach swojej działalności. Już w lutym 1918 r. Archangielski Komitet Gubernialny rozpatrywał projekt ekspedycji morskiej na rzekę Lenę, przedstawiony przez K. K. Nieupokojewa, byłego uczestnika wyprawy hydrologicznej na Morzu Arktycznym. Plan, przewidujący szerokie badania na trasach przepływu statków, uruchomienie żeglugi handlowej, został zaaprobowany przez marynarzy archangielskich. W marcu i kwietniu oceniali go hydrologowie w Piotrogrodzie, gdzie również został zatwierdzony. Zaproponowano wysłanie na Morze Arktyczne dużej ekspedycji na statkach „Tajmyr”, „Wajgacz”, „Dieżniew”, „Rusanow”, „Sibiriakow”, „Siedow” i „Małygin”. Obszar badań podzielono na dwie części – zachodnią i wschodnią, przy czym za granicę między tymi terenami przyjęto przylądek Czeluskin. Cel ekspedycji, według jej kierownika B. A. Wilkickiego polegał na tym, aby „... w miarę możliwości od razu całkowicie zmienić pogląd o warunkach żeglugi tą drogą, otwierając ją w najbliższej przyszłości”.
2 lipca 1918 r. W. I. Lenin podpisał decyzję Radzieckiego Komitetu Naukowego o wyasygnowaniu na potrzeby ekspedycji hydrologicznej 1 mln rubli. Ponieważ ekspedycja została uznana za niezwykle ważną i pilną, wyasygnowane środki już następnego dnia zostały przekazane telegraficznie do Archangielska, gdzie przygotowywały się także do dalekiej drogi na Ob i Jenisej statki handlowe po zboże.
Jednak ani ta, ani następne ekspedycje nie odbyły się z powodu interwencji obcych państw. Białogwardziści po zdobyciu władzy na Północy, zgodnie ze wskazówkami okupantów niezwłocznie odwołali ekspedycję. Po wypędzeniu interwentów i rozgromieniu białogwardzistów realizacja wyznaczonego w 1918 r. programu odbywała się w nieco zmienionym i uszczuplonym zakresie, ponieważ interwenci zatopili i uprowadzili za granicę prawie całą flotę lodołamaczy, a wielu marynarzy zginęło na frontach wojny domowej.
Podczas zajmowania Archangielska dowództwo Armii Czerwonej dowiedziało się, że białogwardziści porzucili znajdujący się w tarapatach lodołamacz „Sołowiej Budimirowicz”, wysłany przez sztab białogwardzistów do Zatoki Czoskiej po mięso reniferów. Od lutego „Sołowiej”, na pokładzie którego znajdowało się 85 ludzi, wśród nich kobiety, dzieci i grupa oficerów, znajdował się w okowach lodu i dryfował przez Karskie Wrota w kierunku południowo-zachodniej części Morza Karskiego. Telegramy, które napływały ze statku do Archangielska potwierdzały, że „Sołowieja” nieuchronnie znosiło na północ. Powstało realne niebezpieczeństwo powtórzenia dryfu „Św. Anny” ze wszystkimi wynikającymi z niego konsekwencjami. Kierując się względami humanitarnymi rząd radziecki, osobiście W. I. Lenin, polecili wysłać z Archangielska ekspedycję ratunkową na lodołamaczu „Kanada” (później „F. Litke”). Z Obdorska na zachodnie wybrzeże półwyspu Jamał wyruszyła saniami ekspedycja. Jednocześnie Narodowy Komitet do Spraw Zagranicznych zwrócił się do Norwegii z prośbą o wysłanie na Morze Karskie jednego z uprowadzonych do Anglii lodołamaczy. Norweska ekspedycja, którą kierował O. Sverdrup, na lodołamaczu „Swiatogor” (później „Krasin”) na początku lipca opuściła Ward, a 18 lipca spotkała się z radzieckim lodołamaczem „Kanada”. Po upływie doby wspólnymi siłami oswobodzono „Sołowiej” z lodowej niewoli i odholowano do Archangielska.
Tysiącmilowy dryf „Sołowieja” i działalność ekspedycji ratunkowych miały duże znaczenie dla badania Morza Karskiego. Po raz pierwszy zostały tu przeprowadzone obserwacje nad rozmieszczeniem temperatury w głębi i na powierzchni wody. Porównanie dryfu „Sołowieja” z dryfem „Św. Anny” pozwoliło ustalić kierunek głównych prądów w południowo-zachodniej części Morza Karskiego”...
W 1920 roku Borys Wilkicki wyemigrował do Wielkiej Brytanii. (Został w Archangielsku aresztowany razem z całą flotyllą przez interwentów angielskich i na ich twarde żądanie zgodził się wyjechać do Londynu).
W latach 1923-1924 na prośbę radzieckich firm handlowych prowadził statki państw europejskich do ujść Obu i Jeniseju. Ale o tym nikt w ZSRR nie ważył się nawet napomknąć, bo przecież B. Wilkicki był monarchistą i „białym oficerem”.
Przez wiele lat ogromna wiedza i najwyższe kwalifikacje zawodowe Borysa Wilkickiego służyły obcym. Był on mianowicie naczelnym hydrografem Konga Belgijskiego (po uzyskaniu niepodległości – Republika Zair). Podobno bardzo tęsknił za ziemią ojczystą. Bardzo wysokie wynagrodzenie wcale nie wszystkim starcza za powód do zadowolenia, nie mówiąc o szczęściu.
Borys Wilkicki zmarł 6 marca 1961 roku i pochowany został w Brukseli, na cmentarzu katolickim. Zmarł jako osoba prywatna, cicho i niezauważalnie, choć przecież był jednym z najwybitniejszych uczonych i podróżników XX wieku, którego imię w annałach nauki światowej jest wypisane obok nazwisk – Nansen, Nordenskjold.
Chciał wrócić do Rosji, zwracał się z odnośną prośbą do władz w Moskwie, lecz rządzący nią tępi czerwoni feudałowie nawet nie raczyli odpowiedzieć na listy wybitnego uczonego.
Zastanawiające, że tylko drobny ułamek obszernych notatek naukowych Borysa Wilkickiego został opublikowany w książce N. Jewgienowa i N. Kupieckiego Naucznyje riezultaty polarnoj ekspiedicii na ledokołach „Tajmyr” i „Wajgacz” w 1910-1915 godach (Leningrad 1985). Są one znane tylko historykom nauki z rękopisów przechowywanych w Petersburgu, gdyby jednak zostały chociażby teraz – ze stuletnim opóźnieniem – opublikowane, dałyby świadectwo wybitnemu geniuszowi morskiemu, wiedzy, osiągnięciom naukowym i kulturze intelektualnej B. Wilkickiego.


WITkowski



Od początku byli znani w Ziemi Grodzieńskiej, w Małopolsce, Mazowszu, Śląsku, na Kresach Wschodnich. Pieczętowali się godłami Korzbok, Nowina, Oręż, Poraj, Sas, Sternberg, Złotogoleńczyk i in.
Witkowscy herbu Nowina pochodzili z w-wa Krakowskiego ze wsi Witkowice. Była to rodzina zasłużona i zamożna, spowinowacona z Dembińskimi, Ujejskimi, Gawrońskimi, Boratyńskimi i innymi słynnymi rodami polskimi. Już w XVII wieku znaleźli się także na Wileńszczyźnie, Smoleńszczyźnie i Mińszczyźnie. Często gęsto stwierdzają działalność członków tego rodu polskie kroniki wojenne. Była też inna, nie tak dobrze znana, rodzina o tym nazwisku używająca herbu Poraj, zasłużona dla Lwowszczyzny i szerzej Rusi Czerwonej. Ci właśnie Witkowscy herbu Poray (róża biała o pięciu listkach zielonych w czerwonym polu, u góry hełm, korona i takaż róża) najdawniejsze swe gniazdo mieli w w-wie łęczyckim. Aleksander Witkowski zostawił po sobie trzech synów: Łukasza, dziekana katedry lwowskiej (1665) oraz Macieja i Stefana, rycerzy, z których pierwszy walczył przeciwko Prusakom niemieckim i Szwedom, drugi – przeciwko Moskwie i Kozakom. On też osiadł na Rusi, otrzymawszy tu skrawek ziemi za przelaną dla dobra Rzeczypospolitej krew. W 1720 roku wymieniani są Witkowscy jako właściciele wsi Makszyna; zachowały się metryki chrztu latorośli tego rodu w plebani witebskiej z lat 1767, 1770, 1772.
Piszący się z Cwilla oraz z Dołęga Witkowscy wywodzili się z Korony Polskiej, ale już dość wcześnie osiedli w Księstwie Kurlandzkim, skąd się odgałęzili na Litwę, Żmudź i Białą Ruś; posiadali m.in. własności ziemskie w powiatach: oszmiańskim, wileńskim, kroskim, szawelskim, kowieńskim, birżańskim, lidzkim, trockim. Zawsze uchodzili za starożytną szlachtę polską i jako tacy potwierdzani byli wielokrotnie przez heroldię wileńską. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 3328, s. 1-106).
Tomasz Święcki (Historyczne pamiątki znamienitych rodzin i osób dawnej Polski, t. 2, s. 304) odnotował: „Witkowski herbu Nowina z krakowskiego województwa. Seweryn z Rudułtowic, chorąży księstwa zatorskiego, odbywał liczne posługi na walne sejmy i trybunały koronne. – Marcjan poległ w bitwie ze Szwedami pod Kaliszem. – Jan, jezuita, rektor poznański, podróżował do Francji i tam życie zakończył. – Jarosz Witkowski, ten miał synów dziesięciu, którzy wszyscy prawie w potrzebach wojennych, broniąc kraju i swobód polegli. – Maciej i Stefan Witkowscy herbu Poraj z łęczyckiego województwa, mężowie sławni odwagą w potrzebach przeciw kozakom i Szwedom w Prusiech. – Stanisław przydomku Targo, uczony i w języku greckim biegły, młodsze lata przepędził w Krakowie na naukach, mianowany poborcą komory celnej mazowieckiej w Łomży mieszkał. Zaleca go prawość i nieinteresowność; nie spanoszył się jak inni, owszem nienawidził zdzierstwa celników, pisał przeciw nim, zowiąc szarańczą, co wszystko pożera, drapieżną gawiedzią, która się krwią z ludu ubogiego wyssaną, tuczy. Wolny czas od urzędowania poświęcał ulubionym naukom i muzom. Wydał pism kilka za panowania Zygmunta III, najwięcej w rymach, które jeżeli nie są gładkim wierszem pisane, oznaczają jednak rozsądek w uwagach głęboki i cechują Witkowskiego, że był kochającym kraj i ojczyznę obywatelem...” etc.
Na Żmudzi Witkowscy posiadali m.in. w powiecie telszewskim dobra Bordza. Byli oni potwierdzani w rodowitości przez heroldię wileńską w latach 1795, 1816, 1830 (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1019).
Jeśli chodzi o polskie źródła heraldyczne, to np. W. Wittyg pisze o Witkowskich herbu Nowina z powiatu śląskiego woj. krakowskiego.
K. Niesiecki (Herbarz polski, t. 9, s. 364-366) pisze o Witkowskich herbu Nowina, wywodzących się z Ziemi Krakowskiej, oraz o Witkowskich herbu Poraj „w Łęczyckiem województwie, od Jaroskowskich swoję linię prowadzą, gdy bowiem Aleksander Jaroskowski syn Jakuba i Oszkowskiej herbu Lubicz wziął działem Witkowice, od nich przezwany Witkowskim...”. Tenże autor w dziele Korona Polska (t. 4, s. 555-556) pisze o Witkowskich z województwa krakowskiego, spokrewnionych przez małżeństwa z takimi domami, jak Rusoccy, Dembińscy, Ostrogorscy, Kuczkowscy, Bolestraszyccy, Jezierniccy, Gawrońscy, Ujejscy, Lubomirscy, Drozdowscy; oraz herbu Poraj z w-wa łęczyckiego, połączonych z domami Koszkowskich, Kalińskich i in.
Kolejne dzieło genealogiczno-heraldyczne donosi: „Witkowscy. Ród urodzonych Witkowskich herbu Poraj, zdawna osiadłych w województwie Łęczyckim, wymieniany jest w dziele Niesieckiego. Aleksander Witkowski miał trzech synów: Łukasza, dziekana Katedry Lwowskiej 1665 r., Macieja i Stefana służących w wojsku. Maciej przy Janie Kazimierzu uczestniczył w wojnach z Niemcami i Szwedami, Stefan przeciw Kozakom”. (N. Szaposznikow, Heraldica, t. 1, s. 144-145, Petersburg 1900).
Na Podolu gnieździło się pięć różnych polskich rodzin szlacheckich o nazwisku Witkowski, wpisywanych do części pierwszej, trzeciej i szóstej ksiąg szlacheckich Guberni Podolskiej (Spisok dworian wniesionnych w dworianskuju rodosłownuju knigu Podolskoj Gubernii, Kamieniec – Podolsk 1897, s. 14, 146, 195).
Jan Bohdanowicz-Dworzecki odnajduje Witkowskich herbu własnego w 1526 r. na Żmudzi i Wileńszczyźnie, o czym donosi w swym rękopiśmiennym Herbarzu szlachty litewskiej (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 9, nr 2782. s. 113).
Jak podaje Spis ziemian Mińskiej Guberni (Mińsk 1899, s. 10) Witkowscy posiadali w mińskim powiecie dobra Białorucze, Prudyszcze, Zbarewicze, Dubno, Wałowszczyzna.

* * *

W dawnych zapisach sądowych i kronikarskich dość często spotyka się wzmianki o reprezentantach tego wielkiego domu. Tak dla przykładu, Petrus Witkowski (Vithkowski) figuruje w jednym z zapisów archiwalnych, pochodzącym z 28 listopada 1500 roku, a wystawionym w Krakowie (Archiwum Sanguszków, t. 2, s. 282).
Źródła z 1520 r. powiadają, że już wówczas w okolicy Kiejdan, posiadłości książąt Radziwiłłów, mieszkały dwie rodziny szlacheckie Witkowskich (Archeograficzeskij sbornik dokumientow, t. 7, s. 11).
Nobiles Johannes, Mathias et Stanslaus Vitkowsczi w roku 1521, aPetrus Wythkowsky w 1558 r., figurują w aktach kapituły we Włocławku (Akta kapituł z wieku XVI, s. 254, 337, Kraków 1908).
Jan Witkowski, bojar włości wilkijskiej, wzmiankowany jest w zapisie Metryki Litewskiej z dnia 9 marca 1529 r. (Por. Russkaja Istoriczeskaja Bibliotieka, t. 15, s. 1819, 1821).
„Szlachetny pan Stanisław Witkowski, podstarosczi Ratenski” figuruje w 1559 r. w księgach ziemskich chełmskich jako poręczyciel w jednej ze spraw finansowych (Akty izdawajemyje Wilenskoj Archeograficzeskoj Komissijej, t 19, s. 115).
Piotr Witkowski około 1579 r. był miecznikiem dobrzyńskim (Por. Urzędnicy kujawscy i dobrzyńscy XVI-XVIII wieku, s. 276, Kórnik 1990).
Pan Jan Witkowski, ziemianin hospodarski powiatu mińskiego, był świadkiem na sądzie w maju 1582 roku (Akty izdawajemyje.... t. 36, s. 58).
Rosina Withkowska i Nicolai Withkowski wymienieni zostali w liście hetmana Jana Zamoyskiego z 21.X. 1582 r. (Akty otnosiaszczijesia k istorii Jużnoj Rossii, t. 3, s. 473).
W 1584 roku znany jest Mikołaj Witkowski (herbu Nowina), instygator wielki koronny (Patrz: T. Żychliński, Złota księga szlachty polskiej, t. 24, s. 131, Poznań 1902).
Nobilis Nicolaus Witkowski, konsul miasta Krakowa, figuruje w dekrecie króla Zygmunta III z 18.VI.1591 r. (Prawa, przywileje i statuta miasta Krakowa, t. 2, s. 28, 66, 88, Kraków 1890).
13 kwietnia 1600 roku „do urzędu y do xiąg teraźnieyszych grodzkich mielnickich oblicznie przyszedszy uczciwy Łukasz Markowicz, burmistrz miasta jego królewskiey mości Mielnika, mając przy sobie woźnego szlachetnego Macieja Sikorskiego z pewnymi szlachcicami Jakubem Maliszewskim a Marcinem Wysokińskim, przed urzędem ninieyszym opowiadali, iż gdyśmy chodzili umyślnie do jego mości xiędza Jana Witkowskiego, plebana mielnickiego, mówiąc w te słowa do onego, iżeś wielmożny xięże plebanie nas do dworu króla jegomości niewinnie zapozwał. To jest mianowicie strony siedlisk, które waszmość mienisz gruntem kościelnym, zjednaj waszmość sobie miernika, który by to wymierzył wedle regestru rewizorskiego, z których jeśli się co najdzie gruntu kościelnego, gotowiśmy zarazem z tych sprawiedliwość uczynić y zarazem ex nunc ustąpić.
Na którą przemowę jego mość xiądz Jan Witkowski nic nie odpowiedział, y owszem się zmilczał. Tamże przy tem tenże jegomość xiądz Jan Witkowski, pleban mielnicki, (...) gdy był napominany, aby sobie queres czynił, jeśli tu na którym mieszczaninie co zaległo, gotowiśmy sami z siebie y z inszych sprawiedliwość uczynić. A co się tknie strony dziesięciny, o którąś wielmożny xięże Janie Witkowski, plebanie mielnicki, nas zapozwał, tey nigdy jako przodkowie naszy ani my sami nie dawali y teraz dawać nie powinni, co się prawnie być pokaże z czasem swym. Dla czego tedy nie skwapiając się z tych na żadną rzecz, prosimy y napominamy, abyś waszmość tego przedsięwzięcia swego z nami poprzestał...”
Nie takie to było jednak łatwe, dać radę z krnąbrnym kapłanem, który przez dłuższy czas prowadził sądowe wojny podjazdowe z częścią prawosławnych mieszczan miasta Mielnika (Akty izdawajemyje..., t. 33, s. 150, 156, 157, 191-192).
Seweryn z Witkowic Witkowski w 1606 r. był krakowskim posłem na sejm.
1 marca 1610 roku ksiądz Witkowski złożył w magistracie Mielnika skargę na prawosławną ludność tegoż miasta o to, iż urządziła przed świątynią katolicką pijacką farsę i burdę, uwłaczając majestatowi kościoła. „Ad officium capitaneale actaque praesentia castrensia mielnicensia personaliter venies venerabilis Joannes Witkowski, plebanus Mielnicensis, coram eodem officio praesenti solenniter et summa cum dolore questus et protestatus est contra et adversus (...) Qui quidem Ruteni tam masculini, quam feminini sexus die dominico proximo in festo Sanctissimae et Individuae Trinitatis atque die hesterna et die hodierna, a mane ad vesperas usque circumcirca circulum, plateas, vicos, campos, agros, silvas et circa plebaniam residentiae protestantis sub ipsa ecclesia in oppido Mielnik prope circulum erecta cum cornicenibus alias „z dudami”, tympanis et aliis multis instrumentis rusticis ad saltum praeparatis, saltum varios more gentiii ad instar locustarum sursum et infra salantes clamantesque et vociferantes „Baal, Baal!”, ebrii existentes perficiunt et id exequi sine intermissione non cessant atque aliquoties in diem sub ecclesiam venientes et sese refinentes damores et tumultus magnos exicitant, scandala et crimina sceleratissima profana et auditu indigna faciunt et perficiunt, nonnullique ebrii sibi met ipsis ultro se concutiendo in honorem Baal mortem violenter inferunt, cum maximo dedecore christianitatis, contra jus divinum et humanum, in magnum scandalum eclesiae mielnicensis et ipsius plebani protestantis, in contrarium quodque decreti sacrae regiae majestatis...” (Akty izdawajemyje..., t. 33, s. 185).
Lubasz Witkowski, podczaszy kijowski w latach 1622-1629, był właścicielem wsi Owrupiec i Szałomki w Województwie Bracławskim (Akty otnosiaszczijesia k istorii Jugo-Zapadnoj Rossii, cz. 7, t. 2, s. 421, Kijew 1890).
Paweł Witkowski 23 października 1629 roku podpisał uchwałę sejmiku proszowskiego (Akta sejmikowe woj. krakowskiego, t. 2, s. 113).
Maciej Skarbek Witkowski podpisał 4. VI. 1648 laudum ziemian województwa ruskiego utrzymane w patriotycznej tonacji polskiej. Natomiast Seweryn Witkowski figuruje w regestrze szlachty przemyskiej na okazowaniu pod Medyką 28.IX.1648.
W 1651 r. do Moskwy przybyli na pertraktacje posłowie króla polskiego Stanisław Witkowski i Filip Obuchowicz (Por. L. Abecedarski, Biełorussija i Rossija, Mińsk 1978, s. 127).
Wielu Witkowskich rzekomo „ludzi prostych” usiłuje oczernić Walerian Nekanda Trepka w Liber generationis plebeanorum (s. 446-447): „Witkowski nazwał się... od wytkania, że wytykał będąc u tkacza ojca w Wągrowcu, miasteczku opacim w Wielkiej Polszcze. Służył niedalekoż u pana Palęckiego, potem panu Radolińskiemu w Wielkiej Polszcze. Pojechał był od tego pana, a potkawszy tego pana jadącego w drodze anno 1627, będąc z kilką kompaników hultajów, rzekł panu: „czemuś mi nie zapłacił?” i wziął mu parę koni z wozu, zjechał z nimi do Poznania. Dostawszy innych koni, pan Radoliński puścił się po nim. Zastał go w Poznaniu na Wałszewie. Wtem prosił pana starosty o hajduki, z któremi pojmał go i dał do wieże wsadzić, i ściąć go miano, ale pan Jan Zebrzydowski, co tam blisko mieszkał, wyprosił go i odkupił. Służył potem temu panu Zebrzydowskiemu kilka lat, jeszcze do tego i z panią jego pana sypiał, aby się wysłużył za to tem prędzej panu, co go odkupił, acz miał od pani dobre obrywki niemałe. Był tamże w tej służbie i anno 1632.
Witkowski nazwał się syn stelmacha Wojciecha z Wągrowca (...) Wzięła go służyć sobie pani Palęcka wdowa, co była otruła męża w Wielkiej Polszcze... Potem z temże służką Witkowskim do Krakowa jechała. Mieszkała najmem (...) na Psim Rynku anno 1638 i 1639. Dawała temu to siła. Miał od niej konia, rządzik oprawny, szablę litą, bałtę oprawną, ładownicę z brajcary, ostrogi srebrne. W bławacikach chodził, szlamami ferezyjka podszyta, czapka wydrowa z sobolczykiem, wąs białokurowaty.
Witkowski zową się w oświęcimskiej i krakowskiej ziemi anno 1634. Tych dziad był chłopski syn Barutów ze Śląska z Rudułtowic wsi. Syn tego Baruta dał był kilka tysięcy panu Mikołajowi Komorowskiemu na Ludwigowice, potem na kilka wiosek. Tenże uwiódł mu mniszkę profeskę Gierałtowską z klasztora zwierzynieckiego i brał z nią ślub, z którą miał syna Seweryna; Witkowskim nazwał się. Tego zdziałano było chorążym zatorskim. Miał synów kilku...” etc.
Jak zawsze jednak Trepka nie przytacza żadnych dowodów na potwierdzenie podawanych przez siebie pogłosek, nie mogą więc jego powiastki być traktowane poważnie.
W 1662 r. w księgach buhalteryjnych rządu moskiewskiego figuruje imię Kazimierza Witkowskiego, chorążego Wojska Zaporoskiego, na którego utrzymanie w ciągu roku wydano ponad 130 rubli (AJuZR, t. 5, s. 98). Trudno powiedzieć, co robił w Moskwie ten szlachcic polski, jasne jednak jest, że był na żołdzie Rosji, co nie stanowiło zresztą specjalnego ewenementu.
Niekiedy przybywali do Moskwy, szukając tu zajęcia, byli oficerowie i urzędnicy polscy, jak np. ów Obram Dubowskij (najprawdopodobniej Abraham Dębowski), „krakowskiego powiatu szlachcic”, który zbiegł przez Ukrainę, Litwę i Rygę do Pskowa i w maju-czerwcu 1648 r. – jako zawodowy wojskowy – przyjęty został na służbę, całując uprzednio krzyż na wierność carowi i przechodząc na prawosławie (AJuZR, t. 3, suplement, s. 9-10). Zdarzało się, że uciekali za wschodnią miedzę pospolici zbrodniarze, uchodzący przed sprawiedliwością. Z reguły znajdowali w Moskwie zrozumienie, chleb i możliwość „samorealizacji” na niwie walki z Polską...
Zachował się list z roku 1669 Tomasza z Witta Witkowskiego, chorążego mielnickiego, z którego wynika, że autor jego dbał – mimo własnego katolickiego wyznania – także o duchowne potrzeby swych prawosławnych (a raczej już grecko-katolickich) poddanych. Oto ten list do Wincesława Benedykta Glińskiego, unickiego biskupa włodzimierskiego i brzeskiego, pisany w ślicznej polszczyźnie ówczesnej: „Jaśnie wielmożny mości xięże episkopie Włodzimierski! Donoszę do wiadomości wacpana, iż cerkiew w maiętności moiey dziedziczney Żwadzkiey bez swieszczenika wakuie od lat kilku, za czym upatrzywszy człowieka zgodnego, za zaleceniem teyże unii świętey oyców duchownych, którzy się za nim przyczyniali do mnie, na imię Jana Wasilewicza, w województwie brzeskim urodzonego, za którym upraszam, bo tego iest godny do szafowania sakramentów świętych, onego zrozumiawszy, poświęcić raczył y onemu tę cerkiew w moc podał y te dobra iako za antecessorów moich nadane, iako zażywali przeszłe swieszczenicy, y ia onemu toż mocą podaię, to iest, włókę iedną we trzech polach y sianożęci, aby się chwała Boża odprawowała, o co iterate upraszając, łasce mię wacpana oddaię. Z Wahanowa, 29 Nowembra, anno 1669.
Tomasz z Witta Witkowski, chorąży Mielnicki.” (Akty izdawajemyje..., t. 3, s. 65-66, Wilno 1870).
Było to postępowanie szeroko rozpowszechnione, o czym np. świadczy nadanie w roku 1686 przez Adama Skaszewskiego, stolnika zakroczymskiego, gruntów i przywilejów cerkwi i kapłanowi unickim w majątku Neple (tamże, s. 110-112).
W XVII stuleciu Witkowscy posiadali majątki Romejki i Mikiszkajcie w powiecie wiłkomierskim. W 1669 roku czterej bracia: Maciej, Ignacy, Stanisław i Antoni Witkowscy, prawnukowie uznawanego za protoplastę rodu Jana Kazimierza, musieli wszystkie dziedziczne majętności wysprzedać i odtąd najwidoczniej rozproszyli się na różne strony w poszukiwaniu pracy i chleba (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 10, nr 70).
W 1711 roku w aktach grodzkich chełmskich figuruje „generosus” – „szlachetnie urodzony” Jan Witkowski, właściciel folwarku (villa) Serebryszcze (Akty izdawajemyje...,t. 27, s. 45).
W latach 1720/21 Jan i Andrzej Witkowscy sądzili się z chełmskim klasztorem Bazylianów o miedzę; w tymże roku małżeństwo Jana i Anny Witkowskich miało podobnąż sprawę z chełmskim klasztorem Pijarów.
W kwietniu 1721 roku w księgach grodzkich witebskich odnotowano, że woźny Krzysztof Ziemacki na wniosek sędzi ziemskiego połockiego Samuela Przysieckiego przybył do majątku „Lubawicze, alias Krzywokoniec, w powiecie orszańskim leżącego” i przekazał go na własność panu Ludwikowi Witkowskiemu i żonie jego Krystynie (urodzonej Reut) „ze wszystkiemi służbami, w prawie zastawnym wyrażonemi, z budynkami dwornemi y gumiennemi, z gruntami, z lasami, galami, borami, puszczą, sianożęciami, łąkami, sadzawkami, stawami, z rzekami, rzeczkami, w dawnym, pewnym ograniczeniu będącemi, z poddanemi etc.” (Istoriko-juridiczeskije matieriały... t. 26, s. 410-411. Witebsk 1895).
Stanisław Witkowski figuruje w księgach grodzkich chełmskich w zapisie z dnia 31 grudnia 1738 r. Onże 11 września 1742 roku podpisał uchwałę sejmiku szlachty Ziemi Chełmskiej (Akty izdawajemyje..., t. 27, s. 310).
W księgach grodzkich chełmskich pod datą 11 maja 1739 figuruje następujący zapis: „My niżey podpisani burmistrze, raycy, ławnicy y pospólstwo jego królewskiey mości miasta Chełma, imieniem jeden za drugiego podpisujemy się, że za grunt kupiony sławetnego pana Józefa Łabędzia przez wielmożną jeymość panią Annę Katarzynę Witkowską, bierzemy na ewikcyą złotych polskich sto, a to na wypłacenie z tychże gruntów hiberny wiecznemi czasy od przewielebnych ichmościów xięży Scholarum Piarum, wolnych ich czyniąc na potomne czasy od wszelkich ciężarów mieyskich z pomienionych gruntów do miasta y Rzeczy pospolitey należących...” (Akty izdawajemyje..., t. 27, s. 278).
22 grudnia 1742 r. do ksiąg grodzkich Chełma wpisano następujące zobowiązanie „wewnątrzrodzinne” Witkowskich: „Niżey na podpisie wyrażony znam tym skryptem moim, iż z porachowania zostaję winien jegomości xiędzu Raymundowi Witkowskiemu, profesorowi konwentu pokrzywnickiego zakonu oyców Cystersów, złotych polskich 1074, którą tą summę na każdą rekwizycję jego do rąk, lub komu dyspozycya będzie, gotów będę oddać. Datum w Lublinie, anno millesimo septingentesimo trigesimo sexto, die sexta Maij. Piotr Witkowski manu propria.” (Akty izdawajemyje...,t. 27. s. 313).
W 1743 roku księgi grodzkie witebskie wymienią imię Tomasza Witkowskiego, rajcy mścisławskiego.
A oto świadectwo o posmaku kryminalnym: „Roku 1752 msca Marca 20 dnia. Na urzędzie iego kr. mści mieyskim mohylowskim, comparendo personaliter uczciwy Kużma Paciomka, mieszczanin mohylowski, wydał relacyą w tey kathegoryi, że będąc w Buyniczach dnia 19 eiusdem mensis anni praesentis, w karczmie tychże Buynicz, w posessyi czernców będącey y zostaiącey, pod którą porą przybył do tey że karczmy Symon Witkowski; post modum przybył czerniec, nomine Onika, monastyra Buynickiego. Który czernieć, przybywszy, siadł z szynkarką, a potym się z tąż szynkarką położył na łóżko. Widząc to, pan Symon Witkowski rzekł do czernca, że to się czerńcowi nie godzi czynić, z szynkarkami na łóżku leżeć; dla nas nam czynisz zgorszenie. Na te tedy słowa rzekł uczciwy Kuzma Paciomka, przez żart, że to żona moia; w tym punktcie czerniec poszedł do klasztoru. Po odeyściu iego począł Pauluk Krzyżapusk tę szynkarkę napominać tymi słowy: ponieważ ty duchownych zwodzisz, to bardziey świeckich możesz zwieść. W tym razie szynkarka pobiegła do monastyra y sprowadziła tak czemców, iako y innych ludzi, parobków, różney czeladzi. Jak prędko przybyli, zaraz czerniec, nomine Hawrył, począł Symona Witkowskiego bić, mordować, pod którą porą poboiu tego wzięto u tegoż Symona Witkowskiego talarów czternaście y tynf...” (Istoriko-juridiczeskije matieriaty, t. 15, s. 368-369).
Sprawa wylądowała w sądzie, gdyż chodziło zarówno o czynną obrazę godności szlachetnego pana Witkowskiego, jak i o ograbienie tegoż. Nie wiemy, jaki wyrok zapadł w tej sprawie, najprawdopodobniej jednak niekorzystny dla biednego szlachcica, gdyż ustawodawstwo staropolskie zabraniało szlachcie przebywania w karczmach z chłopami.
Jedna z ustaw staropolskich głosiła: „Szlacheccy w karczmie nie mają bywać, ... ani z kmiotkami w rząd siedzieć i piwa pić przystoi. A jeśliby szlachcicowi, tak w karczmie umyślnie w rządzie z chłopy siedzącemu, będącemu i pijącemu przydało się, żeby przez kmiotka, abo kmiotki ubit, abo ranion był, tedy o jakążkolwiek ranę, abo o wszelakie ubicie, nie ma bydź słuchan, ani sądzon przez żaden sąd, wyjąwszy to, żeby szlachcicy byli w mieście dnia targowego, a czasu roków, albo dla jakiey inney potrzeby pilney...”.
W jednym z dokumentów magistratu połockiego, spisanym 24 czerwca 1754 roku, znajduje się konstatacja, iż „we włości Siebeźskiey w pohoście Sinim imc pan gubernator jegomość pan Witkowski y iegomość xiądz pleban tameczny budować tę cerkiew zabronili, co pospólstwo z wielko krzywdo y molestyo zostaie...”.
Antoni Witkowski podpisał 23 czerwca 1764 roku uchwałę konfederacji generalnej koronnej w Warszawie (Publiczna Biblioteka Miejska i Wojewódzka w Rzeszowie, Rk-3, k. 177).
„Mikołaj Witkowski swym i Jana, brata młodszego imieniem” podpisał 5. VI. 1767 akt konfederacji ziemian halickich w obronie wiary katolickiej i integralności terytorium Polski (Akta grodzkie i ziemskie z archiwum państwowego we Lwowie, t. 25, s. 645. Lwów 1935).
Maciej Witkowski, Bartłomiej Sawicki, Jan Boreyko, wespół z kilkudziesięcioma innymi szlachcicami powiatu wileńskiego zmuszeni zostali w 1770 roku do złożenia przysięgi, że oni nie będą nadal buntować się i łamać praw Rzeczypospolitej (Akty izdawajemyje..., t. 8, s. 537-538).
Józef i Regina z Witkowskich Gaydamowiczowie, mieszczanie wileńscy, figurują w aktach archiwalnych z 1787 r. (Akty izdawajemyje..., t. 9, s. 104).
Józef Witkowski około roku 1780 pełnił funkcje superintendenta jurborskiego (S. Kościałkowski, Antoni Tyzenhauz, t. 2, s. 199, 208, Londyn 1971).
Anioł Witkowski był chorążym w 21 chorągwi wielmożnego Rokossowskiego, starościca bachtyńskiego, w Brygadzie Drugiej tzw. Ukraińskiej (a szóstej w numeracji ogólnej) Kawalerii Narodowej Wojska Koronnego w 1790 r. stacjonującej w Tulczynie (Materiały do bibliografii genealogii i heraldyki polskiej, t. 1, s. 28, Buenos Aires – Paryż 1963).
Dominik Witkowski, szlachcic parafii wilkiskiej w Księstwie Żmudzkim, 27 sierpnia 1793 roku uwierzytelnił swym podpisem testament swego sąsiada i przyjaciela Franciszka Siemaszki (Dział rękopisów Biblioteki Akademii Nauk Litwy, F. 12-943).
Spis szlachty powiatu wiłkomierskiego z 1795 r. zawiera „Listę szlachetney rodowitości imienia z Cwilla Witkowskich w powiecie wiłkomierskim znaydującego się”. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1690, s. 373). Czytamy w tym dokumencie: „Imię z Cwilla Witkowskich w szlachetney prerogatywie, że zawsze znaydowało się i praw wszelkich dobrego urodzenia swojego używało, przynosi wywodzący się na w sprawie tey pewności Testymonium obywateli Xięstwa Żmudzkiego Janowi z Cwilla Witkowskiemu, dziadowi swojemu w roku 1721 wydane...
Tenże Jan Witkowski miał synów Jakuba y Karola, oyca wywodzącego się...”.
Karol Witkowski, a następnie jego syn Jan, w 1795 r. mający 29 lat, gospodarowali na folwarku Moryszkach, parafii birżańskiej.
Podpis pod godłem brzmi: „Herb z Cwilla Witkowskich: Panna na Niedźwiedziu z rozpostrzonionemi rękoma trzymająca w prawey ręce kielich. Którego Herbu przodkowie dziś wywodzącego się Jana z Cwilla Witkowskiego od Naydawnieyszych czasów używali, i teraz Dom ten z Cwilla Witkowskich takowego Herbu wyobrażeniem pieczętuje się...”.
Adam i Karniey Witkowswcy służyli parobkami w 1794 r. w majątku Krzczeniszki na Wileńszczyźnie, nie byli więc szlachtą (Akty izdawajemyje..., t. 38, s. 192). Nazwisko swe wzięli najprawdopodobniej od imienia poprzedniego pana.
Najbardziej znani w początkach XIX wieku byli Witkowscy, mieszkający tuż w sąsiedztwie Rosji (to oni byli najbardziej narażeni na ciosy i pokusy rusyfikacji), w okolicach Połocka, Witebska, Mińska, Orszy.
W. Witkowski w październiku 1812 r. pełnił funkcje kwatermistrza borysowskiego sądu ziemskiego (Akty izdawajemyje..., t. 37, s. 461).
Na sesji Deputacji Wywodowej Wileńskiej 13 kwietnia 1804 r. roztrząsano wywód urodzonych Witkowskich z powiatu kowieńskiego, których wpisano do pierwszej klasy Księgi Szlachty Guberni Litewsko – Wileńskiej (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 985,s.21).
3 sierpnia 1812 r. szlachcic powiatu borysowskiego Stanisław Witkowski zwrócił się do ustanowionych przez Napoleona władz polskich ze skargą na swego sąsiada:
„Do Kommissyi powiatowey Borysowskiey.
Ode mnie niżey podpisanego prośba.
Od wstąpienia woysk wielkich Francuskich y od ogłoszenia nam przywrócenia przez wielkiego Cesarza y Króla Napoleona exystencyi polskiey, zawsze z chęcią y ochoczo odbywam wszelką przyporuczoną mi w obywatelstwie posługę y w każdym względzie przychilnego oyczyźnie okazuję, co wiadomo jest Kommissyi.
Żyd Abraham Zamojski, kwatermistrz jeszcze za rządu Rossyi, mając nienawiść do mnie, kwaterunkowemi postojami dokuczał mnie, również y teraz pod niebytność moją w domu raz czterech officyerów postawił, y tych z ludźmi do ich przybyłemi karmić więcey tygodnia musiałem. Teraz zaś, kiedy żaden dom nie jest zajęty, powtórnie ochroniwszy wszystkich żydów y domy nie zajęte żadnym postojem u mnie postawił dwóch officyerów z ludźmi y kilku żołnierzami. Gdym go o to napominał, z nieprzyzwoitemi słowami do mnie odezwał się, y że tak zawsze czynić mnie przykrości będzie, oświadczył.
Domiar ten krzywdy nie może być, aby nie był ukarany, osobiste moje pokrzywdzenie każe mi prosić Kommissyi o ukaranie oraz z mieysca tego kwatermistrza zrzucenie, gdyż jeżeli sprawiedliwego wyroku nie otrzymam, jako nie cierpiący uległości żydom, y to tak podłey konduyty, jakim jest kwatermistrz, szukać będę śrzodka na uczynienie z jego satysfakcyi; lecz nie pierwey, chiba bym mniey pomyślną uzyskał rezolucyą.
Prosi o domiar sprawiedliwości Stanisław Witkowski. Dnia 3 augusta 1812 Roku, Borysów”. (Akty izdawajemyje..., t. 37, s. 258).
Męskie postawienie sprawy – nie może być co do tego dwóch zdań. Nic dziwnego, sam Witkowski był komisarzem rządu polskiego na powiat borysowski, dość wysokiej rangi urzędnikiem w strukturach nowych władz polskich, tworzonych przez Napoleona na byłych wschodnich terenach Rzeczypospolitej po ich uwolnieniu od Rosjan (tamże, s. 275).
Liber continens Nomina et Cognomina Studentium in Imperatoria Academia Polocensis Societatis Jesu podaje, że w latach 1815/16 studiował tu logikę (od 1817 r. – prawo) „Henricus Witkowski, annorum 17, Filius Jozephi ex districtu Orsensi”, zaś w latach 1816/17 uczył się tu „pro lectionibus Juris Civilis et Eloquentia” Julianus (filius Jozephi) Witkowski, który później przeszedł na wydział fizyki, a jeszcze później – matematyki (CPAH Litwy w Wilnie, f. 721, z. 1, nr 1083).
19 kwietnia 1819 r. heroldia wileńska potwierdziła rodowitość Andrzeja, Adama, Jana, Patrycjusza, Józefa, Tadeusza, Tomasza, Andrzeja, Wincentego i innych Witkowskich herbu Poraj, szlachciców powiatu wiłkomierskiego (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 919, s. 7).
23 września tegoż roku potwierdzenie uzyskali Jakub, Józef oraz Wincenty Witkowski herbu Nowina z powiatu trockiego (tamże, s. 47).
W grudniu 1819 r. heroldia wileńska potwierdziła rodowitość Leonarda, Arnulfa, Jana, Andrzeja Macieja, Stanisława i Franciszka Witkowskich (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1017, s. 45-46).
Ks. Grzegorz Witkowski w roku szkolnym 1822/23 pełnił funkcje kapelana Szkoły Powiatowej Mozyrskiej (CPAH Litwy w Wilnie, f. 721, z. 1, nr 26, s. 17).
Niemało zachowało się z XIX wieku wzmianek i o rodzinie, zamieszkałej na Żmudzi, a używającej herbu Nowina.
Spis szlachty na pustoszach w majątku Jodziszkach w powiecie wileńskim parafii giedroyćskiey sytuowanym, mieszkających z roku 1829 donosi m.in.: „Andrzey syn Tomasza Witkowski ma wymóch rodowitości swoiey pod rokiem 1820, augusta 23 dnia, w Deputacyi wywodowey szlacheckiey Guberni Litewsko-Wileńskiey nastały (...)” (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 7, nr 3802).
Alojzy Witkowski od października 1832 r. znajdował się pod tajnym nadzorem policji za udział w powstaniu listopadowym. Mieszkał w majątku Szylany powiatu kowieńskiego (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, op. 1840, nr 174, s. 56).
W 1836 roku Mińska Deputacja Szlachecka uznała rodowitość Wawrzyńca Witkowskiego i jego synów Bazylego (Wasilija), Fomy (Tomasza), Mikołaja. Na liście szlachty Guberni Wileńskiej z 1839 r. figurują Andrzej, Leonard, Arnold, Konstanty Witalis Piotr i Patrycjusz Witkowscy (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 8, nr 83, s. 4).
Na liście zaś szlachty powiatu trockiego z 1844 r. znajdują się Walerian, Alfons, Julian i Wincenty Witkowscy (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 8, nr 85, s. 12).
Niejaki pan Wincenty Witkowski, opiekun nieletnich Marianny Zaleskiej i Anieli Łukaszewiczówny, zaskarżony został w maju 1840 roku w urzędzie generał-gubernatora z powodu niewłaściwego traktowania swych podopiecznych (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, z. 1840, nr 100).
22 maja 1841 r. heroldia wileńska potwierdziła rodowitość szlachecką Wincentego, Jakuba, Józefa, Tomasza, Stefana, Bartłomieja Filipa, Jana Dementego i Kazimierza Witkowskich, mieszkańców powiatu trockiego, szlachciców polskich używających herbu Nowina. Za protoplastę rodu uznano wówczas Michała Piotrowicza Witkowskiego, który w 1673 r. przekazał w spadku swemu synowi Piotrowi majątek Nacewicze – Poszwile – Witkuny. Około roku 1740 Michał, syn Piotra, Witkowski był też właścicielem majątku Korkozyszki w tymże powiecie trockim (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 5, nr 744).
W latach 40-tych XIX wieku heroldia odnotowywała w powiecie wileńskim obecność kilku gniazd Witkowskich spokrewnionych m.in. z Grzybowskimi, llgiewiczami, Iwanowskimi, Kadarowskimi, Borewiczami, Jakubowskimi, Rygmuntami.
Lista członków patriotycznego Towarzystwa Demokratycznego Polskiego z lat 1832-1851 podaje m.in. informację o jednym z członków interesującej nas rodziny: „Witkowski Ludwik, u r. Roś, powiat wiłkowyski, gub. Grodno, 1817. Uczeń gimnazjum we Świsłoczy, powstaniec w Puszczy Białowieskiej, więziony w Gdańsku, na emigracji buchalter w Paryżu. (...) Umarł w Paryżu 1873" (Materiały do bibliografii genealogii i heraldyki polskiej, t. 1, s. 65, Buenos Aires – Paryż 1963).
Szlachcic Aleksander syn Cypriana Witkowski, pochodzący z Guberni Kowieńskiej, w latach 1863/68 przebywając w powiecie połockim znajdował się pod ścisłym nadzorem policji, gdyż w sierpniu 1863 ukrywał powstańców w lasach Pokrupowskich i Korewskich (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, z. 6, nr 64, s. 25).
Antoni Witkowski, mieszkający w powiecie dyneburskim, znajdował się w okresie po 1863 roku przez długie lata pod nadzorem policji „za przechowywanie broni i podburzających książek, przekazanych mu przez Popowa” (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, z. 6, nr 64, s. 35).
Po 1863 r. za polityczną nieprawomyślność w guberni kowieńskiej zwolniony ze służby został m.in. kancelarzysta Mikołaj Witkowski (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, o. 1866, nr 181,s. 25).
15 sierpnia 1863 roku w kościele rzymsko-katolickim w Worniach na Żmudzi ochrzczono chłopaka o imieniu Jan Arnolf Witkowski, syna Mikołaja i Zofii (CPAH Litwy w Wilnie, f. 1481. z. 1, nr 2. zapis 112).
Znani byli Witkowscy również w Wilnie i Ziemi Wileńskiej w wieku XIX i XX. Tak np. Jakub Witkowski, szlachcic wileński, właściciel kamienicy na przedmieściu Śnipiszki, zwrócił się do władz miejskich w 1840 roku w imieniu mieszkańców tej dzielnicy z prośbą, by zwolnić ich od opłat za prawo przejazdu przez Zielony Most, łączący Śnipiszki ze Śródmieściem, które to opłaty nie tylko są nader uciążliwe, ale i hamują rozwój rzemiosła i handlu. Urząd generał – gubernatora nakazał im wszelako i nadal płacić po 2 kopiejki cła od wożą, powołując się na... przywilej króla polskiego Zygmunta z 1536 roku (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, z. 1840, nr 102).
Wincenty Witkowski (ur. 1841), wilnianin, był założycielem i przywódcą kół młodzieży szkolnej i rzemieślniczej Wilna. Aresztowany w 1860 roku, zesłany został do rot aresztanckich do Orenburga i ślad po nim odtąd zaginął.
Michał Witkowski po powrocie z zagranicy w 1867 roku znajdował się pod nadzorem policji i gospodarzył we własnym folwarku Kiewleniki. Jak chce zapis policyjny, miał wówczas żonę Matyldę, syna Gustawa oraz córki Franciszkę i Ludwikę, znajdujących się za granicą. Uważano, że nadal trzeba go obserwować. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, z. 1868, nr 228, s. 4).
We wspomnieniach Chłopaka ze Sławuty Wacława Olaskowicza (Warszawa 1987, s. 26-39, 52) występuje niejaki pan Witkowski, patriota z wilczym biletem, z pewnością osoba realna. Autor tak go charakteryzuje: „W tym czasie (początek XX W. – przyp. J. C.) w domu Igora zamieszkał niejaki pan Witkowski pochodzący z Warszawy, przestępca polityczny z tak zwanym „wilczym biletem", zmuszającym do ciągłego włóczenia się po bezkresnych obszarach carskiej Rosji, z prawem krótkiego jeno pobytu w dowolnie przezeń wybranej miejscowości... Teraz dopiero Igor zaczął pobierać lekcje głębokiego patriotyzmu. Teraz dowiedział się o warszawskiej cytadeli, o Traugucie, o powstaniu styczniowym i jego bohaterach. Teraz dowiedział się o kibitkach, Sybirze, zesłaniach i katordze. Teraz, przesiadując godzinami z panem Witkowskim, nauczył się śpiewać „Jeszcze Polska nie zginęła...”.

* * *

Na zakończenie naszego przeglądu archiwaliów warto przytoczyć fragmenty zapisów, przechowywanych w Centralnym Państwowym Archiwum Historycznym Litwy w Wilnie.
Oto Wywód Familii Urodzonych Witkowskich herbu Nowina z 1819 roku (f. 391, z. 1, nr 1010, s. 22-23) głosi: „Przed Nami Michałem Römerem, radcą stanu, Litewsko-Wileńskim guberńskim marszałkiem, orderu Św. Anny 2-giej klasy kawalerem, prezydującym, i deputatami z powiatów guberni Litewsko – Wileńskiej, do przyjmowania i roztrząsania wywodów szlacheckich obranymi, złożony został wywód rodowitości szlacheckiej familii urodzonych Witkowskich (herbu Nowina), z którego się okazało, że Michał Piotrowicz Witkowski (...) dziedziczył dobra ziemskie w Xięstwie Żmudzkim w powiecie dawniey ryragolskim, teraz głównym rosieńskim, położone Nacewicze – Poszyło – Witkuny zwane, których czwartą część synowi swemu Piotrowi Michałowiczowi Witkowskiemu na wieczność darem odstąpił. Udowodnił tę pewność zapis wieczysty darowny roku 1673”.
W 1719 r. Piotrowi Witkowskiemu urodził się syn Michał, z którego poszli dalsi: Maciej (1739). Bartłomiej (1744) i Jan (1754).
Maciej miał syna Wincentego, ochrzczonego w kościele mereckim w październiku 1789 r., później ożenił się z Marcjanną Kadorowską.
Bartłomiej Witkowski i jego żona Marcjanna z Olechnowiczów, posiadali majątek Włochowicze. Jan miał posiadłości w powiecie trockim... Komisja wywodowa stwierdziła,że „(...) Witkowskich za rodowitą i starożytną szlachtę polską uznajemy, ogłaszamy i onych do xięgi Szlachty guberni Litewsko – Wileńskiej klassy pierwszej zapisujemy...”.
Inny Wywód Familii Urodzonych Witkowskich herbu Poray z tegoż 1819 r. (f. 391, z. 1, nr 1010, s. 39-40) podaje, „że familia urodzonych Witkowskich od dawna zaszczycona prerogatywą szlachecką, z którey pochodzi urodzony Maciey Witkowski, protoplasta dziś wywodzących się, miał synów dwóch Józefa y Stanisława; o tym zapewnił testament Jerzego, rodzonego brata Macieja Witkowskiego, czyniony w roku 1762 (...) w kancelaryi grodzkiej kowieńskiej”. Mieli oni majątek Roszczuny. Stanisław Witkowski nabył później też folwark Jeziory w powiecie kowieńskim... Tak więc „wywodzący się" Walerian, Alfons i Julian Witkowscy uznani zostali „za rodowitą y starożytną szlachtę polską".
Jeszcze inny wywód szlachecki podaje (tamże, s. 160-163), że Witkowscy herbu Poraj posiadali również dobra Romejki, Wabaliszki, Koumpoliszki, Szymkuny, Smoliszki, Uroczyszcza i in. w Księstwie Żmudzkim.
Kojarzyli małżeństwa z pannami ze szlacheckich rodzin Blinstrubów, Grzybowskich, Szarkowskich, Mikuckich, Downarowiczów (CPAHL f. 391, z. 1, nr 1051, s. 137-139).
Szlacheckość Witkowskich potwierdzona została przez deputację wywodową w-wa wileńskiego ponownie w 1820 r. (CPAHL f. 391, z. 1, nr 1011, s. 27).
Wywód familii urodzonych Witkowskich herbu Poraj z 28 sierpnia 1820 r. podaje, „że Dom ten starożytny od bardzo dawnych czasów klejnotem szlacheckim zaszczycony w biegu swoim używał prerogatyw stanowi swemu przyzwoitych, a mianowicie Stefan i syn jego Jan Kazimierz Stefanowicz Witkowski, w zaszczytach starożytnej rodowitości szlacheckiej prócz ojczystych majątków ziemskich possydował i dziedziczył wspólnie z żoną swoją Heleną z domu Łaszewiczówną primi voti Samuelową Szczęsnowiczową Eytwidową, ad praesens Kazimierzową Witkowską dobra ziemskie Romejki, Wabaliszki, Koumpoliszki, Szymkuny i uroczyszcza do nich przynależące w Xięstwie Żmudzkim w powiecie wiłkomierskim leżące” (od około 1670 r.).
Na kresach mieszkający Witkowscy znani byli w Kurlandii, w powiecie rosieńskim, wiłkomierskim, oszmiańskim, wileńskim. W 1820 r. heroldia wileńska uznała ponad dwudziestu Witkowskich herbu Poraj „za rodowitą i starożytną szlachtę polską”. (CPAHL f. 391, z. 8, nr 2597, s. 285-288).
Wywód familii urodzonych Witkowskich herbu Nowina (Wilno, 17 sierpnia 1832 r.) podaje, że Stanisław Franciszek Witkowski za Augusta III (1738) był jenerałem czyli woźnym Księstwa Żmudzkiego, miał żonę Apolonię Butkiewiczównę i z nią syna Józefa (CPAHL f. 391. z. 1, nr 1029. s. 10-12).
Według jeszcze jednego zapisu urzędowego ród Witkowskich herbu Nowina (CPAHL f. 391, z. 5,nr 744) od połowy XVII wieku rejestrowany jest na Litwie w powiecie ejragolskim, gdzie posiadał wsie Nacewicze, Poszwile i Witkuny. Michał (syn Piotra) Witkowski, pierwszy dokumentalne „dowiedziony” przedstawiciel tej rodziny w 1673 roku opisał swój majątek jedynemu synowi Piotrowi. Później dobra te przewędrowały do rąk kolejnego Michała Witkowskiego, który miał trzech synów: Macieja, Jana i Bartłomieja. O ile ten ostatni został księdzem, to pierwszy miał syna Wincentego i po nim wnuków Tomasza Stefana i Bartłomieja Filipa, a drugi odpowiednio Józefa, Wincentego (obaj bezdzietni) oraz Jakuba (z niego wnuków Jana Dementego oraz Kazimierza). W XVIII wieku posiadali też Witkowscy dobra ziemskie na Wileńszczyźnie, w okolicach Merecza.
Także inne linie tego rodu nieraz potwierdzane były w rodowitości. Na przykład słonimska gałąź Witkowskich została potwierdzona w rodowitości przez Departament Heroldii Senatu Rządzącego w Petersburgu w roku 1848 (CPAH Białorusi w Grodnie, f. 332, z. 3, nr 1, s. 206-207).
Wywód genealogiczny rodu Witkowskich herbu Nowina zatwierdzony w heroldii wileńskiej w roku 1909 przedstawia dzieje ośmiu pokoleń tego rodu (126 osób). Za protoplastę tej gałęzi uznany został Mikołaj syn Bartłomieja Witkowski, właściciel majątku Nacewicze-Poszyle w Królestwie Żmudzkim, który zostawił po sobie syna Stanisława Franciszka (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 7, nr 4126, s. 8).
Z tej rodziny: Georges – Martin Witkowski (ur. 6 stycznia 1867 r. w Mostaganem w Algierii, zm. 13 sierpnia 1943 w Lionie), znakomity francuski kompozytor, dyrygent Konserwatorium Liońskiego w latach 1924-1941; skomponował Le Maitre de Chanter, Le Poeme de la Maison, Mon Lać, La Princesse Lointaine, Le Docteur Ox, szereg innych sławnych dzieł. Jego synem był Jean Witkowski (23 maja 1895 w Youziers – 24 maja 1953 w Lionie), wybitny skrzypek, kierownik Liońskiej Orkiestry Symfonicznej i profesor tamtejszego konserwatorium.



Mikołaj Witkowski


Pochodził z białoruskiej gałęzi tego wielkiego rodu szlacheckiego. Przyszedł na świat w 1843 roku w Mosarzu, znanym ośrodku polskości na białoruskiej Witebszczyźnie. Był synem tutejszego organisty.
Ponieważ wziął udział w powstaniu 1863 roku, trafił pod sąd polowy, a następnie został wysłany na ciężkie roboty katorżnicze w guberni ołonieckiej. Po dziesięciu latach katorgi zdrowie jego uległo znacznemu pogorszeniu, władze więc poszły na pewne ustępstwa i złagodziły reżim odbywania kary. Od 1873 roku trzydziestoletni wówczas pan Mikołaj znalazł się w Irkucku, gdzie też żył w bardzo ciężkich warunkach, pracując zarobkowo jako woziwoda i nauczyciel domowy, ale na otarcie łez mógł dokształcać się w zakresie archeologii, botaniki, zoologii, mineralogii, korzystając ze zbiorów zgromadzonych w irkuckim muzeum Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego. Ulgę przynosiło też obcowanie na co dzień z licznymi rodakami, przebywającymi ówcześnie w Irkucku, wśród których byli tacy giganci myśli naukowej jak Benedykt Dybowski i Jan Czerski.
Mikołaj Witkowski należy do grona pionierów w dziedzinie archeologii Sybiru. Od 1880 roku prowadził wykopaliska, które odsłoniły liczne zabytki kultury materialnej prehistorycznych ludów Syberii.
Nad rzeką Kitą udało mu się rozkopać neolityczne kurhany, zawierające liczne ludzkie szkielety i narzędzia, dowodząc tym samym, że Syberia była zamieszkana już w epoce kamiennej. Mikołaj Witkowski opisał swe znaleziska w szeregu publikacji w periodyku „Izwiestija Wostoczno-Sibirskogo Otdielenija Russkogo Gieograficzeskogo Obszczestwa”: Kratkij otcziet o raskopkie mogiły kamiennogo pierioda w Irkutskoj gubiernii (t. 11, 1880); Otcziet o raskopkie mogiły kamiennogo wieka w Irkutskoj gubiernii na lewom bieriegu r. Angary (t. 13, 1992); Sledy kamiennogo wieka w dolinie r. Angary (t. 20, 1889); Proswierlennyje kamni (t. 21, 1890) i in.
Ze względu na doniosłe znaczenie naukowe tych odkryć i publikacji Rosyjskie Towarzystwo Geograficzne nagrodziło ich autora złotym medalem oraz powierzyło mu pełnienie obowiązków kustosza muzeum tegoż towarzystwa w Irkucku.
Wybitny uczony rosyjski P. Siemionow Tian-Szanskij nieraz dawał wyraz przekonaniu, że wykopaliska M. Witkowskiego dały niezwykle interesujący materiał dla etnograficznej archeologii Syberii, a ich wykonawca „pomyślnymi wykopaliskami mogił z okresu kamiennego niedaleko od ujścia rzeki Kiki do Angary przyniósł niewątpliwy pożytek Syberyjskiemu Oddziałowi i nauce.”
W ten sposób życie naszego rodaka na Syberii zaczęło się normalizować. Przez pewien okres sprawy biegły nawet bardzo pomyślnie. M. Witkowski założył drukarnię, w której odbijano liczące się dzieła naukowe. Byt materialny się poprawił i mógł być uważany za wcale przyzwoity.
Zainteresowania naukowe Mikołaja Witkowskiego były bardzo rozległe i wcale się nie ograniczały do dziedziny archeologii wieku kamiennego. W 1881 roku wziął on udział razem z Janem Czerskim w wyprawie do Zabajkala, w region dorzecza Selengi. Zbierał tam i preparował okazy flory i fauny z przeznaczeniem do muzeum w Irkucku. Jednocześnie opisywał i katalogował nieznane dotychczas gatunki. W 1890 roku w numerze 21 „Izwiestij Wostoczno-Sibirskogo Otdielenija RGO” opublikował szkic z zoologii o fokach pt. Zamietka k woprosu o bajkalskoj nierpie. Jedną z jego zasług było uzupełnienie i opisanie zielnika roślin nadbajkalskich ze zbiorów muzeum irkuckiego.
Mikołaj Witkowski odebrał sobie życie w Irkucku 24 października 1892 roku, mając zaledwie 49 lat, czyli dopiero dochodząc do apogeum sił intelektualnych i twórczych. Motywy tego desperackiego kroku nigdy bodaj nie zostaną wyjaśnione do końca. A bywają one przecież bardzo różnorakie, zarówno związane z zagadnieniami metafizycznymi, jak i np. czymś tak banalnym, jak proces starzenia się organizmu i pojawianie się na skutek tego uczuć pesymistycznych.
Bywa tak, że długotrwałe rozmyślania w połączeniu z określonymi doświadczeniami życiowymi prowadzą do stwierdzenia, że jak to powiedział Epikur – „W istocie nie ma nic strasznego w życiu dla tego, kto sobie uświadomił, że przestać żyć nie jest niczym strasznym... Śmierć, najstraszniejsze z nieszczęść, wcale nas nie dotyczy, skoro bowiem my istniejemy, śmierć jest nieobecna, a skoro tylko śmierć się pojawi, nas wtedy już nie ma... Mędrzec (...) nieistnienia zgoła nie uważa za zło”... Nieraz zaś dochodzi do wniosku, że w określonych okolicznościach może być lepsze niż życie...
Najnowsze badania wykazały, że depresje psychiczne u mężczyzn są wyjątkowo niebezpieczne dla ich zdrowia, a często i życia. Z badań japońskich wynika, że panowie po 60, znajdujący się w złym stanie emocjonalnym, częściej niż ich optymistycznie nastawieni do świata i bliźnich rówieśnicy, umierają na rozmaite choroby – od zwykłej grypy po groźne nowotwory. Dotyczy to też mężczyzn w wieku średnim.
Japoński psycholog, dr Motoi Nishi z Centrum Medycznego Hokkaido Tomakomai opublikował na łamach pisma „Journal of Epidemiology” w 1998 roku opis badań, które przeprowadził wśród mieszkańców dystryktu Hidaka na wyspie Hokkaido. Łącznie uczestniczyło w nich 2166 mężczyzn.
Uczestnicy badań poddani zostali testom psychologicznym. Na podstawie otrzymanych wyników zespół dr. Nishi podzielił całą grupę na trzy kategorie, w zależności od stwierdzonego – na podstawie odpowiedzi w formularzach – stanu psychicznego testowanych. Przez następne cztery lata naukowcy rejestrowali wszystkie przypadki chorób i zgonów wśród tych osób. Okazało się, że śmiertelność była najwyższa u mężczyzn zaliczonych do I kategorii, czyli cierpiących na głębokie i przewlekłe stany depresyjne. Głównymi przyczynami zgonów były nowotwory oraz choroby układu oddechowego, głównie zapalenia płuc, częściej niż w innych grupach zdarzały się też samobójstwa.
„Szczegółowo analizowaliśmy każdy przypadek śmierci, braliśmy pod uwagę inne czynniki, takie jak wiek czy dotychczasowe kłopoty ze zdrowiem zmarłego. Jednak jedyne, co różniło ludzi zakwalifikowanych do poszczególnych kategorii, to ich stan psychiczny. Dlatego uznaliśmy, że tak wysoką liczbę zgonów w pierwszej grupie należy wiązać z depresją. Wniosek z naszych badań może być więc tylko jeden: zła kondycja psychiczna mężczyzny znajdującego się w wieku podeszłym zwiększa prawdopodobieństwo przedwczesnej śmierci” – uważa dr Nishi.
Japoński psycholog przyznaje, że nie potrafi powiedzieć, dlaczego depresje podwyższają ryzyko śmierci, jaki dokładnie mechanizm samozniszczenia włącza się we wnętrzu męskiego organizmu. Nishi przypuszcza, że zły stan psychiczny może osłabiać układ odpornościowy takiej osoby. Swoje badania zamierza kontynuować do 2010 roku. „W Japonii mówi się, że starszy mężczyzna po utracie żony przeżywa średnio 3 lata. Tymczasem kobiety po zgonie męża stają się często znacznie bardziej aktywne i mogą żyć samotnie jeszcze bardzo długo. Do tej pory nie wiadomo dokładnie, skąd bierze się ta różnica między płciami” – przyznaje naukowiec.
Nie ulega wątpliwości, że Mikołaj Witkowski mógł przebywać w stanie przewlekłej depresji, gdyż życie jego było w poprzednim okresie wyjątkowo trudne, a stan zdrowotny organizmu nadwerężony przez wieloletnią katorgę. Życie zaś na Syberii, choć sensowne i owocne jako służba nauce, mogło się jednak z biegiem lat wydawać zesłańcowi coraz to bardziej uciążliwe i nieznośne. Stany zmęczenia życiem z pewnością nawiedzały go coraz częściej. A przecież: „Z biegiem lat w zdumiewającym stopniu mnożą się myśli o śmierci. Człowiek starzejący się nolens volens przygotowuje się do śmierci... Już sama natura troszczy się o przygotowanie człowieka do jego kresu. Przy tym obiektywnie jest rzeczą obojętną, co myśli o tym indywidualna świadomość. Wszakże subiektywnie jest to ogromna różnica, czy świadomość dotrzymuje kroku duszy czy też upiera się przy poglądach, których serce nie zna. Albowiem nienastawienie się na śmierć jako cel jest równie neurotyczne, co tłumienie w młodości fantazji, które dotyczą przyszłości”. (C. G. Jung, Rebis czyli kamień filozofów)...
Ale nie można w tym przypadku wykluczyć i motywacji jeszcze bardziej metafizycznej, tym bardziej, że M. Witkowski był człowiekiem o głębokiej i złożonej osobowości, skłonnym do filozoficznych rozmyślań, które nieraz też mogą pośrednio lub bezpośrednio prowadzić do decyzji o dobrowolnym odejściu z życia. Wystarczy rzucić okiem na twórczość chociażby niektórych znakomitych filozofów, by o tym się przekonać. Wielu bowiem pisarzy o niewątpliwie wielkim umyśle nie tylko nie odrzucało tego sposobu radykalnego rozwiązania wszelkich rachunków z życiem, ale wręcz pochwalało go, ukazując śmierć nie jako zło, lecz jako prawdziwe błogosławieństwo. Oto np. w czwartym liście Lucjusza Anneusza Seneki (4 p.n.e. –65 n.e.) do Lucyliusza znajdujemy słowa: „Trwaj dalej przy tym, coś rozpoczął, a w miarę możliwości spiesz się, byś tym dłużej mógł cieszyć się z udoskonalonego już i zrównoważonego umysłu. (...) Żadne nieszczęście nie jest ciężkie, jeśli spotyka nas jako ostatnie. Oto zbliża się do ciebie śmierć: gdyby mogła pozostać z tobą, należałoby się jej lękać; lecz ona nieuchronnie albo nie dojdzie do ciebie, albo też cię opuści. «Trudno jest – mówisz – skłonić umysł do lekceważenia życia». Czy nie wiesz, z jak błahych powodów rodzi się to lekceważenie? Oto jeden powiesił się na sznurze przed drzwiami ukochanej; drugi rzucił się z dachu, by nie słyszeć więcej złorzeczeń swego pana; trzeci rozpruł sobie brzuch nożem, aby nie zawrócono go z ucieczki. Czy nie myślisz, że i męstwo potrafi dokonać tego, czego dokonywa nazbyt wielki strach? Spokojne życie nie może przypaść w udziale nikomu, kto zanadto troszczy się o jego przedłużenie, kto długowieczność swą liczy pomiędzy wielkie dobra. Rozmyślaj o tym każdego dnia, iżbyś z całym spokojem ducha mógł porzucić życie, którego wielu czepia się i trzyma tak samo, jak chwytają się cierni i kolców ci, co zostali porwani przez bystrą rzekę. Bardzo wielu nieszczęśliwców waha się pomiędzy lękiem przed śmiercią i udrękami życia: i żyć nie chcą, i umrzeć nie umieją. Uprzyjemniaj więc sobie życie przez wyzbycie się wszelkiej troski o nie. Żadna rzecz pożyteczna nie cieszy swego właściciela, jeśli nie jest on duchowo przygotowany do jej utraty. Z drugiej strony utrata żadnej rzeczy nie jest mniej odczuwalna, jak postradanie tej, której zdobycia pragnąć już nie można. Dlatego też dodawaj sobie odwagi i hartuj się na wypadek tego, co zdarzyć się może nawet najpotężniejszym. Wyrok śmierci na Pompejusza wydany został przez sierotę i rzezańca, na Krassusa przez okrutnego i zuchwałego Parta. Gajus Cezar kazał Lepidusowi, aby nadstawił kark pod miecz trybuna Dekstrusa, a sam dał swój kark Cherei. Nikogo jeszcze los nie wzniósł tak wysoko, by nie zapowiadać mu tyle rzeczy groźnych, ile mu przepuścił. Nie dowierzaj więc spokojności: w jednej chwili morze potrafi się wzburzyć. Statki bywają wchłaniane przez wodę tegoż samego dnia, którego pyszniły się na niej. Uświadom sobie, że i rozbójnik i wróg mogą przyłożyć miecz do twego gardła. Choćby nawet nie było nikogo potężniejszego od ciebie, każdy niewolnik może swobodnie rozstrzygać o twoim życiu lub śmierci. Powiadam tak: każdy, kto mało ceni życie własne, jest panem życia twojego. Przypomnij sobie przykłady tych, którzy zginęli wskutek zdrady domowników, ulegając bądź jawnemu gwałtowi, bądź podstępowi, a zrozumiesz, iż od gniewu niewolników padło wcale nie mniej ludzi aniżeli od gniewu władców. Co cię obchodzi więc, jak potężny jest ten, kogo się lękasz, skoro rzecz, o którą się lękasz, znajduje się w mocy każdego? Jeśli przypadkiem wpadniesz w ręce nieprzyjaciół, zwycięzca każe cię prowadzić na śmierć, to znaczy tam, dokąd przecież i tak dojdziesz. Dlaczegoż tedy zwodzisz sam siebie i teraz dopiero widzisz to, czemu podlegałeś od dawna? Mówię ci: wiodą cię na śmierć już od chwili, gdyś się narodził. Takie oto i inne podobne rzeczy powinniśmy rozważać w myśli, jeśli chcemy spokojnie czekać owej ostatniej godziny, lęk przed którą wprowadza niepokój do wszystkich innych naszych godzin.”
Seneka, jak wiemy, nie tylko teoretycznie głosił swe nauki, ale też – gdy się znalazł w sytuacji bez wyjścia – popełnił samobójstwo.
Owa tendencja pozytywnego stosunku do własnej śmierci nie tylko była żywa, ale i doznała teoretycznego ugruntowania w późniejszym okresie rozwoju filozofii europejskiej. Tak na przykład znakomity francuski moralista i pisarz Francois La Rochefoucauld(1613-1680), choć twierdził, że wszelka pogarda śmierci jest tylko fałszywą pozą, pomijając tych, którzy wierzą w życie po śmierci i w ten sposób omijają problem, to jednak nie odrzucał jej możliwości, gdy pisał: „Jest różnica między mężnym znoszeniem śmierci a jej wzgardą: pierwsze jest dość pospolite, co do drugiej zaś sądzę, że nigdy nie jest szczera. Zebrano, to prawda, wszystkie przekonywające argumenty, że śmierć nie jest złem; ludzie najsłabsi, zarówno jak bohaterowie przywiedli tysiąc sławnych przykładów dla ugruntowania tego poglądu; wątpię wszakże, aby ktoś rozsądny w to wierzył. Trud, jaki ludzie sobie zadają, aby przekonać o tym siebie i drugich, dosyć świadczy, że zadanie nie jest łatwe. Można mieć rozmaite przyczyny odrazy do życia, ale nie mamy nigdy przyczyn gardzić śmiercią; ci nawet, którzy zadają ją sobie dobrowolnie, nie ważą jej tak lekce i wzdrygają się przed nią, i odtrącają ją jak inni, kiedy przychodzi do nich inną drogą niż ta, którą obrali. Wahanie, jakie widzimy w męstwie tylu dzielnych ludzi, pochodzi stąd, że śmierć rozmaicie objawia się ich wyobraźni, raz bardziej, raz mniej namacalnie. Stąd zdarza się, że wzgardziwszy tym, czego nie znali, ulękną się wreszcie tego, co znają. Trzeba unikać oglądania jej wprost, ze wszystkimi jej okolicznościami, jeżeli nie chcemy dojść do przeświadczenia, że jest największym z nieszczęść. Najmądrzejsi i najdzielniejsi to ci, którzy chwytają się najgodniejszych pozorów, aby sobie oszczędzić jej rozważania; ale każdy, kto umie ją widzieć taką, jaka jest, wie, że to rzecz straszna. Mus śmierci stworzył cały hart filozofów: sądzili, że trzeba w hardości ducha iść tam, gdzie nie da się nie iść. Nie mogąc uwiecznić życia, czynili, co mogli, aby uwiecznić swą reputację i ocalić z rozbicia to, co się da. Niech nam starczy, dla ocalenia pozorów, nie mówić samym sobie wszystkiego, co o tym myślimy; liczymy w tym więcej na naturę niż na te wątłe rozumowania, które wmawiają w nas, że możemy zbliżyć się do śmierci obojętnie. Chwała umierania bez lęku, nadzieja budzenia żalu, chęć zostawienia dobrej pamięci o sobie, pewność wyzwolenia od niedoli życia i kaprysów losu, to lekarstwa, których nie należy odrzucać, ale nie należy i mniemać, że są niezawodne. Są one dla naszego bezpieczeństwa tym, czym bywa na wojnie prosty płot dla bezpieczeństwa tych, którzy mają się zbliżyć do miejsca strzelaniny; kiedyśmy daleko, wyobrażamy sobie, że on może dać ochronę, ale skoro się zbliżymy, widzimy, że to słaba pomoc. Łudzimy się, jeśli mniemamy, iż śmierć wyda się nam z bliska tym, za co braliśmy ją z daleka, i że nasze uczucia, będące jeno słabością, okażą się dość hartowne, aby nie ucierpieć od tej najgwałtowniejszej próby. Źle też ocenia naturę miłości własnej, kto mniema, że ona zdoła nam co pomóc i może liczyć za nic coś, co nieodzownie musi ją zniweczyć; a rozum, w którym spodziewamy się znaleźć tyle pomocy, zbyt słaby jest w tej potrzebie, aby nas przekonać o tym, czego chcemy. On to, przeciwnie, zdradza nas najczęściej i miast tchnąć w nas pogardę śmierci odsłania nam jej grozę i okropność. Wszystko, co może uczynić, to kazać odwrócić od niej oczy, aby je zatrzymać na innych przedmiotach. Katon i Brutus obrali w tej potrzebie przedmioty pełne blasku, pachoł pewien niedawno zadowolił się tym, że zaczął tańczyć na rusztowaniu, gdzie go miano kołem łamać. Tak więc, mimo że pobudki są różne, wydają te same owoce! Mimo całej dysproporcji między wielkimi ludźmi a pospólstwem, widziano tysiąc razy jednych i drugich przyjmujących śmierć z jednakim obliczem, ale zawsze z tą różnicą, iż we wzgardzie, jaką okazują śmierci wielcy ludzie, miłość sławy przesłania im jej widok, u pospólstwa zaś jedynie ciemnota nie pozwala im znać rozmiarów nieszczęścia i pozwala myśleć o czym innym”. (La Rochefoucauld, Maksymy, s. 107-108).
Szereg niebanalnych spostrzeżeń na interesujący nas tutaj aspekt życia ludzkiego można znaleźć także w utworach Giaccoma Leopardi’ego (1798-1837), znakomitego włoskiego pisarza, uchodzącego za jednego ze współtwórców nurtu pesymistycznego w literaturze europejskiej.
„Czymże jest śmierć?”... – zapytuje Leopardi w Rozmowie Fryderyka Ruyscha z jego mumiami i odpowiada – „Jest raczej rozkoszą niż czymkolwiek innym. Wiedz, że umieranie jak i zasypianie nie następują w jednej jedynej chwili, ale stopniowo. Co prawda stopnie te są nierówne; są znaczniejsze albo mniejsze, zależnie od rozmaitych przyczyn i rodzajów śmierci. Ale na ostatnim z nich śmierć nie przynosi już ani cierpienia, ani rozkoszy, podobnie jak nie czyni tego również sen. Na stopniach wcześniejszych śmierć także nie jest zdolna wywołać cierpienia, gdyż cierpienie jest czymś żywym, a zmysły człowieka wówczas – to znaczy wtedy, gdy rozpoczyna się konanie – są zamierające, a więc, rzec można, skrajnie już bezsilne w swych władzach. To zaś może stanowić równie dobrze przyczynę rozkoszy, jako że rozkosz nie zawsze jest czymś żywym; co więcej, chyba większość ludzkich uciech polega na zaznaniu pewnego rodzaju niemocy. Zatem zmysły ludzkie zdolne są odczuwać rozkosz nawet wówczas, gdy zbliża się konanie, przyjmując, że niejednokrotnie sama niemoc stanowi rozkosz, zwłaszcza jeśli uwalnia od udręki (...), ustanie bólu bądź nieszczęścia jest już samo w sobie rozkoszą. Dlatego niemoc w obliczu śmierci powinna być jak najprzyjemniejsza, jako że uwalnia człowieka od cierpień większych”. (Giacomo Leopardi, Dziełka moralne, s. 130-131).
Tenże autor w innym miejscu w podobny sposób rozprawia także o odebraniu sobie życia jako o godziwym i naturalnym zamknięciu rachunków z otaczającym światem.
„Pierwotnie – pisze Leopardi – nie było dla człowieka czymś naturalnym zadać sobie śmierci dobrowolnie ani nawet nie było czymś naturalnym pragnąć jej. Dzisiaj jedno i drugie jest naturalne, to znaczy zgodne z naszą nową naturą; kieruje nas ona wciąż jeszcze i popycha, jak natura dawna, w stronę tego, co wydaje się być naszym dobrem, oraz sprawia, że wiele razy pragniemy i poszukujemy tego, co istotnie jest największym dobrem człowieka – to znaczy śmierci. A rozum uważa za rzecz pewną, że śmierć nie tylko nie jest naprawdę złem, jak to odczuwały instynkty pierwotne, ale że jest nawet jedynym skutecznym środkiem na nasze zło oraz rzeczą najbardziej przez ludzi upragnioną i dla nich najlepszą. (...) Zabić siebie jest czynem dozwolonym (...) Wydaje mi się, że sama nuda i brak wszelkiej nadziei na jakiś stan i los lepszy byłby już racją wystarczająco silną, aby wzbudzić pragnienie zakończenia życia nawet w kimś, czyje położenie i powodzenie nie tylko nie jest złe, ale wręcz pomyślne; dlatego wiele razy zdumiewałem się, że nigdy nie natrafia się na wzmianki o książętach, którzy chcieli umrzeć wyłącznie ze znużenia swoim stanem, jak to czyta się codziennie i słyszy o ludziach ubogich (...). Wydawałoby się mi wiarygodne, że książęta o wiele łatwiej niż inni ludzie odczuwają znużenie i obrzydzenie do swego stanu i wszelkich swoich spraw, i że pragną umrzeć. Skoro bowiem znajdują się na szczycie tego, co nazywa się szczęściem ludzkim i niewiele już więcej mogą się spodziewać, czy może nawet nie mogą się już spodziewać niczego z tego, co nazywa się dobrami życia (gdyż wszystkie już posiadają); tym samym nie mogą sobie obiecywać poprawy ani jutro, ani dzisiaj. A teraźniejszość nawet najpomyślniejsza, jest zawsze smutna i niemiła, gdyż jedynie przyszłość można lubić. (Giacomo Leopardi, Rozmowa Plotyna z Porfiriuszem, w: Dziełka moralne, s. 222-223).
Najgłębszego i najbardziej rozległego opracowania problematyka śmierci i samobójstwa doznała jednak w twórczości wielkiego niemieckiego filozofa Arthura Schopenhauera (1788-1860), autora Aforyzmów o mądrości życiowej czy Świata jako woli i przedstawienia. Według tego myśliciela „śmierć – to wielkie skarcenie woli życia, a ściślej: cechującego ją egoizmu, przez proces przyrodniczy i można ją ująć jako karę za nasze istnienie. Śmierć powiada: jesteś produktem aktu, którego nie powinno było być; aby go więc wymazać, musisz umrzeć. Jest to bolesne rozcięcie węzła zawiązanego przez rozkosz płodzenia oraz wdzierające się z zewnątrz zniszczenie przemocą podstawowego błędu naszej istoty: wielkie rozczarowanie. W gruncie rzeczy jesteśmy czymś, czego być nie powinno; dlatego przestajemy być...
Ponadto jednak śmierć jest wielką okazją, aby już nie być Ja; szczęśliwy ten, kto ją wykorzysta. W życiu wola człowieka nie posiada wolności; jego działania następują w sposób konieczny, bazują na niezmiennym charakterze, kieruje nimi łańcuch motywów. Każdy wspomina jednak niejeden uczynek, z którego jest niezadowolony. Gdyby żył wiecznie, to mając charakter niezmienny działałby też zawsze w taki sam sposób. Musi więc przestać być czym jest, aby z zalążka swego bytu mógł się wyłonić jako istota nowa i inna. Dlatego śmierć zrywa tamte więzy: wola znów staje się wolna; albowiem wolność polega na „esse”, nie na „operari”. „Rozcięty jest węzeł serca, nikną wszystkie wątpliwości, a dzieła jego obracają się w niwecz” – oto jedno z najsłynniejszych zdań „Wed”, często powtarzane przez wszystkich ich wyznawców. Umieranie jest wyzwoleniem od jednostronnej indywidualności, która nie jest naszym najgłębszym jądrem, lecz można ją sobie raczej wyobrazić jako swego rodzaju zbłądzenie; wolność prawdziwa, pierwotna pojawia się znów w owej chwili, którą uznać należy za przywrócenie stanu pierwotnego [restitutio in integrum]. Wyraz spokoju i ukojenia, widoczny na twarzach większości zmarłych, stąd zapewne się bierze. Śmierć każdego dobrego człowieka następuje z reguły spokojnie i łagodnie; ale umierać chętnie, szczęśliwie, radośnie jest to przywilej człowieka pogrążonego w rezygnacji – tego, kto wyrzeka się życia i je neguje. Tylko on bowiem naprawdę, a nie zaś na pozór tylko, chce umrzeć, a więc nie potrzebuje i nie wymaga, by nadal trwała jego osoba”. (A. Schopenhauer, Świat jako wola i przedstawienie, t. 2, s. 726-727; 724-725).
I dalej filozof gdański zauważa: „Gdyby życie było samo przez się cennym dobrem i należało zdecydowanie przedłożyć je nad niebyt, to bramy wyjściowej nie musieliby pilnować tak straszni strażnicy jak śmierć i jej okropność. Lecz któż wytrwałby w takim życiu, jakie jest, gdyby śmierć była mniej straszna? – I kto udźwignąłby nawet myśl o śmierci, gdyby życie było radością?!. Ale w ten sposób tamta wciąż jeszcze o tyle jest dobra, że jest końcem życia i śmierć jest nam pociechą za cierpienia w życiu, a cierpienia w życiu pociechą za śmierć”. (Tamże, s. 828).
Są to oczywiście słowa niesłychanie mądre i głębokie. Trudności życiowe bywają nieraz tak liczne, niezasłużone, spiętrzone przed człowiekiem wędrującym po ziemi, iż dosłownie przyprawiają go one o obłęd, a ten z kolei podsuwa w sposób naturalny bardzo przecież nienaturalną myśl o samobójstwie. Arthur Schopenhauer zresztą także zwraca uwagę na tę okoliczność, gdy w cytowanym powyżej dziele Świat jako wola i przedstawienie (t. 2, s. 574-577) notuje: „Niechętnie pamiętamy o sprawach, które mocno godzą w nasze interesy, nasze życzenia lub ranią naszą dumę, z jakim trudem decydujemy się przedłożyć naszemu umysłowi do dokładniejszego i poważnego zbadania, jak łatwo zaś porzucamy je lub pomijamy nieświadomie, a natomiast przyjemne okoliczności przychodzą nam na myśl zupełnie same przez się, a gdy je odpędzimy, stale krążą koło nas i dlatego godzinami się nimi bawimy. W tym miejscu, gdzie wola opiera się przed rzuceniem przez umysł światła na coś, co jej niemiłe, może wtargnąć do ducha obłęd (...). Ale powstały tak obłęd staje się teraz letejską rzeką w obronie przed nieznośnymi cierpieniami; dla przerażonej natury, czyli dla woli, była to ostatnia deska ratunku”.
Wszelako straszliwe cierpienia moralne nie stanowią jedynej przyczyny popadnięcia duszy w obłęd. Arthur Schopenhauer kontynuuje: „Ma on jednak częściej przyczyny czysto somatyczne [w postaci] zniekształcenia lub częściowej dezorganizacji mózgu lub jego opon, a także wpływu, jaki mają na mózg inne części ciała dotknięte chorobą. Zwłaszcza przy obłędzie ostatniego rodzaju może występować błędny ogląd zmysłowy, halucynacja. Przeważnie jednak oba źródła obłędu nawzajem z siebie czerpią, przede wszystkim źródło psychiczne z somatycznego. To tak, jak z samobójstwem: rzadko tylko sprowadza je jedynie powód zewnętrzny, natomiast u jego podstaw leży jakiś mankament cielesny i w zależności od jego stopnia potrzebny jest silniejszy lub słabszy bodziec z zewnątrz, a tylko przy stopniu najwyższym nie potrzeba żadnego. Dlatego nie ma nieszczęścia tak wielkiego, by każdego skłoniło do samobójstwa, ani tak małego, by podobne kiedyś do niego nie doprowadziło. Pokazałem, jak wielkie nieszczęście doprowadza do obłędu kogoś przynajmniej na pozór całkiem zdrowego. Przy silnej dyspozycji somatycznej wystarczy w tym celu już bardzo niewielka przykrość (...).
Kiedy istnieją po temu wyraźne zadatki cielesne, nie trzeba żadnego powodu, o ile dojrzeją. Obłęd wynikły wyłącznie z powodów psychicznych, powodując gwałtowną zmianę toku myśli, może zapewne doprowadzić do swego rodzaju paraliżu lub do innego zwyrodnienia jakichś części mózgu i jeśli się go szybko nie usunie, pozostaje na stałe, dlatego też obłęd można uleczyć tylko na początku, lecz nie po dłuższym czasie...”
A skoro tak, to, gdy człowiek uświadamia sobie całą rozpacz swego istnienia, może w chwili, gdy obłęd nieco popuści swe okowy, podjąć decyzję o odejściu z życia, które stało się już nie tylko pasmem udręki fizycznej, ale też – jako takie właśnie życie – czymś niegodnym z punktu widzenia moralnego.
A. Schopenhauer w cytowanym dziele (t. 2, s. 664-665, 670) powiada: „Potężne przywiązanie do życia jest więc nierozsądne i ślepe; wyjaśnić można je tylko tym, że cała nasza istota jest wolą życia, dla której wobec tego życie musi być najwyższym dobrem, niezależnie od tego, że jest tak gorzkie, krótkie i niepewne, oraz że ta wola jest sama w sobie i pierwotnie wyzbyta poznania i ślepa. Natomiast poznanie, które bynajmniej nie jest źródłem owego przywiązania do życia, działa nawet przeciwnie, odkrywa bowiem bezwartościowość życia i przezwycięża przez to lęk przed śmiercią. – Jeśli ono zwycięży, jeśli więc człowiek wyjdzie śmiało i spokojnie naprzeciw śmierci, oddajemy temu cześć uznając w tym wielkość i szlachetność; świętujemy wtedy zwycięstwo poznania nad ślepą wolą życia, która jest przecież jądrem nas samych (...)
Tutaj miejsce jeszcze na uwagę, że chociaż podtrzymywanie procesu życia ma podstawę metafizyczną, nie odbywa się bez oporów, a więc bez wysiłku. Organizm ulega mu co wieczór i dlatego mózg przerywa działalność, a niektóre sekrecje, oddychanie, puls i przemiana materii następują wolniej. Należy stąd wnioskować, że całkowite ustanie procesu życia musi być dla jego siły napędowej cudowną ulgą; może to nadaje twarzy większości zmarłych wyraz słodkiego zadowolenia. W ogóle chwila umierania przypomina zapewne przebudzenie z ciężkiego, koszmarnego snu.
Dotąd okazywało się, że chociaż śmierć budzi taki lęk, właściwie nie może być złem. Często zaś pojawia się nawet jako dobro, coś pożądanego, śmierć-przyjaciel. Wszystko, co w istnieniu lub w swych dążeniach napotyka nieprzezwyciężone przeszkody, co cierpi na nieuleczalną chorobę lub ma zmartwienie bez możliwości pociechy, ma jako ostatnią ucieczkę, która najczęściej otwiera się sama, powrót na łono przyrody, z którego wyłoniło się na krótki czas, tak jak wszystko inne, które zbudziła nadzieja warunków życia pomyślniejszych od tych, jakie przypadły mu w udziale, i przed którym teraz ta sama droga stoi otworem. (...) Lecz i tu wkracza się na tę drogę dopiero po fizycznej lub moralnej walce; tak silny opór stawia bowiem wszystko przed powrotem tam, skąd tak łatwo i ochoczo weszło w życie, które do zaofiarowania ma tyle cierpień i tak mało radości”...
Wydaje się, że to wszystko musiał też odczuć i przemyśleć Mikołaj Witkowski, zanim podjął swą ostatnią i ostateczną decyzję...

Bazyli Witkowski


Późnym latem 1892 roku w wagonie pociągu pasażerskiego, zdążającego z Berlina do miejscowości Eidkunen nad wschodnią granicą Prus siedział zamyślony mężczyzna w średnim wieku, o szlachetnych rysach twarzy i marsowej postawie, nasuwającej przypuszczenie, iż jest to wojskowy w cywilu. Dziwiła okoliczność, że, podczas gdy we wszystkich wagonach panował straszny tłok i „żabie powietrze”, (ta szczególna smrodliwa mieszanina wilgoci, potu, oparów, dobrze znana każdemu, kto kiedykolwiek jechał pociągiem, nie pozwalająca nawet w nocy zdrzemnąć się człowiekowi nawykłemu do życia w czystości), – otóż w przedziale tym zupełnie swobodnie, w pełnym osamotnieniu jechał tylko ten jeden jedyny podróżny. Gdy kolejny Niemiec otwierał drzwi, zamierzając wejść, mężczyzna się jakby otrząsał z zamyślenia i z naciskiem wymawiał: „Ich bin Russe, krank an Cholera!” – „Jestem Rosjaninem, choruję na cholerę”. I z tym samym okrzykiem „O, Herr!” coraz to kolejny Niemiec uciekał panicznie od „zapowietrzonego” przedziału, bo wszyscy wiedzieli, że wówczas w Rosji grasowała epidemia cholery. Nawet konduktor nie odważył się sprawdzić biletu, co złożyło się w sumie na okoliczność, iż nasz pasażer spokojnie, bez dokuczliwego przypadkowego towarzystwa dotarł do granicy rosyjskiej. W pogranicznym Wierzbołowie sprężystym i silnym krokiem, świadczącym o tym, że nie ruszał go nawet bakcyl kataru, nie mówiąc o cholerze, przechadzał się po peronie zanim trwała odprawa celna. Później Bazyli Witkowski – bo o nim właśnie mowa – nie bez przyjemności opisywał tę podróż w listach do przyjaciół, którzy serdecznie śmiali się z inwencji generała... Poczucie humoru jest niezawodnym wskaźnikiem inteligencji. lecz nie jedynym. Wskazują na nią też pracowitość, uczciwość, godność... – Cechy tak charakterystyczne dla bohatera naszego opowiadania...
W swej pisanej u kresu życia autobiografii Wasilij (bo tak z rosyjska był zwany w tym kraju) Witkowski notował parafrazując Marka Twaina: ... „Pewien mędrzec jakoś powiedział: „Urodzenie się dziecka stanowi dla niego samego coś nieprzewidzianego i nowego, co sprawia – niechby nawet miał sto razy więcej siły ducha, niż się ma zazwyczaj w takich niełatwych okolicznościach, – że raczej zachowuje o swym wejściu w życie nadzwyczaj mgliste wspomnienia”. Miałem możność na własnym doświadczeniu się przekonać co do zasadności tych słów: o mym nieoczekiwanym się urodzeniu (1 września 1856 roku) mimo wszelkich starań, przypomnieć zdecydowanie nic nie mogę”... Istotnie, lecz mogą to i owo przypomnieć biografowie słynnego uczonego.
Urodził się on w mieście Modlin (z rosyjska zwanym wówczas Nowogieorgijewsk), oddalonym o kilkadziesiąt kilometrów od Warszawy. Ojciec jego był wysokiej rangi inżynierem wojskowym (karierę kończył jako generał lejtnant, członek Komitetu Głównego Zarządu Inżynieryjnego w Petersburgu). Był to człowiek o wysokiej kulturze, choć nie pozbawiony pewnych chropowatości usposobienia. Dzieciom, trzem synom (Bazyli, Konstanty, Mikołaj) i dwóm córkom (Barbara, Zofia) zapewnił staranne wychowanie domowe.
Wszystkie dzieci Witkowskich otrzymały w domu świetne wykształcenie podstawowe. Prócz wiedzy naukowej ojciec przywiązywał wielką wagę do ich wychowania estetycznego, muzycznego, w czym, oczywiście, widzieć można tylko chwalebne dążenie do zapewnienia wszechstronnego rozwoju kulturalnego potomstwu. Każdy czwartek w petersburskim mieszkaniu Witkowskich urządzano wieczorki muzyczne, na których stałymi gośćmi bywali m.in. pianista Antoni Rubinsztajn, kompozytor Henryk Wieniawski, wiolonczelista Aleksander Wierzbiłowicz, czyli najwybitniejsi muzycy, związani ściśle z rosyjskim, jak i z polskim życiem kulturalnym. A i nauczycielami muzyki u dzieci generała Witkowskiego byli specjaliści tej miary co skrzypek Lehmann czy wiolonczelista Porten, słynne na całą Europę znakomitości. Ojciec nie żałował pieniędzy na to. Jego wielkim marzeniem – z którym się wcale nie krył – było zrobienie ze swych synów wybitnych muzyków. W 1868 roku dopiął tego, że powstał rodzinny kwartet Witkowskich, w którym ojciec grał pierwsze skrzypce, 12-letni Bazyli – drugie, Mikołaj grał na altówce, a Konstanty na wiolonczeli.
Może się wydać, iż taka atmosfera w domu nieuchronnie prowadzić powinna była do zawodowej kariery muzycznej wszystkich dzieci. I tak by się widocznie stało, gdyby nie pewne „ale”: wszystko, co jest nadmierne, przekształca się w swe przeciwieństwo. Krańcowości się łączą. Despotyczne codzienne umuzykalnianie synów przez ojca, któremu to „nauczaniu” towarzyszyły ciosy pięścią w grzbiet i łamanie smyczków skrzypcowych o głowy dzieci, osiągnęły swój logiczny wynik: organiczny wstręt do czynnego uprawiania muzyki. A to przy znakomitych wrodzonych w tym kierunku uzdolnieniach i doprawdy wirtuozowych umiejętnościach technicznych wszystkich trzech braci! Zaiste jest umiarkowanie cnotą kardynalną, a jego brak źródłem wielkiego zła... Ponieważ ojciec zmuszał swych synów koniecznie uczęszczać z nim na koncerty i przedstawienia teatralne, gdy chłopcy wyrośli i się usamodzielnili, cechował ich bardziej niż chłodny stosunek do tego rodzaju rozrywek.
W Pierieżitoje (t. 1-2, Leningrad 1927/28) wspominał Witkowski: „Co do mnie, to w dzieciństwie nie znosiłem muzyki i mało która lekcja obchodziła się bez szturchańców i łez. Szczególnie serdecznie nienawidziłem skrzypce i mój ojciec, codziennie ze mną repetujący lekcje, pewnego razu nawet złamał na mojej głowie bardzo drogi smyczek...
Dbając o nasze wykształcenie muzyczne, ojciec domagał się, abyśmy towarzyszyli mu i na koncertach, i w teatrach, z której to przyczyny, prawdopodobnie, znienawidziłem je z dzieciństwa. Podczas dwu ostatnich zim gimnazjalnych ojciec ze względu na chorobę mieszkał w Jałcie i w naszych listach do niego powinniśmy byli czynić szczegółowe sprawozdania o odwiedzanych koncertach. Ja często opuszczałem te koncerty i w listach do ojca blagowałem raporty korzystając z opowiadań brata lub recenzji prasowych. Takimi wieczorami czułem się zawsze wyśmienicie, ponieważ pozostając sam, bez brata, mogłem spokojniej czytać lub rozwiązywać zadania matematyczne”...
Ogólna atmosfera w domu państwa Witkowskich była nader surowa, iście wojskowa.
„Czas nasz rozłożony był w sposób następujący: wstawaliśmy o 6 rano i pobieżnie powtarzaliśmy lekcje, następnie zaś od 7 do 8 w dwóch różnych pokojach graliśmy: ja na skrzypcach, a brat na wiolonczeli, przy czym ojciec chadzał od jednego do drugiego, poprawiał błędy i szczodrobliwie nagradzał nas wyzwiskami. O 8 piliśmy herbatę, po czym na dziewiątą zjawialiśmy się w gimnazjum... Na godzinę 4 wracaliśmy do domu i po południu razem z ojcem grywaliśmy trio... O ósmej piliśmy herbatę, a o 9 kładliśmy się do snu, za wyjątkiem czwartków, kiedy to odbywały się wieczory muzyczne, na których – chociaż początkowo nie uczestniczyliśmy – to jednak obowiązkowo byliśmy obecni. Ja przeważnie musiałem siedzieć obok ojca i przewracać nuty; wszelako często przy tym zajęciu zasypiałem, czym wzbudzałem śmiech artystów i gniew ojca”...
Nawet po wstąpieniu Bazylego i Konstantego do prywatnego gimnazjum ojciec dbał przede wszystkim o to, by nadal uprawiali muzykę i zupełnie ignorował postępy w naukach ścisłych i humanistycznych. A jednak zainteresowania młodzieńców coraz to bardziej odchylały się od kierunku, który próbował im narzucić głowa rodziny. Spośród wykładowców gimnazjum wpływ szczególnie dobitny wywarł na Bazylego Lucjan Matkiewicz, nauczyciel algebry, fizyki i kosmografii. Pod jego okiem zaczął młodzian gromadzić własną bibliotekę naukową, studiować pozaprogramowe dzieła z historii nauki, matematyki, fizyki, geografii, meteorologii.
O Lucjanie Julianie Matkiewiczu wspominał Witkowski bardzo ciepło: „Z tym wspaniałym człowiekiem zachowałem i później stosunki najbardziej przyjacielskie, on prawie co tydzień bywał na moich wieczorach muzycznych aż do swego zgonu jesienią 1909 roku. To idąc za jego wskazówkami zacząłem gromadzić księgozbiór naukowy i nabyłem rosyjskie tłumaczenie dzieła Arago – życiorysy słynnych astronomów, fizyków i geometrów – księgę, która dała mi kierunek na całe następne życie.”
Najwięcej jednak pociągała go astronomia. W wieku 15 lat postanawia wstąpić na uniwersytet. Lecz, by stało się to możliwe, trzeba było dobrze znać łacinę. Witkowski-senior zaś kategorycznie się sprzeciwił zarówno wynajęciu korepetytora z tego przedmiotu, jak i samej idei wstąpienia syna na uniwersytet, który to krok poczytywałby za hańbę dla siebie. Skoro już nie chcą być muzykami (lekcje umuzykalniania trwały nadal!), to niech pójdą w ślady ojca i zostaną wojskowymi – rozumował. W 1872 roku Bazyli wstępuje do wojskowej Wyższej Szkoły Inżynierów, ciesząc się niezmiernie z uwolnienia się wreszcie od ojcowskiego „jarzma muzycznego”... Tak się kończyło to na pozór wspaniałe, lecz w istocie rzeczy dość trudne dzieciństwo.
Warto w tym miejscu poczynić dygresję o nieco ogólniejszym charakterze, by trafniej zrozumieć sytuację w rodzinie Witkowskich.
Rodzina jest, jak wiadomo, pierwszą grupą społeczną, którą dziecko poznaje i w której się rozwija. W niej zdobywa pierwsze doświadczenia życiowe, w niej przygotowuje się do życia dorosłego. Najczęściej też postawy ukształtowane w tym wczesnym okresie określają charakter i los człowieka.
Pierwszym człowiekiem, z którym styka się dziecko w życiu, jest jego matka. Rola jej w wychowaniu, chociażby już z tego względu, jest najdonioślejsza. Matka, zarówno jeśli chodzi o kontakt biologiczny, jak i o społeczny, jest dla dziecka czymś pierwotnym, alfą i omegą jego życia. Początkowo dziecko tylko korzysta z opieki matki, po kilku jednak miesiącach uczy się już sprawiać jej przyjemność swoim zachowaniem. I to jest początkiem uspołecznienia dziecka, znamionującym rodzenie się w nim zachowań prospołecznych, altruistycznych. Jest to niezwykle doniosły moment w życiu. Matka powinna otoczyć dziecko przytulną atmosferą miłości i ciepła, tak, aby reakcją na to było silne wzajemne uczucie dziecka do niej, aby świat się jawił mu u progu życia jako przyjazny.
Największym nieszczęściem dziecka jest brak kontaktu z matką po urodzeniu na skutek jej zgonu lub porzucenia go przez matkę. Start życiowy bez matki, bez jej opieki i miłości natychmiast stawia dziecko w pozycji przegranej wobec rówieśników w normalnych, pełnych, spokojnych rodzinach. Z pierwszych przeżyć urabia ono sobie obraz świata wrogiego, obcego, chłodnego. Rozwój uczuć społecznych zostaje drastycznie zahamowany. Ludzie jawią się jako wrogowie. Sieroty, dzieci nieślubne, niechciane, należące do matek surowych i despotycznych z trudem dają sobie radę w późniejszym życiu, skłonne są do dewiacji i zachowań niealtruistycznych.
Pod tym względem jednak Bazyli Witkowski kłopotów nie miał. Matka była dobra i łagodna, ojciec jednak nader surowy, nawet despotyczny. I choć się mówi, że taka sytuacja najbardziej sprzyja rozwojowi dziecka, to jednak sprawa mu też wiele przykrości. „Rodzice urabiają mimowolnie dzieci na swe podobieństwo – zwą to „wychowaniem”, – żadna matka nie wątpi w głębi duszy, iż, rodząc dziecię, nabywa je na własność, każdy ojciec ma w swym mniemaniu prawo naginać je do swych pojęć oraz sposobu osądzania wartości” – konstatował nie bez racji i nie bez zgorszenia Fr. Nietzsche.
Ojcom często bywa trudno zachować umiar w wychowaniu swych synów, choć przecież król Salomon zalecał: „Ćwicz syna, dopóki jest nadzieja, nie unoś się aż do skrzywdzenia go”. Z reguły ojcowie chcą, by synowie przewyższyli ich pod tym czy innym względem, a naciskając w tym kierunku, jakby zapominają o umiarze i rozsądku, wpadają w gniew i rozdrażnienie, posuwają się nawet do rękoczynów, gdy dziecko nie wydaje się wykazywać dość gorliwości. „Istnieje wciąż wiele pedagogów, którzy nie mają najmniejszego pojęcia, jak niesłychanie ważną jest opieka nad uczuciowością i wolą dzieci dla całej ich pracy intelektualnej i całego duchowego postępu. Każda niebaczna nagana, wszelka nieuzasadniona nieufność, wszelkie ironiczne i szydercze odnoszenie się do dzieci,... nawet jedno słowo wypowiedziane przez wychowawcę, może w zakresie uczuć i woli dziecka wywołać hamowanie lub depresję, wskutek czego odniesie trwałą wewnętrzną szkodę”. (Fr. W. Foerster, Szkoła i charakter, s. 5).
Z tego nie wynika, oczywiście, że wychowanie powinno być sentymentalne i rozmiękczone, ustępujące na każdym kroku słabościom, kaprysom i wybrykom wychowanków. Ale nie powinno też ono być zbyt twarde, surowe i despotyczne.
W siódmej księdze Praw słusznie powiada Platon: „Rozpieszczanie małych dzieci wpływa na ich usposobienie w ten sposób, że są wciąż niezadowolone, złoszczą się łatwo i popadają w rozdrażnienie z najmniejszego powodu, a ostre znowu postępowanie i surowe trzymanie ich w karbach sprawia, że kurczą się jakby w sobie, niezdolne stają się potem do szlachetniejszych porywów, nie żywią życzliwości do ludzi i nie nadają się przez to do obcowania z nimi i dobrego współżycia”.
Ojciec Bazylego należał niewątpliwie do typu ludzi, których współczesna socjologia nazywa „wewnątrzsterowanymi”, a których cechują określone stereotypy zachowań w rodzinie i społeczeństwie. „Bardziej energiczni i surowi spośród wewnątrzsterownych rodziców zmuszają swe dzieci do pracy, oszczędności, sprzątania, czasami do nauki i do modlitwy (...) Duży dom wchłonąć może nieograniczoną niemal ilość pracy; nawet dzisiaj mieszkańcy małego domku z małym ogródkiem nieustannie mają coś do roboty. Niejednokrotnie sami rodzice świecą przykładem w pracy i w nauce, a dodatkowego wsparcia udziela im szkoła; praca i nauka uchodzą bowiem za drogi ku wyższym przeznaczeniom – zarówno w tym życiu, jak i w przyszłym”. (David Riesman, Samotny tłum, s. 88).
Lata mijają i dzieci powoli dorastając wstępują w samodzielne życie.
„W miarę jak dorastające dziecko przejmuje od swych rodziców obowiązki samoobserwacji i kształcenia charakteru, staje się coraz bardziej zdolne sprostać nie znanym dotąd sytuacjom. Jeśli wznosi się w hierarchii zawodowej, coraz bardziej rozbudowanej (...),lub wyrusza na podbój nowych granic, stwierdza, że może bez trudu przystosować się do nowych wymagań właśnie dlatego, że nie musi zmieniać charakteru. Zachowanie i charakter nie muszą przylegać do siebie, gdyż mamy do czynienia z indywidualnością wyposażoną w nie znany dotąd poziom samoświadomości.
Ta samoświadomość jest przyczyną i wynikiem faktu, że wybór nie jest już automatycznie przesądzany – lub raczej wykluczany – przez społeczny system grup pierwotnych. W nowych warunkach o tym, co robić, rozstrzyga jednostka, decydując jednocześnie, co robić ze sobą. Poczucie osobistej odpowiedzialności, poczucie, że się znaczy coś jako jednostka niezależnie od rodziny czy klanu, sprawia, iż śledzi ona czujnie nakazy przyswojonych ideałów. Jak spełnić ów nakaz, jeżeli ideał nakazuje być „dobrym”, jak w przypadku purytanina, lub „wielkim”, jak dzieciom Renesansu? I jak przekonać się o tym, że się go spełniło? (...) Ten, kto stawia sobie takie pytania, nie zazna w życiu spokoju.
Względny chłód stosunków rodzinnych w domach prawdziwie wewnątrzsterowanych – brak wyrozumiałości i bezpośredniości w stosunkach z dziećmi – przygotowuje dziecko do samotności i psychicznych napięć, powodowanych zarówno przez sytuacje, w których może się znaleźć, jak i przez powagę pytań, stawianych samemu sobie. Mówiąc ściślej – chodzi o charakter, który będzie czuł się dobrze tylko w środowisku stawiającym wymagania, podobnie jak stawiano je w domu, i który będzie starał się im sprostać.
Możemy więc powiedzieć, że wewnątrzsterowni rodzice instalują i uruchamiają w swym dziecku psychiczny żyroskop; mechanizm ten zbudowany zostaje według wskazówek ich własnych oraz innych autorytetów; jeśli dziecko ma szczęście, przyrząd będzie pracował równomiernie, chroniąc je zarówno przed histerią, jak przed społecznym bankructwem. (...) Jednostka wewnątrzsterowna dostrzega możliwości osiągania celów (...), i potrafi pracować z zapałem i bezwzględnością wymaganymi przez nowe zadania”. (David Riesman, Samotny tłum, s. 76-77).

* * *

W pewnym sensie wybór kierunku studiów przez Bazylego Witkowskiego był sprawą przypadku. Wybrał to, co wybrał, byle uwolnić się spod kurateli ojca. („Najważniejsza rzecz w życiu to wybór zawodu” – pisał Blaise Pascal i ubolewał, że rozstrzyga o tym przeważnie przypadek).
Egzaminy wstępne do Wyższej Szkoły Inżynierów zostały złożone błyskotliwie i 16-letni B. Witkowski od 31 sierpnia 1872 roku został jej junkrem. Pierwsze lata nauki przyniosły wszelako rozczarowanie. Zakodowane gdzieś tam w genach indywidualizm i niecierpliwość potomka polskich szlachciców kolidowały rażąco z intelektualnym drylem, szarą rutyną i bezbarwnością, panującymi niepodzielnie w wojskowych uczelniach Rosji. Na domiar złego Witkowski wyprzedzał swą wiedzą z matematyki program nauczania pierwszych dwóch lat studiów, zajęcia więc stawały się dla niego podwójnie nudne. Dopiero na trzecim roku sytuacja się zmieniła, a to dzięki temu, iż trafił Witkowski do rąk bardzo dobrych profesorów Budanowa (geometria analityczna) i Krajewicza (fizyka).
Później generał Witkowski wspominał: „W Szkole Inżynieryjnej dobrze wykładana była tylko fizyka – przez Krajewicza... Sam Krajewicz wprawiał mnie w zachwyt swą umiejętnością analizy materiału i eleganckim przeprowadzaniem doświadczeń, czemu to sprzyjał bogaty gabinet fizyczny, który wręcz zdumiał mnie po budzącym politowanie zbiorze narzędzi fizykalnych w gimnazjum prywatnym. Krajewicz uważany był u nas za najbardziej surowego i wymagającego wykładowcę, toteż byłem dumny, że od samego wstąpienia do Szkoły na wszystkich repetycjach i egzaminach z fizyki otrzymywałem u niego niezmiennie „12”...
Nie ma zresztą tego złego, co by na dobre nie wyszło: wolny czas wykorzystywał Witkowski na samodzielne studiowanie tych gałęzi matematyki, które na uczelni wykładane nie były, a także topografii. Ze wszystkich przedmiotów teoretycznych miał stopnie dobre, natomiast w umiejętnościach czysto wojskowych (wyszkolenie liniowe itp.) był do niczego, tak iż kończąc uczelnię w 1875 roku nie otrzymał nawet rangi feldfebla.
Ojciec bardzo chciał, by jego syn, którego po kilku miesiącach służby w I batalionie saperów awansowano na podporucznika, został na stałe w Petersburgu. Młody oficer wszelako, węsząc – chyba nie bez racji – w tej chęci papy zapowiedź ponownego „jarzma muzycznego”, kategorycznie się sprzeciwił i razem ze swymi kolegami Wieliczką i Pomorskim (również polskiego pochodzenia) złożył podanie o wyjazd na stałą służbę do Góry Kalwarii pod Warszawą. W połowie września tegoż roku jechał już pociągiem w kierunku zachodnim. Wśród bagażu jego, na żądanie ojca, znalazły się: skrzypce, altówka, wór z nutami, a w portmonetce pieniądze na zakup pianina...
Jadąc do Góry Kalwarii czterej młodzi podporucznicy (dołączył do nich jeszcze Gedeonow) pełni byli najlepszych zamiarów, marzyło im się poświęcenie całego wolnego czasu naukom. Lecz daleka jest droga od pomysłu do przemysłu. Przyjaciele rozlokowali się w czterech sąsiadujących ze sobą pokojach, największy z nich czyniąc „salonem”, w którym ustawiono nowiutkie, nabyte w Warszawie pianino. Co prawda, w jednym z pokoi założono pracownię fizyczno-chemiczno-astronomiczną, nie sądzone jej było wszelako zostać terenem dociekań naukowych. A zaczęło się wszystko... od muzyki, od kilku niewymuszonych improwizowanych wieczorków w szerszym gronie oficerskim.
Góra Kalwaria – wspominał Witkowski – „to nędzne miasteczko z prawie wyłącznie żydowską ludnością”.
Służba tu nie sprawiała większych trudności, Witkowski był życzliwie traktowany przez dowódcę kompanii, kapitana Boncz-Osmołowskiego (czyli Osmołowskiego herbu Bończa, jeśli użyć form staropolskich).
Zdarzały się, co prawda, i nieporozumienia między rodakami, bo jednak duma i zaczepność, składająca się na przysłowiowy „honor” polski, nie zawsze są najlepszymi doradcami. Witkowski z humorem, ale i ze smutkiem wspomina m.in. o drobnym zatargu, zupełnie niezamierzonym zresztą z jego strony, z porucznikiem Snarskim. „Między starszymi towarzyszami był wśród nas porucznik Snarski – posępny odludek, samotnie przemieszkujący w domku żydowskim na krańcach miasta, któregośmy widywali tylko na ogólnych ćwiczeniach liniowych. Pewnego razu nasze towarzystwo (Gedeonow, Wieliczko, Pomorski i Witkowski – przyp. J.C.) spotkało go poza miastem ze szpicrutą w ręku. Bez żadnej złej myśli zwróciłem się do niego: „Co pan tu, psy pędzi?” On minął nas milcząco i za chwilę zapomnieliśmy o tym spotkaniu”... Ale Snarski nie zapomniał. Na trzeci dzień młody Witkowski musiał publicznie przeprosić starszego kolegę jakoby za obrazę jego honoru. Incydent drobny, ale nieprzyjemny, był bodaj ostatnim bodźcem, który pchnął młodego człowieka do podjęcia decyzji wyjazdu z Góry Kalwarii, chociaż oczywiście najważniejszą przyczyną tego kroku był fakt, iż – jak wspominał Witkowski – „żadnych nauk ja tu nie uprawiałem”. Mówić o sukcesach na służbie też byłoby trudno, gdyż jeszcze wcześniej oddział szeregowców podkomendnych Witkowskiego wykazał się na defiladzie tak haniebnym brakiem wyszkolenia, że ich bezpośredni dowódca trafił na kilka dni do aresztu za zaniedbanie obowiązków służbowych.
Po pewnym czasie stało się tradycją, że co czwartek w mieszkaniu Witkowskiego gromadziło się kilkunastu młodych ludzi, wśród których niektórzy nieźle grywali na instrumentach muzycznych. Zapraszano na te spotkania piękne Polki (także z Warszawy), które – mimo ucisku w kraju – potrafiły się wesoło bawić z rosyjskimi oficerami. Dla tych zaś ostatnich, zabijających przedtem czas przy kartach i kieliszku, muzyczne wieczorki, połączone z tańcem i śpiewem, stanowiły świetne urozmaicenie nudnego życia garnizonowego. Bale cotygodniowe, podczas których Witkowski wirtuozeryjnie grywał na pianinie i skrzypcach, trwały do białego rana i kończyły się wyjazdem końmi poza miasto. Młodzież szumiała, ku wielkiemu zgorszeniu sąsiadów, którzy chcąc nie chcąc musieli czuwać podczas hałaśliwych libacji... Był to okres zupełnej jałowości w życiu Witkowskiego, nie przeczytał wówczas żadnej książki, – o czym z żalem wspominał – nie zrobił niczego pożytecznego. A ponieważ z natury był człowiekiem wartościowym, zdolnym i poważnym, miał już wkrótce dość takiego kawalerskiego życia. Już w początku 1876 roku zaczyna się starać o przeniesienie w inne miejsce, ojciec popiera go w tym, i w maju tegoż roku wraca podporucznik Witkowski do Petersburga.
Wykładał tu podstawy fizyki i elektryczności w wojskowej szkole telegraficznej. Już wtenczas, gdy miał zaledwie 20 lat, przejawił zamiłowanie i talent do zawodu nauczycielskiego. Z dużą odpowiedzialnością szykował się do każdego zajęcia, układał pełny tekst każdej prelekcji. Systematyzował w ten sposób także własną wiedzę. Materiał potrafił podać w sposób prosty, wyczerpujący i absorbujący uwagę słuchaczy. Lubił przerywać wywody techniczne krótkimi dygresjami i opowiadaniami z historii nauki, z życia wybitnych badaczy i wynalazców. Praca ta sprawiała mu dużą satysfakcję. Chciał osiągać w niej coraz to nowe szczeble doskonałości, postanowił podjąć przygotowania do wstąpienia na wydział geodezji Akademii Sztabu Generalnego.
Bieg wydarzeń jednak pokrzyżował na razie te zamiary. 12 kwietnia 1877 roku Rosja zaatakowała Turcję, ogłoszono mobilizację i Witkowski oddelegowany został na pół roku do miasta Poszechonie. Zetknął się tam twarzą w twarz z okropną demoralizacją, złodziejstwem, przekupstwem, bezhołowiem panującym w wojskowo-biurokratycznym aparacie Rosji. Wspominał później o tym okresie z oburzeniem i goryczą.
Późną jesienią, w składzie wojskowej jednostki telegraficznej znalazł się Witkowski na zniszczonych wojną terenach Rumunii i Bułgarii. Ze smutkiem pisał o zwałach zwłok żołnierskich i końskich, o górach, przeoranych ogniem artyleryjskim. W roku 1878 zwierzchnictwo oddziału nie pozwoliło Witkowskiemu udać się na należny mu urlop do Petersburga w celu wstąpienia do Akademii Sztabu Generalnego. Zetknął się w ten sposób młody oficer z tym, z czym wielokrotnie później musiał się borykać: ze złośliwością maskowaną „słusznymi argumentami”. W końcu lata 1878 roku jednostka, w której służył, wróciła do Petersburga. Plon tej wycieczki był żaden. „Nie przyniósłszy sprawie żadnego pożytku myśmy swą obecnością na drogach Rumunii i Bułgarii tylko przeszkadzaliśmy ruchom oddziałów bojowych i tylko doprowadziliśmy tabor obozowy do stanu opłakanego” – wspominał Witkowski.
Jesienią 1879 roku zapisał się podporucznik w charakterze wolnego słuchacza na wydział fizyczno-matematyczny Uniwersytetu Petersburskiego. Słuchał tu wykładów znakomitego D. Mendelejewa, a także A. Sawicza, P. Czebyszewa, F. Pietruszewskiego, P. Flita. Jednocześnie opracowywał podręcznik Telegrafia wojskowa dla niższych szkół technicznych. Książka ta ukazała się w dwóch wydaniach (1880 i 1883) i zyskała uznanie fachowców. Popularne, przeznaczone dla osób mających zaledwie początkowe wykształcenie opracowanie, napisane językiem precyzyjnym i jasnym, zachowywało jednocześnie od pierwszej do ostatniej strony ściśle naukowy charakter.
W sierpniu 1880 roku wstąpił W. Witkowski na wydział geodezji Akademii Sztabu Generalnego w Petersburgu (na siedem miejsc pretendowało 22 kandydatów). Poziom wykładania i wymagania były tu wyjątkowo wysokie. Wystarczy nadmienić, że, gdy składano w końcu pierwszego roku studiów egzamin na przeniesienie na kolejny rok, wszystkich sześciu kolegów Witkowskiego „obcięło” się i musiało się z uczelnią pożegnać. Pozostał on więc jedynym studentem drugiego roku na wydziale geodezji. Profesor L. Schrenk sumiennie wygłaszał przed nim prelekcje z meteorologii, a akademik A. Sawicz, (będący już w ostatnim roku życia) zapraszał studenta do swego mieszkania i uczył astronomii, przy czym przez starcze roztargnienie i wylewność robił to nie w ciągu jednej, lecz 4-5 godzin, uniemożliwiając w ten sposób Witkowskiemu obecność na wykładach z innych przedmiotów. W ciągu jednej zimy wyłuszczył jednak sędziwy profesor cały kurs astronomii teoretycznej i mechaniki nieba. W tym okresie Witkowski, będący, jak się miało okazać, ostatnim uczniem A. Sawicza, pomógł nauczycielowi w przygotowaniu do druku drugiego tomu fundamentalnego Kursu astronomii...
W Akademii Sztabu Generalnego, jak i w innych wyższych uczelniach ówczesnej Rosji, większość wykładowców stanowili nie-Rosjanie. Bardzo dużo było Niemców, Polaków, Francuzów, Żydów (ci ostatni, aby uniknąć szykan, a i w ogóle, by móc tu żyć i pracować, przyjmowali dla pozoru prawosławie i deklarowali się jako Rosjanie) Widzimy więc wśród nauczycieli Witkowskiego takie nazwiska, jak W. Dellen, W. Herbst, J. Kortacci, O. Stubendorf, K. Scharnhorst, O. Baklund, O. Struwe. Po trzech latach nauki skończył się kurs teoretyczny. Witkowski ujawnił na egzaminie końcowym wiedzę tak dobrą, iż komisja oceniła ją na 12 (najwyżej z możliwych) stopni. Za sukcesy w nauce wyróżniono go specjalnym medalem (rzecz niezwykle rzadka w akademii wojskowej), a imię jego zostało wyryte na specjalnej murowanej tablicy w sali konferencyjnej.
Jesienią 1882 roku Witkowski przesiedlił się do Pułkowa, w którym miał przez dwa lata odbywać kurs praktycznej nauki przy tamtejszym obserwatorium i pisać pracę dyplomową. Także tutaj zetknął się z całym szeregiem znakomitych fachowców i wspaniałych ludzi. Serdeczna przyjaźń połączyła go z Andrzejem Wilkickim, lejtnantem Marynarki Wojennej, który przybył do Pułkowa po ukończeniu kursu teoretycznego w Petersburskiej Akademii Morskiej. Kierunek studiów miał Wilkicki zbieżny z takowym Witkowskiego: hydrografia i geodezja. Młodzi ludzie wspólnie prowadzili obserwacje astronomiczne, oddawali temu zajęciu masę czasu osobistego i do mieszkania wracali często daleko po północy. Mieli zresztą tego samego kierownika, profesora N. Cingera.
O Andrzeju Wilkickim pisał Witkowski, że był to „bardzo miły i wesoły człowiek, piastujący później szereg najwyższych urzędów w resorcie morskim”: „Przeżyłem z nim w Pułkowie dwa lata bardzo zgodnie, a i później stosunki nasze nigdy w niczym nie ulegały pogorszeniu. Przy zawarciu znajomości wspomnieliśmy naszego wspólnego nauczyciela Sawicza, ale pan Andrzej lubił niekiedy pokpić sobie ze słabostek staruszka, opowiadając mi, wśród innych, także o następującym przypadku. Sawicz w jasne wieczory chadzał do obserwatorium, które się znajdowało nad gmachem Biblioteki Akademii Nauk, i – dla wytchnienia w przerwach między obserwacjami – brał ze sobą poduszkę. Ubierał się zaś zawsze niedbale i oto pewnego razu, wracając z obserwatorium do domu, Sawicz obudził nieufność stójkowego, który wziął go o tak późnej godzinie nocnej za złodzieja, który skradł poduszkę. Policjant przyprowadził go na posterunek i dopiero tam wyszło na jaw, że podejrzany był członkiem Akademii i tajnym radcą stanu”...
Obserwatorium w Pułkowie często zwiedzane było przez różne znakomitości naukowe, polityczne, artystyczne. Witkowski opowiada z właściwym sobie poczuciem humoru o kilku z nich. Tak np. w roku 1883 przybył tu słynny amerykański astronom Newcomb. Kolega Witkowskiego pracujący w Pułkowie, pan Romberg, Niemiec z pochodzenia, człowiek jeszcze dość młody, postanowił, że nie może przegapić pięknej okazji i nie porozmawiać ze sławnym Amerykaninem. Zbliżył się więc do Newcomba, gdy ów przechadzał się w parku i zwrócił się do niego po angielsku, opowiadając o swym pobycie wcześniejszym w Wielkiej Brytanii i o obserwacjach astronomicznych. Newcomb długo, milcząco go słuchał, aż wreszcie zwrócił się doń w języku niemieckim: „Seien Sie so gut und sprechem sie deutsch, denn ich verstehe überhaupt nicht Russisch”. Okazuje się, że Amerykanin wziął angielszczyznę Romberga za język rosyjski!...
Innym znów razem nadetatowy astronom Wołyncewicz, Polak i przyjaciel Witkowskiego, pokazywał obserwatorium pewnemu dygnitarzowi, a ponieważ – mimo pochmurnej pogody – ważna osobistość życzyła sobie spojrzeć przez teleskop chociażby na jakiś gmach Petersburga, to Wołyncewicz skierował nieduży refraktor na łuk triumfalny, stojący na Szosie Moskiewskiej u wylotu Alei Zabałkańskiej. „Wiadomo – wspomina Witkowski, – że na tej bramie od strony pola znajdował się w języku rosyjskim napis: „Zwycięskim wojskom Rosyjskim na pamiątkę czynów bohaterskich w Persji, Turcji i przy uśmierzeniu Polski w latach 1826, 1827, 1828, 1829, 1830 i 1831”, a od strony miasta jego wersja łacińska. Litery napisu nie były tak duże, aby można było je odczytać z Pułkowa przez dalekowidz, lecz Wołyncewicz, były wychowanek Liceum Krzemienieckiego, znał łaciński tekst na pamięć. Dygnitarz, nasyciwszy oko widokiem bramy, z niezadowoleniem burknął: „wszelako, luneta wasza nic nie jest warta, napis widać, ale słów przeczytać nie sposób”. Wówczas Wołyncewicz, zaglądając do ocznika, odezwał się: „Bynajmniej, Wasza Ekscelencji, można przeczytać”, i wyartykułował łaciński tekst: „Victricibus copiis Ruthenicis in memoriam rerum Persis et Turcis debellandis ac Polanis pacandis gestarum annis MDCCCXXVI–MDCCCXXXI”. Dostojnik, który widocznie widział ongiś ten tekst z bliska, zaprzeczył: „Przepraszam, tekst łaciński znajduje się od strony miasta, a stąd musi być widoczny rosyjski”. – „Tak jest – odparł na to z flegmą Wołyncewicz – ale to dla gołego oka, podczas gdy luneta daje wizerunek odwrócony”. – „A, tak, rozumiem”, uspokoił się dygnitarz.
Ten przypadek nie był czymś odosobnionym. Witkowski przypomina też inny, nie mniej zabawny: „Pewnego razu pozwoliłem przechodzącym obok chłopskim dziewczynom pozachwycać się „przewróconym” widokiem krajobrazu w lunecie. Później, gdy mi się zdarzało skierować dalekowidz w kierunku, gdzie znajdowały się na polu te dziewczęta, one przysiadały i przytrzymywały swe sukienki rękami, widocznie obawiając się, że widząc je przewrócone, zobaczę też odsłonięte ich wdzięki”...
Podczas pobytu w Pułkowie Witkowski cieszył się wielką sympatią i szacunkiem kolegów i nauczycieli; także z tego powodu, że na ich prośbę po mistrzowsku grywał im sonaty Beethovena i dzieła Chopina.
W okresie przebywania w Obserwatorium Pulkowskim W. Witkowskiego i A. Wilkickiego praktykowano tam piękny obyczaj: dwa razy miesięcznie astronomowie zbierali się razem i dzielili się z resztą kolegów zarówno własnymi nowymi ustaleniami, jak i impresjami z przeczytanej ostatnio lektury. Zebrania odbywały się kolejno u coraz to innego uczestnika spotkań, nikt więc nie był szczególnie sprawami organizacyjnymi obciążony, pożytek zaś ze zgromadzeń tego rodzaju był duży; a to zarówno pod względem naukowym, jak i w sensie tworzenia spokojnego, serdecznego klimatu pracy w zespole. Podczas takiego „wieczorku astronomicznego” robiono dwa czy trzy interesujące, lapidarne referaty, po czym następowała nieskrępowana bezpośrednia wymiana zdań. Witkowski i Wilkicki byli stałymi uczestnikami tych spotkań i – jak wyznawali później – zaczerpnęli z nich sobie wiele rzeczy pożytecznych i umiejętności potrzebnych w życiu i pracy uczonego.
Podczas praktyki prowadzili młodzi przyjaciele nie tylko samodzielne obserwacje astronomiczne i opracowywali uzyskany materiał, lecz też zrealizowali wspólnie latem 1883 roku pomiary geodezyjne, magnetyczne i hydrograficzne Newy, jezior Ładoga, Onega, Swir. Był to dobry „chrzest bojowy” dla obu studentów, którzy zasłynęli później jako znakomici dowódcy wielkich ekspedycji naukowych. Umiejętności wcześniej nabyte przydały się w dalszych badaniach.
Na drugim roku praktyki młodymi ludźmi kierował profesor W. Dellen, również znakomity specjalista, z przysłowiową „iskrą Bożą”, od której nie zapalały się tylko dusze wyjątkowo puste i bezwładne, będące przeciwieństwem naszych adeptów nauki. Jest rzeczą znaną, że cechą szczególną wychowanków Obserwatorium Pułkowskiego zawsze był szeroki wachlarz zainteresowań naukowych, głęboka wiedza przedmiotu, umiejętność powiązania teorii z praktyką, nawyki i skłonność do samodzielnego myślenia, rozległe horyzonty myślowe. Właściwości te umożliwiały opracowywanie nowych metod, wynalazków, torowanie nowych dróg także w skali światowej.
W 1884 roku odbył Witkowski podróż do Szwecji, gdzie poznał osobiście m.in. słynnego astronoma Gyldena oraz prezydenta Szwedzkiej Akademii Nauk Lindhagena. Moment szczególny tej podróży stanowiła znajomość z Zofią Kowalewską, znakomitym matematykiem, pierwszą w świecie kobietą – profesorem. Zaprosiła ona Witkowskiego na jeden ze swoich wykładów (prowadzonych w języku niemieckim) na Uniwersytecie Sztokholmskim, z którego to zaproszenia gość skwapliwie skorzystał, o czym się później przez przyjaciółmi z przyjemnością przechwalał.
We wspomnieniach swych zaś napisał: „Żyła ona nader skromnie ze swą dziesięcioletnią córeczką. Przyjęła mnie nadzwyczaj mile, poczęstowała herbatą po rosyjsku i zaprosiła na następny dzień do uniwersytetu, wysłuchać jej prelekcji”.
Podczas pobytu w Sztokholmie wziął Witkowski udział także w posiedzeniu Szwedzkiego Towarzystwa Geograficznego, podczas którego główna nagroda – złoty medal – nadana została słynnemu badaczowi Azji Środkowej Mikołajowi Przewalskiemu. Po tym posiedzeniu młody naukowiec odbył spotkanie z nie mniej znanym badaczem Arktyki N. A. Nordenskioldem.
Trasa podróży biegła też przez stary gród uniwersytecki Uppsalę, inne ośrodki kultury, nauki i przemysłu Szwecji. W sumie była to podróż nad wyraz dla młodego człowieka pożyteczna; zetknął się podczas jej z wielką nauką europejską w całej jej okazałości. Lato i jesień 1884 roku poświęcił Witkowski rozprawie dyplomowej Horyzontalny krąg Pułkowa. Praca zyskała wysoką ocenę, szereg jej fragmentów w postaci osobnych artykułów opublikowało czasopismo „Astronomische Nachrichten”, a w całości została wydana w tomie czterdziestym Zapisków Wydziału Wojskowo-Topograficznego. Do nauki rosyjskiej i europejskiej wkraczała nowa postać.
Po studiach Witkowski wziął dwumiesięczny urlop, podczas którego odwiedził obiekty astronomiczne Moskwy, Nikołajewa, Kaługi, Kijowa i Odessy. W Moskwie został dosłownie oczarowany spotkaniem z profesorem Ceraskim, z wielkim uznaniem pisał o jego ogromnej kulturze i bezgranicznym oddaniu nauce, jak również o tym, że jest znakomity uczony także... mistrzem w stolarce, co umożliwia mu samodzielne „produkowanie” doskonałych narzędzi astronomicznych. Po przyjeździe do Odessy zwiedził Witkowski nowe obserwatorium Uniwersytetu Noworosyjskiego, wzniesione pod kierownictwem profesora Berkiewicza, zapoznał się też z profesorem Kononowiczem, o którym z szacunkiem pisał we wspomnieniach.
O pobycie w Kijowie Witkowski wspominał: „O wiele lepsze wrażenie zrobiły na mnie oględziny Uniwersytetu św. Włodzimierza. Ogromny gmach główny wybudowany został w 1842 roku na pięknym placu, w centrum miasta. Biblioteka jedna z najbogatszych w Rosji, ponieważ do niej w pełnym komplecie trafiły starodawne, wartościowe księgozbiory Akademii Wileńskiej, Liceum Krzemienieckiego Czackiego oraz kilku katolickich klasztorów, skasowanych po 1831 roku”... W Kijowie Witkowski spotkał się m.in. z dawnym kolegą z batalionu saperów Stanisławem Dłuskim.
W Kałudze odnowił przyjazne stosunki z dawnym swym gimnazjalnym kolegą Stanisławem Żukowskim, który służył w tamtejszym zarządzie kolei i „spotkał mnie nad wyraz gościnnie” wraz ze swą młodziutką żoną. „Bolało tylko to, – wspominał Witkowski – że mój towarzysz, ongiś zapalony miłośnik matematyki, obecnie zarzucił to czarowne narzędzie umysłu ludzkiego i wyznał, że nie mógłby rozwiązać najprostszego nawet równania”... Ciepło wspominał Witkowski także innego kałuskiego Polaka, technologa Horbatowicza, autora wielu nowatorskich rozstrzygnięć w obsłudze technicznej kolei żelaznych.
W tymże czasie młody uczony na krótko wyjechał w góry Kaukazu. W Tbilisi odwiedził m.in. grób A. Grybojedowa, znakomitego poety rosyjskiego. Przy tej okazji zanotował: „Wiadomo, że Nina Aleksandrowna Grybojedowa, urodzona księżna Czawczawadze, wyszła za mąż w wieku 16 lat i wesele odbyło się w Tyflisie 22 sierpnia 1828 roku przed samym wyjazdem młodych ludzi do Teheranu, gdzie 30 stycznia 1829 roku nasz wysłannik został zamordowany przez Persów. Szczęśliwe małżeństwo trwało więc nieco ponad pięć miesięcy, a później, aż do swej śmierci w 1856 roku, nieszczęsna wdowa zostawała wierna pamięci swego sławnego męża”...
We wspomnieniach Witkowskiego znajdujemy też pewną anegdotę, opowiadaną ówcześnie w środowisku inteligencji rosyjskiej.
„W 1859 roku Dumas-ojciec, który odbywał wówczas podróż po Rosji, przyjechał do Tyflisu; chytry Ormianin, właściciel miejscowej księgarni, chcąc zadziwić pisarza i zademonstrować, że i tu jego dzieła cieszą się wielkim wzięciem, wszystkie najbliższe do wejścia regały wypchał wyłącznie małymi tomikami powieści Dumasa. Ów rzeczywiście odwiedził tę księgarnię i, widocznie, czuł się pochlebiony widokiem swych utworów, lecz na pytanie „A gdzież są książki innych autorów?” otrzymał od księgarza zabójczą dla ambicji odpowiedź: „One wszystkie zostały sprzedane”...
W latach 1884-1889 W. Witkowski prowadził w bardzo trudnych warunkach prace triangulacyjne na terenie Finlandii, znajdującej się wówczas w składzie Cesarstwa Rosyjskiego. Prace te miały doniosłe znaczenie wojskowe i gospodarcze, ale nie dawały dostatecznej pożywki intelektualnej dla tak chłonnej umysłowości jak Witkowski. Aby więc nie marnować czasu, zajął się młody oficer samodzielną nauką języka angielskiego. Wychodząc ze słusznego założenia, że język obcy da się opanować tylko wykorzystując go praktycznie, postanowił przetłumaczyć na język rosyjski GeodezjęAnglika A. R. Clarka. Ukończył tę pracę w 1887 roku. W 1890 zaś książka z uzupełnieniami Witkowskiego została wydana po rosyjsku; specjaliści twierdzili, że tłumaczenie pod względem treści było lepsze niż oryginał...
W roku 1887 przybyła do Rosji amerykańska ekspedycja astronomiczna. Na mocy rozkazu generała Hieronima Stebnickiego (szefa wydziału topograficznego) Witkowski, jako znawca języka angielskiego, oddelegowany został na kilka miesięcy ku pomocy amerykańskim gościom. Wywiązał się, oczywiście, ze swych obowiązków doskonale. (W jednym z numerów „Scribner’s Magazine” z roku 1888 uczestnik wyprawy, znany uczony Ch. Jung pisał, że w jednej z miejscowości chłopi tamtejsi rzucili się z siekierami na astronomów, którzy „przyjechali z Ameryki by ukraść rosyjskie Słońce”, i tylko zdecydowana interwencja Witkowskiego uratowała ich od dużych nieprzyjemności). Amerykanie serdecznie dziękowali Witkowskiemu za opiekę i zaprosili go do zwiedzenia Stanów Zjednoczonych. Po kilku latach zostało to zrealizowane, lecz na razie trzeba było wracać do Finlandii.
Kolejne parę lat to wytężone prace pomiarowe i ich teoretyczne uogólnienie. Ukazuje się kilka artykułów Witkowskiego w językach rosyjskim i francuskim, a także fińskim w organie towarzystwa naukowego „Fennia”, którego członkiem autor tych publikacji zostaje. Latem 1889 roku Witkowski po raz ostatni udaje się z kapitanem M. Borszczańskim na geodezyjne i astronomiczne pomiary polowe. Od jesieni czekała na niego inna praca, o odmiennym charakterze, bardziej odpowiadająca jego usposobieniu i uzdolnieniom.
W pierwszych dniach października roku 1889 Witkowski wygłosił inauguracyjną prelekcję w Wojskowej Wyższej Szkole Topograficznej, z siedzibą w Petersburgu. Zachęcał uczniów do doskonalenia się poprzez samodzielną pracę naukową. „W przyrodzie nie ma rzeczy niegodnych uwagi. Nieznane zwierzę, roślina, minerał, gęsty tuman, niezwykły świt, spadające gwiazdy, zorza polarna, zwyczaje i obyczaje ludzi – wszystko to, gdy zostanie opisane, może okazać się bardzo ważnym wkładem do powszechnej skarbnicy wiedzy. Księga przyrody otwarta jest dla każdego, umiejcie czytać tę księgę... A czas wolny poświęcajcie nie jałowym rozrywkom, lecz pożytkowi ziemi, która was wykarmiła”...
Kierownik biblioteki Szkoły Topograficznej Kotowski już wkrótce zauważył, że słuchacze, którzy przedtem wypożyczali tylko łzawe romansidła, coraz częściej sięgać zaczęli po poważne dzieła naukowe. Generał N. Artamonow, dyrektor uczelni, był z takiego biegu spraw zadowolony, często bywał na prelekcjach Witkowskiego i słuchał ich z nieukrywaną przyjemnością. Zauważalnie wzrósł już po kilku miesiącach poziom przygotowania słuchaczy. W. Witkowski do każdego odczytu szykował się starannie, zapisywał cały jego tekst, chociaż już na lekcji materiał referował swobodnie, od czasu do czasu tylko spoglądając na to, co uprzednio zanotował. Sam wykładowca sformułował tę zasadę w następujący sposób: „treść prelekcji powinna być przemyślana zawczasu, sposób wykładu jednak zjawia się już podczas zajęcia”...
W ciągu dwóch lat wykładał Witkowski geodezję w Szkole Topograficznej, będąc jednocześnie na etacie pomocnika kierownika wydziału w Sztabie Głównym, która to posada (nazwał ją później „jarzmem”) absolutnie nie odpowiadała jego twórczemu, niezależnemu, żywemu usposobieniu. Zostać etatowym wykładowcą uczelni nie mógł z tej prostej przyczyny, że etatu takiego nie było, wszyscy profesorowie byli „najemnymi” i piastowali posady w rozmaitych urzędach wojskowych. Jesienią 1891 roku udało się generałowi Artamonowowi sforsować zasieki z biurokratycznych „kruczków” i rozkaz o mianowaniu Witkowskiego na etat wykładowcy topografii i geodezji został podpisany. Praktycznie nic to jednak nie zmieniło. Dopiero po kolejnym roku szamotaniny z władzami, po całym szeregu skarg i raportów udało się Witkowskiemu uwolnić od służby w aparacie wojskowo-biurokratycznym i w całości poświęcić się pracy naukowo-dydaktycznej...
Zanim to nastąpiło, wiosną i latem 1892 roku Witkowski odbył dłuższą, 4-miesięczną podróż zagraniczną, w trakcie której zwiedził Stany Zjednoczone, Wielką Brytanię, Niemcy, Holandię, Belgię, Francję. Celem podróży było zapoznanie się bezpośrednio z osiągnięciami astronomii i geodezji w wymienionych krajach i nawiązanie kontaktów z przedstawicielami tychże nauk na Zachodzie.
Podróż zaowocowała interesującą książką Za ocean. Opracowywanie luźnych zapisów i impresji z podróży trwało długo, dwa lata. Cóż, prawdą jest, że tylko to, co się pisze z trudem, czyta się z łatwością. Były też znaczne kłopoty z tym, by wydawca podjął się wydrukowania tej książki, i dopiero, gdy Witkowski opublikował ją własnym nakładem, który został szybko i w całości wykupiony, podjęto się i drugiego wydania (1901). Rozpoczynał Witkowski tę książkę zdaniem: „Gdy się jedzie koleją z Petersburga za granicę nie można pominąć Wilna”... I kreśli dalej taki obraz miasta, duszonego przez biurokrację carską, który – zwodząc cenzora – przenikliwemu czytelnikowi daje wiele do myślenia. „Niż przesiadywać w obszernej, lecz nieprzytulnej poczekalni, lepiej jest przejść się wileńskimi ulicami, na których można ostatnio zauważyć wiele zmian. Wszystkie polskie i żydowskie napisy zamieniono na rosyjskie, lecz przed niektórymi z nich człowiek rosyjski musi się zamyślić. Na przykład, na ulicy Św. Stefana przeczytałem: „Bogomolszczyk Gellen”. Co to właściwie jest „bogomolszczyk”? Okazuje się, że to Żyd, produkujący szyszki z cytatami z Talmudu przywiązywane do czoła podczas mszy żydowskiej. W sumie Wilno jest miastem nader przystojnym i malowniczym, a wąskie drewniane chodniki są wygodniejsze od kamiennych. Szczególnie piękny jest wielki sobór katedralny, przerobiony z kościoła Św. Kazimierza; znajduje się w nim cudny ikones z wysokimi różowymi kolumnami marmurowymi i wspaniałymi obrazami”. Mało kto chyba odczyta to zdanie jako wyraz uznania dla imperialnej polityki caratu... Przeważnie jednak książka ma charakter spokojny, opisowy: „Od Wilna krajobraz staje się bardziej urozmaicony, a przed Kownem przebiega długi tunel, znany z różnych osobliwych przypadków, teraz przy wjeździe do tunelu zapala się świece. Przed Kownem można z okien wagonu cieszyć wzrok widokami Góry Napoleona, Doliny Mickiewicza, innymi miejscami historycznymi. Wieczorem przybyłem na ostatnią stację rosyjską Wierzbołowo”...
Nawet krótki pobyt w tej czy innej miejscowości dawał Witkowskiemu, obdarzonemu zdolnością bystrej obserwacji, znaczący impuls do rozmyślań, którymi się dzielił z czytelnikami na łamach obszernej (ponad 550 stron) i nader interesującej książki.
W Paryżu zaskoczyło go i – jak pisał – wzbudziło wstręt nie tylko widoczne szczucie sług przez właścicieli hoteli i restauracji, lecz i w ogóle poniewieranie ludzi „prostych” przez „nieprostych” – i to w kraju, który na sztandarach swych nakreślił: „egalite, fraternite, liberte”... Współczuciem napełnił serce podróżnika widok zmęczonych, zalanych potem twarzy ulicznych tragarzy, dźwigających w drewnianych skrzyniach duże ciężary. „Jakaż różnica w porównaniu z Ameryką, gdzie nawet ulice podmiatane są przez maszyny! W ogóle podobnej uniżoności i służalczości w stosunku tak zwanej „czerni” do „panów” nigdzie jeszcze nie zdarzyło mi się spotkać. Nie obznajomionemu z Francją może się wydać, że niewolnictwo jest tu jeszcze w pełni sił”. Oczywiście, fragmenty te były też ukrytą krytyką stosunków klasowych w Rosji, które, jeśli się i różniły od takowych we Francji, to jeszcze większym okrucieństwem i zacofaniem.
Potrafił Witkowski odszukać i wydobyć z faktów empirycznych ich głębszą warstwę psychologiczną i moralną, która to umiejętność – dość rzadka – cechuje zazwyczaj ludzi wysoce kulturalnych i przenikliwych. i tak np. o tymże Paryżu wspominał: „Spotkani przeze mnie małorośli i źle zbudowani żołnierze francuscy w swoich kepi i czerwonych spodniach robili na mnie niewesołe wrażenie. Umundurowanie uszyte jest z nadzwyczaj grubego materiału i szczególna uwaga zwracana jest na jakieś strzępy białego płótna, sterczące spod spodni i przykrywające dziurawe kamasze. Na moje pytania, dotyczące tych „guetres”, żołnierze nie mogli nawet odpowiedzieć, po co one są, lecz dodawali, że zwierzchnictwo zwraca szczególną uwagę na ich czystość i biada temu, kto ma je nie wyprane i nie nakrochmalone... O czerwonych spodniach, będących dobrym celem dla strzelców przeciwnika, podnoszono kwestię nawet w izbie Deputowanych, lecz mówią, że francuscy generałowie gorąco ich bronili, zapewniając, że piechota razem ze zmianą koloru spodni zapomni o wiekowych tradycjach i utraci odwagę!”. (Dopiero ogromne straty żywej siły w pierwszych miesiącach I wojny światowej zmusiły generalicję francuską do zmiany umundurowania żołnierzy. Zanim się to jednak zrealizowało, kilkaset tysięcy młodych Francuzów stało się ofiarami niemieckich strzelców wyborowych – przyp. J. C.), „Oficerów na ulicach się nie spotyka – pisał Witkowski. – Tutaj chodzą oni ubrani po cywilnemu, podobnie, dlatego, że widok oficera drażni tłum. Zresztą, chodzić po peryferyjnych uliczkach paryskich w ogóle nie jest bezpiecznie człowiekowi czysto ubranemu. Poniżeni i stale podpici rzemieślnicy i robotnicy nie powstrzymują się od tego, by pchnąć porządnie ubranego osobnika, zostawić na jego ubiorze plamy tłuszczu i węgla ze swych bluz. Przy tym można jeszcze usłyszeć uwagę w rodzaju: canaille, rentier... Podobnie nawet porządnie ubrane damy nie są zagwarantowane przed tak obrażającym traktowaniem”....
Rzeczywiście, ludzie poniżani i poniewierani stają się agresywni, zaczepni. Czyja godność ludzka nie jest szanowana, sam nie jest skłonny jej szanować. A to zarówno w sobie, jak i w innych. Witkowski zauważa, że podczas rozruchów politycznych „rozbestwiona i nieodpowiedzialna czerń paryska nieraz przekształca się we wściekłe zwierzę”, co zmusiło władze do zamiany brukowego pokrycia ulic (kocie łby służyły zarówno jako pociski podczas starć, jak i materiał do budowy barykad) na rodzaj asfaltu. Chociaż zmieniać trzeba było raczej nie nawierzchnię ulic, lecz stosunki społeczne.
W sądach był Witkowski niezależny, kierował się nie konformizmem, nie ogólnie przyjętymi stereotypami, lecz własnym rozumem i sumieniem. I tak na przykład o mormonach, sekcie chrześcijańskiej, zamieszkałej w założonym przez nich w 1847 roku mieście Salt Lake City (nad Wielkim Jeziorem Słonym, USA) mającej wówczas przysłowiową „złą prasę” w Ameryce i na świecie ze względu na praktykowane legalnie wielożeństwo, pisze Witkowski z szacunkiem. „Pracowitość i nienaruszalność ogniska rodzinnego pozostają kamieniem węgielnym życia mormonów. Obecność kilku żon w niczym nie osłabia więzi rodzinnych, wręcz odwrotnie, stała szlachetna rywalizacja i chęć dogodzenia wspólnemu mężowi sprzyjają płci pięknej, jak wszelka konkurencja”... Żona nigdy tu nie zdradza swego męża, wszystkie rodziny mają wiele dzieci, wszyscy wspólnie pracują na roli, osiągając wspaniałe wyniki. „Salt Lake City niepodobne jest do innych miast amerykańskich. Rozrzucone jest ono na ogromnej przestrzeni i stanowi gigantyczny sad, przez który ciągną wspaniałe ulice, obsadzone cienistymi drzewami... Domy w większości nieduże, parterowe, doskonale zbudowane i otoczone ogrodami, tak że przypominają nie ciasne miejskie budynki, lecz wspaniałe wille podmiejskie. Powozów żadnych nie widać, mieszkańcy korzystają tylko z zelektryfikowanych kolejek żelaznych. Większość mieszkańców oddaje się nie przemysłowi i handlowi, lecz bez wyjątku pracy rolnej na okalających miasto obszernych i doskonale utrzymanych polach”
Kończy Witkowski swą księgę podróży wymownym akapitem: „Dzięki Bogu! Oto jestem znów w domu. Jak sobie chcecie, ale u nas jest lepiej. Mi się wydaje, że dłuższe podróże za granicę, prócz różnych innych dobrych stron, mają i tę korzyść, że po nich zaczynasz bardziej świadomie cenić swą ojczyznę”... – Z mieszanymi uczuciami musieli czytać te słowa carscy biurokraci, drastycznie ograniczający wyjazdy obywateli Rosji za granicę z obawy, by się Rosjanie nie „zarazili” tam szkodliwymi wpływami, i nie porównywali życia na „zgniłym” Zachodzie z życiem w „kwitnącej” Rosji. Rozkręca więc Witkowski dialektyczny łańcuch argumentacyjny, który można różnie interpretować. – „Tak, Rosję zaczynasz lubić więcej, gdy porównasz ją z innymi krajami i możliwie spokojnie rozważysz zalety i wady cywilizacji Zachodu. Wyprzedzając nas we wszystkim Zachód obecnie przedstawia z siebie dla nas coś w rodzaju gwiazdy przewodniej, jednakowo jaskrawie oświecającej zarówno drogę ku dalszemu wzlotowi rodzaju ludzkiego, jak i mroczne przepaście, nad którymi się wije ten wąski, niebezpieczny szlak... Czyż powinno dziwić, że przy świetle tej pochodni „świat oświecającej”, czuje się człowiek rosyjski niezbyt dobrze? Po powrocie do domu przestajesz oglądać straszne kontrasty jaskrawego światła i złowrogiego mroku, przerażających myśl i wyobraźnię, zadowalasz się bardziej słabym oświeceniem i mimo woli zaczynasz wierzyć, że Opatrzność, która osamotniła nas w pewnym stopniu od innych narodów i powstrzymała ruch nasz do przodu, daje nam teraz możliwość spokojnie się obejrzeć za siebie, rozważyć swe położenie i, być może, znaleźć bardziej szeroki i wygodny trakt ku urzeczywistnieniu promienistych ideałów ludzkości. Serce podpowiada, że potrzebne na to siły i zdolności spoczywają gdzieś w głębi naszego ducha. Ten głos wewnętrzny najjaśniej się słyszy, gdy się powraca zza granicy, i oto dlaczego zaczynasz od tego czasu jeszcze bardziej kochać swą wielką ojczyznę”. Z całą pewnością, tekst ten, napisany typowym „językiem Ezopa”, daje wyraz demokratycznym przekonaniom generała Witkowskiego i chyba przez wytrawnych rosyjskich odbiorców, doskonale potrafiących czytać między wierszami, odebrany mógł być jako potępienie caratu i stwierdzenie konieczności radykalnego przeobrażenia kraju.
Jeden z recenzentów, reprezentujących koła zbliżone do dworu, opublikował ostro wrogą recenzję w czasopiśmie „Mir Bożij” (1895). Miała to być przysłowiowa łyżka dziegciu, psująca beczkę miodu (gdyż ukazało się przedtem kilkanaście recenzji pozytywnych), lecz zamiar chybił. Witkowski wspominał: „To jest zabawne, ale właśnie po ukazaniu się tego „echa” popyt na moją książkę znacznie się zwiększył”...
Nie miał zresztą znakomity intelektualista ani czasu, ani chęci polemizowania z głupimi myślami, pozostawiając to zajęcie takimże ludziom... Praca naukowa i pedagogiczna pochłonęła całą jego uwagę.
Przez piętnaście lat był Witkowski wykładowcą Wojskowej Szkoły Topograficznej, z której uczynił jedną z najlepszych tego typu uczelni w kraju. Bezgraniczna wiedza, ogromna kultura, zupełne oddanie się pracy, niepodważalna prawość i uczciwość – oto cechy tego profesora według wspomnień licznych jego wdzięcznych uczniów. O ile przed przyjściem Witkowskiego do uczelni liczba chętnych wstąpić na nią była mizerna, to po kilku latach jego pracy do konkursu na egzaminach wstępnych stawało po dziesięć osób na miejsce. I tak było co roku. Starał się Witkowski uczyć młodych oficerów nie tylko geodezji i kartografii, lecz też mądrości życiowej, układania właściwych stosunków międzyludzkich z otoczeniem.
„Starajcie się utrzymać dobre stosunki z miejscową ludnością – radził – ze swoimi pomocnikami i służbą; szczególnie trzeba umieć oszczędzać ich miłość własną, ponieważ właśnie maluczcy kochają siebie najbardziej. Złe stosunki zatruwają każdą czystą radość, dobre zaś nagradzane bywają przyjemnym stanem duszy” etc. I najważniejsze – bezwzględnie pełnić obowiązki. „Nakaz sumiennego wykonywania swej roboty wynika po prostu z cechujących każdego człowieka godności i poczucia honoru”.
Od 1897 pracował Witkowski w charakterze profesora wydziału geodezji Akademii Sztabu Generalnego. Spędził tu ponad 26 lat prowadząc wykłady z kartografii, geodezji i astronomii. Także i tu położył ogromne zasługi jako nauczyciel akademicki i zyskał niezachwiany autorytet.
W 1906 roku spotkało W. Witkowskiego duże nieszczęście natury osobistej. Chodzi o to, że jego młodsza córka Zofia była oczkiem w głowie całej rodziny. Znakomicie uzdolniona literacko, wrażliwa i delikatna, rokowała wielkie nadzieje na przyszłość. W wieku dwudziestu paru lat napisała czarującą książkę Wokół Ziemi (wydanie, z przedmową brata, 1914 r.), w której przekazała swe wrażenia z podróży dookoła świata z bratem Konstantym. Jednak nieudane małżeństwo z rozpijaczonym i nikczemnym oficerem carskim spowodowało załamanie się psychiczne i śmierć samobójczą Zofii Witkowskiej. Ojciec bardzo ciężko przeżył tę tragedię... Szukał ukojenia w muzyce. W tym okresie uwielbiał utwory F. Szopena i F. Mendelsohna, które grywał codziennie na fortepianie.
Lata I wojny światowej spędził Witkowski na urzędzie w Sztabie Głównym, gdzie męczył się na pełnieniu tak wstrętnych mu funkcji kancelaryjnych. We wspomnieniach napomknie o tym okresie: „Nigdzie nie spotkałem tylu nierobów, skner, złodziei, zawistników, ludzi złośliwych i zjadliwych, zajętych tylko tym, by podstawić jeden drugiemu nogę”...
Rewolucja Październikowa niby to przerwała to „pasmo mroku”. Witkowski, rodowity szlachcic, generał-lejtnant armii carskiej, daleki od ideałów komunistycznych, opowiada się zdecydowanie za włączeniem się do nowego życia i osobiście czyni to bez wahań. Odrzuca ewentualność emigracji, a jednocześnie oficjalnie protestuje wobec władz rewolucyjnych przeciw aktom przemocy i terroru, niestety, nieuchronnym w czasach przełomu społecznego. Już od stycznia 1918 roku organizuje razem z G. Strachowem wyższe kursy topograficzne, szykujące w Piotrogrodzie oficerską kadrę geodezyjną dla Armii Czerwonej. 62-letni profesor skupia wokół siebie doskonałych „starych” specjalistów: Glazenapa, Idelsona, Gorszkowa, Giżyckiego, Sawkiewicza. Praca rozkręca się na całego, chociaż odbywa w warunkach nad wyraz trudnych.
Jeden z wychowanków profesora, wojskowy geodeta A. Pietrow wspomina: „Ten, kto miał szczęście być uczniem W. Witkowskiego, nigdy nie zapomni jego wspaniałych wykładów z astronomii, geodezji, topografii i kartografii, które były tak interesujące, że ściągały słuchaczy nawet z innych wydziałów akademii. Zima 1920 roku była szczególnie ciężka. Akademii nie ogrzewano, w mieszkaniu też było zimno, pracować trzeba było przy słabym migotaniu knotu. W. Witkowski w tym trudnym czasie potrafił swym żartem i wyjątkowo ciepłym stosunkiem podnieść nasz nastrój i zapominaliśmy o głodzie i chłodzie.
Wykłady W. Witkowskiego pod względem formy i treści były nader oryginalne... Pewnego razu, wywodząc na tablicy złożone równanie astronomiczne i widząc, że my ze zmęczenia poddajemy się roztargnieniu, przerwał prelekcję i zapytał: „Zrozumiałe?”. Myśmy, oczywiście, chóralnie potwierdzili: „Zrozumiałe!”. A on chytrze się uśmiechnął, spojrzał na nas i rzekł: „To dziwne, jak to panowie tak szybko się na wszystkim połapali, a ja coś tu nie mogę sobie poradzić”. Ta delikatna aluzja wprawiła nas w zakłopotanie i po tym już uważnie śledziliśmy rozstrzyganie równania. Kończąc wykłady Witkowski ironicznie dorzucił: „Nieprawdaż, jak łatwo zapamiętać i jak trudno zapomnieć tę prostą formułkę?”...
Odprowadzając swych wychowanków na praktykę, Witkowski mówił na pożegnanie: „Pamiętajcie twardo, że Akademia daje tylko podstawową wiedzę dla dalszej samodzielnej pracy i tylko po wieloletnich wysiłkach zostaniecie geodetami z prawdziwego zdarzenia.
Nie dążcie ku temu, by szybciej zostać naczelnikami, ponieważ im dłużej będziecie na bezpośredniej pracy, tym większy zgromadzicie kapitał, który w starości będziecie nie tylko wydawać, ale i zwiększać. Jeśli nie będziecie doskonalić swej wiedzy, otrzymanej w Akademii, to po dziesięciu latach ona się w ogóle ulotni...” Wszyscy się uczymy i uczymy do samej śmierci. Biada temu, kto wyobraził, że niczego już nie potrzebuje się dowiadywać...
„Patrzcie wyrozumiale na potknięcia waszych podwładnych – ciągnął – pomagajcie im naprawiać je, częściej oglądajcie się na siebie, ponieważ przełożeni rychle przyuczają się nie zauważać własnych błędów. Tak ukierunkowujcie całą swą działalność, by Akademia mogła się szczycić swymi uczniami”...
Słowa sędziwego Nauczyciela głęboko zapadały w serca studiującej młodzieży.
Uczeń Witkowskiego, profesor W. Barinow wspominał o nim: „Dla tych, którzy mieli szczęście znać Witkowskiego, stykać się z nim, a tym bardziej być jego uczniami, on na zawsze zostaje niepowtarzalnie interesującym, utalentowanym i, co najważniejsze, najautentyczniejszym nauczycielem, a nie pedagogiem-pedantem i formalistą, nie znającym życia poza obrębem swego bezpośredniego zawodu”. I rzeczywiście, w jednym z listów Witkowski pisał, że – jego zdaniem – „nie ma powołania wyższego i bardziej godnego szacunku jak święta sprawa Nauczyciela”. Z całą odpowiedzialnością pełnił więc swą misję.
W roku 1920 kursy geodezyjne zostają przekształcone w Szkołę Wojskowo-Topograficzną i tylko ostre pogorszenie się stanu zdrowotnego zmusza Witkowskiego w 1923 roku do przerwania aktywności pedagogicznej. Nienadługo przedtem uczony poważnie zachorował.
Zmarł 20 marca 1924 roku.
W 1940 roku wydano po raz czwarty jedno z jego fundamentalnych dzieł Topografia.



Wołłosowicz (Wołosewicz)



Urodził się w miejscowości Jodczyce powiatu słuckiego guberni mińskiej w 1869 roku. (Niektórzy biografowie nazywają miejsce urodzin Konstantego Wołłosowicza miasteczko Starczyce koło Starobina w tymże powiecie słuckim).
W tym okresie rodzina była już prawosławna, co więcej, Adam Wołłosowicz, ojciec Konstantego, pełnił funkcje kapłana prawosławnego (przedtem unickiego). Ale w domu była żywa pamięć o tym, że pierwotna wiersja nazwiska brzmiała „Wołosewicz”, i że była to ongiś szlachta króla polskiego, pieczętująca się herbem rodowym Lis. Przodkowie ich znani byli jeszcze w XIV wieku. W jednej ze swych polskojęzycznych hramot, czyli przywilejów, z 20 lutego 1383 roku książę Witold pisał: „My, Wieliki Kniasz Vitowd, dali jesmi sludze swemu Wołoszowi seliszcze na imie Woloska, a dworziscza na rzecze Kalusze, Pesecz y Kamienna Kucza w ziemie Podolskiey, w wolosczi Bakotskiei. A zapissaliszmi jemu na thoi seliscza sto kop poluchrosskow ruskiej liczbi. A koli bichom libo sami hotili teij seliscza w Wolosza odniathi, ili komu prziswolili bichom wikupiti, thedi imajem libo sami zaplatiti jemu za ti seliscza, a libo toth, komu przizwoliliesmo, perweij sto kop dati poluhroskow ruskiei liczbi toz odniati”... (Russkaja Istoriczeskaja Bibliotieka, t. 15, s. 6, SPb. 1895).
Od XV stulecia nagminnie spotyka się w źródłach archiwalnych wzmianki o przedstawicielach tego rodu.
Bojarzyn piński Michno Wołosewicz figuruje w 1524 roku w jednym z przywilejów, podpisanych przez królową Bonę. (Akty izdawajemyje Wilenskoju Archeograficzeskoju Komissijeju, t. 24, s. 30).
W listopadzie 1529 roku księgi magistratu m. Wilna wymieniają imię Jana Wołosewicza, księdza w Kraśnym Siole. (Aktyizdawajemyje..., t. 9, s. 136).
Joniecz Wołosowycz, mieszkaniec sioła Torokańskiego, włości horodyskiej, będącej własnością biskupa wileńskiego Waleriana Protasewicza figuruje w aktach archiwalnych w 1558 roku. (Aktyizdawajemyje..., t. 25, s. 7).
W 1589 roku księgi grodzkie brzeskie wymieniają imię rolnika, mieszkańca wsi Hanki Harasyma Wołosowicza. (Aktyizdawajemyje..., t. 6, s. 36).
Marcjan Wołosewicz, przełożony klasztoru krońskiego (przed rokiem 1695). (Aktyizdawajemyje..., t. 11, s. 265).
Eliasz Włosowicz, kapłan unicki we wsi Bezka na Chełmszczyźnie 1737. (Aktyizdawajemyje..., t. t. 27, s. 236).
Od 1764 roku do co najmniej 1798 parochem kościoła unickiego we wsi Łysica był ks. Ignacy Wołosewicz.
Ksiądz unicki Łukasz Wołosewicz około lat 1775/80 był proboszczem miasteczka Mikołajew w Ziemi Nowogródzkiej.
Ignacy Włosiewicz był regentem Ziemi Wołkowyskiej, około 1795 roku, a Jerzy Wołąsewicz majstrem „strony polskiej” cechu szewców wileńskich w 1797.
Wywód Familii Urodzonego Wołosewicza herbu Lis z 1819 roku stwierdza, że „familia urodzonych Wołosewiczów jest dawna y starożytna w Królestwie Polskim i prerogatywami szlacheckiemi zaszczycona, oraz dobrze krajowi oyczystemu i tronom panujących Monarchów wiernością dla nich zasłużona, tudzież męstwem dzieł rycerskich na wielu woynach wsławiona”... (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1061, s. 150).
Inny Wywód Familii Urodzonych Wołosewiczów herbu Lis z 1832 roku podaje, że „familia urodzonych Wołosewiczów od najdawniejszych czasów w Xięstwie Litewskim zamieszkała, szczyciła się zawsze prerogatywami stanowi szlacheckiemu właściwemi i używała herbu Lis. Z tey familii pochodzący Dawid Salomonowicz Wołosewicz, protoplasta niniejszego wywodu, w nagrodę znakomitych zasług, a mianowicie męstwa okazanego w czasie Wojny Inflanckiej, miał sobie nadane od Zygmunta III, króla polskiego, dobra ziemne Rekoszajcie zwane, w ziemi żmudzkiej sytuowane”. Sukcesorem tych dóbr około 1631 roku został Bohdan Benedykt Wołosewicz, a później tego syn Faustyn i (po nim) wnukowie Stanisław i Jan. Syn tego ostatniego Jerzy, miał dwóch potomków, Józefa i Antoniego. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1029, s. 7-9).
Julian Wołosewicz ukończył w 1817 roku jezuicką Akademię Połocką, składając liczne egzaminy z dziedziny filozofii katolickiej i nauk ścisłych. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 721, z. 1, nr 1082, s. 29).
27 listopada 1819 roku heroldia wileńska potwierdziła rodowitość Dominika Teodora Wołłosewicza, herbu Lis, szlachcica powiatu wileńskiego (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 919, s. 83).
Antoni syn Wincentego Wołosewicz po ukończeniu nauk w Gimnazjum Wileńskim w 1823 roku wstąpił na uniwersytet, gdzie się uczył rysunków, malarstwa, rzeźby i muzyki. W 1827 roku otrzymał dyplom o ukończeniu studiów. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 721, z. 1, nr 834, s. 44).
Po 1863 roku za polityczną nieprawomyślność w guberni kowieńskiej zwolniony ze służby został m.in. w powiecie rosieńskim „sekretarz koleżski Wiktoryn syn Antoniego Wołosewicz. Ma majątek Rakotajcie.” (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, z. 1866, nr 181, s. 25).
Warto też dodać, że matka Konstantego Wołłosowicza pochodziła z równie starożytnego rodu panów Lisowskich, używających na Kresach herbów Nałęcz i Ślepowron.
Jak podaje zresztą, Adam Boniecki (Herbarz polski, t. 14, s. 366 i in) Lisowscy używali herbów Bończa, Doliwa, Jastrzębiec, Jeż, Leliwa, Lis, Lubicz, Mądrostki, Nałęcz, Nowina, Odrowąż (ci wcześnie odgałęzili się na wschód), Pomian, Poraj, Przeginia, Ślepowron. Wszyscy wywodzili się z ziem rdzennie polskich, ale znani później byli też w Prusiech, na Rusi i Litwie.
W latach 1633-1637 Jan Lisowski był początkowo landwojtem, następnie podwojewodzym połockim.
Latem 1665 r. do ksiąg wileńskiego sądu grodzkiego wpisano następującą skargę: „Jegomość pan Jan Lisowski, ziemianin Jego królewskiey mości powiatu lidzkiego, zanosi manifestatią y solennie protestuje na moskala Lwa Sytina o to y takowym sposobem, iż podczas plagi Boskiey, mając obżałowany wyuzdaną wolność nieprzyjacielską a niesłuszney ambitij w sobie postanowienie, uprzątnąwszy gwałtownie zawojowaną pannę Katarzynę Witoldowiczównę, a teraźnieyszą pana Lisowskiego małżonkę, pierwiey antycypując zginieniem y zamordowaniem strasznym, sprowadzeniem w ssyłkę, w przegróżkach codziennych sam z ust swoich przytomnie odpowiadając ponawiał, (...) Wziąwszy ją raptem y violento modo, zaraz wyrok dał: „Dziś tobie żyć ze mną, a szlub brać, a inaczey knutem bić, wisieć albo zginąć ode mnie”. A tak ni żywą, ni martwą w strachu do popa przyprowadziwszy innite poszlubił, hostiii progressu y żył niedziel dwanaście...”
Wierna wilnianka wzbraniała się przed zbliżeniem z barbarzyńską bestią. Wówczas Sytin postanowił ją „jako niewolnicę obwiesić, co miał tyran Myszecki wojewoda za codzienną pociechę na hakach ludzi wywieszać y inne morderstwa y tyranie tym podobne czynić...”. Nadszedł też w tych dniach rozkaz cara, by w powiatach wileńskim, trockim, oszmiańskim i lidzkim, zasiedlonych elementem polskim, „powyścinać ludzi y wniwecz ogniem zrujnować...”. Tylko błyskotliwe zwycięstwa wojsk królewskich pod Połońskiem i Kraśnem, które zmusiły najeźdźcę moskiewskiego do ucieczki, uratowały życie pani Lisowskiej i tysiącom innych mieszkańców tych ziem. Po wygnaniu wroga zapisano więc i powyżej zacytowaną skargę do ksiąg sądowych (Akty izdawajemyje Wilenskoju Archeograficzeskoju Komissijeju, t. 34, s. 387-389).
Antoni Lisowski w 1818 r. był członkiem Grodzieńskiego Zgromadzenia Szlacheckiego od powiatu nowogródzkiego (Dział rękopisów Biblioteki AN Litwy, F. 150-95).
Wywód Familii Urodzonych Lisowskich herbu Nałęcz z 1819 roku stwierdza m.in., że „ta familia w kronikach i historyi narodowey Polskiey z znakomitych dzieł rycerskich y posiadania wysokich cywilnych urzędów, a mianowicie z wierności ku Monarchom i przywiązania do oyczyzny głośna, dla różnych klęsk i rewolucyi narodowey, a stąd dla zatracenia odległych wieków dokumentów, nie będąc w stanie wysokiey pochodzenia okazać epoki, zaczyna od urodzonego Józefa Lisowskiego z Korony do Litwy przybyłego”, do województwa nowogrodzkiego, co miało miejsce w roku 1713.
„Józef Lisowski, stolnik sanocki, przeniósłszy się z Korony Polskiey do Litwy i pojąwszy w małżeństwo Maryannę Wolską, używając zaszczytów szlacheckich, dziedziczył majętności Morozowicz część trzecią (...) Spłodził trzech synów, Stanisława, Benedykta i Wincentego...” (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 995, s. 192-193).
l jeszcze jeden dokument, poświęcony dziejom tej rodziny, mianowicie Wywód Familii Urodzonych Lisowskich herbu Ślepowron z 1835 roku podaje, że „familia Lisowskich szczycąca się od dawnych czasów prerogatywami szlacheckimi używała i dziś używa herbu Ślepowron (...); zaczyna wywód swój od Karola Lisowskiego, który dziedziczył dobra ziemne Bolin, Turzyca, Hrehorowicze, Toronkiewicze i Zahlinniki macierzyste w powiecie połockim leżące, miał synów sześciu Dadźboga, Aleksandra, Michała, Dominika, Teofila i Stanisława” (około roku 1690) (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1045, s. 10-14).

* * *

Początkowo Konstanty Wołłosowicz uczył się w Mińskim Seminarium Duchownym, jednak kursu nauk nie ukończył. Złożył natomiast w trybie eksternalnym egzaminy maturalne i wstąpił na wydział przyrodniczy rosyjskiego uniwersytetu w Warszawie, który ukończył w 1892 roku z tytułem kandydata przyrodoznawstwa w dziedzinie chemii.
Natychmiast po tym wyjechał do Petersburga, gdzie przez pewien czas pracował w laboratorium chemicznym Akademii Nauk, a później w Instytucie Leśnym.
Zarobki były jednak tak skromne, że po prostu nie wystarczały na mniej więcej przyzwoite życie, dlatego K. Wołłosowicz wynajął się jako prywatny nauczyciel dorastającego hrabiego A. Stenbock-Fermora, wywierając bardzo korzystny wpływ na charakter młodego arystokraty, wykazującego nad wyraz ekscentryczne i rozrzutne usposobienie. Hrabia był sierotą, lecz odziedziczył po ojcu gigantyczny majątek, był właścicielem prawie połowy Uralu, z jego bezgranicznymi bogactwami naturalnymi i cywilizacyjnymi. Choć A. Stenbock-Fermor uczył się u Wołłosowicza zaledwie parę lat, przejął się jednak jego kulturą i naukami, a jego wdzięczność (choć zmienna) trwała przez wiele następnych lat i znajdowała wyraz m.in. w tym, że magnat, zamieszkały na emigracji w Paryżu, niekiedy dość hojnie wspierał finansami naukowe przedsięwzięcia swego byłego wychowawcy.
Prace naukowo-badawcze K. Wołłosowicz rozpoczął około roku 1896 w dolnym biegu rzek Dźwiny Północnej i Pinegi na terenie Rosji, a ich wyniki opublikował w artykule pod tytułem Gieołogiczeskije nabludienija w niżniem tieczienii Siewiernoj Dwiny w „Trudach Warszawskogo Obszcziestwa Jestiestwoispytatielej” w 1897 roku.
W latach 1900-1912 K. Wołłosowicz mieszkał na stałe w Petersburgu, pracował w strukturach Ministerstwa Oświecenia Publicznego. Jednak zajęcia biurowe zupełnie go nie pociągały i gdy tylko nadarzyła się okazja, udawał się w składzie wypraw naukowych na badania terenowe do Arktyki, Jakucji i gdzie indziej, by prowadzić prace w zakresie geologii i paleontologii.
Wydaje się, że pierwszą tego rodzaju wyprawą, w której wziął udział jako geolog, była ekspedycja pod kierownictwem Edwarda Tolla do regionu północnych Wysp Nowosyberykskich i Ziemi Sannikowa, która wyruszyła z Kronsztadu w połowie lata 1900 na pokładzie statku „Zaria” („Zorza”). Wyprawa, jak wszystkie tego rodzaju przedsięwzięcia, przebiegała w ekstremalnych warunkach przyrodniczych, i wymagała od uczestników nie lada wytrwałości, męstwa i siły woli. Zimę 1900-1901 spędzono na półwyspie Tajmyr, a latem 1901 wylądowano na odległych Wyspach Nowosyberyjskich, skąd podjęto próby penetracji rozległych obszarów Oceanu Północnego, mając na celu ponowne odnalezienie legendarnej Ziemi Sannikowa.
W wyprawie pod kierunkiem Edwarda Tolla pełnił K. Wołłosowicz funkcje dowódcy tzw. „grupy lądowej”, która dotarła do Wysp Nowosyberyjskich saniami przez Wierchojańsk i prowadziła następnie badania meteorologiczne oraz geologiczne przede wszystkim na wyspie Kotielny. Baron E. Toll w raportach do Petersburga bardzo wysoko oceniał wyniki badań K. Wołłosowicza i jego postawę życiową, zaprzyjaźnił się zresztą z Polakiem i bardzo go lubił.
Nowy rok 1902 członkowie wyprawy powitali na Wyspach Nowosyberyjskich, skąd niebawem K. Wołłosowicz z grupą naukowców odłączył się i udał – na rozkaz kierownika ekspedycji – na kontynent, by wyjednać wsparcie dla ekspedycji. Edward Toll ze swymi towarzyszami pozostał, jednak latem 1902 roku zatory lodowe uniemożliwiły mu poszukiwanie Ziemi Sannikowa, a odważni naukowcy zginęli od mrozu i głodu na dryfujących lodach. (Dopiero po trzydziestu latach ekspedycja R. Samojłowicza odnalazła ślady ich obozowiska i dziennik E. Tolla, który został w 1940 roku opublikowany jako cenny materiał naukowy).
K. Wołłosowicz po pewnym czasie przybył do Petersburga, zabiegał tu o wysłanie pomocy E. Tollowi, spisał szereg raportów, które przedstawił odnośnym władzom. Następnie zaś opracował ściśle naukowy tekst pt. O gieołogiczeskom strojenii Nowosibirskich Ostrowow Ziemli Bennetta, który został opublikowany w 1905 roku w periodyku „Zapiski Impieratorskogo Minierałogiczeskogo Obszczestwa”. Później, gdy dowiedziano się o zaginięciu E. Tolla, K. Wołłosowicz przygotował do druku w języku niemieckim książkę pt. Die russische Polarfahrt der „Zarja” 1900-1902, w której zamieścił również własny rozdział O pracach naukowych barona Tolla i ogólnych wynikach geologicznych jego ostatniej ekspedycji. Książkę wydano w Berlinie w 1909 roku i wzbudziła ona duże zainteresowanie w europejskich kołach naukowych. (Baron Edward Toll był Niemcem z pochodzenia, człowiekiem o wybitnych zaletach umysłu i charakteru).
W tymże czasie K. Wołłosowicz sporządził pierwszą w historii nauki rosyjskiej mapę geologiczną Wysp Nowosyberyjskich oraz przekazał Cesarskiej Akademii Nauk dużą kolekcję kości ssaków czwartorzędowych, którą zgromadził w czasie wyprawy na te wyspy.
W 1903 roku K. Wołłosowicz ożenił się z panną Aleksandrą Ławrową i na krótko wyjechał z nią do Szwajcarii; traf chciał, że znajomi zaprosili go na spotkanie W. Lenina z rosyjskimi emigrantami w Zurychu. Obecni na spotkaniu tajni agenci policji rosyjskiej zakomunikowali o tym do Petersburga i powracający do Rosji z podróży poślubnej K. Wołłosowicz został aresztowany i osadzony na okres kilku miesięcy w więzieniu. Po zwolnieniu kontynuował opracowywanie materiałów przywiezionych przez siebie z polarnej wyprawy.
Wracając nieco wstecz zauważmy, że ekspedycja Edwarda Tolla, w której uczestniczył i K. Wołłosowicz, stanowiła ważny moment w dziejach nauki rosyjskiej i światowej. W książce Historia poznania radzieckiej Azji (Warszawa 1979, s. 564-566) czytamy o niej: „Pod koniec XIX i na początku XX w. w kołach geograficznych odżyła dyskusja na temat zagadkowych ziem widzianych na północ od przybrzeżnych archipelagów. Szczególne zainteresowanie wzbudzał problem „Ziemi Sannikowa”, co pozostawało w związku z informacjami dostarczonymi przez E. W. Tolla. Udało się przekonać rząd carski o konieczności wysłania dużej ekspedycji, której celem byłoby poszukiwanie tajemniczej „Ziemi Sannikowa”. Zdaniem Ministerstwa Żeglugi ekspedycja Tolla na Wyspy Nowosyberyjskie miała umocnić pozycje Rosji i zapobiec „... niekontrolowanemu wykorzystaniu bogactw naturalnych przez przedsiębiorczych obcokrajowców”. Wyprawę Tolla oficjalnie nazywano Rosyjską Ekspedycją Polarną. Toll wypłynął z Kronsztadtu 10 lipca 1900 r. na nabytym w Norwegii statku „Zaria”. W ekspedycji udział wzięli znakomici żeglarze i uczeni tego okresu, między innymi geodeta i meteorolog F. A. Matisen, zoolog A. A. Białynicki-Birula, kierownik grupy technicznej budującej magazyny żywnościowe na wyspach – geolog K. A. Wołłosowicz, kapitan N. N. Kołomiejcew, bosman N. A. Biegiczew i inni.
Pierwsze zimowisko „Zari” miało miejsce na Tajmyrze (76°08´ szer. geogr. pn., 95°06´ dł. geogr. wsch.) w zatoce Kolin Arczer (zalew Zari). Okres zimy poświęcono badaniom wybrzeża, jego zatok i zalewów. Żeglarze odkryli dziesiątki nowych obiektów geograficznych. Na mapach ekspedycji pojawiło się 250 nowych, głównie rosyjskich nazw geograficznych. Szczególnie dokładnie opisano archipelag Nordenskjölda. Prowadzący prace opisowe F. Matisen wydzielił w tym archipelagu cztery grupy wyspowe – Litk’ego, Cywolki, Pachtusowa i Wilkickiego; ogółem opisano 40 wysp. W kwietniu i maju 1901 r. Toll, niezadowolony z kapitana Kołomiejcewa, odesłał go wraz z Rastorgujewem na Wyspę Kotielną pod pretekstem zbudowania tam nowych magazynów. W czasie podróży saniami dwóch odważnych żeglarzy wykonało marszrutowe zdjęcie Zatoki Tajmyrskiej i ujścia rzeki Tajmyry, wnosząc wiele istotnych poprawek do ich zarysów na mapie.
Z nastaniem okresu nawigacyjnego „Zaria” bez przeszkód przepłynęła na Wyspy Nowosyberyjskie, a stąd wyprawiła się na północ, aby odszukać „Ziemię Sannikowa”. Jednak próba dopłynięcia do Wyspy Bennetta, otoczonej zwartym pierścieniem lodów, zakończyła się niepowodzeniem. „Zaria” zmuszona była powrócić do Zatoki Nierpicznej, gdzie miało miejsce jej drugie zimowisko. Po pewnym czasie przybyła tutaj z Leny grupa Wołłosowicza w składzie: inżynier M. J. Brusniew, student O. F. Fiongliński i inni.
W maju 1902 r. Toll postanowił nie czekać na początek sezonu nawigacyjnego i przedsięwziął wyprawę na saniach na Wyspę Bennetta. Kierownictwo ekspedycji Toll przekazał kapitanowi „Zari” F. Matisenowi, uzgodniwszy z nim, że statek dopłynie do wyspy 21 sierpnia 1902 r.
Podróż na Wyspę Bennetta miała pomyślny przebieg. Z wyspy Kotielnyj grupa Tolla przeniosła się z badaniami na Wyspę Faddiejewską oraz Nową Syberię i dopiero stąd na Wyspę Bennetta. Badacze spędzili tutaj całe lato, ale „Zaria” nie pojawiła się (wszystkie próby kapitana F. Matisena podpłynięcia do wyspy kończyły się niepowodzeniem). W listopadzie 1902 r. czterech członków wyprawy postanowiło przejść cieśninę po dryfującym i stałym lodzie, ale w drodze wszyscy zginęli. Przyczyn ich śmierci nie udało się ustalić. W roku 1903 Akademia Nauk zorganizowała dwie ekspedycje ratunkowe: na saniach – w celu penetracji Wysp Nowosyberyjskich na czele z M. I. Brusniewem i na statku wielorybniczym, którym dowodził N. A. Biegiczew. Na Wyspie Bennetta załoga statku odnalazła dokumenty Tolla i jego notatkę pozostawioną dla tych, którzy będą go poszukiwać, zbiory geologiczne i mapy Wyspy Bennetta.
Już w okresie przygotowywania planu Rosyjskiej Ekspedycji Polarnej E. W. Toll pisał: „Jaki by nie był koniec zamierzonego przeze mnie przedsięwzięcia, nasza ekspedycja niewątpliwie zostawi pewien ślad w nauce”. Nie pomylił się. Naukowe rezultaty ekspedycji są poważnym przyczynkiem do badań Tajmyru i Wysp Nowosyberyjskich. Jej obserwacje i badania zajęły wiele miejsca w 42 wydaniach „Zapisok Akademii nauk” (wydziału fizyczno-matematycznego). Tołmaczew przeprowadził zwiad geologiczny basenów chatangsko-anabarskiego i piasińskiego, uściślił wiadomości o przyrodzie i rzeźbie tego ogromnego terytorium. Ekspedycja zbadała częściowo solny pagór na półwyspie Jurung-Tumus, odkryła w dolnym biegu rzeki Chatangi pokłady węgla kamiennego i wskazała na możliwość występowania złóż ropy naftowej w okolicy zatoki Nordwik, co później potwierdzili geolodzy radzieccy.
W roku 1908 odkryto po raz drugi wyspę leżącą na wschód od wejścia do Zatoki Chatańskiej. Odkrył ją i naniósł na mapę jenisejski przemysłowiec, uczestnik ekspedycji Tolla – N. A. Biegiczew. Na wniosek I. P. Tołmaczewa Rosyjskie Towarzystwo Geograficzne nadało wyspie imię Biegiczewa.
Najważniejsze jednak wydarzenia miały miejsce na wschód od rzeki Leny, od ujścia której proponowano rozpoczynanie rejsów statków.
W roku 1909 przybyła tu ekspedycja leńsko-kołymska K. A. Wołłosowicza, aby wybrać miejsce pod budowę bazy i stacji. Wołłosowicz miał przeprowadzić marszrutowe zdjęcie wybrzeża morskiego i przy okazji poczynić obserwacje geologiczne i meteorologiczne.
Podzieliwszy się na dwie grupy: zachodnią i wschodnią (zachodnią kierował K. A. Wołłosowicz, wschodnią – I. P. Tołmaczew), ekspedycja objęła badaniami obszar nadbrzeżny od ujścia Leny do Cieśniny Beringa. Określono dziesiątki punktów astronomicznych i przeprowadzono niwelację barometryczną.”
Jeśli chodzi o tę drugą wyprawę, już pod kierownictwem Konstantego Wołłosowicza, to Cesarska Akademia Nauk zleciła jej zorganizowanie jeszcze w roku 1908, a celem miało być kontynuowanie badań Jana Czerskiego, tragicznie przerwanych przez jego przedwczesną śmierć. (Porównaj: Jan Ciechanowicz, W bezkresach Eurazji, Rzeszów 1997, s. 58-73).
Jako instytucja finansująca tę ekspedycję figurowało rosyjskie Ministerium Przemysłu i Handlu. Wyprawa dotarła do Gór Charaułaskich, przecięła rozległe tereny od zatoki Buor-Chaja do ujścia Leny, odkrywając i nanosząc na mapy szereg lodowców i pomniejszych jezior. Prócz tego K. Wołłosowicz prowadził badania paleontologiczne i geologiczne nad jeziorem Tastach, na Wyspach Faddiejewskiej i Lachowskich. Koło rzeki Sanga-Jurach udało mu się odnaleźć kompletne szczątki mamuta, jak też dokonać innych interesujących odkryć i obserwacji naukowych. Jednocześnie pod kierownictwem K. Wołłosowicza kształciło się, nabierało doświadczeń i umiejętności kilku nieco młodszych rosyjskich badaczy, którzy wyrośli niebawem na słynnych uczonych, a jednym z nich był Iwan Tołmaczew.
W cytowanej powyżej zbiorowej monografii Historia poznania radzieckiej Azji (Warszawa 1979, s. 449-450, 564-565, 568-569) znajdujemy bardzo wysoką ocenę działalności Wołłosowicza. I tak w podrozdziale pt. Ekspedycja Tołmaczewa i Wołłosowicza czytamy: „Ekspedycja leńsko-kołymska pod przewodnictwem K. A. Wołłosowicza została zorganizowana i wysłana w 1909 r. przez ministerstwo handlu i przemysłu. W ekspedycji tej wziął udział G. J. Siedow, przyszły naczelnik pierwszej rosyjskiej ekspedycji na biegun północny, a także i I. P. Tołmaczew kierujący w ekspedycji Wołłosowicza grupą pracującą na wschód od Kołymy. Celem tej ekspedycji było sprawdzenie możliwości żeglugi kabotażowej wzdłuż wybrzeży Syberii na wschód od ujścia Leny oraz możliwości wpływania w ujścia rzek, a także do zasłoniętych zatok i zalewów. Zebrano również materiały dotyczące budowy geologicznej wybrzeży Morza Arktycznego i niektórych większych rzek. Niestety większa część materiałów nie została opublikowana, a zbiory zaginęły. Jedynie rozprawy astronoma ekspedycji E. F. Skworcowa i geologa I. P. Tołmaczewa dają pewien pogląd o obserwacjach prowadzonych podczas ekspedycji nad warunkami przyrodniczymi i życiem miejscowej ludności. E. F. Skworcow w swojej pracy zaznaczył, iż nad Janą i Kołymą lasy stopniowo rzedną, ale pojedyncze duże drzewa spotyka się jeszcze na znacznej przestrzeni. Dalej w kierunku północy rozciąga się już tylko tundra krzewiasta, a drzewa spotyka się tylko w osłoniętych od wiatru dolinach i to tylko na południowych zboczach dobrze nagrzewanych przez słońce.
Ekspedycja I. P. Tołmaczewa, działająca w środkowej części zachodniej Jakucji, nad górną Chatangą i Wilujem, ustaliła, że trapy na wysokich równinach Wyżyny Środkowosyberyjskiej rozciągają się daleko na zachód, wschód i północ. Jednym z ciekawszych i w znaczeniu naukowym najpoważniejszych osiągnięć tej ekspedycji było odkrycie anabarskiego masywu krystalicznego i wydzielenie go jako odrębnej jednostki strukturalno-tektonicznej, jednej z najstarszych na kontynencie Azji. I. P. Tołmaczew rozpatrywał ten masyw jako ogromne plateau, wyniesione w centrum i stopniowo obniżające się ku peryferiom. Największą wysokość plateau określił w przybliżeniu na 1000 m (według dzisiejszych pomiarów najwyższy jego szczyt Lucza-Ongoton osiąga 1044 m n.p.m.). Ciekawe są też obserwacje roślinności prowadzone na północnych zboczach Płaskowyżu Anabarskiego w pasie przechodzenia od tajgi do tundry. W ten sposób została ujawniona jeszcze jedna tajemnica wewnętrznych słabo zaludnionych rejonów Syberii.” (...)
Jeszcze w trakcie trwania leńsko-kołymskiej wyprawy Wołłosowicz opublikował w 1909 roku w „Izwiestijach Impieratorskoj Akadiemii Nauk” dwa teksty: Raskopki Sanga-jurachskogo mamonta w 1908 godu oraz Soobszczienije o pojezdkie mieżdu Lenoj i ozierom Tastach letom 1908 goda. W 1915 roku ukazała się poświęcona tymże zagadnieniom rozprawa Mamont ostrowa Bolszogo Lachowskogo. Kilka książek opracowanych na podstawie ekspedycji leńsko-kołymskiej zaginęło w ogóle, niektóre pozostały w rękopisie i były znane tylko wąskiemu gronu specjalistów z Cesarskiej Akademii Nauk. Uwzględniono je jednak w trakcie realizowania dalszych planów badania i zagospodarowywania terenów Jakucji. Liczne rękopisy wybitnego uczonego są przechowywane w petersburskim i moskiewskim oddziałach Rosyjskiej Akademii Nauk, stanowiąc obecnie przedmiot zainteresowania historyków nauki.
K. Wołłosowicz pisał nie tylko o zagadnieniach geologii i paleontologii, zahaczał też o tematykę meteorologiczną, botaniczną, zoologiczną, klimatologiczną, topograficzną, a także związaną z kwestiami żeglugi rzecznej i morskiej, wojskowości, budownictwa na terenach tundry i in.
Jego dorobek teoretyczny był bardzo wysoko oceniany przez takie autorytety nauki międzynarodowej, jak np. profesor W. Obruczew, R. Samojłowicz, A. Mielnikow.
Późniejsi rosyjscy badacze terenów polarnych w uznaniu ogromnych zasług naszego rodaka dla nauki nadali jego imię nie tylko szeregowi kopalnych organizmów roślinnych i zwierzęcych (np. Piscea wollosowiczi), ale też przylądkowi i wyspie u wybrzeży archipelagu Ziemia Północna.
Życie Konstantego Wołłosowicza zakończyło się tragicznie. W 1917 roku wraz z rodziną przeniósł się ze zbolszewizowanego Piotrogrodu do miasta Essentuki, gdzie jego żona pracowała w charakterze lekarki, on zaś przez parę lat wojny domowej pozostawał, praktycznie rzecz biorąc, bez zatrudnienia i bez zarobku. Były to niesłychanie dramatyczne i trudne lata. Jak ustalił historyk białoruski Walenty Hryckiewicz w swej książce Ot Niemana k bieriegam Tichogo Okieana (Mińsk 1986, s. 282), Konstanty Wołłosowicz zginął tragicznie w katastrofie kolejowej pod stacją Bespałowka koło Charkowa na Ukrainie 25 września 1919 roku. Być może to wydarzenie było powiązane w jakiś sposób z walkami, które wówczas wrzały na tamtych terenach między Białą Gwardią, Czerwoną Armią i oddziałami ukraińskimi...
Syn Konstantego Wołłosowicza, także Konstanty (1909-1973) również był geologiem i przez kilka dziesięcioleci pracował na północy ZSRR; jego zaś żona Erna Arturowna Kalberg posiadała nawet honorowy tytuł Zasłużonego Geologa Federacji Rosyjskiej. Dalsi potomkowie K. Wołłosowicza są obecnie obywatelami Rosji.

* * *

Wydaje się, że z tejże rodziny polsko-litewskich Wołosewiczów pochodzi znany rosyjski pisarz, dysydent w okresie ZSRR i obrońca praw człowieka, piszący pod pseudonimem Gieorgij Władimow. Józef Smaga pisze o nim w Leksykonie Kto jest kim w Rosji po 1917 roku (Kraków 2000, s. 314-315):
„Urodził się 19 II w Charkowie. Absolwent prawa Uniwersytetu Leningradzkiego (1953). W 1946 udał się do Zoszczenki, by wyrazić mu szacunek po skrytykowaniu go przez Żdanowa. Sławę przyniosła mu opowieść Katastrofa (1961), łamiąca konwencje tzw. literatury młodzieżowej. Utwór przeczytał papież Jan XXIII. Na jednej z audiencji usłyszał on od dziennikarzy, iż daremnie usiłuje nawiązać stosunki z krajami bloku wschodniego, „twierdzą bezbożnictwa, która może szkodliwie oddziałać na wierzących w naszych krajach”, na co odpowiedział: „Nie byłbym takim pesymistą. Niedawno przeczytałem powieść młodego pisarza radzieckiego o zwykłym kierowcy, zajętym ustawiczną pogonią za chlebem powszednim. Ale ja i tam dostrzegłem krach ateizmu, bo z książki niezbicie wynika, że zanik duchowości może stać się przyczyną zguby człowieka. Autor nie pisał książki na zamówienie kościoła, to typowo świecka literatura. Ale pisał ją chrześcijanin, pewnie nie podejrzewający, że nim jest”. W 1967 wystąpił w obronie zniesławianego Sołżenicyna. W liście do IV Zjazdu Związku Pisarzy Radzieckich apelował: „Niechże się Zjazd nie obrazi, ale imiona 9/10 jego delegatów nie przejdą do następnego stulecia. Tymczasem Aleksander Sołżenicyn, duma literatury rosyjskiej, będzie sławny znacznie dłużej”.W 1977 wykluczony ze Związku Pisarzy, wkrótce potem stał na czele moskiewskiej sekcji Amnesty International. W V 1983 poczuł się zmuszony do opuszczenia ZSRR. Mieszkając w RFN, w 1984-86 stał na czele czasopisma „Grani”. Za arcydzieło w powszechnej opinii czytelników i krytyki uznano jego Wiernego Rusłana (publ. w 1975), utwór dłuższy czas krążący w „samizdacie”, szczególnie popularny w Polsce okresu stanu wojennego. Historia psa obozowego, który po skończonej służbie nie jest już w stanie nie być oddanym strażnikiem świata za drutami kolczastymi, ukazuje głębię zniewolenia ofiar totalitaryzmu oraz wymienność ról ofiary i kata. Ten opis cywilizacji łagrowej jest jedną z najgłębszych analiz totalitaryzmu w literaturze pięknej. W Niech się Pan nie przejmuje, Maestro (1982) Władimow sugestywnie opisał okres szykan, jakim został poddany przez władze i współdziałający z nimi „prosty lud”. Twórczość Władimowa wyrasta z tradycji prozy rosyjskiej, łącząc mistrzostwo artystyczne z dążeniem do autentyzmu i obrony ludzkiej podmiotowości. Po raz pierwszy Polskę odwiedził w 1964, po raz drugi w II 1999, z okazji tłumaczenia jego powieści Generał i jego armia (1994), będącej ambitną próbą odkłamania tematyki II wojny światowej w duchu tradycji batalistycznej Lwa Tołstoja. W publicystyce nie przestaje ostrzegać przed narastającą w Rosji groźbą faszyzmu, bronić zasad demokracji i pluralizmu. Zarówno w swej postawie życiowej, jak i twórczości jest jednym z symboli pisarskiej godności, niezależności i obrony wartości humanistycznych podeptanych przez system totalitarny.”

* * *

I wreszcie jeszcze jednym znakomitym reprezentantem rodu jest poeta polski Michał Wołosewicz, urodzony 8 września 1926 roku w miejscowości Stare Rakliszki (gmina Bieniakonie, powiat lidzki, województwo nowogródzkie), jeden z najbardziej utalentowanych twórców literatury na polskich ziemiach, okupowanych przez ZSRR w 1939 roku. Jego utwory cechuje głęboki patriotyzm, szczerość, łatwo rozpoznawalny, indywidualny styl myśli i wyrazu.
W jednym z wierszy z roku 1994 Michał Wołosewicz pisał:

Zważcie kochani moi
harmonia tych słów miła, bliska, swojska,
a była tu wówczas ma Ojczyzna Polska.
Piękne było niebo, łąki, pola, lasy –
chodziłem do szkoły – już do szóstej klasy –
gdy wybuchła wojna – O! Wspomnieć serce boli –
rzucano mnie jak piłkę – z niewoli do niewoli.
Były nawet chwile, że mój Kraj rodzinny
miewał nazwy obce i był jakby „inny”.
No i dzisiaj są także zniekształcone słowa,
co głosi swym szyldem „granica państwowa”.
Mieszkam w Białorusi – a Litwa za rzeką –
lecz granica Polski daleko, daleko...
Bywa ktoś mi takie pytanie zadaje:
„Kim jestem w tej chwili? Komu honor daję?”
Odpowiadam szybko: „Jestem z Wileńszczyzny –
ja synem tej ziemi – Polak bez Ojczyzny,
bo tu moce piekieł ziściły swe plany –
ja przez „sojuszników” w Jałcie zaprzedany.”
Dziś o tem historia „wstydliwie” wspomina –
nie znano, nie chciano znać planów Stalina,
ćmiąc grube cygara anglosaskim stylem
jeden był Rooseveltem, a drugi Churchillem.
Przecież to oni depcząc prawdę, prawo, honor, cnotę,
wypełnili iście szatańską robotę.
Dali mi „rozkosze” sowieckiego „raju”
a dziś – nazwę obcego – w swym rodzinnym Kraju.

Zienkiewicz



Jest to dawny ród, od dawna znany w różnych dzielnicach Wielkiego Księstwa Litewskiego. Jedni z Zienkiewiczów czują się Polakami, inni Litwinami, Białorusinami czy Rosjanami, choć w ich żyłach płynie najczęściej ta sama krew. Ale przecież narodowość jest kategorią kulturową, psychologiczną, duchową, nie zaś biologiczną...
Zienkiewiczowie używali herbu Siestrzeniec i od wieków byli znani na Wileńszczyźnie, Witebszczyźnie i Grodzieńszczyźnie. Na Nowogródczyźnie pieczętowali się godłem Siekierz, a w powiecie poniewieskim na Żmudzi – Pobóg. Szczególnie gęsto rozsiedleni w powiatach: trockim, wileńskim, dziśnieńskim, rosieńskim, wołkowyskim. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 9, nr 703; f. 391, z. 7, nr 1444, 4117; f. 391, z. 4, nr 3471, f. 708, z. 2, nr 1752).
Bazyli Zienkiewicz w 1610 roku był sędzią ziemskim słonimskim.
Jan Zienkiewicz w 1654 roku był jednym z obrońców Smoleńska przed agresją Moskwy.
W połowie XIX wieku Jan Zienkiewicz, absolwent gimnazjum w Krożach i Uniwersytetu Wileńskiego, pracował w pierwszym gimnazjum wileńskim w charakterze nauczyciela rysunku, choć był – jak świadczą współcześni – „głuchy jak pień”. (Por.: Zygmunt Mineyko, Z tajgi pod Akropol, s. 64).
Zatwierdzony przez urząd heraldyczny w Mińsku Litewskim 11 lutego 1819 roku Wywód familii urodzonych Zieńkiewiczów herbu Siestrzeniec brzmi jak następuje: „Przed Nami, Michałem Deszpott z Bratoszyna Zenowiczem, mińskim guberńskim szlachty marszałkiem, radcą stanu, kawalerem Orderu ś-go Stanisława pierwszej klassy, prezydującym, oraz deputatami z powiatów tejże gubernii do przyjmowania i rozstrząsania dowodów szlacheckich obranemi, – złożony został „Wywód familii urodzonych Zieńkiewiczów herbu Siestrzeniec czyli Leliwa”, na linii do wywodu podanej i przez nas, Deputację, w pokoleniach dziewięciu, imionach sześćdziesiąt pięciu konotowanej, od urodzonego Wincentego, syna Nikodema, Zieńkiewicza podpisany. – Którego starożytne nadanie, dystynkcja, szlachetność, używanie prerogatyw tego stanu z prezentacji mnogich dokumentów, a najbardziej z dekretów wywodowych jednego roku 1773, januarii szesnastego dnia w sądzie ziemskim Prowincji Połockiej, drugiego roku 1792 februarii trzeciego dnia w Deputacji Namiestnictwa Połłockiego uzyskanych. – Też dowodów possessyi ziemskiej, metryk chrzestnych i spisków szlacheckich od wskazanego protoplasty urodzonego Helima Zieńkiewicza, następnie wykładaną była: – Że urodzeni na Jelni Zieńkiewiczowie (...) posiadali (...) grunta, także z processem w Zamku Newelskim, roku 1648”...
W dalszym ciągu następuje lista pokoleń i osób panów Zieńkiewiczów, siedzących w okolicy Newla na Białej Rusi.
Paru szczegółów o tej rodzinie dostarczył autorowi niniejszego opracowania p. Adam A. Pszczółkowski z Warszawy, który we wrześniu 1999 roku pisał w liście: „Jeżeli idzie o Zienkiewiczów, to wiem tyle, że mój praprapradziad Michał, zamieszkały gdzieś w okolicy Wilna z Martyjanny Perepiecza miał syna Władysława, uczestnika powstania styczniowego. W 1864 roku wraz z żoną Antoniną Jasieńczyk-Michałowską (1842-1897), w obawie przed represjami, przeprowadził się do Carskiego Sioła i tam mieszkał do końca życia. Z sześciorga ich dzieci trzech synów ukończyło elitarne uczelnie. Jeden z nich, Michał (absolwent Korpusu Kadetów w St. Petersburgu, szkoły junkrów w Wilnie i Akademii Wojskowej w Oranienburgu) doszedł nawet do stopnia pułkownika w armii carskiej, a w II Rzeczypospolitej wyniesiono go do rangi generała brygady.”



Michał Zienkiewicz


Michał Aleksandrowicz Zienkiewicz urodził się 21 maja 1891 roku w miejscowości Nikołajewskij Gorodok w guberni saratowskiej, zmarł 16 września 1973 roku w Moskwie. Jego ojciec, Polak, z zawodu nauczyciel, należał do rodziny od dawna znanej w Wielkim Księstwie Litewskim.
Wiersze M. Zienkiewicza cechuje rzadko spotykana głębia metafizyczna i niekłamane religijne ukierunkowanie, porównywalne w jakiś sposób z klimatem poezji ks. Jana Twardowskiego, wielkiego poety polskiego XX wieku. Duch katolicyzmu niewątpliwie jest obecny w szeregu utworów Zienkiewicza, mimo iż pisane one były w języku rosyjskim, który się kształtował i rozwijał na glebie mentalnej chrześcijaństwa wschodniego. Nie dotyczy to oczywiście wierszy wymuszonych na poecie przez system sowiecki, które nie były niczym innym, jak tylko oddaniem cesarzowi tego, co cesarskie, i z których sam autor nieraz drwił.

Nastrój uroczystej zgrozy panuje w wierszu: Nawodnienje w Leningradie (1924):

S usypalnic sobornych wychodiec miertwyj,
Ottuda, gdie prizraki proszłogo spiat,
God nawodnienja dwadcat’ czietwiertyj
Jubilejem stoletnim jawiłsia wspiat’.
(...)

I wołny gulajut po letniemu sadu
Razgulnoj watagoju wdol allej,
I statui walat, i s nimi niet sładu,
Rwut lipy s korniami, burlat wsio naglej.
(...)
W soborie molaszczijesia, wy zapierty!
Wam nie pomożiet ziemnoj pokłon,
Wołny ubijcy was żdut na papierti,
Powalat, udawiat w korniach kołonn.
(...)

A na płoszczadi, tam, gdie wołny, głodaja,
U Miednogo Wsadnika liżut granit,
Miertwiec, ot ostrowa Gołodaja
Priniesiennyj, na mramornom zwierie sidit.

Sumasszedszij w płaszczie, kogo on duraczit?
Utoplennik blednyj, kak on znakom!
Issochszije palcy klesznieju raczjej
Sżimaja, komu on grozit kułakom?

Dawno ogłochszij w czugunnom szumie,
Tiepier’ biesstraszno skwoź grochot i woj,
Gigantu kriczit so złoradstwom biezumiec:
„Zdieś gorod Lenina, a nie twoj!

Literaturoznawca niemiecki Wolfgang Kasack w następujący sposób pisze o twórczości Michała Zienkiewicza:
„Pierwszy zbiorek jego wierszy pt. Dikaja porfira 1912 (Dzika porfira) ukazał się w petersburskim wydawnictwie Cechu Poetów. W 1915 ukończył studia prawnicze na uniwersytecie w Petersburgu, następnie przez dwa lata studiował filozofię w Jenie i Berlinie. W 1923 przeniósł się do Moskwy, gdzie został współpracownikiem wydawnictwa „Ziemla i Fabrika”. Dostosowywał tematykę swoich utworów do oczekiwań partii. Do 1937 opublikował 8 tomików poezji. Główne miejsce w jego działalności literackiej zajmowały przekłady poezji. W 1947 wstąpił do partii, a w 1954 tylko raz został wydelegowany na zjazd pisarzy. Wybór wierszy pt. Skwoź grozy let (Przez burze lat) wydał w 1962. Mieszkał w Moskwie. We wczesnym okresie twórczości Zienkiewicza, upływającym pod znakiem akmeizmu, przeważały wiersze ciężkie, do których tematów i obrazów szukał w czasach prehistorycznych. Ukazanie nicości człowieka w owych utworach wywołało krytyczne uwagi o pesymizmie autora. Zienkiewicz tworzył również wiersze o wojnie, w których ukazywał jej okrucieństwo i wyrażał wiarę w przyszłe życie. Opisy zebrań partyjnych, zachwyt nad techniką, stosowaną w rolnictwie, wychwalanie sowieckich lotników i wielkości Stalina (m.in. w wierszach publikowanych przed 1939 na łamach miesięcznika „Nowyj Mir”) cechuje powierzchowność, właściwa utworom napisanym w duchu realizmu socjalistycznego. Natomiast przekłady Zienkiewicza cieszyły się zasłużonym uznaniem.”
W 1944 roku powstał melodyjny i śpiewny wiersz M. Zienkiewicza pt. Dalniaja doroga:

Na duszie triewoga
I kopytnyj stuk,
Dalniaja doroga,
Chołodok razłuk.

Słowno na rasswietie
Dan k otjezdu znak.
Stielet zimnij wietier
Po nogam skwozniak

Kto-to w dwier wynosit
Cziernyj cziemodan
Kto-to mnie podnosit
Ogniennyj stakan.

Pju ja, nie pjanieja,
I cziemu-to rad.
Czji żie mnie na szieju
Ruki wdrug wzletiat?

Mnie wied’ nie żienitsia,
Pust’ w poslednij raz
Połychnut zarnicy
Nieprogladnych głaz.

Po wietru biez boli
Grust’ tosku raskiń...
Kołokolczik w pole:
Diń-diń-diń... Diń-diń...

Atmosferą czułości, tolerancji i dobroci promieniuje szereg utworów M. Zienkiewicza na tematy zwykłej ludzkiej codzienności, jej małych i większych dramatów.
W 1955 roku poeta napisał śliczny wiersz pt. Najdienysz:

Priszieł sołdat domoj s wojny,
Gladit: w pieczi ogoń gorit,
Stoł czistoj skatiertju nakryt,
Czrez kraj kwaszni tiekut bliny,
Da niet choziajki, niet żieny!

On skinuł wieszcziewoj mieszok,
Wział dla prikurki ugolok.
Pod pieczkoj, tam, gdie tiemnota,
Głaza blesnuli... Czji? Kota?
Myszinyj szoroch, tichij wzdoch...
Nagnułsia: diewoczka let trioch.

– Ty czto sidisz tut? Wylezaj! –
Mołczit, gladit wo wsie głaza
Pugliwieje zwierienyszka.
Swietlej kudieli wołosa,
Na wasilkach – rosa – sleza.
– Kak zwat’ tiebia? – Alenuszka.

– A docz’ ty czja? – Mołczit... – Niczja.
Naszła mamańka u ruczja
Za dalnieju połosońkoj,
Pod biełoju bieriozońkoj.
– A mamka gdie? – Ukryłaś w roż’.
Boitsia, czto ty nas ubjosz’... –

Sołdat wotknuł w chleb ostryj noż,
Opiersia kułakom o stoł,
Kułak swincom nalit, tiażioł.
Mołczit sołdat, w okno gladit,
Tuda, gdie tropka wjotsia wdal.
Najdienysz riadom s nim sidit,
Nad sierdciem tieriebit miedal.

Kak byt’? W tumanie gołowa.
Prochodit czas, a możiet, dwa.
Sołdat gladit w okno i żdiot:
Pridiot żiena il nie pridiot?
Kak tut poładisz, żdi nie żdi...
A diewoczka k jego grudi
Priżałaś blednym liczikom,
Diesziowym blekłym sitczikom...

Wzglanuł: u pritołki żiena
Stoit, potupiwsziś, bledna...
– Wchodi, żiena! Pieki bliny.
Wiernułsia ciełym muż s wojny.
Byłoje porostiet byljom,
Kak dalniaja storonuszka.
Po-nowomu my zażiwiom,
Wot nasza docz’ – Alenuszka!

W tym właśnie duchu współczucia z ludźmi i ze światem utrzymana jest większość utworów poetyckich Michała Zienkiewicza, znakomitego poety, któremu przyszło żyć i tworzyć w bardzo trudnych czasach totalitaryzmu.



Leon Zienkiewicz


Profesor Leon Zienkiewicz, jeden z koryfeuszy oceanologii, hydrobiologii i zoologii światowej XX wieku przez czterdzieści lat (1930-1970) kierował Katedrą Zoologii Bezkręgowców Uniwersytetu Moskiewskiego, wychował plejadę znakomitych specjalistów, pracujących później nie tylko w Rosji, ale też na Ukrainie, Litwie, Estonii, Azerbejdżanie.
L. Zienkiewicz wydał szereg fundamentalnych prac: Oczierki po ewolucji dwigatielnogo apparata żiwotnych (1944), Biołogija moriej SSSR (Moskwa 1963); Kratkij kurs zoołogii (Moskwa 1955); Moria SSSR i ich fauna (Moskwa 1948); Moria SSSR, ich fauna i fłora (Moskwa 1956); Fauna i biołogiczeskaja produktiwnost’ moria (Moskwa 1951); Izbrannyje trudy w 2 tomach (Moskwa 1977).
Pod jego redakcją naukową wydano również sześciotomową edycję Żizń żiwotnych (Moskwa 1968-1971) oraz szereg tomów zbiorowych z dziedziny nauk biologicznych i przede wszystkim oceanografii. Ogólna liczba jego własnych opublikowanych tekstów przekracza granicę 250 jednostek. Szereg jego artykułów i książek, jak np. Biologia mórz ZSRR, stało się klasycznymi dziełami w zakresie hydrobiologii światowej i zostało przetłumaczone w Wielkiej Brytanii, USA, Japonii, Chinach, innych krajach.
L. Zienkiewicz został laureatem Nagrody Państwowej ZSRR oraz Nagrody im. W. Lenina w dziedzinie biologii, Nagrody im. M. Łomonosowa Uniwersytetu Moskiewskiego, złotego medalu im. F. Littkego Towarzystwa Geograficznego ZSRR, francuskiego medalu imienia Alberta I, radzieckich orderów Lenina i Czerwonego Sztandaru Pracy. Jego imię nadano górze podwodnej oddzielającej Ocean Spokojny od przetoki Kuryło-Kamczackiej, jak też kilku dziesiątkom gatunków podwodnej flory i fauny. Profesor, członek akademii nauk i towarzystw naukowych Indii, Danii, Serbii, Anglii; miał tytuł doktora honoris causa uniwersytetu w Marsylii. Był, krótko mówiąc, jednym z najwybitniejszych uczonych XX wieku.

* * *

Leon (Lew) Zienkiewicz urodził się 17 czerwca 1889 roku w mieście Carewie guberni astrachańskiej. Jego ojciec był lekarzem weterynarii. Ukończył gimnazjum w Orenburgu, gdzie się po raz pierwszy zainteresował biologią, gdy znany zoolog K. Jagodziński, który w tym czasie bawił w Orenburgu z cyklem wykładów publicznych, podarował gimnazjaliście książkę K. Timiriaziewa Karol Darwin i jego nauka. Na razie jednak zainteresowania młodego człowieka nie były dość wykrystalizowane i Zienkiewicz w 1908 roku wstąpił na studia wyższe do Uniwersytetu Moskiewskiego na wydział prawa, który też ukończył w 1912 roku, a potem wstąpił na wydział przyrodniczy tejże uczelni, który pomyślnie ukończył w 1916 roku.
Trzeba bowiem przyznać, że głębsze zainteresowanie naukami biologicznymi powstało w umyśle młodego człowieka jeszcze w 1911 roku, kiedy to został on zawieszony czasowo w prawach studenckich (za udział w ruchu rewolucyjnym) i wysłany do Tuły, gdzie się zapoznał i trafił pod wpływ A. Syrokomli-Sopoćki, wybitnego entomologa polskiego pochodzenia, także wywodzącego się z ziem W. Ks. Litewskiego. Renomowany uczony zaproponował młodemu człowiekowi zajęcie się zbieraniem szkodliwych owadów oraz opisaniem szkód przez nie wyrządzanych roślinom i Zienkiewicz entuzjastycznie podjął się tego zadania, marząc o tym, że napisze kiedyś i opublikuje na ten temat artykuł naukowy. Jednak już na początku zboczył z drogi i zajął się ilościową statystyką insektów naziemnych, zbierając je na placyku badanym (0,5 m2) oraz licząc reprezentantów każdego gatunku. Był więc, obok Duńczyków S. Eckmana i K. Petersena jednym z pionierów ilościowego badania fauny tego rodzaju, ale A. Syrokomla-Sopoćko uznał tę pracę za mało sensowną i ten pierwszy artykuł naukowy L. Zienkiewicza opublikowany nie został i gdzieś się z biegiem czasu zawieruszył.
Latem 1914 roku Leon Zienkiewicz przez dwa miesiące, jako student, prowadził pod kierunkiem profesora I. Miesiacewa badania naukowe nad wybrzeżem Morza Barentsa, w okolicy miast Archangielska i Murmańska. Nieprzebrane bogactwo, urozmaicenie i piękno morskiej fauny na zawsze podbiły serce młodego człowieka i zafascynowały jego umysł zadziwiającą wielorakością form życia. Z czcią i zachwytem stanął początkujący naukowiec przed wielką księgą przyrody i odtąd postanowił poświęcić swe życie poznaniu Stwórcy przez badanie jego Dzieła.
Najprostszy nawet na pozór organizm biologiczny okazywał się przy bliższym przyjrzeniu mu się „mechanizmem” niesłychanie złożonym i pod wieloma względami doskonałym. To fascynowało i pociągało ku sobie umysł.
W 1916 roku Zienkiewicz pomyślnie ukończył uniwersytet i został w nim pozostawiony w celu przygotowania do pełnienia funkcji profesorskich. Odtąd i do końca życia był z tą uczelnią związany, w okresie 1917-1925 jako asystent, 1925-1930 jako docent, 1930-1970 jako kierownik katedry zoologii bezkręgowców.
Pierwsza publikacja naukowa L. Zienkiewicza pt. Niefridij Sipunculidae ukazała się w 1916 roku, gdy młody człowiek był jeszcze studentem. W 1922 roku ukazało się jego sześć niedużych tekstów w języku łacińskim, rosyjskim i niemieckim, m.in. Ein Fall von Flügelverkrüppelung bei Anas boschas oraz Nowyje dannyje k zoogieografii oziera Bajkał. W 1923 roku opublikowano artykuł Niefridialnaja sistiema Polycirrus albicans.
W 1917 roku L. Zienkiewicz uczestniczył w wyprawie naukowej Uniwersytetu Moskiewskiego, mającej na celu badanie fauny jeziora Bajkał. Zebrany wówczas materiał, pod wieloma względami odkrywczy, został wydany w postaci osobnej monografii w 1925 roku. Przedtem jednak (1922) część obserwacji została opublikowana w obszernym artykule Nowe dane o zoogeografii jeziora Bajkał.
W okresie późniejszym liczba publikacji wzrastała odpowiednio do poszerzania sfery badawczej przez uczonego i do intensyfikacji jego działalności poznawczej.
Od 1920 roku L. Zienkiewicz ponownie rozpoczął badania nad florą i fauną morską w Morzu Barentsa, później też na innych morzach Północy. W ciągu osiemnastu lat wielokrotnie stawał na czele wypraw naukowych (1924, 1926, 1929 i in.) na słynnym statku „Piersiej” („Perseusz”), których wynikiem były liczne odkrycia naukowe oraz kompleksowe opracowanie wielu fundamentalnych zagadnień oceanografii, hydrobiologii, ichtiologii, hydrologii, geologii, hydrochemii, zoogeografii, ekologii, parazytologii.
Warto zaznaczyć, że te wyprawy na drewnianym statku były nie tylko uciążliwe, ale też stanowiły nieraz zagrożenie dla życia. Choć wypływano na otwarte morze tylko w okresach z reguły względnie spokojnych, to przecież i tak wszystkiego przewidzieć się nie dawało. Drewniany statek skrzypiał, trzeszczał i wydawał się pękać w szwach pod uderzeniami potężnych fal, raz unoszących go na swym grzbiecie, by za chwilę rzucić, jak się wydawało, na dno otchłani. Był to obraz, jakby żywcem nieraz wyjęty z pierwszej księgi EneidyWergiliusza:

(.............................................) Wichry,
Jakby w ordynku, przez dany im wylot
Pędzą, zamętem przewiewają ziemię.
............................................................
Bucha krzyk ludzi, zgrzyt osprzętu. Niebios
Blask dzienny chmury porywają
Sprzed oczu. Morze noc zalega czarna...
....................................... Z każdej strony
Śmierć patrzy w ludzi bliska...
.................................... Nawała z północy
Wichrem świszcząca bije prosto w żagiel,
Podrzuca fale do gwiazd, łamie wiosła.
Dziób się odwraca nawy, bok się wałom
Poddaje. Stroma góra wody spada.
Ci na jej grzbiecie wiszą, innym topiel
Rozdarta ziemię spod toni odsłania,
Piach kotłujący się na dnie. (...)
Aż wreszcie morze w rozległym łoskocie
Rozkołysane, rozpętane wichry
I rozburzony u dna spokój wody
Odczuł boleśnie Neptun”.

Po burzy jednak zawsze następowało uspokojenie i okres prowadzenia bardzo intensywnych, wszechstronnych badań naukowych. W latach trzydziestych wieku XX L. Zienkiewicz prowadzi badania nad fauną Morza Kaspijskiego, Czarnego i Azowskiego. Pod jego kierunkiem dokonuje się przesiedlenie licznych gatunków fauny z Morza Azowskiego do Kaspijskiego, co pozwoliło w istotny sposób zwiększyć rozród ryb w tym akwenie. W latach 1947-1951 ukazała się fundamentalna dwutomowa monografia profesora Fauna i biołogiczeskaja produktiwnost’ moria (tom pierwszy Mirowoj okiean, tom drugi Moria SSSR). W tych książkach znajduje się wiele bardzo ciekawych opisów, dotyczących m.in. także poszczególnych gatunków fauny morskiej, które przecież mają dla ludzkości duże znaczenie jako jedno ze źródeł pozyskiwania żywności. Ciekawym pod wieloma względami reprezentantem fauny morskiej jest np. kalmar, rozpowszechniony w wielu morzach Oceanu Światowego.
Przedstawiciele tego gatunku mogą rozwinąć w wodzie szybkość do 70 km/godz., a gdy się dobrze rozpędzą, wyskakują w powietrze i szybują nad powierzchnią morza kilkanaście do kilkudziesięciu metrów. Z reguły lot odbywa się na wysokości około dwóch do siedmiu metrów. Dla porównania przypomnijmy, że potężnie umięśniony wieloryb rozwija w wodzie szybkość nie wyższą od 36-40 km/godz., ale on przecież nie ma „silnika odrzutowego”.
Jednym z ciekawych okazów podwodnego królestwa jest ryba-księżyc, osiągająca niekiedy wagę do 1.500 kilogramów, która żywi się jednak wyłącznie planktonem i drobnymi raczkami morskimi; jest ona pod pewnym względem rekordzistką, w czasie jednego tarła składa do 300 milionów ikierek. L. Zienkiewicz wiele uwagi poświęca m.in. ustaleniu optymalnych warunków życia i rozmnażania się ryb słonowodnych i słodkowodnych.
Innym niezwykłym gatunkiem fauny morskiej są rekiny młoty. Żyją w ciepłych, prześwietlonych słońcem wodach oceanów. Samce mają parę przekształconych płetw, które służą do zapłodnienia samicy. Plemniki nie rozpływają się w wodzie – jak to zwykle u ryb bywa – tylko trafiają dokładnie tam, gdzie należy. Zapładniają jaja wewnątrz organizmu matki, ale zarodki ani myślą go opuszczać. Zagnieżdżają się w ciele rekinicy – i podobnie jak to się dzieje u ssaków – czerpią wszystkie potrzebne do rozwoju składniki z matczynej krwi. Rekinki zaś rodzą się w pełni ukształtowane.
Hawajska zatoka Kaneohe służy jako porodówka dla jednego z kilkunastu gatunków rekinów młotów. Każda z rekinich mam wydaje na świat do 20 maluchów, których skóra ma kolor jasnego piaskowca. Tuż po urodzeniu maleństwa są samodzielne: umieją polować, uczą się unikać drapieżników. Nie wypływają jednak na otwarte wody w ślad za matkami. Przez kilka tygodni ukrywają się przy dnie zatoki, a kiedy wyruszają na podbój oceanów, ich skóra na grzbiecie ma kolor ciemnobrązowy.
Barwnikiem odpowiedzialnym za pociemnienie skóry zwierząt, a także ludzi i młotów, jest melanina. Kiedy ludzka skóra wystawiona jest na działanie słońca, wówczas ilość melaniny w skórze rośnie, co nazywa się opalaniem. I choć opalone ciało wygląda ładniej niż blade, nie o urodę chodzi, ale o zdrowie. Melanina pochłania szkodliwe promieniowanie ultrafioletowe i zapobiega uszkodzeniom wewnętrznych warstw skóry. Ludzie, którzy się łatwo opalają lub z natury mają ciemniejszą karnację, są mniej narażeni na raka skóry.
Taka jest także przyczyna ciemnienia skóry rekinów. Młoty noszące filtry blokujące promienie ultrafioletowe oraz te nie przepuszczające żadnego światła, pozostają jasnoszare. Natomiast rekiny wystawione na działanie słońca ciemnieją. Dopiero opalone maluchy mogą wypłynąć tropem swych matek – na przejrzyste, prześwietlone słońcem wody oceanu. Przed słońcem chroni je melanina.
Są jednak w świecie ryb zjawiska jeszcze bardziej zaskakujące. Choć niektórych może to szokować, samice pewnego gatunku ryb połykają spermę samców, żeby trafiła ona we właściwe miejsce. Dzieje się tak u południowoamerykańskiej ryby, znanej jako kiryska z gatunku Corydoras aeneus.
W czasie miłosnego zbliżenia samica przytula pyszczek do tylnej części ciała samca i pobudza u niego wydzielanie spermy. Skoro tylko się jej powiedzie, szybko łyka to, co wypływa. Ale nie ma w tym nic perwersyjnego.
Manasori Kohada i jego koledzy z Uniwersytetu w Osace dolali do spermy niebieskiego atramentu. Samica połknęła nasienie i atrament, a pięć sekund później z jej odbytnicy wytrysnął niebieski strumień. Dobrze nakierowany popłynął wprost do jaj. Samica złożyła je dwie sekundy po połknięciu nasienia i umieściła w „kieszonce” ze złączonych płetw odbytowych.

* * *

Ryby, podobnie jak inne zwierzęta, posiadają dość rozwinięty system reakcji dźwiękowych na charakterystyczne sytuacje życiowe, takie jak gody, radość, pobieranie żywności, zagrożenie, walka, ucieczka, niezadowolenie. Podobnie jak np. świerszcze, koniki polne, ptaki oraz ssaki ryby reagują dźwiękowymi „pogróżkami” w sytuacji, gdy jakiś niemile widziany intruz zbliża się na odległość wytwarzającą życiowy dyskomfort. Sygnałom dźwiękowym towarzyszą złożone, ale bardzo dla danej właśnie sytuacji charakterystyczne zachowania rytualne: typowe ruchy, pozy, pozycje. A wszystko odbywa się w dokładnym i niezmiennym układzie „choreograficznym”. Gdy dochodzi czasami do starć i „walki wręcz” między osobnikami należącymi do tego samego gatunku, z reguły bywa ona bezkrwawa i ogranicza się do mało szkodliwych uderzeń pyszczkiem w bok przeciwnika, choć też się może zdarzyć, iż osobnik większy po prostu skonsumuje mniejszego. Z reguły – a prawidłowość ta dotyczy prawie wszystkich zwierząt – wyjaśnienie stosunków następuje już po pierwszym starciu: ten, kto poczuł się słabszy, salwuje się ucieczką, a zwycięzca zaniecha pogoni. Ciekawe, że wśród ptaków i ssaków daje się zauważyć interesującą prawidłowość: wycofuje się najczęściej intruz, a zwycięzcą zostaje „gospodarz” czyli osobnik, który już wcześniej wszedł w posiadanie danego rewiru. Nieproszony gość czuje się psychicznie niepewny, choć może przewyższać gospodarza pod względem siły fizycznej, ale jest jakby zakompleksiony moralnie i na skutek tego przegrywa. U ryb także są nierzadkie tego rodzaju sytuacje, gdy np. drobniutki ciernik, wściekle rzucając się nie tylko na opasłego karasia, który zbliżył się na nietaktownie bliską odległość do jego domku, ale i na żarłocznego okonia – odważnie ich odpędza i tryumfuje. Wiadomo: szlachcic na zagrodzie, równy wojewodzie... I jeszcze jeden wymowny szczegół: „gospodarze” sąsiadujących ze sobą rewirów często solidarnie łączą swe wysiłki broniąc się przed intruzem i wspólnie wypędzają go ze swego terenu. – Dotyczy to zarówno ptaków, ryb, jak też ssaków. Przy czym na sygnał alarmu łączą się nawet sąsiedzi, którzy przedtem niezbyt się ze sobą godzili, przerywają sąsiedzkie niesnaski i wspólnie rzucają się na wroga.
Wydaje się, że złowione przez wędkarzy ryby, które zostają umieszczone w rybiarni w tymże zbiorniku wodnym, wydają dźwięki, ostrzegające będących na wolności rodaków, którzy też odpływają dalej i branie się kończy. Świat ryb pełen jest zjawisk zagadkowych i tajemniczych, ale zawsze świadczących o tegoż świata mądrym urządzeniu.

* * *

Wyjątkowym okazem morskiego świata zwierzęcego jest bliska krewna słodkowodnego minoga zwana miksyną (śluzica, należąca do gromady Cyclostomata czyli smoczkoustych), istota wałkowato-kauczukowata, śliska, sprytna i... odpychająca zarówno z wyglądu, jak i z zachowania – choć przecież też twór Boży. Miksyna jest kręgowcem, ale jej kręgosłup nie jest z kości tylko z elastycznego włókna. Okrągły otwór gębowy jest obramowany trzema wąsikami, a do oddechu zarówno w wodzie, jak i w powietrzu służy jedno szeroko otwarte nozdrze, wrażliwe m.in. także na zapachy. Mieszka tylko w wodach słonych i chłodnych Atlantyku oraz Pacyfiku; bardzo rzadko trafia przez przypadek do Morza Śródziemnego. Miksyna zawsze jest pokryta dużą ilością śluzu, co czyni z niej istotę odpychającą i prawie niemożliwą do schwytania przez drapieżników. W razie zagrożenia chroni się do piasku lub mułu, pozostawiając z góry tylko otwór gębowy. Żywi się miksyna jako krwiopijca, przymocowując się do brzucha chorej lub nawet martwej ryby, przecina jej skórę ostro uzębionym językiem i potem powoli przez dłuższy czas wysysa i pożera zawartość całego organizmu swej ofiary, znajdując się w jej wnętrzu. Niekiedy atak następuje przez skrzela, a stawiająca opór ryba bywa uduszona przez dużą ilość śluzu wydzielonego w tym celu przez miksynę. Po takiej uczcie z ryby pozostają tylko skóra i kości, a nażarty potwór wpada w apatię i zarywszy się w muł oddaje się powolnemu trawieniu.
Śluzica nie lubi światła, które sprawia przykrość dwóm czułym na światło zonom, z których jedna znajduje się na skórze głowy, a druga przy otworze analnym na ogonie. Dlatego też mieszka ona w ciemnych otchłaniach mórz między 50 a1800 metrów głębokości. Miksyna nie ma oczu, ale potrafi „widzieć” koniuszkiem swego ogona, jej zęby są ulokowane na języku, ale szczęk ta istota niema; żołądka nie posiada, lecz ma aż cztery serca, z których każde, jeśli je wyciąć i umieścić w wodzie poza organizmem, będzie samodzielnie i normalnie pulsowało jeszcze kilka dni; w organizmie jedno z nich odgrywa rolę główną, a trzy pozostałe – pomocniczą, przy czym każde z nich bije własnym, niezsynchronizowanym z innymi, rytmem. Miksyna bowiem nie posiada sympatycznego układu nerwowego, któryby wniósł ład i porządek do tej „orkiestry bez dyrygenta”. Podstawowe serce jednej miksyny przeszczepione pod skórę drugiej funkcjonuje normalnie przez wiele tygodni. Nawet pokrojone na kawałki przez dłuższy czas nie zaprzestaje rytmicznej pulsacji – tak ogromna jest jego siła witalna. Żywotność miksyny jest zaskakująca, rany na jej ciele natychmiast się goją, choć jej układ endokrynowy prawie nie wytwarza przeciwciałek, infekcje jej się nie imają. Miksyna potrafi przez siedem miesięcy żyć bez jedzenia i wiele godzin spędzić poza środowiskiem wodnym. Komórki mózgowe długo po uśmierceniu reszty organizmu zachowują swe życie i nie ulegają rozkładowi. Jeśli temu potworowi odciąć głowę i po 5-6 godzinach rzucić do wody, jak nigdy nic odpływa i znika w głębinach.
Życie intymne śluzicy nie zostało dotychczas zbadane, ponieważ jednak samiczki są znacznie większe od samców, uważa się, iż może z latami tu zachodzić zjawisko metamorfozy samca w samiczkę. Te ostatnie raz na rok składają około 20 ikier, z których prawie żadna nie ginie. Po pewnym czasie z tych rogowatych jajeczek sczepionych ze sobą wykluwają się nie larwy, lecz zupełnie ukształtowane osobniki z czterema sercami, zębatym językiem i „okiem” na końcu ogona.
Szereg szczegółowych danych o śluzicach ustalił i opisał w swych publikacjach profesor Leon Zienkiewicz.

* * *

Od 1948 roku działalność uczonego ściśle się wiąże z Instytutem Oceanografii Akademii Nauk ZSRR; uczony staje na czele kilku wypraw na przestworza Pacyfiku na pokładzie statku „Witiaź”, podczas których ustalono m.in. po raz pierwszy w nauce światowej, że dość urozmaicone formy życia są w Oceanie Światowym obecne także na głębokości większej niż 6,5 km. Ustalono również, że świat ożywiony różnych mórz istotnie różni się od siebie nawzajem, np. w Morzu Japońskim żyją 82 gatunki planktonu, w Ochockim – 64, Beringa – 66. Jeśli zaś chodzi o wodorosty denne, to w Morzu Japońskim sklasyfikowano 379 gatunków, w Ochockim – 299, Beringa – 171. Liczba gatunków bezkręgowców dennych w Morzu Japońskim i Ochockim jest mniej więcej równa 2000, natomiast w Morzu Beringa – około 1500. L. Zienkiewicz szczegółowo opisał też 615 gatunków ryb Morza Japońskiego, 300 – Ochockiego, 315 – Beringa.
Kierowanie wyprawami naukowymi wymaga nie lada inteligencji, energii i talentu.
Współpracownicy i przyjaciele uczonego w swych późniejszych o nim wspomnieniach uwypuklają takie cechy jego usposobienia, jak ogromna pracowitość, odwaga intelektualna, skłonność do szukania nowych rozwiązań i formułowania nowych hipotez, erudycja, twórcze myślenie i umiejętność nawiązywania współpracy oraz talent organizatorski.
W ciągu dwunastu lat (1957-1969) pod kierownictwem Leona Zienkiewicza zbadano ponad 50 regionów w akwenie między Koreą, Rosją i Japonią aż do wybrzeży Alaski. Zidentyfikowano około 200 nowych gatunków flory oraz ponad 800 fauny morskiej, wśród których kilkadziesiąt stanowiły odmiany dotychczas zupełnie nauce nie znane. Profesor Zienkiewicz uważał, że w przyszłości wody i dno Oceanu Światowego staną się dla ludzkości podstawowym źródłem pozyskiwania nie tylko żywności, ale też surowców, materiałów budowlanych itp. Ocean Światowy, który zajmuje 71 proc. powierzchni kuli ziemskiej jest miejscem zamieszkania ponad 180 tysięcy gatunków fauny, ponad 20 tysięcy gatunków roślin. Ponad 90 proc. życia kryje się właśnie w toniach wód, a ogólna masa zamieszkałych w nich organizmów ożywionych jest obecnie obliczana na około 35 miliardów ton.
W jednym ze swych ostatnich artykułów popularnonaukowych, opublikowanych na łamach pisma polskiego „Widnokręgi” profesor pisał o oceanach jako o przysłowiowym „magazynie ludzkości”:
„Ocean kryje w sobie ogromne zasoby surowców roślinnych i zwierzęcych, niezbadane bogactwa mineralne oraz olbrzymie zasoby energetyczne. Powierzchnia oceanu, jego głębie i przestwory powietrzne ponad nim stanowią tanie i najkrótsze szlaki komunikacyjne. Pomiędzy oceanem a atmosferą zachodzi wymiana wilgoci, ciepła i dwutlenku węgla. Wszystko to już od dawna przyciąga pilną uwagę człowieka. Zainteresowanie morzami i oceanami rozwija się burzliwie, w coraz szybszym tempie.
Badaczy przyciąga dno oceaniczne i tajemnice kryjące się pod nim i ponad nim. Oto wspaniały przykład ludzkiej żądzy wiedzy i ludzkiej odwagi: J. Piccard opuścił się niedawno w największą głębię, prawie 11 kilometrów pod poziom morza – do Rowu Mariańskiego. Być może, niedaleki jest już czas, gdy człowiek stanie się tam powszednim gościem.
W tym szturmowaniu głębin oceanu zainteresowane są liczne dziedziny nauki: geologia, geofizyka, geografia, biologia i geochemia.
Dno oceanu zalegają grube na całe kilometry warstwy osadów, nagromadzonych w ciągu całej jego historii. Wszystkie wydarzenia tej historii są zapisane w osadach dennych, jak w olbrzymiej kronice, jeszcze nie odczytanej, a obiecującej rozwiązanie wielu ważnych problemów.
Czy w czasie miliardów lat istnienia Ziemi zmieniał się jej klimat, a jeżeli zmieniał się, to jak? Czy były na Ziemi okresy równomiernego klimatu ciepłego, czy też zawsze istniała strefowość klimatyczna? Czy ocean był zawsze, czy też powstał dopiero w ostatnich okresach życia naszej planety?
Czy zmieniało się położenie biegunów i samej osi ziemskiej, czy też zawsze pozostawały one mniej więcej tam, gdzie znajdują się obecnie? Czy w głębinach oceanu kryją się zatopione kontynenty – Atlantyda, Gondwana i Pacyfida? Czy lądy przesuwały się w kierunku poziomym tysiące kilometrów, czy też zawsze pozostawały na tym samym miejscu? Jaka jest budowa kory ziemskiej i warstwy stanowiącej jej podłoże – ciekłej magmy?
Istnieją poważne podstawy, by przypuszczać, że dno oceanu może dać odpowiedź na wszystkie te pytania.
Niektóre dane wyjściowe są już znane. Stosując metody systematycznego sondowania i grawimetrii wykazano, że kora ziemska pod oceanami jest bardzo cienka. W lądach jej grubość wynosi 30 do 40 kilometrów, a pod oceanami – 5 do 8 km.
Już od kilku lat inżynierowie amerykańscy opracowują projekt przewiercenia dna oceanu i dotarcia poprzez warstwę osadów i całą korę ziemską, aż do tajemniczej ciekłej magmy. Zgodnie z tym projektem, który ma być urzeczywistniony w ciągu najbliższych lat, wiercenie będzie dokonywane z dużego statku. Ma on zostać zaopatrzony w specjalną wieżę wiertniczą i umocowany grubymi linami na kilku kotwicach, zarzuconych na głębokość 4 do 5 kilometrów.
Jednak wiercenie ze statku poprzez 4-5-kilometrową warstwę osadów nie stanie się chyba roboczym sposobem przenikania do kory ziemskiej. Ten projekt techniczny jest zbyt skomplikowany. Jeśli nawet raz jeden uda się osiągnąć pozytywne wyniki, to należy wątpić, by burze i sztormy pozwoliły korzystać z niego i nadal.
Myśl techniczna w dziedzinie opanowania dna oceanu pójdzie najprawdopodobniej w kierunku konstruowania autonomicznych urządzeń wiertniczych, opuszczanych na dno i sterowanych z autonomicznych samobieżnych batyskafów.
Jedno jest oczywiste, a mianowicie, że człowiek bardzo szybko stanie się gospodarzem dna oceanu, panem jego tajemnic i zasobów.
Oceany pokrywają trzy czwarte powierzchni Ziemi. Do czasów obecnych człowiek otrzymywał wszystkie potrzebne mu surowce mineralne z jednej czwartej powierzchni kory ziemskiej. Czy wolno sądzić, że trzy czwarte jej części, ukryte pod wodą, są pozbawione bogactw mineralnych? Rzecz jasna, że nie. Kiedy człowiek opanuje dno oceanu, poszukiwanie i wydobywanie ich będzie tam, być może, łatwiejsze niż na lądzie.
Rzecz w tym, że podstawowe zasoby mineralne zalegają w strefie przejściowej między twardą korą a podkorowym płaszczem, w tak zwanej „linii Mohorowičiča”, nazwanej tak od imienia jugosłowiańskiego geofizyka, który ustalił to metodami sejsmicznymi: szybkość dźwięku przechodzącego z kory do głębiej położonej płynnej magmy (płaszcza) raptownie zmienia się. Jednakże pod wieloma względami budowa kory ziemskiej i warstwy podkorowej pozostaje jeszcze zupełnie niewyjaśniona.
Mineralnych bogactw oceanu należy poszukiwać również na samej powierzchni dna. Już od dawna wiadomo, że napotyka się tam tak zwane „konkrecje żelazomanganowe”. W dużej ilości pokrywają one dno mórz: Białego, Bałtyckiego i Kaspijskiego. Jak wykazało fotografowanie dna Oceanu Atlantyckiego i Spokojnego, i tutaj konkrecje te pokrywają duże przestrzenie.
Na jeden metr kwadratowy przypada ich wiele dziesiątków kilogramów.
W samym tylko Oceanie Spokojnym zajęta przez konkrecje powierzchnia osiąga kilkadziesiąt milionów kilometrów kwadratowych, a łączna ich waga wynosi – kilka miliardów ton!
Powstanie swe konkrecje zawdzięczają działalności życiowej szczególnych form bakterii, które zdolne są do koncentrowania minerałów, rozpuszczonych w wodzie morskiej w znikomo małych ilościach. Prócz żelaza i manganu konkrecje zawierają również nikiel, kobalt i miedź.
Czy ludzkość ma prawo pozostawić odłogiem te zaiste olbrzymie złoża najbardziej wartościowej rudy, wyścielającej dno oceanów i mórz? Oczywiście, że nie! Można z całą pewnością powiedzieć, iż nadchodzący wiek – to wiek zdobycia i opanowania nie tylko kosmosu, lecz również kory ziemskiej pod oceanami”.
W 1968 roku na pokładzie statku „Akademik Kurczatow” Leon Zienkiewicz, mając już 79 lat, zorganizował i przeprowadził swą ostatnią wyprawę naukową na terenie mało zbadanych wód południowo-wschodniego Pacyfiku, niedaleko wybrzeży Peru i Chile. W grudniu 1969 wielki uczony wygłosił swój ostatni referat naukowy na konferencji naukowej „Dzieje Oceanu Światowego”, odbywającej się w Moskwie. Temat referatu brzmiał: Przyczynek do zagadnienia o starożytności oceanu i jego fauny. Został on opublikowany w dwa lata później, już po zgonie uczonego.
Profesor Leon Zienkiewicz zmarł 20 czerwca 1970 roku, w Moskwie, i pochowany został na cmentarzu Nowodiewiczym.




Żagiell



W fundamentalnej edycji z 1976 roku (Wkład Polaków do kultury świata, s. 303) czytamy o nim: „Lekarz nadworny księcia egipskiego Halima Żagiell napisał kilka prac z dziejów Egiptu. Najważniejsza z nich była Historia Egiptu w 2 tomach (1879-1880).”
Stanisław Kośmiński w Słowniku lekarzów polskich(Warszawa 1888, s. 580-581) podaje: „Żagiell Ignacy, książę, urodzony 1 lutego 1826 roku we wsi Kierpszyszkach w powiecie i guberni wileńskiej, nauki szkolne pobierał do roku 1843 w Wiłkomierzu u księży Pijarów. W roku 1845 wstąpił na uniwersytet kijowski, ukończywszy go w roku 1850 ze stopniem lekarza (cum eximia laude) przez rok 1851 oddawał się praktyce lekarskiej w Odesie. W roku 1852 udał się w podróż naukową po Europie, był w Berlinie, Dreźnie, Pradze, Wiedniu, w r. 1856 doktoryzował się w Paryżu, w roku 1859 w Londynie, skąd wyjechał do Indyj, gdzie przez lat 4 był lekarzem armii angielskiej w Madras. Następnie pełnił przez lat kilka obowiązki lekarza przy vice-królu egipskim; przez lat 6 przy sułtanie Abdul-Azisie. Zwiedził całą niemal Europę, Azyę, Afrykę i Amerykę, i przepędziwszy lat kilkadziesiąt poza granicami kraju, powrócił w roku 1876 i osiedlił się w Wilnie, i tam przez lat cztery (1876-1881) piastował godność prezesa komisji sanitarnej przy radzie miejskiej. Jest członkiem wielu zagranicznych uczonych towarzystw i ozdobiony licznymi orderami”. Historyk medycyny przytacza też listę ponad dwudziestu publikacji naukowych I. Żagla w językach: włoskim, francuskim, angielskim, niemieckim, polskim.

* * *

Ignacy Tadeusz Żagiell urodził się 1 lutego 1826 roku w miejscowości Kierpszyszkach powiatu wileńskiego, zmarł 21 czerwca 1891 roku w Warszawie. Miał być w linii prostej w dziesiątym pokoleniu potomkiem protoplasty rodu Stanisława. Drzewo genealogiczne tego rodu, sporządzone w heroldii wileńskiej 12 sierpnia 1840 roku obrazuje 10 pokoleń, liczących 45 osób płci męskiej. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 3531, s. 11-12).
Żagiellowie, rodzina szlachecka pieczętująca się herbem Trąby, wywodzili siebie – choć bezdowodnie, tylko na podstawie legendy rodzinnej – z wielkich książąt litewskich.
Adam Am. Kosiński (Przewodnik heraldyczny, Kraków 1877, s. 152-153) podaje: „Żagiel herbu Trąby, wywodzą się od Stanisława syna Michała, a wnuka Zygmunta, wielkiego księcia litewskiego, zabitego w 1444 roku, to jednak ich pochodzenie bardzo jest wątpliwe”.
Inne znów dzieło genealogiczne pisze: „Żagiel herbu Trąby. Od 1590 w Wilkomierzu. W 1798 uznanie tytułu książęcego w Rosji. Rodzina jest pochodzenia litewskiego i ród swój wiedzie od wielkiego księcia Gedymina”. (Stefan Graf von Szydlow-Szydlowski, Nikolaus R. von Pastinszky, Der polnische und litauische Hochadel, Budapeszt 1944, s. 103).
Polska Encyklopedia Szlachecka (t. 1, Warszawa 1935, s. 249) informuje: „Żagielowie herbu Trąby. Rodzina książęca litewska, pochodząca rzekomo od w.ks.lit. Gedymina”.
Jeden z bohaterów naszej największej epopei narodowej, Żagiel właśnie, mówi w Panie Tadeuszu, że na Litwie „znajdziesz pono mitry i w niejednym domu”, mając na myśli tytuł książęcy, używany tu przez wiele rodzin.
Obszerne materiały do dziejów rycerskiego domu Żagielów znajdują się w Centralnym Państwowym Archiwum Historycznym Litwy w Wilnie (f. 391, z. 1, nr 1203, s. 10-16 oraz f. 391, z. 1, nr 1235, s. 1-49).
W dawnych źródłach pisanych wzmianki o reprezentantach tego rodu są spotykane od początku XVII wieku. Najsłynniejszym był wówczas bodaj Marcin Żagiel, „canonik y deputat Wileński”, który 23 czerwca 1609 roku podpisał jeden z dekretów Głównego Trybunału Litewskiego. (Akty izdawajemyje..., t. 20, s. 212). Onże w 1631 roku był dziekanem Katedry Wileńskiej (tamże, s. 302): W 1636 zaś roku figuruje już jako „proboszcz Wileński, Oszmiańsky deputat duchowny” (tamże, s. 317).
O Marcinie Żaglu tekst z 1626 roku zezna, iż był to „mąż poważny i doświadczony, oddany studiom filozoficznym i teologicznym, niezrównany w gorliwości nad szerzeniem dobra w Kościele”.
W 1643 roku, tuż przed śmiercią, tenże prałat Marcin Żagiel ofiarował na utrzymanie bursy uniwersyteckiej 2.150 złotych polskich. L. Piechnik (Dzieje Akademii Wileńskiej, t. 2, Rzym 1983, s. 191) pisze o nim: „Marcin Żagiel, promowany na magistra filozofii prawdopodobnie w pierwszych latach XVII w., odznaczał się wielką gorliwością o sprawy Kościoła. Wydał kilka rozpraw przeciw innowiercom, ufundował w kolegium akademickim misję, tzn. ofiarował fundusz na utrzymanie dwóch księży, którzy mogliby podejmować wyprawy do tych szczególnie okolic, gdzie z powodu braku kapłanów panuje nieznajomość prawd wiary.”
T. Święcki (Historyczne pamiątki, t. 2, s. 338) podaje krótko: „Żagiel Marcin herbu tejże nazwy, z powiatu wilkomierskiego, proboszcz katedralny wileński i oszmiański, mąż uczony wielkiej powagi, pożegnał ten świat 1643 roku; zostawił niektóre pisma w materjach ascetycznych. – Grzegorz, władyka piński”... Ten był zwany po ojcu Michale Michajłowiczem lub Michajłowskim...
W roku 1707 jednym z ławników sądu m. Mohylewa był Samuel Żagiel, występujący w różnych dokumentach także jako Żaglewicz lub Żaglewski.
W roku 1730 Jan Antoni kniaź Żagiell, sędzic grodzki i koniuszyc powiatu wiłkomierskiego, towarzysz chorągwi znaku petyhorskiego wojsk Wielkiego Księstwa Litewskiego, po teściu swym zmarłym i żonie Klarze Zarankównie, starościance żmudzkiej, stał się właścicielem cudownego obrazu przenajświętszej Maryi Panny Łaskawej. W druczku, który się ukazał w 1819 roku czytamy: „Po śmierci którey (tj. Klary Zarankówny – przyp. J. C.), 1737 roku Julij 15 dnia, takowy obraz został kosztem i staraniem pomienionego Żagiella w ramy pozłociste oprawiony. – A nazajutrz jako to: dnia 16 czasu obchodu festu Przenayświętszey Maryi Panny Szkaplerney w Kościele OO. Dominikanów Wileńskich, pod tytułem św. Ducha wystawionym; przy odprawowaniu mszy świętey solenney, obrządkiem religiyney konsekracyi przez xiędza Michała Jana Zienkowicza, biskupa dyecezjalnego wileńskiego, poświęcony i ocierany. – Odtąd takowy obraz pozostaje w domie Żagiellów ze czcią i należytem utrzymywany poszanowaniem. – Któremu od roku 1640 aż do roku ninieyszego 1819, policza się spełna lat 179.
Niech za tym wyrażony obraz, okryty nieskończoną pobożnych chrześcijan chwałą, utrzymuje się na tem mieyscu, gdzie się teraz znayduje; w swey nieskażoney mocy i trwałości, po wiek wieków. – Amen.
Wyszło spod prasy drukarni kosztem Adama i Antoniny z Kordziuków kniaziów Żagiellów, marszałków powiatu wiłkomierskiego”. (Dział rękopisów Biblioteki AN Litwy, F. 273-3631). Że ten druczek został wydany, świadczy nie tylko o pobożności państwa Żagiellów, ale i o ich pragnieniu sławy, którą tym razem osiągali opisując losy obrazu, namalowanego przez jednego z włoskich malarzy XVII wieku i znajdującego się wówczas w ich dworze w Radziunach.
Spis szlachty powiatu wiłkomierskiego z 1795 roku zawiera m.in. Listę familij szlachty Adama, pisarza ziemskiego powiatu oniksztyńskiego, Marcina, dworzanina skarbowego Wielkiego Xięstwa Litewskiego, y Antoniego, cześnikowicza wiłkomierskiego, kniaziów Michayłowiczów Żagiellów, żyjących w powiecie wiłkomierskim w majątku Powirynciu. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1690, s. 389).
Dowiadujemy się z tego dokumentu, że używała ta rodzina herbu Trąby, a wywód jej brzmi jak następuje: „Pra, pra, pra, pra, pra Dziad wywodzących się Michayło syn Bohdana oprócz dalszych swych braci y potomków po stryju swemu inaczey Szczepanem zwanym, był z głowy swych przodków dziedzicem dóbr Kurkl czyli Powiryncia, niegdyś przed Unią w powiecie trockim kurklewskim, a teraz wiłkomierskim leżących. Ten w dacie indykta 2, a to jest w roku 1390 pospół z swą żoną Anną Woyciechówną w sądach trockich za namiestnictwa brata swojego Mikołaja Bohdanowicza uzyskał dekret z Januszką Mistyszkowiczem y dalszemi. A indykta 4, to jest w roku 1420 od brata rodzonego Serafina Bohdanowicza nabył siedlisko gruntów, wyrażając w prawie, iż to w potomności dziedziczyli. Około tegoż czasu, jak świadczy regestr popisowy rycerstwa szlachty wojującey z Krzyżakami za Króla Władysława Jagiełły, po skończoney woynie spisany, tenże Michayło, czyli też któryś z braci lub synów jego, jeden pod rotmistrzostwem Perchura Perchurewicza Kopcia, drugi pod chorągwią rotmistrzostwa Alexieja Joszkiewicza 1420... na tey znaydowali się kampanii.” Jeden z synów Michayła Bałtromiej ożenił się z Nastazyą Frąckówną, i miał z nią synów Mikołaja, Jana i Jerzego... W roku 1631 Marcin kniaź Żagiell „będąc dziekanem katedralnym wileńskim, proboszczem oszmiańskim y altarystą wiłkomierskim (...) uczynił dział wieczysty w gruntach” między krewnymi. Posiadali wówczas Żagiellowie Towiany i inne wsie. Marcin Żagiell był w swoim czasie znanym polemistą, z szacunkiem piszą o nim kronikarze: „Martinus Żagiell praepositus cathedralis Vilnensis eruditione, polemicae Theologiae lucubrationibus haereser proligavit. Animarum lucris intentis missionem ad agrestes Lithvaniae incolus in Collegio Vilnensi S. J. fundavit, ut animarum proventum caelo post fatadue provideret... Był wielkiego za czasów swych znaczenia”...
„Adam z Kniazia Michayłowicza Żagiell, pisarz ziemski powiatu wiłkomirskiego” podpisał 23 października 1796 inwentarz dóbr Czadosy i Kołpaciszki w powiecie wiłkomierskim leżących. (Akty izdawajemyje..., t. 38, s. 309).
Anioł kniaź Żagiell był pisarzem powiatu wiłkomierskiego około 1818 roku. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 588, s. 40).
W grudniu 1819 roku heroldia wileńska potwierdziła rodowitość Jana, Jakuba i Ignacego Żagiellów, szlachciców powiatu wileńskiego. (Tamże, f. 391, z. 1, nr 1006, s. 65).
Według ustaleń heroldii wileńskiej z 1847 roku dwaj bracia Żaglowie wspólnie posiadali majątki Szczurkiszki i Kiełpszyszki w powiecie wileńskim. Starszy z nich, opiekun wiejskich magazynów zapasowych powiatu wileńskiego, koleżski sekretarz Adam Edward Maksymilian lat 36, był żonaty z Pelagią z Soroków i miał w tym czasie 4-letnią córeczkę Marię. Młodszy, lekarz 1 oddziału Kijowskiego Cesarskiego Uniwersytetu Medyko-Chirurgicznego, 32-letni Ignacy Tadeusz Marcin żonaty był z wdową po Abramowiczu, Feliksie z domu Mazaraki, lat 35. (Tamże, f. 391, z. 10, nr 131).
Genealogia rodu Żagielów z 1847 roku przyjmuje za protoplastę rodziny Piotra Żagiela (około 1665), który posiadał majątek Powirynty w powiecie wiłkomierskim i miał czterech synów: Mikołaja, Jana, Aleksandra i Gabryela, z których ten ostatni również spłodził czterech potomków: Rafała, Samuela, Jerzego i Michała. Z tych Rafał miał syna Tadeusza, ten zaś znów czterech potomków: Antoniego, Adama, Marcina i Józefa. Spośród nich Antoni miał trzech synów: obok Ignacego Tadeusza Marcina, także Adama Edwarda Maksymiliana, oraz czterech imion Adolfa Napoleona Antoniego Filipa. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1203, s. 1-106). Matką chłopców była Anna z domu Gorska.
Przed 1833 rokiem Żagiellowie mianowali się kniaziami, ale ponieważ nie przedstawili do heroldii papierów potwierdzających ten ich rodowód, rozkazem generała-gubernatora Wilna zostali pozbawieni prawa używania tytułu książęcego. Ale w 1864 roku znów w dokumentach oficjalnych figurują Żagielowie jako „kniaziowie”. Spokrewnieni byli ze szlacheckimi rodzinami Wersockich, Lipskich, Tomkiewiczów, Łojbów.
W 1852 roku zgromadzenie szlacheckie guberni wileńskiej potwierdziło przynależność do stanu szlacheckiego opiekuna rolniczych magazynów powiatu wileńskiego Adama Edwarda Maksymiliana (syna Antoniego) Żagiela, zamieszkałego razem z żoną Pelagią z Soroków i córką Marią, w majątku własnym Szczurkiszki. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 7, nr 58, s. 4-5).
W 1868 roku ziemianin Edward Żagiel, pochodzący z guberni kowieńskiej, a gospodarujący we własnym majątku Powieryńce powiatu wiłkomierskiego, znajdował się pod tajnym nadzorem policji jako „politycznie podejrzany”. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, op. 1868, nr 228, s. 82).
Ukazem z 31 października 1880 roku cesarz Rosji Aleksander II i senat rządzący ponownie odmówili Żagiellom prawa na używanie tytułu książęcego, mimo iż w załączonej przez prosicieli genealogii z 1794 roku znajdowała się informacja, że bracia Żagiellowie są „w czternastym pokoleniu potomkami wielkiego księcia litewskiego Giedymina, syna jego Kiejstuta, wnuka Zygmunta Kiejstutowicza i prawnuka Michajła Zygmuntowicza, od syna którego Stanisława jakoby pochodzą kniaziowie Michajłowiczowie, przezwani później Sagiellami lub Żagiellami”. Mieli Żagiellowie jakoby, zaczynając od Stanisława Michajłowicza władać księstwami Starodubowskim, Nowogrodzkim, Trockim, Druckim oraz majątkami: Witoldowskie, Kurkle czyli Powiryńce, Onikszty, Pieniany, Trąby, Bogdanowo i in.
Lecz heroldie Cesarstwa Rosyjskiego bardzo wnikliwie badały przeszłość rodów szlacheckich i przy najmniejszej wątpliwości prośby o nadanie tytułów honorowych odrzucały. I tym razem po dokładnym sprawdzeniu Metryki Litewskiej okazało się, że Żagiellowie nigdy nie byli właścicielami nie tylko księstw, ale nawet majątków, które w wywodzie (sfabrykowanym, razem z fikcyjnym podpisem hrabiego Kazimierza Konstantego Platera) podali jako swe rzekome ongisiejsze posiadłości.
Dwa autentyczne przywileje nadane Adamowi Żagiellowi przez króla Stanisława Augusta Poniatowskiego 18 lutego 1791 i 17 marca 1794 roku, nie nazywają Żagiellów ani „książętami”, ani „Michajłowiczami”, lecz po prostu „urodzonymi”, czyli zwykłymi bracią-szlachtą. W ten sposób decyzja Heroldii Wileńskiej z 25 lutego 1866 roku o prawie Żagiellów do tytułu książęcego okazała się bezpodstawna. Lecz cała wieloletnia walka tej rodziny o urojone prawa świadczy o niewątpliwej skłonności jej członków do mistyfikacji. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1235).
Skłonność ta była tak silna, że nie potrafił jej zneutralizować ukaz carski, gdyż Żagiellowie nadal „walczyli” o tytuł książęcy, zarzucając urzędy podaniami aż do roku 1897 włącznie, kiedy to domagał się „sprawiedliwości” syn Ignacego Żagiella Witold Kazimierz i jego żona Maria z hrabiów Platerów.

* * *

Ignacy Tadeusz Żagiell pochodził więc z kresowo-szlacheckiego środowiska polskiego pod względem kultury, a germańskiego – jak twierdzą niektórzy – pod względem dawnego pochodzenia, które wydało wielu utalentowanych i ruchliwych działaczy w różnych sferach życia społecznego. Edward Żagiell w Gawędach o Polakach na Kowieńszczyźnie („Zeszyty Historyczne, Paryż 1988, s. 85, 139-180) pisał o tym środowisku jak następuje:
„W odróżnieniu od południowo-wschodniej części Kowieńszczyzny, gdzie prócz zaścianków były liczne polskie wsie i gdzie większość mieszczan z proletariatem włącznie, mówiła po polsku, na Żmudzi polskie było tylko ziemiaństwo oraz trzy warstwy, pragnące uchodzić za panów: zamożniejsze mieszczaństwo, administracja dworska i szlachta zaściankowa. Chłop, robotnik, część kleru i pierwsi pojawiający się studenci byli Litwinami”. (...) Ziemiaństwo sprowadzało ogrodników z Królestwa i Poznania. „Ciekawe, że byli mniej odporni na wynarodowienie od Polaków litewskich. Synowie i wnuki wielkopolskich ogrodników wsiąkali w masę litewską, podczas gdy właściciel wielkiego zakładu ogrodniczego w Szawlach, będącego dumą miasta, stał się powodem wielkiej konfuzji. Program wizyty, jaką miastu składał prezydent Smetona, przewidywał odwiedzenie zakładu Sielskiego. Okazało się, że jego sędziwy właściciel nie mówi po litewsku. Natomiast syn ogrodnika Rogalińskiego zwał się Rogalisem. Inaczej układały się stosunki wśród ziemian. Tu D’Erceville, Hiksa, Landsberg, Saari, Knoch, Butler, baronowie Raden i Ropp, hrabiowie Choiseul, Zubow i O’Rourke, niezależnie od kraju pochodzenia przodków, mówili po polsku i w większości byli Polakami. (...)
Brzozowscy stosunkowo niedawno nabyli Wodokty. Przez parę stuleci była to posiadłość Kopańskich, którzy tu niegdyś przywędrowali z Kopan na Mazowszu. (...)
Z powiatu szawelskiego wielu wyjechało do Rosji po złote runo. Wiktor Nagurski był rejentem w Petersburgu. Tamże wziętym lekarzem był Korabiewicz, dziedzic na Gierżdelach, które później tym się wsławiły, że miały furmana, który się zwał Juozas Piłsudskis. (...)
Lekarz carskiej marynarki, wielkolud Nagiewicz skończył jako litewski generał i kustosz Litewskiego Muzeum Wojskowego, pełnego tylu antypolskich eksponatów, że Zygmunt Nowakowski w 1938 roku ze skandalem przerwał zwiedzanie tego przybytku. Skoro doszliśmy już do generałów, to nie wdawając się w szczegóły metryk urodzenia, można stwierdzić, że na terytorium międzywojennej republiki litewskiej można było objechać rzemiennym dyszlem krewnych marszałka Piłsudskiego, krewnych generałów Dowbór-Muśnickiego, Bortnowskiego, Kopańskiego, Rymszy, Szylinga, a podejrzewano również generałów Sulika, Januszajtisa, któregoś z admirałów i Żeligowskiego. Ale do pokrewieństwa z tym ostatnim każdy by się w czasach tej republiki bał przyznać. Był dla Litwinów wrogiem numer jeden. Zresztą dotyczyło to nie tylko Żeligowskiego. Pewna Litwinka, wnuczka Billewiczówny, wsławiła się powiedzeniem: „Jestem kuzynką Piłsudskiego. Nie uważam tego za zaszczyt, lecz za hańbę”. Ale to było w czasach międzywojennych. Jeszcze w roku 1915 stary Chodakowski ostrzegał i prawie przepraszał swych gości, że ma za zięcia wielkiego litwomana, Antoniego Smetonę.
Przed pierwszą wojną światową miejscowi Polacy uważali się za Litwinów w sensie dzielnicowym. Kto jest Litwinem – mówili – ten samo przez się jest też Polakiem. Przeciwników tego stanowiska, separatystów litewskich, zwano litwomanami. W pierwszych latach odrodzonej republiki litewskiej, w nowej sztuce litewskiej, na scenie teatru kowieńskiego, młoda Litwinka symbolicznie zdruzgotała statuetkę Adama Mickiewicza. Ten gest miał oznaczać zerwanie ze wspólną przeszłością polsko-litewską. Dawni litwomani stali się Litwinami, a Litwini w sensie historycznym, wierni związkom kulturalnym, politycznym i językowym z Polską, otrzymali dźwięczny przydomek „wyrodków”. Dla udokumentowania tej tezy uchwycono się wyników badań prof. Jana Jakubowskiego. W jednej ze swych prac historycznych o Wielkim Xięstwie Litewskim sformułował wniosek, że Polacy na Litwie są w przygniatającej większości spolonizowanymi Litwinami. Pewna domieszka krwi polskiej (głównie mazurskiej) płynie w żyłach ludności Litwy, ale prawie w równej mierze wśród mówiących po polsku i po litewsku. A że Litwini z pochodzenia sprzymierzają się z obcą i wrogą potencją, jaką była Polska, są więc wyrodkami. Słowo iszgama było w częstym użyciu i dotyczyło również marszałka Piłsudskiego.
Brzmienie nazwiska nie było miarodajnym kryterium do stwierdzenia pochodzenia. Czysto polskie nazwisko Kalina nosili potomkowie Tatarów, zachowujący nawet wyznanie mahometańskie. Litewskie rodziny chłopskie z dóbr polskich magnatów nosiły nazwiska Lanckorońskich lub Potockich, a każdy Gryszus lub Wojtkus, gdy nieco awansował na drabinie społecznej był zapisywany w księgach metrykalnych przez polskich księży jako Gryszewicz lub Wojtkiewicz.
Niejaki Franciszek Karp, Polak, w trzech czwartych niemieckiego pochodzenia i autor niefortunnej książki o niemieckich prawach do kolonii (wydanej przed wojną w Grodnie) zainteresował się rodowodami starolitewskich bojarskich nazwisk jak: Gimbut, Butrym, Sągaiłło, Dowgiałło, Kibort, Korsak, Dowmunt, Dowgird, Orwid itd. W swej kilkudziesięciostronicowej pracy doszedł do nieoczekiwanych wyników. Bardzo mało spośród tych nazwisk – dowodził – świadczy o litewskim pochodzeniu. Bułhak i Korsak – to pochodzenie tatarskie. Nazwiska kończące się na: rym, but, ort, ird, to stare nazwiska bojarów litewskich, pochodzących od Wikingów. Dla porównania cytował książkę telefoniczną Kopenhagi. Twierdził, że czyta się ją jak starą heraldykę litewską, tyle tam nazwisk zbliżonych do litewskich nazwisk arystokratycznych a żadnego podobieństwa do typowo ludowych. Natomiast nazwiska kończące się na „ajłło” były bezspornie litewskie, w odróżnieniu od najpospolitszych na „wicz” które były naleciałością ruską, świadczącą nie o pochodzeniu, a o modzie dodawania tej końcówki. Pracę Karpia drukował „Dzień Polski” w Kownie w odcinkach, póki autor nie doszedł do wikingowskich konkluzji. Wówczas cenzura wstrzymała druk. (...)
Domniemani potomkowie Wikingów, kolejno zlitwinizowanych, przeważnie zruszczonych za czasów Witolda, a następnie całkowicie spolonizowanych, czuli się dobrze w szlacheckiej polsko-rusko-litewskiej dawnej Rzeczypospolitej. Złoty wiek kultury na kresach, w wyniku rozkwitu Uniwersytetu Wileńskiego jeszcze wzmógł litewski wkład do ogólnopolskiej kultury. Dlatego była tak niebezpieczna dla separatystów litewskich. Była ona również ich kulturą, kulturą Adama Mickiewicza, Krasińskiego syna Radziwiłłówny, Słowackiego, syna profesora Uniwersytetu Wileńskiego, by zacząć od trzech wieszczów. Poza tym Norwida, Syrokomli i wielu innych, którzy spowodowali, że niejako narodowymi imionami polskimi stały się litewskie: Grażyna, Witold, Olgierd czy Aldona. Ale gdy w końcu XIX wieku wszędzie zaczęły wchodzić w obręb życia kulturalnego warstwy ludowe, liczne w Polsce etnograficznej, kultura Kasprowicza, Morcinka, Jalu Kurka, Orkana, Stryjeńskiej, Skoczylasa (Trojaka, Kujawiaka i Zbójnickiego) stawała się coraz bardziej obca „spolonizowanym Litwinom”. Stąd może ta olimpijska obiektywność w stosunku do Polaków w twórczości Miłosza i Józefa Mackiewicza, a cieplejsze struny na wzmiankę o ludziach i ziemi Litwy historycznej. Tu mała, nieco kąśliwa dygresja – obaj napomniani, oraz Gombrowicz, mówiący o sobie, że jest potomkiem szlagonów litewskich, stali się pisarzami o światowej sławie, tłumaczonymi na liczne obce języki. Wszystkim zarzucano takie czy inne kolaboracje, lub brak aktywnej kolaboracji w czasie wojny.
Odrębność kulturalna Polaków litewskich zatarła się mocno na terenach, które weszły w skład Rzeczypospolitej międzywojnia. Natomiast na Litwie kowieńskiej, odciętej granicą, do której nie docierały nawet czasopisma polskie, gdzie kontakty osobiste ograniczały się do nielicznych jednostek, a jedynym prawie łącznikiem, prócz trudno osiągalnych książek, było radio, kultura polska zachowała się w swej formie przedwojennej, jagiellońsko-polsko-litewskiej”...

* * *

Biografowie z reguły podają, że Ignacy Tadeusz Żagiell ukończył uniwersytet w Kijowie, studiował też w Paryżu i Oksfordzie. Jednak informacje dotyczące jego życia są pogmatwane, do czego on sam wybitnie się przyczynił, i dziś jest prawie niemożliwe odróżnić w tej materii prawdę od mistyfikacji. Nawet źródła archiwalne podają nieraz dane sprzeczne ze sobą.
10 maja 1852 roku heroldia wileńska potwierdziła przynależność do stanu szlacheckiego lekarza 1-go oddziału Kijowskiego Cesarskiego Medyko-Chirurgicznego Uniwersytetu Ignacego Tadeusza Marcina (syna Antoniego) Żagiella, lat 32, mieszkającego w Kijowie razem z 35-letnią żoną Feliksą z domu Mazaraki (primo voto Abramowiczową). Jak wynika z zapisu, był on współwłaścicielem z bratem majątków Kiełpiszki i Szczurkiszki w powiecie wileńskim (115 chłopów płci męskiej). (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 7, nr 58).
12 maja 1840 roku Ignacy Żagiell został w karczmie Radziszewskiej, znajdującej się w okolicach Wiłkomierza, zatrzymany przez policjantów Gilewicza i Popławskiego, ponieważ miał przy sobie pistolet. Szef posterunku policyjnego w Widziszkach Norwiłł po odebraniu od zatrzymanego wyjaśnień, iż jakoby znalazł w przededniu tę broń na szosie, gdy pędził do domu konie z noclegu, zwolnił go do zaścianka Nowosady, w którym mieszkał. Sprawa ta narobiła wiele hałasu, zajął się nią osobiście szef żandarmów Guberni Wileńskiej, hrabia Fiodor Dołgorukow, ponieważ incydent z bronią nastąpił wkrótce po przejeździe w tych miejscach cesarza Mikołaja I. Według niektórych danych, podchmielony Ignacy Żagiel odgrażał się w karczmie, że zabije z niej cara. Ostatecznie potwierdzono wersję zdarzeń podaną przez delikwenta i sprawa została zamknięta.
Ale 6 lipca 1840 roku w urzędzie wileńskiego generał-gubernatora rozpoczęto pod gryfem „Tajne” Sprawę o szlachcicu Guberni Wileńskiej Ignacym Żagiellu, zatrzymanym w karczmie Radziszewka powiatu wiłkomierskiego z naładowanymi pistoletami wkrótce po przejechaniu Gosudar-Imperatora. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, t. 1840, nr 1578). Liczący piętnaście stron plik dokumentów rozpoczyna list (z 24 czerwca 1840 r.) szefa żandarmów, dowodzącego główną kwaterą cesarską, hrabiego Benckendorfa do wojskowego generała-gubernatora wileńskiego, grodzieńskiego, białostockiego i mińskiego, generał-lejtnanta Fiodora Jakowlewicza Mirkowicza. List ten brzmi jak następuje: „Miłościwy Panie Fiodor Jakowlewicz! Po otrzymaniu zawiadomienia, iż wkrótce po przejeździe Gosudara Imperatora zatrzymany został w niedalekiej odległości od Wiłkomierza w karczmie Raduszewce szlachcic Żagiell, mający przy sobie załadowany pistolet i wkrótce uwolniony na rozkaz stanowego przystawa Norwiłła, mam zaszczyt zapytać Waszą Ekscelencję, czy w tym tak ważnym przypadku przeprowadzono formalne śledztwo i co ono wykazało. Do tego uważam za obowiązek dodać, że chociaż Żagiel i twierdził, że znaleziony przy nim pistolet on znalazł na drodze, to świadectwo to nie jest prawdziwe, gdyż wiadomo mi dokładnie, że jego z tą bronią widziano i w innych karczmach.
Z zupełnym uszanowaniem i oddaniem mam zaszczyt pozostać – Waszej Ekscelencji pokorny sługa – hrabia Benckendorf.”
Wkrótce na imię Mirkowicza nadeszło z Włodzimierza wyjaśnienie od pułkownika Komajewskiego z twierdzeniem, że Żagiell rzeczywiście, według jego słów, znalazł pistolet na drodze i szedł właśnie do urzędu policji, by broń tam złożyć, ale nie zdążył tego uczynić, ponieważ został w karczmie zatrzymany (w okolicznościach opisanych powyżej).
Wydawać by się mogło, że sprawę można byłoby uważać za zakończoną, ale podpułkownik Lobri napisał do Petersburga donos (sprawdzony sposób robienia kariery!) o tym, iż rzekomo Żagiell jest człowiekiem niebezpiecznym, a miejscowe władze policyjne nie są dość czujne. Spowodował ten donos nadejście przytoczonego listu Benckendorfa i kilka miesięcy trwające śledztwo. Dopiero 1 sierpnia 1840 roku hrabia Mirkowicz wysłał do szefa żandarmów list, który znamionował sobą zakończenie sprawy. Generał gubernator pisał:
„Miłościwy Panie hrabio Aleksander Christoforowicz!
Na skutek zapytania Waszej Ekscelencji z dnia 24 czerwca pod numerem 2626 o szlachcicu Żagiellu, zatrzymanym wkrótce po przejeździe Gosudara Imperatora w niedalekiej odległości od Wiłkomierza w karczmie Raduszewce z załadowanym pistoletem, zapotrzebowałem od wileńskiego gubernatora cywilnego doniesienia o okolicznościach tego wydarzenia.
Obecnie rzeczywisty radca stanu książę Dołgorukow doniósł mi, że on otrzymał od sztabsoficera korpusu żandarmów podpułkownika Lobri jeszcze 16-go maja pod numerem 45 zawiadomienie o zatrzymaniu na szosie 12-go maja szlachcica Ignacego Żagla z pistoletem i o zwolnieniu go od aresztu przez stanowego przystawa Norwiłłę, – kazał w tymże czasie wojennemu naczelnikowi powiatów nowoaleksandrowskiego i wiłkomierskiego przeprowadzić w tej sprawie formalne śledztwo.
Z przekazanej pułkownikiem Komajewskim cywilnemu gubernatorowi dokumentacji 24 czerwca pod numerem 114 wynika, że wymieniony szlachcic Żagiell, powracając 11-go maja rankiem z końmi z noclegu do domu i przejeżdżając szosą znalazł pistolet, lecz czy był on naładowany, tego nie wiedział. Po przybyciu do domu położył pistolet na drwa i w następnym dniu, wiedząc, że bez zezwolenia zwierzchnictwa nijakiej broni trzymać nie kazano, udał się z tym pistoletem do stanowego przystawa. Po drodze spotkało go dwu znajomych rolników, z którymi wstąpił do karczmy Radziszewki, gdzie tysiacki Popławski, zauważywszy u niego pistolet i powziąwszy o nim podejrzenie po wypytaniu odesłał go bez aresztu, ale z dziesiackim Gilewiczem do miasteczka Widziszki, do stanowego przystawa Norwiłły.
Stanowy przystaw uznawszy zeznania Żagiella za prawdopodobne, ponieważ pistolet ten był bez krzemienia, a w lufie jego znajdowało się nie więcej niż ćwierć ładunku prochu, zakorkowanego szmatą, rdza zaś jego niewątpliwie wskazywała, że od dawna nie był używany, a przekonawszy się od miejscowych mieszkańców o dobrym zachowaniu się i myśleniu Żagiella, zwolnił jego do miejsca zamieszkania w zaścianku Nowosadki.
Nie ograniczając się wszelako do tego, przystaw Norwiłło zarządził sekretną inwigilację o prawdziwości tego co wyjawił Żagiell, co w końcu też się potwierdziło.
Wykonujący obowiązki cywilnego gubernatora wice-gubernator po rozpatrzeniu tej sprawy zawiadomił 5 lipca pułkownika Lobri o wszystkim powyżej powiedzianym i dodał, że on, uważając wyniki śledztwa za zadowalające, kazał korespondencję na ten temat zamknąć.
Donosząc o tym Waszej Ekselencji mam zaszczyt pozostać z głębokim uszanowaniem i zupełnym oddaniem.
– Mirkowicz.”

Jakie znaczenie dla nas mają szczegóły, które poznaliśmy z dokumentów archiwalnych? Ano takie, że wnoszą one wiele konkretów co do sylwetki psychologicznej Ignacego Żagiella, ukazują go mianowicie jako osobnika skłonnego do fantazjowania i fabulacji, nie stroniącego od kieliszka, a jednocześnie ambitnego, ruchliwego i nie pozbawionego talentu. W sumie więc ten człowiek jak najbardziej nadawał się na mistyfikatora. Był pod tym względem – choć szlachcic czystej krwi – typowym „człowiekiem masowym”, o którym Jose Ortega y Gasset (Bunt mas i inne pisma socjologiczne, s. 76-77) pisał: „Dlaczego masy wtrącają się do wszystkiego i dlaczego czynią to tylko w sposób gwałtowny? Człowiek masowy uważa się za uosobienie doskonałości. Człowiek wybitny musi być bardzo próżny, by czuć się doskonałym, a jego wiara we własną doskonałość nie jest czymś pozostającym w organicznym związku z jego osobowością, lecz wynika z jego próżności i nawet dla niego samego ma charakter fikcyjny i problematyczny. Dlatego też człowiek próżny potrzebuje innych, u których szuka potwierdzenia opinii, jaką chciałby mieć o sobie samym. Na szczęście człowiek szlachetny, nawet wtedy kiedy „zaślepia” go próżność, nie czuje się nigdy prawdziwie doskonały i pełny. Inaczej ma się rzecz z przeciętnym człowiekiem naszych czasów, z nowym Adamem – jemu nie przyjdzie nawet do głowy powątpiewać o własnej doskonałości. Jego wiara w siebie samego jest iście rajska, tak samo jak wiara Adamowa. Wrodzona hermetyczność duszy wyklucza zaistnienie warunku koniecznego do odkrycia własnej niedoskonałości, jakim jest porównanie siebie z innymi. Porównać się z bliźnim to znaczy wyjść na chwilę z siebie samego i przenieść się do duszy kogoś innego. Ale dusza przeciętna niezdolna jest do transmigracji, najszlachetniejszej formy sportu”...
* * *
Pełna nazwa najważniejszej książki I. Żagiella brzmiała: Podróż historyczna po Abissynii, Adel, Szoa, Nubii, u źródeł Nilu, z opisaniem jego wodospadów, oraz po krajach podrównikowych; do Mekki i Medyny, Syryi i Palestyny, Konstantynopolu i po Archipelagu. Przez D-ra Ig. Księcia Żagiella, członka wielu akademij, uniwersytetu oksfordzkiego i uczonych Towarzystw zagranicznych, Autora historyi Egiptu, z dodaniem małego słowniczka najużywańszych wyrazów arabskich.
Autor zaczyna swe dzieło intrygującymi zdaniami: „Drugiego września 1863 roku jego wysokość książę Halim, młodszy brat wice króla Egiptu Saida Baszy, w czasie mojej rannej u niego wizyty, powiedział mi: „Czy wiesz, kochany doktorze, jaki mam projekt? Wice król życzy, abym pojechał do Sudanu i objął nad nim rządy; daje mi zupełną władzę nad tym krajem. Pierwszego października zatem, (...) pojedziemy na wojaż”... Tak miała się rozpocząć intrygująca wyprawa autora do licznych krajów Afryki w towarzystwie jednego z jej władców.
Żagiell hojnie szermuje szczegółami: nazwami osób i miejscowości, liczbami, datami, rzekomymi opisami konkretnych ludzi, miejsc i zdarzeń. Oto np. jak opisuje króla Mtesa czyli Ugandy w rozdziale XIV Podróży historycznej po Abissynii:
„Cesarz Mtesa ma wielką powagę u sąsiadów swych, małych królów, którzy się go obawiają. Podczas naszego pobytu u Mtesa przybywali ambasadorowie z Menukorango, Ussui i od okrutnego Mirambo, którego imię napełnia strachem zamieszkałe brzegi jezior: Tanganika i Ukerewo – i na kolanach podawali cesarzowi Mtesa dań przysłaną od ich władców. Więcej jak 3000 żołnierzy z gwardyi Mtesy, dobrze ubranych i dobrze znających wojenne manewra, w największym porządku, z zachowaniem wszelkich prawideł karności, asystowało ceremonii przyjęcia posłów.
Mtesa jest to władca uzdolniony i dystyngowany, z najlepszemi dążnościami. Gdyby miał dobrych pomocników, wypełniających jego wolę, mógłby w bardzo krótkim czasie wznieść cywilizację środkowej Afryki do stopnia daleko wyższego od rozwoju cywilizacji w niektórych krajach Europy, mających pretensyę do wyniesienia się despotycznego i stawiania swej oświaty, swego ukształcenia na równi z krajami ukonstytucyonowanemi!”
Wydaje się, iż Żagiell robi w tym miejscu przytyk antyrosyjski, którego cenzura albo nie zauważyła, albo puściła płazem, uważając za mało szkodliwy. A więc dalej czytamy o cesarzu Ugandy: „Jest to monarcha srogi, lecz pilnujący się zasad moralnych religii muzułmańskiej i konstytucyjnych praw człowieka. Poszanowanie własności, swoboda osobista, praca, z wypełnieniem podług możności obowiązków wobec Boga, bliźniego i cesarza – oto są zasady, jakiemi się rządzą obywatele państwa Mtesa. Zbrodnia popełniona względem bliźniego, zabranie cudzej własności, kradzież, bądź publiczna, bądź potajemna, nieposłuszeństwo prawu, są to przestępstwa rzadko się zdarzające i wielce karane. Cesarz sam chce wiedzieć o potrzebach poddanych, czuwać nad ich dobrym bytem i stara się, by im była wymierzoną w każdym względzie największa sprawiedliwość. Chroni swój naród od niesprawiedliwych i szkodliwych rozporządzeń urzędników, np. szejków, prezesów trybunałów, sędziów i innych, którym powierzone są rządy w prowincyach i w stolicy, i którzy za niesprawiedliwość bywają często karani nie tylko wiecznem więzieniem na wyspach jeziora, lecz i śmiercią. Słowem, Kabaka, tj. cesarz państwa Uganda, a dziś Mtesa, jest to człowiek wielce sympatyczny i sprawiedliwy, nadzwyczaj szanowany i lubiony przez swych poddanych, a nawet przez swoich sąsiadów. Nie jeden naród w Europie pozazdrościć może cesarstwu Mtesa takiego monarchy! Wprawdzie podróżnicy dali mu nazwę półdzikiego władcy, lecz nie wszyscy; dowodem tego jest Henryk Stanlej, który w swem dziele „O krajach tajemniczych” podziela nasze zdanie.
Mtesa jest bardzo słusznego wzrostu, ciemno-brązowego koloru, oczy ma wielkie, rysy twarzy i budowę ciała regularną, spojrzenie srogie, lecz sympatyczne; jest to olbrzym przypominający kolor Memnona. Widziałem go wychodzącego z rady państwa, której prezydował. Skoro wyszedł, zdawałoby się, że zrzucił z siebie strój monarchy i stał się popularnym, śmiejącym się, wesołym, wszystkim równym i od wszystkich lubionym. Jest bardzo ciekawym wszystkiego, co się dzieje w Europie; z przyjemnością słucha opowiadania Europejczyków. Kobiety w cesarstwie Mtesa są wielce szanowane. Niemoralność i nieuszanowanie dla kobiet są przez prawo karane wydaleniem ze społeczeństwa”.
Ten fragment książki Ignacego Żagiella, jak i jej całość, robi wrażenie mieszaniny dość abstrakcyjnych dywagacji samego autora ze szczegółami zaczerpniętymi z książek podróżników brytyjskich i francuskich, które autor polał polskim sosem i zaserwował to kompilatywne danie jako własne. Podobne wrażenie wywiera też inny fragment opisujący rzekome bezpośrednie obserwacje Ignacego Żagiella w Afryce Środkowej.
„Książę bardzo był ciekawym zobaczyć dzikich ludzi, koczujących wśród ogromnych lasów równika. Nazajutrz więc rano, na ochotnika, wszyscy prawie (wyjąwszy Habiba, który z powodu niezdrowia pozostał w domu) wyruszyliśmy z bratem Mtesy do pobliskich lasów, wskazanych prze Etia, przewodnika. Nawet Orik prosił księcia, by mu pozwolił towarzyszyć w wyprawie myśliwskiej na dzikich ludzi, a uzyskawszy przyzwolenie wnet się do nas przyłączył, zabierając z sobą zimne śniadanie, które wiózł Beduin na dromaderze. Po godzinie drogi od miasta Mtesa wjechaliśmy na naszych mułach na wielką równinę, porosłą olbrzymią trawą. Asystowało nam też 22 Beduinów, myśliwych z professyi. Etia ostrzegał, że na tej dolinie jest dużo wielkich wężów, bardzo jadowitych, na co trzeba baczną zwracać uwagę. Tu zapytał mię książę: „A czy masz, doktorze, z sobą antidotum przeciwko ukąszeniom cobra capella, wielkich skorpionów i innych jadowitych wężów, oraz przeciw ukłuciu białych mrówek”. Odpowiedziałem, że na podobne wycieczki wszystko trzeba mieć z sobą: rozmaite kwasy, olkalia, a w dodatku i narzędzia chirurgiczne. Przejeżdżając dolinę widzieliśmy wielkie stada dropi, krzyczących pentarek czyli kur afrykańskich francolinus sinamatus i dużo czarno-pąsowych kosów.
Wjechawszy do ogromnego lasu, przez który prowadziła wąska ścieżka, napotykaliśmy wielkie gromady rozmaitych papug, małpy małe żółto-siwe, większe złośliwe cynocephalus i rozmaite inne ptaki i zwierzęta. Gdyśmy cicho, bez szelestu wjeżdżali na pagórek, dostrzegł brat Mtesy coś siedzącego w dali i zawołał na Etia, za nim zbliżył się i książę. Orik powiada, że to jest łysy człowiek i że on śpi na drzewie pod parasolem. Etia potwierdził przypuszczenie Orika. „To są właśnie, mówił on, mniejsze rasy dzikich ludzi, które na gałęziach drzew wielkich budują sobie mieszkania, by się ochronić na wysokości od napadu dzikich zwierząt, węży i białych mrówek, termitami zwanych.” Właściwie była to czarna małpa, obrosła krótkiemi włosami, mająca dość zgrabną głowę bez włosów, płaską twarz i takiż sam nos, ręce i nogi o palcach foremnych w ogóle, podobna z postaci do podrównikowych murzynów. Mieszkanie jej sztucznie było zbudowane z gałęzi silnie przytwierdzonych do drzewa, a nad niem znajdował się bardzo starannie opleciony z gałęzi dach w kształcie parasola, który ochraniał doskonale to schronienie od ulewnych podrównikowych deszczów.
Obejrzawszy bardzo ciekawą siedzibę małpy-człowieka, zwanego przez miejscowych uschiego-mbuwe, która jest mniejszym rodzajem szympansa, udaliśmy się dalej pod przewodnictwem Etia i dwóch jeszcze strzelców księcia, szukając owych wielkich dzikich ludzi. Widzieliśmy kilka wężów ogromnych, przesuwających się naszą drogą, wiele małp małych, które przeraźliwie krzycząc, rzucały na nas kawałkami suchych gałęzi, i stada rozmaitych krzykliwych papug; lecz, by nie spłoszyć owych wielkich dzikich ludzi (człowieka lasu, jak mówili myśliwi), Etia prosił, by nie strzelać. – Etia był to człowiek małego wzrostu, krępy, bardzo czarny, muskularny, nosa płaskiego, grubych, szerokich ust i wielkich oczu. W rysach jego twarzy malowała się pojętność i bystrość; patrząc na niego zdawało się, że ciągle myśli o czatach myśliwskich. Na twarzy, rękach i na ramionach wiele było znaków od zagojonych blizn, od szarpania drzew iglastych, między któremi często przechodził, szukając zwierzyny, ten znakomity myśliwy. Następnie przejeżdżaliśmy śliczną łąkę, pokrytą świeżą, zieloną murawą, otoczoną gęstemi krzakami i lasem, po większej części hebanowym. Widok jej był malowniczy: dolina zdawała się jakby zamknięta wśród stromych urwisk gór wznoszących się zdala. Lasy ją okrążające dawały schronienie słoniom, bawołom, antylopom, girafom i gazellom, które zwykle stają się łupem lwów, panter, lampartów i hyen. Dlatego wszystkie te drapieżne zwierzęta są dość łagodne, nie napadają na ludzi, gdy ich nie zaczepiają, ponieważ nie są głodne.
Wtem Etia zatrzymał nas i dał znak, byśmy stanęli na czatach i pilnowali przechodzących zwierząt; lecz abyśmy nie strzelali, nim pierwiej nie zobaczymy przechodzącego dzikiego człowieka; ale dotąd widzieliśmy tylko słoni, panter i lwów ślady na piasku. Po półgodzinnem oczekiwaniu Etia wskazał księciu idącego bokiem leśnego człowieka, a raczej dużą małpę. Beduin pobiegł naprzód, by go napędzić na strzał księcia; lecz został nagle przezeń napadnięty i w obronie swej zabił zwierzę. Mieszkaniec królestwa Szoa, podzielający uprzedzenia swego kraju, płakał i miał sobie do wyrzucenia, że tak wielki kryminał popełnił, zabijając człowieka. Pocieszaliśmy go, aby nie desperował, przekonywając go, że to nie jest człowiek, lecz małpa, tylko bardzo podobna do człowieka, zwana szympanse. Ów zabity szympanse miał dwa metry wysokości, był kształtny i nadzwyczaj podobny do południowych murzynów, szczególnie do Etia.”
[Widocznie Ignacy Żagiell był wyznawcą poglądu, rozpowszechnionego ongiś wśród brytyjskich kolonizatorów Afryki, że Murzyni to nie są „czyści” ludzie, lecz mieszańcy, powstali na skutek kopulowania ludzi z małpami. – J. C.].
„Książę kazał go wziąć z sobą, by wypchać. Obecnie znajduje się on w muzeum Jardin des plantes w Paryżu... (...) Powróciwszy z wizyt lekarskich oglądałem raz jeszcze rozmaite rośliny i drzewa, jak: mimoza, banany, sykomory, granaty, figi potężne” etc. etc.
Takimi to właśnie „figami potężnymi” częstuje autor czytelnika na 358 stronach swego zadziwiającego dzieła. A przy tym raz po raz – co kilka stron – „nie natrętnie” uwypukla swą obecność w zdaniach typu: „Kabaka prosił mnie, bym poradził jego żonie cierpiącej na oczy i jeszcze dwóm dygnitarzom chorym na dysenterię podrównikową”...
Na szczęście nie ma dalej mowy o cudownym uzdrowieniu żony i dygnitarzy, czyli poczucie umiaru jednak nakazywało Żagiellowi nie przesadzać w samoreklamie. Ale i tak skutek tej lektury musiał być przeciwny zamierzonemu: w tekście jest stale wyczuwany brak autentyzmu, wciąż ma się wrażenie, że jest to jakaś sztuczna fabulacja, że „czegoś” w tych „sprawozdaniach z podróży” nie ma. A nie było po prostu – prawdy. Choć na wileńskiej prowincji przez dłuższy czas Ignacy Żagiell, przynajmniej w niektórych środowiskach, uchodził za męża uczonego, wielkiego medyka i podróżnika.
Uważał więc, widocznie, „książę” Żagiell, że przesadna skromność nie zdobi mężczyzny i postępował zgodnie z tym przekonaniem, „wytwarzając” i wydając swe fantazyjne księgi podróży. Był przeciwieństwem Ernesta Hemingway’a, który wyznawał, że może pisać tylko o tym, co sam widział i przeżył. Wyobraźnia zastępowała mu czasem – i to skutecznie – rzeczywistość. Oczywiście, bodaj nigdy nie pojawiło się coś twórczego i wielkiego, co uprzednio nie było „fantazją”. Lecz z drugiej strony „nie należy zapominać, że twórcza fantazja może wynaturzyć się i ulec najszkodliwszemu przerostowi, jeżeli nie wyznaczy się jej określonych granic” (Carl Gustaw Jung). Jednym z takich „przerostów” mogą być właśnie grafomańskie dzieła pseudoliterackie i pseudonaukowe. Ale przecież nie tylko one.
W 1909 roku prasę austriacką, niemiecką i polską obiegła na kawał zakrawająca – ale przecież prawdziwa – historia Janusza I Putyry, szewskiego syna, który upozorował się na dziedzicznego księcia. Donosiło jedno z pism: „Fałszerstwo dokumentów doprowadził do ostatnich granic doskonałości. Nie skończywszy szkół, sfabrykował sobie sam świadectwa, które umożliwiły mu wstęp do uniwersytetu. Tą samą uproszczoną metodą zrobił się doktorem dwóch fakultetów, prawa i filozofii. Został sędzią... Żył i sądził Putyra, jako „dr. Janusz Olaf z Wielkiego Skrzynna na Smogorzewie hr. Dunin-Wąsowicz”. Ożenił się. Mógł był spokojnie spocząć na laurach, zdobywszy piękne imię i niezłe stanowisko. Lecz Putyrę coś parło naprzód. Zostawszy ojcem postanowił prosić w kumy cesarza Franciszka Józefa. Uczynił to, ale ze skutkiem dla siebie fatalnym. Zdemaskowano go, pozbawiono nieprawnie zajmowanej posady, wytoczono śledztwo, uwięziono, sądzono. Ale też puszczono wolno. Jako mało szkodliwego maniaka... Przez jakiś czas znikł z widnokręgu, klepał biedę bez roboty. Aż znów się wynurzył na powierzchnię. Tym razem jako „kniaź ze Zbaraża na Woronczynie Korybut-Zbarazki-Woroniecki”. Papiery i tym razem miał w idealnym porządku... Żył jak nędzarz, lecz mania uchodzenia za podupadłego magnata słodziła mu całą gorycz tułaczego żywota. Posturę wyćwiczył poniewierający się „książę” wielkopańską, był więc tam i tu goszczony po parę dni w dobrych domach i tak pędził swój żywot...
Aż znów wpadł i został zamknięty. Lecz w trakcie przewożenia z Krakowa do Lwowa (bo tam mu wytoczono pierwszy proces) umknął i znikł. By po paru tygodniach nadesłać z Częstochowy do jednego z pism krakowskich pełną elegijnego smutku skargę na prześladowania jego jako „dynasty Janusza Olafa Aleksandra I”... Obłąkaniec czy oszust? – zastanawiali się dziennikarze.
Aż wreszcie został Putyra schwytany w Wiedniu, tyle że już jako „Stanisław książę Jabłonowski”! Mimo wszystko więc – „urodzony szlachetnie”...
Tego rodzaju postępowanie zawsze jest w bardzo ścisły, choć nieraz mało widoczny, sposób powiązane z różnie przez nosicieli przeżywaną manią wielkości.
Profesor Antoni Kępiński w dziele Schizofrenia (s. 94-95) pisze o tzw. urojeniach wielkościowych i posłanniczych: „U każdego człowieka występuje oscylowanie poczucia własnej roli i misji, zależnie od nastroju. Patologia zaczyna się wtedy, gdy skryte marzenia ambicjonalne znajdują ujście w ich realizacji, która oczywiście nie odpowiada sytuacji rzeczywistej i wzbudza tylko śmiech otoczenia (ośmieszenie jest tu karą, jaką stosuje grupa w stosunku do tego, który chce się nad innych wywyższyć). Na taką realizację można sobie pozwolić, gdy osłabną hamulce społeczne (...)
Charakter misji może być patriotyczny, religijny, polityczny, naukowy, artystyczny itp. Chory gotów jest czasem poświęcić dla niej swe życie. Jego celem życia staje się zmiana świata na lepszy, uszczęśliwienie ludzkości. Niekiedy jego stosunek do ludzi zmienia się na pogardliwy lub wrogi. Chory jest przeświadczony, że nie rozumieją go i przeszkadzają mu w realizacji wielkiej w jego pojęciu misji. Absurdalność i wynikający z niej komizm – zarówno misji, jak i roli – wskazuje najczęściej na otępienie organiczne, rzadziej na degradację schizofreniczną”.
Za pokrewne temu syndromowi profesor Kępiński uważa tzw. „urojenia wynalazcze”, o których pisze jak następuje: „W urojeniach wynalazczych lub raczej twórczościowych – bo nie tylko do wynalazków się ograniczają – misja chorego polega na stworzeniu wielkiego dzieła, które go wsławi, a ludzi uszczęśliwi. W urojeniach wynalazczych, podobnie jak w posłanniczych, realizują się sny i marzenia lat dziecinnych i wczesnomłodzieńczych. Są to dzieła epokowe, o których ludzkość marzyła – perpetuum mobile, jakiś uniwersalny lek, środek odmładzający, idealny system filozoficzny lub polityczny, rozwiązujący wszystkie konflikty i problemy, także dzieła sztuki, które są kwintesencją piękna itd. ... Dla dokonania swego dzieła chory gotów poświęcić wszystko. Pracuje bez wytchnienia, czasem po kilkanaście godzin dziennie, zaniedbuje dom i rodzinę, nie dba o swoje sprawy życiowe. Zwykle zazdrośnie chowa powstające dzieło przez oczami ludzkimi. Niekiedy dopiero po śmierci zostaje ono odkryte. Przeważnie są to prace bez większej wartości naukowej czy artystycznej. Należy jednak ocenić trud w nie włożony; czasem trafić się może oryginalny pomysł, nowe spojrzenie na rzeczywistość, precyzja lub duży artyzm wykonania”.
Wydaje się, że wszystkie te cechy odnaleźć można w „księgach podróży” Ignacego Żagiella. W sumie, jak się wydaje, można je ocenić używając słów z wiersza Ignacego Krasickiego Podróż pańska. Do księcia Stanisława Poniatowskiego:
Gdy drzemią filozofy, w dyskursach przyjemnych
Łże o swoich przypadkach i morskich, i ziemnych,
A czyli peroruje, czy szepce do ucha,
Drwi i z tych, co drzemią, i z tego, co słucha”.

Obecnie raczej już nikt z historyków nauki nie traktuje książek I. Żagiella tak poważnie i entuzjastycznie, jak w latach 1885-1965.
W jednym z nowszych wydań encyklopedycznych czytamy: „W 1859 wstąpił do angielskiej służby medycznej w Indiach, w których przebywał ok. 3 lat. W 1864 przeszedł do podobnej służby medycznej w Turcji, co, jak sam podaje w późniejszych swoich publikacjach, dało mu możność poznania wielu krajów ówczesnego imperium otomańskiego, m.in. Anatolii, Nubii, Arabii, Palestyny i Syrii. Z publikacji tych wynikałoby również, iż był jednym z pierwszych Polaków, którym udało się odwiedzić Mekkę i Medynę.
W 1884 wydał w Wilnie własnym nakładem głośną książkę pt. Podróż historyczna po Abisynii, Adel, Szoa, Nubji, u źródeł Nilu, z opisaniem jego wodospadów oraz po krajach podrównikowych do Mekki i Medyny, Syryi i Palestyny, Konstantynopolu i po Archipelagu, z dodaniem małego słownika najużywańszych wyrazów arabskich. W książce tej Żagiell, opisując swoje podróże i odkrycia, pomija wcześniejsze i autentyczne odkrycia Speke'a, Burtona, Bakera czy Granta i przypisuje sobie np. ostateczne rozwiązanie pasjonującego ludzkość od wieków problemu geograficznego, jaki stanowiło odkrycie źródeł Nilu. Gdyby tak było istotnie, Żagiell byłby nie tylko najwybitniejszym podróżnikiem polskim, ale i jednym z najwybitniejszych w skali światowej. O tych wielkich zasługach i osiągnięciach Żagiella nie wspomina jednakże żadna poważna historia geografii, a wszystkie o nich informacje oparte są wyłącznie na własnych słowach Żagiella i wydanej przez niego książce. Fakt ów skłania do ostrożnego podejścia do większości oświadczeń Żagiella. Dokładna lektura jego książki ostrożność tę zamienia w całkowitą nieufność, gdyż zawiera ona tak nieprawdopodobne błędy i zmyślenia, iż skłania czytelnika do powątpiewania, czy podróż taka w ogóle się odbyła.
Pierwszy podjął analizę tego typu pracownik Instytutu Nauk Etiopskich w Addis Abebie Stanisław Chojnacki. Poznawszy dobrze w ciągu wieloletniego pobytu w Etiopii jej historię i geografię oraz przeprowadziwszy specjalne studia w tamtejszych archiwach i instytucjach, doszedł on do wniosku, że książka Żagiella jest mistyfikacją i że opisana przezeń podróż nie miała w ogóle miejsca. Tezę swoją poparł szeregiem przykładów nie do zbicia.”
Nie wykluczone, że jedną z pobudek, które skłoniły doktora Żagiella do napisania i wydania własnym sumptem swej mistyfikującej książki, była chęć ucieczki od szarej i odpychającej codzienności, która go otaczała w okupowanej Litwie, gdy zaborcy systematycznie gasili wszelką iskierkę żywej i szczerej myśli niepodległej, a rodacy prześcigali się w służalstwie i donosicielstwie na siebie nawzajem. Tego rodzaju „twórczość” mogła jakby dodawać sensu i urody beznadziejnej egzystencji na marginesie świata cywilizowanego. Bo przecież: „Jeśli nie chcemy żyć z dnia na dzień, ale pragniemy w pełni świadomie przeżywać własną egzystencję, wówczas naszą największą potrzebą i najtrudniejszym zadaniem jest znalezienie jej sensu. Wiadomo powszechnie, jak wielu ludzi traci chęć do życia i zaprzestaje wszelkich wysiłków, ponieważ wymknęło im się znaczenie własnej egzystencji. Nie pojmuje się go nagle w określonym wieku, nawet po osiągnięciu dojrzałości liczonej w latach. Odwrotnie, dojrzałość psychiczną zdobywamy dopiero wówczas, gdy dochodzimy do głębokiego zrozumienia, jaki może lub powinien być sens naszego życia. A fakt ten jest rezultatem długiego rozwoju: w każdym wieku poszukujemy pewnego minimum owego znaczenia – i winniśmy być zdolni do tego, aby je odnaleźć – zgodnie z przebywaną fazą rozwojową umysłu i aktualnymi możliwościami rozumienia”. (Bruno Bettelheim, Cudowne i pożyteczne, t. 1, s. 39).
Niekiedy, by sens życia zyskać, chwytamy się też tak dziwacznych sposobów, jak twórczość „naukowo-fantastyczna”. Tym bardziej, że autentyczna twórczość naukowa i literacka w środowisku polskim, krańcowo zawistnym i nie dorastającym do rozumienia prawdziwych wartości duchowych, była raczej nie do pomyślenia, ponieważ wymaga zarówno pozytywnej wokół siebie aury psychospołecznej, jak też współdziałania wielu ludzi (choćby wydawców czy posiadaczy kapitału).
Wydaje się, że swój tekst I. Żagiell oparł na jakichś źródłach rosyjskojęzycznych, gdyż w jego tekście liczne są rosyjskie stereotypy językowe, a nawet rusycyzmy leksyczne. Widocznie „twórczo” wykorzystał liczne utwory podróżników brytyjskich i francuskich, często wówczas wydawane także w rosyjskim tłumaczeniu, popełniając książkę kompilatywną, lecz zaprawioną także osobistymi dygresjami i rozważaniami – co prawda, niewysokiego polotu – „autora”, czy może wypadałoby powiedzieć „współautora”...
W książce aż się roi od błędów w pisowni nazwisk nawet znanych europejskich uczonych i podróżników, natomiast imiona afrykańskich królów, książąt i dygnitarzy, z którymi rzekomo Żagiell się spotykał i przyjaźnił, są po prostu owocem fantazji mistyfikatora. Podobnie jak nazwy szeregu wyimaginowanych rzek, gór, jezior, prowincji i krajów Afryki, które nigdy nie istniały w rzeczywistości.
Swą książkę dr Żagiell kończy tematem, który w intencji autora nikogo – a jakże – nie mógł pozostawić obojętnym, a i samemu księciu nie był ewidentnie obcy: „Nie znam żadnego pisma, w którem by opisano sumiennie, jakie ma właściwe znaczenie harem u muzułmanów.
Słowo harem z arabskiego znaczy poświęcony, a więc miejsce poświęcone wyłącznie na mieszkanie dla kobiet. Nie trzeba mieszać słowa harem z wyrazem seraj, gdyż to ostatnie oznacza stary pałac. Do haremu nikt wejść nie ma prawa oprócz samego właściciela, doktora i sługi przynoszącego wodę, zwanego po arabsku saaka, a po turecku sudzi. W haremie zwykle mieszkają żony muzułmanów: bądź to Arabów, Turków, bądź Persów, Indyan itd. Tam także właściciele przechowują swe klejnoty i kosztowności różne. Tylko sułtan (kalif) ma prawo wejść do obcego haremu, a nawet jeżeliby sobie tego życzył (chociaż to się nie praktykuje), może sobie wybrać odaliskę z każdego haremu swoich poddanych.
Sułtan Abdul-Aziz, przy którym pełniłem urząd doktora, miał dwie żony, chociaż, jako kalifowi, czyli następcy proroka, prawem koranu dozwolone było mieć ich cztery”. Każda z żon sułtana – popuszcza Żagiell wodze fantazji – mieszkała w osobnym pałacu i miała swój własny harem złożony z niewolnic, po większej części Czerkiesek i Arabek. Na te haremy składały się osobiste służebnice i dzieci sułtanki, jak też orkiestra złożona z 26 muzykantek, grających na instrumentach „dętych i rżniętych”, oraz do czterdziestu i więcej baletnic. Oprócz tego miało być po kilkanaście specjalistek od fajek i palenia tytoniu, od parzenia kawy itd.
Ignacy Żagiell notuje: „Naturalnie, bywają wielkie intrygi w haremach tak między żonami sułtana, jak między kobietami służebnemi. Żony intrygują jedna przed drugą, chociaż mieszkają oddzielnie, aby być pierwszą w łaskach u sułtana, rządzić nim i przewodzić haremowi. Zwykle się zdarza, iż piękniejsza, a przy tem rozsądna i sprytna, bierze górę nad innemi i nad sułtanem zarazem. Równie się dzieje między niewolnicami: ładna a bystra i przebiegła może zostać żoną sułtana, jeżeli mu wpadnie w oko. Kobiety haremowe zwykle w dobrych są stosunkach ze starszym eunuchem, który ma sobie powierzoną największą czujność nad haremem i dozwolony w każdej chwili wstęp do sułtana. On to mu donosi o całym niewieścim zgromadzeniu, zostającym pod jego opieką. Wychwala piękność, charakter tej lub owej, mówi o ich prowadzeniu się, zachęca sułtana, by tę lub inną wziął za żonę, namawia, podając jakąś przyczynę, aby się rozstał z żoną, która niby w czymś przewiniła, jak np. popatrzyła na przechadzce na obcego mężczyznę lub do niego się uśmiechała; że nie jest posłuszną, że jest chorowitą itp. Starszy eunuch widocznie za tą przemawia, która umiała go sobie zjednać; jedną więc chwali, jak może, inną potępia, często niesłusznie. Słowem, intrygi na intrygach oplątują niby siecią cały harem, których największym promotorem jest, jak widzimy, ten starszy eunuch, w istocie osoba ważna, gdyż wiele dokazać może. Jemu się kłaniają ministrowie i wyżsi urzędnicy, od jego protekcji wiele zależy; nie jeden z niższych urzędników mocą tej protekcji wyniesionym był na godność ministra a nawet wielkiego wezyra. Starszy eunuch, człowiek niezmiernie chytry i przebiegły, rzezaniec imieniem Basza-Aga, ma rangę generała i jest wszystko mogącym u sułtana. (...)
Książę Halim, jako człowiek ucywilizowany, ma jedną tylko żonę. Pierwsza mu umarła, z drugą się rozwiódł, obecnie żonaty jest z trzecią, z której ma dwóch synów i jedną córkę, co się rzadko zdarza u muzułmanów, by mieć troje dzieci z jedną żoną. (...) Sułtan przy wszystkich haremach ma 56 eunuchów, podległych starszemu Baszy-Aga, ten zaś ostatni ma w zależności wszystkie damy haremowe. Poza obręb haremu bez jego zezwolenia żadna wyjść nie może, nawet do ogrodu. Eunuchy są to zwykle ludzie bez charakteru, lubiący pieniądze i życie rozkoszne; tracą oni wiele na kosztowne ubiory, brylanty, pierścienie, na konie i różne wygody i zbytki.
Opisując szczegółowo harem, można by napisać wiele o życiu wewnętrznym jego mieszkańców. Ten pół dziki zwyczaj, nakazujący trzymać w zamknięciu tyle niewolnic, wpływa ogromnie na rozwój wielu chorób kobiecych, pochodzących tak z przyczyny siedzącego życia, prawie bez ruchu, jakie tam prowadzą, jak pod wpływem cierpień moralnych, cierpień duszy: gdyż i te biedne, zamknięte istoty mają wrodzone sobie tkliwe uczucia, a pragną życia i szczęścia tak jak każda inna. Nie życzyłbym żadnej z naszych kobiet należeć do muzułmańskiego haremu. Nie zazdroszczę nawet doktorowi, leczącemu damy haremowe; ciężki tam jego obowiązek.
Po długoletnim pobycie na Wschodzie, stęskniony za krajem rodzinnym, wróciłem do ukochanego Wilna”...

* * *

Jednym z historyków, którzy poświęcili twórczości Żagiella wnikliwe teksty analityczne, był znakomity białoruski uczony, przez szereg lat wykładający na Uniwersytecie Leningradzkim, Walenty Hryckiewicz, z którym autor tego tekstu utrzymywał w swoim czasie korespondencję naukową, i od którego otrzymał tom 112 (1980) pisma „Izwiestija Wsiesojuznogo Gieograficzeskogo Obszczestwa”, w którym profesor zamieścił był właśnie swój tekst pt. Putiesiestwije I. Żagiella w Efiopiju i Ugandu. W. Hryckiewicz wysuwał m.in. hipotezę, że motywem, który skłonił naszego ziomka do mistyfikacji, mogła być chęć „pokrzepienia serc” rodaków w zaborze rosyjskim, gdyż w owym czasie wszystko co polskie było na Litwie poniżane, prześladowane, poniewierane i wykorzeniane, Ignacy Żagiell zaś, ukazując samego siebie jako wielkiego podróżnika i wybitnego lekarza, którego przyjaźń cenili sobie afrykańscy książęta i królowie, pokrzepiał – podobnie jak Henryk Sienkiewicz w tymże czasie powieściami historycznymi – serca Polaków, napawał je wiarą w siebie i dodawał sił do przetrwania jednego z najtrudniejszych okresów w życiu narodu. Jako dowód na swe twierdzenie profesor Walenty Hryckiewicz przytaczał fakt, że w „afrykańskich” książkach I. Żagiella znalazł się szereg przeoczonych przez cenzurę rosyjską wzmianek o „uciśnionej przez barbarzyńców ojczyźnie” i innych patriotycznych sformułowań. Wydaje się, że ten punkt widzenia naukowca białoruskiego wart jest uwagi i pozwala w głębszy sposób zrozumieć intencje i cele Ignacego Żagiella, autora naprawdę intrygującej Podróży historycznej do Abisynii, Adel, Szoa, Nubii u źródeł Nilu, z opisaniem jego wodospadów, oraz po krajach podrównikowych i do Mekki i Medyny, Syrii i Palestyny, Konstantynopolu i po Archipelagu. Nie ma przecież tak długiej i uciążliwej podróży, której by się nie podjęło serce polskie, by jakoś się przysłużyć umiłowanej Ojczyźnie!




Żyliński



Trudno mówić o sprawach, które są powszechnie znane. Dotyczy to również znakomitego, słynnego rodu szlachetnych panów Żylińskich, którzy używali w różnych odnogach herbów: Lubicz, Ciołek, Pogoń odm., Janina. Węgierskie źródło heraldyczne podaje: „Żyliński herbu Pogoń Ruska. Od 1500 r. w Smoleńsku. Ruska rodzina książęca wywodząca się od wielkiego księcia Ruryka z gałęzi kniaziów smoleńskich. Zaprzestali używania tytułu książęcego”. (Stefan Graf von Szydlow-Szydlowski, Nikolaus Ritter von Pastinszky, Der polnische und litauische Hochadel, Budapest 1944, s. 106).
O tymże rodzie Polska Encyklopedia Szlachecka (t. 1, s. 249) donosi: „Żylińscy. Rodzina książęca, szczepu Ruryka, gałąź w. ks. smoleńskich, byli na Białej Rusi w XVII w.” Jak się wydaje, było kilkanaście różnych rodzin tego imienia, pieczętujących się różnymi godłami.
O Żylińskich herbu Ciołek Herbarz rodzin szlacheckich Królestwa Polskiego (cz. 1, s. 136, Warszawa 1853) podaje: „Żylińscy, pochodzą od Mateusza Żylińskiego, oboźnego wołkowyskiego, któremu król polski August III w roku 1735 folwark Kłusowszczyzna na dziedzictwo nadał”.
Wywód familii urodzonych Żylińskich herbu Lubicz, sporządzony w Mińsku w marcu 1802 roku podaje, że „ta familia (...) od naydawnieyszych czasów polskich kleynotem szlachectwa będąc zaszczyconą, wszystkich z praw pozwolonych temu stanowi używała przywilejów...”. Spokrewnieni byli z Suszczewskimi, Maszewskimi, Lichodziejewskimi, Domejkami, Świderskimi i inną szlachtą kresową. W 1802 roku Dominik, Mikołaj, Tomasz, Franciszek, Antoni, Jan, Józef, Jakub, Wincenty, Karol i inni Żylińscy uznani zostali przez Deputację Wywodową „za rodowitą i starożytną szlachtę polską” i wniesieni do części pierwszej ksiąg szlacheckich Guberni Mińskiej. (Narodowe Archiwum Historyczne Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 2, nr 1076).
Żylińscy herbu Janina od XVII wieku dziedziczyli majątek Bitowtowicze w powiecie trockim. Protoplasta rodu Stefan Żyliński miał synów Więcława i Samuela, a ci odpowiednio Aleksandra i Ludwika, od których poszły dwa szeroko rozgałęzione pnie tej znakomitej rodziny (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1388, s. 1-203).
W 1832 roku szlachecka deputacja wileńska potwierdziła starodawność i rodowitość rodu Żylińskich herbu Janina, wywodząc ich od Wencława i Samuela Stefanowiczów Żylińskich, odnotowanych w roku 1666 w księgach grodzkich trockich. Węncław miał syna Aleksandra Jana, a Samuel syna Ludwika i odtąd zaczęli się Żylińscy rozgałęziać. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1029, s. 84-86).
Według danych z 1846 roku Józef syn Benedykta Żyliński, lat 32, wyznania rzymsko-katolickiego, był wraz z rodzicami współwłaścicielem majątku Roszanowo w powiecie trockim. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1183).
W dawnych przekazach archiwalnych, pochodzących z początku XVI wieku, zawarte są liczne wzmianki o reprezentantach domu Żylińskich.
Tak kniaziowie Jan i Bazyli Żylińscy figurują w księgach buhalteryjnych W. Ks. L. z lat 1506-1511 (Russkaja Istoriczeskaja Bibliotieka, t. 15, s. 660).
„Kniaź Wasilej Zyliński majet stawić dwa konie” postanawiał sejm wileński 1528 roku o pospolitym ruszeniu.
Pan Mikołaj Zyliński i jego żona Alena wspomniani są przez księgi magistratu wileńskiego 1 kwietnia 1592 r. (Akty izdawajemyje Wilenskoju Archeograficzeskoju Komissijeju, t. 20, s. 71).
Znane jest „Przyznanie prawa zastawnego od kniazia Żylińskiego jaśniewielmożnemu panu Starosielskiemu na majętność Wielidzicze od Tułowia odłączoną danego” z 7 czerwca 1504, w którym książę Andrzej Żyliński, wojski witebski, poświadcza, iż zaciągnął dług „pięć set kop groszy liczby i monety, zdawna w Wielkim Księstwie Litewskim zwykłych” u Balcera Starosielskiego, sędziego ziemskiego witebskiego, obiecując mu tę należność w ściśle określonym czasie spłacić.
Tenże książę występuje w niektórych innych dokumentach pisanych cyrylicą, jako Żyleński (np. w doniesieniu Krzysztofa Rusieńca o przeprowadzeniu granicy między posiadłościami kniazia Żyleńskiego właśnie, a takowymi Jana Chrapowickiego, chorążego grodzkiego witebskiego, z 7 czerwca 1592 roku), podczas gdy w zapisach polskojęzycznych nazwisko to występuje bez zmian.
„Jenerał Paweł Żyliński” figuruje w jednym z zapisów magistratu brzeskiego z 1666 r. (Akty izdawajemyje..., t. 5, s. 39).
Wacław Żyliński, pieczętarz w-wa Trockiego, 1666 (Akty izdawajemyje..., t. 31, s. 386-387).
Miewali i Tatarzy litewscy nazwisko Żylińskich. Tak np. w 1672 r. w księgach ziemskich trockich figuruje kniaź Szachmancer Achmiecjewicz Zyliński i jego żona Szuchna Wilkamanówna (Akty izdawajemyje..., t. 31, s. 426).
W 1707 roku księgi grodzkie witebskie wymieniają imię p. Żylińskiego, właściciela dóbr Bobry. Bojar Żyliński był właścicielem gruntów w okolicy miasteczka Żyrowice, 1751 (Akty izdawajemyje..., t. 12. s. 31).
Józef Żyliński podpisał uchwałę grodzieńskiego sejmiku szlacheckiego 19 kwietnia 1764 r. (Akty izdawajemyje..., t. 7. s. 344).
Wincenty Żyliński był majstrem rusznikarskim w Wilnie, 1789 (Akty izdawajemyje...,t. 10, s. 537).
Ks. Jan Zyliński, kanonik miński honorowy, w roku szkolnym 1822/23 pełnił funkcje kapelana gimnazjum w Mińsku (CPAH Litwy w Wilnie, f. 721, z. 1, nr 26, s. 16).
Senat i rektor Wszechnicy Wileńskiej w 1827 r. wydali Hipolitowi Żylińskiemu następujące świadectwo: „Auspiciis augustissimi et potentissimi Imperatoris Nicolai l, Russorum Autocratoris etc. etc. etc. (...) Quum nobilis Hippolytus Ludovici filius Żyliński, studiorum curriculo in Gymnasio Vilnensi emenso, ante die XVII Septembris anni MDCCCXXII in Civium hujus Caesareae Litterarum Universitatis Vilnensis numerum adscriptus, in ordine Professorum scientiarum physico – mathematicarum Physicae, Chemiae, Zoologiae, Botanicae, Mineralogiae, Algebrae, Geometriae analyticae, Calculo differentiali et integrali, Geodesiae, Astronomiae et Architecturae, per quadriennium multam et assiduam operam dederit, atque in examinibus semestribus diligentiam suam et processus praeceptoribus suis adeo probaverit, ut ordinis scientiarum physico – mathematicarum die XIX Junii Anni MDCCCXVIII lata sententia Candidati gradum et honorem meruisse judicaretur. (...) Nos proinde, ea, qua pollemus, auctoritate eumdem Hippolytum Żyliński Candidatum in Ordine physico – mathematico creamus ac renuntiamus atque proinde in XII Civium classem referimus cunctisque juribus atque commodis huic gradui et ordini propriis gaudere testamur. In cujus rei fidem diploma hoc publicum, manu nostra subscriptum sigilloque Universitatis munitum eidem dedimus. Vilnae in aedibus academicis anni MDCCCXXVII die XXIV mensis Aprilis”. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 721, z. 1. nr 834, s. 24).
Wincenty Żyliński, mieszkając w majątku Lejpuny powiatu wileńskiego, od stycznia 1832 r. znajdował się za udział w powstaniu listopadowym pod tajnym nadzorem policji (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, op. 1840, nr 174. s. 40).
W latach 1840-1856 ziemianin powiatu wiłkomierskiego Michał Żyliński, współwłaściciel miasteczka Średniki, wadził się ze swymi krewnymi o spadki; przy okazji we wzajemnych skargach do sądów i urzędów krewni szczodrze polewali się nawzajem błotem, tak iż lektura prawie 150 stron tej „sprawy” robi wrażenie nad wyraz przygnębiające. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, r. 1840, nr 1087).
Podpułkownik inżynier w rezerwie Ludwik Żyliński od 1861 roku przez szereg lat znajdował się pod nadzorem policji w swym majątku Średniki w powiecie kowieńskim, gdyż wziął udział w „procesji kościelnej mającej cele polityczne” w Kownie 31.VII.1861. Policja uważała w 1867, że trzeba na niego nadal mieć baczenie. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, o. 1868, nr 228, s. 7).
Szlachcic powiatu rzeczyckiego Jan Żyliński w latach 1863/68 znajdował się pod nadzorem policji, gdyż lepelskie dowództwo wojskowe podejrzewało go o udział w powstaniu polskim. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, z. 6, nr 64, s. 21 ).
Ziemianin Stanisław Żyliński w latach 1884-1898 roku pociągany był do odpowiedzialności karnej za niezwracanie długu Klasztorowi Bernardynów w Nowych Trokach. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 381, z. 19, nr 2136).
Żylińscy dali długi szereg wybitnych osobowości, zasłużonych dla kultury Polski, Litwy, Rosji, Białorusi, Łotwy, Ukrainy.
Obszczij Gierbownik Dworianskich Rodow Wsierossijskoj Impierii (t. 7, s. 142) powiadamia: „Familia Żylińskich proischodit iż Smolenskogo szlachectwa”.
Jeślibyśmy chcieli rozwinąć i uzupełnić tę informację, musielibyśmy wspomnieć, że istnieje też koncepcja genealogiczna, zgodnie z którą Żylińscy pochodzą od Mordasów.
Polska Encyklopedia Szlachecka (t. 8, s. 338, Warszawa 1937) podaje, że Mordasowie pierwotnie używali herbu Ciołek, później zaś, od początku wieku XVII, niektóre gałęzie zaczęły się też pieczętować godłem Mora, pisząc się „z Junowicz”. Za pierwszą ich siedzibę przyjmuje powiat święciański i podaje: „Jedna z dawnych rodzin litewskich, brała przydomek Żyliński, który wielu jej członków wzięło za nazwisko”...
Obszerniejsze i bardziej dokładne dane znaleźć można w rękopiśmiennym Wywodzie familii urodzonych Żylińskich – Mordasów z 24 kwietnia 1819 roku, sporządzonym przez dawną heroldię wileńską, w którym czytamy: „Ta familia jest dawna i starożytna w Kraju Polskim, której przodkowie od kilku wieków do Litwy ze Szkocji pod nazwiskiem Mordasów przybywszy, za zasługi wojenne i cywilne w tym Kraju spełniane oraz przychylność do tronu miała sobie nadane od Monarchów Panujących dobra ziemskie i znaczne urzęda posiadała, jak o tem przekonał przywilej Najjaśniejszego Króla Polskiego Kazimierza IV, 1463 roku dany Stanisławowi Mordasowi, staroście kowieńskiemu, za mężne czyny przeciwko najazdom Krzyżaków odbyte, na dobra Żyliny zwane w województwie trockim leżące; jakowe to dobra po zejściu jego przeszły na synów Michała i Stanisława, którzy od nazwiska tego majątku poczęli mianować się Żylińskimi Mordasami, a z których rozrodzone potomstwo po różnych prowincyach Xięstwa Litewskiego rozsiedliło się, a mianowicie Jerzy Michałowicz Mordas Żyliński, wzięty od dziś wywodzących się za protoplastę, mając po antecesorach swoich majętność dziedziczną Sipowicze zwaną, w powiecie kowieńskim położoną, po zejściu z tego świata Matysa, syna swego, wnukowi Bartłomiejowi Matysowiczowi Mordasowi Żylińskiemu tęż majętność Sipowicze prawem donacyjnym (1627) zapisał...
Bartłomiej zaś Mordas Żyliński, otrzymawszy od dziada swego Jerzego wspomnionych dóbr Sipowicz, wyprzedał one urodzonym Songinom (1666)...
Z tego Bartłomieja Mordasa Żylińskiego urodzeni zostali dwaj synowie, Jan i Franciszek... Z tych to synów Bartłomieja Franciszek possydował majętność Iszławie i spłodził syna Jana... Ten zaś w pożyciu małżeńskim spłodził synów trzech Antoniego, Michała i Tadeusza... Tenże Tadeusz Mordas Żyliński possydował prawem zastawnym od starościny mińskiej Brzostowskiej majętność Hracze od roku 1794 w powiecie oszmiańskim... Przed ostatnim zaś rozbiorem Kraju Polskiego zasiadał w Komissyi Centralnej i był razem komendantem wojska, przez co za gorliwość ku dobru Ojczyzny lękając się prześladowania nieprzyjaciół, emigrował i przez lat dziewięć w Królestwie Pruskim przebywał, aż póki za wstąpieniem na tron Najjaśniejszego Cesarza Aleksandra I amnestya nie pozwoliła powrotu do Kraju...
Drugi syn Bartłomieja, a brat Franciszka, Jan Mordas Żyliński miał syna Krzysztofa (ur. 3.V.1706), który mając wieczystą majętność w okolicy Sipowiczach, wysprzedał oną (1746) Montwiłowi i zostawił po sobie dwóch synów, Barnabę, już nieżyjącego, i Teofila...
Z tych Barnaba Mordas miał possessyą ziemską w okolicy Nowikach, po zejściu którego bezpotomnie brat jego Teofil, jako prawy sukcessor, po nim odziedziczył”...
Na fundamencie licznych złożonych dokumentów heroldia wileńska w 1819 roku uznała Tadeusza z synem Aleksandrem i Teofila, także z synem Aleksandrem, Mordasów „za rodowitą i starożytną szlachtę polską”, wnosząc ich imiona do pierwszej części Ksiąg Szlachty Guberni Litewsko-Wileńskiej. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1547, s. 29-30).
* * *

Przodkiem rosyjskich Żylińskich był Piotr Żyliński, który miał nadane przez Władysława IV, króla polskiego, dobra ziemskie na Smoleńszczyźnie, ale w 1656 roku przyjął poddaństwo moskiewskie i przeszedł na prawosławie. Jego liczni potomkowie w dalszych pokoleniach byli odnotowywani w księgach genealogicznych guberni Smoleńskiej, Saratowskiej, Penzeńskiej i in.

* * *

Z tego rodu wyszedł długi szereg osób o wybitnych walorach intelektualnych.
Tak np. Jan Stanisław Żyliński (1795-1860) był znanym w swoim czasie kompozytorem. Studiował w Wiedniu pod kierunkiem L. van Beethovena, Kauera, Saliery’ego. Później stworzył szereg dzieł orkiestrowych do słów F. Schillera, Stabat Mater, Te Deum, symfonię, kilka marszy, dwie msze, szereg utworów instrumentalnych.

* * *

Arvids Żilinskis(1905-1993) był wybitnym kompozytorem, pianistą i pedagogiem łotewskim. Od 1927 pełnił funkcje profesora Konserwatorium Narodowego w Rydze, od 1937 – Łotewskiej Akademii Muzyki. Napisał około 800 dzieł, w tym opery Złoty koń, Wiej, wietrzyku!, szereg operetek i baletów dla dzieci. W 1967 laureat Nagrody Państwowej Łotwy.



Stanisław Żyliński


Ten słynny geodeta urodził się w 1838 roku w mieście Tambowie.
Ukończył studia na wydziale matematycznym Uniwersytetu Moskiewskiego; rok zaś 1859 spędził jako słuchacz Szkoły Artylerii. W 1860 uzyskał szlify oficerskie i został słuchaczem Michajłowskiej Akademii Artyleryjskiej, którą ukończył w 1862 roku. Od 1865 roku pełnił funkcje oficera oddziału geodezji Sztabu Generalnego Rosji. W 1868 mianowany naczelnikiem wydziału topograficznego Turkiestańskiego Okręgu Wojskowego i ponad trzydzieści lat pracował na tym stanowisku.
Zrealizował ogromne pod względem zasięgu badania topograficzne, astronomiczne, mineralogiczne, meteorologiczne w Dolinie Fergany, na Pamirze i innych terenach Azji Środkowej.
Podał się do dymisji w 1900 roku.



Józef Żyliński


Zasłużony geodezysta Józef Hipolitowicz Żyliński urodził się w 1834 roku. Po ukończeniu Instytutu Inżynierów Komunikacji pracował zawodowo w Mikołajewskiej Akademii Sztabu Generalnego oraz w Obserwatorium Pułkowskim. W 1860 roku został oddelegowany na Białoruś, do guberni Mińskiej i Mohylewskiej w celu przeprowadzenia pomiarów triangulacyjnych. Przez ponad dwadzieścia lat (od 1874) głównym terenem prac generała Józefa Żylińskiego było Polesie, błotnista kraina na pograniczu Polski, Ukrainy i Białorusi.
„Polesie – jak pisze Norman Davies (God’s Playground. A History of Poland, t. 1, s. 29, Oxford 1988) – was a province where the time stood still. Swamps mingled with oak groves and lush meadows. Social and economic development was as slow as the current of the Pripet”... Było tak przez wiele stuleci, jeszcze w XIX wieku Władysław Syrokomla w powieści Ułasodnotowywał:

Smutny kraju Polesia! Znajomyś mi nieco;
Mglisto twoje wspomnienia z dzieciństwa mi świecą;
Snują mi się niekiedy, jakby senne mary,
Nieprzemierzone okiem trzęsawisk obszary,
Lasy ciemne i gęste, jak gdyby jaskinie,
Rzeka, co między łozą a sitowiem płynie,
Uprzykrzonych owadów drużyna skrzydlata,
I zielony motylek, co nad wodą lata,
I ta cisza powietrzna, rzadko przerywana
Ostrym krzykiem żurawia, klekotem bociana,
Albo pluchaniem czółna po spokojnej fali,
Kiedy rybak z więcierzem przemknie się w oddali.
(...).
Tu, zasłonięci lasem i oblani wodą,
Z pokoleń w pokolenia ludzie wiek swój wiodą;
Żaden nowy obyczaj, żaden wymysł świeży
Nie przemienił ich mowy, ni kształtów odzieży;
Żaden nowy duch wieku nie przyłożył ręki,
By zmienić bicie serca albo takt piosenki.
Jak przed wieki nosiły słowiańskie narody,
Takie noszą sukmany, takie same brody,
Takie same siekiery, któremi dąb walą,
Takie same cerkiewki, w których Boga chwalą,
Tak samo ich posila miód, jagła i ryba,
Nic tutaj nie przybyło – trochę nędzy chyba.
(...).
Tajemny jakiś urok w mych oczach obwiewa
Żółte Polesia piaski i ponure drzewa,
Czarne podarte chatki na piasku lub mszarze,
Słomą kryte cerkiewki i wiejskie cmentarze,
Ozdobione jedliną lub sosną pochyłą,
Gdzie sterczy mała chatka nad każdą mogiłą,
Gdzie w spokojnej mogile pomieszał się społem
Stary popiół pradziada z prawnuka popiołem.

W takimże stylu pisali wówczas o tej prowincji dawnego W. Ks. Litewskiego inni polscy pisarze.
„Jeśli jaki kraj cichy, jeśli jaki spokojny, to Polesie nasze. Kiedy przez którą wieś gościniec pocztowy nie idzie albo trakt kupiecki, to prócz pospolitego odgłosu wsi, który jest jakby jej oddechem, nic nie słychać obcego, nic nie widać cudzego. Wszystkie świty jednakowo siwe, wszystkie chustki jednakowo białe i sosny jednakowo zielone, i chaty jednakowo niskie i nieforemne, i ten sam zawsze dym czarny ponad ich dymnikami się wzbija. Jednakże jak dwóch liści jednakowych na krzaku, tak dwóch wiosek zupełnie jednakowych na Polesiu nie znajdziesz; tam cerkiew wyższa z ciemnymi galeriami dokoła, tam las gęstszy, tam chat więcej – wszystkie podobne jak siostry rodzone, a dwóch nie ma jednakowych zupełnie, jak dwóch twarzy ludzkich”. – Tym opisem sielankowej monotonii rozpoczyna Józef Ignacy Kraszewski swą powieść o nieszczęśliwej miłości Ulana. Obraz realistyczny.
I oto w tej zapadłej, jakby zapomnianej przez Boga i człowieka, krainie przyszło generałowi J. Żylińskiemu torować drogę pierwszym krokom cywilizacji, za osuszaniem bowiem ogromnych trzęsawisk szedł rozwój rolnictwa, hodowli, budownictwa, transportu, energetyki.
Ilustrowana encyklopedia Trzaski, Everta i Michalskiego (t. 5, s. 1237) podaje: „Żyliński Józef, inżynier polski w służbie rosyjskiej. 1873-78 na czele komisji przeznaczonej do osuszenia błot poleskich, osuszył 2,5 mln hektarów trzęsawisk i nieużytków, potem kierownik triangulacji w lubelskiem; napisał Oczerk rabot zapadnoj ekspedicji po osuszeniju bołot (2 tomy, 1899).”
Wydał zresztą także Oczerk rabot ekspiedicji po oroszeniju na jugie Rossii i Kawkazie (Petersburg 1892); Oczerk osuszytielnych rabot w Polesje k 1883 godu (Petersburg 1909).
Przez szereg lat generał pełnił funkcje kierownika wydziału triangulacji tzw. Zachodniego Obszaru Przygranicznego. Pracował mądrze i ofiarnie, ale mimo to w pewnym momencie stał się przedmiotem ataków ze strony prasy rosyjskiej, która pisała, że on „wsławił” się m.in. tym, że będąc właścicielem ogromnych, ale zabłoconych terenów na Polesiu, wykorzystał dla ich osuszenia podwładnych mu specjalistów, oficerów rosyjskich służb topograficznych. Według tej logiki, musiał widocznie generał osuszać wszystkie tereny prócz własnych, przedtem oczywiście wprowadzając korekty do planu generalnego tych zakrojonych na ogromną skalę robót, zatwierdzonego przez cesarza Rosji. Ponieważ jednak tak absurdalne zachowanie nie wchodziło w rachubę, a na Polesiu poddawano systematycznej melioracji rozległe połacie terenów błotnistych, rzeczywiście osuszono też część ziem stanowiących własność generała J. Żylińskiego.
Na początku XX wieku do dyspozycji kierownika wydziału triangulacji przydzielono Bazylego Witkowskiego (patrz o nim powyżej tekst „Witkowski”).
Żyliński bardzo serdecznie spotkał młodego oficera-geodetę i już przy pierwszym spotkaniu dał do zrozumienia, że ze względu na wiek zamierza wkrótce wycofać się ze służby, a na swym miejscu chętnie widziałby właśnie swego młodego gościa. „Żyliński wywarł na mnie wręcz czarujące wrażenie” – wspominał po latach Witkowski, który, niestety, nie ustrzegł się też paru bardzo niesprawiedliwych wypowiedzi o starym generale, powtarzając po prostu złośliwe plotki rosyjskich oficerów, którzy nie lubili Żylińskiego za demonstracyjnie deklarowaną na każdym kroku polskość.
Józef Żyliński był żonaty z Antoniną Jaksą-Bykowską, posiadał m.in. dobra Mędryki w powiecie oszmiańskim. (N. Szaposznikow, Heraldica, t. 1, s. 201, Petersburg 1900).
Polonia rosyjska i rodacy w Kraju wysoko cenili walory intelektualne i postawę życiową generała, który nie tylko nigdy się nie krył z polskością, lecz przeciwnie, udzielał się, na ile pozwalały okoliczności, na polu aktywności narodowej.
Czasopismo „Świat” (lipiec 1908) pisało: „Jedną z osób wielce wybitnych i zasłużonych śród grona działaczów, uczestników XI kongresu nawigacyjnego w Petersburgu jest Polak generał-lejtnant Józef Żyliński, dyrektor departamentu melioracji przy ministerium rolnictwa, człowiek niezmierzonych zasług na polu osuszania błot i irygacji obszarów Cesarstwa i Litwy. Jemu Pińszczyzna zawdzięcza racjonalne osuszenie błot i użyźnienie, a całe obszary Rosji i Syberii – sieć tysiącznych kanałów, irygacji i robót hydrotechnicznych.
Przewodnicząc w I sekcji (nawigacja wewnętrzna) obecnego kongresu, na posiedzeniu w dniu 17 czerwca generał Żyliński w mowie wstępnej, wygłoszonej po francusku, przedstawił obraz prac dokonanych, postępy rolnictwa z niemi związane, warunki i plany przyszłej melioracji, na skutek czego p. Dabat, dyrektor hydrauliki francuskiej, podnosząc zasługi generała Żylińskiego, powołał kongres do wyrażenia mu zbiorowego uznania.
Generał Żyliński udaje się wraz z członkami zagranicznymi kongresu na Wołyń dla okazania im robót i właściwości hydraulicznych kraju. Uznanie, jakim powszechnie otoczony jest głośny inżynier polski, odpowiada w zupełności jego zasłudze i pracy niestrudzonej, w której nie ustaje pomimo 70 z górą lat wieku, na wysokim swym stanowisku.
Generał Żyliński jest przy tym dobrym i szczerym Polakiem, tudzież gorliwym katolikiem, otacza opieką polskich inżynierów w Cesarstwie, których wypromował całą liczną jakby rodzinę, powołując ich do mnogich a żyznych prac swoich”.

* * *

Spośród innych reprezentantów tego rodu w Rosji warto wspomnieć niezbyt fortunnego generała Jakowa Żylińskiego(1853-1918), o którym A. Łukomski pisał, iż „był to doświadczony pracownik sztabu, który dosłużył się od najniższych rang do dowódcy korpusu włącznie”. Był absolwentem (1883) Akademii Sztabu Generalnego. Pełnił szereg kierowniczych funkcji w armii Cesarstwa Rosyjskiego, w latach 1911-1914 stał na czele jej Sztabu Generalnego.
W początkowym etapie wojny z Niemcami w sierpniu 1914 roku nie potrafił zapobiec porażce wojsk rosyjskich. Odwołany z frontu, w latach 1915-1916 pełnił funkcje przedstawiciela sztabu rosyjskiego w Paryżu. Zginął z rąk bolszewików na południu Rosji, dokładna data śmierci nie jest znana.

* * *

Profesor Kazimierz Żyliński był zasłużonym inżynierem w dziedzinie okrętnictwa, wydał m.in. książki: Tiepłoizolacija korpusa sudna (Leningrad 1958); Sudowaja tiepłoizolacija (Leningrad 1962, drugie wydanie); Sprawocznik po sudowoj tiepłoizolacji (Leningrad 1963).



Płk Piotr Wroński KCHT - Kuczenna Charakterystyka Terenu

$
0
0

Warto posłuchać czasami człowieka ze służb specjalnych, co pozwala prostować własne poglądy.


https://sprawakryptonimholub.pl/








Kłamstwo prosto z onet.pl

$
0
0
Pompowanie propagandą ciągle polega na jednym podsycanie jednych na drugich

Kłamstwo prosto z onet.pl

Onet. pl w artykule „Skutki rosyjskiego embarga na produkty spożywcze. Puste półki w sklepach” opisał efekty nałożonego embarga na produkty polskie. Z wiadomości podanych przez onet, embargo spowodowało puste pułki w sklepach spożywczych w Rosji:
Rosyjscy obywatele zaczynają odczuwać skutki nałożonego przez Rosję embarga na produkty spożywcze z Unii Europejskiej, USA, Australii, Kanady i Norwegii. Półki sklepowe świecą pustkami jak w okresie komunizmu. Zdjęcia z supermarketów mieszkańcy Rosji zamieszczają na portalach społecznościowych.
Następnie pokazanych jest kilkanaście zdjęć pustych półek, w tym jedno to:
2014-08-17_18-29-03
Okazuje się, że powyższe zdjęcie pochodzi nie z Rosji, a z…Walmart. Jest to amerykańska sieć, coś w rodzaju Tesco.
Na poniższym obrazku, zdjęcie to zostało użyte w 2013 roku w artykule o Walmart. 
2014-08-17_18-43-53
W taki sposób społeczeństwo manipulowane jest przez media. Dziennikarze onetu dostali rozkaz napisania artykułu ośmieszającego Rosję. Ruszyli do internetu w celu znalezienia zdjęć z pustymi półkami. Znaleźli w sieci społecznościowej, uważając, że w razie czego zrzucą wszystko na internautów.
Najgorsze jest to, że bezmyślność części Polaków nie ma granic. Artykuł dostał 1116 polubień z Facebooka.
Nawet gdyby tylko włączyli część półkuli myślącej, to powinni dojść do wniosku, że producenci z innych krajów np. Białorusi, tylko czekają na sprzedanie Rosji swoich produktów.

pobrano z https://wiadomosci.robertbrzoza.pl/rosja-putina/klamstwo-prosto-z-onet-pl/

Dr Jerzy Jaśkowski: Suwerenność Polski a prawda historyczna


Kto przejął polską gospodarkę – Paweł Siergiejczyk

$
0
0
Dziś rządzi nami przygłup Kaczyński wraz z pomocnikiem upośledzonym Morawieckim oraz całą ekipą agentów i kretynów - socjalistów, których zawsze opłacają różni macherzy finansowi.

Podobne scenariusze zastosowano w innych krajach mniej lub bardziej krajów europy środkowo wschodniej, zaraz potem napuszczając je na siebie. 

Tak się pisze nasza historię w dniu dzisiejszym poprzez pieniądz i gospodarkę. 

Podobno kapitał nie ma narodowości.......Czas chyba zostać szowinistą Polskim i słowiańskim razem i innymi krajami wydymanymi przez zachód. 

Kto przejął polską gospodarkę – Paweł Siergiejczyk

Aktualizacja: 2011-03-11 10:29 pm 
Przez wiele lat liberalni ekonomiści przekonywali nas, że „kapitał nie ma narodowości”, zatem nie ma znaczenia, do kogo należą banki czy firmy – ważne, że dają zatrudnienie i płacą podatki. Światowy kryzys finansowy obnażył fałszywość tego twierdzenia: rządy na całym świecie (nawet w Stanach Zjednoczonych) zaczęły ratować rodzime banki i koncerny, a nawet je przejmować, udowadniając tym samym, że liberalne zaklęcia nijak się mają do brutalnej rzeczywistości gospodarczej współczesnego świata.
Ta refleksja nad „narodowością kapitału” powoli przychodzi także do nas (czego znamiennym przykładem jest „nawrócenie” Jana Krzysztofa Bieleckiego), ale niestety dopiero 20 lat po rozpoczęciu w Polsce prywatyzacji. Owa prywatyzacja przez większość okresu III RP w praktyce oznaczała wyprzedaż najcenniejszych składników majątku narodowego w ręce zagranicznych inwestorów. Najbardziej drastycznym tego przejawem była prywatyzacja sektora bankowego, którą dokładnie opisaliśmy w poprzednim numerze „NP”. Ale to nie jedyna gałąź gospodarki, która została przejęta przez obcy kapitał. Warto dokonać podsumowania tego procesu, który powoli dobiega końca (ale tylko dlatego, że niewiele zostało już do sprzedania…). Poniższy raport jest próbą odpowiedzi na zasadnicze pytanie: kto i kiedy stał się właścicielem najcenniejszych składników polskiej gospodarki?
Niemcy
Największy udział w prywatyzacji polskich przedsiębiorstw miał kapitał niemiecki. Już od początku tego procesu, czyli od roku 1991, firmy zza Odry przejmowały kolejne państwowe zakłady z następujących branż:
  • chemicznej („Pollena-Nowy Dwór Mazowiecki” – październik 1991 r., „Pollena-Racibórz” – grudzień 1991 r., „Pollena-Lechia” w Poznaniu – październik 1997 r., Zakłady Chemiczne „Rokita” w Brzegu Dolnym – kwiecień 2004 r.);
  • meblarskiej (Pomorska Fabryka Mebli – marzec 1992 r., Bydgoskie Fabryki Mebli – listopad 1992 r., Czerska Fabryka Mebli – sierpień 1993 r., Gościcińska Fabryka Mebli – grudzień 1993 r., Słupskie Fabryki Mebli – maj 1994 r., Zakłady Płyt Wiórowych w Grajewie – sierpień 1999 r., Olsztyńskie Fabryki Mebli w Działdowie – maj 2000 r., Goleniowskie Fabryki Mebli – styczeń 2002 r.);
  • piwowarskiej (Koszalińskie Zakłady Piwowarskie „Brok” – lipiec 1991 r., Browary „Warka” – listopad 1994 r., Browary Dolnośląskie „Piast” we Wrocławiu – styczeń 1996 r.);
  • papierniczej (Fabryka Papieru „Malta” w Poznaniu – lipiec 1992 r.);
  • tekstylnej („Romeo” w Zbąszyniu – sierpień 1992 r., Zakłady Przemysłu Odzieżowego „Bobo” w Piławie Górnej – maj 1993 r.);
  • farmaceutycznej i medycznej („Chifa” w Nowym Tomyślu – październik 1992 r., Bolesławicka Fabryka Materiałów Medycznych „Polfa” – czerwiec 1998 r., „Byk-Mazovia” w Łyszkowicach – wrzesień 2002 r.);
  • spożywczej (Zakłady Koncentratów Spożywczych w Skawinie – czerwiec 1993 r., Cukrownia Środa w Środzie Wielkopolskiej – marzec 1998 r., „Drobimex” w Szczecinie – czerwiec 2001 r.);
  • budowlanej (Cementownia „Odra” w Opolu – lipiec 1993 r., Przedsiębiorstwo Produkcyjno-Budowlane „Prefabet-Rakowice” – listopad 1993 r., Kombinat Cementowo-Wapienniczy „Warta” w Działoszynie – kwiecień 1994 r., „Hydrobudowa-6” w Warszawie – wrzesień 1994 r., Zakład Wapienniczy „Wojcieszów” – listopad 1994 r., „Prefabet Kluczbork” – lipiec 1999 r., Cementownia „Nowiny” – grudzień 1999 r., Cementownia „Warszawa” – luty 2002 r., Cementownia „Wejherowo” – grudzień 2003 r.);
  • elektronicznej i elektrycznej (Zakłady Elektroniczne „Elwro” we Wrocławiu i ZWUT w Warszawie – wrzesień 1993 r., ZWAR w Warszawie – styczeń 1997 r., Kujawska Fabryka Manometrów we Włocławku – maj 2001 r.);
  • metalowej i mechanicznej (Mikołowska Fabryka Transformatorów „Mefta” – grudzień 1992 r., Pleszewska Fabryka Obrabiarek „Ponar-Pleszew” – październik 1993 r., Fabryka Wagonów „Pafawag” we Wrocławiu – wrzesień 1996 r., „Agromet” w Ostrzeszowie – maj 2000 r., Wytwórnia Sprzętu Komunikacyjnego „Gorzyce” – sierpień 2001 r., Przedsiębiorstwo Topienia Bazaltu w Starachowicach – grudzień 2003 r., Dolnośląska Fabryka Maszyn Włókienniczych „Dofama” w Kamiennej Górze – sierpień 2006 r.);
  • wydobywczej i hutniczej (Huta Szkła Okiennego „Kunice” w Żarach – październik 1994 r., Kopalnia i Zakład Przeróbczy Piasków Szklarskich „Osiecznica” – luty 1995 r., Kopalnia Surowców Mineralnych „Surmin Kaolin” w Nowogrodźcu – czerwiec 1999 r., Kopalnia Melafiru w Czarnym Borze – luty 2001 r., Kopalnie Surowców Skalnych w Bartnicy – lipiec 2001 r., PCC RAIL Szczakowa w Jaworznie – listopad 2004 r., „Heye” Fabryka Form Szklarskich w Pieńsku – kwiecień 2009 r., Kopalnia i Zakład Wzbogacania Kwarcytu „Bukowa Góra” w Zagórzu – wrzesień 2009 r.);
  • tytoniowej (Przedsiębiorstwo Wyrobów Tytoniowych w Augustowie – listopad 1995 r., Wytwórnia Wyrobów Tytoniowych w Poznaniu – luty 1996 r.);
  • energetycznej (Elektrociepłownia „Będzin” – lipiec 2000 r., „Stoen” w Warszawie – październik 2002 r.).
Warto dodać, że ogromna większość tych przedsiębiorstw znajduje się na ziemiach zachodnich i północnych, które przed 1945 r. należały do Niemiec.
Francuzi
Drugie miejsce na liście inwestorów przejmujących majątek państwowy zajmuje kapitał francuski. Już w pierwszych latach prywatyzacji pojawił się on w następujących branżach:
  • elektronicznej i elektrycznej („Polam-Suwałki” – czerwiec 1993 r., „Centra” w Poznaniu – październik 1994 r., „Polar” we Wrocławiu – wrzesień 1999 r.);
  • budowlanej (Kombinat Cementowo-Wapienniczy „Kujawy” w Piechcinie – lipiec 1995 r., „Opoczno” SA – czerwiec 2000 r., „Strada” w Środzie Wielkopolskiej – czerwiec 2005 r., Przedsiębiorstwo Wyposażenia Budownictwa „Metalplast-Częstochowa” – lipiec 2005 r.);
  • chemicznej („Stomil-Olsztyn” – grudzień 1995 r.);
  • tytoniowej (Zakłady Przemysłu Tytoniowego w Radomiu – grudzień 1995 r.);
  • papierniczej (Śląskie Zakłady Papiernicze „Silesianpap” w Tychach – listopad 1996 r., „Rawibox” w Rawiczu – listopad 2002 r.);
  • metalowej i mechanicznej („Spomasz Białystok” – lipiec 2000 r., Fabryka Materiałów i Wyrobów Ściernych „Korund” w Kole – maj 2001 r.);
  • spożywczej (Poznańskie Zakłady Przemysłu Spirytusowego „Polmos” – lipiec 2001 r., Śląska Spółka Cukrowa w Łosiowie – kwiecień 2003 r.);
  • energetycznej (Elektrociepłownia „Kraków” – październik 1997 r., Zespół Elektrociepłowni „Wybrzeże” w Gdańsku – czerwiec 2000 r., Elektrociepłownia „Białystok” – luty 2001 r., Elektrownia „Rybnik” – marzec 2001 r.);
  • telekomunikacyjnej (Telekomunikacja Polska – lipiec 2000 r.).
Warto podkreślić, że w przypadku dwóch ostatnich branż mamy do czynienia ze sprzedażą państwowych przedsiębiorstw infrastrukturalnych również przedsiębiorstwom państwowym, tyle że francuskim: Électricité de France (energetyka) i France Telecom (telekomunikacja). Trudno zatem nazwać to prywatyzacją – raczej należałoby mówić o denacjonalizacji.
Amerykanie
Niemały udział w prywatyzacji polskiego majątku miał także kapitał amerykański, który zainwestował w następujących branżach:
  • metalowej i mechanicznej (Fabryka Maszyn Papierniczych „Fampa” w Jeleniej Górze – luty 1991 r.; Łódzkie Zakłady Wyrobów Metalowych „Wizamet” – grudzień 1992 r., Zakłady Metali Lekkich „Kęty” – grudzień 1995 r., Fabryka Amortyzatorów w Krośnie – sierpień 2003 r., Wytwórnia Sprzętu Komunikacyjnego „PZL-Rzeszów” – marzec 2002 r.);
  • spożywczej („E. Wedel” w Warszawie – sierpień 1991 r., „Polbaf” w Głownie – sierpień 1991 r., „Alima” w Rzeszowie – luty 1992 r., „Amino” w Poznaniu – czerwiec 1992 r., Zakłady Przemysłu Cukierniczego „Olza” w Cieszynie” – marzec 1993 r., Nadodrzańskie Zakłady Przemysłu Tłuszczowego w Brzegu – listopad 1994 r., Podlaska Wytwórnia Wódek „Polmos” w Siedlcach – sierpień 2002 r.);
  • papierniczej (Zakłady Celulozowo-Papiernicze w Kwidzynie – sierpień 1992 r., Przedsiębiorstwo Opakowań „Pakpol” w Białymstoku – czerwiec 1994 r.);
  • elektronicznej i elektrycznej („Telfa” w Bydgoszczy – listopad 1992 r.);
  • budowlanej („Hydrotrest” w Krakowie – czerwiec 1993 r., „Energoaparatura” w Katowicach – lipiec 1993 r., „Bester” w Bielawie – wrzesień 2001 r.);
  • wydobywczej i hutniczej (Huta Szkła „Jarosław” – wrzesień 1993 r., Huta Aluminium „Konin” – grudzień 1995 r., Huta Szkła „Antoninek” w Poznaniu – wrzesień 2001 r.);
  • chemicznej (Sanockie Zakłady Przemysłu Gumowego „Stomil Sanok” – październik 1993 r., Firma Oponiarska „Dębica” – grudzień 1995 r.);
  • farmaceutycznej i medycznej (Kutnowskie Zakłady Farmaceutyczne „Polfa” – grudzień 1994 r., „Polfa Rzeszów” – październik 1997 r., Fabryka Narzędzi Chirurgicznych i Dentystycznych „Mifam” w Milanówku – wrzesień 2002 r.);
  • energetycznej (Elektrownia „Skawina” – styczeń 2002 r.).

Holendrzy
Również inwestorzy z niewielkiej Holandii (przy czym przeważnie są to koncerny o charakterze międzynarodowym, jedynie zarejestrowane w tym kraju) poważnie zainteresowali się polską gospodarką. Uczestniczyli w prywatyzacji firm z następujących branż:
  • elektronicznej i elektrycznej (Zakłady Sprzętu Oświetleniowego „Polam” w Pile – maj 1991 r., Fabryka Aparatów Elektrycznych „FAEL” w Ząbkowicach Śląskich – wrzesień 1996 r., Fabryka Silników Elektrycznych „TAMEL” w Tarnowie – kwiecień 1999 r., Bielskie Zakłady Podzespołów Lampowych „Polam-Bielsko” – luty 2001 r.);
  • spożywczej (Zakłady Tłuszczowe „Olmex” w Katowicach – grudzień 1992 r., Zakłady Tłuszczowe „Kruszwica” – lipiec 1997 r., Zakłady Przemysłu Owocowo-Warzywnego „Pudliszki” – maj 2000 r.);
  • drzewnej (Szczeciński Przemysł Drzewny – czerwiec 1993 r.);
  • tytoniowej (Zakłady Przemysłu Tytoniowego w Krakowie – styczeń 1996 r.);
  • metalowej i mechanicznej (Fabryka Maszyn i Urządzeń Przemysłu Spożywczego „Spomasz” w Żarach – grudzień 1997 r., Zakłady Naprawcze Taboru Kolejowego w Pruszkowie – wrzesień 1999 r., Fabryka Maszyn Budowlanych „Famaba” w Głogowie – marzec 2004 r.);
  • piwowarskiej (Lech Browary Wielkopolskie w Poznaniu – marzec 1999 r.);
  • budowlanej (Krakowskie Przedsiębiorstwo Robót Drogowych – luty 2000 r.);
  • chemicznej („Pollena-Bydgoszcz” – czerwiec 1991 r., Fabryka Farb i Lakierów „Polifarb-Pilawa” – październik 2005 r.);
  • uzdrowiskowej (Zakład Leczniczy „Uzdrowisko Nałęczów” – sierpień 2001 r.).
Szwedzi
Znaczące były także inwestycje szwedzkie, które koncentrowały się w następujących branżach:
  • papierniczej (Kostrzyńskie Zakłady Papiernicze – październik 1993 r.);
  • elektronicznej i elektrycznej (Zakłady Sprzętu Instalacyjnego “Polam-Szczecinek” – czerwiec 1994 r., „Biawar” w Białymstoku – marzec 2003 r.);
  • metalowej i mechanicznej (Fabryka Łożysk Tocznych w Poznaniu – lipiec 1995 r.);
  • meblarskiej (Wolsztyńska Fabryka Mebli – marzec 1997 r.);
  • wydobywczej i hutniczej (Huta Szkła w Gostyniu – wrzesień 2002 r.);
  • spożywczej (Lubuska Wytwórnia Wódek Gatunkowych „Polmos” w Zielonej Górze – styczeń 2003 r.);
  • energetycznej (Elektrociepłownie Warszawskie – styczeń 2000 r., Górnośląski Zakład Elektroenergetyczny w Gliwicach – grudzień 2000 r.).
W tej ostatniej branży – podobnie jak przy inwestycjach francuskich – nabywcą była szwedzka firma państwowa Vattenfall, co znów stawia pod znakiem zapytania samo określenie „prywatyzacja”.
Brytyjczycy
Kapitał brytyjski nie był tak aktywny, jak wyżej wymienione, ale za to uczestniczył w prywatyzacji kilku ważnych branż:
  • chemicznej („Pollena-Wrocław” – marzec 1993 r., „Pollena-Uroda” w Warszawie – czerwiec 1995 r.);
  • spożywczej (Zakłady Przemysłu Cukierniczego „San” w Jarosławiu – marzec 1994 r., „Polmos Łańcut” – lipiec 2002 r.);
  • papierniczej (Kieleckie Zakłady Wyrobów Papierowych – czerwiec 1995 r.);
  • farmaceutycznej i medycznej („Polfa Poznań” – styczeń 1998 r.).
Belgowie
Pewien udział w prywatyzacji miały także firmy belgijskie. Belgów interesowały przedsiębiorstwa z następujących branż:
  • budowlanej (Cementownia „Strzelce Opolskie” i Zakłady Cementowo-Wapiennicze „Górażdże” w Opolu – lipiec 1993 r.);
  • metalowej i mechanicznej (Fabryka Automatów Tokarskich we Wrocławiu – czerwiec 1999 r.);
  • wydobywczej i hutniczej (Zakłady Przemysłu Wapienniczego „Bukowa” – lipiec 2001 r.);
  • energetycznej (Elektrownia im. T. Kościuszki w Połańcu – kwiecień 2000 r.).
To oczywiście nie wszystkie kraje, z których pochodzą nabywcy polskiego majątku. Mniejsze przedsiębiorstwa przejął też kapitał austriacki, duński, fiński, hiszpański, luksemburski, norweski, szwajcarski i włoski. Zresztą wiele ze sprywatyzowanych firm zdążyło już zmienić właściciela (nieraz wielokrotnie). Niektóre z nich postawiono w stan upadłości i zlikwidowano, ale większość nadal funkcjonuje i przynosi zyski. Szkoda tylko, że już nie polskim właścicielom…
Paweł Siergiejczyk
Artykuł  ukazał się w tygodniku ‘Nasza Polska’ nr 10 (800) z 8 lutego 2011 r.
KOMENTARZ BIBUŁY: Powyższe wyliczenia po części pokazują kastastrofalną parcelację polskiego majątku narodowego. Z tym, że aby zobaczyć w pełni skalę tej dewastacji, należałoby dokonać dokładniejszej analizy:
1) Pokazania konkretnie kto, gdzie, kiedy – nazwiska, nazwiska, adresy, zajmowane dzisiaj stanowisko – był sprawcą poszczególnych aktów sprzedaży, wyprzedaży, wszelkich transakcji. Niestety, do tej pory nie powstało takie kompendium, a przypomnijmy, że BIBUŁA prowadziła przez ponad rok osobny portal dotyczący wyprzedaży majątku narodowego, portal w formie wikipedii, do którego każdy mógł wpisać informacje o swoich lokalnych doświadczeniach, np. z historią zakładu, w którym pracował, a który został sprzedany, zamknięty, porzucony. Pomimo utworzenia w portalu na początek setek haseł z zakładami funkcjonującymi w PRL-u, przez rok nie wpisała się ani jedna osoba, nie dokonano żadnego wpisu, co świadczy o marazmie społecznym, o tumiwisizmie, no i o współuczestnictwie wielu w procederze rozgrabiania majątku.
2) Mówienie o “kapitale niemieckim, francuskim, amerykańskim, szwedzkim, holenderskim, brytyjskim, belgijskim, austriackim, duńskim, fińskim, hiszpańskim, luksemburskim, norweskim, szwajcarskim, włoskim”, czy jak tam jeszcze, jest tylko powierzchownym dotknięciem tematu. Należy sięgać głębiej i pytać: KTO stoi za tymi firmami, kto nimi zarządza, kto sprawuje kluczowe stanowiska. Może z wieloma firmami jest tak jak np. z przypadkiem sprzedaży setek salonów Empiku, które w myśl o “kapitale niemieckim, francuskim… ” zostałyby zakwalifikowane dziś jako własność “Holendrów”? Przypomnijmy zatem, że Empiki – ten dorobek wszystkich Polaków pracujących w PRL-u – sprzedany został w dziwnej transakcji globalnemu koncernowi Eastbridge, który należy do nijakiego Yarona Brucknera, Żyda posiadającego m.in. tę “holenderską” firmę.
Rodzina Brucknerów operuje od kilkudziesięciu lat na obszarze Europy Wschodniej. Yaron Bruckner firmę przejął po ojcu, który już w latach 1950. prowadził szeroki handel z Polską i innymi krajami bloku wschodniego. Bruckner-syn określany przez finansowe źródła jako “ważny gracz na polskim rynku nieruchomości”, na początku XXI wieku handlował nieruchomościami w Polsce na prawie 2 miliardy dolarów. Unika kontaktów z prasą, mediami. Jak twierdzi rzecznik firmy, szef “udziela wywiadów raz na 10 lat”.
Czy za wieloma “Holendrami”, “Amerykanami”, “Francuzami” nabywającymi – często za bezcen – polską własność nie stoją podmioty podobne do tych jak w przypadku właściciela Empiku? To jest dopiero pytanie, na które każdy Polak powinien oczekiwać odpowiedzi. 
pobrano z  http://www.bibula.com/?p=34409


Jan Ciechanowicz - GENIUSZE WOJNY cz. 1 (Wybitni teoretycy wojny i dowódcy wojskowi polskiego pochodzenia w armiach obcych)

$
0
0

Jan Ciechanowicz

Geniusze wojny

(Wybitni teoretycy wojny i dowódcy wojskowi
polskiego pochodzenia w armiach obcych)











Warszawa 2017



  
Redaktor Dorota Wadiak



Copyright by Jan Ciechanowicz








Wydanie trzecie



Wydanie pierwsze: Siemianowice Śląskie 2013

Wydanie drugie: Warszawa 2017

















SPIS TREŚCI



Rozdział I

















































Generał, który zna się na wojnie,
jest kowalem losu swego narodu.
Sun Tzu





Mężczyzna jest stworzony do wojny.

Fryderyk Wilhelm Nietzsche





Jeśli wróg nie poddaje się,
jest unicestwiany.
Iosif Stalin



 

 

 

 

 

 

Rozdział I



OKRES SPRZED
II WOJNY ŚWIATOWEJ

 

 



WSTĘP


Przekleństwa i błogosławieństwa wojny



W indyjskiej „Mahabharacie”, której początku ponoć powinno się szukać przed ponad ośmioma tysiącami lat, znajdujemy znamienne słowa: „Światem rządzi konieczność walki. Nawet bogowie zabijali wrogów. Bez zabijania nikt istnieć nie może. Wojna utrzymuje porządek świata... Niszczenie wrogów stanowi zasługę rycerza i króla. Nie śmierć w łóżku, ale śmierć na polu bitewnym przynosi im chwałę. Nagrodą bohatera jest żywot w świecie wiekuistym”... W tzw. „Zwoju wojennym” ułożonym przez Esseńczyków czytamy, że oto „Bóg Izraela wyjął miecz i skierował go przeciwko wszystkim narodom świata”, prócz „narodu wybranego”, rzecz jasna... Wojna zawsze stanowiła jedno z głównych zajęć gatunku Homo sapiens, i to w takim stopniu, że można zaryzykować twierdzenie, że jest ona naturalnym stanem ludzkości, o którym ongiś Plautus powiedział, a później Tomasz Hobbes powtórzył: „bellum omnium contra omnes”. Jako stan naturalny, a więc normalny, wojna nie koniecznie jest czymś zasługującym na potępienie, gdyż wszystko, co realne, jest też w jakiś sposób konieczne. Konieczność zaś powinna być opisywana, nie zaś potępiana. [Heraklit z Efezu (ok. 544-484 p.n.e.) miał napisać: „Należy wiedzieć, że walka jest czymś powszechnym, a czymś sprawiedliwym niezgoda i że wszystko powstaje z walki i konieczności”. Także chiński filozof Sun Tzu (544-496 p.n.e.) w dziele „Sztuka wojny” zaznaczał: „Zwierzęta, które mają kły, rogi, pazury i szpony, jeśli nie ma miedzy nimi waśni, żyją w zgodzie. Kiedy się jednak zdenerwują, wtedy walczą... Wojna ma potężne znaczenie dla narodu; jest ona sprawą życia i śmierci, decyduje o jego istnieniu”].
Wbrew pozorom wojny nie prowadzi się dla ideałów – choć osoby naiwne mogą tak właśnie sądzić – lecz dla zysku w tej czy innej postaci. Dlatego Cicero zauważał: „Pecunia nervus belli” („pieniądz jest nerwem wojny” – jakkolwiek mielibysmy te słowa rozumieć), a Quintillianus dodawał: „Tolle pecuniam, bella sustuleris” – „znieś pieniądz, a zniesiesz wojnę”...
Walka jednak prowadzi często do rozwoju i ujawnienia najpiękniejszych cech duszy ludzkiej, czego nie da się powiedzieć generalnie o stanie zastoju.

„Święty pokoju, tę masz wadę w sobie,
Że ludzie radzi zgnuśnieją przy tobie”
(Jan Kochanowski).

Okoliczność, że na wojnie ludzie nie tylko walczą i zwyciężają, ale też przegrywają i giną, nie stanowi argumentu przeciwko stanowi wojny, to samo bowiem dzieje się także w stanie pokoju, który, nawiasem mówiąc, jest tak naprawdę nie pokojem, lecz stanem wojny utajonej, wojny w stadium inkubacji, i przygotowaniem do kolejnego wybuchu walki otwartej. Kto tego nie rozumie, jest człowiekiem bardzo naiwnym, podobnie jak ten, kto zżyma się na myśl o śmierci, która przecież stanowi nieodłączny element życia, umożliwiający wciąż na nowo odrodzenie, rozwój i rozkwit procesu witalnego.
Powtórzmy więc z naciskiem za Carlem von Clausewitzem, że wojna nie należy do zjawisk zależnych od dobrej lub złej woli tych czy innych osób, stanowi po prostu obiektywne zjawisko społeczne, nieuchronnie zachodzące przy zbiegu określonych okoliczności. Jest jednym z najpospolitszych sposobów rozwiązywania nabrzmiałych przeciwieństw i konfliktów socjalnych. W około 14,5 tysiącach dotychczas prowadzonych wojen zginęło ponad 4 miliardy ludzi. Nieraz walka jest nieunikniona, a „przeznaczonego losu – jak powiada Herodot– nawet Bóg nie może odmienić”. Dlatego też Carl von Clausewitz pisał: „Wojna jest aktem stosunków pomiędzy ludźmi. Nie należy ona do dziedziny sztuk lub nauk, lecz do zjawisk życia społecznego. Jest to konflikt wielkich interesów, krwawo rozcinany i tym tylko różny od innych. Lepiej niż do jakiejkolwiek sztuki da się ona porównać do handlu, który jest również konfliktem ludzkich interesów i czynności. O wiele bliższą wojnie jest polityka, którą ze swej strony można uważać za handel na większą skalę. Polityka jest poza tym łonem, z którego wyrasta wojna; w niej ukrywają się zaznaczone już główne zarysy wojny, jak właściwości istot żywych w ich płodzie”.
W rozdziale pierwszym pt. „Co to jest wojna?” swego wiekopomnego dzieła tenże autor notował: „Wojna nie jest niczym innym, jak rozszerzonym pojedynkiem. Zamiast zaś traktować jako całość niezliczoną liczbę pojedynków, z jakich składa się wojna, wyobraźmy sobie lepiej dwóch zapaśników. Każdy z nich stara się zmusić przeciwnika przemocą fizyczną do spełnienia swojej woli, a najbliższym jego celem jest powalenie przeciwnika i uczynienie go przez to niezdolnym do stawiania dalszego oporu.
Wojna jest tedy aktem przemocy, mającym na celu zmuszenie przeciwnika do spełnienia naszej woli.
Przemoc uzbraja się w wynalazki sztuki i nauki, aby stawić czoło przemocy. Nieznaczne, zaledwie godne wzmianki ograniczenia, które nakłada samej sobie pod nazwą praw międzynarodowych, towarzyszą jej nie osłabiając w istocie jej siły. Przemoc, i to przemoc fizyczna (moralna bowiem nie istnieje poza pojęciem państwa i prawa) jest tedy środkiem, gdy celem jest narzucenie swej woli wrogowi. Aby cel ten osiągnąć, musimy wroga rozbroić – i to stanowi bezpośredni cel działań wojennych. Ten cel bezpośredni przesłania niejako istotną przyczynę wojny i odsuwa ją jako coś, co nie należy do wojny właściwej.
Dusze miłosierne mogłyby może łatwo mniemać, że możliwe jest sztuczne rozbrojenie lub powalenie przeciwnika bez zadawania zbyt wielu ran – i że do tego powinna zmierzać sztuka wojenna. Choć brzmi to bardzo pięknie, jednak błąd ten należy sprostować, w rzeczach bowiem tak niebezpiecznych jak wojna najgorsze są właśnie błędy wypływające z dobroduszności. Ponieważ użycie przemocy fizycznej w całej pełni nie wyklucza bynajmniej współdziałania rozumu, przeto ten, kto użyje tej przemocy bezwzględnie, nie szczędząc krwi, osiągnie przewagę nad nie postępującym podobnie przeciwnikiem. W ten sposób narzuca on przeciwnikowi metodę działania – i tak obaj posuwają się aż do ostateczności bez ograniczeń, poza wzajemną przeciwwagę.
Taki jest właściwy pogląd na tę sprawę i byłoby rzeczą bezcelową, a nawet wprost dążeniem opacznym, aby powodując się odrazą do surowej natury wojny zamykać oczy na jej istotę”.
Wojna wymaga niesłychanie twardego i dzielnego charakteru człowieka. „Bohaterstwo żołnierza manifestuje się bardziej w tym, że się odważnie ginie w boju, niż w tym, że się pokonuje wroga” – powiada Jamamoto Cunetomo w dziele „Hugakure”. Natomiast spazmatyczne i godne pogardy trzymanie się życia za wszelką cenę prowadzi wprost do zdrady, dezerterstwa i upodlenia. Dlatego też dezerterów rozstrzeliwuje się podczas wojny na miejscu.
Carl von Clausewitz w dalszym ciągu swych rozważań stwierdza: „Jeśli wojny ludów cywilizowanych są znacznie mniej okrutne i niszczące niż ludów nieoświeconych, to przyczyną tego jest zarówno wewnętrzny, jak i wzajemny stan społeczny tych państw. Z tego stanu i stosunków wynika wojna, jej warunki, rozmiary i napięcie. Czynniki te nie stanowią jednak istoty wojny, tylko jej dane, bo do właściwej filozofii wojny nie można bez popełniania absurdów wprowadzać zasady umiarkowania.
Walka między ludźmi składa się właściwie z dwóch różnych pierwiastków: z wrogiego uczucia i wrogiego zamiaru. Ten ostatni pierwiastek, jako najogólniejszy, uczyniliśmy cechą naszego określenia. Istotnie, nie można sobie bez wrogiego zamiaru wyobrazić nawet najpierwotniejszego, graniczącego z instynktem uczucia nienawiści, gdy natomiast jest wiele wrogich zamiarów całkowicie lub przynajmniej w stopniu poważniejszym pozbawionych nienawiści. U dzikich ludów przeważają zamiary powstałe z uczucia, u cywilizowanych natomiast – z rozsądku; różnica ta jednak nie tkwi w samej istocie barbarzyństwa czy cywilizacji, lecz w towarzyszących im okolicznościach, instytucjach itd. Toteż różnica ta nie występuje bez wyjątku wszędzie, tylko w większości przypadków. Słowem, nawet najbardziej cywilizowane ludy mogą zapałać najgorętszą, wzajemną nienawiścią.
Widzimy z tego, jak błędnym byłoby uważanie wojny wśród ludów cywilizowanych za zwyczajny przejaw rozsądku ich rządów i wyobrażać ją sobie jako coraz bardziej pozbawioną namiętności. Gdyby tak było, nie potrzebowałaby ona w końcu wcale rzeczywistych mas walczących, lecz tylko ich stosunkowego zestawienia i zamieniałaby się w rodzaj algebraicznego działania.
Teoria zaczęła już nawet zwracać się w tym kierunku, gdy zjawiska ostatnich wojen sprowadziły ją na właściwą drogę. Skoro wojna jest aktem przemocy, to tym samym należy do sfery uczucia. Uczucie to jest albo tej wojny przyczyną, albo też wypływa z niej w większym czy mniejszym stopniu, a stopień ten nie zależy od poziomu cywilizacji, lecz od wagi i trwałości wrogich interesów.
Jeśli tedy widzimy, że ludy cywilizowane nie mordują jeńców, nie burzą miast i kraju, to dzieje się tak dzięki temu, że rozum, wywierając coraz większy wpływ na sposób wojowania, nauczył stosować w życiu skuteczniejsze środki przemocy, niż te pierwotne przejawy instynktu.
Wynalezienie prochu i postępujący coraz bardziej rozwój broni palnej wykazują już dostatecznie, że dążność do zniszczenia przeciwnika, tkwiąca w samym pojęciu wojny, nie została w żadnym razie przez rozwój cywilizacji ani wstrzymana, ani też uchylona.
Powtarzamy tedy: wojna jest aktem przemocy, a przy stosowaniu jej nie ma granic. Obaj przeciwnicy usiłują uchwycić inicjatywę w swoje ręce, powstaje wzajemne oddziaływanie, które z natury rzeczy musi prowadzić aż do ostateczności. Jest to pierwsze oddziaływanie wzajemne i pierwsza ostateczność, jaką napotykamy w naszych rozważaniach.
Celem działania wojennego jest obezwładnienie wroga”... [Warto w tym miejscu przypomnieć słowa Tytusa Liwiusza, iż „warunki pokoju dyktuje nie ten, kto o pokójprosi, lecz ten, kto go daje”. Należy więc zdecydowanie walczyć do zwycięskiego konca].
„Jeśli przeciwnik ma spełnić naszą wolę, musimy postawić go w położeniu bardziej niekorzystnym niż postawiłaby go ofiara, jakiej od niego żądamy. Strony ujemne tego położenia nie mogą oczywiście być przemijające, a przynajmniej nie powinny wydawać się takie, gdyż w przeciwnym wypadku nieprzyjaciel wyczekałby stosowniejszej chwili i nie byłby skłonny do ustępstw. Każda zmiana tego położenia, wywoływana dalszymi działaniami wojennymi, powinna – przynajmniej w świadomości nieprzyjaciela – wypaść na jego niekorzyść. Najgorszym położeniem, w jakim prowadzący wojnę znaleźć się może, jest całkowita bezbronność. Jeśli tedy chcemy za pomocą działań wojennych zmusić przeciwnika do spełnienia naszej woli, musimy go albo rzeczywiście rozbroić, albo postawić w położenie grożące mu prawdopodobnym rozbrojeniem. Wynika stąd, że rozbrojenie lub pokonanie wroga, jakkolwiek je nazwiemy, powinno być zawsze celem działania wojennego”.
Posiadanie silnych formacji wojskowych stanowi nieraz rękojmię pokoju. Król Prus Fryderyk II Wielki (1712-1786) w dziele „Anty-Machiavelli” pisał: „Liczne wojska, potężne armie, które w naszych czasach utrzymują książęta w gotowości tak podczas pokoju, jak wojny, przyczyniają się także do zabezpieczenia państw, powściągają ambicję sąsiednich książąt; są to miecze obnażone, które zmuszają innych do trzymania mieczy w pochwach”.
W dalszym ciągu swych wywodów Clausewitz notuje: „Chcąc pokonać przeciwnika musimy wysiłek własny mierzyć jego siłą oporu. Siła ta jest wynikiem działania pewnych czynników nie dających się rozdzielić. Są to mianowicie: zasób posiadanych środków i napięcie siły woli.
Zasób posiadanych środków można określić, gdyż opiera się on (chociaż niecałkowicie) na liczbach, jednak napięcie siły woli określić o wiele trudniej; ocenić je można chyba tylko według siły motywów wojny. Jeśli przypuścimy, że oceniliśmy z dostatecznym prawdopodobieństwem siłę oporu przeciwnika, to możemy wymierzyć wysiłek własny i uczynić go takim, aby przeważał siłę oporu albo, jeśli to przekracza naszą możność, możliwie największym. Przeciwnik jednak czyni to samo; wynika stąd nowe wzajemne wzmaganie się wysiłków, które znowu w teorii powinno doprowadzić do ostateczności. Jest to trzecie oddziaływanie wzajemne i trzecia ostateczność, jaką napotykamy.


Obyczaje wojenne bywają różne. Waleczny król Egiptu Sezostrys III (ok. 1878-1840 przed nową erą) słynął jako świetny żołnierz i dowódca. „Jeżeli natrafił na jakiś lud dzielny i mocno przywiązany do swej wolności, wznosił słupy w jego kraju, które na piśmie podawały imię Sezostrysa i jego ojczyzny, i głosiły, jak swą potęgą ów ludpodbił.Które zaś miasta bez walki i trudu zajął, i tam wypisywał na słupach to, co i mężnym ludom, a prócz tego kazał jeszcze na nich wyryć srom żeński, chcąc przez to zaznaczyć ich tchórzostwo” – podaje w „Dziejach” Herodot. W rozdziale zaś poświęconym Scytom dodaje, że u tego ludu młody wojak, gdy po raz pierwszy pozbawiał życia swego przeciwnika, musiał wypić duży kubek jego krwi; uważano bowiem, że wtedy duch zabitego zaczyna wspomagać swego zwycięzcę. Scytowie odsiekali też głowy zabitym przez siebie wrogom, przytraczali je do siodeł, a następnie odwozili i okazywali królowi, za co byli odpowiednio wynagradzani.
Syberyjscy Oroczowie i Jukagirzy podczas działań wojennych nigdy nie ruszali dzieci i kobiet przeciwnika, które były – zgodnie z ich obyczajem wojskowym – nietykalne. Nie dążyli też do wyniszczenia możliwie największej liczby wrogów; uważali za dobre, gdy ilość strat własnych i przeciwnika była mniej więcej równa, bogowie bowiem nie lubią zbytniego przelewu krwi. Inaczej dawni Litwini – podczas wypraw na Polskę wymordowywali bez rezty właśnie dzieci, starców i kobiet, a część mężczyzn palili masowo na stosach, część gonili w niewolę, zostawiając po sobie spopieloną pustosz. Hellenowie z kolei grzebali własnych i cudzych poległych z jednakowymi honorami wojskowymi i odprawiali modły oraz nabożeństwa żałobne po wszystkich ofiarach wojny. Natomiast samurajowie japońscy podczas II wojny światowej reanimowali pradawny zwyczaj polegający na wycinaniu wątroby dopiero co zabitemu wrogowi i zjadaniu jej na surowo, co miało dodawać animuszu do walki; Niemcy z kolei wymyślając pojęcie „wojny totalnej” planowo i świadomie bombardowali spokojne wsie i miasta polskie czy białoruskie, aby ludność odnośnych krajów sterroryzować, zastraszyć, kompletnie wyniszczyć.
O perskim królu Cyrusie napisał Herodot w „Dziejach” m.in. co następuje: „Wielki król wyrusza na wyprawę dobrze zaopatrzony w środki żywności, a nawet wodę wiezie z rzeki Choaspes, która płynie koło Suz, bo król pije wodę tylko z tej rzeki, z żadnej innej. Dlatego idą za królem, dokądkolwiek on ciągnie, bardzo liczne wozy czterokołowe, zaprzężone w muły, i przewożą w srebrnych naczyniach przegotowaną wodę z tejże rzeki”... Już bowiem wówczas wierzono, że wyroby ze srebra bronią swego właściciela przed złymi duchami i przykrościami losowymi; uważano również, iż srebro przyzwyczaja się do swego właściciela i nie lubi trafiać do obcych rąk, jak też, że w okresie pełni księżyca warto je położyć na okno, aby wypoczęło i nabrało nowych mocy magicznych. Na statkach rzucano do pojemników z wodą srebrne monety, które chroniły płyn przed zepsuciem i gniciem. Srebrne monety i płytki przykładano do ran i miejsc poparzonych, jakby wiedziano – tak jak dziś – że jony srebra zabijają około 650 gatunków bakterii chorobotwórczych i gnilnych. Łacińska nazwa srebra „argentum” pochodzi z sanskrytu, w którym „arg” znaczy „jasny”. W okresie sprzed drugiego wieku przed Chrystusem srebro ceniono wyżej niż złoto i kosztowało ono znacznie drożej.
Obyczaje wojskowe więc naprawdę są bardzo różne. W indyjskiej „Mahabharacie” czytamy: „Jak się zachować względem zwyciężonych nieprzyjaciół na wojnie? – Opornych łamać, pokornych przebaczać... Wojownik nie powinien być okrutny, rannych niechaj nie zabija, błagającym o łaskę niechaj życie daruje”...
W XIII wieku Edward I, król Anglii, wkroczył do Walii jako kontynuator wieloletnich walk o hegemonię nad tym skrawkiem ziemi. Wojna przybrała charakter przewlekły, walijscy partyzanci nękali po nocach angielskich rycerzy, a ci z kolei we dnie wymordowywali całe wsie przeciwnika, nie oszczędzając dzieci ani starców czy niewiast. Taka wojna mogła trwać w nieskończoność, co nie wyglądało nęcąco dla żadnej z zaangażowanych stron. Walijczycy postawili królowi Anglosasów warunek: „Przyjmiemy mianowanego przez Ciebie władcę pod trzema warunkami: powinien być urodzony w Walii; musi być szlachetnie urodzony; nie mówi ani po angielsku, ani po francusku”. Król się zgodził i zaprosił nazajutrz przywódców klanów walijskich do swego obozu. Gdy ci się zjawili, monarcha wyszedł do nich trzymając w ramionach jakieś maluśkie dziecko. „Oto– rzekł – wasz król: urodził się przed dwoma tygodniami w Walii; jest szlachetnego pochodzenia, bo to mój syn; nie mówi ani po angielsku, ani po francusku”... Walijczycy byli dośc rozsądni, by docenić mądrość króla Anglii, tym kompromisem wojna została zakończona.
W 1830 roku anglosascy przesiedleńcy otoczyli ze wszystkich stron wyspę Tasmania i ruszyli kołem z bronią ku centrum, strzelając po drodze ze sztucerów do wszystkiego, co się poruszało, a przede wszystkim – do ludzi. Ku końcowi pierwszego dnia zastrzelono cztery tysiące tasmanijskich wilków oraz sześć tysięcy rdzennych mieszkańców. Gdy w dziupli jakiegoś dużego drzewa zauważono coś żywego, podłożono ładunek wybuchowy: po eksplozji na ziemi zobaczono sześć rozszarpanych zwłok dzieci w wieku od sześciu do dziesięciu lat. Jedna z dziewczynek oddychała, „cywilizowani” Anglicy rzucili się na nią z nożami i byliby zadźgali także to dziecko, ale ktoś zawołał, że to przecież ostatnia żywa Tasmanijka. To dziecko – jako jedyne! – „prawdziwi Europejczycy” oszczędzili, wykurowali i złożyli w darze gubernatorowi Nowej Południowej Walii. Ten zaś nakazał wychowywać ją razem ze swymi córkami (co za „kulturalny” gest!) i się okazało, że ostatnia Tasmanijka była nader uzdolnioną pod względem muzycznym, matematycznym, językowym, tak iż dzieci gubernatora pod żadnym względem nie mogły za nią nadążyć. Ostatnia Tasmanijka zmarła bezpotomnie, stawiając niejako kropkę w jednym z wielu zbrodniczych „holocaustów”, popełnionych przez krwiożerczą Europę na ludach Afryki, Azji, Australii, Oceanii i Polinezji.


Gdy się spojrzy na dzieje ludzkości, to się widzi, że wojna i walka są regułą, a pokój raczej bardzo rzadkim wyjątkiem.

„Pokój – szczęśliwość, ale bojowania
Byt nasz podniebny” –

stwierdzał Mikołaj Sęp-Szarzyński, ukazując ludzkie życie jako walkę. Nawiązywał w ten sposób do idei Hioba: „Bojowanie jest żywot człowieka na ziemi” i do Seneki: „Żyć znaczy walczyć” („Vivere est militare”). Wojna i podbój odgrywają wielką rolę w życiu ludzi. W 1689 roku John Locke w dziele „Dwa traktaty o rządzie” pisał:„Rządy nie mogą inaczej powstać jak za zgodą ludu, a państwa tylko na zgodzie tej mogą się opierać... Jednak zamęt ambicji tak bardzo pochłaniał świat, że w zgiełku wojen wypełniających znaczną część historii ludzkości zgoda ta stała się ledwo zauważalna. Stąd wielu myli zgodę ludu z siłą zbrojną i traktuje podbój jako jeden ze sposobów powstania rządu. A przecież podbój jest tak daleki od ustanowienia jakiegokolwiek rządu, jak zburzenie gmachu od wzniesienia nowego. Rzeczywiście, często zdarza się, że nowy fundament wspólnoty powstaje przez zburzenie dotychczasowego, jednak bez zgody ludu nigdy nie można ustanowić nowej wspólnoty.
Co do tego, że napastnik, który wstępuje w stan wojny z innymi i niesłusznie narusza ich uprawnienia, poprzez taką niesprawiedliwą wojnę nigdy nie może nabyć uprawnień wobec zwyciężonych, będą zgodni wszyscy, którzy nie będą zakładać, iż zbójcy czy piraci są uprawnieni do panowania nad kimkolwiek, skoro dysponują do tego wystarczającą siłą, ani też, że ludzi zobowiązują obietnice siłą taką wymuszone. Czyż zbójca wdzierając się do mego domu i przykładając mi nóż do gardła miałby uzyskać w ten sposób dokument zobowiązujący do przekazania mu mego majątku? Czyż dawałoby mu to jakiekolwiek roszczenia do niego? Właśnie takie to roszczenie, oparte na własnym mieczu, ma niesprawiedliwy zdobywca, kiedy siłą zmusza mnie do podległości”. Trochę dziwnie brzmią powyższe słowa w ustach obywatela jednego z najbardziej grabieżczych państw w dziejach ludzkości; tym nie mniej nie ulega wątpliwości, że wiele rządów powstaje właśnie na skutek podboju, grabieży i zajęcia cudzego terytorium przemocą. Wojny np. wybuchają nieuchronnie przy każdym rozpadzie jakiegoś imperium. Stają się nieuniknione, gdy naród ongiś mężny i waleczny staje się zniewieściały, gnuśny i leniwy, ponieważ takie państwa gromadzą zazwyczaj w okresie wcześniejszym mnóstwo bogactw, które potem nęcą chciwych sąsiadów i prowokują ich do wszczęcia działań zaczepnych. Nie powinno się poddawać takiemu rozprężeniu.
Lepszymi żołnierzami są mieszkańcy ziem bardziej surowych, zmuszających do wysiłku i dokonujących naturalnej selekcji elementu bardziej twardego. „W łagodnych krajach zwykle rodzą się niewieściuchy; bynajmniej nie jest właściwością tej samej ziemi wydawać wspaniałe plony i zarazem tęgich wojowników” (Herodot z Halikarnasu).


Każda wojna stanowi ostry sprawdzian możliwości organizacyjnych, ekonomicznych, pracowniczych, psychicznych, intelektualnych, charakterologicznych narodu. Jeśli te możliwości są słabe, naród przegrywa wojnę szybko i w sposób żenujący: głównodowodzący i wyżsi oficerowie uciekają za granicę, dowódcy liniowi porzucają swe oddziały na polu boju i po cichu w nocy udają się do domu, żołnierze masowo są brani do niewoli.
W ósmej i ostatniej księdze swego dzieła „O wojnie” Carl von Clausewitz ponownie powraca do swej ulubionej tezy o tym, że wojna jest narzędziem polityki, i bardzo trafnie wywodzi: „Przy tym rozdźwięku, w jakim znajduje się istota wojny w stosunku do interesów poszczególnego człowieka i społeczności ludzkiej, musieliśmy dotychczas rozglądać się to na jedną, to na drugą stronę, aby żadnego z tych sprzecznych elementów nie pokrzywdzić, wobec rozdźwięku, powtarzamy, który zakorzeniony jest w człowieku samym i którego filozoficzny rozum poszukujący prawdy również rozwiązać nie może. Teraz chcemy poszukać tej jedności, w którą w życiu praktycznym te sprzeczne elementy się łączą, częściowo wzajemnie się neutralizują. Tę jedność pokazalibyśmy od razu, gdyby nie było konieczne wyraźne uwypuklenie tych właśnie sprzeczności i rozpatrzenie wszystkich elementów oddzielnie. Ta jedność jest pojęciem, że wojna jest tylko pewną częścią działalności politycznej, a więc bynajmniej niczym samodzielnym.
Co prawda wiemy, że wojna zostaje wywołana przez stosunki polityczne rządów i narodów, ale zwykle wyobrażamy sobie, że z chwilą wybuchu wojny wszelkie stosunki ustają i wytwarza się zupełnie inny stan, który podlega tylko własnym prawom.
W związku z tym twierdzimy: wojna jest niczym innym, jak dalszym ciągiem polityki przy użyciu innych środków. Mówimy: przy użyciu innych środków i tym samym równocześnie twierdzimy, że stosunki polityczne na skutek wojny samej nie ustają i nie zmieniają się w coś zupełnie innego, lecz w istocie swej nadal istnieją niezależnie od tego, jaki kształt przyjmą środki, którymi wojna się posługuje. Główne kierunki, w jakich rozwijają się wypadki wojenne i z nimi wiążą, są wytycznymi liniami polityki prowadzonej poprzez wojnę aż do pokoju. I czy byłoby to inaczej do pomyślenia? Czy ustają wówczas noty i stosunki dyplomatyczne poszczególnych narodów i rządów? Czy wojna nie jest tylko innego rodzaju pismem i mową ich myśli? Ma ona co prawda swoją własną gramatykę, ale nie ma własnej logiki, tzn. własnego sposobu prawidłowego myślenia.
Wojny nie można więc nigdy oddzielić od polityki, a jeżeli to przy rozważaniach gdziekolwiek się przydarzy, zrywają się do pewnego stopnia wszelkie powiązania i powstaje jakaś rzecz bezmyślna i bezcelowa.
Ten sposób pojmowania byłby nawet wówczas konieczny, gdyby wojna była całkowicie wojną, całkowicie nieokiełznanym elementem wrogości, gdyż wszystko na czym się wojna opiera i co określa jej kierunki zasadnicze: własna potęga i potęga nieprzyjaciela, sprzymierzeńcy, różny charakter narodów i rządów itp., czy wszystko to nie ma natury politycznej i czy nie zależy ściśle od całej polityki, więc niemożliwością jest je rozłączyć? Ale ten sposób pojmowania będzie w dwójnasób tak konieczny, jeżeli pomyślimy, że rzeczywista wojna nie jest takim do ostateczności konsekwentnym dążeniem, jakim zgodnie z jej pojęciem być powinna. Jest tylko połowicznością, sprzecznością samą w sobie i jako taka nie może stosować się do swoich własnych praw, lecz musi być traktowana jako część pewnej innej całości – a tą całością jest polityka.
Polityka, posługując się wojną, unika wszelkiego ścisłego wnioskowania, które wynika z istoty wojny. Mało troszczy się o ostateczne możliwości i trzyma się tylko najbliższych prawdopodobieństw. Jeżeli przez to wkradnie się w tę działalność dużo niepewności, staje się ona pewnego rodzaju grą i wówczas polityka każdego gabinetu żywi do siebie zaufanie, że w tej grze przewyższy przeciwnika zręcznością i przenikliwością.
W ten sposób polityka czyni z przemożnego elementu wojny zwykłe narzędzie, ze straszliwego miecza bojowego, który powinien być wzniesiony oburącz i z całą siłą żywotną aby uderzyć jeden jedyny tylko raz, lekką poręczną szpadę, a czasami rapier, którym wykonuje na przemian pchnięcia, finty i parady.
W ten sposób rozwiązuje się sprzeczności, w które wojna uwikłała z natury rzeczy bojaźliwego człowieka – jeżeli chcemy to uznać za rozwiązanie.
Jeżeli wojna należy do polityki, to przybiera ona jej charakter. Im potężniejsza i większa staje się polityka, tym potężniejsza i większa będzie wojna, by w środku wnieść się na wyżyny swej absolutnej postaci.
Przy tym sposobie pojmowania nie mamy więc potrzeby tracenia z oczu wojny w jej absolutnej postaci; przeciwnie – jej obraz powinien zawsze tworzyć tło.
Tylko w tym ujęciu wojna staje się znowu jednością, tylko w ten sposób można wszystkie wojny znowu traktować jako zjawiska jednego rodzaju i tylko tak możemy znaleźć właściwy i dokładny punkt widzenia, z którego mają wypływać i być osądzane wielkie zamiary.
Co prawda polityka nie wnika głęboko w szczegóły wojny, nie według jej wymogów wystawia się czujki lub kieruje patrole, ale tym bardziej decydujący jest jej wpływ na planowanie całej wojny, kampanii, a często i samej bitwy.
Dlatego też nie spieszyliśmy się z postawieniem tego punktu widzenia na samym początku. Przy rozpatrywaniu poszczególnych zagadnień niewiele by nam to pomogło, a nawet do pewnego stopnia rozpraszałoby naszą uwagę. Przy planie wojny i kampanii ten punkt widzenia jest nieodzowny.
W ogóle w życiu nie ma nic ważniejszego, niż znalezienie punktu widzenia, z którego wszelkie zagadnienia należy rozpatrywać i oceniać i którego się ściśle trzymać. Z jednego tylko bowiem punktu widzenia można tę masę zjawisk jako całość ogarnąć – i tylko stałość punktu widzenia może uchronić nas od sprzeczności.
Jeżeli przy planowaniu wojny niedopuszczalny jest podwójny lub różnoraki punkt widzenia, z którego można by rozpatrywać sprawy bądź to okiem żołnierza, bądź administratora, bądź polityka, pytamy się, czy tedy polityka koniecznie musi być tym, czemu wszystko inne ma być podporządkowane.
Zakłada się, że polityka łączy w sobie i uzgadnia wszystkie interesy wewnętrznego kierownictwa, również i interesy ludzkości i wszystko to, co filozoficzny rozum w ogóle mógłby poruszyć. Polityka bowiem nie jest niczym innym jak po prostu rzecznikiem wszystkich tych interesów w stosunku do innych państw. To, że mają one fałszywy kierunek, który może służyć przede wszystkim ambicji, prywatnym interesom i próżności rządzących, nie należy do niniejszych rozważań, gdyż w żadnym przypadku sztuka wojenna nie jest tym, co można by uważać za jej nauczyciela. Tu możemy uważać politykę jedynie za reprezentanta wszystkich interesów całego społeczeństwa.
Kwestią otwartą pozostaje jeszcze, czy przy planowaniu wojny polityczny punkt widzenia powinien ustąpić miejsca czysto wojskowemu (jeżeli taki w ogóle jest do pomyślenia), tzn. całkowicie zniknąć lub się jemu podporządkować, czy też ma być dominujący; a wojskowy powinien mu się podporządkować.
To, że z chwilą rozpoczęcia wojny polityczny punkt widzenia miałby całkowicie zniknąć, byłoby do pomyślenia tylko w przypadku, gdyby wojny były prowadzone jedynie z czystej nienawiści i były walką na śmierć i życie. W rzeczywistości są one niczym innym, jak wyrazem polityki samej, jak to wyżej wykazaliśmy.
Podporządkowanie politycznego punktu widzenia wojskowemu byłoby absurdalne, gdyż wojnę stworzyła polityka. Polityka jest inteligencją, wojna zaś tylko narzędziem, a nie odwrotnie. Pozostaje więc jedynie konieczność podporządkowania punktu widzenia wojskowego politycznemu punktowi widzenia.
Przypomnijmy sobie istotę rzeczywistej wojny: każdą wojnę należy przede wszystkim ujmować według prawdopodobieństwa jej charakteru i jej głównych zarysów, tak jak one wypływają z politycznych wielkości i stosunków. Często, a w naszych czasach możemy nawet twierdzić, że najczęściej, wojna powinna być traktowana jako organiczna całość, od której poszczególne człony nie dadzą się oddzielić, gdzie każda pojedyncza czynność powinna zlewać się z całością i wynikać z idei tej całości. Wówczas będzie zupełnie pewne i jasne, że naczelnym punktem widzenia dla kierowania wojną, z którego biorą swój początek główne linie, nie może być żaden inny, tylko polityczny punkt widzenia.
Wynikające z niego plany są jak z jednego odlewu. Pojmowanie i ocena są łatwiejsze, naturalniejsze, przekonywanie silniejsze, motywy bardziej zadowalające, a historia zrozumialsza.
Z tego punktu widzenia spór między interesami politycznymi a wojennymi nie leży już w istocie rzeczy, a tam, gdzie się rodzi, wynika z braku rozsądku. To, że polityka postawiłaby wojnie żądania, których ta nie mogłaby wykonać, byłoby przeciwne naturalnemu, koniecznemu założeniu, że polityka zna narzędzie, którym się chce posługiwać. Jeżeli jednak polityka oceni prawidłowo przebieg wydarzeń wojennych, to jest to wyłącznie jej sprawa. I tylko jej sprawą może być ustalenie, które wydarzenia i jaki kierunek wypadków odpowiadają celowi wojny.
Jednym słowem sztuka wojenna z jej najwyższego punktu widzenia staje się polityką, oczywiście polityką, która zamiast pisać noty – stacza bitwy.
Z tym poglądem kłóci się niedopuszczalne i wręcz szkodliwe mniemanie, według którego wielkie wydarzenie wojenne lub jego plan ma podlegać czysto wojskowej ocenie. Co więcej, jest absurdem przy opracowywaniu planu wojny udawanie się do rady wojskowej, aby oceniała sytuację z czysto wojskowego punktu widzenia, jak to często się stosuje. Jednak jeszcze bardziej absurdalne jest wysuwane przez teoretyków żądanie przekazania posiadanych środków wojennych do dyspozycji wodza, aby ten na ich podstawie sporządzał czysto wojskowy plan wojny lub kampanii. Również ogólne doświadczenie uczy, że mimo wielkiej różnorodności i rozwoju dzisiejszej wojskowości zasadnicze wytyczne wojny zawsze ustalały gabinety, tzn. czynnik – wyrażając się technicznie – wyłącznie polityczny, a nie wojskowy.
Mieści się to całkowicie w istocie rzeczy. Żaden z niezbędnych dla wojny zasadniczych planów nie może być sporządzony bez uwzględnienia stosunków politycznych. I właściwie mówimy zupełnie coś innego, aniżeli zamierzamy powiedzieć, jeśli opowiadamy – jak to się często zdarza – o szkodliwym wpływie polityki na kierowanie wojną. Ganimy wówczas nie wpływ, a samą politykę. Jeżeli polityka jest dobra, tzn. osiąga swój cel, może oddziaływać na wojnę w jej sensie tylko korzystnie. Tam zaś, gdzie to oddziaływanie oddala nas od celu, należy dopatrywać się źródła jedynie w wadliwej polityce.
Tylko wówczas, gdy polityka obiecuje sobie po pewnych wojennych środkach i krokach, niezgodnych z ich istotą skutków, może ona swoimi decyzjami wywrzeć szkodliwy wpływ na wojnę. Tak jak ktoś, kto w obcym języku, którego jeszcze nie opanował, czasem w dobrej myśli może wyrazić się niewłaściwie – tak polityka często narzucić może rzeczy, które nie odpowiadają jej własnym zamierzeniom.
Takie sytuacje zdarzały się często, dlatego odnosi się wrażenie, że pewna znajomość dziedziny wojskowej nie powinna być obca kierownictwu politycznemu.
Zanim pójdziemy dalej, musimy wpierw zabezpieczyć się przed pewną fałszywą interpretacją, o którą bardzo łatwo. Jesteśmy dalecy od tego, aby uwierzyć, że zagrzebany w aktach minister wojny lub uczony inżynier, a nawet dzielny na froncie żołnierz mogą być dobrymi ministrami tylko dlatego, że władca państwa sam nim nie jest – lub innymi słowy – w żadnym wypadku nie chcemy twierdzić, że znajomość dziedziny wojskowej powinna być jego główną cechą. Wspaniała, tęga głowa, silny charakter, oto zasadnicze cechy dobrego ministra wojny. Znajomość dziedziny wojskowej da się dobrze w inny sposób uzupełnić. Francja nie miała nigdy gorszych doradców w swoich wojennych i politycznych poczynaniach, niż za czasów braci Belleisle i księcia Choiseul, chociaż cała trójka była dobrymi żołnierzami.
Jeżeli wojna ma całkowicie odpowiadać zamierzeniom polityki, a polityka być dostosowana do środków wojennych, tam gdzie mąż stanu i żołnierz nie są w jednej osobie, dobrze jest mianować naczelnego wodza członkiem gabinetu, tak aby mógł brać udział w posiedzeniach w ważnych dla państwa chwilach. Jest to możliwe tylko wówczas, kiedy rząd znajduje się w pobliżu teatru wojennego, gdyż tylko wtedy można te sprawy załatwić bez straty czasu.
Gdy miejsce naczelnego wodza zajmuje w gabinecie inny wojskowy, wpływ jego jest wysoce niebezpieczny i rzadko dochodzi do zdrowego, porządnego działania. Przykład Francji, kiedy Carnot w latach 1793, 1794 i 1795 kierował sprawami wojny z Paryża, jest zupełnie nie do przyjęcia, gdyż terror może służyć tylko rządom rewolucyjnym.
Zakończmy ten fragment pewnym rozważaniem historycznym.
W dziewięćdziesiątych latach ubiegłego (XVIII) stulecia nastąpiły owe znamienne przeobrażenia w europejskiej sztuce wojennej. Najlepsze armie uznały część swojej sztuki wojennej za bezskuteczną i doszło do sukcesów, których wielkość przerastała wszelkie dotychczasowe pojęcia. Wydawało się oczywiste, że wszystkie złe obliczenia obciążają sztukę wojenną. Zrozumiałe, że z przyzwyczajenia wtłoczona w wąskie ramy pojęć, została zaskoczona przez możliwości, które leżały poza tymi ramami, lecz oczywiście nie poza ramami istoty tych rzeczy.
Obserwatorzy o szerokich horyzontach przypisywali to zjawisko ogólnemu wpływowi, który polityka od setek lat wywierała na sztukę wojenną, po większej części na jej niekorzyść, przez co ta stała się połowiczna i często sprowadzała walkę do walki pozornej. Ten fakt był prawdziwy, ale błędem było uważać go za coś przypadkowego, za okoliczność, której można było uniknąć.
Inni sądzili, że wszystko można wytłumaczyć chwilowym wpływem indywidualnej polityki Austrii, Anglii itd.
Czy jest jednak prawdą, że właściwe zaskoczenie, którym poczuła się dotknięta inteligencja, przypisać należy kierowaniu wojną, a nie samej polityce? Tzn. mówiąc naszym językiem: czy nieszczęście powstało na skutek wpływu polityki na wojnę, czy na skutek fałszywej polityki?
Przyczyn niebywałego wpływu rewolucji francuskiej na zewnątrz należy szukać oczywiście nie tylko w jej nowych środkach i poglądach na kierowanie wojną, lecz przede wszystkim w całkowicie zmienionej sztuce państwowej i administracyjnej, w charakterze rządu, w nastrojach ludności itd. To, że inne rządy patrzyły na te nowe i przytłaczające rzeczy pod złym kątem widzenia, że chciały utrzymywać równowagę zwykłymi środkami i siłami – to wszystko błędy polityki.
Czy można było przyznać się do tych błędów z punktu widzenia czysto wojskowego pojęcia wojny i je naprawić? Nie. Gdyby nawet rzeczywiście istniał strateg obdarzony jasnym poglądem również na rzeczywistość polityczną, który chciałby wyprowadzić wszystkie skutki jedynie z istoty wrogiego elementu i na tej zasadzie prorokować odległe możliwości, zupełnie niemożliwe byłoby przychylenie się do takiego czysto myślowego systemu. (...)
A więc raz jeszcze: wojna jest narzędziem polityki i z konieczności musi mieć jej charakter i mierzyć jej miarą. Kierowanie wojną w jej głównych zarysach jest więc polityką, która zamienia pióro na miecz, nie przestając jednak rozumować według swych własnych praw.
Potwierdzeniem słuszności powyższych wywodów są też słowa generalissimusa Józefa Stalina: „Wojna jest zawsze. Różnica polega tylko na tym, czy się strzela, czy nie. Także w czasie pokoju trwa wojna”... I w ogóle całe życie kosmosu i przyrody to nieustanne starcia, mordy, zabory i zniszczenia.


Zwykłemu człowiekowi może wydać się to zaskakujące, ale jest tak naprawdę, że u podłoża wojen tkwi też jedna z fundamentalnych potrzeb natury ludzkiej, mianowicie: potrzeba rozrywki i zapierającej dech w piersi zabawy. Socjolog Ludwik Gumplowicz twierdził, że faktyczną przyczyną niektórych wojen jest seksualna neofilia mężczyzn, bo właśnie wojna daje nieograniczone możliwości gwałcenia kobiet na podbitym terytorium, a przez to zresztą przenoszenia swych genów tam, gdzie w sytuacji pokoju one by nigdy nie dotarły. Może więc na tym polega też, z reguły kompletnie zapoznawany, biologiczny aspekt wojny jako zjawiska już nie tylko czysto społecznego. A co myśli na temat ludycznego charakteru wojny wielki jej filozof Carl von Clausewitz?
Jeśli spojrzymy– pisze – na subiektywny charakter wojny, to znaczy na te siły, przy pomocy których trzeba ją prowadzić, to musi się ona wydać nam grą w jeszcze wyższym stopniu. Żywiołem, w jakim rozgrywa się wojna jest niebezpieczeństwo; a jakaż z sił duchowych jest w niebezpieczeństwie najdostojniejsza? Odwaga. Wprawdzie odwagę można pogodzić z mądrym obliczeniem, ale są to rzeczy różne i należące do różnych dziedzin duszy; natomiast ryzyko, ufność w szczęście, śmiałość, zuchwalstwo – są to tylko przejawy odwagi. A wszystkie te dążności duszy szukają niepewności, bo ona jest ich żywiołem.
Widzimy zatem, że z góry już czynnik absolutny, tak zwany matematyczny, nie znajduje nigdzie trwałego oparcia w obliczeniach sztuki wojennej i że od razu wdziera się tu cała gra możliwości, prawdopodobieństw, szczęścia i nieszczęścia, przewijająca się przez wszystkie większe i mniejsze nitki tej tkaniny i ze wszystkich dziedzin działalności ludzkiej najbardziej upodabnia wojnę do gry w karty.
Na ogół odpowiada to duchowi ludzkiemu.
Aczkolwiek rozsądek nasz dąży zawsze do jasności i pewności, to jednak duch nasz czuje często pociąg do niepewności. Zamiast przeciskać się rozumem po wąskiej ścieżce filozoficznego badania i logicznych wniosków, by wreszcie, na pół przytomnie, dojść tam, gdzie czujemy się obco, gdzie opuszczamy co wszystko dotąd znane – duch nasz chętniej przebywa wyobraźnią w krainie przypadków i szczęścia. Zamiast ciasnej konieczności opływa on tu w bogactwa możliwości. Podniecona nimi odwaga nabiera polotu, a ryzyko i niebezpieczeństwa stają się żywiołem, w który duch ludzki rzuca się jak śmiały pływak w nurt rzeki.
Czy teoria ma go tu opuścić i iść dalej wygodnie drogą bezwzględnych wniosków i prawideł? Wówczas byłaby dla życia nieużyteczna. Teoria powinna uwzględniać również pierwiastek ludzki i dozwolić przejawić się także i odwadze, śmiałości, a nawet zuchwalstwu. Sztuka wojenna ma do czynienia z żywą siłą i moralnymi czynnikami; wynika stąd, że nie może nigdzie osiągnąć pewności i bezwzględności. Pozostaje więc zawsze wiele miejsca dla rzeczy przybliżonych – i to zarówno w sprawach wielkich, jak i małych. I gdy po jednej stronie stoi niepewność, po drugiej musi pojawić się odwaga i wiara w siebie, aby wypełnić tę lukę. Im większa jest odwaga i wiara w siebie, tym większy stopień niepewności jest dopuszczalny. Są to więc czynniki na wojnie bardzo ważne. Teoria powinna przeto stanowić takie tylko prawa, które dozwalałyby poruszać się swobodnie tym niezbędnym i najszlachetniejszym spośród cnót wojennych we wszelkich ich stopniach i odmianach. I w ryzyku tkwi też mądrość, a nawet ostrożność, tylko nieco odmiennej marki.
Wojna jest jednak zawsze poważnym środkiem do poważnego celu.
Taka jest wojna, takim wódz, który ją prowadzi, taka teoria, która ją kształtuje. Ale wojna nie jest spędzaniem czasu, nie prowadzi się jej tylko dla przyjemności ryzykowania i wygrywania, ani też jako dzieła bezinteresownego zapału. Jest ona poważnym środkiem do poważnego celu. Cała barwność przypadkowych zdarzeń, wszelkie porywy namiętności, odwagi, fantazji, zapału, w jakie się wojna przystraja – są tylko właściwościami tego środka. Wojna jakiejś zbiorowości – całych narodów, a zwłaszcza narodów cywilizowanych – wypływa zawsze w danej sytuacji politycznej; wywołują ją tylko pobudki polityczne. Jest ona przeto czynem politycznym. Gdyby wojna była tylko skończonym, nieskrępowanym, bezwzględnym przejawem siły, jak to wnioskować by należało z jej abstrakcyjnego pojęcia, to wówczas, wywołana przez politykę, musiałaby zająć jej miejsce jako zdarzenie całkiem od niej niezależne, usunąć ją i kierować się tylko własnymi prawami. Wtedy wojna podobna byłaby do miny, która wybuchając nie zdoła przybrać innego kierunku ani też nie da się pokierować gdzie indziej niż tam, gdzie ją zawczasu skierowały przygotowania pierwotne. Tak też w rzeczywistości ujmowano dotychczas tę sprawę, ilekroć brak harmonii pomiędzy polityką a kierownictwem wojny prowadził do takich rozważań. Naprawdę jednak tak nie jest i wyobrażenie to jest zupełnie błędne. Wojna rzeczywista, jak to już widzieliśmy, nie jest nigdy tak gwałtowna, aby się wyładować od razu. Przeciwnie, jest ona działaniem sił, które nie rozwijają się całkiem jednakowo i równomiernie. Napięcie ich raz wystarcza do pokonania oporu, jaki im stawia bezwład i tarcie, kiedy indziej zaś znowu jest zbyt słabe, aby się przejawić w działaniu. Wojna jest tedy jakby pulsowaniem gwałtowności – to silniejszym, to znów słabszym – i wyładowuje swoje napięcia oraz wyczerpuje swe siły to szybciej, to znów wolniej. Innymi słowy: wojna prowadzi do celu szybko albo powoli, ale zawsze trwa dość długo, aby jeszcze podczas jej trwania mógł się ujawnić wpływ zdolny nadać jej ten czy inny kierunek, a zatem poddać ją woli kierującego nią intelektu. Jeśli zaś uprzytomnimy sobie, że wojna wypływa z celu politycznego, to wyda się nam zupełnie naturalne, że ta pierwsza pobudka, która powołała ją do życia, pozostaje przodującym, najwyższym względem również i podczas jej rozgrywania. Ale ten cel polityczny nie jest przez to jeszcze despotycznym prawodawcą. Musi on przystosować się do natury użytych środków i wskutek tego często ulega zmianie, zawsze jednak pozostaje tym, co przede wszystkim należy uwzględnić. Polityka przewija się tedy przez całą akcję wojenną i wywiera na nią nieustanny wpływ w granicach, jakie jej zakreśla natura sił wyzwalających się podczas wojny.
Tak więc widzimy, że wojna jest nie tylko czynem politycznym, lecz i prawdziwym narzędziem polityki, dalszym ciągiem stosunków politycznych, przeprowadzeniem ich innymi środkami. Pozostaje więc wojnie, jako jej charakterystyczna cecha odrębna, natura stosowanych przez nią środków. Sztuka wojenna w ogólności, a wódz w każdym poszczególnym przypadku, mogą wymagać, aby kierunek i dążności polityki nie były sprzeczne z tymi środkami. Wymaganie to poważne, ale jakkolwiek w pewnych wypadkach wpływa ono zasadniczo na dążności polityczne, to jednak powoduje tylko pewną ich zmianę. Cel polityczny bowiem jest celem, wojna zaś – środkiem, a środka bez celu nie można sobie nigdy wyobrazić.
Im wznioślejsze, im silniejsze są pobudki wojny, im bardziej ogarniają cały byt narodów, im potężniejsze jest napięcie poprzedzające wojnę, tym bardziej wojna zbliża się do swej formy oderwanej, tym bardziej chodzi o zwalczenie nieprzyjaciela, tym ściślej łączy się cel wojenny z zamiarem politycznym i tym bardziej występuje jej strona wyłącznie wojskowa, a mniej polityczna. Im słabsze natomiast są pobudki i napięcia, tym trudniej uzgodnić siłę, ten naturalny kierunek żywiołu wojennego, z linią nakreśloną przez politykę. Wtedy wojna z konieczności odchyla się coraz bardziej od swego naturalnego kierunku, a cel polityczny różni się coraz bardziej od celu wojny doskonałej, która nabiera coraz więcej cech politycznych.
Aby jednak nie wprowadzić czytelnika w błąd, musimy dodać, że przez tę naturalną dążność wojny rozumiemy tu nie dążności rzeczywiście ścierających się sił, tylko dążność filozoficzną, logiczną, wyobrażając sobie np. wszystkie uczucia i namiętności walczących. Wprawdzie i one mogą być w pewnych przypadkach obudzone do takiego stopnia, że z trudnością można je utrzymać w ramach politycznych, przeważnie jednak takiej sprzeczności nie będzie. Samo istnienie tak silnych dążeń musi wywołać powstanie odpowiednio szeroko zakrojonego planu działania. Gdzie plan ten skierowany jest ku celom drobnym, tam dążenia mas są tak nikłe, że trzeba je raczej podniecać, niż powstrzymywać.
Jeżeli jest prawdą, że przy jednym rodzaju wojny polityka pozornie zanika, przy innym zaś występuje bardzo wyraźnie, to jednak twierdzić można, że oba rodzaje są równie polityczne. Jeśli bowiem politykę pojmujemy jako rozum praktyczny państwa uosobionego, to wśród różnych sytuacji, jakie się mogą wytworzyć, mogą się zdarzyć i takie, które z natury swojej spowodują wojnę pierwszego rodzaju. Tylko o ile przez politykę będziemy rozumieli nie wszechstronną rozwagę, ale utarte pojęcie unikającego siły, ostrożnego, przebiegłego, a często i nieuczciwego mędrkowania, to takiej polityce istotnie bardziej odpowiada drugi rodzaj wojny.
Widzimy tedy, że wojnę należy traktować w każdym razie nie tylko jako coś samodzielnego, lecz jako narzędzie polityki – i tylko ten pogląd chroni nas od pozostania w sprzeczności z całą historią wojen. Ta zaś jedynie pozwoli nam, niby w wielkiej księdze, odnaleźć właściwe zrozumienie wojny. Pogląd ten wykazuje nam poza tym, jak rozmaite są wojny ze względu na istotę swych motywów i okoliczności, z których powstają.
Pierwszym, najważniejszym, najbardziej decydującym sądem, jaki wydać powinien mąż stanu i wódz, jest uświadomienie sobie, czy zamierzoną wojnę trafnie przewiduje, czy też może uważa ją za coś takiego albo też czy nie pragnie jej uczynić czymś takim, czym wojna z natury danych okoliczności stać się nie może. Jest to pierwsze, najogólniejsze ze wszystkich zagadnień strategicznych”. [Przypomnijmy, że Tytus Liwiusz ostrzegał: „Lepszy i pewniejszy jest pewny pokój niż marzenia o zwycięstwie; on jest w twoim ręku, ono zaś w ręku Boga”.].
Wojna jest tedy – kontynuuje Clausewitz– nie tylko istnym kameleonem, zmieniającym po trosze w każdym poszczególnym wypadku swoją naturę, ale też i ogólnie biorąc, ze względu na panujące w niej dążności, stanowi dziwną trójcę złożoną z pierwotnej gwałtowności żywiołu, nienawiści i wrogości, co należy uważać za ślepy popęd naturalny, dalej, z gry prawdopodobieństwa i przypadku, czyniących z wojny swobodną czynność duchową, wreszcie zaś z właściwości podrzędnej – narzędzia politycznego, przez co podlega zwykłemu rozsądkowi.
Pierwsza z tych trzech stron zwraca się ku narodowi, druga ku wodzowi i jego wojsku, trzecia zaś – przeważnie do rządu. Namiętności, jakie mają rozgorzeć na wojnie, muszą już istnieć w narodach samych. Zakres, jaki obejmuje gra odwagi i talentu w dziedzinie prawdopodobieństwa i przypadku, zależy od właściwości wodza i wojska, natomiast zamiary polityczne są wyłącznie sprawą rządu.
Te trzy dążności, które tworzą tyleż różnych reguł, tkwią głęboko w naturze przedmiotu i zarazem w różnych rozmiarach. Teoria, która by chciała jedną z nich pominąć lub ustalić pomiędzy nimi jakiś dowolny stosunek, wpadłaby natychmiast w taką sprzeczność z rzeczywistością, że już przez to samo należałoby ją uważać za obaloną.
Zadaniem teorii jest tedy utrzymać się w równowadze między tymi trzema pojęciami, niby między trzema punktami przyciągania.


W ciągu 5 000 lat świadomej historii ludzkości tylko 292 lata są uważane za te, w których jakoby nie było wojen. W tym okresie wybuchło 15 600 mniej lub bardziej krwawych wojen, które pochłonęły życie 3,66 mld osób.
Nie ma drugiej istoty na ziemi, która by z równą zawziętością co Homo sapiens prześladowała przedstawicieli własnego gatunku. Przez 40 tys. lat historii człowiek rozumny głowił się, jak bardziej efektywnie zabijać drugiego człowieka. Motorem wojen były: zazdrość o bogactwo, chęć posiadania cudzej ziemi, interesy dynastyczne władców, ich wzajemna nienawiść, chęć zdobycia sławy, różnice etniczne, religijne i kulturowe, strach przed obcymi, a najczęściej mieszanina różnych przyczyn. Z rozwojem sztuki wojennej wiązała się organizacja społeczeństw, wynalazczość, architektura, ubiór, nawet rozwój literatury. Nie do końca ma rację Tacyt, gdy twierdzi, że w sprawach wojskowych największą siłę ma przypadek (los) („inrebus bellicis maxime dominatur fortuna”); więcej racji ma Józef Piłsudski, podkreślający rolę dowódców wojskowych i postawę żołnierzy. Wojny wynosiły lub pogrążały w niebycie całe cywilizacje. Historycy twierdzą, że najstarszym dowodem na to, że człowiek toczył wojny, są mury Jerycha pochodzące sprzed 7000 lat przed Chrystusem. Skoro istniały mury wysokości około czterech metrów, to znaczy, że ktoś miasto atakował. Pierwszy wizerunek wojownika i zwycięskiego wodza pochodzi z ok. 3100 r. p.n.e. – to faraon Menes, który zjednoczył Górny i Dolny Egipt. W 2525 r. p.n.e. doszło do pierwszego opisanego konfliktu zbrojnego miedzy państwami-miastami, Lagarem i Ummą w Sumerze. Opis tej pierwszej wojny znaleziono na tzw. stelli sępów. Od tego czasu minęło ćwierć tysiąclecia i w 2280 r. p.n.e. władca Akadu Sargon I Wielki zorganizował pierwszą zawodową armię liczącą około 5,5 tys. ludzi. Pół tysiąca lat później pojawił się władca, który stworzył państwo podporządkowane armii: żyjący ok. 1750 r. p.n.e. Hammurabi zorganizował scentralizowaną administrację, której rolą było pobieranie podatków na armię i pobór żołnierzy. W latach 1504-1450 p.n.e. faraon Totmes III podbił niemal cały Bliski Wschód. W jego armii istniał już podział na formacje żołnierzy uzbrojonych we włócznie, topory i maczugi. Armia egipska przejęła od ludów Mezopotamii rydwany, które były pierwszą formą wykorzystania zwierząt do walki, a nie do transportu.
Wszystko to jednak były dziecięce igraszki w porównaniu z dobą dzisiejszą.
Obecnie ta passa trwa, ludzkość co roku wydaje na zbrojenia około 500 mld dolarów, z czego gros (ponad 400 mld) – USA, jedyny kraj, który użył broni nuklearnej – i to przeciwko ludności cywilnej! – w Japonii, Iraku i Jugosławii, jak też jedyny kraj, który od 1978 roku miał w oficjalnej doktrynie wojskowej plan doszczętnego zgładzenia narodu i państwa polskiego przez zlikwidowanie Polski bombami wodorowymi w przypadku wybuchu trzeciej wojny światowej (tzw. „doktryna Brzezińskiego”).


Jednym z najbardziej genialnych dowódców wojskowych, mężów stanu i myślicieli w dziejach ludzkości był Temuczyn, znany powszechnie jak Czyngis-chan, czyli Wielki Chan (1155-1227). Miał niebieskie oczy i rude włosy, a jednak dowodził wojskami zwanymi „mongolskimi”. Prawdopodobnie po mieczu i po kądzieli był Aryjczykiem. I nie on był pierwszym, ani ostatnim spośród tych, których Bóg obdarzył geniuszem, czyli darem nie partykularnym, lecz uniwersalnym, którzy oddali swój geniusz w służbę cudzemu narodowi. Gdy chłopiec miał paręnaście lat, zamordowano mu ojca. Gdy chłopiec podrósł, pomścił śmierć rodzica: z czaszki mordercy kazał zrobić czarę na wino, a jego towarzyszy wyrznąć co do ostatniego. Tak też uczyniono.
Na pozór był to zwykły człowiek: dość wysoki blondyn o dużych niebieskich oczach, o pociągłej twarzy obramowanej dużą rudą brodą. Jego niezliczone błyskotliwe zwycięstwa nad Chińczykami, Rusią, dziesiątkami innych walecznych narodów graniczyły z cudem. Dlatego mongolska legenda opowiada o pozaziemskim pochodzeniu Czyngis-chana, o jego niepokalanym poczęciu.
O wielkości tego człowieka mówi m.in. okoliczność, że został autorem „Jasy”, „promieniującej spokojem i pomyślnością na poddanych”. W 1206 roku ten rycerski kodeks kultury ałtajskiej został ogłoszony podczas kurułtaju, czyli powszechnego zgromadzenia narodu mongolskiego. „Jasa” zaczynała się słowami: „Nakazujemy wszystkim wierzyć w Jedynego Boga, Stworzyciela nieba i ziemi, jedynego nadawcę bogactwa i biedy, życia i śmierci, posiadającego wszechmoc we wszystkich sprawach”. I dalej: „Ludzie różnej wiary powinni żyć w spokoju. Jesteśmy braćmi... Świat jest doskonały, gdy nim kieruje Bóg”. Całe życie osoby i narodu bazuje na godności i sumieniu.
W wojsku Czyngis-chana dozwolone było odprawować obrzędy i rytuały wszystkich religii. „Wystarczy bowiem całą duszą wierzyć w Boga, a zwycięstwo jest pewne”. W oddziałach mongolskich służyły tysiące Chrześcijan (Anglików, Franków, Genueńczyków), muzułmanów. W średniowieczu pod mianem „Mongoł”, Mogoł”, Mongał” rozumiano nie jakiś jeden etnos, lecz wszystkie narody zjednoczone pod chorągwią Jedynego Boga. W 1206 roku pan Ałtaju zwrócił się do swych poddanych: „Naród, który związał swój los ze mną przeciwko wszystkim, naród, który swą potężną myślą wsparł moc mojej myśli – ten naród, czysty jak górski kryształ, chcę, aby się odtąd nazywał Keke-Mongoł”, czyli„Niebiańskie szczęście”.
Wnuk Czyngis-chana, Batu-chan miał 330 tysięcy wojska, a Mongołów w nim było 4 tysiące. „Jasa” nakazywała oszczędzać miasta i kraje, jeśli ich mieszkańcy dobrowolnie się poddawali. Gdziekolwiek Mongołowie przychodzili, jedno z najpierwszych ich rozporządzeń zawsze dotyczyło wolności wyznania: kara śmierci (zakopanie żywcem do ziemi) za jakąkolwiek profanację jakiejkolwiek świątyni, należącej do jakiegokolwiek wyznania, za jej okradzenie lub ewentualnie za ucisk czy obrazę kapłana.
„Jasę” cechowała niezwykła surowość i rygoryzm moralny. Karę śmierci przewidywano za: oszustwo, zdradę, zabójstwo, kradzież, cudzołóstwo, ucieczkę z pola walki, dezercję, plotkarstwo i oszczerstwo, podsłuchiwanie innych ludzi, fałszywe donosicielstwo, nieudzielanie pomocy potrzebującemu. Autor „Jasy” wychodził ze słusznego założenia, że bez precyzyjnych praw i bez ich skrupulatnego wykonywania państwo się pogubi, zachwieje i zaniknie, a naród się rozproszy. Dlatego sprawiedliwości w kraju należy strzec jak źrenicy oka. I tak się działo, a to przyciągało i prowadziło do zwycięstw.


Jeśli chodzi o historię wojskowości w Europie, to ma ona swe najwspanialsze źródła – jak cała kultura europejska – w starożytnej genialnej Helladzie.
Kiedy podczas wojen peloponeskich sprzymierzeni ze Spartą Grecy szemrali, że Sparta znów przysłała zbyt szczupłe wojska, król Sparty Agesilaos zwrócił się do zebranych wojowników, aby powstali kowale, krawcy, garncarze. A gdy wymienił niemal wszystkie zawody i gdy już wszyscy sprzymierzeni stali, na ziemi siedzieli już tylko sami Spartanie – wojownicy. Armie państw greckich miały charakter milicji (choć w każdej z nich dbano o szkolenie wojskowe, np. w Atenach uczono walki w szkołach zwanych palestrami), natomiast Spartanie byli wojownikami niemal przez całe życie. Już w dzieciństwie uczono ich nie tylko sztuki walki, ale i tego, że nawet przegrywając wojnę trzeba się starać o uratowanie honoru.
Spartańskich wojowników (spartiatów) było zawsze za mało. Bo choć Sparta była państwem podporządkowanym armii, to ze względu na nieustanną obawę przed wewnętrznym powstaniem podbitej ludności – helotów – nigdy nie została użyta w całej sile.
Formalnie wszyscy spartiaci byli sobie równi (homoioi), a ich życie podporządkowane państwu i wojnie. Każde spartańskie niemowlę musiało być zaniesione przed oblicze starszyzny – ona decydowała, czy będzie z niego wojownik. Dzieci ułomne porzucano w górach. Po siedmioletnim wychowaniu u rodziców dziecko przysposabiano do służby wojskowej. Uczono odporności na ból, spania na ziemi, znoszenia głodu, uczono pisania, czytania, umiejętności zwięzłego wysławiania się i kłamstwa. Młodzi spartiaci kształcili się we władaniu bronią m.in. podczas napadów na wsie helockie. Do 60 roku życia Spartanin był wojownikiem. Armię tworzyło sześć mor (do 1000 żołnierzy). 300 hippeis tworzyło doborowy oddział – gwardię królewską (choć nazywani byli „jazdą”, byli najczęściej ciężką piechotą). Na wojnę spartiata szedł razem ze służącym – helotą, który niósł jego tarczę i ekwipunek (nie miał prawa dotykania broni). Według przekazów, w czasie marszu żołnierze recytowali rytmiczną poezję. Wojna przez Spartan była traktowana jak święta, na bitwę ubierali się w najlepsze stroje. Jednak w odróżnieniu od Ateńczyków nie dążyli do podbojów. Spartanin nawet po ślubie (od wieku lat 20) życie spędzał w koszarach w gronie mężczyzn. Zawsze musiał uczestniczyć w zbiorowym skromnym posiłku, dotyczyło to również dwóch spartańskich królów (gdy król Agis prosił o posiłek do pałacu, „stołówka” mu go odmawiała). Małżeństwo było nakazane przez państwo – kawalerów zmuszano do biegania nago po rynku. Narzeczoną wybierano m.in. w ten sposób, że młodzieniec musiał ją wskazać spośród zamkniętych w ciemnym pokoju, bez prawa zamiany.
Największą hańbą Spartanina było tchórzostwo w czasie bitwy. Tego, który wycofał się z walki, każdy Spartanin mógł bić po twarzy. Ubierano go w kolorowy, kobiecy, hańbiący strój i pozbawiano praw obywatelskich. W 480 p.n.e. w walce z Persami pod Termopilami zginęło 300 Spartan, którzy nie wycofali się z armią grecką, gdyż zabraniało im tego prawo. Pogrom przetrwało dwóch żołnierzy: Pantites, który natychmiast się powiesił, i Aristodemos, który poległ rok później w bitwie pod Platejami – dokonując cudów waleczności, zmazał hańbę. Źródłem rozkładu Sparty były straty w wojnie peloponeskiej (choć była to wojna dla niej zwycięska). Żołnierze armii spartańskiej nie różnili się zasadniczo uzbrojeniem od innych greckich hoplitów. Wszyscy nosili na tarczy literę „lambda” i charakterystyczną czerwoną krótką pelerynę.
Spartanie byli mistrzami zarówno w prowadzeniu wojen, jak i w eugenice, które to dwie sztuki są ze sobą zresztą ściśle związane.
Plutarch pisze w żywocie Likurga, prawodawcy, który – jeśli wierzyć legendzie – był twórcą ustroju Sparty. „Jeśli starszemu mężowi mło­dej kobiety spodobał się jakiś piękny i dzielny młodzieniec, to mógł on, upewniwszy się co do jego zalet, wprowadzić go w jej łoże, aby napełnił ją szlachetnym nasieniem, płodząc dziecko uważane za własne dziecko małżonków. Z kolei zacny mężczyzna mógł przekonać męża płodnej i cnotliwej kobiety, by pozwolił mu się z nią zejść i spłodzić znakomite potomstwo, jak ktoś, kto sieje na żyznej glebie”.
Dziecko spłodzone przez męża lub godnego zastępcę było od niemowlęctwa hartowane: już noworodka kąpano w winie lub lodowatej wodzie. Od dwunastego do osiemnastego roku życia chłopcy żyli skoszarowani pod dowództwem dwudziestoletniego oficera. Przez cały ten czas kąpali się tylko parę razy w roku. Dostawali bardzo mało jedzenia i musieli kraść, by nie umrzeć z głodu. Taka kradzież nie była w oczach Spartan niczym złym: uważali oni, że człowiek, który nie potrafi upilnować własnego mienia, jest sam sobie winien. Wielką hańbą jednak okrywał się chłopiec, który dał się przyłapać na kradzieży. Podziw starożytnych budziła historia chłopca, który ukradł małe­go liska i trzymał go pod płaszczem. Zwierzę przegryzło małemu złodziejowi brzuch i zjadło mu trzewia, on jednak nie dał po sobie poznać, że coś mu dolega, nie chcąc, by kradzież wyszła na jaw. W czasie posiłków oficer zadawał swym podkomendnym rozmaite pytania. Jeśli ktoś udzielił złej lub zbyt rozwlekłej odpowiedzi, czekało go bolesne uderzenie w kciuk. Może tu należy szukać źródła zwięzłości, z której zawsze słynęli Spartanie (jeszcze dziś krótką wypowiedź nazywamy lakoniczną, od ojczyzny Spartan – Lakonii). Bicie wytwarzało zapewne odruch warunkowy i gdy dorosły już Spartanin zamierzał wdać się w dygresję lub pofolgować elokwencji, swędzenie kciuka przywoływało go do porządku. Niechęć Spartan do krasomówstwa była szczególnie widoczna w stosunkach dyplomatycznych. Pozostali Grecy nazywali często członków poselstwa wysłanego do innego miasta „mówcami”, uważając, że ich głównym zadaniem jest olśnienie gospodarzy potokiem wymowy. Kiedyś podobno posłowie z wyspy Samos przybyli do Sparty, by prosić o pomoc wojskową. Wysłuchawszy ich bardzo długich przemówień, Spartanie odpowiedzieli:
– To, co mówiliście na początku, zdążyliśmy już zapomnieć, a tego, co mówiliście na końcu, nie rozumiemy, bo nie pamiętamy początku. Poseł z innego miasta zakończył rozwlekłą mowę pytaniem:
– I co mam powiedzieć tym, którzy mnie przysłali?
– Powiedz im – odrzekli Spartanie –że ty z wielkim trudem zmusiłeś się, by wreszcie przestać mówić, a my – by ci do końca nie przerywać.
Tematem licznych anegdot są stosunki Spartan z Filipem Macedońskim, ojcem Aleksandra Wielkiego. Pewnego razu do Filipa przybył poseł ze Sparty. Król, który oczekiwał wielkiego, uroczystego poselstwa, zawołał z wściekłością: – Cóż to? Spartanie ośmielają się przysyłać do mnie jednego posła? – Jednego, bo do jednego! – odpowiedział spokojnie wysłannik Sparty, pokazując tym samym, że Filip nie powinien oczekiwać od jego miasta nie tylko zbędnych posłów, lecz również zbędnych słów. Pokonawszy Greków pod Cheroneją, Filip wysłał do Sparty list z zapytaniem, czy chcą, by zjawił się w ich mieście jako wróg, czy jako przyjaciel. Odpowiedź brzmiała: „Ani, ani”.
Podziw dla Sparty widać w utworach różnych czasów, w tym również w dziele, w którym zdrowy rozsądek nie pozwalałby się go spodziewać. Mamy na myśli biblijną I Księgę Machabejską, przedstawiającą walkę Żydów w II wieku przed Chrystusem z panowaniem Seleucydów, którzy próbowali na­rzucić siłą ludowi Izraela grecką kulturę i religię.
Znajdujemy tam list wysłany rzekomo przez króla Sparty Arejosa do arcykapłana Oniasza: „Jak wynika z pewnego dokumentu, Spartanie i Żydzi są braćmi, pochodzącymi z rodu Abrahama. Dowiedziawszy się o tym, prosimy was, byście napisali, jak wam się powodzi. My zaś wam oświadczamy, że wasze bydło i mienie należy do nas, a nasze do was”. Na ten list, będący przykładem spartańskiej zwięzłości, adresaci odpowiadają później. Inny już arcykapłan, Jonatan, pisze, że Żydzi cenią sobie przyjaźń z niedawno odnalezionymi braćmi i wspominają Spartan we wszystkich modlitwach. Wyjaśnia też, że tak długo zwlekali z odpowiedzią, gdyż nie chcieli wciągać przyjaciół w toczone przez siebie wojny. Trudno uwierzyć, by rzeczywiście Spartanie nagle „odkryli”, że pochodzą od Abrahama.
Ale że Żydzi byli zafascynowani kulturą grecką i zupełnie byli jej ulegli, że cała moralno-polityczna doktryna judaizmu w swej najważniejszej i najpiękniejszej warstwie to lekko zmodyfikowany platonizm, o tym wiedzą wszyscy od czasu opublikowania świetnych książek Wilamowitza-Möllendorfa i Tadeusza Zielińskiego. Stąd też owa sympatyczna mistyfikacja żydowskich autorów I Księgi Machabejskiej, miłośników i kontynuatorów hellenizmu.
W późniejszym okresie Grecja wydała jednego z najbardziej genialnych dowódców wszechczasów. Aleksander Macedoński, gdy miał zaledwie 18 lat, niespodziewanym atakiem jazdy pod Cheroneą przechylił szalę zwycięstwa na stronę Macedonii. Filip II, jego ojciec, powiedział wówczas: „Macedonia jest dla ciebie za mała”. Miał rację, niebawem okazało się, że Macedonia jest za mała dla nich obu. Filip został zamordowany przez zamachowca (być może jego syn odegrał w spisku jakąś rolę), a Aleksander w ciągu krótkiego życia podbił ogromną część znanego ówczesnym Grekom świata, docierając na wschodzie nawet poza jego krańce. Aleksander – wychowanek Arystotelesa, wielbiciel poezji Pindara (kazał zburzyć Teby, ale pozostawił dom poety), urodziwy i inteligentny – od początku uważał siebie za człowieka wybranego. W pięć lat rozbił największe ówczesne mocarstwo – Persję. Następnie dotarł do Indii. Przejął, ku niezadowoleniu swoich towarzyszy broni, obyczaje Wschodu i żądał dla siebie czci boskiej. Zmienne nastroje króla, który częstokroć spędzał czas na pijaństwach i otaczał się magami i wróżbitami, kosztowały życie kilku jego przyjaciół, m.in. najwybitniejszego wodza, Parmeniona. W pijanym stanie Aleksander podpalił pałac królów perskich w Persepolis. Zmarł prawdopodobnie na gorączkę malaryczną w Babilonie. Dzięki jego podbojom kultura hellenistyczna rozprzestrzeniła się na ogromne obszary.


Znakomitymi uczniami Greków zostali Rzymianie, równi geniuszem swym nauczycielom w wielu dziedzinach, a w sferze wojskowości bodaj nawet ich przewyższający.
W klasycznej armii rzymskiej służyli wolni obywatele w wieku od 17 do 45 lat. Ze służby zwalniano tych, którzy uczestniczyli w dziesięciu wyprawach pieszych lub 20 konnych. Od IV w. p.n.e. żołnierze rzymscy otrzymywali żołd. W II w. p.n.e. konsul Mariusz przeprowadził wielkie reformy, wprowadzając armię zawodową (służba w piechocie trwała 20 lat), w której mógł służyć każdy wolny obywatel imperium. Armia rzymska używała machin oblężniczych, budowano systemy dróg i mostów, aby żołnierze mogli szybko się poruszać. Część machin oblężniczych, na przykład wieże, budowano ze składanych elementów, które dowożono na pole bitwy. Rzymianie budowali obwarowane obozy w kształcie prostokąta (z czterema bramami).
Najistotniejszą funkcję sprawowali w armii centurionowie – podoficerowie, którzy ćwiczyli i walczyli wraz ze swoimi żołnierzami. To oni byli solą armii i przechowywali „ducha legionów”. W armii rzymskiej panowała drakońska dyscyplina. Stosowano wiele rodzajów kar: od nagan, przez zabranie żołdu po karę śmierci. Za spanie na warcie czekał sąd wojskowy. Oficerowie – trybuni zazwyczaj wydawali winowajcę w ręce kolegów, którzy go bili do nieprzytomności lub kamienowali. Jeśli mimo wszystko przeżył, nie mógł wrócić do wojska i w rodzinne strony. Podobnie karano centuriona, który niedbale sprawdzał warty. Ucieczka z pola bitwy lub niewykonanie rozkazu karane były śmiercią. Konsul miał prawo ukarać te oddziały, które jego zdaniem zawiodły. Wówczas ścinano co dziesiątego żołnierza, czyli „dziesiątkowano” oddział.
Najwyższą nagrodą dla wodza był triumf – uroczyste wejście do Rzymu po zwycięskiej kampanii. W czasach Augusta Rzym miał pod bronią około 125 tysięcy wojska w 28 legionach.
Wojna w Rzymie była klasycznym przedłużeniem polityki. Nawet ówczesnych ludzi zdumiewało jej wyjątkowe okrucieństwo. Opór wobec Rzymu był zazwyczaj uzasadnieniem rzezi. Jak zwraca uwagę historyk Polibiusz, Scypion Afrykański – wódz uważany za „humanitarnego” – po zdobyciu Kartaginy nakazuje wyrżnąć wszystkich mieszkańców, nawet zwierzęta domowe, m.in. psy. Na polu bitwy Rzymianie mordują wszystkich i nie zezwalają na pogrzeb, pozostawiając trupy krukom. W Grecji uważano to za świętokradztwo. Po bitwie pogrzebanie zwłok, swoich czy wroga, było obowiązkiem. Nieprzyjacielski wódz – obojętne, skapitulował czy został wzięty do niewoli w boju – był mordowany po triumfie rzymskiego wodza w Rzymie. Tak się działo w praktyce, choć mądry Sallustiusz ostrzegał: „Nadmierne wyniszczenie zwyciężonego przeciwnika nie tyle sprzyja wzrostowi potęgi zwycięzców, ile ich niepewności”. Buta Rzymian była jednak bezprecedensowa.
Brytyjski historyk William Harris pisze: „Niewiele jest społeczeństw równie okrutnych w walce, a zarazem o równie rozwiniętej kulturze politycznej”, jak dawna Roma.
Rzymianie budowali swoje imperium powoli i systematycznie. Wódz macedoński Pyrrus, który toczył z nimi wojny, powiedział, że Rzymianie błyskawicznie się uczą. Rzeczywiście, natychmiast przejmowali wynalazki innych. Przykładem jest znów Scypion Afrykański, który pokonał wodza kartagińskiego Hazdrubala pod Bekulą (208 r. p.n.e.) sposobem, jaki wobec Rzymian zastosował pod Kannami inny wielki Kartagińczyk – Hannibal (247-183 p.n.e.). Był to jeden z największych wodzów starożytności. Należał do wybitnego rodu kartagińskiego Barkidów. Z dochodzącym do potęgi Rzymem wojował już jego ojciec, Hamilkar. Syn przysiągł mu, że będzie walczył z Rzymem do ostatnich swoich dni. Wiedząc, że Rzym dysponuje przewagą na morzu, postanowił zaatakować go od północy, idąc przez Hiszpanię i Galię, czyli dzisiejszą Francję. Przejście jego wojsk przez Alpy (w 218 r. p.n.e.) było na owe czasy niebywałym osiągnięciem. Przełęcz, przez którą prawdopodobnie przeszedł, odkryto ponownie dopiero w późnym średniowieczu. Stracił połowę armii i niemal wszystkie słonie bojowe (według najnowszych badań eskapadę przetrwał tylko jeden słoń), ale pojawił się na żyznej i niebronionej nizinie Padu. Hannibal zwyciężył w bitwach nad Jeziorem Tyrazymejskim (218 r. p.n.e.), gdzie wciągnął wojska konsula Flaminiusza w zasadzkę, rozbijając doborowe siły Rzymu, i pod Kannami (w 216 r. p.n.e.). Jednak Rzym wystawiał wciąż nowe armie (powołano pod broń nawet 17-latków i niektórych niewolników), a siły Hannibala topniały (politycy kartagińscy wysyłali wojsko do obrony Hiszpanii i do walk na Sardynii). Mimo że nie przegrał żadnej bitwy w Italii, musiał wracać do zagrożonej Kartaginy. Przegrał w bitwie pod Zammą i skapitulował. Ścigany przez Rzym i zagrożony, popełnił samobójstwo.
Po zwycięstwie nad Kartaginą kolejne podboje były już tylko kwestią czasu. Rzymianie opanowali Grecję. Gajusz Juliusz Cezar zdobył dla Rzymu Galię i wziął w opiekę Egipt. W 49r. p.n.e., po przeprowadzeniu wojskowego zamachu stanu, on i jego następcy przekształcili Rzym w państwo rządzone przez tych, którzy dysponowali siłą militarną – cesarzy. Imperium bardziej groziły wojny domowe (m.in. wojny prowadzone przez Cezara z Pompejuszem i wojny o sukcesję po nim) oraz bunty niż ataki z zewnątrz. Za czasów cesarza Augusta pojawiła się gwardia pretoriańska – przyboczna ochrona cezara, która w przyszłości sama kreowała władców.
Rzym wydał plejadę genialnych dowódców, a bodaj największym wśród nich był właśnie Gajusz Juliusz Cezar (102-44 p.n.Ch.), wielki mąż stanu i strateg, wielokrotny pogromca Germanów, Gallów i swych wewnętrznych przeciwników; autor Historii wojen galijskich. (Wprowadził w 44 roku p.n.e. kalendarz juliański, zwany tak na jego cześć, podobnie jak miesiąc lipiec (po angielsku „July”, po niemiecku „Juli”, po rosyjsku „ijul”, po węgiersku „Julius” itd.).
Mimo ogromnych zasług dla państwa padł ofiarą ludzkiej zawiści i nikczemności, zasztyletowany przez najbliższego przyjaciela Marcusa Juniusa Brutusa, dla którego uczynił przedtem wiele dobrego, a który wziął udział w sprzysiężeniu skierowanym przeciwko imperatorowi. (Nawiasem mówiąc był to jeden z wielu w dziejach przypadków, gdy ludzie odpłacali wielkim mężom stanu czarną niewdzięcznością za ich zasługi dla państwa i narodu. Na przykład Karol XII, bohaterski król Szwecji, także został skrytobójczo zastrzelony przez własnych oficerów 30 listopada 1718 roku, podczas oblężenia twierdzy norweskiej Frederickshalle).
Rzym za czasów pierwszych cezarów zaczął chronić swoje granice limesami – systemem murów i warowni – oddzielającym „sferę dobrobytu” imperium od „barbarzyńców”. Były to niewysokie mury lub palisady ze strażnicami (strażnice przesyłały sygnały dymne). Z biegiem czasu usposobienie Rzymian jakby łagodniało, a oni sami skłaniali się ku poglądowi, że „każdą wojnę łatwo rozpętać, lecz bardzo trudno jest ją zakończyć; jej początek i koniec nie leżą we władzy tego samego człowieka; zacząć ją może każdy, nawet tchórz, lecz skończy się ona – gdy będzie na to wola zwycięzców” (Sallustiusz).
Ostatnimi wielkimi podbojami dynastii antonińskiej (98-180) było podbicie Mezopotamii, Asyrii i naddunajskiej Dacji. W tej części Europy Rzymianie najdalej na północ doszli do Trenczyna w dzisiejszej Słowacji. Ostateczną przyczyną upadku cesarstwa zachodniorzymskiego w V wieku był rozpad armii (w której służyło coraz więcej barbarzyńców) oraz ataki Germanów i koczowników z Azji, czyli elementu obcego rasowo i kulturowo, co zawsze jest groźne w skutkach.


Oczywiście, szereg wybitnych dowódców wojskowych posiadały też kraje azjatyckie, takie w szczególności, jak Chiny, Japonia, Indie, Wietnam, Korea, Mongolia.
Wielkim strategiem był np. Czyngis-chan (1155-1227), genialny władca państwa Mongołów. Za jego panowania w latach 1206-1227 wojska mongolskie zrealizowały podboje na nie spotykaną dotąd skalę, podbijając w całości lub w części Chiny na wschodzie, Ruś, Armenię i Gruzję na zachodzie. Dotarły też później do Europy, a zatrzymały się dopiero po zwycięskiej dla nich, lecz wykrwawiającej, bitwie pod Legnicą (9 kwietnia 1241 roku) z rycerstwem polskim.
Pewnego razu Czyngis-chan zapytał swoich generałów, na czym – ich zdaniem – polega prawdziwe szczęście. Nie zadowoliła go żadna z otrzymanych odpowiedzi i rzekł: „szczęście polega na pokonaniu swoich wrogów, na pędzeniu ich przed sobą, na odbieraniu im ich dóbr, na rozkoszowaniu się ich rozpaczą, na gwałceniu ich żon i córek”.
Ten sam człowiek, gdy nie był jeszcze Czyngis-chanem, a tylko 9-letnim Temuczynem, ciosem noża w plecy zabił swego rodzonego brata za to, że ów odebrał mu złapaną na wędkę rybkę. Bezwzględność i okrucieństwo, brak szacunku dla życia ludzkiego stanowią bardzo często spotykane zjawiska na wojnie.
Niejako ich przeciwwagę stanowią wzniosłe zasady rycerskie, obowiązujące m.in. w wojsku japońskim, którego etos jest oparty na trzech cnotach: wierność, waleczność, obowiązkowość. Teoretyk samurajstwa Judzan Dajdodzi (1636-1730) w księdze „Budo-Siosinsiu” pisał: „Każdy samuraj, wielki czy mały, o wysokiej randze czy niskiej, powinien przede wszystkim myśleć o tym, jak spotkać nieuchronną śmierć. Jaki by on ni był mądry i utalentowany, jeśli jest beztroski i niedostatecznie panuje nad sobą, i właśnie dlatego, stanąwszy znienacka twarzą w twarz ze śmiercią, gubi się – wszystkie jego poprzednie dokonania tracą wszelką wartość, a ogół ludzi przyzwoitych będzie nim gardził; na jego pamięci zaś na zawsze pozostanie niezniszczalne piętno hańby.
Gdy samuraj idzie do boju, dokonuje odważnych i wzniosłych czynów, okrywa sławą swe dobre imię, to postępuje tak tylko dlatego, że swe serce nastroił na śmierć. Jeśli jest mu sądzone rozstać się z życiem, a przeciwnik pyta go o imię, musi głośno i wyraziście udzielić odpowiedzi, i z uśmiechem na ustach pożegnać życie, nie okazując najmniejszej oznaki lęku. Jeśli zaś jest ciężko ranny, tak iż żaden lekarz już nie może mu pomóc, to – jak przystoi samurajowi – musi, będąc jeszcze przytomnym, odpowiedzieć na wszystkie pytania dowódców i towarzyszy, opowiedzieć, jak został zraniony, po czym spokojnie, bez wszelkich ceregieli i emocji, spotkać śmierć.
Dokładnie tak samo również w okresie pokoju wytrwały samuraj, stary bądź młody, lecz dotknięty chorobą, powinien okazywać twardy charakter i zdecydowanie, spokojnie żegnając się z życiem”. Zanim to nastąpi, powinno się pożegnać dowództwo i podziękować mu za doznane dobrodziejstwa, przepraszając też niejako towarzyszy broni za taki, a nie inny wyrok losu. Zwracając się zas do młodych samurajów powinno się im powiedzieć, że najważniejszymi rzeczami w życiu są wierność i obowiązek, przy których trzeba zawsze nieugięcie trwać do końca. Następnie powinno się pożegnać rodzinę i pocieszyć ją uwagą, że wyroki losu są nieodwracalne, a każdy, kto się narodził, musi też nieuchronnie kiedyś umrzeć.
„Przed śmiercią słowa człowieka winny być słuszne i stanowcze. Jakże żałosny jest ten, kto wciąż nie potrafi uznać, iż jego choroba jest nieuleczalna i wciąż zamartwia się myślami o śmierci; kto się cieszy, gdy mu ludzie mówią, że wygląda lepiej, a martwi się, gdy słyszy, ze jest mu gorzej; a przy tym dokucza lekarzom i błaga o nieprzydatne (w takich przypadkach) modlitwy, wciąż przebywając w stanie niepokoju i zakłopotania. Gdy siły go zostawiają, nikomu nic nie mówi i spotyka śmierć jak pies czy kot. Staje się tak dlatego, że nie chciał on stale pamiętać o śmierci, lecz wciąż od niej uciekał i myślał, że będzie żył wiecznie, kurczowo trzymając się swej egzystencji. Ten, kto z tego rodzaju tchórzliwym usposobieniem idzie do boju, nie umrze śmiercią sławną, ukoronowany aureolą wierności... Żołnierz wypełniony duchem samurajskim powinie umieć godnie umrzeć również na własnym łożu”...


Oręż polski należał ongiś do najsłynniejszych w Europie, że przypomnimy tutaj tylko parę sławnych jego dokonań. I tak w bitwie pod Grunwaldem 15 lipca 1410 roku liczące około 32 tysiące wojska polsko-rusko-litewskie zadały ciężką klęskę doborowym oddziałom krzyżackim, w szeregach których walczyło około 27 tysięcy najlepszych rycerzy z całej Europy Zachodniej. Walijski historyk Norman Davies pisze w swej syntetycznej historii Polski (God’s Playground, 1981) o bitwie pod Grunwaldem: „27 tysięcy rycerzy krzyżackich, wliczając w to zagranicznych gości, wspieranych przez moździerze, stawiało czoła różnorodnemu zbiorowisku 39 tys. Polaków, Czechów, Litwinów, Żmudzinów, Rusinów, Tatarów i Wołochów. W końcu tego dnia prawie połowa krzyżackich rycerzy zginęła. Wielki Mistrz został zabity. 14 tys. jeńców zostało wziętych dla okupu.
8 września 1514 roku w bitwie pod Orszą oddziały polsko-białoruskie w liczbie 35 tysięcy odniosły zdecydowane zwycięstwo nad 80 tysiącami żołnierzy rosyjskich, biorąc do niewoli 5 tysięcy spośród nich.
Z kolei 27 września 1605 roku pod Kircholmem hetman Chodkiewicz na czele 3800 jazdy litewskiej rozbił 10 800 Szwedów, dowodzonych przez ich króla Karola IX.
4 lipca 1610 roku pod Kłuszynem Stefan Żółkiewski na czele oddziału liczącego 6,5 tys. żołnierzy w pięciogodzinnej walce rozbił 35-tysięczną armię rosyjską Dymitra Szujskiego, potem zastępy wojewody Wołujewa i wszedł zwycięsko do Moskwy, obierając sobie za rezydencję dumny Kreml.
W słynnej bitwie między armią rosyjską a francuską pod Borodino 7 września 1812 roku licząca 135 tysięcy armia Napoleona starła się ze 120-tysięczną armią Kutuzowa. Francuzi w zasadzie wygrali tę bitwę, ale stracili 44% stanu liczebnego, w tym jednego marszałka i 46 generałów; Rosjanie stracili 40% składu osobowego, w tym 24 generałów. Po obu stronach walczyli w tej bitwie Polacy: po stronie Napoleona nieśmiertelną chwałą okryły się legiony Jana Henryka Dąbrowskiego; po stronie rosyjskiej generałowie Rajewski, Czaplic, Niewiarowski oraz kilkanaście tysięcy oficerów i żołnierzy polskich, którzy otrzymali za bohaterstwo wykazane w tej bitwie rosyjskie ordery i medale.„Nauki wojskowe kwitnęły w Polsce stale – nawet wtenczas, kiedy zostaliśmy pozbawieni własnego państwa i własnej armii... U wielu Polaków uważanym to było za obowiązek, żeby się kształcić w sztuce wojennej, ze względu na obowiązek wyzyskiwania wszelkiej sposobności do walki z państwami zaborczymi” (Feliks Koneczny, Polskie Logos a Ethos, t. 1).


Zadziwiającą dynastię w dziedzinie wojskowości stanowili w XIX wieku panowie Hurkowie, znakomicie uzdolniona rodzina litewsko-białorusko-polska, pieczętująca się własnym herbem szlacheckim.
Za protoplastę rodu jest brany Hurko Aleksandrowicz Romejko, namiestnik smoleński około roku 1539, którego potomkowie posiadali dobra dziedziczne przede wszystkim w województwie witebskim. Prawnuk Hurki Romejki, Andrzej (ur. około 1600) był uczestnikiem rosyjsko-litewskiej wojny 1654-1667, zraniony trafił do niewoli moskiewskiej i tam później zmarł. Jego linia wygasła w XIX wieku, natomiast linia jego rodzonego brata Józefa Hurki istnieje do dziś, ale należy do szlachty rosyjskiej. Właśnie z tej linii pochodził imponujący szereg działaczy wojskowych Imperium Rosyjskiego: Józef Hurko (1782-1857), generał-lejtnant, senator; Włodzimierz Hurko (1795-1852), generał od infanterii, od 1845 szef sztabu Korpusu Kaukaskiego; Józef Hurko (1828-1901), generał-feldmarszałek, pogromca wojsk tureckich na Bałkanach, oswobodziciel Bułgarii, później generał-gubernator Petersburga, Odessy, Warszawy, członek Rady Państwa. Według jednego z wybitnych grafologów J. Morgensterna, który zbadał charakter pisma feldmarszałka I. Hurki, usposobienie jego wyglądało następująco: „Płomienność natury. Umiejętność poddania sobie innych. Samodzielny, twardy, w razie konieczności sięga po okrucieństwo. Szybko ocenia ważność swych intencji i w miarę możności je realizuje. Żelazna wola i rzadkie panowanie nad sobą. Wierny swemu obowiązkowi; nie zmienia decyzji. Gorący, surowy. Lubi prawdę, szorstki, gwałtowny, wytrawny w sztuce wojskowej. Nie uznaje sytuacji bez wyjścia. Szybki w podejmowaniu decyzji, umie rozkazywać. Męstwo. Przed nikim nie zrzeka się swych zasad. Realizm. Przytomność umysłu. Prawdziwość. Nieobecność krótkowzroczności tam, gdzie trzeba widzieć daleko, dbając o dobro ojczyzny. Surowy stosunek do swego obowiązku. Religijność. Nie traci przytomności umysłu w chwili krytycznej. Dobroć”.
Włodzimierz Hurko (1863-1931), od 1902 do 1917 zastępca ministra wojny Cesarstwa Rosyjskiego, później działacz emigracyjny; Bazyli Hurko (1864-1937), generał od kawalerii (1916), w latach 1899-1902 oficer armii Burów walczących z Wielką Brytanią o niepodległość Afryki Południowej, podczas I Wojny Światowej dowódca Pierwszej Armii Frontu Północnego oraz Osobnej Armii Frontu Południowo-Zachodniego; Dymitr Hurko (ur. 1872) generał-major, podczas I Wojny Światowej dowódca pułku huzarów, szef sztabu korpusu, w 1917 roku dowódca Frontu Zachodniego.
Polski Słownik Biograficzny (t. X, s. 112) donosi tylko o Bronisławie Hurko (1897-1951), oficerze francuskiej i polskiej floty morskiej, uczestniku podczas II wojny światowej „bitwy o Atlantyk”, kawalerze orderów Francji, Wielkiej Brytanii i Polski za męstwo wykazane w walce z Niemcami.


Być może warto w tym miejscu przypomnieć także okoliczność, iż w żyłach ostatniej dynastii cesarskiej Rosji płynęła poważna domieszka krwi polskiej. A zaczęło się od tego, że 15 kwietnia 1684 roku na pograniczu dzisiejszej Łotwy, Estonii i Rosji, czyli w Inflantach Polskich, w rodzinie szlachcica Samuela Skowrońskiego, urodzonego w województwie mińsko-litewskim i przez szereg lat będącego na usługach Jana Kazimierza Sapiehy, przyszła na świat śliczna córeczka, której podczas chrztu nadano imię Marty. Jej matka, jak można wnioskować z treści niektórych przekazów archiwalnych, pochodziła z domu Wesołowskich. Rodzice bardzo wcześnie umarli na dżumę, a dziewczę wychowywało się w domu ciotki – Anny Marii Wesołowskiej; gdzie je zwano Katarzyną, ponieważ takie imię otrzymała podczas komunii świętej. Gdy sierota nieco podrosła, oddano ją do posługiwania w domu pastora Glucka w Marienburgu (obecnie Aluksne w obrębie Państwa Łotewskiego).
W 1702 roku rosyjskie wojska feldmarszałka Szeremietiewa zagarnęły, szwedzki wówczas, Marienburg, oddany następnie żołnierzom do pełnej dyspozycji. Pijana uzbrojona czerń wymordowała więc prawie całą ludność miasta wziętą do niewoli: „w połon mużeska i żenska poła i robiat nieskolko tysiacz”. Wśród nielicznych, jakimś cudem z rzezi ocalałych, osób znalazła się rodzina i domownicy pastora Glucka, w tym Marta Katarzyna Skowrońska. Po kilku dniach krwawej orgii pastor złożył wizytę Szeremietiewowi, upraszając carskiego satrapę o zlitowanie się i uwolnienie pozostałych przy życiu mieszkańców miasta. Dowódcy nie to jednak było w głowie, gdyż w oko mu wpadła wielce urodziwa i „rasowa” służąca Patora, którą zaraz sobie od duchownego „wypożyczył” i „wział w plen”, czyli – jak twierdzą złośliwi znawcy – zaprowadził ją do swej alkowy. W zasadzie dziewczyna miała szczęście, gdyż nie została ani zgwałcona, ani przebita bagnetem, ani zastrzelona, jak setki jej rówieśnic. Niewiadomo też tak naprawdę, czy feldmarszałek zmusił ją do uległości, gdyż niebawem Skowrońską „wypożyczył” od Szeremietiewa generalissimus Mienszykow (o którym będzie mowa w dalszym ciągu naszej książki). Jesienią zaś 1703 roku panna Skowrońska wpadła w oko carowi Piotrowi I, którego serce podbiła od pierwszego wejrzenia i któremu w ciągu następnego roku powiła dwóch synów. Po kolejnych czterech latach partnerstwa z władcą Rosji Marta Katarzyna nawróciła się na prawosławie z nadaniem imienia Jekatierina, a ponieważ jej ojcem chrzestnym został carewicz Aleksy (starszy syn Piotra I), nadano jej „otczestwo” (paternalik) „Aleksiejewna” i przy okazji nazwisko – „Michajłowa”, gdyż cesarz Piotr I, jeżdżąc po Europie incognito przybierał to właśnie miano. Stosunki między kochankami były najściślejsze i najserdeczniejsze. W 1712 roku władca i młodsza od niego o 12 lat Katarzyna zawarli związek małżeński, w trakcie trwania którego przyszło na świat jedenaścioro dzieci, spośród których nie zmarły w dzieciństwie tylko dwie dziewczynki, późniejsze cesarzowe: Elżbieta i Anna. W 1724 roku Piotr I oficjalnie koronował swą żonę na cesarzową Wszechrosji. Na jej cześć ustanowiono order Świętej Katarzyny i nazwano na Uralu miasto Jekatierinburg. Potomkowie Marty Skowrońskiej w linii prostej rządzili Imperium Rosyjskim w okresie od 1762 do 1917 roku. Znamienne, że cesarzową Katarzynę I w państwie moskiewskim niezmiennie uważano za cudzoziemkę („inostrankę”) niemal nielegalnie zasiadającą na tronie i po cichu miano jej za złe, iż nie była rodowitą Rosjanką.
Ponieważ cesarski dwór rosyjski spokrewnił się w międzyczasie z mnóstwem rodów monarszych Europy, także dziś krew polskiej szlachcianki Marty Katarzyny Skowrońskiej płynie w żyłach m.in. aktualnie panującej w Wielkiej Brytanii dynastii Windsorów (Sachsen-Koburgów).


Nie brakło znakomitych osób, w tym żołnierzy polskiego pochodzenia, także w Niemczech. O jednym z najwybitniejszych w książce Za zachodnią miedzą (Warszawa 1973, s. 66-69) Stanisław Szenic odnotował: „Będzie heraldyczną sensacją, że polskiego pochodzenia jest również sławny pruski feldmarszałek Hans David Ludwig hrabia York von Wartenburg. Był on, jak wiadomo, jeszcze jako generał von York, twórcą konwencji podpisanej z generałem rosyjskim Dybiczem w dniu 30 grudnia 1812 roku w Taurogach, na mocy której armia pruska opuściła Napoleona i podniosła broń przeciwko Francuzom. Generał von York głosił, że jego przodkowie przywędrowali na Pomorze z Anglii.
Niemiecki historyk Johann Gustaw Droysen swoją trzytomową monografią Das Leben des Feldmarschalls Grafen York von Wartenburg (Żywot feldmarszałka hrabiego Yorka von Wartenburg) zaczyna takim oto wywodem:
„Według tradycji rodzinnej ojczyzną Yorków jest Anglia. Tam kwitnie ród hrabiów Hardwicke, chociaż dawne z nimi pokrewieństwo [niemieckich Yorków] potwierdza jedynie herb – niebieski krzyż św. Andrzeja na srebrnej tarczy oraz dewiza «nec cupias nec metuas». Za czasów Cromwella nastąpiło oddzielenie się niemieckich obecnie Yorków. Katolicy i wierni stronnicy Stuartów wyemigrowali po ich pierwszym upadku wraz z rodziną Leslie do Szwecji, a za Karola XII przybyli na wschodnie wybrzeże pruskie. Małżeństwo stało się powodem zmiany religii. Stąd też zapewne własnością ich stała się mała wioska Gussow lub Gustkow na wschodnim Pomorzu, którą, zdaje się, posiadał jeszcze ojciec Yorka.”
Do drugiego tomu monografii Droysen dodał aneks nr 10 zatytułowany „Über Yorks Familie” („O rodzinie Yorka”), w którym usiłuje dowieść, że rodzinna tradycja, jakoby feldmarszałek York był potomkiem znakomitej angielskiej rodziny, choć poparta jedynie rzekomym wspólnym herbem, ma jednak cechy wiarygodności. W rzeczywistości przeczą temu dane przytoczone przez niego. Feldmarszałek mógł dokumentarnie wywieść swych przodków do dziadka, którym był Jan Jarken Gustkowski, kaznodzieja protestancki w Rowen na Pomorzu. W księdze tej parafii figuruje jego własnoręczny zapis o objęciu urzędu predykanta: „Anno 1713 den 12 Nov., nämlich Dom. 22 post Trin., bin ich Johannes Jarcken Gustkowski [...] zu Rowen instituirt worden.” Zapis w języku niemieckim zdaje się świadczyć, że był Niemcem.
W dniu 26 kwietnia 1714 roku Gustkowski poślubił Annę Zofię Birr, najstarszą córkę pastora Michała Birra z Damm. Zmarł w roku 1736. Pozostawił pięciu synów i córkę. Czwarty z rzędu syn, Dawid Jonathan, ur. 7 lipca 1721, wstąpił, używając już skróconego nazwiska von Jork (przez J, a nie przez Y) do armii Fryderyka II. W 1747 roku był chorążym, w 1752 porucznikiem, w czasie wojny siedmioletniej został kapitanem. Żonaty był z Marią Pflug, córką rzemieślnika z Poczdamu. Ich synem jest feldmarszałek York. Dla wyczerpania genealogicznych danych warto może jeszcze zauważyć, że według źródeł niemieckich feldmarszałek urodził się 26 września 1759 roku w Poczdamie, według źródeł polskich natomiast w zaścianku szlacheckim Gustkow w powiecie bytowskim, gdzie jego ojciec posiadał niewielką zagrodę, o której wspomina również Droysen.
Z danych przytoczonych przez Droysena wynika, że feldmarszałek York jest potomkiem rodziny polskiej Gustkowskich. Zajrzyjmy jeszcze do herbarza Emiliana von Żernicki-Szeliga Der polnische Adel. Oto co pisze:
„Jarken h. Gryf – Pommerellen 1607. W herbie obok gryfa mają biegnącą ukośnie w prawo srebrną sfalowaną belkę. Zwani także Jorken, Joricke, Gorka, Gurk, Jork, York, Skorken, Schurikon, Scuirken. Jedna gałąź nazywała się Gustkowski – potem tylko York – służyła w armii pruskiej, otrzymała w 1814 hrabiowski tytuł pruski jako York von Wartenburg z herbem angielskiej rodziny York.”
Pommerellen jest to niemiecka nazwa części Pomorza, w której m.in. leży ziemia lęborsko-bytowska. Jarken-Gustkowscy byli tam już osiadli w 1607 roku, a więc na kilkadziesiąt lat przed upadkiem Stuartów i bez mała na sto lat przed wtargnięciem Karola XII na południowe wybrzeże Bałtyku. Herb angielski Yorków feldmarszałek von York otrzymał dopiero w akcie nadającym mu tytuł hrabiowski. Wtedy też przydzielono mu jako donację rozległe dobra Małą Oleśnicę na Śląsku.
Nie można ustalić, kiedy narodziła się legenda o rzekomym angielskim pochodzeniu polskich Jarken-Gustkowskich. Legendy heraldyczne należą do najbardziej niedorzecznych. Nie wiadomo, czy feldmarszałek von York, którego ojciec pisał się jeszcze przez J, a nie przez Y, był tak całkowicie przekonany o angielskim pochodzeniu rodziny Jarken-Gustkowskich. Niewątpliwie wierzyli w to jego potomkowie, wśród których był hr. Piotr York von Wartenburg, kuzyn hr. Stauffenberga, za udział w spisku przeciwko Hitlerowi skazany na śmierć. Na rozprawie osławiony prezes Trybunału Ludowego Freisler wytknął mu podobno „wrogie” angielskie pochodzenie.
My zaś na kanwie rozważań o germanizowaniu się polskich rodzin szlacheckich możemy zgodnie z prawdą ustalić, że protoplastów zasłużonej dla Prus i Niemiec arystokratycznej rodziny York von Wartenburg należy szukać w zapadłym kaszubskim zaścianku Gustkowie.
Wystarczy przejrzeć pruskie wykazy stanu służby wojskowej, tzw. „Preussische Militär-Ranglisten”, aby się przekonać, że tysiące oficerów polskiego pochodzenia biło się mężnie i przelewało krew za swoją nową ojczyznę. Studiowanie tych wykazów doprowadziłoby zapewne do dalszych podobnie zaskakujących ustaleń jak w przypadku feldmarszałka Yorka von Wartenburg.
W Niemieckiej Republice Federalnej podjęto, zaniechane po drugiej wojnie światowej, wydawanie znanych na całym świecie gotajskich kalendarzy genealogicznych. Prawa wydawnicze dawnej firmy Justus Perthes, która te kalendarze wydawała, przejęła firma C. A. Starke w Limburgu. Kalendarze wydaje pod zmienionym tytułem Genealogisches Handbuch des Adels. Utrzymano w nich w zasadzie dawny układ, zastosowano jednak ściślejsze kryteria naukowe. Zyskały również dużą poczytność, nazywa się je nawet wprost „Neuer Gotha” – nowy kalendarz gotajski.
Wydano już kilkadziesiąt tomów Genealogisches Handbuch des Adels. Bieżący tom, trzydziesty piąty serii ogólnej, wydany w roku 1965, poświęcony jest rodzinom posiadającym tytuł hrabiowski. Znalazł się w nim również artykuł odnoszący się do rodziny Yorck von Wartenburg. Nie podtrzymano już mętnych wywodów o rzekomym jej angielskim pochodzeniu. Nie postawiono jednak kropki nad i, nie stwierdzono jej polskiego pochodzenia. Podano mianowicie, że feldmarszałek Ludwik hrabia Yorck von Wartenburg jest synem kapitana Davida Jonathana von Jork (Yorck), który był „pommerellischer adeliger Herkunft”, czyli pomorskiego szlacheckiego pochodzenia.
W słownictwie heraldycznym określenie takie jest co najmniej nieścisłe. Zresztą w kalendarzach gotajskich nie było używane, operowały one zawsze pojęciem „szlachty polskiej”.
W omawianym tu tomie trzydziestym piątym, wśród 58 rodzin hrabiowskich znalazło się aż 11 rodzin polskich. Zgodnie z przyjętymi zasadami, przy określaniu pochodzenia rodzin wymienianych w gotajskich herbarzach, stwierdza się wyraźnie, że są szlachtą polską, oraz podaje się używany przez nich herb.
W artykule o Yorckach nieodzowne więc było ustalenie, że jest to dawna szlachecka rodzina polska nosząca nazwisko Jarken-Gustkowski i pieczętująca się herbem Gryf”.
Innym słynnym niemieckim żołnierzem polskiego pochodzenia był generał Bronikowski.
Hrabia Ernest zur Lippe w Allgemeine Deutsche Biographie (t.III, s. 355), wydawanej przez Komisję Historii przy Królewskiej Akademii Nauk, pisze: „Johann von Bronikowski, ur. 1679, dymisjonowany z pełnymi honorami w 1747 w stopniu generała-majora i szefa regimentu, umarł w 1765. Jest twórcą (Stammvater) huzarów pruskich i reprezentuje ich szwedzko-polskie prapoczątki (Urelement). Niestety, nie umieszczono jego nazwiska na tablicach honorowych na cokole pomnika Fryderyka Wielkiego w Berlinie. Zasługi Bronikowskiego przypomniano jednakże w 1871 roku z okazji obchodu jubileuszowego 150-lecia istnienia huzarów «pruskich». Tytuł «ojciec huzarów» (Husarenvater), przyznany Zietenowi, odnosi się do umownego (confidentielle) znaczenia jego osoby w armii pruskiej od czasu bitwy pod Torgawą.
Gdy mowa o twórcach rodzajów broni w armii pruskiej, nie można pominąć księcia Fryderyka Wilhelma Pawła Radziwiłła, ur. 19 marca 1797 r. w Berlinie i tamże zmarłego 5 sierpnia 1870 roku. Był on synem księcia Antoniego i księżniczki Ludwiki Pruskiej, bratanicy króla Fryderyka II. Książę Wilhelm Radziwiłł był generałem piechoty, szefem inżynierów i naczelnym inspektorem twierdz państwa pruskiego. Jest on twórcą tzw. „Ingenie-Truppen” w armii pruskiej, nowoczesnego wówczas rodzaju broni. Odegrały one ważną rolę w trzech zwycięskich wojnach Prus, przeciwko Danii, Austrii i Francji. Król Wilhelm I, późniejszy cesarz niemiecki, w przeddzień wyruszenia na front w 1870 roku, udał się oficjalnie do ciężko chorego księcia Wilhelma Radziwiłła, aby złożyć mu publiczne podziękowanie za znakomite zorganizowanie pruskich wojsk saperskich. W uznaniu tych zasług został on właścicielem pułku Erstes Pionierregiment, stacjonowanego w Królewcu.


W XX wieku oręż polski odnotował szereg pięknych zwycięstw, jak np. w sierpniu 1920 roku pod Warszawą nad Rosją Sowiecką, czy w maju 1945 (wspólnie z sojusznikami) nad Niemcami hitlerowskimi. Ciekawym fenomenem w tym okresie był udział szeregu wybitnych dowódców polskiego pochodzenia w walkach zarówno po stronie radzieckiej (marszałkowie Rokossowski, Sokołowski, Jakubowski, Malinowski i in.), jak i po niemieckiej (feldmarszałek Manstein-Lewiński). Ci pierwsi, stojący na czele wielomilionowej armii rosyjskiej, byli prawdziwymi „geniuszami wojny” i tylko dzięki nim ZSRR tę wojnę wygrał.
Ciekawe jednak, że np. Anthony Livesey w książce Wielcy dowódcy i ich bitwy (London 1987; Warszawa 1994), w ogóle nie wspomina o tych naprawdę wielkich żołnierzach, choć sławi m.in. tych, którzy wówczas przegrali, jak Erwin Rommel czy Friedrich Paulus. Jest to jeden z wielu przykładów skrajnego antysłowiańskiego rasizmu historiografii zachodniej, podobnie jak książka Michaela Lee lanninga 100 największych dowódców wszech czasów (polskie wydanie Warszawa 1998), w której znalazło się miejsce dla króla Zulusów Czaki, sułtana Saladyna, Chiang Kai-sheka czy Kurta Studenta, ale nie dla marszałków Rokossowskiego, Malinowskiego, Jakubowskiego, Sokołowskiego, których zwycięstwa nad Niemcami nie miały sobie równych w dziejach wojskowości. W naszej książce chcielibyśmy przybliżyć czytelnikowi polskiemu także te sylwetki, aby nieco zrównoważyć wykoślawioną perspektywę widzenia historiografii tzw. zachodniej. Z drugiej strony, ciekawie jest poznać życiorysy tak znakomitych mistrzów sztuki wojennej, jakimi byli owi pogromcy Trzeciej Rzeszy.


Janusz Sikorski w książce Zarys historii wojskowości powszechnej do końca XIX wieku (Warszawa 1975, s. 8-9) pisze: „Przez pojęcie „sztuka wojenna”, w ścisłym tego słowa znaczeniu, należy rozumieć strategię, sztukę operacyjną i taktykę (...). Inaczej mówiąc, „sztuka wojenna” obejmuje sposoby wojskowego przygotowania i prowadzenia wojny jako całości, poszczególnych operacji i walk... Jednakże zakres pojęcia „sztuka wojenna” nie zawsze był jednakowy. Z tych trzech części składa się niejako współczesna sztuka wojenna. Natomiast we wcześniejszych okresach: w starożytności, w średniowieczu, sztuka wojenna obejmowała w zasadzie strategię i taktykę. Było to uwarunkowane wieloma czynnikami, a przede wszystkim faktem, iż taktyka była wówczas w stanie realizować cele strategiczne. Wynik jednej bitwy przesądzał często losy całej wojny. Na przełomie XVIII i XIX wieku, gdy zwiększył się rozmach prowadzonych wojen, kiedy na teatrach działań wojennych pojawiły się armie masowe, uzbrojone w nowoczesne środki walki, przedłużył się czas prowadzenia działań, wzrosły zadania poszczególnych armii, wówczas rozstrzygnięcie wojny w jednej bitwie stało się niemożliwe. W tych warunkach zaistniały przesłanki powstania sztuki operacyjnej, która miała teraz stanowić ogniwo pośrednie pomiędzy strategią i taktyką. Dopiero bowiem szereg walk (bojów) powiązanych jedną wspólną myślą, prowadzonych dla osiągnięcia jednego celu, co z biegiem czasu otrzymało nazwę „operacji”, mógł przynieść osiągnięcie celu strategicznego”.
Na przykładzie realizacji pomysłów strategicznych tak znakomitych dowódców jak marszałek Rokossowski i jemu podobni, widzi się właśnie, jak zadziwiającym i fascynującym zjawiskiem jest wielka „sztuka wojenna”.
Ludzie zawsze marzyli i zawsze będą marzyć o świecie bez wojen. Ale jest to marzenie podobne do marzenia o życiu bez śmierci, czy o nurcie rzeki bez rwącego ruchu. Tak nigdy nie było i tak nigdy nie będzie.
Ludzie od dawna żywią nadzieję, że uda się w końcu urzeczywistnić ideał braterstwa między ludami. Narody przywołują w swoich pragnieniach stan, kiedy wojna przestanie być prawem rządzącym stosunkami międzynarodowymi, kiedy wzajemne stosunki między społeczeństwami będą regulowane na drodze pokojowej – kiedy wszyscy będą wspólnie pracowali przy realizacji tego samego dzieła i żyli tym samym życiem. Mimo że aspiracje te są częściowo neutralizowane przez cele społeczeństwa, do którego należymy, są one bardzo żywe i stają się coraz silniejsze. Urzeczywistniłyby się tyko wówczas, gdyby ludzie utworzyli jedno społeczeństwo, podporządkowane tym samym prawom. Podobnie bowiem jak konflikty indywidualne powstrzymać można wyłącznie za pomocą regulujących działań społeczeństwa obejmującego jednostki, konflikty międzypaństwowe dałoby się powściągnąć jedynie za pomocą regulujących działań społeczeństwa, w którego skład wchodziłyby wszystkie inne. Jedyną siłą, zdolną zmniejszyć egoizm grup, jest siła innej grupy, która je obejmuje”. (Emile Durkheim, O podziale pracy społecznej, Warszawa 1999, s. 509-510). Te słowa wybitnego żydowskiego socjologa, wypowiedziane na samym początku XX wieku, są wykładnią specyficznej – i kompletnie błędnej – „filozofii pokoju”, wyznawanej przez bardzo wielu polityków w różnych krajach. Błędność tej koncepcji polega na tym, że uważa się, iż stworzenie ponadnarodowego rządu światowego i wprowadzenie (nieuchronnie krwawe i katastroficzne!) jego dyktatury umożliwi wyeliminowanie wojen między państwami (które zostaną zniesione). I owszem państwa można zlikwidować. Ale narodów i społeczeństw zniwelować się nie da nawet przez przymusową hybrydyzację i narzuconą multikulturowość, stanowiącą przecież tylko barwną maskę potwornej unifikacji, standaryzacji i schematyzacji społeczności polietnicznych. Ludzkość z istoty swej jest różnorodna (pod wieloma względami, w tym pod względem interesów partykularnych jej części) i żadnym sposobem nie da się zglajchszaltować. Doświadczenia monopolistycznego kapitalizmu, marksistowskiego komunizmu, hitlerowskiego faszyzmu, amerykańskiego imperializmu są pod tym względem jednakowe: nasuwają wniosek o tym, że ludzkości się nie da zapędzić do jednej owczarni żadnymi kłamstwami, żadną manipulacją, żadną przemocą. Zawsze ona była i zawsze pozostanie wewnętrznie różnorodną, a więc też wewnętrznie niespójną, a także skonfliktowaną jednością przeciwieństw. Wojny zaś były i pozostaną jedną z naturalnych form współistnienia społeczeństw i regulacji ich stosunków między sobą. Forma ta jest nie tylko nieuchronna, lecz wręcz konieczna jako swoisty mechanizm regulatywny, przywracający zachwianą w drodze rozwoju pokojowego równowagę.
Marzenie o wyeliminowaniu wojen jest równie piękne jak marzenie o wyeliminowaniu przestępczości z życia społecznego, czy zjawiska śmierci z życia osobniczego ludzi. Jest też równie jak one nierealne, a nawet nad wyraz szkodliwe, gdyż może prowadzić do prób jego urzeczywistnienia w polityce praktycznej, co jest możliwe wyłącznie na drodze masowego ludobójstwa, straszliwego i permanentnego przelewu krwi oraz do skoszarowania całej ludzkości i do uśmiercania lub przymusowej marginalizacji szeregu „niegodnych życia” ludów, narodowości i narodów. – Perspektywa jeszcze gorsza niż wizja ciągle ze sobą mniej lub bardziej łagodnie ścierającej się ludzkości. Zastosowanie takiego „leku” w tym przypadku byłoby (i już jest) czymś gorszym niż sama choroba; tylko szalony lekarz leczy ból głowy przez jej ucięcie. Wojny są złem koniecznym i nieuniknionym, jak choroby, cierpienia, śmierć. Są jednak też czymś wciąż na nowo ludzkość odnawiającym i oczyszczającym. Gdyby zniknęły, ich brak oznaczałby, być może, śmiertelną martwicę wielu żywotnie ważnych organów ciała ludzkości, a w końcu jego obumarcie w straszliwych konwulsjach i piekielnej agonii pod uciskiem stalowego jarzma narzuconego przez miłośników „wiecznego pokoju”. Ten ostatni bowiem osiąga się dopiero, gdy się znajdzie na cmentarzu. Dopóki zaś trwa życie i ruch, trwa też walka i wojna, będąca formą – jednym z kształtów – istnienia wszystkiego, co żyje. Wydaje się, że jedyne, do czego w tej materii warto dążyć i co można osiągnąć, to minimalizowanie napięć prowadzących do wojen i redukowanie liczby konfliktów do możliwie najniższego poziomu. Poza tym marginesem jest dla państwa i narodu rzeczą naturalną i chwalebną: zawsze trzymać proch suchym i, jeśli trzeba, potrafić się obronić przed każdym napastnikiem.


Pisząc tę książkę autor wychodził z cyceronowskiego założenia, że „historia to świadek epoki, promień prawdy, żywe wspomnienie nauczycielka życia, przesłanie przeszłości”.Świadomie więc unikał ulegania jakimkolwiek szablonom ideologicznym, a swoich bohaterów usiłował przede wszystkim zrozumieć, nie zaś oceniać, potępiać czy gloryfikować według z góry założonych kryteriów. Stąd też jego życzliwe zrozumienie także dla postaci kontrowersyjnych, co może niektórym – co bardziej dogmatycznym – czytelnikom nie bardzo się podobać. Ongiś Tacyt bardzo trafnie zaznaczał: „Życzliwość historyka łatwo może wzbudzić niechęć, natomiast podchwytuje się oszczerstwa pełne zawiści; z pochlebstwem bowiem łączy się poniżający zarzut służalstwa, a złośliwość ma pozory niezależności”... Otóż nie goniąc za żadnymi pozorami, ani za tanią popularnością autor tej książki bezstronnie przedstawia tragedie losu ludzkiego przez pryzmat życiorysów wybitnych dowódców wojskowych polskiego pochodzenia, którzy zyskali sławę lub rozgłos w różnych krajach świata.


UKRAINA



Piotr Konaszewicz



Z reguły uważa się, że Piotr Konaszewicz, który w roku 1615 został hetmanem kozackim, pochodził z Sieradza i był mieszczaninem. Wydaje się jednak, że był drobnym szlachcicem z Ziemi Sieradzkiej, o czym może świadczyć fakt używania przez niego polskiego herbu szlacheckiego Pobóg.
Szymon Starowolski w dziele Wojownicy sarmaccy (1631) poświęca wiele serdecznych słów temu znakomitemu dowódcy: „Piotr Konaszewicz, wódz Kozaków Zaporoskich, miał przydomek wojskowy, utworzony od nazwy „sahajdak” (kołczan) i stąd powszechnie nazywano go Sahajdaczny, jakby posługujący się sahajdakiem i niby w nim strzała zawsze gotów do walki. Chociaż nie miał on dość szlacheckiego pochodzenia, jednak najwyżsi wodzowie taki mieli respekt dla jego męstwa, że mógł uczestniczyć w każdej naradzie wojennej. Bardzo często mężowie pochodzący z nizin społecznych są ludźmi godnymi największego uznania. Sahajdaczny był obdarzony niepospolitą mądrością, a ponadto wielką odwagą, brawurą i pogardą dla życia; pierwszy szedł do boju, ostatni go opuszczał; był waleczny, zwinny, czujny w obozie, wytrzymały na sen, trzeźwy i oszczędny w słowach, ostrożny. Dlatego również w obozie u Kozaków mocno pilnował ciszy i bardzo starał się o to, aby w szyku wszystko odbywało się na skinienie i rozkaz wodza w należytym porządku i bez hałasu. O wiele więcej kłopotu sprawia zamęt powstały nocą niż za dnia i jest trudny do opanowania. Dlatego też należy ćwiczyć się zarówno w zachowywaniu milczenia, jak i porządku. Przeto Sahajdaczny, mając tego rodzaju zalety, stale doznawał szczęścia losu na lądzie i na morzu. Wybrany przez swoich towarzyszy na wodza, rozbił kilkakroć Tatarów na Polach Perekopskich, wzbudził postrach na Krymie, skąd uprowadził stada bydła (1619). Wnet przeprowadził swoje zwycięskie znaki przez rozległe moskiewskie ziemie, gdy ze swymi oddziałami podążał do królewicza Władysława, który rozbił obóz pod Moskwą (1618). Uprawiał też pirackie napady na Morzu Czarnym, zburzył wiele wspaniałych portów w Europie i w Azji oraz spustoszył ogniem i mieczem ziemie sąsiadujące z Konstantynopolem. Wreszcie nadzwyczajna zręczność, jaką okazał podczas wojny chocimskiej (w r. 1621 pod Chocimiem dowodził 40 tys. Kozaków i walnie przyczynił się do zwycięstwa Polaków), z dnia na dzień powiększała jego rozgłos wśród Turków. Wkrótce po zakończeniu tej wojny, umęczony nieustannymi trudami i chorobą, zakończył swoje życie w 1621 roku (faktycznie zmarł 20 kwietnia 1622 r.). Także i dla niego ułóżmy krótki napis nagrobny za zasługi i za męstwo:
Piotr Sahajdaczny, wódz Kozaków Zaporoskich, spoczął w tej ziemi, ciesząc się za życia nieustanną chwałą dzięki czynom dokonanym na lądzie i na morzu. Był mężem o rzadko spotykanej bystrości umysłu, o niezwykle dojrzałym sądzie oraz nadzwyczajnej staranności w mowie i czynie. Z powodu tych zalet tak dalece odbiegł od plebejskiego trybu życia, że słusznie można przekazać go potomności wśród najsławniejszych mężów żyjących wówczas w Polsce. Ty, który kochasz męstwo, pomódl się o niebo dla duszy wojowniczego męża.
„Osobowość ludzka– zauważał przenikliwie Alasdair MacIntyre w książce Dziedzictwo cnotyuzyskuje zazwyczaj, a może i zawsze, swoją społeczną konkretność poprzez konflikt”.
Wydaje się, że nieraz najwyraziściej to uwypuklanie się – jak w przypadku hetmana Konaszewicza – odbywa się poprzez konflikty zbrojne, kiedy to dowódca ma okazje do wykazania w całym pięknie swej mądrości, odwagi i potęgi ducha.
Piotr Konaszewicz był mistrzem w utrzymywaniu karności wojsk. Gdy przychodziło mu walczyć z licznymi i silniejszymi od siebie wrogami, opierał się skutecznie ich pierwszemu impetowi, a potem odnosił zwycięstwo. Nieprzyjaciół swych potrafił nieraz sprytnie poróżnić, a siejąc między nimi niezgodę, zyskiwał na sile i unieszkodliwiał wrogów po kolei. Był więc zarówno wybitnym żołnierzem, jak i utalentowanym dyplomatą. Zaszczepiał swym żołnierzom nie tylko karność, ale też osobistą pogardę śmierci. Potrafił w tym względzie uczyć się także od przeciwnika. Tureccy historycy np. twierdzą, że szeroko wśród Turków rozpowszechnione przekonanie, iż tok ich życia jest raz i na zawsze z góry nakreślony, dodaje im niezwykłej pewności w niebezpieczeństwie. Podobnież i Beduini niezłomnie wierzyli, że dzień śmierci każdego z nich jest ustanowiony przez odwieczny Los i dlatego szli do boju zupełnie nadzy, mając tylko szablę w ręku. Najbardziej obraźliwym odezwaniem się do kogoś było powiedzenie, że „on się zbroi ze strachu przed śmiercią”. Wiadomo bowiem, że nikt nie żyje ani dłużej, ani krócej niż mu sądzono. Jasne, że walka z tak odważnym przeciwnikiem wymagała nie lada umiejętności.
Cyrus, wielki król Persów, sądził, iż przewagę w boju daje nie ogólna liczba żołnierzy, lecz liczba żołnierzy odważnych; wszyscy pozostali są raczej przeszkodą niż pomocą w walce. Wyraz takiemu przekonaniu nieraz dawał również Konaszewicz, który potrafił mniejszymi siłami zwyciężać znacznie liczniejszego przeciwnika. Niekiedy popełniał oczywiście błędy. Ale przecież bywa i tak, że dowódca myli się szczęśliwie, popełnia taki błąd, który wiedzie do zwycięstwa.



Bogdan Chmielnicki



Bogdan Zenobiusz Chmielnicki urodził się prawdopodobnie w 1595 roku w polskiej rodzinie szlacheckiej.
Chmielniccy pisali się początkowo z Chmielnika: de Chmielnik, położonego w Ziemi Kieleckiej. Później rozgałęzili się na różne strony, w tym na Ukrainę, i zapisali się znacząco w dziejach zarówno polskich, jak też ruskich i rosyjskich. Niewłaściwym przeto jest usiłowanie niektórych historyków i pisarzy, a to zarówno polskich, jak też rosyjskich, ukraińskich i białoruskich, wywodzenie Bogdana Chmielnickiego z chłopów, kozaków czy innych warstw plebejskich. Ojciec jego Michał pieczętował się herbem Abdank i słusznie uważał się za rodowitego szlachcica polskiego, pełniącego funkcje oficera kozackiego.
A. Boniecki (Herbarz polski, t. 3, s. 7) pisze o trzech różnych rodach noszących nazwisko Chmielnicki, z których najstarszy znany był na Krakowszczyźnie na przełomie XV–XVI w. Ponad stulecie później występują już także w woj. sieradzkim, na Wołyniu, Witebszczyźnie i Ukrainie. Nazwisko wzięli niektórzy prawdopodobnie od miejscowości Chmielnik w województwie sandomierskim. Już w XVI wieku znani na wschodzie Rzeczypospolitej.
W 1589 roku jednym z radców magistratu brzeskiego był Andrzej Chmielnicki (Akty izdawajemyje Wilenskoju Archeograficzeskoju Komissijeju, t. 6, s. 26).
Uchwała sejmu warszawskiego z 1661 roku pozostawiała za Pawłem Janem Chmielnickim wsie Buhajówka i Berków (Volumina Legum, t. 4, s. 359).
Bogdan Chmielnicki (1595–1657) był hetmanem kozackim, rozbił wojska polskie pod Żółtymi Wodami, Korsuniem, Piławcami; uległ pod Beresteczkiem i Żwańcem; w 1654 roku zawarł z Moskwą fatalny sojusz, który położył kres niepodległości Ukrainy; następnie wycofał się z podjętych zobowiązań.
Zanim jednak spełniać się zaczęły burzliwe koleje jego niełatwego życia, jego ojciec zapewnił synowi dobre wychowanie w szkołach jezuickich Jarosławia i Lwowa, a wiedząc, jak twarde jest życie, od wczesnych lat przysposabiał syna do rzemiosła rycerskiego, zabierając go nieraz z sobą na niebezpieczne wyprawy wojskowe.
W bitwie pod Cecorą, gdzie około 8,5 tys. Polaków niefortunnie starło się we wrześniu 1620 roku z 25 tys. Turków i 10 tys. Tatarów, Michał Chmielnicki (podobnie jak hetman Stefan Żółkiewski) poległ w walce, a jego 24-letni syn dostał się do niewoli. Spędził w Stambule kilka lat, zanim go nie wykupiła za pożyczone pieniądze zrozpaczona matka. Po powrocie gospodarował na odziedziczonym po ojcu Subotowie; założył rodzinę, a żona Anna Somkówna powiła mu dwóch synów i dwie córki.
Bogdan Chmielnicki posłował parokrotnie do sejmu polskiego, był osobiście znany królowi Władysławowi IV, a krajowi służył wiernie i szczerze. Po śmierci jednak swego przyjaciela hetmana Stanisława Koniecpolskiego wpadł w tarapaty, gdyż syn tego ostatniego, Aleksander, nie tylko odebrał mu Subotów, pozostawiając zacnego szlachcica niemal bez środków do życia, ale też kazał podstarościemu Czaplińskiemu wychłostać publicznie w Czehryniu Tymoszkę Chmielnickiego, starszego syna Bogdanowego. Przy okazji młodzieńca okrutnie pokaleczono. Co więcej, A. Koniecpolski, powodowany głupią zawziętością, kazał był Bogdana Chmielnickiego aresztować. W ten sposób honor, godność i wierność szlachecka zostały zranione w swej najgłębszej istocie. Bogdan Chmielnicki słusznie tedy znienawidził z całego serca nikczemnych Polaków, nie dał się wziąć pod straż, uszedł na Sicz Zaporoską i – jako człek zdolny i energiczny – zaczął niesłychanie skutecznie i groźnie wichrzyć przeciwko samemu królowi. Po śmierci Władysława IV w Królestwie Polskim jeszcze bardziej wzmogło się zamieszanie, które tu zawsze było stanem normalnym, w obliczu kompletnego braku mądrości politycznej u elit, a kręgosłupa moralnego u mas. W ciągu kolejnych lat Bogdan Chmielnicki na czele oddziałów kozackich wielokrotnie zadawał krwawe i haniebne porażki wojskom polskim, z nawiązką mszcząc swoje i swej rodziny poniżenie i poniewierkę. Powoli też rozwój wydarzeń zmusił go do stanięcia na czele odradzającej się państwowości rusko-ukraińskiej i do szukania takich czy innych rozwiązań i sojuszy geopolitycznych. Ponieważ strona polska nigdy nie zdobyła się wobec Ukrainy na uczciwe, szczere i lojalne postępowanie, został też Chmielnicki wpędzony w objęcia Moskwy i na radzie w Perejasławiu w 1654 roku ogłosił poddanie Ukrainy pod berło cara rosyjskiego.
Jest przyjęte pisać z pewną bodaj przesadą o okrucieństwie wojen kozackich. Nathan Hanower podaje np., że oddziały Chmielnickiego wygubiły około 300 tys. Żydów, lecz ukraińscy historycy twierdzą, że w tamtym okresie ogólna liczba Żydów na Ukrainie nie przekraczała 50 tysięcy, a przecież mołojcy Bogdana wymordowali nie wszystkich.
Faktem też jest, że dwóch ministrów Chmielnickiego – Hercog i Markowicz – było Żydami, a syn tego ostatniego – pułkownikiem kozackim. Żyd Jakub Zabieleński pomógł też Chmielnickiemu uciec z niewoli polskiej.
Tomasz Święcki w dziele Historyczne pamiątki znamienitych rodzin i osób dawnej Polski (t. 1, s. 34) pisze: „Chmielnicki Bogdan, sławny buntu kozackiego dowódca, syn Michała; niektórzy dziejopisowie podają go szlachcicem z Mazowsza, inni utrzymują, że był rodem z Lisianki, miasta ukraińskiego. Ojciec jego był w służbie u Daniłowicza, wojewody ruskiego i wyprawiony został z oddziałem strzelców pod znaki Żółkiewskiego hetmana; Bogdan towarzyszył ojcu w tej nieszczęsnej wyprawie pod Cecorą, i tam utraciwszy go, dostał się w niewolę, z której wykupiony, wsławił się męstwem w wojnach z Rossyą i Turkami. Miał względy u Władysława IV króla, od Koniecpolskiego hetmana pisarzem kozaków zaporożskich mianowany, których zostawszy dowódcą, jak wielkiego rozlewu krwi i nieszczęść kraju za panowania Jana Kazimierza był przyczyną, dzieje świadczą – Jerzemu Chmielnickiemu, synowi jego, hetmanowi wojsk zaporożskich, ustawa sejmu 1661 r. nadała dzierżawy Hadziacz i Mirhoród za Dnieprem.
Jerzy, czyli Juraśka, Chmielnicki, inny syn Bogdana, w hramotach cara Fiodora zwany był zawsze tylko jako „izmiennik”, czyli zdrajca. Był to również znakomity żołnierz, ale los miał niesłychanie okrutny.
Ustalenia komisji hadziackiej z 1659 r. m. in. zawierają następujący fragment: „Jako wszystko woysko Zaporoskie do łaski y klemencyi naszey przypuściliśmy, tak nie pamiętając żadnych uraz urodzonego Jerzego Chmielnickiego, potomka Bohdana Chmielnickiego, Hetmana Zaporoskiego, w protekcyą naszą bierzemy, a chcąc go przychęcić do dzieł rycerskich, tudzież naszey y Rzeczypospolitey usługi, kleynot szlachectwa polskiego onemu konferujemy, na co y przywiley wydany utwierdzamy, nad to przy daninach przez Nas oycu jego konferowanych onego zachowujemy, y też przywileje oycu jego konferowane, pro persona jego approbujemy”... (Volumina Legum, t. 4, s. 303).
Skoro już o nim wspominamy, to przypomnijmy, że najmłodszy syn Bogdana Chmielnickiego, Jerzy (ok. 1640 – ok. 1681) przeżył niesłychanie burzliwe i wypełnione cierpieniem życie. Był przez jakiś czas po Janie Wyhowskim hetmanem Ukrainy. Psychicznie niezrównoważony, raz szukał przymierza z Polską, to znów z Moskwą, a wreszcie z Turcją. Zasłynął z niesłychanych okrucieństw, każąc nieraz bez dowodu winy zabijać nawet swych przyjaciół i wiernych oficerów, urządzać rzezie całych miasteczek i wsi, oraz obdzierać ze skóry żywcem z byle powodu nawet kobiety. Po znanym zbiciu w dzieciństwie przez katów Czaplińskiego cierpiał zresztą na padaczkę i był fizycznie upośledzony. Potomstwa nie zostawił. Tacy ludzie nie powinni oczywiście nigdy piastować żadnych urzędów, dających im władzę. Ale los nieraz rządzi inaczej. Jerzy Chmielnicki, jak głosi legenda, został skazany za swe zbrodnie przez sąd turecki i uduszony jedwabnym sznurem w Kamieńcu Podolskim; ciało zaś jego miało być po kaźni wyrzucone ni to psom na pożarcie, ni to wrzucone z mostu do rzeki.
Na nim skończone zostały burzliwe dzieje rodu panów Chmielnickich.


Jako dowódcę wojskowego i męża stanu cechowały Bogdana Chmielnickiego nieugięta konsekwencja, silna wola i twarde usposobienie, a przy tym głęboka inteligencja i mądrość. Ten człowiek rozumiał doskonale, że surowość jest niezbędna w rządzeniu państwem i wojskiem, jeśli się chce utrzymać dyscyplinę, cnotę i porządek. Twarde i surowe, a zarazem sprawiedliwe i słuszne postępowanie władcy sprawia, że jest przez lud szanowany i słuchany. Nie przypadkiem zaznaczał Niccolo Macchiavelli w swych Rozważaniach: „Dowódca wydający surowe rozkazy winien surowo przestrzegać ich wykonania, gdyż inaczej zostanie oszukany... Chcąc uzyskać posłuszeństwo, trzeba umieć rozkazywać. Umieją zaś rozkazywać ci, którzy zanim wydadzą rozkaz, przyrównują się sami do tych, od których oczekują posłuszeństwa; jeżeli porównanie to wypadnie dla nich korzystnie, rozkazują; jeżeli nie, nie rozkazują...
Wydawać surowe rozkazy może tylko człowiek silnego ducha, bo na nic zda się mu łagodność, kiedy przyjdzie dopilnować ich wykonania. Kto zaś hartu ducha nie posiada, ten winien zaniechać wydawania srogich rozkazów i ograniczyć się do zwykłych, które odpowiadają jego łagodnemu usposobieniu; kar związanych z niewykonaniem tych ostatnich nie przypisuje się dowódcom, lecz prawom i dyscyplinie...
B. Chmielnicki nieraz pojawiał się osobiście na czele swych oddziałów w najtrudniejszych chwilach, by dodać im otuchy i męstwa osobistym przykładem.
Każda wojna bowiem to starcie nie tylko żołnierzy i broni, lecz też przeciwstawnych dusz, umysłów, potencji psychicznych, umiejętności zarówno technicznych jak i moralnych.
W księdze sapientialnej Indii Południowych pt. Tirukkural znajdujemy kilka zdań o prowadzeniu wojen w rozdziale O wartości sił zbrojnych. Odnośne wiersze brzmią jak następuje:

Tylko ślepo oddani królowi żołnierze
Godnie bronią pańskiego honoru.

Dobra armia wystąpi przeciwko wrogowi,
Choćby tam sam bóg śmierci był wodzem.
Męstwo, honor, rozwaga i wierność królowi,
Oto cztery warunki powodzeń.

Ten jest groźny, kto zanim na wrogów wyruszy,
Zna ich siłę, podstępy, odwagę.
Lecz i głupcy potrafią zwyciężyć geniuszy,
Kiedy mają w orężu przewagę.

Wojsko, nie obciążone przeczuciem przegranej,
Zbrojnych rozpraw i starć nie unika.
Ale męstwo żołnierzy jest wręcz marnowane,
Jeśli brak im zdolnego zwierzchnika.

Jeden z generałów francuskich powiedział: „Bitwa jest konfliktem sił moralnych”. A nie tylko, i nawet nie przede wszystkim, fizycznych. Strona psychicznie i moralnie słabsza załamuje się, walczy nieskutecznie, nie jest gotowa bić się do końca. Człowiek, jego osobowość jest najważniejszym czynnikiem każdej wojny, każdej walki. Generał niemiecki Goltz zauważał, że w bitwie „nie tyle idzie o zniszczenie wroga, ile o odebranie mu odwagi”. Oto np. zastanawiająca statystyka wojen Rzymian z Kartagińczykami. Bitwa pod Thapse: Rzymianie stracili 50 żołnierzy, ich przeciwnicy – 10 tysięcy. W bitwie pod Cynocephales, proporcja ta wyniosła: 700 do 70 tysięcy; pod Kannami: 5 tysięcy do 80 tysięcy. Natomiast absolutnym rekordem jest bitwa pod Cheroneą, gdzie padło 14 Greków i 110 tysięcy Persów, ponieważ pierwszym udało się posiać zamęt, przerażenie i chaos w szeregach drugich.
Tylko dzięki takiemu postępowaniu udało się Bogdanowi Chmielnickiemu przez dłuższy czas utrzymywać niepodległość ziem ukraińskich i, mimo wymuszonego (przez krótkowzrocznych Polaków) poddania się pod berło cara Rosji, stworzyć moralne podstawy przyszłego Państwa Ukraińskiego.
Co prawda, okoliczności wymusiły na nim podpisanie sojuszu z Moskwą, tak iż sprawdziła się znana prawidłowość: „Wszystkich, którzy wzywali pomocy barbarzyńców, czekał smutny koniec” (Jacob Burckhardt, Kultura Odrodzenia we Włoszech). Później jednak Chmielnicki usiłował ten błąd naprawić i, jak mógł, walczył o utwierdzenie niezawisłości tego państwa.
Nie jest więc zaskakujące, że jest on obecnie uważany przez naród ukraiński za jednego z największych swych bohaterów.

 



Tymosz Chmielnicki



O Tymoszu Chmielnickim, najstarszym synie Bogdana, Miron Korduba podaje w Polskim Słowniku Biograficznym, że urodził się w 1632 roku.
Ojciec zabrał go już w jesieni 1648 na wyprawę, a spod Zamościa odesłał z konwojem zdobyczy przodem na Ukrainę. Uczestniczył też Tymosz w kampanii z r. 1649 i wraz z ojcem składał hołd królowi pod Zborowem. W rejestr kozacki, sporządzony po traktacie zborowskim, został wpisany w pułku czehryńskim tuż obok ojca. W lipcu 1650 r. wyprawił się pod wodzą pułkownika Demka na pomoc Tatarom przeciw Czerkiesom. Asystował też często ojcu przy przyjęciach poselstw zagranicznych. W ogóle Bogdan pragnął dać mu wszechstronne wychowanie i nawet prosił ks. siedmiogrodzkiego, by przyjął go na jakiś czas na swój dwór, na co tenże zgodził się z wielką gotowością, lecz do tego nie doszło. Pomyślał też dlań o żonie, odpowiedniej dla przyszłego władcy Ukrainy. Hospodar mołdawski Lupul w traktacie, zawartym we wrześniu 1650 r., zobowiązał się oddać za Tymosza swoją młodszą córkę Ruksandę. Z końcem października przybył do Czehrynia metropolita suczawski z pierścieniem od panny młodej i tutaj umówiono wesele na połowę stycznia 1651 roku. Ten termin przesuwano kilkakrotnie. Osobista tragedia hetmana, dwulicowa polityka Lupula i wypadki wojenne zepchnęły projektowane małżeństwo na dalszy plan. Dopiero w maju 1652 r. odżyły dawne zamiary i poczęły się przygotowania do zbrojnej wyprawy na Mołdawię, by zmusić hospodara do dotrzymania obietnicy. Po klęsce Kalinowskiego, który usiłował zastąpić Chmielnickiemu drogę pod Batohem, Lupul pospieszył zapewnić Bogdana o swej przyjaźni, wyznaczył ostateczny termin ślubu i dał zakładników, że takowego dotrzyma. Wesele odbyło się w Jassach 1 września; dokładny opis wesela, kursujący potem w odpisach w Polsce i za granicą i często cytowany przez historyków nowoczesnych, jest współczesnym złośliwym paszkwilem, mającym na celu ośmieszyć pana młodego i cały jego orszak. Po weselu młoda para osiadła w Czehrynie. Plotki o złym pożyciu małżeńskim i o zamiarze Tymosza odesłania swej żony teściowi stoją w sprzeczności do relacji nuncjusza w tej sprawie i do późniejszych faktów. W grudniu Tymosz odwiedził swego teścia i odbył z nim naradę w Chocimiu, co dało powód do alarmów o ich zaborczych planach. Hospodar wołoski Maciej Basaraba i ks. siedmiogrodzki Rakoczy już od dawna podejrzewali Lupula o chęć zagarnięcia ich włości. Jego obecna koligacja z hetmanem kozackim wzmocniła jeszcze bardziej te podejrzenia. Przeprowadzili więc w marcu 1653 r. rewolucję pałacową w Jassach, która wyniosła na tron mołdawski kanclerza Stefana Gorgicę. Lupul uciekł do Kamieńca Podolskiego, skąd błagał Chmielnickiego o pomoc. Jakoż nie zwlekając ani chwili, Tymosz w samą sobotę przed Wielkanocą (18 IV) wyruszył z Czehrynia. W tydzień później, robiąc po 60 km dziennie drogi, był już na mołdawskiej granicy, rozgromił w Soroce załogę Stefana, zwyciężył wojska mołdawsko-siedmiogrodzkie pod Jassami i 2 V zajął stolicę Mołdawii, wzywając teścia do objęcia swego tronu w posiadanie. Był to sukces rekordowy, który wywołał podziw wśród współczesnych. Ścigając wrogów, Tymosz z Lupulem wpadli do Wołoszczyzny, ponieśli jednak 27 V klęskę pod Tergovistea, gdzie legła znaczna część wyborowego kozactwa. Powróciwszy do Jass, Tymosz Chmielnicki pozostał tam kilka tygodni, pomagając teściowi w utrwaleniu spokoju w kraju; gdy nadeszły wiadomości o zbrojeniach wrogów, pospieszył do Czehrynia prosić ojca o posiłki. Lecz ten sam wówczas znajdował się w położeniu krytycznym. Tymczasem Stefan Gorgica, wsparty posiłkami wołoskimi i siedmiogrodzkimi, zwyciężył Lupula, zdobył Jassy i przystąpił do oblężenia Suczawy, dokąd schroniła się rodzina Lupula i gdzie znajdowały się jego skarby. Zabrawszy ze sobą kilkutysięczny oddział Kozaków, Tymosz znowu pospieszył na odsiecz teściowi, rozgromił nad Dniestrem obserwacyjny oddział Stefana i, zjawiwszy się 20 VIII niespodzianie pod Suczawą, na oczach oblegających złączył się z garnizonem zamkowym. Następnego dnia nadeszły oblegającym posiłki polskie pod wodzą Kondrackiego. Zaczęły się zacięte boje: Kozacy odpierali mężnie wszystkie szturmy, a częstymi wypadami, w których Tymosz odznaczał się niezwykłą brawurą, czynili oblegającym znaczne szkody. Lecz wkrótce dały się odczuć skutki blokady: brak żywności, wody i działanie ciężkiej artylerii oblężniczej. W dniu 12 IX kula działowa uderzyła w wóz obozowy, a drzazgirozbitego wozu zraniły znajdującego się obok Tymosza w nogę; wytworzyła się gangrena i w 6 dni później zakończył żywot. Jeszcze prawie cały miesiąc Kozacy bronili Suczawy, wreszcie 10 X kapitulowali, ustępując z bronią w ręku na Ukrainę i zabierając ze sobą zwłoki wodza. Wysłany przez hetmana Paweł Chmielnicki sprowadził ciało Tymosza do Czehrynia, gdzie 2 XI odbył się uroczysty obrzęd pogrzebowy, po czym trumnę pozostawiono w cerkwi i dopiero po powrocie Bogdana z kampanii żwanieckiej przeniesiono do grobu w Subotowie. Mimo krótkiego życia Tymosz Chmielnicki zaznaczył się jako silna indywidualność. Paweł z Aleppu i M. Costin wyrażają się z zachwytem o jego sprawności bojowej; inne źródła zarzucają mu skłonność do rozpusty i do gwałtownych wybuchów gniewu.
Ta ostatnia okoliczność nie koniecznie zresztą musi być oceniana negatywnie, jeszcze bowiem Arystoteles w Etyce Nikomacha stwierdzał, że „nic nie budzi takiej pogardy niebezpieczeństwa jak wściekłość”. Tymosz Chmielnicki zresztą przywiązywał wielką wagę do tego, by żołnierze zachowali wysokie morale, poczucie wyższości w stosunku do wroga i zdolność, jeśli trzeba – a na wojnie to zawsze trzeba – postępować bezwzględnie i twardo. Jak to wyraził Emil Michele Cioran: „Dopóki naród zachowuje świadomość swej wyższości, jest okrutny i szanowany, jak tylko ją traci, staje się ludzki i przestaje się liczyć. (...)
Instytucja jest żywa i silna tylko wtedy, gdy odrzuca wszystko, co nią nie jest... To samo dotyczy narodów i reżimów. (...)
Wielkie czyny są domeną narodów, które nie znają przyjemności długiego biesiadowania za stołem, nie wiedzą, co to poezja deseru ani melancholia trawienia”...
Tymosz Chmielnicki miał również dobrze zorganizowany wywiad i w każdej chwili dokładnie się orientował w zamiarach i planach przeciwników.
Przy braku czujności wróg może nas zaskoczyć i skrzywdzić, dlatego należy się przed nim bronić nie wtedy, kiedy krzywdę wyrządza, lecz wtedy, kiedy knuje coś złego” (Tukidydes).
Postępując w ten sposób T. Chmielnicki przez długie lata cieszył się chwałą wytrawnego, wybitnego dowódcy. Takim też w istocie rzeczy był, o czym świadczą jego liczne świetne zwycięstwa na polu walki.



Jan Mazepa



Mazepowie byli polską rodziną szlachecką, pieczętującą się godłem rodowym Kurcz. Dotychczas poszczególne gałęzie tej familii zamieszkują zarówno Ziemię Lwowską, jak też Podkarpacie i Małopolskę. Dawne zapisy archiwalne przypominają o różnych reprezentantach tej rodziny. Tak np. Michał (Mikołaj) Mazepa w 1544 roku otrzymał od króla Zygmunta I prawo lenne na zaścianek Kamieniec w powiecie białocerkiewskim; wojewoda kijowski Fryderyk Hlebowicz nadał zaś mu dodatkowe posiadłości nad rzeką Rosią. Później ta majętność wraz z Kamieńcem nazywała się Mazepińce. Z tej właśnie polskiej drobnoszlacheckiej rodziny wywodził się Adam Stefan Mazepa, ojciec Jana Mazepy, przyjaciela cara Piotra I, hetmana Wojsk Zaporoskich, księcia Świętego Cesarstwa Rzymskiego.
Zatwierdzony w 1659 roku przez króla Jana Kazimierza przywilej stwierdza: „Mając wzgląd na wierne usługi urodzonego Adama Maziepy, konferowaliśmy mu lennym prawem sioło Kamienice w W-wie Kijowskim leżące, na co y przywiley wydany approbujemy”. (Volumina Legum, t. 4, s. 304).
Jan Mazepa (1644-1709) był w latach 1687-1708 hetmanem Lewobrzeżnej Ukrainy i na tym stanowisku dążył wszelkimi możliwymi sposobami do tego, by oderwać Ukrainę od Rosji.
K. Czarniecki podaje: „Jan Mazepa, sławny hetman kozacki, pochodzi z dawnego szlacheckiego rodu Mazepów Koledyńskich czyli Kołodyńskich, którzy otrzymali w roku 1544 przywilej na futor czyli folwark we wsi Kamienicy do starostwa białocerkiewskiego należącej, a ten, z czasem wzrastając się, przeistoczył się na wieś Mazepińce. W tej zatem wsi urodził się Jan Mazepa w r. 1609 z ojca Stefana, podczaszego czernichowskiego, z matki Marii Magdaleny Mokijowskiej, szlachcianki wołyńskiej.
W zbiorze utworów G. G. Byrona z 1927 roku znajdujemy następującą uwagę: „Mazepa – Iwan Stiepanowicz Mazepa (1629–1709), wychowany na dworze Jana Kazimierza, został później hetmanem zaporoskim, i przeszedłszy na służbę cara Piotra Wielkiego, był mu nadzwyczaj pomocny w wyprawach na południe od Rosji. Otrzymał od niego order św. Andrzeja, a za jego wstawieniem się do Augusta II także order Orła Białego, co było wtedy wielką dekoracją. W czasie wojny północnej został poniekąd zmuszony zawczesnem odkryciem swojej gry dyplomatycznej do przejścia na stronę króla szwedzkiego, Karola XII. Wyklęcie i spalenie go in effigie w Kijowie wywołało bunty w jego wojskach. Powagę jego uszczupliło niezmiernie spalenie najsilniejszej jego fortecy, Baturyna, niemal w oczach szwedzkiej armii. Po bitwie pod Połtawą (1709) w 1500 koni schronił się do Turcji, gdzie był przyjęty gościnnie. Umarł wkrótce potem (1709), w Benderze. Sułtan turecki nie wydał go carowi Piotrowi, mimo ofiarowanej ceny 300 000 dukatów.
W poemacie Juliusza Słowackiego Mazepatytułowy bohater został przedstawiony nie jako mąż stanu i dowódca wojskowy, lecz raczej jako uwodzicielski „wróg niewieści”, który – zdaniem kobiet – „kochanek włosami kazałwypchać siodło”, a – we własnym mniemaniu – służąc królowi „brnął w cnotę jak wbłoto, ani dbał o siebie” i był przekonany co do tego, że jego „zwinność, lotność,prawość wszystko ocali”.
W literaturze ukraińskiej, a to zarówno pięknej, jak i naukowej, Jan Mazepa jest traktowany z namaszczeniem jako wybitny żołnierz i działacz niepodległościowy, który złożył swój żywot na ołtarzu walki o wolną Ukrainę.
Voltaire w dziele Dzieje Karola XII (1772) pisał: „Miejsce to zajmował wtedy szlachcic polski, nazwiskiem Mazepa, pochodzący z województwa podolskiego; wychowywał się jako paź na dworze Jana Kazimierza i nabył tam nieco ogłady literackiej. Kiedyś miał jakiś stosunek miłosny z pewną szlachcianką; kiedy się ten stosunek wykrył, mąż tej szlachcianki kazał go, zupełnie nagiego, przywiązać do narowistego konia, i tak go puścił w świat. Koń, który pochodził z Ukrainy, powrócił tam i zaniósł Mazepę, napół żywego z głodu i zmęczenia. Kilku włościan użyczyło mu pomocy; zabawił tam u nich dłuższy czas i odznaczył się w wycieczkach przeciw Turkom. Wyższość jego oświaty nadała mu wielkie poważanie między Kozakami; ciągle, z dnia na dzień wzrastające jego znaczenie skłoniło cara do mianowania go księciem Ukrainy.
George Gordon Byron rozpoczyna swój poemat pt. Mazepazwrotkami:

I.
Minął był właśnie straszny dzień Połtawy,
Gdzie od mocarza Szwedów szczęście zbiegło
I już do krwawej niezdolne rozprawy
Szerokim mordem całe wojsko legło.
Chwała, potęga i laury wojenne,
Czczone przez ludzi i jak ludzie zmienne,
Przeszły na cara zwycięskiego stronę,
I mury Moskwy znowu ocalone
Aż do dnia, roku krwawszego wspomnienia,
Gdzie większej mocy, wyższego imienia,
Z całem swem wojskiem i sławą zwycięską
Sroższy wróg nagle cięższą runął klęską,
Cięższym upadem i większym ogromem,
Zgubą dla siebie, a dla wszystkich gromem.

II.
Taka kość padła w grze tej dla Karola;
Musiał uciekać przez wody, przez pola,
I dniem i nocą, mimo ciężkiej rany,
Swoją i swego ludu krwią oblany.
Tysiące padły w ucieczki obronie,
Nikt przecież nie śmiał w jego sarknąć gronie
W tej strasznej chwili dumy poniżenia,
Gdzie prawda może ozwać się bez drżenia.
Koń pod nim poległ... Gięta pędzi, zsiada,
Daje mu swego, i sam trupem pada.
Koń ten pod królem kilka mil przesunął,
Lecz i on wreszcie z przesilenia runął,
A Karol w lasach, słoniących ogniska,
Co zdala z wrogów tlały koczowiska,
Wpośród snujące się podjazdów roje
Musiał na ziemi złożyć członki swoje.
O takież łoże, takie wieńce chwały,
Dwa mężne ludy tyle krwi przelały! –
Leżał wśród puszczy, z głową o dąb wspartą,
Z gasnącem życiem i duszą rozdartą;
Rany mu skrzepły, a znękane ciało
Zimnem mu nocy i bólem stężało.
Wrzący po żyłach ogień gorączkowy
Spędzał mu z oczu nawet sen chwilowy;
Przecież pomimo wszystkie klęski, ciosy,
Król po królewsku swoje znosił losy,
I choć pod gromem tak strasznej niedoli,
Wszystkie boleści podbił mocą woli,
Do tak niemego zmusił je poddaństwa,
Jak niegdyś mieczem swym podbite państwa.

III.
Orszak z nim wodzów, – niestety, jak mało
Z tej strasznej rzezi przy nim pozostało!
Lecz i w tym szczątku krew rycerska płonie,
Wre honor, wierność, – wszyscy w niemem gronie,
Smutni, posępni i trudem wybledli,
Króla i jego rumaka obsiedli,
Bo tam, gdzie równa grozi im zatrata,
Człowiek z zwierzęciem łączy się i brata.
W bliskości przy nich, spokojny i mężny,
Hetman i równie towarzysz monarszy,
Zasiadł Mazepa, gdzie stał dąb potężny,
Dąb jak on twardy i mało co starszy.
Lecz pierwszą jego troską koń zziajany.
Kozacki hetman oczyszcza go z piany,
Mnogi i suchy liść pod nim gromadzi,
Głaszcze po grzywie, bok i krzyże gładzi,
Zwalnia popręgu i uzdę odkłada,
I rad się patrzy, jak mu smacznie zjada;
Bał on się bowiem, że po takim pędzie
Zroszonej nocą trawy jeść nie będzie,
Lecz on z nim w wszystkich tak stwardniał wyprawach,
Że nie przebierał ni w lężu, ni w strawach;
Zmyślny, uczony i potulny razem,
Wszystko za danym wypełniał rozkazem,
śmiały i silny, długogrzywy, dziarski,
Tak się dał wodzić, jakby koń tatarski.
Posłuszny panu, przyszedł, gdy zawołał,
I wpośród wszystkich rozpoznać go zdołał.
On wśród tysiączne koczujące wrogi
W bezgwiezdnych nocach nie pomylił drogi,
A jak za matką swoją sarnie małe,
Gotów był za nim latać przez dni całe.

IV
Hetman na ziemi płaszcz swój rozpościera
Odkłada szablę, o drzewo opiera,
Patrzy, czy w skutku tak długiej pogoni
Jaka część jego nie popsuta broni,
Czyli z panewki proch mu nie wypada,
Czy dość sprężysto zamek odpowiada, –
Wszystko obziera po połtawskim mordzie:
Temblak, rękojeść i szczerby na kordzie;
Wreszcie się do swych juk, manierki bierze,
Skromną i prostą rozkłada wieczerzę,
Wszystkich przekąską, napitkiem uracza,
Co najlepszego królowi przeznacza,
Z mniejszą obawą, niźli w świetnem kole
Pochlebny dworak przy monarszym stole.
Karola uśmiechem i twarzą łaskawą
Na chwilę skromną posila się strawą,
Wreszcie, w zmuszoną wesołość przybrany
I jakby wyższy na boleść i rany,
Tak się odzywa: – »Z wszystkich nas zarazem,
Choć mężnych sercem i dzielnych żelazem,
Nikt tak nie wytrwał, nie podszedł, nie pobił
Nikt mniej nie mówił, a więcej nie zrobił,
Jak ty, Mazepo. W całym kręgu świata,
Od Aleksandra aż po nasze lata,
Nigdy dobrańszej nie widziano pary,
Jak twój bucefał i ty, wodzu stary!
Ty wszystkie Scyty twą chwałą przechodzisz,
Gdy jak grom pędzisz, lub przez rzeki brodzisz«.
– »Straszna, szatańska – tak hetman zawoła –
Do takiej jazdy wprawiła mię szkoła«.
– »Jak to? – król rzecze – jeśliś z jej nauki
Tak dzielnie twojej wyuczył się sztuki?«
– »Długa to powieść – starzec mu odrzeka, –
A na nas tyle mil i bójek czeka,
Gdzie nieraz jeszcze trzeba w kord uderzyć,
Nieraz jednemu z dziesięciu się zmierzyć,
Nim tam gdzieś nasze już bezpieczne konie
Bujne Zadnieprza będą spasać błonie.
Lepiej snem, panie, pokrzep siły twoje,
A ja noc całą na straży przestoję«.
– »Nie, nie – król rzeknie, – proszę cię, hetmanie;
Może, iż nieco ulży mi słuchanie,
I z łaski twojej dar ten zyskać zdołam,
Którego dotąd nadaremnie wołam«.
»Kiedy tak, panie, a więc z całą chęcią
Siedmdziesiątletnią cofnę się pamięcią:
Dwudziesty-m pono rok miał w owej porze,
Gdym, zdawna bawiąc na warszawskim dworze
Już od lat sześciu służył w paziów gronie;
Król Jan Kazimierz był wówczas na tronie.
Nie był on, panie, podobny ci w niczem,
Męstwem ci tylko zrównał wojowniczem”...

Nader obszernie streszcza życiorys hetmana Mazepy Julian Bartoszewicz w swych uzupełnieniach do Historycznych pamiątekTomasza Święckiego (t. 1, s. 363-366): „Historycy nasi dotychczas bardzo mało wiedzą i piszą o życiu, a szczególniej też o pierwszych chwilach życia sławnego nieszczęściami hetmana kozaczyzny Mazepy. Otwinowski wspomina coś o tem, że go Jan Kazimierz jeszcze dzieckiem wyprawił w podróż po Europie i że w tej podróży Mazepa znajdował się obok Kąckiego, który później tyle się wsławił, że został jenerałem artyllerji koronnej i kasztelanem krakowskim. Dalej Pasek opowiada o zajściu, jakie miał z Mazepą na dworze królewskim w Grodnie i potem przechodzi do owej miłosnej przygody, która dała powód, a raczej treść Bajronowi do pięknego poematu. Długo nie wierzono tej powieści, ale kiedyć ją ma spółczesny wypadkom Pasek, trudno niewierzyć, chociaż to takie romansowe zdarzenie. Teraz pytanie, co spowodowało Mazepę, że rzucił służbę królewską i przesiedlił się na Ukrainę, w której go tak świetna czekała przyszłość, było dotąd nierozwiązane, również jak i drugie, kiedy Mazepa porzucił dwór Jana Kazimierza? Sądzono długo, że owa przygoda miłosna z żoną wojewody (bo Mazepie wszystko jedno było, według wyrażenia się poety, czy Sobieska czy Wiśniowiecka), że owa przygoda, powtarzamy, zmusiła go uciekać na Ukrainę. Tymczasem właśnie ów romans Mazepy miał miejsce właśnie już po przesiedleniu się na Ukrainę, a Pasek nawet nazwisko szlachcianki zakochanej wymienia. Mazepa wyjechał na Ukrainę z Polski, ale nie uciekał pokryjomu z niej, a wyjechał w bardzo ważnem poselstwie. Kozak, nic dziwnego, że się nastręczył królowi w poselstwie do kozaków, do Zaporoża: Mazepa jednak był szlachcicem. Był zaś taki wypadek. Paweł Tetera obrany został hetmanem Naddnieprszczyzny; król bawiący we Lwowie podpisał mu przywilej na buławę zaporożską i starostwo czehryńskie dnia 18 marca 1663 roku. Mazepa więc jechał na Ukrainę, wioząc Teterze buławę i inne oznaki dostojności hetmańskiej, posłował od króla i Rzpltej. Miał też z sobą Mazepa moc listów i przywilejów wydanych z kancellarji koronnej: trzy przywileje innych amnestji dla Zadnieprza, dwa takież przywileje dla Zaporoża, dalej wiózł sześć listów do znaczniejszych attamanów, osobny list okólnikiem do hetmana, pułkowników, sędziów wojskowych, assawułów, setników, attamanów i całej starszyzny i czerni zaporożskiej, to jest ludu. Miał też z sobą Mazepa dwa listy do wojska koronnego i 9 uniwersałów drukowanych izby kommissarskiej i 9 manifestów drukowanych; były i dwa listy do hetmana Tetery; list do pułkownika Samczenka i do assawuły Piotra Doroszenka; ostatniemu król obiecywał nadać na przyszłym sejmie przywilej na dwa młyny, które już posiadał Doroszenko bez przywileju: jeden z tych młynów wznosił się na Sali za Dnieprem, drugi na Rosi w mieście Steblewie. Hrehor Doroszenko, brat rodzony Piotra, zostawał wtenczas w niewoli carskiej, Jan Kazimierz obiecywał jeszcze, że go wymieni za Suchotyna. Otóż to całe archiwum wiózł ze sobą Mazepa na Ukrainę. Prócz tego miał ze sobą buławę, chorągiew, pieczęć i kotły. Widać więc z tego, że Mazepa powracał do swoich po długiem oddaleniu jako dyplomata, to fakt, o którym historykom hetmana na myśl nie przychodziło. Wszystkie te akta które wiózł Mazepa, datowane były we Lwowie dnia 3 kwietnia 1663 roku, tylko uniwersały do wojska koronnego pochodzą z dnia 14 marca t. r. Mazepa wiózł i dla siebie i dla swoich przywileje: w jednym król mu nadawał wieś Budyszcze, która leżała w województwie kijowskiem, a starostwie bohusławskiem. Było to starostwo, nadane po Janie Lisoczyńskim, który niedługo po nadaniu sobie Budyszcz, umarł. W pobliżu gdzieś leżały majętności Adama Mazepy, podczaszego czerniechowskiego; był więc i drugi przywilej, a raczej rozkaz królewski do komendanta białocerkiewskiego (był nim podówczas jenerał-major Stachurski), żeby włości tego pana Adama otoczył swoją opieką. I na tych dwóch przywilejach data jest z dnia 3 kwietnia 1663 roku. Ten Adam Mazepa, o którym tutaj mowa, mianowany był poprzednio przez króla po śmierci Sołtyka podczaszym czerniechowskim dnia 9 marca 1662 roku. Musiał to być bliski krewny Jana. Te fakta dowodzą również, że rodzina Mazepów w dobrych stosunkach zostawała z królem i z Rzplitą. Rodziny tej nie ma w Niesieckim, a przecież jest szlachecką i fałsz powiedział rozgniewany Pasek, że Jan Mazepa był kozakiem nobilitowanym. Mazepowie mieli przydomek Koledyńskich: na Mazepińce mieli już przywilej nadany w r. 1572 przez Zygmunta Augusta. Mazepińce od nich poszły, bo wieś poprzednio zwała się futorem na Kamienicy. Że rodzina ta od dawnych lat była szlachecką, tego mamy dowód w kilku nominacjach wyjętych z Metryki koronnej. W roku 1662 przywilejem z d. 9 marca król Jan Kazimierz mianował Adama Mazepę podczaszym województwa czerniechowskiego, a kiedy umarł ten Adam w r. 1665, tenże król w obozie pod Rawą (był wtenczas w wyprawie na Lubomirskiego), mianował po nim podczaszym czerniechowskim Jana Mazepę, przywilejem z dnia 3 października 1665 roku. Byłżeby to późniejszy hetman Zadnieprza? tej zagadki nie śmiemy rozwiązywać stanowczo. Awantura miłosna hetmana Mazepy z panną Falibowską miała miejsce już po przesiedleniu się jego na Ukrainę, to jest po tej podróży, którą odbył do Tetery w r. 1663. Od tego właściwie czasu rozpoczyna się polityczny zawód Mazepy, który nasi i obcy historycy dopiero w dziesięć lat później, to jest od roku 1674 liczą. Mimochodem natrącim i tę okoliczność, że fałszywie też historycy oznaczają datę urodzin Mazepy. Przeździecki oznacza rok 1644. Adlerfeld naznacza hetmanowi lat życia 64, więc podług niego narodził się 1645, to jest rokiem później. To sprzeciwia się dowodom historycznym. Mazepa urodził się wcześniej, bo inaczej w roku 1663 mając lat dziewiętnaście, odgrywałby już ważną polityczną rolę, co się nam nie zdaje. Rzplta młokosa pewnieby nie używała do poselstwa i nie pisała dla niego osobnych instrukcji: jakżeby albowiem mogła wierzyć jego dyplomatycznym zdolnościom, że dobrze sprawi to co mu polecono? Mazepowie widać trzymali wtenczas na Ukrainie z Polską i ztąd ich stanowisko, którem się sam król interessuje. Jest w Sygillatach przywilej królewski z dnia 26 sierpnia 1663 roku, który Adama Mazepę, podczaszego czerniechowskiego, wyjmuje z pod wszystkich sądów: był to zwyczaj w Rzpltej, że król wzywając kogo do poselstwa, albo publicznych czynności, wymagających oddalenia się z kraju na czas dalszy, wyjmował panów i szlachtę od wszystkich sądów, to się znaczy, że przez czas nieobecności tego, który posiadał wyjęcie, czyli, jak mówiono, exempt, sądy od wyrokowania w jego sprawach wstrzymywały się i przedawnienie względem niego miejsca nie miało. Kiedy więc miał taki exempt Adam Mazepa, widno że gdzieś także w sierpniu 1663 roku posłował. Te okoliczności jeszcze więcej w oczach naszych zbliżają do siebie tych dwóch Mazepów.


Oskar Halecki nazywa Mazepę „the defender of Ukrainian autonomy” (A History of Poland, New York 1992). I ma niewątpliwie rację. Z takim zdaniem zgadzają się również badacze ukraińscy. W jednej z ukraińskich publikacji wydanych na Zachodzie znajdujemy następujące sformułowania: „Najbardziej znacznym hetmanem tego okresu był Iwan Mazepa, który w 1687 roku przejął władzę. Gdy na jesieni 1708 Karol XII za Szwecji zaczął przejawiać zainteresowanie Rosją i osiągnął ze swymi oddziałami granice Ukrainy, Mazepa przyłączył się do niego. Wielu Ukraińców było jednak nieprzygotowanych do tego nieoczekiwanego powstania. Mimo to liczba jego zwolenników stale wzrastała, a Sicz Zaporoska także się przyłączyła do Mazepy i walczyła o wolną Ukrainę.
Zemsta cara Piotra I była okrutna. Jego oddziały uderzyły na stolicę hetmańską Batury, zagarnęły ją, a całą ludność miasta zamęczyły, urządzając jej okrutną, krwawą łaźnię. Fatalna bitwa pod Połtawą 17 czerwca 1709 roku zdruzgotała nadzieje Mazepy, ponieważ Karol XII, który nie był w stanie ze względu na przedtem odniesione rany sam poprowadzić oddziały do boju, został przez wroga zmuszony do ucieczki...
W ciągu następnych 50 lat polityczna sytuacja hetmanatu stale się pogarszała. Gdy Katarzyna II wstąpiła na tron, zmusiła ówczesnego hetmana do abdykacji, a w roku 1715 rozkazała swym wojskom podbić i zniszczyć ostoję ukrainizmu Sicz Zaporoską. W roku 1783 wydała ostateczny dekret, na mocy którego hetmana, jako instytucja państwowa, został zniesiony, regimenty kozackie rozwiązane, a na mocy przepisów rosyjskich położono kres jakimkolwiek formom samorządu czy „separatyzmu” na Ukrainie. Odtąd nakazano nazywać Ukrainę albo Małorosją albo Rosją Południową; później oficjalnie ogłoszono, że Ukraińcy są Rosjanami i muszą być jako tacy traktowani. Został wprowadzony rosyjski system zarządzania, a wraz z nim i rosyjskie niewolnictwo. Katarzyna II ze swej strony przebywała w dumnej wierze, iż kwestia ukraińska została rozwiązana w sposób zadowalający i ostateczny” (Russischer Kolonialismus In der Ukraine,Ukrainischer Verlag In München, 1962).
Ukraiński naukowiec I. Kripiakiewicz stwierdza, że „pod mecenatem Mazepy sztuka ukraińska doszła do najwyższego rozkwitu” (Wielika Istorija Ukrainy, s.VIII, Lviv – Vinnipeg 1948).
Co innego zajmowało w postaci Mazepy historyków rosyjskich. Jeden z nich – co prawda, polskiego pochodzenia i dlatego ostrożny w ocenach – Aleksander Korniłowicz pisał: „Mazepa należy do najciekawszych postaci historii rosyjskiej wieku XVIII. Miejsce urodzenia i pierwsze lata życia ukrywa mrok niewiadomości. Dokładnie wiadomo jedynie, że młodość swą spędził na dworze warszawskim, był paziem przy królu Janie Kazimierzu i tam się wykształcił wśród wyborowej młodzieży polskiej. Jakieś dramatyczne okoliczności, dotychczas niewyjaśnione, zmusiły go do ucieczki z Polski... Cesarz Piotr I, zniewolony jego mądrością, wiedzą i zadowolony z jego służby, faworyzował go w sposób zupełnie szczególny. Miał do niego nieograniczone zaufanie, obsypywał go przejawami łaski, zwierzał się z najistotniejszych tajemnic, słuchał jego rad. Bywalo, że gdy niezadowoleni zanosili na hetmana skargi, zarzucali mu zdradę, władca kazał odsyłać ich do Małorosji i sądzić jako oszczerców, ważących się oczerniać dostojnego przywódcę Kozaków”. W ten sposób ponieśli śmierć m.in. sędzia generalny Koczubej oraz pułkownik Iskra w 1708 roku. Mazepa – jak pisze Korniłowicz – „nienawidząc Rosjan w głębi duszy, obchodził się z nimi w najbardziej uprzejmy sposób; w listach do cesarza zapewniał o swym oddaniu, a jednocześnie, używając ukrytych środków, rozdmuchiwał wśród Kozaków niezadowolenie przeciwko Rosji... Co pchnęło Mazepę do zdrady? Czy nienawiść do Rosjan, zaszczepiona mu w dzieciństwie w czasie pobytu na polskim dworze? Czy więzy miłosne z jedną z krewniaczek Stanisława Leszczyńskiego, która skłoniła go do przejścia na stronę tego króla? Czy miłość do ojczyzny?..” Korniłowicz nie widzi żadnych ideowych powodów tego kroku, uważa, że chodziło tu jedynie o próżność i ambicje osobiste, gdyż oddawał Polsce Ukrainę i Smoleńsk w zamian jedynie za tytuł księcia połockiego i witebskiego.
Na zakończenie zaznaczmy, że nie tylko historycy, ale też liczni artyści byli zafascynowani tą barwną postacią. Muzeum w Nancy przechowuje dwa obrazy przedstawiające sylwetkę Mazepy: jeden pędzla Gericaulta z roku 1823 oraz drugi namalowany przez Poterleta. W roku 1824 Delacroix namalował kolejny. W muzeum w Avignon zajduje się płótno Horacego Verneta z 1826 roku, zatytułowane „Mazepa pośród wilków”, a w Rouen obraz Louisa Boulangera „Mazepa”, którym się zachwycał Wiktor Hugo.W 1855 Chasseriau maluje obraz pod długą nazwą „Młoda Kozaczka odnajduje zemdlonego Mazepę na dzikim koniu padłym ze zmęczenia”. W 1870 r. także Devilly uwiecznia jego sylwetkę na obrazie.
Wielokrotnie malowali Mazepę także artyści polscy, niemieccy, czescy i inni. Również muzycy nie byli obojętni na jego tragiczny los, że wspomnimy tu tylko znakomite utwory Piotra Czajkowskiego, Franciszka Liszta czy Pedrottiego. Natomiast w literaturze, prócz wyżej cytowanych, uwiecznili obraz Mazepy m.in. A. Puszkin i R. von Gottschall.

NIEMCY


 


Carl Von Clausewitz



Urodził się w miejscowości Burg pod Magdeburgiem 1 czerwca 1780 roku w rodzinie protestanckiej o drobnoszlachecko-polskim rodowodzie. Klauzewiczowie (być może jedni z Klawsewiczami herbu Klamry) pochodzili z miejscowości Kłusity koło Braniewa. Gregorius Klausewic był w okresie około 1620-1625 senatorem królewskiego miasta Krakowa.
Ojciec Karola Clausewitza był w młodości oficerem armii pruskiej, po dymisji jednak zarabiał na życie rodziny w charakterze urzędnika akcyzy. Karol był jednym z sześciorga rodzeństwa i w wieku zaledwie dwunastu lat został przyjęty do regimentu piechoty księcia Ferdynanda, gdzie został szybko wyszkolony na znakomitego żołnierza. Wziął udział w wyprawie na Francję, jak też w oblężeniu Moguncji, i w 1795 roku uzyskał patent porucznika (Leutnantspatent).
W okresie 1801-1803 uczęszczał do Berlińskiej Szkoły Wojskowej (Kriegsschule), którą kierował ówcześnie znany wojak Gerhard Johann Scharnhorst. On też jako pierwszy zauważył, docenił i otoczył serdeczną opieką bardzo zdolnego młodziutkiego oficera Karola Clausewitza i osobiście cierpliwie wprowadzał go w arkana sztuki prowadzenia wojen. Dzięki poleceniu nauczyciela został też uczeń adiutantem księcia Augusta Pruskiego, odbył z nim nieudaną wyprawę 1806 roku przeciwko Francji i razem z nim był przez wiele miesięcy internowany. Dopiero w 1808 roku przez Szwajcarię, drogą okrężną wrócił do Prus, dotarł do Królewca i przyłączył się tu do grupy światłych oficerów (Gneisenau, Stein, Scharnhorst, Boyen, Grolman), którzy dążyli do przeprowadzenia radykalnych reform w armii Prus, mających na celu jej dogłębne zmodernizowanie. W tym gronie przedyskutowano i opracowano zasady nowoczesnej strategii i taktyki wojennej.
Lata 1809-1810 Clausewitz spędził w randze kapitana w pruskim ministerium wojny, a następnie został przeniesiony do sztabu generalnego. Rozpoczął również prowadzenie wykładów w Berlińskiej Szkole Wojskowej, jak też wychowanie dziedzica tronu Prus. W tym czasie jego żoną została Maria Sophia von Brühl, córka hrabiego Karola Adolfa Brühla, wpływowego dygnitarza na dworze pruskim.
W 1812 roku Carl von Clausewitz podał się do rezerwy w wojsku pruskim, ale niebawem zaciągnął się do służby rosyjskiej. Odbył też jako oficer w składzie oddziałów carskich kampanię przeciwko Napoleonowi Bonapartemu.
Dopiero w 1815 roku ponownie wrócił do Prus i został pułkownikiem sztabu generalnego tego państwa. Między 1815 a1818 dowodził oddziałami pruskimi we Francji i w Niemczech Południowych, został też awansowany do rangi generała-majora. I wreszcie od 1818 aż do 1830 pełnił funkcje dyrektora Berlińskiej Szkoły Wojskowej, co mu dawało możliwość prowadzenia działalności badawczej i pisarskiej w dziedzinie teorii i historii wojen.
W 1830 roku Carl von Clausewitz został przeniesiony do Wrocławia, po pół roku zaś do Poznania, gdzie objął obowiązki szefa sztabu specjalnej grupy wojsk, zorganizowanej w związku z wybuchem niepodległościowego Powstania Listopadowego w zaborze rosyjskim. Władze Prus żywiły uzasadnione obawy, że zarzewie powstania może się też przerzucić do Wielkopolski i Pomorza, podjęły więc najściślejszą współpracę z Cesarstwem Rosyjskim na płaszczyźnie antypolskiej, wykorzystując do tejże działalności – podobnie jak Rosja – osoby o polskim rodowodzie, które dokładniej mogły się wczuć w mentalność powstańców i skuteczniej zapobiegać ich ewentualnym posunięciom.
Gdy powstanie polskie zostało przez Rosję zduszone, Clausewitza odkomenderowano ponownie do Wrocławia, gdzie niebawem stał się ofiarą, grasującej tam wówczas, cholery. Zmarł 16 listopada 1831 roku.
Wkrótce po śmierci generała Clausewitza wdowa po nim zebrała i wydała jego rękopisy pt. „Vom Kriege. Hinterlassenes Werk” (t. 1-3, 1832–1834). Wpływ i popularność tego dzieła wzrastały powoli w ciągu następnych dziesięcioleci przede wszystkim w Niemczech i Rosji, gdzie zostało jednym z kamieni węgielnych w tamtejszych akademiach wojskowych na parę kolejnych stuleci. I pozostaje nim do dziś. W tej książce bowiem autor występuje jako naprawdę wybitny filozof wojny, teoretyk m.in. wojny „totalnej” i „błyskawicznej”, tak bliskiej zarówno duchowi niemieckiemu, jak i rosyjskiemu, któremu, czego jak czego, ale waleczności i siły odmówić nie sposób.


Najlepsze świadectwo geniuszowi filozoficznemu i wojskowemu Clausewitza mogą dać fragmenty jego dzieła, które przytaczamy poniżej. Są to rozważania mądre i błyskotliwe, przenikliwe i trafne, bezkompromisowe i mocne, a odnoszące się do aspektów zarówno filozoficznych, psychologicznych, moralnych, jak też technicznych wszelkiego rodzaju wojen. Zacznijmy od przypomnienia tego, co Clausewitz pisze o politycznym celu wojny:
Ponieważ całe rozważanie o wojnie jest rachunkiem prawdopodobieństwa, opartym na pewnych określonych jednostkach i stosunkach, przeto cel polityczny wojny, jako motyw pierwotny, musi w wyniku tego rachunku stać się poważnym czynnikiem. Im mniejsza jest ofiara, której żądamy od przeciwnika, tym mniejszego odeń możemy się spodziewać oporu, a co za tym idzie, tym słabsze mogą być nasze wysiłki. Dalej, im mniejszy jest nasz cel polityczny, tym mniejszą wartość będziemy do niego przywiązywać i tym łatwiej będzie nam się go wyrzec; zatem tym mniejsze będą z tego powodu nasze wysiłki.
W ten sposób cel polityczny, jako pierwotny motyw wojny, będzie miarą zarówno wysiłku, jaki powinien być osiągnięty przez działania wojenne, jak i potrzebnych do tego wysiłków. Ponieważ zaś mamy tu do czynienia z rzeczywistością, a nie tylko z pojęciami, stanie się tak w stosunku do obu państw walczących. Ten sam cel polityczny może u różnych narodów, a nawet w różnych epokach życia tego samego narodu wywoływać całkiem odmienne skutki. Cel polityczny możemy uważać za miernik tylko pod względem jego oddziaływania na te masy, które ma poruszyć; należy przeto uwzględnić naturę tych mas. Łatwo dostrzec, że przez to wynik może być różny, stosownie do tego, czy w masach tkwią czynniki potęgujące, czy osłabiające działanie. W dwóch narodach i państwach może się nagromadzić takie napięcie i tyle wrogich wzajemnie czynników, że jakiś w istocie swej zupełnie błahy motyw wojny wywoła skutek wybiegający znacznie poza właściwy jego charakter i może spowodować prawdziwy wybuch.
Tyle o wysiłkach, jakie wywoływać powinien polityczny cel wojny w obu państwach, i o celu, jaki powinien on wytknąć działaniom wojennym. Czasami cel polityczny pokrywa się z celem działań wojennych – np. zdobycie jakiejś prowincji. Kiedy indziej znowu cel polityczny nie potrafi sam określić celu działań wojennych i musi sobie obrać taki, który by mógł stanowić jego równoważnik i zastępować go przy zawieraniu pokoju. I tu jednak trzeba uwzględniać właściwości państw walczących. Bywają okoliczności, kiedy ten równoważnik musi być znacznie większy niż cel polityczny, jeżeli cel ten ma być przezeń całkowicie osiągnięty. Znaczenie celu politycznego jako miernika będzie tym większe, tym bardziej decydujące, im bardziej obojętne są masy, im mniejsze naprężenia panują w obu państwach. Bywają nawet wypadki, kiedy cel ten rozstrzyga prawie wyłącznie.
Ponieważ cel działań wojennych jest równoważnikiem celu politycznego, przeto normalnie zanika wraz z nim – i to tym wyraźniej, im bardziej cel polityczny nad nim panuje. Tym się tłumaczy fakt, że bez wewnętrznej sprzeczności zdarzać się mogą wojny o tak różnych stopniach znaczenia i energii – od wojny niszczycielskiej poczynając, do zwyczajnej obserwacji zbrojnej.
Rozdział trzeci swego dzieła, nazwany Geniusz wojnyCarl von Clausewitz poświęca aspektom duchowym walki na polu bitwy.
Każda czynność, jeśli ma być prowadzona z pewną wirtuozerią, wymaga właściwych sobie zdolności rozumu i wyczucia. Gdzie zaś zdolności te występują w stopniu wysokim i gdzie się przejawiają w wybitnych osiągnięciach, tam ducha, którego cząstkę stanowią – określamy mianem geniuszu.
Wiemy dobrze, że słowa tego ze względu na jego wszechstronność używa się w najróżnorodniejszych znaczeniach i że przy niektórych znaczeniach określenie istoty geniuszu jest zadaniem bardzo trudnym; ale ponieważ nie chcemy tu uchodzić ani za gramatyka, ani za filozofa, przeto wolno nam będzie pozostać przy znaczeniu politycznym tego słowa i przez genialność rozumieć siłę ducha niezwykle wzmożoną w zakresie pewnej działalności.
Zatrzymamy się na tej zdolności i godności ducha przez parę chwil, aby bliżej uzasadnić jego prawo do tej nazwy i aby poznać bliżej treść tego pojęcia. Nie możemy jednak poprzestać na pojęciu genialności jako takiej, określonej jako wzmożony talent – pojęcie to bowiem nie ma przecie oznaczonych granic – lecz musimy wziąć pod uwagę w ogolę wszelkie łączne skierowanie sił duchowych ku działalności wojennej, które możemy wówczas nazwać istotą geniuszu wojennego. Mówimy „łączne”, gdyż na tym właśnie polega ten geniusz wojenny, że nie jest nim jakaś jedna użyta siła, na przykład odwaga, podczas gdy inne siły rozumu i wyczucia działają w kierunku dla wojny nieużytecznym lub nie biorą w niej udziału; przeciwnie – geniusz wojenny jest harmonijnym zespoleniem sił, przy czym dominować może ta lub inna siła, ale żadnej z nich nie wolno się reszcie przeciwstawiać.
Gdyby każdy z walczących był w większym czy mniejszym stopniu ożywiony geniuszem wojennym, to wojska nasze byłyby zapewne bardzo słabe. Ponieważ właśnie przez to rozumiemy skupienie sił duchowych w specjalnym właściwym sobie kierunku, przeto geniusz wojenny rzadko tylko zjawiać się może u takiego narodu, gdzie siły duchowe rozwija się i rozprasza we wszystkich kierunkach. Im mniej rozgałęziona jest działalność narodu, im bardziej przeważa w nim wojowniczość, tym bardziej powinien być rozpowszechniony w nim geniusz wojenny. Dotyczy to jednak tylko jego zakresu, a nie poziomu, gdyż ten zależy od ogólnego rozwoju duchowego danego narodu. U dzikiego wojowniczego ludu spotyka się ducha wojennego wśród jednostek o wiele częściej niż u narodów oświeconych, gdyż tam duchem tym owiany jest niemal każdy wojownik, gdy tymczasem u ludów cywilizowanych masa bywa porwana do walki jedynie przez nieuniknioną konieczność, a nie przez popęd wewnętrzny. Za to wśród dzikich ludów nie spotyka się nigdy prawdziwie wielkiego wodza, a nadzwyczaj rzadko jednostkę genialną pod względem wojskowym, ponieważ wymaga to rozwoju sił umysłowych, niedościgłego dla narodu dzikiego. Rozumie się samo przez się, że narody cywilizowane mogą także rozwijać się w kierunku bardziej lub mniej wojowniczym i w tym wypadku tym częściej możemy napotkać w ich armiach jednostki ożywione wojennym duchem. Ponieważ łączy się to wówczas z wyższym stopniem tego ducha, przeto narody takie zawsze dokonują wspaniałych wojennych czynów, czego dowodem są Rzymianie i Francuzi. Najświetniejsze nazwiska u tych narodów i w ogóle u wszystkich innych okrytych sławą wojenną zabłysły jednak dopiero w okresach bardziej cywilizowanych.
Pozwala to nam już odgadnąć, jak wielki udział mają siły rozumu w wyższym rodzaju geniuszu wojennego. Przyjrzyjmy się mu tedy dokładniej.
Wojna jest dziedziną niebezpieczeństw, odwaga zatem jest przede wszystkim najcelniejszą cechą wojownika.
Odwaga jest dwojakiego rodzaju: ze względu na osobiste niebezpieczeństwo lub też ze względu na odpowiedzialność czy to wobec jakiejś potęgi zewnętrznej, czy też wobec własnego sumienia. Tutaj mówimy tylko o pierwszym rodzaju odwagi.
Odwaga osobista jest znowu dwojaka: po pierwsze może to być obojętność na niebezpieczeństwo i bez względu na to czy wynika ona z podłoża organicznego danej jednostki, czy z lekceważenia życia, czy też z przyzwyczajenia – zawsze taka odwaga jest cechą stałą danego człowieka.
Po wtóre, odwaga może również wynikać z pewnych motywów dodatnich, jak ambicja, miłość ojczyzny, entuzjazm wszelkiego rodzaju. Wtedy nie jest ona cechą stałą, lecz raczej nastrojem psychicznym, uczuciem.
Oczywiście, oba rodzaje odwagi powodują różne skutki. Pierwszy rodzaj jest pewniejszy, ponieważ odwaga będąca drugą naturą człowieka nie opuszcza go nigdy, drugi rodzaj natomiast może porwać człowieka dalej. Pierwszy rodzaj odwagi sprzyja wytrwałości, drugi – męstwu. Pierwszy kieruje się rozwagą, drugi zaś wzbija czasem ducha na wyżyny, ale też często zaślepia. Oba rodzaje złączone – to najdoskonalszy przykład odwagi.
Wojna jest dziedziną wysiłków fizycznych i cierpień. Aby nie dać się im pokonać, potrzeba pewnego zasobu sił cielesnych i duchowych, wrodzonych lub nabytych, które pozwalają się przeciw nim uodpornić. Posiadając te właściwości i kierując się samym tylko zdrowym rozsądkiem, człowiek jest już dobrym narzędziem wojny i te właśnie cechy znajdujemy tak powszechnie u dzikich lub półcywilizowanych ludów. Rozpatrując dalsze wymagania, jakie wojna stawia swym uczestnikom, zobaczymy, że przeważają tam siły rozumu. Wojna jest dziedziną niepewności: trzy czwarte tego, na czym są oparte działania wojenne, pokrywa mgła większej lub mniejszej niepewności. Tutaj więc przede wszystkim niezbędny jest subtelny, przenikliwy rozum, aby wyczuć prawdę i trafnie ją osądzić.
Rozum przeciętny może przypadkiem natrafić na tę prawdę, niezwykła odwaga może naprawić omyłkę, ale w większości przypadków tylko mierny sukces będzie skutkiem działań nie podpartych pracą rozumu.
Wojna jest dziedziną przypadku. W żadnej czynności ludzkiej nie ma ten intruz tak wielkiego pola działania, gdyż żadna z tych czynności nie jest w tak ciągłym z nim kontakcie. Wzmaga on niepewność wszelkich warunków i mąci bieg zdarzeń.
Ta niepewność wszelkich wiadomości i założeń, to nieustanne wtrącanie się przypadku sprawia, że działający stale znajduje na wojnie rzeczy w innym stanie, niż oczekiwał, i z konieczności ma to swój wpływ na jego plany, a przynajmniej na związane z tymi planami wyobrażenia. Jeśli nawet wpływ ten będzie tak wielki, że obala niezawodnie powzięte postanowienia, to na ich miejsce muszą z reguły powstać nowe, do których znów w pewnym momencie brak danych, gdyż w toku działania okoliczności przeważnie zmuszają do szybkiej decyzji i nie dają czasu na ponowne zorientowanie się na nowo w położeniu, a często też na głębszy namysł. Częściej jednak się zdarza, że sprostowanie naszych wyobrażeń i znajomość zaszłych wypadków nie wystarczają do całkowitego obalenia naszych postanowień – dochodzi tylko do zachwiania nimi. Znajomość sytuacji stała się większa, ale niepewność się przez to nie zmniejszyła, raczej wzrosła. Przyczyna leży w tym, że nie otrzymujemy od razu wszystkich tych wiadomości, lecz wdzierają się one stopniowo, nieustannie do naszych decyzji, i duch nasz musi być wskutek tego, rzec można, zawsze w pogotowiu.
Aby szczęśliwie wyjść z tych nieustannych zapasów z niespodzianką, duch musi posiadać dwie właściwości: przede wszystkim rozum, który nawet wśród wzmożonych ciemności nie traci z oka słabego światełka, które ma go zawieść ku prawdzie, i odwagę, aby pójść za tym światłem. Pierwsze można określić obrazowo wyrażeniem francuskim coup d'oeil (rzut oka), tak zwaną trafnością spojrzenia, drugie – jako zdecydowanie.
Ponieważ na wojnie zwracają na siebie uwagę przede wszystkim bitwy, a w bitwach czas i przestrzeń stanowią nader ważne czynniki, najważniejsze zwłaszcza w czasach, gdy jazda i jej szybkie rozstrzygnięcia miały decydujące znaczenie – przeto pojecie szybkiej i trafnej decyzji wyłoniło się z oceny tych dwóch czynników i jako określenie otrzymało nazwę wyrażającą tylko trafny rzut oka. Toteż wielu nauczycieli sztuki wojennej określało je tym ciasnym znaczeniem. Nie należy jednak zapominać, że niebawem pojęcie to poczęło obejmować wszystkie trafne decyzje, powzięte w chwili wykonania, na przykład rozpoznanie właściwego punktu natarcia i tak dalej. Zatem przez wyrażenie coup d'oeil rozumiemy nie tylko oko fizyczne, lecz częściej jeszcze oko duchowe. Oczywiście i wyrażenie, i rzecz sama, należą raczej do zakresu taktyki, nie może ich jednak brakować w strategii, gdyż i w tej dziedzinie często niezbędne są szybkie decyzje. Odejmując zaś pojęciu obrazowość wynikającą z dosłowności samej nazwy, przekonamy się, że oznacza ono tylko szybkie uchwycenie prawdy, przeciętnemu wzrokowi albo niedostrzegalnej wcale, albo też odsłaniającej mu się dopiero po długim rozważaniu i namyśle.
Zdecydowanie jest w każdym poszczególnym wypadku aktem odwagi, a jeśli zmienia się w rys charakteru, staje się przyzwyczajeniem duszy. Tutaj nie jest to jednak odwaga wobec osobistego niebezpieczeństwa, ale wobec odpowiedzialności, a zatem pod pewnym względem wobec niebezpieczeństwa dla duszy. Odwagę taką nazywano często courage d'esprit, gdyż wypływa z rozumu, jednakże sama nie jest aktem rozumu, lecz uczucia. Sam rozum nie jest jeszcze odwagą, gdyż często spotykamy najrozumniejszych ludzi, pozbawionych umiejętności podejmowania decyzji. Rozum powinien tedy rozbudzić uczucie odwagi, aby go podtrzymało i uniosło, gdyż pod naporem chwili uczucia opanowują człowieka silniej niż myśli.
Wyznaczyliśmy tu dla zdecydowania takie miejsce, które mu pozwala nawet w razie niedostatecznych motywów usuwać z duszy męki zwątpień i niebezpieczeństwa wahań. Wprawdzie w znaczeniu potocznym mianem zdecydowania określa się zwyczajną skłonność do ryzyka, śmiałości, męstwa, zuchwalstwa. Gdzie jednak znajdują się w człowieku motywy dostateczne, bez względu na to, czy są one subiektywne, czy obiektywne, właściwe czy błędne – tam nie ma powodu mówić o zdecydowaniu, gdyż wówczas czyniąc to stawiamy się w jego położenie i dorzucamy na szalę wątpliwości, których on wcale nie miał.
Można tu mówić tylko o sile lub słabości. Nie jesteśmy tak drobiazgowi, aby procesować się tu z potoczną mową o tę małą nieścisłość; nasza uwaga miała na celu tylko usunięcie błędnych wyobrażeń.
Zdecydowanie to, przezwyciężające stan zwątpień, może być wywołane przez sam tylko rozum i to dzięki specjalnemu jego kierunkowi. Twierdzimy, że same tylko wyższe poglądy i potrzebne uczucia ciągle jeszcze nie stworzą zdecydowania. Są ludzie, którzy posiadają świetny rzut oka na najtrudniejsze zadania, którym również nie brak odwagi w braniu na siebie odpowiedzialności za wiele spraw, a którzy pomimo to nie mogą w ciężkiej chwili zdobyć się na decyzję. Ich odwaga i ich poglądy idą zupełnie innymi drogami, nie wspierają się wzajemnie i nie mogą z tego powodu wyłonić z siebie zdecydowania jako trzeciego czynnika. Powstaje ono bowiem dopiero przez działanie rozumu, który uświadamia sobie konieczność ryzyka i przez to wpływa na wolę. Ten zupełnie swoisty kierunek rozumu, który pokonuje w człowieku każdą inną obawę lękiem przed wahaniem i zwłoką, wyrabia zdecydowanie w umysłach tęgich; dlatego to ludzie nierozumni nie mogą być zdecydowani w naszym pojęciu. Mogą oni w ciężkich chwilach działać bez zwłoki, ale wtedy czynią to nie zastanawiając się wiele, a oczywiście człowieka działającego bez zastanowienia nie mogą przecież rozdzierać wątpliwości. Działanie takie może tu i ówdzie prowadzić do celu, ale, jak to już wyżej wspomnieliśmy, będzie to tylko sukces przeciętny, który świadczy właśnie o istnieniu geniuszu wojskowego. Komu się nasze twierdzenie wyda dziwne, ponieważ zna niejednego zdecydowanego oficera huzarów, który wcale nie jest głębokim myślicielem, temu musimy przypomnieć, że mowa tu o specjalnym kierunku rozumu, a nie o wielkiej zdolności do rozmyślań.
Sądzimy zatem, że zdecydowanie zawdzięcza swoje istnienie specjalnemu kierunkowi rozumu i to takiemu właśnie, który jest udziałem umysłów raczej tęgich niż błyskotliwych. Możemy ich rodowód zdecydowanie uzasadnić jeszcze bardzo dużą liczbą przykładów, gdzie ludzie wykazujący wielkie zdecydowanie na niższych szczeblach, tracą je na wyższych. I chociaż odczuwają potrzebę decyzji, to jednak widząc niebezpieczeństwo wypływające z błędnej decyzji i nie znając dokładnie spraw, o których mają decydować, tracą pierwotną tęgość umysłu i stają się tym trwożliwsi, im bardziej są świadomi niebezpieczeństwa niezdecydowania, w jakim się znaleźli, i im bardziej zwykli byli dawniej działać śmiało i zdecydowanie.
Mówiąc o szybkim coup d'oeil i o zdecydowaniu musimy wspomnieć i o pokrewnej im przytomności umysłu, która w dziedzinie niespodzianek, jaką jest wojna, musi odgrywać ważną rolę. Jest ona bowiem tylko pokonywaniem niespodzianek na wielką skalę. Podziwiamy przytomność umysłu w trafnej odpowiedzi na nieoczekiwane zapytanie, równie jak i w szybkim znalezieniu środków do zapobieżenia nagle grożącemu niebezpieczeństwu. I odpowiedź, i radzenie sobie nie muszą być czymś nadzwyczajnym, tylko trafnym; albowiem niejednokrotnie to, co po dojrzałym i spokojnym zastanowieniu wyda się rzeczą zwyczajną, a zatem, jeśli chodzi o wywieranie wrażenia – obojętną, to w pierwszej chwili może nam sprawić przyjemność, jako nagły przebłysk rozumu. Wyrażenie przytomność umysłu bardzo trafnie maluje bliską i szybką pomoc udzieloną nam przez rozum.
Czy tę wspaniałą zaletę człowieka winniśmy przypisać raczej właściwościom umysłu, czy też równowadze ducha, zależy od natury danego wypadku, chociaż żadnej z nich nie może to brakować całkowicie. Trafna odpowiedź wynika z dowcipnego umysłu, znalezienie zaś odpowiedniego środka w niebezpieczeństwie wymaga przede wszystkim równowagi ducha.
Jeśli teraz rzucimy okiem na te cztery składniki atmosfery wojny – na niebezpieczeństwo, wysiłki fizyczne, niepewność i przypadek, to zrozumiemy łatwo, jak wielkiej siły ducha i umysłu potrzeba, aby się obracać pewnie i skutecznie w tym trudnym żywiole. Siła ta w języku opowiadań i sprawozdań wojennych – zależnie od modyfikacji, jakim ulega wskutek różnych okoliczności – nazywa się energia, mocą, wytrwałością, siłą ducha i charakteru. Wszystkie te przejawy natury bohaterskiej można by uważać za jedną i tę samą siłę woli, zmieniającą się stosownie do okoliczności; ale pomimo bliskiego pokrewieństwa tych cech, nie są to rzeczy całkowicie identyczne i rzeczą korzystną będzie rozpatrzyć tu trochę dokładniej tę grę sił duchowych.
Ze względu na jasność pojęć warto zaznaczyć, że waga, ciężar, opór, czy jak zechcemy je nazwać – to, co wywołuje w działającym tę siłę duszy – wypływa w bardzo małym stopniu z czynności nieprzyjacielskich, z oporu nieprzyjaciela, z jego działań. Działalność nieprzyjaciela ma bezpośredni wpływ przede wszystkim na osobę działającego, nie dotykając jego czynności jako dowódcy. Jeśli wróg stawia opór przez cztery godziny zamiast dwóch, to dowódca znajduje się w niebezpieczeństwie zamiast dwóch cztery godziny: jest to oczywiście wielkość, której znaczenie zmniejsza się zależnie od wyższego stanowiska dowódcy.
W roli zaś wodza naczelnego – niknie ona zupełnie.
Następnie opór nieprzyjaciela działa na dowódcę bezpośrednio przez zużywanie się jego środków powstające przy dłuższym oporze i przez związaną z tym odpowiedzialność. Tu dopiero, wskutek pełnych troski rozważań, wystawiona jest po raz pierwszy na próbę jego siła woli. Twierdzimy jednak, że to nie jest bynajmniej największy ciężar, jaki wódz musi znosić; gdyż ma on tu do czynienia tylko z samym sobą. Wszelkie inne wpływy oporu nieprzyjaciela skierowane są na walczących, którymi dowodzi, a przez nich oddziaływają i na niego.
Dopóki oddział walczy pełen otuchy, z ochotą i łatwością, rzadko trzeba okazywać wielka siłę woli w dążeniu do osiągnięcia swych celów. Gdy jednak warunki stają się trudniejsze – a to zawsze ma miejsce, gdy trzeba dokonać rzeczy niezwykłych – wtedy sprawy nie idą tak łatwo, jak w dobrze naoliwionej maszynie, przeciwnie, maszyna ta zaczyna sama stawiać opór. Ażeby go przełamać, dowódca powinien posiadać wiele siły woli. Oporem tym niekoniecznie musi być nieposłuszeństwo i sprzeciw, chociaż i one zdarzają się dość często u poszczególnych jednostek, jest to jednak raczej ogólne wrażenie zamierania sił fizycznych i duchowych i wstrząsający widok krwawych ofiar. Wódz musi zwalczyć to w sobie, a następnie i w innych, którzy przecie bezpośrednio czy pośrednio przelewają na niego swoje wrażenia, uczucia, troski i dążenia. Gdy zamierają siły w jednostkach, nie pobudzone i nie podtrzymywane przez ich wolę, cała bezwładność masy poczyna ciążyć stopniowo na woli wodza. Żar jego serca, światło jego umysłu winny wtedy rozpalić na nowo płomień postanowień i światło nadziei we wszystkich. Kieruje on masą i panuje nad nią tylko o tyle, o ile potrafi ją rozbudzić, a z chwilą, gdy panowanie to ustaje, gdy własna jego odwaga nie jest na tyle silna, aby ożywić odwagę innych, wtedy masa pociąga go wraz ze sobą w niski padół natury zwierzęcej, która ucieka przed niebezpieczeństwem i nie zna poczucia hańby. Oto ciężary, jakie podczas walki wódz musi przezwyciężyć odwagą i siłą ducha, jeśli chce dokonać rzeczy wybitnych. Wzrastają one wraz z masą i dlatego siły duchowe muszą się zwiększać wraz ze wzrostem stanowiska, jeśli mają tym ciężarom podołać.
Energia działania wyraża siłę motywów, wywołujących działanie bez względu na to, czy motywy te powstały z przekonania rozumu, czy też w sferze uczuciowej. Jednakże bez bodźców uczuciowych trudno byłoby się obejść tam, gdzie ma się przejawiać wielka siła.
Ze wszystkich wzniosłych uczuć, jakie przepełniają pierś ludzką w gorącym wirze walki, żadne uczucie, przyznajemy to, nie jest tak potężne i trwałe, jak pragnienie sławy i czci, tak niesprawiedliwie w języku niemieckim określone, jako „chciwość sławy”„(Ehrgeiz) i „żądza chwały” (Ruhmsucht), obniżając ich wartość przez zestawienie dwóch nie odpowiadających sobie pojęć. Wprawdzie nadużywanie tego dumnego pragnienia właśnie podczas wojny musiało spowodować najbardziej oburzające niesprawiedliwości wobec ludzi, ale źródło tych uczuć należy naprawdę zaliczyć do najszlachetniejszych w naturze ludzkiej, a na wojnie są one prawdziwym tchnieniem życia, wlewającym duszę w ten olbrzymi organizm. Wszystkie inne uczucia, jakkolwiek mogą być bardziej powszechne albo mogą się wydać wyższymi, jak miłość ojczyzny, fanatyzm idei, zemsta, zapał wszelkiego rodzaju, nie zastąpią jednak ambicji i pożądania sławy. Uczucia te mogą poruszyć i nastroić na wyższy ton oddział jako całość, ale wodza nie natchną chęcią uczynienia więcej niż jego towarzysze, a chęć ta jest na jego stanowisku koniecznie potrzebna, jeśli ma on dokonać rzeczy wybitnych. Uczucia te nie sprawią również, jak to czyni ambicja, aby każdy akt wojenny stał się jak gdyby posiadłością dowódcy, którą ten stara się wykorzystać najbardziej, którą z wysiłkiem orze, starannie obsiewa, aby mieć plon jak najobfitszy. I właśnie te dążności dowódców, od najwyższych do najniższych, ten swego rodzaju prze­mysł, to współzawodnictwo, ten bodziec – wszystko to głównie ożywia działalność wojska i czyni ją tak owocną. A jeśli chodzi o wodza naczelnego, to spytajmy: czy był kiedykolwiek wielki wódz bez ambicji i czy w ogóle takie zjawisko jest do pomyślenia?
Moc oznacza zdolność woli do stawiania oporu sile poszczególnych uderzeń, wytrwałość zaś – możność długotrwałego oporu. Chociaż pojęcia te są sobie bliskie i chociaż często używa się ich zamiennie, to jednak nie należy zapominać o wyraźnej różnicy, jaka pomiędzy nimi zachodzi, gdyż moc wobec jednego gwałtownego wrażenia może swe źródło mieć w sile uczucia, podczas gdy wytrwałość potrzebuje już pomocy rozumu. Wraz bowiem z trwaniem pewnej czynności wzrasta jej planowość i z niej to właśnie wytrwałość czerpie po części swoją siłę.
Jeśli zaś zwrócimy się do siły ducha czy też duszy, to przede wszystkim spytamy, co przez to należy rozumieć.
Najwidoczniej nie gwałtowność objawów uczucia, nie namiętność, gdyż to przeczyłoby nawet potocznemu znaczeniu tego słowa, lecz zdolność dawania posłuchu rozumowi nawet podczas najsilniejszych wzruszeń, wśród burzy najgwałtowniejszych namiętności. Czyż może zdolność taka zależeć tylko od siły rozumu? Wątpimy w to. Co prawda fakt, że istnieją ludzie obdarzeni wybitnym rozumem, a nie umiejący panować nad sobą, nie jest jeszcze dowodem przeciwnym, gdyż można by na to powiedzieć, że chodzi tu o specyficzny rodzaj rozumu, być może raczej silnego niż wszechstronnego. Ale sądzimy, że zbliżymy się bardziej do prawdy, gdy przyjmiemy, że siła, pozwalająca podporządkować się rozumowi, nawet w momentach najgwałtowniejszych wzruszeń i zwana przez nas panowaniem nad sobą, ma swe siedlisko w uczuciu. To specjalne uczucie u tęgich umysłów utrzymuje w równowadze wzburzone namiętności nie niwecząc ich i właśnie dzięki tej równowadze zapewnia rozumowi panowanie. Równowagą tą jest poczucie godności ludzkiej, ta najszlachetniejsza duma, najwewnętrzniejsza potrzeba duszy, aby działać wszędzie jako istota obdarzona rozwagą i rozumem. Rzec tedy możemy, że tęgi umysł nawet wśród najgwałtowniejszych wzruszeń nie traci równowagi.
Rzuciwszy okiem na różnolitość umysłów ludzkich, spostrzeżemy przede wszystkim takie, które mają w sobie bardzo mało ruchliwości. Nazywamy je flegmatycznymi albo niedołężnymi.
Dalej spotykamy ludzi bardzo ruchliwych, których uczucia jednak nie przekraczają pewnej granicy, poznajemy w nich ludzi uczuciowych, ale spokojnych.
Po trzecie są ludzie bardzo drażliwi, których uczucia zapalają się szybko i nagle jak proch, ale nie są trwałe; wreszcie, po czwarte, bywają tacy, których lada błahy powód nie może wzruszyć i którzy w ogóle rozgrzewają się stopniowo, ale za to uczucia ich dochodzą do wielkiej gwałtowności i są o wiele trwalsze niż u innych. Są to ludzie o namiętnościach energicznych, głębokich a ukrytych.
Te różnice umysłów leżą już prawdopodobnie ściśle na granicy sił cielesnych, przejawiających się w organizmie ludzkim i tkwią w tym narządzie dwoistym, zwanym systemem nerwowym, który zdaje się zwracać zarówno w stronę materii, jak i ducha. Jako słaby filozof nie będę czynił dalszych dociekań na tym mało znanym polu. Natomiast rzeczą ważną dla nas będzie zatrzymanie się przez moment przy skutkach, jakie wywierają te różne natury na działalność wojenną, i zobaczyć, jak wielkiej mocy duszy od każdej z nich można oczekiwać.
Ludzi niedołężnych niełatwo wyprowadzić z równowagi, ale oczywiście siłą duszy nie można nazwać braku wszelkich przejawów siły. Nie należy jednak zapominać, że ludzie tacy właśnie z powodu swej stałej równowagi posiadają na wojnie pewną, jednostronną co prawda, tężyznę. Brak im często pozytywnych motywów działania, impulsu, a wskutek tego aktywności, ale rzadko kiedy coś zepsują.
Właściwością drugiego gatunku ludzi jest to, że rzeczy małe łatwo podniecają ich do działania, wielkie jednak z łatwością ich przytłaczają. Ludzie tacy wykazują żywą aktywność, aby pomóc jakiemuś nieszczęśliwcowi, ale nieszczęście całego narodu będzie ich tylko napawało smutkiem, nie pobudzi ich do działania.
Na wojnie ludziom takim nie brakuje ani aktywności, ani równowagi, ale rzeczy wielkich nie dokonają, chyba że pod wpływem bodźca wybitnego rozumu. Wybitny, niezależny rozum rzadko jednakże łączy się z takimi naturami.
Natury wybuchowe, zapalne, nie bardzo nadają się do praktycznego życia, a zatem i do wojny. Zaletą ich są wprawdzie silne impulsy, ale te nie trwają długo. Jeśli jednak u takich ludzi ruchliwość zjednoczy się z odwagą i ambicją, to na niższych stanowiskach ich impulsywność będzie często bardzo pożyteczna, z tego choćby względu, że działanie wojenne, którym kieruje niższy dowódca, jest bardzo krótkotrwałe. Tu wystarczy często jedna odważna decyzja, jedno napięcie sił ducha. Śmiały wypad, głośne „hura” – jest sprawą niewielu minut, podczas gdy śmiało prowadzona bitwa jest dziełem całego dnia, a kampania – całego roku.
Wobec gwałtownej szybkości uczuć ludziom takim podwójnie ciężko zachować równowagę umysłu; toteż często tracą głowę, a to z punktu widzenia prowadzenia wojny jest cechą najgorszą. Jednakże byłoby wbrew doświadczeniu utrzymywać, że umysły bardzo drażliwe nie mogą być nigdy silne, to znaczy, że wśród najsilniejszych wzruszeń nie mogą zachować równowagi. Dlaczegożby nie mieli również posiadać tego poczucia godności własnej, skoro przecie należą raczej do natur szlachetnych? Uczucia tego rzadko kiedy im brakuje, ale nie ma ono czasu, by stać się skutecznym. Poniewczasie też wstydzą się sami przed sobą. Jeśli wychowanie, obserwacja samego siebie i doświadczenie życiowe uczy ich wcześniej czy później sposobów czuwania nad sobą, aby w chwilach żywego podniecenia jeszcze wczas obudzić tkwiącą w ich piersi przeciwwagę – to i oni mogą być zdolni do wielkiej mocy ducha.
Wreszcie ludzie mało ruchliwi, ale za to głęboko czujący, którzy w stosunku do poprzednich mają się jak żar do płomienia, są najbardziej powołani do tego, aby poruszyć dzięki swej tytanicznej sile te olbrzymie masy, jakimi są trudy działalności wojennej. Działanie ich uczuć przypomina ruch wielkich mas, który im jest powolniejszy, tym bardziej staje się potężny.
Jakkolwiek ludzie tacy nie tak łatwo jak tamci dają się ku swemu własnemu wstydowi opanować lub porwać uczuciom, to jednak byłoby wbrew doświadczeniu sądzić, że nie mogą oni stracić równowagi i ulec ślepej namiętności; stanie się to bowiem zawsze, skoro zabraknie im szlachetnej dumy panowania nad sobą albo gdy duma ta nie jest zbyt silna. Wypadek taki spotykamy najczęściej u wybitnych mężów wśród dzikich ludów, gdzie słaby rozwój rozumu zawsze sprzyja przewadze namiętności. Ale i wśród narodów oświeconych i w ich najbardziej wykształconych warstwach pełno jest takich zjawisk, gdzie gwałtowne namiętności ponoszą ludzi niby średniowiecznych kłusowników przykutych do jeleni, które pędzą wraz z nimi przez lasy.
Powiadamy tedy raz jeszcze: tęgi umysł jest nie tylko zdolny do silnych wzruszeń, lecz umie zarazem podczas najsilniejszych wstrząśnień utrzymać się w równowadze i w ten sposób, pomimo burz szalejących w jego piersi, rozwaga i przekonanie mogą swobodnie kierować nim jak najmisterniej, niby igła kompasu na miotanym nawałnicą okręcie.
Siłą charakteru lub w ogóle charakterem określamy trwałą wierność swoim przekonaniom, mniejsza o to, czy są one rezultatem rozważań własnych czy cudzych, jak równie bez względu na to, czy dotyczą zasad, poglądów, chwilowych natchnień lub jakichkolwiek innych wytworów umysłu. Ale ta moc nie może się oczywiście uwydatniać tam, gdzie rozważania te ulegają ciągłym zmianom. Te ciągłe zmiany niekoniecznie muszą być skutkiem cudzych wpływów; mogą one również wynikać z nieustannej działalności umysłu, wskazując co prawda na charakterystyczny dla tegoż brak pewności siebie. Rzecz jasna, że o człowieku, który zmienia swoje poglądy co chwila, chociażby wychodziły one tylko z jego głowy, nie powiemy, że ma charakter. Cechą tą obdarzamy tylko takich ludzi, których przekonania są stałe, czy to dlatego, że jako głęboko uzasadnione i jasne same przez się mało podatne są na zmiany, czy to, jak u flegmatyków, ze względu na słabą ruchliwość umysłu, nie dającą podstawy do zmian, czy też wreszcie dlatego, że wyraźny akt woli, wynikły z nakazu rozumu, ogranicza do pewnego stopnia zmianę poglądów.
Na wojnie zdarza się więcej sposobności niż podczas jakiejkolwiek innej działalności ludzkiej, aby wobec licznych i silnych wrażeń, jakich umysł doznaje, wobec niepewności wszelkiej wiedzy i wszelkich rozważań, zepchnąć człowieka z obranej przez niego drogi i doprowadzić do zwątpienia w siebie i w innych.
Wytrącający z równowagi widok niebezpieczeństw i cierpień ułatwia uczuciu zdobycie przewagi nad wyrozumowanym sądem, a w mroku wszelkich zjawisk wojennych głębsze, jasne zbadanie jest do tego stopnia trudne, że pomyłka w rozpoznaniu tych zjawisk jest zrozumiała i wybaczalna.
Należy tu działać zawsze tylko wyczuciem i domacywaniem się prawdy. Toteż nigdzie nie ma tak wielkiej różnicy zdań, jak na wojnie i potok wrażeń zwalczających nasze przekonanie nie ustaje nigdy. Nawet największa flegma umysłu z trudnością się przed nim obroni, ponieważ wrażenia są zbyt silne i żywe, i zawsze odziaływają również i na uczucie.
Tylko ogólne zasady i poglądy kierujące działaniem z wyższego punktu widzenia mogą być owocem jasnego i wnikliwego rozumu, i na nich, niby na kotwicy, opiera się do pewnego stopnia sąd o danym wypadku. Ale właśnie największą trudność sprawia utrzymanie się przy wynikach poprzednich rozważań wobec nawału zdań i zjawisk, jakie niesie ze sobą rzeczywistość. Pomiędzy poszczególnym wypadkiem i zasadą leży często wielka przestrzeń, przez którą nie zawsze można przeciągnąć wyraźny łańcuch wniosków i gdzie niezbędna jest pewna wiara w siebie, a pewien sceptycyzm jest zbawienny. Tu często pomaga tylko wiążąca zasada, która wyrósłszy ponad rozważania zapanuje nad nimi. Jest nią reguła, aby we wszelkich wypadkach wątpliwych pozostać przy swym zdaniu pierwotnym i dopóty nie ustąpić, dopóki nie zmusi do tego jawna oczywistość. Należy żywić mocną wiarę w lepszą prawdziwość wypróbowanych zasad i wśród zmiennych chwilowych zjawisk nie zapominać o tym, że ich prawda jest niższej próby. Dzięki temu przywilejowi, jaki nadajemy w wypadkach wątpliwych naszemu poprzedniemu przekonaniu, i dzięki trwaniu przy nim, nadajemy działaniu stałość i konsekwencję, którą nazywamy charakterem.
Widzimy stąd jasno, jak dalece równowaga ducha sprzyja sile charakteru; toteż ludzie o wielkiej sile duszy przeważnie mają dużo charakteru.
Siła charakteru przeradza się czasem w upór.
Często bardzo trudno orzec w konkretnym wypadku, gdzie się pierwsza kończy, a drugi zaczyna, rozróżnienie natomiast samych pojęć nie sprawia wielkich trudności.
Upór nie jest wadą umysłu; określamy go jako sprzeciwianie się dokładniejszemu zbadaniu i nie można bez popełnienia sprzeczności przypisywać go rozumowi jako zdolności badania. Upór jest wadą uczucia. Ta nieugiętość woli, ta drażliwość wobec cudzego zdania mają źródło w szczególnym rodzaju egoizmu, który stawia ponad wszystko zadowolenie z panowania nad sobą i nad innymi działalnością własnego tylko ducha. Można by upór nazwać rodzajem próżności, ale mimo wszystko jest on od niej czymś lepszym; próżności wystarcza pozór, gdy tymczasen upór polega na zadowoleniu z rzeczy istotnej.
Twierdzimy zatem: siła charakteru wyradza się w upór, gdy sprzeciwianie się obcemu zdaniu nie wypływa z głębszego przekonania, z zaufania do wyższej zasady, lecz powstaje z przekornego uczucia. Chociaż określenie to, jak to rzekliśmy wyżej, mało nam pomoże w praktyce, to jednak przeszkodzi temu, aby uważać upór za spotęgowanie siły charakteru, gdy tymczasem jest on czymś od niej zgoła odmiennym. Chociaż więc leży tuż obok i graniczy z nią, to jednak wcale nie jest jej spotęgowaniem, tak że zdarzają się ludzie bardzo uparci, którzy z powodu braku rozumu mają mało siły charakteru.
Poznawszy w tych mistrzowskich cechach właściwości wybitnego wodza na wojnie, w których współdziała uczucie i rozum, przejdziemy teraz do właściwości działania wojennego, którą prawdopodobnie można uważać za najsilniejszą chociaż nie najważniejszą, i która, nie leżąc w sferze uczucia, dotyczy tylko zdolności umysłowych. Jest to zależność wojny od terenu.
Zależność ta jest przede wszystkim nieustanna, tak że nie możemy wyobrazić sobie żadnego działania wojennego naszych wyszkolonych wojsk inaczej, jak tylko przebiegającego w pewnej określonej przestrzeni; po wtóre ma ona wagę decydującą, gdyż modyfikuje, a czasem nawet całkowicie zmienia działanie wszelkich sił; po trzecie pro­wadzi ona z jednej strony do uwzględnienia często najdrobniejszych szczegółów terenu, z drugiej zaś obejmuje największe przestrzenie.
W ten sposób zależność wojny od terenu nadaje działalności wojennej wysoce odrębne właściwości. Inne czynności ludzkie mające związek z terenem, jak ogrodnictwo, rolnictwo, budowa domów, roboty wodne, górnictwo, myślistwo lub leśnictwo – są wszystkie ograniczone do bardzo niewielkiej przestrzeni, tak że mogą ją niebawem zbadać dostate­cznie dokładnie. Na wojnie zaś dowódca musi powierzyć swe dzieło współdziałającej z nim przestrzeni, której nie ogarniają jego oczy, największa nawet pilność nie zawsze zdoła zbadać, a z powodu ciągłych zmian rzadko ją można nawet dokładnie poznać. Wprawdzie przeciwnik jest na ogół w położeniu podobnym, lecz, po pierwsze, trudność obopólna pozostaje pomimo to trudnością i kto ją talentem czy wprawą opanuje, ten uzyska wielką korzyść, a po drugie, ten równy stopień trudności istnieje tylko w zasadzie, nie zaś w każdym poszczególnym wypadku, gdzie zwykle jeden z walczących (obrońca) wie znacznie więcej o danym terenie niż drugi.
Tę nader swoistą trudność może pokonać tylko specyficzna zdolność duchowa, którą nazywamy, wyrażając się zbyt ciasno, wyczuciem terenu. Jest to zdolność szybkiego wyobrażenia sobie każdego terenu w jego trafnym kształcie geometrycznym, to znaczy przestrzennym, i skutkiem tego – łatwość orientowania się w nim. Najwidoczniej jest to czynność wyobraźni. Dokonuje się to wprawdzie częściowo przez uchwycenie terenu okiem fizycznym, częściowo zaś przez objęcie go rozumem, który przy pomocy swych pojęć, zaczerpniętych z wiedzy i doświadczenia, uzupełnia rzeczy brakujące i z ułamków widzialnych fizycznym okiem tworzy całość. Że jednak całość ta żywo maluje się w duszy i staje się obrazem, mapą narysowaną w umyśle, dalej, że ten obraz jest trwały, a poszczególne rysy jego nie rozpadają się ciągle – tego dokonać może tylko ta siła duchowa, którą nazywamy wyobraźnią. Jeśli jakiś genialny poeta czy malarz poczuje się dotknięty, że jego bogini przypisujemy taką działalność, i jeśli wzruszy ramionami na to, że sprytny myśliwy ma posiadać wspaniałą fantazję, to chętnie mu przyznamy, że mowa tu o bardzo ograniczonym jej zastosowaniu, o jej służbie prawdziwie niewolniczej. Ale choć udział jej jest tu tak mały, to jednak jest konieczny, gdyż w razie całkowitego braku wyobraźni trudno byłoby rzeczy te przedstawić sobie wyraźnie i plastycznie w ich wzajemnym powiązaniu. Zgadzamy się też chętnie, że dobra pamięć bardzo tu pomaga; czy jednak pamięć należy uważać za osobną władzę duszy, czy też, przeciwnie, możność tworzenia wyobrażeń posiada właściwości dopomagania do utrwalenia się rzeczy w pamięci – musimy uważać to za sprawę nie rozstrzygniętą, tym bardziej, że w ogóle wydaje się trudne chcieć w pewnych wypadkach rozdzielić obie te władze duszy.
Zastosowanie tego talentu rozszerza się, oczywiście, w miarę zajmowania wyższego stanowiska. Huzar lub strzelec, prowadząc patrol musi orientować się w terenie i w drodze, a do tego potrzeba mu zawsze niewiele znaków i ograniczonej zdolności pojmowania i wyobraźni. Wódz natomiast musi obejmować ogólne zarysy geograficzne danej prowincji czy kraju, musi mieć zawsze żywo przed oczyma ukształtowanie dróg, rzek i gór, przy czym jednak nie może się obejść również i bez szczegółowego wyczucia terenu. Wprawdzie co do ogólnych przedmiotów pomagają mu wielce wiadomości wszelkiego rodzaju, ma­py, książki, pamiętniki, a w szczegółach współpraca otoczenia, ale pewne jest jednakowoż, że wielki talent wskutek szybkiej i jasnej orientacji w terenie nada całemu swemu działaniu bieg lżejszy i pewniejszy, ochroni je przed pewną wewnętrzną bezradnością oraz bardziej uniezależni od innych.
Jeżeli tę zdolność przypisać wyobraźni, to jest to bodaj jedyna usługa, jakiej żąda działalność wojenna od tej swawolnej bogini, która poza tym jest dla tej działalności raczej zgubą niż pożytkiem.
W ten sposób, jak sądzimy, wzięliśmy pod uwagę te wszystkie przejawy władz umysłu i uczucia, jakich wymaga działalność wojenna od natury ludzkiej. Wszędzie rozum występuje jako siła istotnie współdziałająca. Zrozumiałe jest przeto, dlaczego działania wojenne, tak proste, tak mało skomplikowane w swoich przejawach, nie mogą być prowadzone wybitnie przez ludzi pozbawionych wybitnego umysłu.
Pogląd ten zezwala nam nie uważać jakiegoś obejścia nieprzyjacielskiej pozycji lub czegoś w tym rodzaju, stanowiącego w istocie swej rzecz zwykłą i zdarzającą się tysiąckrotnie – za dzieło wielkiej pracy ducha.
Często przeciwstawia się prostego, dzielnego żołnierza umysłom refleksyjnym lub wynalazczym i pełnym pomysłów, albo też świetnie i wszechstronnie wykształconym. Chociaż przeciwstawienie to nie jest bynajmniej pozbawione podstawy realnej, ale w żadnym razie nie dowodzi, ażeby działalność żołnierza polegała tylko na jego odwadze i że nie potrzeba tej pewnej swoistej czynności i dzielności umysłu, aby stać się choćby tylko dobrym „rębaczem”. Musimy zawsze pamiętać o tym, że bardzo często mamy przykłady ludzi, którzy tracą swą aktywność osiągnąwszy stanowiska wyższe, do których umysłowo nie dorośli. Trzeba tu jednak zaraz przypomnieć, że mówimy tutaj o czynach wybitnych nadających rozgłos temu zakresowi działania, do którego należą. Tak więc każdy stopień dowództwa stanowi na wojnie swoistą warstwę niezbędnych sił duchowych, sławy i zaszczytu.
Pomiędzy naczelnym wodzem, to znaczy generałem głównodowodzącym w całej wojnie, względnie na danym teatrze działań wojennych – a dowódcą na bezpośrednio niższym szczeblu, leży ogromna przepaść, a to z tego prostego powodu, że ostatni podlega o wiele ściślejszemu kierownictwu i nadzorowi, a zatem i jego pracy duchowej pozostawiony jest o wiele szczuplejszy zakres. Fakt ten spowodował, że zazwyczaj opinia upatruje wybitną działalność umysłu tylko na tym najwyższym szczeblu dowództwa i sądzi, że na wszystkich innych szczeblach wystarczy zwykły rozsądek. Skłonna jest ona nawet w niższym dowódcy, posiwiałym w służbie i istotnie wskutek jednostronnej działalności zubożałym duchowo, dopatrywać się pewnego ogłupienia, i pomimo całego szacunku dla jego odwagi – uśmiechać się z jego naiwności. Nie mamy tu zamiaru wywalczać tym dzielnym ludziom lepszego losu; nie pomogłoby to bowiem wcale ich działalności, a bardzo mało dodałoby im szczęścia. Chcemy tylko wskazać, jak się rzeczy mają, i przestrzec przed błędem, jakoby na wojnie zwyczajny zbir bez rozumu mógł dokonać czynów wybitnych.
Skoro więc nawet na najniższych szczeblach dowództwa wymagamy wybitnych sił umysłowych i skoro siły te muszą z każdym stopniem wzrastać, to w konsekwencji musimy zmienić zdanie o tych ludziach, którzy okrywają chwałą zajmowane przez się drugorzędne stanowiska w wojsku, a ich pozorna prostota w porównaniu do erudyty, do władającego dobrze piórem działacza czy też wymownego męża stanu nie powinna nas wprowadzać w błąd co do wybitnej natury ich czynnego rozumu. Co prawda zdarza się też nieraz, że ludzie zdobywszy sławę na niższych stanowiskach przenoszą ją ze sobą na wyższe, nie pracując nad nią nadal. Jeśli niewiele mają do zdziałania na tych nowych stanowiskach i jeśli wobec tego nie mają sposobności do ujawnienia swych braków, to trudno nawet osądzić, jaki rodzaj sławy im przystoi. W ten sposób przyczynią się oni do utrwalania miernej opinii o człowieku, który na pewnych stanowiskach mógłby być nawet świetny.
Dla dokonania przeto na wojnie czynów wybitnych potrzeba na najniższych nawet stanowiskach pewnego specjalnego geniuszu. Historia jednak i sąd potomności obdarzają mianem prawdziwego geniusza tylko tych ludzi, którzy zabłyśli na najwyższych stanowiskach jako naczelni wodzowie. Wynika to stąd, że tutaj istotnie wymagania stawiane rozumowi i duchowi zwiększają się znacznie.
Aby doprowadzić do świetnego wyniku całą wojnę lub jej główne akty zwane kampaniami, potrzeba wielkiego zrozumienia wyższych spraw państwowych. Prowadzenie wojny i polityka zbiegają się tu razem, a wódz staje się jednocześnie mężem stanu.
Karola XII nie obdarza się mianem wielkiego geniusza, ponieważ nie potrafił podporządkować swego oręża wyższej rozwadze i mądrości, a przez to nie zdołał osiągnąć wyższego celu; również nie nazwie się tak Henryka IV, gdyż ten nie żył dość długo, aby móc swoją działalnością wojenną objąć sprawy większej ilości państw i wypróbować swojej siły w tych wyższych sferach, gdzie szlachetność uczuć i rycerskość ducha mają znaczenie nie tyle wobec przeciwnika, ile przy pokonywaniu oporu wewnętrznego.
Twierdzimy, że wódz staje się mężem stanu, ale nie może przestać być wodzem; wzrokiem swym ogarnia on z jednej strony wszelkie sprawy podstawowe, a z drugiej uświadamia sobie dokładnie, czego może dokonać przy pomocy środków, które ma w swoim ręku.
Ponieważ różnolitość i nieokreślone granice wszelkich stosunków zmuszają tu do rozpatrywania ogromnej ilości czynników, których wielkość można poważnie ocenić tylko według norm prawdopodobieństwa, przeto, gdyby działający nie objął tego wszystkiego wzrokiem ducha wyczuwającego wszędzą prawdę, powstałby taki splot rozważań i względów, że żadnego sądu nie można by było z niego wyprowadzić. W tym znaczeniu Bonaparte wyraził się zupełnie słusznie, że wiele decyzji, jakie wódz musi powziąć, mogłoby stanowić zadania matematyczne, godne sił Newtona czy Eulera.
Spośród wyższych sił duchowych potrzeba tu jednolitości i zdolności sądzenia, wzmożonych do stopnia cudownego spojrzenia duchowego, które porusza i usuwa w lot tysiące niejasnych wyobrażeń, gdy tymczasem zwykły rozsądek wydobywałby je na światło dzienne mozolnie, dopóki by się w rezultacie przy tej pracy nie wyczerpał. Ale ta wyższa działalność ducha, to genialne spojrzenie nie stawałoby się jednak zjawiskiem dziejowym, gdyby nie pomagały te właściwości uczucia i charakteru, o których mówiliśmy wyżej.
Prawda jako motyw, jest w człowieku sama przez się bardzo słaba i stąd powstaje zawsze wielka różnica pomiędzy poznaniem a wolą, pomiędzy wiedzą a umiejętnością. Najsilniejszy impuls do działania człowiek otrzymuje zawsze od uczuć, ale wielka trwałość działania, jeśli się tak można wyrazić, powstaje wskutek tego amalgamatu uczucia i rozumu, który poznaliśmy już jako zdecydowanie, moc, wytrwałość i siłę charakteru.
Gdyby zresztą ta wzmożona czynność umysłu i uczucia u wodza nie przejawiała się w ostatecznym wyniku jego działalności i gdyby trzeba było ją przyjmować tylko na wiarę, to rzadko kiedy stanęłaby w rzędzie zjawisk historycznych.
To, co wiemy o przebiegu wypadków wojennych, jest zwykle bardzo proste, bardzo podobne do siebie i gdyby się ktoś kierował samym opisem, to nie dostrzegłby zupełnie trudności, które przy tym należało przełamać. Niekiedy tylko, w pamiętnikach wodzów lub ich powierników, albo też przy sposobności specjalnych badań historycznych nad jakimś poszczególnym zdarzeniem, wydobywa się na światło dzienne bodaj część wielu nici tworzących cały splot tych trudności. Większość rozważań i walk wewnętrznych, jakie poprzedzają każde donioślejsze wykonanie, ukrywa się umyślnie, ponieważ dotykają one interesów politycznych; często też toną one w zapomnieniu, ponieważ uważa się je za zwyczajne rusztowania, które trzeba usunąć po ukończeniu budowli.
Jeślibyśmy wreszcie chcieli, nie puszczając się na ściślejsze określanie wyższych władz duszy, uczynić pewien podział wśród samych władz umysłowych według utartych w mowie potocznej wyobrażeń i zapytać, jaki rodzaj rozumu najściślej odpowiada geniuszowi wojennemu, to zarówno rzut oka na sam przedmiot, jak i doświadczenie powiedziałoby nam, co następuje: dobro naszych braci i dzieci, honor i bezpieczeństwo naszej ojczyzny najchętniej powierzylibyśmy raczej umysłom badawczym niż twórczym, raczej uogólniającym niż jednostronnie wdającym się w szczegóły, wreszcie głowom raczej chłodnym niż zapalnym.


Jeden z rozdziałów swej książki Clausewitz poświęcił podziałowi sztuki wojennej, a jego rozważania na ten temat są również fascynujące: „Wojna w swym właściwym znaczeniu jest walką; walka bowiem jest jedyną skuteczną zasadą w tej różnorodnej działalności, zwanej wojną w szerszym znaczeniu. Walka jednak jest zmierzeniem się sił duchowych i fizycznych za pomocą tych ostatnich. Rozumie się, że sił duchowych nie można wykluczyć, gdyż stan duszy ma przecież decydujący wpływ na siły wojenne.
Potrzeba walki wcześnie doprowadziła człowieka do własnych jej wynalazków, aby zapewnić sobie w niej przewagę, przez co walka bardzo się zmieniła. Jakkolwiek jednak rzecz się ma, pojęcie jej nie zostało przez to zmienione i zawsze walka jest istotą wojny.
Pierwsze wynalazki dotyczyły broni i rynsztunku poszczególnego wojownika. Należy je wytworzyć i wprawić się w ich używaniu, zanim wojna się zacznie. Sporządza się je stosownie do istoty walki, podlegają one zatem jej prawom; ale oczywiście czynność ich sporządzania nie jest walką, lecz czymś innym: jest ona przygotowaniem do walki, a nie jej prowadzeniem. Jasne jest, że uzbrojenie i wyekwipowanie nie stanowią istotnego pojęcia walki, gdyż walką jest nawet zwyczajne mocowanie się.
Walka określa konstrukcję broni i rynsztunku, te zaś modyfikują walkę. Zachodzi tedy między nimi wzajemne obustronne oddziaływanie.
Walka jednak pozostaje pomimo to czynnością zupełnie swoistą i to tym bardziej, że porusza się w żywiole nader swoistym, to jest wśród niebezpieczeństwa.
Bardziej tu niż gdziekolwiek indziej niezbędne jest rozgraniczenie różnorodnych czynności. Aby wykazać całą praktyczną ważność tego poglądu, wystarczy mimochodem tylko przypomnieć, jak często osobista dzielność na jednym polu wydaje się na innych jak najbardziej nieużyteczną pedanterią.
Nietrudno też oddzielić podczas rozważań jedną czynność od drugiej, traktując uzbrojoną i wyekwipowaną siłę zbrojną jako gotowy środek, o którym nic więcej wiedzieć nie trzeba, poza jego zasadniczą właściwością, aby go celowo użyć.
Sztuką wojenną we właściwym znaczeniu będzie tedy sztuka posługiwania się w walce danymi środkami i nie możemy jej dać określenia lepszego, niż prowadzenie wojny. Natomiast w sensie ogólniejszym do sztuki wojennej będą należały również wszelkie czynności wykonywane dla wojny, a zatem całe zorganizowanie sił zbrojnych, to znaczy pobór, uzbrojenie, wyekwipowanie i wyćwiczenie.
Rzeczą nader ważną dla realności teorii jest oddzielenie obu tych czynności. Łatwo bowiem dostrzec, że jeśliby każda sztuka wojenna chciała zaczynać od organizowania sił zbrojnych i warunkować tym sposoby prowadzenia wojny, to sposoby te można by było zastosować tylko w tych nielicznych wypadkach, kiedy istniejące siły zbrojne im właśnie by odpowiadały. Jeśli natomiast chcemy posiadać teorię przydatną dla przeważającej większości wypadków, a w żadnym razie nie pozbawioną pożytku, to musimy oprzeć ją na przeważnej większości zwykłych środków walki, uwzględniając przy tym ich najistotniejszą wydajność.
Prowadzenie wojny obejmuje tedy zarządzanie i prowadzenie walki. Gdyby walka ta była działaniem odosobnionym, to nie byłoby powodu do dalszego podziału; walka składa się jednak z większej lub mniejszej liczby poszczególnych odrębnych czynności, które nazywamy bitwami. Stanowią one odrębne całości. Wypływa stąd zatem całkiem odrębna czynność, polegająca na zarządzeniu i prowadzeniu poszczególnych bitew i na łączeniu ich pomiędzy sobą dla osiągnięcia celów wojny. Pierwsze nazywam taktyką, drugie – strategią.
Podziału na taktykę i strategię używa się teraz prawie powszechnie i każdy wie dość dokładnie, do czego ma zaliczyć dany wypadek, nie uświadamiając sobie nawet jasno zasady tego podziału. Gdzie zaś podział taki jest stosowany choćby nieświadomie, tam musi istnieć przyczyna. Przyczynę tę odnaleźliśmy i przyznać możemy, że właśnie ta powszechna polityka nas do niej doprowadziła. Natomiast próby poszczególnych pisarzy w celu ustalenia tych pojęć, nie wypływające z natury rzeczy, musimy uważać za nie odpowiadające powszechnemu użyciu.
Stosownie zatem do naszego podziału taktyka jest nauką o użyciu sił zbrojnych w bitwie, a strategia – nauką o użyciu bitew do celów wojny.
W jaki sposób określa się bliżej pojęcie poszczególnej, czyli samodzielnej bitwy i jakim warunkom powinna odpowiadać ta samodzielność, będziemy mogli wyjaśnić dopiero wtedy, gdy się bitwie przyjrzymy bliżej. Na razie wystarczy gdy powiemy, że pod względem przestrzeni, a więc przy bitwach nowoczesnych, jedność ta sięga tak daleko, jak osobiste dowództwo, a pod względem czasu, to znaczy przy bitwach kolejno po sobie następujących – aż minie zupełnie kryzys, jaki występuje w każdej bitwie.
Mogą tu zajść wypadki wątpliwe, mianowicie wtedy, gdy kilka bitew można również uważać za jedną. Nie może to jednak stanowić zarzutu dla naszej zasady podziału, gdyż cecha ta jest wspólna dla wszelkich podziałów rzeczy konkretnych, których rozmaitość podlega pośrednim stopniowaniom. Mogą tedy istotnie zdarzyć się takie poszczególne działania, które równie dobrze, nawet bez zmiany punktu widzenia, można zaliczyć do strategii, jak i do taktyki, na przykład bardzo rozciągnięte pozycje, podobne do kordonu, pewne przeprawy i tak dalej.
Podział nasz dotyczy i obejmuje tylko działanie sił zbrojnych. Na wojnie jednak zachodzi całe mnóstwo czynności, które jej wprawdzie służą, ale są od niej różne i albo jej pokrewne, albo znów bardziej obce. Wszystkie te czynności zmierzają do utrzymania sił zbrojnych. Podobnie jak utworzenie i wyszkolenie poprzedza działanie, tak i utrzymanie ich towarzyszy mu i jest niezbędnym jego warunkiem. Zbadawszy bliżej zobaczymy, że wszystkie te czynności należy uważać za przygotowania do walki, tylko oczywiście są one bardzo bliskie akcji wojennej, przenikają wszelkie działania i występują na przemian z użyciem sił. Słusznie więc wyklucza się je, podobnie jak i inne czynności przygotowawcze, z pojęcia sztuki wojennej w jej ścisłym znaczeniu, z właściwego prowadzenia wojny. Jest to konieczne, jeśli ma się wypełnić główne zadanie wszelkiej teorii – oddzielenie rzeczy różnorodnych od siebie. Któż by chciał całą litanię czynności zaopatrzenia i administracji zaliczać do właściwego prowadzenia wojny? Wprawdzie znajdują się one we wzajemnym związku z użyciem sił, ale stanowią przedmiot w istocie swej odeń odrębny.
Ponieważ walka lub bitwa stanowią jedyną czynność bezpośrednio działającą, przeto nici wszelkich innych czynności skupiają się w niej, znajdując tam swoje ujście. Chcieliśmy przez to wyrazić, że wszystkie inne czynności mają wskutek tego swój cel, który starają się osiągnąć stosownie do własnych praw. Musimy tu zastanowić się bliżej nad tym przedmiotem.
Przedmioty czynności spełnianych jeszcze poza bitwą są bardzo różnego rodzaju.
Część ich należy pod pewnym względem do walki właściwej, jest z nią identyczna, jednocześnie służy do utrzymania sił zbrojnych. Pozostała część należy wyłącznie do utrzymania i posiada tylko pewien warunkowy wpływ na walkę, wskutek wzajemnego oddziaływania na jej wyniki.
Przedmiotami należącymi pod pewnym względem do walki właściwej są marsze i postoje na biwakach i kwaterach, ponieważ oznaczają one pewne stany wojska, a to już z konieczności związane jest z ideą bitwy.
Inne należą wyłącznie do utrzymania, są to wyżywienie, pielęgnowanie chorych, uzupełnienie broni i rynsztunku.
Marsze utożsamia się całkowicie z użyciem wojska. Marsz podczas bitwy, zwany zwykle ewolucją, nie jest wprawdzie właściwym użyciem broni, ale jest z nim związany tak głęboko i jest tak niezbędny, że tworzy jedną z zasadniczych części tego, co nazywamy bitwą. Marsz poza bitwą jest tylko wykonaniem pewnej decyzji strategicznej. Mówi ona, kiedy, gdzie i jaką silą zbrojną należy stoczyć bitwę, a to wykonać można tylko przy pomocy jedynego środka, jakim jest marsz.
Marsz poza bitwą jest tedy narzędziem strategicznym i dlatego jest przedmiotem nie tylko strategii, lecz – ponieważ siły zbrojne, które go wykonują, w każdej chwili mogą wszcząć bitwę – wykonanie jego podlega prawom zarówno strategicznym, jak i taktycznym. Jeśli nakazujemy pewnej kolumnie maszerować po danej stronie rzeki czy pasma górskiego, to decyzja ta będzie strategiczna, gdyż zawiera ona w sobie zamiar, aby jeśli w czasie marszu wypadnie wydać bitwę nieprzyjacielowi, stoczyć ją raczej na tej, a nie na innej stronie.
Skoro jednak kolumna, zamiast maszerować doliną, wybierze drogę wzdłuż grzbietu wzgórz albo dla wygody marszu rozdzieli się na kilka kolumn, to decyzje te są taktyczne, gdyż dotyczą sposobu, w jaki chcemy użyć sił zbrojnych na wypadek bitwy.
Wewnętrzny porządek marszu wiąże się stale z gotowością bojową, ma więc charakter taktyczny, gdyż nie jest niczym innym, jak pierwszym, tymczasowym zarządzeniem do przyszłego boju.
Marsz jest narzędziem, za pomocą którego strategia rozkłada swe czynniki istotne, to znaczy bitwy. Ponieważ jednak czynniki te często zyskują na znaczeniu nie przez swój przebieg, a dzięki swemu wynikowi, przeto w teorii nie uniknie się często stawiania narzędzia w miejsce czynnika istotnego. Mówi się więc o decydujących, uczonych marszach, rozumiejąc przez to te kombinacje bojowe, do których marsze te doprowadziły. Ta zamiana wyobrażeń jest zbyt naturalna, skrót słowny zbyt pożądany, aby go usuwać, ale przecież jest to tylko skrót pojęciowy, poza tym nie można zapominać o jego treści, jeśli się nie chce zejść na manowce.
Manowcami takimi byłoby przypisywanie kombinacjom strategicznym siły niezależnej od powodzeń taktycznych. Jeśli się kombinuje marsze i manewry, i osiąga swój cel, a nie mówi się przy tym o bitwie, to można by wyciągnąć z tego wniosek, że istnieje środek pokonania wroga również i bez bitwy. Dopiero w przyszłości będziemy mogli wykazać cały obfity w skutki ogrom tego błędu. Aczkolwiek marsz można uważać za organiczną część walki, to jednak posiada on w sobie pewne cechy, które do niej nie należą, a zatem nie są ani natury taktycznej, ani strategicznej. Są to te wszystkie zarządzenia, które służą tylko dla wygody oddziałów, jak na przykład budowa mostów i dróg i tak dalej. Są to zatem tylko warunki. Mogą one wprawdzie w pewnych okolicznościach upodobnić się do użycia wojska, a nawet zidentyfikować się z tym użyciem, jak na przykład budowa mostu w obliczu nieprzyjaciela, ale same przez się będą to jednak zawsze czynności odrębne i teoria ich nie należy do teorii prowadzenia wojny. Biwakami nazywamy wszelkie skupione, a zatem – w przeciwieństwie do kwater – gotowe do boju ugrupowanie wojska. Biwaki te są stanem spokoju, a zatem odpoczynku, ale jednocześnie są one także strategicznym ustaleniem boju w miejscu, gdzie się je zakłada. Natomiast sposób ich zakładania zawiera już w sobie zarys ewentualnego boju, co jest warunkiem podstawowym każdej bitwy obronnej. Biwaki stanowią tedy istotną cześć strategii i taktyki.
Kwatery zastępują biwaki celem dania wojsku tym lepszego wypoczynku, stanowią tedy, jak i one, przedmioty strategiczne ze względu na swe położenie i rozciągłość, a taktyczne ze względu na swe urządzenia wewnętrzne, zmierzające do osiągnięcia gotowości bojowej.
Celem biwaków i kwater bywa wprawdzie, poza odpoczynkiem dla wojska jeszcze coś innego, np. osłona jakiejś okolicy, zajęcie danej pozycji; ale wystarczy, jeśli istnieje tylko ten cel pierwszy. Przypominamy, że cele, do jakich dąży strategia, mogą być celem bitwy, a utrzymanie narzędzia, za pomocą którego prowadzi się wojnę, może z konieczności bardzo często stanowić cel jej poszczególnych kombinacji.
Jeśli tedy w takim przypadku strategia służy tylko celom utrzymania wojska, to i tak nie znajdujemy się przez to w obcej dziedzinie, lecz zawsze będzie chodziło o użycie sił zbrojnych. Albowiem każde ustawienie wojska, w jakimkolwiek punkcie teatru działań wojennych, jest właśnie użyciem tych sił zbrojnych.
Jeśli natomiast utrzymanie wojska na biwakach i kwaterach powoduje czynności, które nie są użyciem sił zbrojnych, jak budowa szałasów, rozbijanie namiotów, służba zaopatrzenia lub porządkowanie biwaków i kwater, to czynności te nie należą ani do strategii, ani do taktyki.
Nawet fortyfikacje, stanowiące wyraźnie przez swe położenie i urządzenia składową część walki, a zatem będące przedmiotami taktycznymi, nie należą pod względem wykonania swej budowy do teorii prowadzenia wojny. Potrzebne wiadomości i sprawność muszą być właściwością wyszkolonych sił zbrojnych; nauka o walce zakłada z góry ich istnienie.
Spośród przedmiotów, które służą tylko celom zaopatrzenia sił zbrojnych (gdyż żaden swymi częściami składowymi nie identyfikuje się z bitwą), wyżywienie wojska zbliża się zawsze do bitwy najbardziej, ponieważ musi być czynne niemal codziennie i dotyczy każdego żołnierza. Przenika ono w ten sposób całkowicie działania wojenne w ich części strategicznej. Podkreślamy – w ich części strategicznej, gdyż w obrębie poszczególnej bitwy wyżywienie wojska nadzwyczaj rzadko wywrze wpływ zmieniający jej plan, chociaż i taki wypadek jest zupełnie możliwy. Najczęściej tedy oddziaływanie wzajemne powstaje między strategią a troską o wyżywienie sił zbrojnych i nader często wzgląd na wyżywienie wojska ma wpływ na zarys strategiczny danej kampanii czy wojny. Bez względu na to, jak często, i jak decydujący wpływ wywiera sprawa wyżywienia wojska, pozostaje ona czynnością różniącą się zasadniczo od jego użycia i wpływa na to użycie tylko przez swe wyniki.
Inne wymienione przez nas przedmioty czynności administracyjnych stoją jeszcze o wiele dalej od użycia wojska. Pielęgnowanie chorych, aczkolwiek nadzwyczaj ważne dla dobra wojska, dotyka jednak małej części żołnierzy i wywiera z tego powodu bardzo mały i pośredni tylko wpływ na użycie pozostałych. Uzupełnianie zaś przedmiotów wyekwipowania, o ile nie jest czynnością stałą, tkwiącą organicznie w strukturze sił zbrojnych, występuje tylko periodycznie i z tego powodu rzadko dojdzie do głosu przy zamierzeniach strategicznych.
Musimy tu jednak zastrzec się przed nieporozumieniem. W poszczególnym przypadku przedmioty te mogą mieć decydujące znaczenie. Można łatwo sobie wyobrazić oddalenie szpitali i zapasów amunicji jako jedyną przyczynę nader ważnych decyzji strategicznych; nie chcieliśmy tego ani negować, ani usuwać w cień. Ale nie mówimy tu o faktycznych stosunkach w poszczególnym przypadku, tylko o oderwanych pojęciach teorii. Twierdzimy więc, że taki wpływ jest zbyt rzadki, aby teorii pielęgnowania rannych albo uzupełniania amunicji czy broni przypisywać duże znaczenie dla teorii prowadzenia wojny – i aby warto było te różne drogi, systemy i ich wyniki, podawane przez poszczególne teorie, włączać do teorii prowadzenia wojny, jak to się rzecz ma istotnie z wyżywieniem wojska.
Gdy raz jeszcze uprzytomnimy sobie teraz dokładne wyniki naszych rozważań, to zobaczymy, że czynności wojenne rozpadają się na dwie główne kategorie: na przygotowania do wojny i na samą wojnę. Podział ten musi obowiązywać zatem i teorię.
Wiadomości i sprawność w zakresie przygotowań posłużą do stworzenia, wyszkolenia i utrzymania sił zbrojnych. Nie chodzi nam o to, jaką nazwę ogólną należałoby im nadać; widzimy jednak, że należą do nich: artyleria, sztuka fortyfikacyjna, tak zwana taktyka elementarna, cała organizacja i administracja sił zbrojnych i inne podobne rzeczy. Teoria zaś wojny samej zajmuje się użyciem tych gotowych już środków do celów wojny.
Z pierwszej kategorii niezbędne są tylko jej wyniki, a mianowicie znajomość środków według ich cech zasadniczych. Nazywamy to sztuką wojenną w ścisłym znaczeniu albo teorią prowadzenia wojny lub też teorią użycia sił zbrojnych – wszystko to oznacza dla nas jedno i to samo.
Teoria ta będzie więc uważać bitwę za walkę właściwą, a marsze i postoje jako pewne stany, które są z tym mniej lub więcej identyczne. Jednak utrzymanie wojska będzie ona rozważać nie jako czynność wchodzącą w jej zakres, lecz tylko ze względu na jego wysiłki, podobnie jak i inne dane okoliczności.
Ta sztuka wojenna w ścisłym znaczeniu rozpada się znowu na taktykę i strategię. Pierwsza zajmuje się formami bitwy, druga zaś jej wykorzystaniem. Obie zajmują się warunkami marszów i postojów tylko z punktu widzenia bitwy, przedmioty te zaś dotyczą taktyki lub strategii stosownie do tego, czy odnoszą się do form bitwy, czy też jej znaczenia.
Taktyka i strategia – to dwie czynności zasadniczo różne, chociaż przenikają się wzajemnie w czasie i przestrzeni i trudno wyobrazić sobie ich istotę i stosunek wzajemny, nie określiwszy dokładnie pojęcia każdej z osobna.


Zniszczenie przeciwnika jest celem bitwy; dla większości wypadków i przy większych bitwach jest to niewątpliwie słuszne, albowiem zniszczenie nieprzyjacielskich sił zbrojnych zawsze jest na wojnie sprawą pierwszorzędnej wagi.
Cóż zatem mamy rozumieć przez zniszczenie nieprzyjacielskich sił zbrojnych? Oto takie ich zmniejszenie, które byłoby stosunkowo znaczniejsze, niż nasze własne. Jeśli posiadamy wielką przewagę liczebną nad wrogiem, to z natury rzeczy bezwzględna ilość strat będzie dla nas mniejsza niż dla niego, a zatem już przez to samo powinna być uważana za nasz zysk. Ponieważ rozpatrujemy tu bitwę w odosobnieniu od wszystkich innych celów, przeto musimy wykluczyć i taki, który by miał służyć tylko pośrednio do tym większego zniszczenia nieprzyjacielskich sił zbrojnych. Za cel bitwy należy bowiem uważać tylko ten bezpośredni zysk, jaki osiągamy w procesie wzajemnego zniszczenia sił, gdyż jest on jedynym zyskiem bezwzględnym, figurującym w rachunkach całej kampanii i w tejże ogólnym wyniku wykazującym się zawsze jako czysty dochód. Każdy natomiast inny rodzaj zwycięstwa nad wrogiem musiałby być albo spowodowany jakimś innym celem, co na razie pomijamy, albo przynieść tylko tymczasową, względną korzyść. Przykład nam to wyjaśni.
Jeśli dzięki zręcznym poczynaniom własnym wprowadzimy wroga w tak niekorzystne położenie, że ten bez narażania się na niebezpieczeństwa nie może dalej prowadzić bitwy i wycofuje się po pewnym oporze, to możemy powiedzieć, żeśmy go w danym punkcie pokonali. Jednakowoż, jeśli przy tym pokonywaniu nieprzyjaciela nasze siły poniosły dokładnie takie same straty, jak i przeciwnik, to w ostatecznym obrachunku kampanii z tego zwycięstwa (o ile nawet zechcemy tak nazwać ten sukces) nie zostanie nam nic. Zatem fakt pokonania przeciwnika, to znaczy zmuszenia go do zaprzestania bitwy, nie może sam przez się być tu brany pod uwagę i dlatego nie można uwzględnić go przy definicji celów. Pozostanie więc, jak to już powiedzieliśmy, tylko ten zysk bezpośredni, osiągnięty w procesie wzajemnego zniszczenia sił. Na ten zysk zresztą składają się straty przeciwnika poniesione nie tylko w samej bitwie, ale też i jako bezpośrednie następstwo cofnięcia się pobitego oddziału.
Doświadczenie uczy nas, że straty fizyczne poniesione w siłach zbrojnych przez zwyciężonego podczas bitwy rzadko kiedy różnią się znacznie od strat zwycięzcy. Często nawet nie ma różnicy, a bywa i odwrotnie. Przeważną zaś ilość strat ponosi strona pobita dopiero podczas wycofywania się, gdy zwycięzca tych strat już nie ponosi. Słabe resztki rozbitych już batalionów roznosi kawaleria; zmęczeni pozostają na polu, porzucane są połamane działa, inne zaś wskutek złych dróg nie mogą dość szybko wycofać się i zagarnięte zostają przez kawalerię nieprzyjacielską. W nocy całe oddziały błądzą i wpadają bezbronne w ręce nieprzyjaciela; i tak zwycięstwo rośnie przeważnie dopiero po rozstrzygnięciu właściwym. Byłoby nielogiczne, gdyby dalszy jego wzrost był inny.
Straty fizyczne nie są jedynymi, jakie ponoszą obie strony podczas bitwy; siły moralne również zostają wstrząśnięte, łamią się i giną. Przy rozstrzyganiu kwestii, czy można jeszcze toczyć bitwę, czy też nie, wchodzą w grę nie tylko straty w ludziach, koniach i działach, ale też utrata porządku, męstwa, zaufania, spójności i planów. Przecież decydują tu przeważnie siły moralne; decydowały zaś one wyłącznie w tych wszystkich wypadkach, gdy zwycięzca ponosił straty fizyczne tak wielkie, jak i zwyciężony.
Stosunek wzajemny strat fizycznych jest podczas sa­mej bitwy trudny do oceny, ale ze stratami moralnymi sprawa ma się inaczej. Świadczą o nich głównie dwie rzeczy. Pierwszą jest utrata terenu, na którym się walczyło, drugą – przewaga odwodów nieprzyjacielskich. Im bardziej wyczerpują się nasze odwody w stosunku do nieprzyjacielskich, tym więcej sił musieliśmy zużyć, aby utrzymać równowagę. Już w tym objawia się namacalny dowód moralnej przewagi przeciwnika, rzadko kiedy nie powodujący zarazem w duszy wodza pewnej goryczy i niedoceniania oddziałów własnych. Najważniejszą jest jednak rzeczą, że wojska walczące długo spalają się w mniejszym lub większym stopniu na żużel. Pozbawione amunicji, zdziesiątkowane, wyczerpane z sił fizycznych i moralnych nieraz łamią się i duchowo. Oddział taki, jako całość, pominąwszy już nawet ubytek liczebny, nie jest już tym, czym był przed bitwą. Pochodzi to stąd, że stratę sił moralnych można zmierzyć, niby łokciem, ilością zużytych odwodów.
Strata terenu i brak świeżych odwodów są więc głównymi przyczynami decydującymi o odwrocie, aczkolwiek bynajmniej nie chcemy tu wykluczać albo usuwać w cień także innych, wynikających z chęci skupienia sił, z ogólnego planu itd.
Każda bitwa jest więc takim krwawym i niszczącym zmierzeniem się sił fizycznych i moralnych. Kto zaś przy końcu będzie rozporządzał większą ich sumą, ten się okaże zwycięzcą.
Straty sił moralnych podczas bitwy są główną przyczyną rozstrzygnięcia. Straty te po rozstrzygnięciu coraz to wzrastają i osiągają punkt kulminacyjny dopiero przy końcu całego aktu. Stają się zatem środkiem do zniszczenia sił fizycznych nieprzyjaciela, co było przecie właściwym celem bitwy. Utrata porządku i spójności w oddziale przyczynia się często nawet do tego, że opór pojedynczych ludzi staje się zgubny. Duch całości jest złamany. Osłabła już pierwotna prężność w stosunku do strat i powodzeń dozwalająca zapomnieć o niebezpieczeństwach, a dla większości żołnierzy niebezpieczeństwo to wydaje się już nie sposobnością do wykazania męstwa, lecz źródłem surowych cięgów. W ten sposób słabnie i stępia się narzędzie walki w pierwszych chwilach zwycięstwa wroga i nie jest już w możności odpowiadać groźbą na groźbę.
Zwycięzca powinien wykorzystać ten moment, aby osiągnąć prawdziwy zysk niszcząc siły fizyczne nieprzyjaciela. Tylko to, co w tym kierunku osiągnie, będzie dla niego zyskiem trwałym. Przeciwnik bowiem odzyskuje stopniowo siły moralne, porządek powraca, męstwo wzrasta – i w większości wypadków zwycięzcy pozostaje mała tylko cząstka uzyskanej przewagi, często zaś nie pozostaje mu nic. W poszczególnych, co prawda rzadkich, przypadkach powstaje nawet z zemsty i silnie pobudzonej nienawiści działanie wprost odwrotne. Natomiast wszystko to, co się uzyskało na wrogu w zabitych i rannych, jeńcach, działach i innym sprzęcie wojennym – to nigdy już nie zniknie z rachunku.
Podczas samej bitwy ponosi się straty przeważnie w zabitych i rannych, po bitwie natomiast – głównie w sprzęcie wojennym i jeńcach. Straty pierwszej kategorii dzieli zwycięzca w większym lub mniejszym stopniu ze zwyciężonym, w drugich nie uczestniczy. Dlatego znajdujemy je zwykle u jednej tylko strony walczącej – wyłącznie albo przynajmniej w przeważającej ilości.
Toteż działa i jeńców zawsze uważano za istotne trofea zwycięstwa, a jednocześnie za jego miernik, wielkość zwycięstwa bowiem da się z nich niewątpliwie określić. Nawet stopień przewagi moralnej uwydatnia się przez to lepiej, niż przez jakikolwiek inny objaw, zwłaszcza jeśli go porównamy z liczba zabitych i rannych. I tu oddziaływanie moralne wznosi się do nowej potęgi.
Siły moralne wojsk, zniszczone przez bitwę i jej bezpośrednie następstwa odradzają się stopniowo i to tak gruntownie, że często nie pozostawiają nawet śladu swego niedawnego zniszczenia. Wypadek ten jednak zdarza się częściej w małych oddziałach armii – z większymi dzieje się rzadziej. Jeśli wszakże zdarza się to w wojsku, to nigdy bodaj w państwie lub w rządzie, do których to wojsko należy. Rząd bowiem ocenia warunki bardziej bezstronnie i z wyższego punktu widzenia, więc z ilości pozostawionych w ręku wroga trofeów, jak też ze stosunku tychże do strat w zabitych i rannych, aż nadto łatwo i dokładnie osądzić może stopień własnej słabości i niższości wobec przeciwnika.
W ogóle nie powinniśmy lekceważyć straconej równowagi sił moralnych, pomimo że nie ma ona wartości bezwzględnej i nie zawsze występuje jako czynnik w ostatecznym podsumowaniu zwycięstwa. Może ona bowiem tak dalece przeważyć szalę, że obali wszystko z niepowstrzymaną siłą, a zatem może być sama nader ważnym celem działania.
Wpływ moralny zwycięstwa wzrasta nie tylko proporcjonalnie do wielkości wchodzących w grę sił zbrojnych, ale wzmaga się w stopniu progresywnym, i to nie tylko pod względem rozmiarów, ale i intensywności. W dywizji pobitej łatwo jest przywrócić porządek. Podobnie jak zdrętwiały poszczególny członek łatwo nabiera ciepła od reszty ciała, tak i męstwo pobitej dywizji odradza się znowu pod wpływem męstwa całego wojska, z chwilą gdy doń dołączy. Jeśli więc wpływy małego zwycięstwa nie znikną nawet całkowicie, to i tak przeciwnik nie może ich w całej pełni wyzyskać. Inaczej wygląda, gdy siły główne ulegną w przegranej bitwie; wtedy zawala się wszystko. Wielki płomień osiąga zupełnie inny stopień żaru, niż szereg małych płomyków.
Innym warunkiem mogącym określić moralną wagę zwycięstwa jest stosunek wzajemny sił zbrojnych, które walczyły ze sobą. Pobicie licznego nieprzyjaciela przy pomocy małych sił stanowi nie tylko zysk podwójny, ale również wykazuje większą, a zwłaszcza bardziej ogólną przewagę, z którą zetknięcia się zwyciężony musi stale się obawiać. Jednakowoż w rzeczywistości wpływ ten jest w owym wypadku prawie niewidoczny. W chwili działania przekonanie o rzeczywistej sile przeciwnika jest zwykle tak nieokreślone, ocena zaś sił własnych zwykle tak nieprawdziwa, że strona przeważająca nie podaje tej dyspozycji sił albo wcale, albo w formie bardzo dalekiej od prawdy; przeważnie unika więc ona w ten sposób tej szkody moralnej, jaka by mogła stąd dla niej wyniknąć. Dopiero później, w historii, ta siła oswobadza się zwykle spod ucisku, w jakim trzymały ją nieświadomość, próżność albo i świadoma roztropność, i wtedy opromienia wprawdzie sławą wojska i ich wodzów, ale nie może już swoją wagą moralną nic zdziałać dla dawno minionych wydarzeń.
Ponieważ jeńcy i zdobyte działa stanowią rzeczy, w których przeważnie ucieleśnia się zwycięstwo, stanowią jego istotną krystalizację, przeto i założenie bitwy jest zwykle obliczone na ich zdobycie; zniszczenie nieprzyjaciela przez śmierć i rany jest tylko wiodącym do tego środkiem.
Nie dotyczy strategii fakt, jaki ma to wpływ na poczynania w samej bitwie, ale sama decyzja bitwy jest już z tym w pewnym związku, mianowicie przez zapewnienie bezpieczeństwa własnych tyłów i zagrożenie nieprzyjacielskich. Od tego zależy w wysokim stopniu liczba jeńców i zdobytych dział. Pod tym względem w wielu wypadkach sama taktyka nie wystarczy, zwłaszcza jeśli warunki strategiczne są nazbyt z nią sprzeczne.
Niebezpieczeństwo bicia się na dwa fronty i jeszcze groźniejsze – niemożność zapewnienia sobie odwrotu, krępują poruszenia i siłę oporu i oddziałują na alternatywę zwycięstwa czy klęski. Poza tym, w razie klęski, potęgują one często straty do najwyższego stopnia, to znaczy aż do zupełnego zniszczenia. Zagrożenie tyłów czyni zatem klęskę zarazem prawdopodobniejszą i bardziej zdecydowaną.
Wynika stąd wprost instynktownie dla całego prowadzenia wojny, a zwłaszcza dla bitew wielkich czy małych, że konieczne jest zabezpieczenie sobie tyłów własnych, a zagrażanie nieprzyjacielskim. Instynkt ten wypływa z samego pojęcia zwycięstwa, które, jak widzieliśmy, jest czymś więcej niż zwykłym mordowaniem się.
W dążeniu tym upatrujemy więc pierwsze bliższe określenie walki – i to natury całkiem ogólnej. Nie do pomyślenia jest jakakolwiek bitwa, w której by dążenie to nie miało się przejawić w swej podwójnej czy pojedynczej postaci obok zwyczajnego uderzenia siłą. Najmniejszy nawet oddział nie rzuci się na przeciwnika nie pomyślawszy o swoim odwrocie, a w większości wypadków będzie dążył do przecięcia odwrotu nieprzyjacielowi.
Nazbyt daleko zawiodłoby nas wyjaśnienie, jak często w wypadkach skomplikowanych instynktowi temu przeszkadzano iść prostą drogą, ile razy musiał on ustępować w obliczu innych, wyższych względów. Zadowolimy się tu tylko przedstawieniem go jako ogólnej, przyrodzonej zasady walki.
Wszędzie wywiera on swój wpływ, wszędzie wywiera nacisk swą wrodzoną wagą i staje się w ten sposób punktem, dokoła którego obracają się wszystkie niemal manewry taktyczne i strategiczne.
Gdy teraz rzucimy jeszcze raz okiem na ogólne pojęcie zwycięstwa, to odnajdziemy w nim trzy elementy:
1) większe straty przeciwnika w siłach fizycznych;
2) również i w siłach moralnych;
3) jawne przyznanie się do tego przez wyrzeczenie się swego zamiaru.
Relacje obopólne o stratach w zabitych i rannych nigdy nie są ścisłe, rzadko kiedy prawdziwe, a przeważnie umyślnie sfałszowane. Nawet ilość zdobyczy rzadko kiedy podana jest wiernie, a wykazanie jej w ilości nieznacznej może nawet samo zwycięstwo podać w wątpliwość. Co do strat w zakresie sił moralnych, to poza świadczącymi o tych stratach trofeami nie ma w ogóle innego sposobu, by je należycie ocenić. W wielu tedy przypadkach tylko przerwanie bitwy pozostaje jako jedyny prawdziwy dowód zwycięstwa. Należy je zatem traktować jako przyznanie się do winy, jako opuszczenie bandery, przyznające przeciwnikowi w danym przypadku rację i przewagę. Ten objaw pokory i wstydu, który należy wyodrębnić od innych konsekwencji utraconej równowagi sił, jest istotną cząstką zwycięstwa. Tą mianowicie, która działa na opinię publiczną poza wojskiem, na narody i rządy tak obu stron wojujących, jak i innych państw zainteresowanych.
Zaniechanie jednak zamiaru własnego nie jest zupełnie identyczne z cofnięciem się z pola bitwy nawet tam, gdzie walka była zażarta i długa. Nikt przecie nie powie o czatach, które wycofują się po twardym oporze, że zaniechały swego zamiaru. Nawet w bitwach mających na celu zniszczenie nieprzyjacielskich sił zbrojnych nie zawsze można cofnięcie się z pola bitwy uważać za wyrzeczenie się swego zamiaru, na przykład przy zamierzonych z góry odwrotach, gdy broni się każdej piędzi kraju. W większości wypadków trudno wyodrębnić wyrzeczenie się zamiaru od cofnięcia się z pola bitwy, a wrażenia, jakie to cofnięcie się wywołuje w wojsku i poza nim, nie należy lekceważyć.
Dla wodzów i wojsk nie posiadających ustalonej sławy to wrażenie jest specjalnie przykrą okolicznością podczas dokonywania pewnych, zupełnie zresztą usprawiedliwionych posunięć, gdy szereg bitew zakończonych odwrotami wydaje się niesłusznie szeregiem klęsk, co wywiera bardzo szkodliwy wpływ. Strona cofająca się nie może w tym wypadku przeciwdziałać wszędzie temu moralnemu wrażeniu, gdyż aby to uczynić skutecznie, należałoby całkowicie ogłosić swój plan, co ze zrozumiałych względów szkodziłoby niezmiernie jej żywotnym interesom.
Aby zwrócić uwagę na specjalną ważność tego określenia zwycięstwa przypominamy choćby bitwę pod Soor, nie obfitującą zbytnio w trofea (kilka tysięcy jeńców i dwadzieścia dział), gdzie Fryderyk Wielki zadokumentował zwycięstwo przez to, że pozostał jeszcze przez pięć dni na placu boju, chociaż jego odwrót na Śląsk był już postanowiony i usprawiedliwiony całym jego położeniem ogólnym. Sądził on, jak mówił, że przy pomocy znaczenia moralnego tego zwycięstwa przyspieszy zawarcie pokoju.
Skoro więc dzięki zwycięstwu niszczy się głównie siły moralne i skoro liczba trofeów wzrasta przez to do nadzwyczajnej ilości, to przegrana bitwa jest klęską, którą nie każde zwycięstwo może zrównoważyć. Ponieważ klęska taka wstrząsa siłami moralnymi strony pobitej w stopniu o wiele większym, przeto powstaje często zupełna niezdolność do oporu i całe działanie polega na tym, aby ujść z bitwy, to jest uciec.
Jena i Waterloo – są to klęski, ale Borodino nią nie jest.
Aczkolwiek nie można tu podać jako granicy żadnej wyraźnej oznaki, gdyż rzeczy tu różnią się tylko stopniem, to jednak ważne jest ustalenie pojęć, gdyż stanowi to punkt oparcia wyjaśniający dobitnie teoretyczne wyobrażenia. Tylko bowiem ułomność naszej terminologii sprawia, że w wypadku klęski odpowiadające jej zwycięstwo, a w razie zwykłego zwycięstwa odpowiadającą mu porażkę przeciwnika, określamy jednym mianem.


Ciężka praca jak najlepszego przygotowania zwycięstwa jest cichą zasługą strategii, aczkolwiek prawie się jej za to nie chwali. Natomiast świetną okrywa się chwałą, gdy wykorzystuje osiągnięte zwycięstwo.
Jaki może być specjalny cel bitwy, jak daleko wchodzi ona w cały system wojny, dokąd może doprowadzić droga zwycięstwa zależnie od rodzaju towarzyszących mu okoliczności, gdzie się znajduje punkt kulminacyjny bitwy – wszystkim tym zajmiemy się dopiero później. We wszystkich jednak możliwych okolicznościach prawdą jest przede wszystkim to, że żadne zwycięstwo nie może wywrzeć większego wpływu bez pościgu, a następnie, że bez względu na krótkotrwałość drogi zwycięstwa zawsze musi ona doprowadzić poza pierwsze kroki pościgu. Aby zaś nie powtarzać tego przy każdej sposobności, zastanówmy się chwilę ogólnie nad tym niezbędnym uzupełnieniem pokonania przeciwnika.
Pościg za przeciwnikiem pobitym zaczyna się z chwilą, gdy ten przerywając bitwę opuszcza plac boju. Wszystkich uprzednich poruszeń naprzód i w tył nie można do tego zaliczyć: należą one do rozwoju bitwy właściwej. W momencie wyżej wskazanym zwycięstwo, aczkolwiek niewątpliwe, zwykle jest jeszcze bardzo małe i słabe i w szeregu zdarzeń nie zapewniłoby wiele korzyści pozytywnych, gdyby nie było uzupełnione w pierwszym zaraz dniu przez pościg. Wtedy dopiero, jak to już mówiliśmy, odbywa się ucieleśniające zwycięstwo żniwo trofeów. O tym pościgu właśnie chcemy pomówić.
Obie strony zawiązują bitwę zwykle ze zmniejszonymi już bardzo siłami fizycznymi, albowiem poruszenia bezpośrednio poprzedzające bitwę mają przeważnie charakter okoliczności nader uciążliwych. Wysiłki, jakich wymaga rozegranie dłużej walki, dopełniają wyczerpania. Dochodzi do tego jeszcze fakt, że strona zwycięska jest również zdezorganizowana i wytrącona z pierwotnych, normalnych ram i z tego powodu odczuwa potrzebę uporządkowania się, zebrania rozproszonych oddziałów i zaopatrzenia ich w świeżą amunicję. Wszystkie te okoliczności stawiają również i zwycięzcę w krytycznym położeniu, o którym mówiliśmy wyżej. Jeśli pobito oddział podrzędny, który może być poparty przez inny albo też jeśli może on skądkolwiek oczekiwać wydatnej pomocy, to zwycięzca może łatwo ulec znanemu niebezpieczeństwu utracenia zwycięstwa, a świadomość tego wpływa w takim przypadku na szybkie zakończenie pościgu lub co najmniej silnie go krępuje. Ale tam nawet, gdzie nie potrzebujemy się obawiać znacznego wzmocnienia strony pobitej, zwycięzca znajduje w wyżej przytoczonych okolicznościach silną przeciwwagę szybkości jego pościgu. Wprawdzie nie potrzeba się tu obawiać wydarcia mu zwycięstwa, ale nowe niepomyślne bitwy są przecież zupełnie możliwe i mogą osłabić uzyskane dotychczas korzyści. Poza tym właśnie teraz cały ciężar uwzględniania potrzeb i słabości umysłów ludzkich spada na wolę wodza. Tysiące, które stoją pod jego rozkazami, potrzebują spokoju i odpoczynku, pożądają natychmiastowego zakończenia okresu niebezpieczeństw i trudów. Nieliczni tylko spośród nich, których można traktować jako wyjątki, wybiegają wzrokiem i uczuciem dalej niż sięga chwila obecna. Tylko ci nieliczni posiadają w sobie po wypełnieniu czynności niezbędnych dość należnego męstwa, aby myśleć o sukcesach, które w takiej chwili wydają się tylko uświetnieniem zwycięstwa, luksusem triumfu. Zaś wszystkie te tysiące mają głos w radzie wodza, gdyż interesy zmysłów ludzkich umieją sobie znaleźć pewną drogę przez wszystkie szczeble hierarchii wojskowej aż do serca wodza. Sam on również wskutek wysiłków duchowych i fizycznych słabnie w większym lub mniejszym stopniu w swej aktywności wewnętrznej i w ten sposób – przeważnie z tych czysto ludzkich względów – mniej się dokonywa, niżby się dokonać mogło. To zaś, co się w ogóle robi, zależy tylko od żądzy sławy, energii, a nawet i od bezwzględności naczelnego wodza. Tylko w ten sposób można objaśnić to lękliwe prowadzenie przez wielu wodzów pościgu po zwycięstwie osiągniętym wskutek posiadanej przewagi. Natychmiastowy pościg po zwycięstwie musimy ograniczyć w ogólnych zarysach do pierwszego dnia, a w każdym razie do następującej po nim nocy, gdyż poza tym okresem konieczność własnego wypoczynku zmusi nas w każdym przypadku do postoju.
Pościg natychmiastowy ma różne naturalne stopnie.
Pierwszy z nich to pościg prowadzony wyłącznie przez kawalerię. Wtedy jest to w gruncie rzeczy raczej szerzenie postrachu i obserwacja niż istotny nacisk, gdyż najmniejszy nawet odcinek odpowiedniego terenu wystarczy zwykle, aby ścigającego zatrzymać. Chociaż kawaleria może bardzo wiele zdziałać wobec poszczególnych oddziałów wojska wstrząśniętego i osłabionego, to jednak w stosunku do całości wojska przeciwnika jest ona zawsze tylko bronią pomocniczą. Cofający się bowiem może użyć swoich świeżych odwodów do osłony odwrotu i w ten sposób używając broni połączonych może oprzeć się skutecznie na najbliższym, najbardziej nawet nieznacznym odcinku terenu. Tylko wojsko znajdujące się w prawdziwej ucieczce i całkowitej rozsypce może tu stanowić wyjątek.
Drugi stopień stanowi pościg prowadzony przez silną straż przednią złożoną z wszystkich rodzajów broni, przy której oczywiście znajduje się większa część posiadanej kawalerii. Taki pościg wypiera przeciwnika aż do najbliższej mocnej pozycji jego straży tylnej albo też do najbliższej pozycji całości jego wojska. Zwykle nie od razu trafi się sposobność znalezienia takiej pozycji i pościg sięga dalej, przeważnie jednak nie przekracza on jednej lub kilku godzin, gdyż straż przednia w ogóle nie czuje za sobą dostatecznego poparcia.
Trzeci – najsilniejszy stopień – bywa wtedy, gdy całe wojsko zwycięskie nie przerywa marszu naprzód, jak długo siły wystarczą. W tym wypadku strona pobita musi opuścić przeważną ilość pozycji, które nastręcza jej teren na samą groźbę natarcia lub obejścia, a straż tylna tym bardziej nie będzie się wiązać w zacięty opór.
We wszystkich trzech wypadkach noc, zapadłszy przed zakończeniem całej akcji, zwykle kładzie jej kres, a nieliczne wypadki, kiedy się dzieje inaczej i kiedy pościg kontynuowany jest jeszcze i w nocy, należy uważać za wyjątkowo mocny stopień pościgu.
Gdy rozważymy, że w bojach nocnych wszystko podlega przypadkowi w większym lub mniejszym stopniu i że w konsekwencji bitwy porządek, zwartość oddziałów i bieg spraw zostają zawsze bardzo zakłócone, to zrozumiemy łatwo obawę obu wodzów przed przeciąganiem swego działania również i w ciemnościach nocy. Jeśli bowiem sukcesu nie zapewnia ani całkowita rozsypka strony pobitej, ani wyjątkowa przewaga wojska zwycięskiego, to wszystko zdaje się wtedy poniekąd na los, co nie może leżeć w interesie żadnego, nawet najbardziej zuchwałego wodza. Z reguły tedy noc kładzie kres pościgowi tam nawet, gdzie bitwa rozstrzygnęła się na krótko przed jej zapadnięciem. Noc zapewnia stronie pobitej albo możność oddechu i uporządkowania się bezpośrednio, albo, jeśli odwrót trwa w nocy dalej, umożliwia im to po oderwaniu się od ścigającego. Po upływie tego czasu sytuacja strony pobitej znacznie się poprawia. Wiele rzeczy zagubionych odnalazło się znowu, amunicję uzupełniono, całość uszykowano na nowo. Zwycięzca stoi teraz znowu w obliczu nowej bitwy, a nie dalszego ciągu dawnej i nawet gdy ta nowa bitwa rokuje absolutnie pomyślny wynik, jest to nowa walka, a nie tylko zbieranie przez zwycięzcę porozrzucanych szczątków.


Bonaparte był namiętnym graczem, ważącym się często na szaloną ostateczność, można jednakowoż śmiało powiedzieć, że zarówno on jak i poprzedzający go wodzowie rewolucyjni usunęli pod względem wyżywienia potężny przesąd i wykazali, że nie należy traktować go nigdy inaczej, jak tylko z punktu widzenia pewnego warunku, a nie celu.
Z niedostatkiem na wojnie ma się zresztą rzecz podobnie, jak z wysiłkiem fizycznym i niebezpieczeństwem. Żądania, jakie wódz może stawiać swojemu wojsku, nie są ograniczone przez jakiekolwiek określone linie. Silny charakter żąda więcej, niż miękki uczuciowiec. Podobnie i czyny wojska będą rozmaite, zależnie od tego, w jakim stopniu wolę i siły żołnierza wzmacnia przyzwyczajenie, duch wojowniczy, zaufanie i miłość do wodza albo entuzjazm dla sprawy ojczystej. Jako zasadę wszakże należałoby postawić, że niedostatek i nędzę, bez względu na ich stopień, należy traktować zawsze jako stan przejściowy i że wojsko musi mieć nadzieję na bliską obfitość, a nawet na nadmiar w zaopatrzeniu. Czyż jest coś bardziej wzruszającego od myśli o tylu tysiącach żołnierzy, którzy nędznie ubrani, objuczeni ciężarem trzydziesto- lub czterdziestofuntowym, maszerują z wysiłkiem przez dnie całe bez względu na drogę i pogodę, i narażają nieustannie swe zdrowie i życie, nie mając w zamian za to nawet suchego chleba do syta? Zaprawdę, wiedząc, jak często zdarza się to na wojnie, zaledwie zrozumieć możemy, w jaki sposób nie doprowadza to do zupełnej utraty woli i sił, i jak dalece stałe działanie myśli człowieka w pewną stronę zdoła wywołać i wesprzeć podobne wysiłki.
Każdy więc, kto narzuca żołnierzowi wielki niedostatek ze względu na wymagające tego wielkie cele, musi, powodowany czy to uczuciem czy mądrością, mieć na uwadze również i to odszkodowanie, do jakiego jest obowiązany.
Musimy tu jeszcze zastanowić się nad różnicą, jaka pod względem wyżywienia zachodzi podczas natarcia i obrony.
Obrona może przez cały czas korzystać z przygotowanego wcześniej wyżywienia. Obrońcy zatem nie powinno brakować rzeczy niezbędnych, zwłaszcza we własnym kraju, ale i w kraju nieprzyjacielskim sytuacja się nie zmieni. Natarcie zaś oddala się od swoich źródeł pomocniczych i musi przez cały czas posuwania się naprzód, a nawet w pierwszych tygodniach swego zatrzymania się, zdobywać sobie rzeczy niezbędne z dnia na dzień, przy czym rzadko kiedy obejdzie się bez braków i kłopotów.
Trudności te są zwykle największe w dwóch przypadkach. Raz podczas posuwania się naprzód, gdy rozstrzygnięcie jeszcze nie nastąpiło. Wtedy wszystkie zapasy obrońcy znajdują się jeszcze w jego rękach, a nacierający musiał już swoje tereny opuścić. Musi on przy tym skupić swe masy, a zatem nie może zajmować zbyt obszernego rejonu, a własne jego tabory także nie mogą iść w ślad za nim, skoro rozpoczęły się poruszenia bojowe. Jeśli w tym momencie nie wydano odpowiednich zarządzeń, to może się łatwo zdarzyć, że oddziały będą cierpiały braki i nędzę już na kilka dni przed decydującą bitwą, co wcale nie jest odpowiednim argumentem do dobrego prowadzenia ich do boju.
Po wtóre – braki powstają przeważnie przy końcu zwycięskiego pochodu, gdy linie połączeń zaczynają się zbytnio wydłużać, zwłaszcza gdy wojnę prowadzi się w kraju biednym, mało zaludnionym, a być może i wrogo usposobionym. Wielka różnica zachodzi pomiędzy połączeniami z Wilna do Moskwy, gdzie każdą podwodę trzeba brać gwałtem – a szlakiem z Kolonii przez Liége, Louvain, Brukselę, Mons, Valenciennes, Cambray do Paryża, gdzie zwyczajne zalecenie kupieckie lub weksel wystarczą, aby sprowadzić całe miliony racji.
Skutkami tej trudności były przypadki przyćmienia blasku najświetniejszych zwycięstw, wycieńczenie sił, konieczność odwrotu, a wreszcie stopniowe zjawienie się wszelkich objawów istotnej klęski.
Najwcześniej, w miarę postępującego wyczerpywania okolicy zacznie brakować paszy dla koni, choć na początku – jak już zauważyliśmy – są z nią najmniejsze problemy. Trudno sprowadzić ją z daleka – z powodu jej objętości – a niedostatek o wiele prędzej niszczy konia, niż człowieka. Z tego względu zbyt liczna kawaleria lub artyleria mogą być czasem dla wojska istotnym ciężarem, a nawet czynnikiem zdecydowanie je osłabiającym.


Jak słusznie twierdził Carl von Clausewitz, żadna teoria wojskowa nie może usunąć wielkości moralnych ze swych granic, ponieważ oddziaływanie sił fizycznych zlewa się całkowicie z oddziaływaniem sił psychicznych i żaden proces chemiczny nie zdoła ich od siebie oddzielić jak stopu metali. Jeśli pragniemy uniknąć w teorii zdań kategorycznych, które są albo zbyt bojaźliwe i ograniczone, albo niezbyt zrozumiałe i rozwlekłe, przy każdej regule dotyczącej sił fizycznych teoria musi uprzytomnić sobie udział, jaki w tym mogą mieć wielkości moralne. Najbardziej nawet bezduszne teorie musiały choć nieświadomie, rozciągnąć się także na dziedziny duchowe. Nie można na przykład wyjaśnić oddziaływania żadnego zwycięstwa bez uwzględnienia jego wpływu moralnego.
Historia w ogóle potrafi najlepiej udowodnić wartość wielkości moralnych i wykazać ich wpływ, często niesłychanie wielki. Jest to najbardziej szlachetny i rzetelny pokarm jaki pobiera z niej umysł wodza. Należy przy tym zauważyć, że duszę zapłodnić tu mogą nie tyle rozważania, badania krytyczne i uczone rozprawy, ile odczucia, wrażenia ogólne jako też rozsiane gdzieniegdzie iskry ducha, z których rodzą się ziarnka mądrości.
Najlepszą formą obrony jest atak. Carl von Clausewitz tedy pisał: „Nawet jeśli zamiarem wojny jest jedynie utrzymanie status quo, to jednak samo tylko odparcie ciosu jest czymś sprzecznym z pojęciem wojny, gdyż prowadzenie wojny niewątpliwie nie jest samym tylko odbieraniem ciosów. Gdy obrońca wywalczy sobie znaczne powodzenie, to obrona już swoje zrobiła i musi on pod osłoną tego powodzenia oddać cios, jeśli nie chce wystawić się na pewną zgubę. Mądrość wymaga, aby kuć żelazo póki gorące i wykorzystać uzyskaną przewagę, aby uchronić się przed nowym napadem. Jak, kiedy i gdzie ma nastąpić ta reakcja, zależy oczywiście od wielu innych okoliczności. Tutaj ustalimy jedynie, że to przejście do ciosu odwetowego musi być traktowane jako dążność obrony, a zatem jako istotny jej czynnik, i że wszędzie tam, gdzie zwycięstwa, odniesionego dzięki formie obronnej, nie zużytkowano w jakikolwiek sposób w gospodarce wojennej, gdzie więdnie ono poniekąd bezużytecznie, tam popełnia się wielki błąd.
Szybkie, mocne przejście do natarcia – błyskawiczny miecz odwetowy – jest najświetniejszym punktem obrony. Kto się go nie domyśli w porę, a raczej, kto go nie włączy zaraz do pojęcia obrony, ten nigdy nie pojmie jej przewagi. Będzie zawsze myślał tylko o środkach, które przy pomocy natarcia niszczy się nieprzyjacielowi, a dla siebie zdobywa. Środki te jednak zależą nie od sposobu zawiązania węzła, lecz od jego rozwiązania. Dalej jest wielkim nieporozumieniem pojmowanie natarcia zawsze jako napadu, a zatem i obrony tylko jako ciężkiego położenia i zamieszania.
Co prawda zdobywca decyduje się na wojnę wcześniej niż obrońca i jeśli umie zarządzenia swe utrzymać w dostatecznej tajemnicy, będzie mógł nawet tamtego zaskoczyć. Jest to jednak coś zupełnie obcego samej wojnie, gdyż tak być nie powinno. Wojna toczy się raczej dla obrońcy niż dla zdobywcy, gdyż dopiero najazd wywołał obronę, a wraz z nią i wojnę. Zdobywca zawsze jest usposobiony pokojowo (jak to zresztą twierdził stale o sobie Bonaparte), chętnie wkroczyłby do naszego państwa jak najspokojniej. Aby nie mógł tego zrobić, musimy sami pragnąć wojny, a więc ją też przygotować, czyli innymi słowy: sztuka wojenna wymaga, aby właśnie słabi skazani na obronę byli zawsze uzbrojeni, aby nie ulec napadowi.
Wcześniejsze zjawienie się na teatrze wojennym zależy zresztą w większości wypadków od zupełnie innych okoliczności niż od zamiaru natarcia czy też obrony. Zamiary te nie są więc ich przyczyną, ale często skutkiem. Kto pierwszy gotów, ten – z tego właśnie powodu – jeśli korzyść wynikająca z napadu jest dość duża, zabiera się do dzieła w sposób zaczepny. Kto zaś jest gotów później, może jeszcze grożącą mu szkodę poniekąd wyrównać przez korzyści obrony.
W ogóle jednak korzyścią natarcia jest możność uczynienia użytku z wcześniejszej gotowości. Ta ogólna korzyść nie jest wszakże ściśle połączona z koniecznością natarcia w każdym poszczególnym przypadku.
Jeśli tedy zastanawiamy się nad tym, jaka powinna być obrona, to wyobrażamy sobie, że ma ona możliwy dobór wszelkich środków: istnieje więc zdolne do wojny wojsko, wódz oczekuje wroga nie w kłopotliwej niepewności i strachu, lecz bez obawy, spokojnie i świadomie, twierdze nie lękają się oblężenia, wreszcie – zdrowy naród nie bardziej lęka się wroga, niż ten boi się jego. Mająca takie walory obrona nie odegra już wobec natarcia tak złej roli, a natarcie nie wyda się już tak łatwe i niezawodne, jak się to roi w mętnej wyobraźni tych, którzy przy natarciu myślą tylko o męstwie, sile woli i ruchliwości, przy obronie tylko o bezwładzie i osłabieniu.


Niebanalne rozważania o charakterze etycznym znajdujemy w rozdziale „Cnota wojskowa” dzieła von Clausewitza „O wojnie”. Jak twierdzi autor, cnota wojskowa różni się bardzo od zwyczajnej waleczności i jeszcze bardziej od entuzjazmu dla sprawy wojny. „Pierwsza jest wprawdzie niezbędną częścią składową cnoty wojskowej, ale podobnie jak waleczność należąc do wrodzonych przymiotów człowieka może w żołnierzu, jako w części składowej wojska, powstać również wskutek przyzwyczajenia i wyćwiczenia, tak i cnota wojskowa może obrać w nim odmienny kierunek niż u innych ludzi. Musi ona zatracić w sobie dążność do niepohamowanej działalności i wyładowania swoich sił, wrodzoną w każdej jednostce, i podporządkować się wymaganiom wyższego rzędu, jak posłuszeństwo, porządek, przepisy, metoda. Entuzjazm dla sprawy dodaje cnocie wojskowej życia i silniejszego ognia, ale nie stanowi jej niezbędnej części składowej.
Wojna jest zajęciem ściśle określonym (i to pomimo jej charakteru powszechnego, choćby wszyscy mężczyźni w narodzie zdolni do noszenia broni brali w niej udział). Wyodrębnia się ona i różni od innych czynności, które zaprzątają życie ludzkie. Przejąć się duchem i istotą tej czynności, budzić w sobie, rozwijać i skupiać siły, które powinny być użyte podczas wojny, przepoić tę czynność całkowicie rozsądkiem, zyskać ćwiczeniem pewność i łatwość jej wykonywania, zlać się z nią, wżyć się całkowicie w rolę, jaką odegrać w niej mamy – oto jest cnota wojskowa poszczególnego żołnierza.
Jakkolwiek będziemy się starali wykształcić w tym samym człowieku cechy zarazem obywatela i żołnierza, jakkolwiek unarodowią się wojny, a my sami wczujemy się w pojęcia biegunowo przeciwne dawnemu kondotierstwu – nigdy nie odbierzemy wojnie cech pewnego zawodu. Jeśli zaś tego nie da się nam osiągnąć, to i ludzie, oddający się stale temu zawodowi i dopóki się mu oddają, uważać siebie będą za rodzaj bractwa, w którego urządzeniach, prawach i obyczajach będzie się przede wszystkim utrwalał duch wojny. I tak będzie w rzeczy samej. Zatem, nawet przy najbardziej zdecydowanej skłonności do rozważania zagadnień wojny z jak najwznioślejszego punktu widzenia, źle byśmy bardzo czynili, traktując z lekceważeniem tego ducha zawodowego (esprit de corps), jaki w większym czy mniejszym stopniu powinien panować w wojsku. Ten duch zawodowy tworzy w tym, co nazywamy cnotą wojskową, pewne spoiwo dla czynności wewnątrz niej sił przyrodzonych, które w ten sposób stają się skuteczne.
Jeśli wojsko w najbardziej niszczącym ogniu utrzymuje zwykły porządek, jeśli nie da się opanować urojonym obawom, a w razie istotnego niebezpieczeństwa broni zajętego terenu piędź za piędzią, jeśli dumne ze wspomnienia własnych zwycięstw nawet podczas klęski i zniszczenia nie traci zdolności do posłuszeństwa ani też poważania i zaufania do swych dowódców, jeśli jego siły fizyczne wzmocniły się w ćwiczeniach, w niedostatku i wysiłkach, jak muskuły atlety, jeśli wysiłki te uważa za środek wiodący do zwycięstwa, a nie za przekleństwo związane z jego sztandarami, jeśli wreszcie pamięć jego o wszystkich tych obowiązkach i cnotach streszcza się w krótkim katechizmie, w jednym tylko pojęciu – pojęciu honoru jego broni – takie wojsko jest przejęte duchem wojennym.
Można się świetnie bić, jak Wandejczycy, można dokonać rzeczy wielkich, jak Szwajcarzy, Amerykanie, Hiszpanie, nie rozwijając tej cnoty wojskowej; można nawet walczyć szczęśliwie na czele wojsk stałych, jak Eugeniusz lub Marlborough, nie korzystając bynajmniej z jej pomocy. Nie można zatem twierdzić, że bez niej wygranie wojny jest nie do pomyślenia. Zwracamy tu jednak specjalną uwagę na to, że pojęcie, które na tym miejscu rozwijamy, należy bardziej indywidualizować, aby wyobrażenia nie rozpłynęły się w ogólnikach i aby nie zrodziło się mniemanie, że cnota wojskowa w siłach zbrojnych jest początkiem i końcem wszystkiego. Tak nie jest. Cnota wojskowa w wojsku jest określoną siłą moralną, którą można rozważyć, a wpływ jej ocenić – jest narzędziem, którego siłę można obliczyć.
Scharakteryzowawszy w ten sposób cnotę wojskową, spróbujemy wykazać, co się da powiedzieć o jej wpływie i powiemy o środkach, jakimi można ten wpływ zdobyć.
Cnota wojskowa jest dla wszystkich cząstek tym, czym geniusz wodza dla całości. Wódz może kierować tylko całością, a nie poszczególną cząstką, a gdzie tej cząstce brak kierownictwa, tam dowódcą jej powinien być duch wojowniczy. Wodza wybiera się według opinii o jego wybitnych zaletach, wyższych dowódców wielkich jednostek – po starannym badaniu; ale badanie to jest tym pobieżniejsze, im niżej się schodzi w hierarchii i w tymże samym stosunku tym mniej możemy liczyć na przymioty indywidualne, a brak ich musi zastąpić cnota wojskowa. Taką samą rolę odgrywają i wrodzone właściwości uzbrojonego narodu: waleczność, zręczność, zahartowanie i entuzjazm. Właściwości te mogą zatem zastąpić ducha wojowniczego i odwrotnie, z czego znów wynika, co następuje:
1.   Cnota wojskowa właściwa jest tylko wojskom stałym, one również potrzebują jej najbardziej. W powstaniach ludowych i podczas wojny zastępują ją właściwości wrodzone, które wtedy rozwijają się najszybciej.
2.   Wojska stałe łatwiej się bez niej obejdą w walce przeciw wojskom stałym, niż przeciw powstańcom ludowym, gdyż w tym ostatnim przypadku siły są bardziej podzielone, a każda z części pozostawiona jest sama sobie. Gdzie zaś wojsko może być bardziej skupione, tam większą rolę odgrywa geniusz wodza i wypełnia braki duchowe wojska. W ogóle zatem cnota wojskowa jest tym bardziej niezbędna, im bardziej teatr wojny i inne okoliczności powodują powikłanie wojny i rozproszenie sił.
Z prawd tych możemy wysnuć jedną tylko zasadę, a mianowicie, że jeżeli jakiemuś wojsku brakuje tego potężnego czynnika, to należy starać się wojnę prowadzić w sposób możliwie nieskomplikowany albo podwoić opiekę nad innymi środkami organizacji wojny, a od samej nazwy wojska stałego nie oczekiwać tego, czego może dokonać tylko wojsko prawdziwe.
Cnota wojskowa w wojsku jest tedy jedną z najważniejszych potęg moralnych na wojnie. Gdzie jej nie ma, tam albo widzimy, że zastępuje ją jakaś inna siła, jak na przykład przemożna wielkość wodza może zastąpić entuzjazm narodu, albo też wyniki są niewspółmierne do wysiłków. Ile rzeczy wielkich zdziałał ten duch, to zespolenie się wojska, to przekształcenie rudy w szlachetny metal, widzimy u Macedończyków za Aleksandra, w legionach rzymskich za Cezara, w piechocie hiszpańskiej za Aleksandra Farnese, u Szwedów za Gustawa Adolfa i Karola XII, u Prusaków za Fryderyka Wielkiego i u Francuzów za Napoleona Bonapartego. Trzeba by chyba umyślnie zamknąć oczy na wszelkie dowody historyczne, jeśliby się nie chciało przyznać, że zadziwiające sukcesy tych wodzów i ich wielkość w najtrudniejszych sytuacjach możliwe były tylko dzięki podobnie nastrojonemu wojsku.
Duch ten może powstać tylko z dwóch źródeł, a i te mogą go zrodzić tylko wspólnie. Pierwsze z nich – to szereg wojen i szczęśliwych sukcesów, drugie zaś – to czyny wojska, wymagające często największych wysiłków. Tylko w czynie może żołnierz poznać swoje siły. Im większe wódz zwykł stawiać wymagania swoim żołnierzom, tym jest pewniejszy, że wymagania te zostaną wykonane. Żołnierz jest równie dumny z przezwyciężonych trudności, jak z przebytych niebezpieczeństw. Roślina ta zatem wyrasta tylko na gruncie stałej działalności i wysiłku, ale równie w słońcu zwycięstwa. Skoro zaś rozwinie się w silne drzewo, oprze się największym burzom nieszczęścia i porażek, a nawet i leniwej bezczynności pokojowej, przynajmniej przez czas pewien. Powstać więc może tylko w warunkach i za sprawą wielkiego wodza, ale trwać może śmiało co najmniej przez kilka pokoleń, nawet pod wodzą miernot, i w ciągu znacznych okresów pokoju.
Z tym rozszerzonym i uszlachetnionym duchem zahartowanego, zdobnego w liczne blizny zespołu wojowników nie należy porównywać pyszałkowatości i próżności tych wojsk stałych, które trzyma tylko kit regulaminu służbowego i musztry. Pewna surowa powaga i ostre przepisy służbowe mogą utrzymać na długo cnotę wojskową danego oddziału, ale same jej nie stworzą. Mają one przeto zawsze swoją wartość, ale nie należy jej zbytnio przece­niać. Porządek, sprawność, dobra wola, jak również pewna duma i wzorowy nastrój są przymiotami wojska wychowanego podczas pokoju. Przymioty te należy cenić, ale żaden z nich wzięty oddzielnie nie jest samoistny. Tu całość utrzymuje całość i, jak w zbyt szybko schładzanym szkle, jedna rysa powoduje rozpryśnięcie się całej masy. Zwłaszcza najlepszy w świecie nastrój przekształca się przy pierwszym niepowodzeniu aż nazbyt łatwo w upadek ducha i można by rzec – w rodzaj popisywania się strachem, francuskie sauve qui peut! – ratuj się, kto może! Podobne wojsko może zdziałać cokolwiek tylko dzięki swemu wodzowi, a nie samo przez się. Należy nim dowodzić z podwójną ostrożnością, aż wreszcie stopniowo wśród zwycięstw i wysiłków siły dorosną do ciężkiego rynsztunku. Trzeba więc strzec się pomieszania pojęć: duch wojska, a nastrój w wojsku!
I wreszcie przypomnijmy jako swego rodzaju ciekawostkę rozdział z książki Clausewitza zatytułowany „O podstępie”: „Podstęp pozwala domyślać się istnienia jakiegoś ukrytego zamiaru, toteż jest on w takim stosunku do prostego, nieskomplikowanego, tzn. bezpośredniego sposobu działania, jak na przykład dowcipna odpowiedź do bezpośredniego dowodu. Nie ma też nic wspólnego ze sposobami przekonywania, zainteresowania lub przemocy, a za to zawiera wiele rzeczy pokrewnych z oszukaństwem, ponieważ również ukrywa swoje zamiary. Rozpatrywany jako całość podstęp jest też oszukaństwem, chociaż różni się od niego tym, że nie jest bezpośrednio wiarołomny. Człowiek podstępny pozwala temu, kogo chce oszukać, popełnić błędy rozumowe, które zsumowane w jeden wynik nieraz zmieniają mu w oczach istotę danej sprawy. Możemy tedy powiedzieć, że jak dowcip jest żonglerką idei i wyobrażeń, tak podstęp jest żonglerką działań.
Już na pierwszy rzut oka wydaje się, że nie bez podstawy strategia zyskała swe miano od podstępu i że pomimo wszelkich istotnych i pozornych zmian, jakim uległa cała wojna od czasów greckich, miano to ciągle wskazuje na jej właściwą istotę.
Skoro wykonanie aktów przemocy, to jest samych bitew, pozostawimy taktyce, a strategię będziemy uważać za sztukę zręcznego posługiwania się możnością ich stoczenia, to – poza siłami uczucia, jak rozpalona ambicja naciskająca wciąż jak sprężyna, silna, z trudem dająca się ugiąć wola i tak dalej – żadna wrodzona skłonność osobista nie nadaje się tak do kierowania i ożywiania działalności strategicznej, jak właśnie podstęp. Wskazuje na to już ta powszechna potrzeba zaskoczenia, o której mówiliśmy w rozdziale poprzednim, gdyż w każdym zaskoczeniu tkwi podstęp, choćby w bardzo nieznacznym stopniu.
Ale chociaż poniekąd odczuwa się potrzebę obserwowania, jak obie strony działające na wojnie prześcigają się w przebiegłości, zręczności i podstępie, to jednak musimy przyznać, że właściwości te mało się przejawiają w historii i rzadko mogą się wybić spośród masy okoliczności i warunków.
Strategia nie ma innej działalności, jak organizowanie bitew oraz czynności zmierzających do nich. Nie zna ona – jak to się dzieje w życiu zwyczajnym – czynności polegających wyłącznie na słowach, tj. na deklaracjach, wyjaśnieniach i tak dalej. A przeważnie to właśnie one służą podstępnemu do wyprowadzenia partnera małym kosztem w pole.
Podobne rzeczy na wojnie, na przykład projekty i rozkazy pozorne, fałszywe, umyślnie nieprzyjacielowi dostarczane wiadomości i tym podobne, wywierają w dziedzinie strategii przeważnie tak mały wpływ, że stosuje się je tylko w poszczególnych, specjalnie nasuwających się przypadkach. Nie można ich zatem uważać za czynność swobodnie wszczętą przez działającego.
Jednakowoż, jeśli czynności takie jak organizowanie bitew, mają być posunięte tak daleko, by wywarły wrażenie na nieprzyjacielu, to wymagają one większego już nakładu czasu i sił, i to tym większego, im poważniejszy jest przedmiot. Ponieważ zaś zwykle nie chce się tych sił i czasu poświęcać, przeto bardzo niewiele w tak zwanej strategii demonstracji osiąga zamierzony skutek. Istotnie, niebezpiecznie jest, wyłącznie dla działań pozornych używać znacznych sił przez czas dłuższy, ponieważ zawsze zachodzi niebezpieczeństwo, że będą one daremne, gdy tymczasem sił tych zabraknie w decydującym miejscu.
Tę trzeźwą prawdę zawsze odczuwa działający na wojnie i dlatego traci ochotę do gry chytrych poruszeń. Sucha powaga rzeczy niezbędnych wciska się przeważnie tak daleko w działanie bezpośrednie, że dla gry takiej nie pozostaje już miejsca. Słowem – pionkom na szachownicy strategicznej brak tej ruchliwości, jaka stanowi żywioł przebiegłości i podstępu.
Wniosek, jaki stąd wyprowadzamy, brzmi, że słuszny, trafny rzut oka jest bardziej niezbędnym, bardziej potężnym przymiotem wodza niż podstęp, aczkolwiek i ten nic nie szkodzi, jeśli nie rozwija się na niekorzyść innych niezbędnych właściwości duchowych, co zresztą dzieje się niezbyt często.
Im słabsze są jednak siły, którymi rozporządza strategiczne dowództwo, tym bardziej skłania się ono ku podstępowi. Dlatego całkiem słabi i mali, którym żadna ostrożność, żadna mądrość już nie przyniesie pożytku, w sytuacji, gdzie zdaje się, że wszelka sztuka ich zawodzi – widzą w podstępie swój jedyny ratunek. Im bardziej beznadziejne jest ich położenie, im bardziej wszystko skupia się w jednym rozpaczliwym uderzeniu, tym chętniej podstęp sprzymierza się z odwagą. Wyrzekając się wszelkich dalszych obliczeń, wolne od wszelkiej późniejszej odpowiedzialności, odwaga i podstęp mogą podsycać się wzajemnie i w ten sposób nieznaczną iskierkę nadziei zogniskować w jednym punkcie w jedyny promień, który może też jeszcze wzniecić płomienie.


USA

 


Kazimierz Pułaski



Klasyk literatury amerykańskiej Henry Wadsworth Longfellow w wierszu pt. Hymn of the Moravian nuns of Bethlehem at the consecration of Pulaski’s banner” pisał:

When the dying flame of day
Through the chancel shot its ray,
Far the glimmering tapers shed
Faint light on the cowled head;
And the censer burning swung,
Where, before the altar, hung
The crimson banner, that with prayer
Had been consecrated there.
And the nuns' sweet hymn was heard the while,
Sung Iow, in the dim, mysterious aisle.

„Take thy banner! May it wave
Proudly o'er the good and brave;
When the battle distant wail
Breaks the sabbath of our vale,
When the clarion's music thrills
To the hearts of these lone hills,
When the spear in conflict shakes,
And the strong lance shivering breaks.

Take thy banner! and beneath
The battle-cloud's encircling wreath,
Guard it, till our homes are free!
Guard it! God will prosper thee!
In the dark and trying hour,
In the breaking forth of power,
In the rush of steeds and men,
His right hand will shield thee then.

Take the banner! But when night
Closes round the ghastly fight,
If the vanquished warrior bow,
Spare him! By our holy vow,
By our prayers and many tears,
By the mercy that endears,
Spare him! he our love hath shared!
Spare him! as thou wouldst be spared!

Take thy banner! and if e’er
Thou shouldst press the soldier's bier,
And the muffled drum should beat
To the tread of mournful feet,
Then this crimson flag shall be
Martial cloak and shroud for thee!”

The warrior took that banner proud,
And it was his martial cloak and shroud!


Naukowcy przez dwa stulecia spierali się o dokładną datę urodzin tego bohatera narodów polskiego i amerykańskiego. Jak definitywnie jednak ustalił profesor Edward Pinkowski, Kazimierz Pułaski urodził się 14 marca 1745 roku, i w drugą niedzielę po przyjściu na świat został ochrzczony przez księdza Krzysztofa Foltza. (Por.: Church Record verifies: Pulaski was born in 1745; in: Polish-American Journal, February 1996).
Pochodził z rodziny szlacheckiej, o której Tomasz Święcki w Historycznych pamiątkach (t. 1, s. 271) odnotowuje: „Pułaski herbu Ślepowron, w Podlaskiem z Bielskiej Ziemi, na Pułaziach. – Rafał, stolnik bielski, osiadły w powiecie brańskim, rotmistrz husarski, na wyprawę pod Chocimiem 1621 roku wiódł dziewięciu synów uzbrojonych jako hussarzy w swej chorągwi. – Z tych jeden, Wojciech, porucznik hussarski, był potem z Czarneckim w Danii. – Paweł służył w pancernej chorągwi, zginął w potrzebie pod Kaliszem. – Jakub służył hussarsko. – Mateusz w pancernej. – Franciszek u czterech hetmanów Jabłonowskiego, Potockiego, Lubomirskiego i Sieniawskiego był pisarzem wojskowym i towarzyszem hussarskim, a potem porucznikiem pancernym. – Kazimierz Pułaski i jego bracia sławni w Konfederacyi Barskiej. Czyny ich bohaterskie śpiewami opiewano”...
Profesor Julian Bartoszewicz nazywa czemuś Pułaskich „Puławskimi” i pisze o nich: „Rodzina podlaska, w dziejach konfederacji barskiej wsławiona. Ojcem Puławskich był Józef, starosta warecki, pisarz nadworny koronny. Tego ostatniego tytułu sam jeden używał; przed nim i po nim takiego pisarza nie było, wyglądałoby to więc cokolwiek na własną nominację”...
Józef Pułaski, ojciec Kazimierza, ur. 17 lutego 1704 roku, był człowiekiem wykształconym, pełnym energii i siły duchowej, wybornym administratorem, posiadaczem licznych majętności i starostw. W 1754 roku pisał się „Józef na Pułaziu, Kostrach, Grabowie, Jaruzalu, Dolecku etc. Pułaski, pisarz najwyższy koronny; warecki, strumiecki, swidnicki, mszczonowski starosta; nowosielecki, sapohowski, wichradzki, niemojewicki etc. dzierżawca, poseł na sejm walny warszawski.” Był jednym z organizatorów Konfederacji Barskiej. Z żony Maryanny z Zielińskich zostawił sześć córek (Anna, Józefa, Monika, Joanna, Paulina, Małgorzata) oraz trzech synów (Franciszek, Kazimierz, Antoni).
Ówczesnym zwyczajem było, że w dostatecznie ku temu zamożnych domach szlacheckich zatrudniano nauczycieli, którzy najpierw wychowywali dzieci w domu, a potem dopiero posyłano je do szkoły. Tak też było z Kaziem Pułaskim. Najpierw uczył się pod strzechą domu ojczystego, potem chodził do szkoły parafialnej w Warce, a jeszcze później do szkoły ojców teatynów w Warszawie. Gdy tę ostatnią ukończył, miał piętnaście lat, czyli, jak uważano ówcześnie, stał na progu wieku męskiego. Dla nabrania ogłady towarzyskiej i manier dworskich, potrzebnych młodemu szlachcicowi, ojciec wysłał go na dwór księcia Karola w Kurlandii. Książę Karol był synem panującego wówczas króla polskiego, Augusta III Sasa. W Kurlandii spędził sześć miesięcy jako paź książęcy. Zajmował się tam nauką jazdy konnej, strzelaniem z pistoletów do celu i poznawał życie dworskie. W mieście, gdzie przebywał dwór książęcy, był również rosyjski garnizon, który prowadził gry i ćwiczenia wojenne. Kazimierz obserwował z bliska Rosjan, ich charakter i metody walki, co mu się później bardzo przydało.
W roku 1763 zmarł król August III Sas. Nastąpił okres przetargów elekcyjnych. Ostatecznie, w 1764 roku królem polskim został Stanisław August Poniatowski, popierany przez carycę Katarzynę. Był to bardzo smutny okres w historii Rzeczypospolitej. Polska, choć jeszcze znaczna obszarem, była bardzo słaba pod każdym innym względem. Elita polityczna była zdemoralizowana i tak naprawdę nie troszczyła się o ład i porządek w państwie, o dobro obywateli. Bardzo wielu wysokich funkcjonariuszy państwowych i wojskowych było płatnymi „agentami wpływu” obcych krajów, szczególnie Prus i Rosji, która to ostatnia faktycznie jeszcze przed rozbiorami rządziła się w Warszawie według własnego widzimisię, mając do dyspozycji licznych dyspozycyjnych sprzedawczyków wśród Polaków. Jakiekolwiek próby występowania w obronie upadającej ojczyzny były przez samych Polaków piętnowane jako głupota i szaleństwo, sprzedawanie zaś kraju za judaszowskie srebrniki uchodziło za spryt życiowy i postępowanie zgodne z duchem czasu.
W 1767 roku Józef Pułaski wspólnie z synami Franciszkiem, Józefem i Kazimierzem połączyli garstkę szlachty kresowej i zawiązali w ten sposób konfederację, którą później nazwano Barską. Mimo młodego wieku (21 lat) Kazimierz Pułaski stał się jednym z jej najznakomitszych wodzów, słynącym z waleczności, nieposkromionej odwagi i inteligencji. Najpierw bronił przed Rosjanami Berdyczowa, potem walczył w Małopolsce i na Litwie. Opanował Częstochowę i tam po kilkakroć odpierał ataki wojsk rosyjskich, wykazując się nie tylko osobistą odwagą, inteligencją, ale i mocą charakteru, wytrwałością, o której to cesze usposobienia wybitny teoretyk wojny Carl von Clausewitz pisał jak następuje: „Na wojnie bardziej niż gdziekolwiek indziej na świecie dzieją się rzeczy inaczej, niż się je pomyślało i wyglądają z bliska inaczej, niż z daleka. Z jakim spokojem może budowniczy spoglądać, jak dzieło jego powstaje i wyrasta na kreślonym planie! Lekarz, choć skazany na wiele więcej niezbędnych działań i przypadków niż budowniczy, zna przecież dokładnie działania i formy swoich środków. Na wojnie natomiast dowódca wielkiej całości zdany jest stale na falowanie fałszywych i prawdziwych wiadomości – na błędy dokonywane ze strachu, niedbalstwa, pośpiechu, na krnąbrność okazywaną mu wskutek słusznych czy błędnych poglądów, ze złej woli, z prawdziwego czy fałszywego poczucia obowiązku, lenistwa czy wyczerpania – skazany jest na przypadki, jakich żaden człowiek przewidzieć nie mógł. Krótko mówiąc, wydany jest on na łup setkom tysięcy wrażeń, które przeważnie sprawiają troski, a z rzadka tylko dodają otuchy. Długoletnim doświadczeniem wojennym osiąga się ten takt umożliwiający szybką ocenę poszczególnych zjawisk; wielkie męstwo i siła wewnętrzna przeciwstawiają się im jak skała falowaniu morza. Kto by chciał ulec tym wrażeniom, nie dokonałby żadnego ze swoich przedsięwzięć, nader przeto skuteczną ich przeciwwagę stanowi wytrwałe trzymanie się raz powziętego zamiaru, dopóki nie wejdą w grę decydujące motywy przeciwne. Zresztą prawie żadne sławniejsze działania wojenne nie byty dokonane bez niezmiernego wysiłku, trudu i znoju. Jeśli tu słabość fizyczna i duchowa człowieka gotowa jest zawsze do ustępstw, to jednak do celu doprowadzić może tylko wielka siła woli, która się przejawia w wytrwałości podziwianej przez świat i potomność.
Jan Dobraczyński w jednym ze swych opowiadań historycznych pisze o tym okresie walki, gdy młody Kazimierz Pułaski dowodził oddziałem w składzie wojsk konfederackich, walczących przeciwko Prusakom i Rosjanom (1771). W pewnym fragmencie czytamy: „Minęło kilka dni znaczonych zażartą walką artyleryjską. Pułaski polecił dokonać nowego wypadu – w którym sam nie brał udziału – ale wypad, tym razem, nie był udany: przeciwnicy mieli się na baczności i uczestnicy wycieczki ponieśli duże straty. Dziesiątego stycznia oblegający przerwali ogień artyleryjski. Dokonywano jakiegoś wielkiego przegrupowywania oddziałów.
Pułaski nabrał przekonania, że szykuje się szturm. Dotychczasowe bombardowanie niewiele zaszkodziło klasztorowi. Działa pruskie całkowicie zawiodły; artylerzyści króla Fryderyka strzelali tak haniebnie, że większość pocisków przenosiła. Dobrze zaopatrzona forteca mogła się bronić miesiącami. Drewitz pojął, że jego akcja podjęta wbrew woli ambasadora, jeżeli się nie uda, może go postawić w trudnej sytuacji.
Pułaski kazał przygotować wszystko na odparcie szturmu. Na murach zgromadzono ciężkie kłody, sterty kamieni, kosze wszelakiego szkła. Przy działach ustawiono pryzmy kuł i jaszcze z prochem. Przygotowano słomiane wieńce nasycone smołą. Podczas tych przygotowań muzyka klasztorna przygrywała na wałach. Dźwięk niósł się daleko, aż za Wartę. Widocznie to granie działało Drewitzowi na nerwy, bo wydał rozkaz artylerii, aby rozpoczęła wściekły ogień. Pułaski kazał odpowiedzieć równie gęstym ogniem z murów. Jak mówili żołnierze, kula goniła kulę. Pojedynek ustał dopiero o zmierzchu, ale na redutach słychać było ciągły ruch, więc Pułaski tylko części załogi pozwolił odpoczywać.
O drugiej po północy ruszył szturm. Główne natarcie wyszło od strony kościoła św. Rocha na odcinek murów między basztą Lubomirskich i basztą Szaniawskich. Drewitz rzucił do natarcia ogromną część swoich ludzi. Przed piechotą i spieszoną jazdą pędzono całe setki sprowadzonych z okolicznych wsi chłopów, którzy nieśli pęki faszyny i pięć długich drabin. Armaty klasztorne zaczęły bić kartaczami. Pociski orały biegnący tłum, ale ataku nie zatrzymały. Natarcie doszło do palisady, przedarło się przez nią. Chłopi rzucali faszynę w fosę, która nie była zbyt głęboka. Zasypywali ją także swymi ciałami, gdyż padali dziesiątkami od kul obrońców.
Szturmujący przeszli fosę, dopadli murów. Kiedy znaleźli się pod murami, na ich głowy zaczęły się toczyć ciężkie kłody, leciało szkło i kamienie, lała się gorąca smoła. Obrońcy zapalili słomiane wieńce i pozawieszali je na drągach, by oświecały skłębioną w dole masę. Mimo ponoszonych strat, szturmujący przystawili drabiny, ale okazały się za krótkie. Nie sięgały szczytu muru. Było je łatwo odrzucać wraz z ludźmi, którzy się po nich wspinali.
To przesądziło sprawę. Szturm załamał się. Poniósłszy ciężkie straty, atakujący zbiegli z powrotem na fosę, a potem wycofali się za palisadę, ścigani kulami. Bój nie trwał nawet godziny.
Dopiero o świcie można się było przekonać o ogromie odniesionego zwycięstwa. Fosa pełna była rannych i trupów. Co prawda, najwięcej było ciał chłopów. Wielu konfederatów zbiegło do fosy, by pozabierać zabitym broń i ciepłą odzież. Rannych nieprzyjaciół wynoszono po prostu za palisadę, aby ich sobie ludzie Drewitza zabrali, a jedynie wzięto do twierdzy ciężko rannego oficera kirasjerów – ten jednak zaraz umarł.
Pułaski i tym razem zarządził wielkie dziękczynne nabożeństwo. Paulini wzięli w nim udział, gdyż był to dzień św. Pawła pustelnika, ich patrona. Procesja z muzyką obeszła wały. Palono na wiwat ze wszystkich dział.
Reszta dnia upłynęła na zbieraniu rannych i grzebaniu zabitych oraz na oczyszczaniu fosy. Żadna strona nie strzelała.
Wyglądało na to, że oblegający będą chcieli powtórzyć szturm. Mówił o tym wielki ruch wśród oddziałów. Ale okazało się, że oznacza on coś zupełnie innego: Drewitz gotował się do odmarszu. Spoza murów doszła wieść, że pułkownik otrzymał rozkaz, aby wracał spiesznie do Krakowa, który jest jakoby zagrożony przez konfederatów. Inni znowu donosili, że Prusacy kazali oddać pożyczone działa. Jeszcze inni, że Drewitzowi polecono złożyć dowództwo i wytłumaczyć się ze swej wyprawy na Jasną Górę...
Szczęście wojenne nie jest jednak stałe. Brak jasnego programu działania i konsolidacji z krajem, płonne nadzieje na poparcie papieża, na pomoc Austrii, Turcji i Francji, powodują chaotyczność poczynań konfederackich wojsk. Pułaski, z siłą kilku tysięcy ludzi, stacza podjazdowe bitwy i potyczki, tułając się praktycznie bez bliżej określonego celu po całym kraju – od Śląska po Litwę, od Podoła po Wielkopolskę. Większość z nich oczywiście przegrywa, a sukcesem jest to, że uchodzi z nich z życiem. Trzeba jednak przyznać, że zdobywa sobie swoją partyzantką sławę w całej Europie.
Lecz oto dochodzi do wydarzenia, które kładzie kres wszystkiemu. Generalicja barska wpada na pomysł porwania króla Stanisława Augusta. Za wykonanie zadania czyni się odpowiedzialnym Pułaskiego. Owszem, króla się porywa, uwozi za Warszawę, lecz ten... przekonuje porywacza (w końcu został przy nim tylko jeden), że lepiej będzie, jak się go z powrotem odstawi na Zamek (!) Pułaski w incydencie nie bierze udziału osobiście. Miał odebrać króla od porywaczy, zapewnić mu eskortę i oddać w ręce generalicji. A jednak to właśnie jego uznaje się za głównego winowajcę. Sejm polski, za planowane jego zdaniem, królobójstwo, wydaje na Pułaskiego (in absentia) drakoński wyrok: „...utratę czci, szlachectwa wraz z potomstwem, mienia i dóbr; na ucięcie prawej ręki i głowy, ćwiartowanie i spalenie ciała, którego popiół ma być na wiatr rzucony. Głowa i ręka ma być zatknięta przy drodze publicznej”...
Ostatecznie w 1772 roku Konfederacja Barska została rozbita wspólnym wysiłkiem Rosjan, Niemców i licznych polskich zdrajców. Kazimierz Pułaski przez kilka lat tułał się po Europie, nigdzie nie mogąc na dłużej zagrzać miejsca. Sąd rosyjski skazał go zaocznie na karę śmierci. W pewnej chwili wymyślił nowy plan walki: uformować polską armię w Turcji i przy boku armii tureckiej wkroczyć do Polski. W kwietniu 1774 roku grupa Polaków wyruszyła w podróż do Turcji. Dojechali okrętem do Dubrownika w Jugosławii, a stamtąd konno udali się do Turcji. Wyprawa ta trwała do jesieni 1774. W Turcji Kazimierz i jego przyjaciele pozbyli się złudzeń. Stracili wszystko co mieli i ledwo uszli z życiem. Kazimierz wrócił do Marsylii, gdzie dostał pozwolenie zamieszkania. W międzyczasie został bez środków do życia.
Na wiosnę 1777 roku doszło do spotkania Pułaskiego z ambasadorem amerykańskim, Benjaminem Franklinem. Pułaski ofiarował swe usługi w walce o wolność za oceanem. 13 czerwca odpłynął do Ameryki na statku „Massachussetts”. Wiózł ze sobą listy polecające od Franklina do generała Waszyngtona i do Kongresu oraz listy do generała Lafayette od jego żony.
Podróż morska trwała 44 dni. Pułaski wylądował w miejscowości Marblehead, na północ od Bostonu. Natychmiast wysłał list do Kongresu, ofiarując swe usługi w walce o niepodległość Ameryki. Wyraził również życzenie służenia albo pod gen. Waszyngtonem lub gen Lafayette.
W liście do Jerzego Waszyngtona, który stał na czele armii powstańczej, pisał: „Przybyłem tutaj, gdzie broni się Wolności, aby jej służyć, dla niej żyć lub umrzeć.
29 sierpnia przybył do obozu Waszyngtona i został mu przedstawiony przez Lafayette’a. W trakcie czekania na nominację, 11 września przyszło do bitwy pod Brandywine, gdzie Pułaski odznaczył się, osłaniając z małą grupą konnych odwrót armii Waszyngtona. 15 września Kongres mianował Pułaskiego generałem brygady i dowódcą kawalerii.
Przez dwa lata polski dowódca walczył bohatersko o wolność i niepodległość państwa, które miało w przyszłości zostać najpotężniejszym mocarstwem świata. Jego zasługi pod tym względem były ogromne. Los chciał jednak, by sławne życie tego młodego mężczyzny nie było długie.
Mary Zimmer o ostatnich miesiącach życia tego żołnierza pisała na łamach pisma „Straż” (Scranton, 23 kwietnia 1992) jak następuje: „Congress authorized Pulaski’s Legion. He was given 68 horsemen equipped with lances (Washingtonwould have liked them to have muskets or rifles) and 200 foot soldiers armed as light infantry. By October, the Legion was ready, financed partly with Pulaski's personal funds. Its first engagement, at Egg Harbor, New Jersey, was marred by the treachery of one of the deserters whom Washington had forbidden Pulaski to recruit – yet the Legion fought creditably.
Late in 1778, the British sent troops south; it was obvious that they would launch a spring offensive there. Not daring to move his own troops from New York, Washington sent Pulaski 's Legion and General Benjamin Lincoln with 4.000 men, to Charleston, South Carolina.
Now Pulaski was in his element. He arrived in CharlestonMay 8, 1779, with only 150 men still able-bodied after the 450-mile march. Nevertheless, with Colonel John Laurens, he galvanized the city into aggressive action instead of surrender. This, plus Lincoln's imminent arrival, prompted the British to withdraw and Charleston was saved.
Pulaski was happier in Charleston than ever before in America. His small, highly mobile Legion had proved its worth. He was accepted as the practical military advisor of the entire South Carolina forces. Moreover, the plantations around Charleston reminded him of the estates in Poland, and felt himself among gentlemen of his own kind.
His was short-lived happiness. A few months later the Americans, with the aid of French troops under Admirał d'Estaing, stormed Savannah. When d'Estaing fell wounded, Pulaski galloped across enemy fire to rally the French troops. He was hit and mortally wounded. The British gallantly withheld their fire while he was carried from the field. He was 32 years old.
Immediately, Pulaski was acclaimed a hero. Forgotten were the outrages of his requisitioning, and wrangles over supplies. Congress voted to put up a monument to him. Pulaski would have found grim humor in the fact that it was not actually erected – in Washington, D.C.– until 1910”.
Oskar Halecki (A history of Poland, New York 1992, s. 195) nazywa Kazimierza „najbardziej bohaterskim z Pułaskich, który nie będąc w stanie obronić wolności w Polsce, umarł za nią w Ameryce”.
W wierszu pt. Savannah Mieczysław Romanowski opisał ostatnią bitwę Kazimierza Pułaskiego jak następuje:

Już świt. Już wrzasły trąby ostre głosy.
Słońce wnet błysło na morze i błonia.
Pułaski szablę otarł z rannej rosy,
Przeżegnał piersi i wskoczył na konia.
Mgła się po ziemi rozścieliła ranna,
Wódz pomknął, za nim grzmiało: „Na Savannah!”

Niegdyś mu grzmiała pieśń konfederacka,
Orły mu siwe wskazywały drogi,
Kiedy na wrogów rankiem szedł znienacka,
Wpadał na działa i siekł co do nogi.
Takiej tu pieśni nikt mu nie zanuci,
Orły czekają w Polsce, czy nie wróci.

Smutny więc jechał i do towarzysza
Mówił o swoim zgubionym szkaplerzu:
„Wkrótce, mój bracie, będzie w sercu cisza,
I drobna prochu garść po twym Kaźmierzu;
Zły znak! ... Duch czuje drogę, bracie miły,
Jam się spodziewał w ojczyźnie mogiły.

Na naszych błoniach mijały mnie groty,
Nie było dane dłoni mej kraj zbawić!...
Inny się zjawi jakiś anioł złoty
W rycerskiej piersi, by ten ród naprawić.
Nieszczęście wielkie – wielkich dusz kołyską;
Kto wie – ten anioł może jest już blisko.

„Bez sakramentów zginę!... Bądź twa wola!”
Rzekł, a Savannah już mu widna z dali...
Cwałem więc z jazdą kopnął się na pola,
Kędy Anglicy szeregami stali
I usypane reduty ze szańców
Siały kartaczów gradem na powstańców.

I w porę przypadł, bo pod jego wzrokiem
Wrzała już bitwa zacięta wśród łanów,
Już szli Anglicy wyciągniętym krokiem
Z bagnetem w ręku na Amerykanów.
Wnet jedna chwila los bitwy przeważy...
A jemu zapał zajaśniał na twarzy.

„Naprzód!” i w dwieście poskoczyli koni,
Za bohaterem lecieli na działa;
Wiatr ich zaledwie dościgał na błoni,
Szable migały w słońcu, ziemia drżała.
I przełamali Anglików dwa fronty,
A wtem błysnęły na okopach lonty.

Zagrzmiało... „Jezus Maryja!” – wódz krzyknął
I padł. Zwycięzca padł na polu chwały
I skonał śmiercią, do której przywyknął.
I leżał z szablą swą jak posąg biały,
A Bóg mu rozlał na obliczu ciszę...
Wkoło płakali druh i towarzysze.

I usypali mu grób pod Savannah,
I krzyż na grobie zatknęli brzozowy –
Niech cię przed Boga wiedzie Święta Panna,
Tak jak ty w taniec wodziłeś bojowy!
A módl się za nas, niech nam Bóg obudzi
Takiego jak ty pośród wiernych ludzi!

Wysiłek i śmierć K. Pułaskiego w USA nie poszły na marne. Stał się bohaterem narodu amerykańskiego, symbolem idei wolności dla całej ludzkości.
Zwrócono się do Kongresu Amerykańskiego, by w Waszyngtonie wznieść pomnik ku jego czci. Nie zdołano uczynić tego natychmiast. Pomnik został odsłonięty dopiero w roku 1910. Wcześniej, bo już w roku 1853 odsłonięto rozpoczęty przez Lafayette'a pomnik w Savannah. Społeczeństwo doceniło przybysza z dalekiej Polski. Zaczęto nadawać jego imię i nazwisko powiatom, miastom, dzielnicom miast, ulicom, parkom, szkołom, drogom, mostom, stacjom kolejowym. Zaczęto stawiać pomniki w innych miastach, rzeźbiono popiersia, bito medale i monety z jego wizerunkiem. Poeci pisali wiersze, malarze malowali obrazy. Pułaski był często wspominany, wymieniany w przemówieniach prezydentów skonfederowanych stanów Ameryki, Davisa, Jeffersona. Wiele organizacji społecznych, sportowych, weterańskich przyjmowało nazwę „Pulaski”. W muzeum historycznym Georgii znajduje się kula, która śmiertelnie zraniła Pułaskiego, a którą usunął i przechował lekarz wojskowy, chirurg, Joseph Lynah. W muzeum w Gulf Port w stanie Mississippi znajduje się replika szabli Pułaskiego. Nazwę Pulaski nosi jedna z amerykańskich łodzi podwodnych. Pułaskiego uczcili nawet geologowie nadając jednej ze skał magmowych nazwę pulaskit(pulaskite).
W roku 1929 Kongres USA uczynił dzień 11 października Dniem Pułaskiego. Dzień Pułaskiego w stanie Illinois obchodzi się od roku 1986 w pierwszy poniedziałek marca.
W stanie Indiana Dzień Pułaskiego obchodzi się 4 marca. Organizacją uroczystości zajmuje się Klub Obywatelski im. Generała Pułaskiego założony w roku 1969 w Hammond. W roku 1978 z inicjatywy klubu 37-milowy odcinek autostrady I-65 został nazwany „Casimir Pulaski Memoriał Highway.” W tym samym roku zmieniono nazwę parku z Douglas Park na Pulaski Park.
Pamięć o Kazimierzu Pułaskim jest przekazywana potomnym w różny sposób. Kilka lat temu „odkryto” na południu Chicago uszkodzone popiersie K. Pułaskiego. Zostało ono odnowione i umieszczone w ogrodzie Domu Podhalan, siedzibie Związku Podhalan w Ameryce, przy Archer Avenue. W roku 1994, 5 marca odbyło się odsłonięcie popiersia.
George Otto z Truman College w Chicago postarał się o zezwolenie, aby na jednej ze ścian uczelni wymalować kopię sławnego obrazu „Pułaski pod Savannah”, Stanisława Batowskiego. Kopię obrazu wykonał Kamil Yass, jeden z najlepszych studentów wydziału Sztuk Pięknych w Truman College, pod kierunkiem prof. Jose Garcia. Uroczystość odsłonięcia fresku odbyła się w roku 1992. Oryginalny obraz znajduje się w Muzeum Polskim w Chicago.
Inną formą upamiętniania imienia Kazimierza Pułaskiego było wydanie przez amerykańską pocztę pocztówek i znaczków pocztowych w latach 1931 i 1979. Na obszarze Stanów Zjednoczonych można obecnie znaleźć kilkadziesiąt powiatów lub miejscowości o nazwie Pulaski.


Kazimierz Pułaski nie jest jedynym Bohaterem Ameryki polskiego pochodzenia. Także m.in. Tadeusz Kościuszko odegrał decydującą rolę w rozstrzygającej o losach tego wielkiego państwa bitwie pod Saratogą, gdzie dzięki jego geniuszowi republikanie zwyciężyli kolonizatorów angielskich. Gdyby nie to zwycięstwo, „historia świata byłaby przybrała zupełnie inny bieg”. Amerykański historyk wojskowości Ernest L. Cuneo pisał na łamach „The Evening Post”: „Większość Amerykanów twierdzi, że Kościuszko był postacią na miarę Hannibala i Cezara, zdaje sobie sprawę, że to jego wojskowemu geniuszowi zawdzięcza zwycięstwo, które dało Ameryce niepodległość”... O Kościuszce jednak pisaliśmy w innym miejscu (Jan Ciechanowicz, Myśl i czyn, Mołodeczno 2001, s. 8-27); dlatego tutaj przypominamy zasługi innegowybitnego żołnierza wolności.

 



Włodzimierz Krzyżanowski



Włodzimierz Bonawentura Krzyżanowski urodził się we wsi Rożnowo pod Obornikami w Wielkim Księstwie Poznańskim 8 lipca 1824 roku. Jego ojciec Stanisław walczył pod rozkazami Napoleona I o Polskę. Matka Ludwika z domu Pągowska (herbu zdaje się Pobóg), była rodzoną siostrą matki Fryderyka Szopena, Justyny Pągowskiej.
Ze względu na szykany zaborców rodzinę Krzyżanowskich tropiły nieustannie kłopoty finansowe, aż skończyło się w 1827 roku licytacją majątku, rozpadem i rozproszeniem rodziny i śmiercią jej głowy. 4-letni wówczas chłopiec zamieszkał u krewnych ojca w Poznaniu, a matka ze starszymi dziećmi przeniosła się do Królestwa Polskiego. Można przypuszczać, że brak opieki matczynej i ojcowskiej w tak młodym wieku odbił się niekorzystnie na konstytucji duchowej chłopca, tak iż w późniejszym wieku często wykazywał daleko posunięty brak równowagi psychicznej, bywał przesadnie impulsywny i wybuchowy, choć przecież zawsze pełen też pozytywnej energii i zapału.
Nie wiadomo dokładnie, jaka atmosfera panowała w domu poznańskich Szaferów, gdzie wychowywał się Włodek Krzyżanowski, być może wcale mu przyjazna i spokojna, ale też trzeba pamiętać, że wówczas w zniewolonym i podupadłym duchowo społeczeństwie polskim silne były chorobliwe i prostackie wpływy francuskie. Bo to przecież Eustache Deschamps, poeta XV-wiecznej Francji, pisał, że życie rodzinne nie daje radości, że szczęśliwy jest, kto nie ma dzieci, ponieważ małe dzieci to tylko wrzask i zaduch, udręczenie i kłopoty. Trzeba je ubierać, obuwać i żywić; ciągle grozi niebezpieczeństwo, że się przewrócą albo poranią. Później chorują i umierają albo też dorastają i schodzą na psy, dostają się do więzienia lub na szubienicę. Krótko mówiąc, nic prócz umęczenia i przykrości; żadne zadowolenie nie wynagradza trosk, trudów i wydatków na wychowanie. Nie ma większego nieszczęścia niż posiadanie dzieci szpetnych... Szczęśliwy, kto się nie ożenił, bo trudno jest żyć ze złą żoną, a jeśli ma się dobrą, istnieje stała obawa jej utraty. Gdy jest brzydka, obrzydza życie mężowi, gdy ładna – zdradza go. Kierując się taką zdegenerowaną „logiką” wielu Polaków w XIX wieku traktowało życie rodzinne jako ciężar i „przesąd”, powoli dojrzewało do tego głębokiego upadku, jaki nastał w wieku XX. Być może i do otoczenia Włodka Krzyżanowskiego przenikała francuska filozofia życia, a wówczas los jego byłby nie do pozazdroszczenia; jak zresztą bardzo wielu dzieci w Europie XIX, XX, XXI wieku.
Z późniejszych przekazów pisanych można jednak wnioskować przynajmniej o dwóch bardzo pozytywnych aspektach okresu poznańskiego w życiu młodzieńca. Po pierwsze, było to środowisko szczerze patriotyczne, przekazujące młodemu pokoleniu dojrzałe i piękne stereotypy zachowań prospołecznych, po drugie, panował w nim autentyczny kult mądrości, wiedzy i nauki. To środowisko, być może po części pod wpływem mentalności niemieckiej, miało zmysł ładu, porządku, hierarchiczności i harmonii społecznej, połączony z ogromnym oddaniem idei państwowej, ale idei nie istniejącego państwa pruskiego, lecz idei mającego się odrodzić Państwa Polskiego. Nie przypadkiem po 1918 roku najlepszymi urzędnikami w Polsce niepodległej byli poznaniacy. Lecz wychowanie takiej postawy nie jest sprawą łatwą czy prostą. Jak pisał Fryderyk Wilhelm Foerster: „W samym człowieku musi się wprzód nastąpić należyte uporządkowanie wszystkich cząstkowych funkcji według kierowniczej idei, najpierw przełamać ochlokrację namiętności i usunąć anarchię poszczególnych interesów – dopiero wtedy tak zorganizowany charakter będzie świadomie i nieświadomie dążył do urzeczywistnienia także w życiu społecznym tego samego porządku i na podobieństwo życia wewnętrznego kierować będzie swoim działaniem politycznym. Ta zasadnicza myśl platońska o odrodzeniu życia państwowego przez przywrócenie należytej hierarchii życiowych funkcji w duszy indywidualnej jest niezmiernie ważna dla całej pedagogii społecznej... (...)
Państwo oligarchiczne, demokratyczne i tyrańskie odpowiada zawsze pewnemu, zupełnie określonemu, wypaczeniu w koordynacji sił indywidualnych; gdy owo wypaczenie rozpoczęło się w jednym punkcie, natenczas jedna forma rozstroju następuje w oczywistej konsekwencji po drugiej.
Pedagogia obywatelska niezmiernie wiele skorzystać może z tego platońskiego punktu widzenia – a zwłaszcza z owego wskazania na ścisłą zależność między zdrową organizacją państwa a organizacją duszy (...) Państwo, jako życie zorganizowane, może być ugruntowane jedynie przez wszczepienie zasady organizacyjnej w samo życie duszy. Kształcenie w przestrzeganiu miary i karności, nawet w dobrych poruszeniach duszy, planowane podporządkowanie rzeczy ubocznych pod rzecz główną, konsekwentne poddawanie pierwiastka zmysłowego pod pierwiastek duchowy, wychowywanie w duchu bezwzględnej uległości wobec nakazów sumienia i przyzwoitości, usuwanie wszelkich wykrętów, tłumaczeń i względów postronnych, mających uwalniać od posłuszeństwa, ćwiczenie w bezopornym poświęcaniu własnych korzyści na rzecz przyzwoitości i honoru (np. w drobnych codziennych sprawach pieniężnych) – oto co bezpośrednio wychowuje człowieka do stawiania idei państwowej ponad interesy osobiste. Albowiem nasza dezorganizacja państwowa jest tylko wyrazem tego, że brak nam organizującej zasady w duszy.
Tryumf idei państwowej nad wszystkim, co egocentryczne, i nad względami osobistymi nie da się utwierdzić skutecznie ani zapewnić żadnymi społecznymi tylko instynktami czy uczuciami. Wymaga on raczej głęboko ugruntowanej i utwierdzonej dążności duszy do poddania całego życia własnego pod jedno Dobro Najwyższe. Taka dopiero „organizacja duszy”, skoro przeniesie się na czucie i myślenie polityczne, zdoła utworzyć skuteczną przeciwwagę wobec przemożnych a wielorakich odśrodkowych dążności indywidualnych, jako też wobec magnetycznych wpływów grup i korporacji. „Dlatego też żadna wyższa kultura państwowa w ostatecznym rachunku nie da się oddzielić od kultury religijnej. Państwo Cezara oprzeć musi swą trwałość na tych właśnie mocach, które płyną z Państwa Chrystusowego. Świat zmysłowy spoczywa na świecie nadzmysłowym. I świat moralny musi się zakotwiczyć na gruncie religii: bo jeśli oprze się tylko na socjologii i etyce społecznej, to wnet się stanie tylko odbiciem prądów chwili i interesów jednostkowych, a nie zdoła udźwignąć na sobie powszechnej kultury państwowej.
Lecz nawet samo społeczne wychowanie, jako wstępna szkoła kultury państwowej, jako ćwiczenie w budowaniu ludzkiej wspólnoty, wymaga o wiele gruntowniejszego przygotowania niż to, które nabyć można przez samą wspólność pracy. Albowiem współdziałanie i współżycie w realnym bycie społecznym napotyka na znacznie trudniejsze zagadnienia niż te, które nastręczyć może kooperacja w pracy szkolnej. Wyzucie się z sobkostwa, poczucie odpowiedzialności, pobłażliwość względem innych, karność względem samego siebie i pokonywanie siebie w obcowaniu z ludźmi – oto własności, które ćwiczyć należy już od lat najwcześniejszych, wspierać za pomocą zwyczajów zewnętrznych, pogłębiać i oczyszczać przez oddziaływanie religijno-moralne”.
W tychże rozważaniach Fr. W. Foerster dawał wyraz przekonaniu, iż wychowanie społeczne równoważyć należy, tworząc zarazem silną przeciwwagę w osobistej sumienności i samodzielności człowieka, a to celem wykształcenia w nim wytrwałości, potrzebnej do stania mocno przy idei dobra ogólnego wbrew wszelkim siłom, działającym ze strony pomniejszych zrzeszeń życiowych.
Starać się należy, by powierzone dzieciom zlecenia były przez nie bezwzględnie wykonane.
Przyzwyczajać je należy od początku, by czyniły to co słuszne bez względu na to, czy narażą się wskutek tego na drwiny, niedocenianie lub wzgardę. Lecz dziać się to winno dobrowolnie, a nie pod przymusem. Szczególniej w dojrzalszym wieku młodzieńczym, w którym duch korporacyjny nabiera tak wielkiego znaczenia, starać się należy z jak największą powagą o to, by poczucie honoru nierozdzielnie złączyć z męskim wyznawaniem własnych przekonań i z równie męskim odrzucaniem wszystkiego, co z własnym sumieniem pogodzić się nie da. Próbą całego ukształcenia charakteru jest to, by umieć powiedzieć „tak” we właściwym miejscu i umieć powiedzieć „nie”, i to niedwuznacznie, także we właściwym miejscu i bez skrupułów.
W takim oto duchu bezwzględnej prawości i oddania idei nadrzędnej – wolności i sprawiedliwości społecznej – został też wychowany Włodzimierz Krzyżanowski. Z drugiej strony, jak napomknęliśmy powyżej, w jego poznańskiej rodzinie pielęgnowano kult wiedzy, nauki i mądrości życiowej, którą czerpano m.in. ze starannie dobieranej lektury. Choć przecież i w tym względzie zachowano zdrowy umiar, jakby pamiętając o ostrzeżeniu pewnego mędrca rzymskiego: „Najszlachetniejsze wydatki są te, które przeznaczamy na cele naukowe, ale i one tak długo mają uzasadnienie, jak długo nie przekraczają miary. Po co naprawdę gromadzić mnóstwo książek i tworzyć księgozbiory, których właściciel przez całe życie nie przeczyta rejestru? Obfitość lektury umysł czytającego przeciąża, nie kształci; dlatego odniesiesz większy pożytek, jeżeli z uwagą przeczytasz kilku autorów, niż jeśli się będziesz błąkać wśród wielu. Czterdzieści tysięcy zwojów spłonęło w Aleksandrii. Niejeden chwalił tę bibliotekę jako najwspanialszy pomnik królewskich dostatków, jak to uczynił na przykład Liwiusz, który powiada, że była znakomitym dziełem królewskiego wykwintu i troski. Nie był to jednak żaden wykwint i żadna troska, ale po prostu rozpustna żądza nauki; właściwie nie żadnej nauki, ponieważ nie dla nauki zgromadzili te książki królowie, ale na pokaz, podobnie jak i u nas dla wielu nie wykształconych elementarnie są książki nie narzędziem nauki, ale ozdobą sali jadalnej. Gromadźmy więc tyle książek, ile potrzeba, żadnej na pokaz. – Ale – odpowiesz – wydatki na książki służą bardziej szlachetnemu celowi niż na wazy korynckie i na obrazy. – Ja jednak myślę, że gdzie nadmiar, tam wszędzie i wykroczenie. Z jakiego powodu masz być bardziej wyrozumiały dla jednego, który chciwie kupuje szafy na książki z cedru i kości słoniowej, niż dla drugiego, który nie mniej chciwie nabywa komplety książek nieznanych, nierzadko nikczemnych autorów i wśród tylu tysięcy tomów ziewa z nudy, a najbardziej podoba mu się w książkach oprawa i tytuł? Nawet w domach notorycznych nieuków i próżniaków zobaczysz zatem skompletowane dzieła krasomówcze i historyczne i sięgające aż do sufitu regały. Dziś bowiem taki panuje zwyczaj, że prócz łaźni i cieplic księgozbiór stał się konieczną ozdobą każdego szanującego się domu. I byłbym rad z serca wybaczyć tę manierę, gdyby przynajmniej pochodziła z nadmiernej żądzy nauki, ale dzisiaj te wyszukane dzieła dostojnych geniuszów wraz z ich obrazami kupują z próżności, by zdobić nimi ściany domu”. (Seneka, O pokoju ducha, IX).
W domu państwa Szeferów było jednak inaczej, tu kupowano książki, by je czytać. A czytywano w oryginale zarówno Mickiewicza i Słowackiego, Reja i Kochanowskiego, jak też Waltera von der Vogelweide, Schillera, Goethego, Seumego i wielu innych wielkich i szlachetnych romantyków niemieckich.
Jeszcze w latach gimnazjalnych więc w sercu W. Krzyżanowskiego dokonał się stop idei polskiego patriotyzmu i niemieckiego romantyzmu, który z pewnością nie wróżył nosicielowi takiego ducha życia spokojnego i sielankowego. Wręcz przeciwnie, to było „zaprogramowanie” na młodość „chmurną i górną”, na całe życie pełne niepokojów, zmagań, wysokich dążeń, pięknych zwycięstw i dotkliwych porażek. We wspomnieniach Krzyżanowski zapisze później o tych młodych latach: „Miałem dwadzieścia jeden lat zaledwie, kochałem drogi mi zagon ojczysty, marzyłem, bujałem po obłokach i szedłem na oślep, gdzie mi kazano, nie zastanawiając się nad skutkami takiej nieoględnej za marą pogoni”.
Ruszył w podróż. Do portowego Hamburga, a potem parostatkiem do „ziemi obiecanej” romantyków, idealistów i zbrodniarzy – do Ameryki. Zderzenie młodzieńczych wyobrażeń z rzeczywistością okazało się – jak to zawsze bywa – bardzo bolesne. Młody mężczyzna, nie znający zresztą języka angielskiego, przez wiele tygodni poniewierał się w okolicy portu nowojorskiego, głodował, nocował pod gołym niebem. Usiłował znaleźć pracę, ale po gimnazjum polskim nie miał przecież żadnych kwalifikacji zawodowych, nie był też biegły w żadnym rzemiośle. Był bliski kompletnego załamania, gdy pomógł mu przypadkowo poznany Polak, też klepiący biedę, ale trochę już zakorzeniony w społeczności amerykańskiej. Przez kilka miesięcy mieszkał więc Krzyżanowski kątem u biednej polskiej rodziny i codziennie szukał jakiegoś ratunku, nie mając grosza na bilet powrotny do dobrej, starej Europy. W liście do rodziny napisał później: „Wszystko było mi obcym, nie było ręki rodzicielskiej, która by zasłaniała od niedoli, nie było serca braci ani sióstr, których bicie odzywało się w mym sercu, nie było języka, który od kołyski z ust matki słyszałem. Cierpiałem pielęgnując mą niedolę, w nadziei, że może coś lepszego z niej wyrośnie, podlewałem ją łzami i cierpiałem”...
Dopiero po długim czasie udało mu się zatrudnić przy pracach budowlanych, a po upływie siedmiu „chudych” lat mocniej stanąć na własnych nogach. Wieczorami uczył się w szkole, poznał dobrze język angielski, a że był młodzieńcem dobrze wychowanym i wykształconym, przy tym mającym sympatyczną powierzchowność, zaczął coraz to mocniej zakorzeniać się w towarzystwie amerykańskim, aż w 1854 roku poślubił Karolinę Burnett, córkę generała amerykańskiego. Zamieszkał z żoną w Nowym Jorku, założył przedsiębiorstwo handlowe i ostatecznie ustabilizował swe życie. Lecz dało ponownie o sobie znać wychowanie, jakie otrzymał w Poznaniu, przystąpił do partii narodowo-republikańskiej i czynnie zaangażował zarówno swój kapitał, jak i własne życie do walki o zniesienie niewoli Murzynów. We Wspomnieniach napisze po latach: „Poniżająca instytucja niewolnictwa nie mogła istnieć w kraju opartym na wolności osobistej; jedyna ta plama społeczeństwa amerykańskiego, ten wrzód, musiał zniknąć”...
Po jakimś czasie Włodzimierz Krzyżanowski został wybrany na prezesa nowojorskiego klubu swej partii, zyskując w nim opinię działacza bezkompromisowego, radykalnego, a przy tym nader dynamicznego i inteligentnego. Były to cnoty wysoko cenione w Stanach Zjednoczonych, toteż gdy w 1860 roku Abraham Lincoln został wybrany na prezydenta USA, a w 1861 stany południowe ogłosiły secesję i wybuchła wojna, Krzyżanowski zaciągnął się na ochotnika do wojsk Północy i został ich prostym żołnierzem. Ewidentnie jednak wybijał się nad poziom przeciętny swymi uzdolnieniami, wiedzą, kulturą, odwagą. Został zauważony przez zwierzchnictwo i, jak to bywa na wojnie z jednostkami wybitnymi, zaczął błyskawicznie awansować. A że na każdym stanowisku wykazywał się zdyscyplinowaniem, energią, inwencją, męstwem, zdolnościami organizacyjnymi, został mianowany dowódcą kompanii w randze kapitana. Po trzech miesiącach miał rangę majora, dowodził, co ciekawe, kompanią złożoną z niemieckich imigrantów, którzy byli doskonałymi żołnierzami. Później oddział osiągnął liczebność pułku, składał się już też z innych obcokrajowców, a nadano mu oficjalne miano „Polish Legion”, nazwany tak na cześć dowódcy Polaka.
W czerwcu 1862 roku Włodzimierz Krzyżanowski przebył swój pierwszy bój pod Cross Keys, a za wykazaną osobistą odwagę i mądrość otrzymał stanowisko dowódcy brygady. W sierpniu 1862 w bitwie pod Bull Run został ranny, lecz nie pozwolił się wynieść z placu boju i do końca dowodził brygadą, zapewniając jej bezpieczne cofnięcie się w sytuacji kompletnie beznadziejnej z wojskowego punktu widzenia. Ten Polak potrafił w każdej sytuacji zrobić wszystko co możliwe, żeby osiągnąć to, co niemożliwe. Żołnierze obdarzali go bezgranicznym zaufaniem, gdyż zawsze był szczery, nigdy się nie wywyższał nad innych, ani nikogo nie poniżał, a w najtrudniejszych momentach osobiście stawał z bagnetem na czele swych oddziałów i prowadził je ku zwycięstwu.
Ludzie lubią, by ich przywódcy emanowali szczerością i dobrą wolą. I żeby zwyciężali. Nikt nie kocha tych, którzy nie potrafią postawić na swoim. Francis Bacon twierdził słusznie, iż „pomyślność najlepiej ujawnia przywary, przeciwność zaś najlepiej ujawnia cnotę”... W. Krzyżanowskiego szanowano m.in. też za to, że nigdy nie chwytał się podstępu i podłości ani w życiu publicznym czy prywatnym, ani na polu walki.
Doprawdy miał rację niezrównany Stefan Themerson, gdy mówił, że „nieobecność niegodnych środków jest ważniejsza niż obecność Wielkich Celów”. Wszelako powiedziałby jeszcze lepiej, gdyby rzekł (to, co już wielokrotnie zostało powiedziane): Wielkie Cele osiąga się tylko godziwymi środkami, zaś środki niegodziwe nawet Wielki Cel czynią małym, nikczemnym i nienawistnym. Dzięki takim ludziom jak W. Krzyżanowski ideały amerykańskie zaczęły jeszcze w XIX wieku szeroko promieniować na cały świat, budząc podziw i sympatię setek milionów ludzi na wszystkich kontynentach.
Ale oczywiście niewiele by znaczyły wszystkie cnoty i zalety, gdyby nie wspierała ich prawdziwa mądrość, która, także na wojnie, w zasadzie o wszystkim decyduje. Nawet Głupota w znanym dziele Erazma z Rotterdamu przyznaje: „A kiedy już stanęły po obu stronach jeżące się żelazem zastępy i chrapliwym dźwiękiem zagrały rogi, to, pytam, jakiż wtedy pożytek z owych mędrców, którzy wyczerpani nauką, przy swojej chłodnej rozcieńczonej krwi ledwie dech mogą złapać? Wtedy trzeba tęgich i mocnych chłopów, którzy by mieli jak najwięcej odwagi, a jak najmniej rozumu! Chyba że ktoś by wolał mieć żołnierzem Demostenesa, który idąc za radą Archilocha, ledwo ujrzał nieprzyjaciela, a już tarczę rzuciwszy uciekł – tak kiepskim będąc żołnierzem jak mądrym był mówcą. Ależ rozum – powiadają – jest rzeczą bardzo ważną! Przyznaję, że jeśli idzie o wodza, to tak, ale to jakiś rozum specjalnie wojskowy, a nie filozoficzny, bo przecie tak wspaniałych czynów dokonuje się z darmozjadami, rufinami, złodziejami, zbójami, wiejskimi parobami, tępakami, zadłużonymi frantami i tym podobnymi mętami ludzkimi, a nie z kiwającymi się przy świeczce nad książką filozofami”.
W. Krzyżanowski był dowódcą mądrym i przewidującym, potrafiącym zwyciężać przeciwnika z możliwie najmniejszym przelewem krwi zarówno własnej, jak i wroga. Bitwa pod Bull Run była jednak niezwykle krwawą, wojska Północy straciły w niej 12 tysięcy żołnierzy, lecz porażka nie przerosła w klęskę dzięki mężnej postawie Krzyżanowskiego i jego brygady, która straciła 372 zabitych.
W dniach 1-3 lipca 1863 roku w bitwie pod Gettysburgiem (w niej Krzyżanowski dowodził czterema pułkami) szala zwycięstwa zdecydowanie przechyliła się na korzyść Północy.
W październiku 1864 roku Polak został mianowany na stanowisko pierwszego gubernatora Alabamy, a w 1865 otrzymał rangę generała i pełnił funkcje kolejno gubernatora Florydy, Georgii i Virginii. Gdy w 1867 roku dygnitarze rosyjscy (Aleksander II i jego dwór) przegrali w karty dyplomatom amerykańskim Alaskę, jej pierwszym gubernatorem został właśnie Włodzimierz Krzyżanowski. Zorganizował tu błyskawicznie administrację amerykańską, wypierając niezwłocznie rosyjską. Założył w ciągu niewielu lat podstawy przemysłu wydobywczego, sieć kolei, kopalni złota i węgla kamiennego. Był twórcą potęgi gospodarczej tej wysuniętej najdalej na północ prowincji USA, w której do dziś jego imię noszą dziesiątki ulic miejskich, szkół, pomniejszych miejscowości.
W okresie 1878-1886 Włodzimierzowi Krzyżanowskiemu rząd Stanów Zjednoczonych powierzał szereg odpowiedzialnych funkcji w dziedzinie gospodarki, handlu, bankowości. W 1886 były żołnierz założył Stowarzyszenie Pomocy dla Emigrantów Polskich. Było to ostatnie jego dzieło. Cierpiący, chory na dusznicę musiał wycofać się sędziwy generał z życia publicznego; zmarł w Nowym Jorku 31 stycznia 1887 roku. Kongres amerykański, aby uwiecznić jego pamięć, nadał imię Krzyżanowskiego jednej z gór położonej na należącej do USA wyspie Kościuszki.

ROSJA



Nicefor Czernichowski



Profesor Feliks Koneczny w dziele „Polskie Logos a Ethos” zaznaczał: „Organizacja społeczno-ekonomiczna była w Moskiewszczyźnie zawsze w znacznej mierze militarną: drużyny wareskie, sotnie i tysiączki, powszechna służba wojskowa „dzieci bojarskich” od roku 1480, stanowią najważniejsze etapy tego rozwoju militarnego. Od roku 1400 posiada Moskwa liczną armię stałą i staje się organizacją militarną wschodniej Słowiańszczyzny”... Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że od samego początku we współtworzeniu potęgi gospodarczej i militarnej tego mocarstwa brali znaczący udział osoby urodzone na Litwie historycznej i w Polsce.
Zygmunt Librowicz w książce „Polacy w Syberii” (1884) odnotowuje: „W jednym rzędzie z głośnymi wojownikami, którym Rosja zawdzięcza swe bogactwa terytorialne w Azji, w jednym rzędzie z Jermakiem, Chabarowem, Atłasowem, Pojarkowem i innymi – figuruje nazwisko bohatera – Polaka Nicefora Czernichowskiego, który w XVII wieku podbił i zdobył Ałbazin nad Amurem, wypędził Chińczyków i utrwalił władzę Rosjan na Dalekim Wschodzie.
Kto był ów Czernichowski i skąd ród swój wywodził, o tym milczą kroniki. Bezimienny a współczesny autor w opisie Syberii (z 1681 r.) mówi tylko, że rodzina Czernichowskich składała się z ojca imieniem Romana, syna Nicefora i córki; ale z których okolic Rzeczypospolitej pochodziła i jakie losy zapędziły ją na Syberię, nie podaje... Rodzina Czernichowskich, podobnie jak i cały orszak towarzyszów pancernych przyszłego bohatera Ałbazinu, należała widocznie do brańców wojennych, zapędzonych w niewolę z wojsk Zygmunta III na wschodnie kresy państwa moskiewskiego. W 1632 r. Roman Czernichowski przybywa w liczbie jeńców wysłanych z Moskwy do Jenisejska”. Tyle Librowicz.
Późniejszym badaczom udało się ustalić, że Nicefor Jaksa Czernichowski pochodził z Polesia, a należał do rodu szlacheckiego pieczętującego się godłem Łada. (Por. Jan Ciechanowicz, Herbarz polsko – rosyjski. Rody szlacheckie Imperium Rosyjskiego pochodzące z Polski”, t. 1, s. 317. Warszawa 2006).
Ponieważ był to początkowy okres podboju dorzecza Amuru przez Rosjan, panował tu dość ożywiony ruch. Zbrojne drużyny lądem, korsarskie watahy wodą – wszystko parło na wschód. Jednocześnie tworzono infrastrukturę gospodarczą, na ziemiach już podbitych osiedlano rolników, w tym ogromne rzesze ludności z Litwy i Kresów Polskich, bo przecież wojsko musiało mieć zapewniony ekwipunek, wyżywienie, ubranie itp. Roman Czernichowski zorganizował i kierował zakładem produkcji soli nad rzeką Leną. Podobnież rozmaitą działalność gospodarczą rozwijał początkowo i jego syn Nicefor, dzielny, pełen odwagi i energii młody szlachcic polski. Lecz to względnie ustabilizowane życie zostało nieoczekiwanie przerwane i nabrało charakteru dramatycznego.
W 1665 roku w Kireńsku nad Leną odbywał się duży coroczny jarmark, na który zjechało mnóstwo ludu wiejskiego i miejskiego, jak też i ludzie znaczni, a wśród nich i Ławrentij Obuchow, wojewoda limski (przypomnijmy, że rosyjscy Obuchowowie wywodzili się ze szlachty Ziemi Grodzieńskiej Obuchowiczów). Ten wojewoda słynął wśród ludności kraju z powodu nadmiernych okrucieństw i samowoli, popełnianych na jego rozkaz m.in. podczas pobierania podatków i danin na rzecz skarbu carskiego. Duża władza, podobnie jak duży pieniądz daje złudne poczucie wszechmocy i przekonanie, że wszystko jest dozwolone. Traf chciał, że w godzinie, gdy na targu przebywali ojciec i syn Czernichowscy, przybył tu także pan wojewoda, który zauważył wśród tłumu siostrę Nicefora. Kronikarz podaje, że ta „wielkiej piękności Polka” tak przypadła do gustu Osuchowowi, iż bez zastanowienia kazał swym ludziom wykraść urodziwą dziewkę. Co się też i stało. Lecz wojewoda tym razem miał pecha, polska szlachta bowiem nawet w niewoli i na zesłaniu nie traci swego honoru.
Co uszłoby płazem z Rosjanami, z Polakami nie miało szans na powodzenie. Brat panny Czernichowskiej poczuł się urażony na honorze szlacheckim i do żywego dotkniętym bezczelnością wojewody. Zaraz więc zorganizował zbrojny bunt, dopadł z przyjaciółmi Obuchowa i jego straż, wszystkich wymordował, a siostrę uwolnił. „Już Obuchow wyruszał na łodzi z powrotem do Limska, gdy w nocy 25 lipca napadnięto na wracającego i na statku go zamordowano” – podaje kronikarz rosyjski.
Aby uniknąć kary carskiej za tak zuchwały czyn, postanawia Nicefor Czernichowski z towarzyszami udać się dalej na wschód, nad Czarne Wody do Mandżurii. Po szybkich lecz starannych przygotowaniach, zabierając ze sobą duże ilości prochu, suszonego mięsa, zboża, a nawet – w trosce o potrzeby ducha – Hermogenesa, jednego z tamtejszych mnichów, udał się 84-osobowy oddział w drogę daleką, nieznaną, groźną. Wyprawa skierowała się w dół biegu Leny, aż dotarła do Ałbazinu, ośrodka niedużego lokalnego księstewka. Czernichowscy rozłożyli się taborem nieopodal tego miasteczka, zatknęli krzyż na wyniosłym brzegu i rozpoczęli kopanie i wznoszenie szańców.
Wkrótce, po kilku miesiącach pracy, stanęła tu dość imponująco prezentująca się drewniana forteca z bramą, wieżyczkami, pokojami mieszkalnymi. W samym srodku znalazło się miejsce na kapliczkę i spichlerz. Niebawem wokół tej budowli urosło sioło liczące ponad czterdzieści dymów, które w ówczesnych kronikach chińskich figuruje pod nazwą Jaksa. Stał się też wkrótce pan Nicefor rządcą i sędzią miejscowej ludności (łagodnym i sprawiedliwym zarazem), sprawował władzę, zbierał daninę, mądrze organizował do wspólnych prac i przedsięwzięc; powoli wprowadzał surową chrześcijańską obyczajowość rodzinną i cześć domową. Po kilkunastu latach dzikie przedtem pustkowie przekształciło się w kwitnacą krainę, której ludność żyła we względnym dobrobycie i spokoju, ciesząc się, że ma tak znakomitego księcia.
Tymczasem zaś wieść o porąbaniu wojewody Obuchowa dotarła do stołecznej Moskwy i Czernichowski razem z 46 wspólnikami został zaocznie skazany na męki i gardło. Zanim jednak długa ręka Moskwy zdążyła sięgnąć nad Amur, dotarła do dworu carskiego wiadomość, że ci przestępcy zhołdowali carowi niemałe tereny przy granicy chińskiej. Car wielkodusznie zmienił swój wyrok, a zbuntowanego Polaka mianował swym namiestnikiem w Ałbazinie (1671).
Władze chińskie kilkakrotnie zwracały się pisemnie z Pekinu ze specjalnymi poselstwami do Nicefora Czernichowskiego, proponując mu na zaszczytnych warunkach przyjęcie poddaństwa Imperium Środka. Przy tym listy cesarskie wręczano w dwóch językach: chińskim i polskim, przez co podkreślano szczególne uszanowanie dla tożsamości narodowej Polaka, który potrafił w tak krótkim czasie przekształcić syberyjską tajgę w cywilizowaną i kwitnącą prowincję.
Nie wiemy, jak reagował nasz rodak na te posunięcia dyplomacji chińskiej. Prawdopodobnie dyplomatycznie i ostrożnie. Po raz ostatni kroniki rosyjskie i chińskie wspominają imię Nicefora Czernichowskiego w roku 1674. Potem zapada cisza. Nie wiadomo nic ani o jego dalszych losach życiowych, ani o śmierci. W 1685 roku zagony mongolskie obróciły w perzynę zarówno Ałbazin, jak i Jaksę. Ale w historiografii rosyjskiej N. Czernichowski do dziś figuruje jak ten, kto zhołdował dla Rosji ziemie nad Amurem i wniósł duży wkład w umocnienie potęgi Cesarstwa Rosyjskiego na Dalekim Wschodzie.

 

 

 

Aleksander Mienszykow



Sam zestaw jego tytułów honorowych i godności jest imponujący: „Jaśnie Oświecony Cesarstwa Rzymskiego i Rosyjskiego książę, książę Żorski, graf na Dubrowce, Hory – Horkach i Poczapowie, dziedziczny pan Oranienburski i Baturyński, Jego Cesarskiej Mości dowodzący wojskami generalissimus, najwyższy rzeczywisty tajny radca, marszałek imperium, prezydent państwowego kolegium wojskowego, admirał czerwonej flagi, generał-gubernator guberni sanki-petersburskiej, podpułkownik preobrażeński, lejb-gwardii pułkownik nad trzema pułkami, kapitan kompanii bombardierów, orderów świętych Apostołów Andrzeja i Aleksandra, Słonia, Białego i Czarnego Orła kawaler”... Niecodzienne były to tytuły, jak i sam ich posiadacz.
Profesor Ludwik Bazylow w swej „Historii Rosji” (t. 1, Warszawa 1983) notuje: „Najbliższym i najbardziej lubianym przyjacielem cara – reformatora był Mienszykow. Poznali się jeszcze jako chłopcy; Piotrowi nie przeszkadzalo mizerne pochodzenie społeczne Mienszykowa, który zresztą był swojemu władcy zawsze jak najbardziej oddany. Lubił jednak pieniądze i dochodził do nich różnymi drogami, nieraz narażając się na gniew cara. Nie jest tajemnicą, że Piotr tłukł go czasami kijem, ale lubić nie przestawał i nieustannie przyznawał mu nowe godności i zaszczyty. Nie było chyba w dziejach Rosji wielmoży, który by miał więcej tytułów niż Aleksander Mienszykow, i niewielu mogłoby się z nim równać pod względem posiadanych bogactw. Pisząc o tym, nie można powstrzymać się od refleksji. Po pierwsze, Mienszykow na wiele zaszczytów rzeczywiście zasłużył: był człowiekiem mądrym, działaczem wysoce utalentowanym, nieźle dowodził wojskami, miał szczęśliwą rękę w wyprawach wojennych, umiał zdobywać miasta. Jako organizator już tak nie błyszczał, ostatecznie jednak nie musiał być wcieloną doskonałością. Druga refleksja dotyczy ponurych lat ostatniego etapu jego życia, upadku z niebotycznej wysokości w przepaść bez dna, czarnego mroku po dziesięcioleciach blasku i sławy. Zaślepiony wielkością i bogactwami, pewnie nigdy nie pomyślał, że może to wszystko stracić w ciągu jednej godziny. Cóż, historia znała wielu mu podobnych”... Ale tylko pod tym względem – słabości do majątku i sławy.
A. Mienszykow był bowiem jednym z tylko trzech w całej historii Państwa Rosyjskiego generalissimusów – obok Aleksandra Suworowa i Józefa Stalina. Zwany przez współczesnych i potomnych „półimperatorem”, tak wielka była bowiem jego potęga i władza, które zresztą najczęściej wykorzystywał dla dobra państwa. Wielce się przyczynił m.in. do przygotowania i założenia w Petersburgu otworzonej w końcu 1725 roku Akademii Nauk. Mniejsza o to, że „wdzięczny naród” rosyjski aż do zgonu mu wypominał, że „garnkiem z pierogami starł na plecach skórę” – bo w dzieciństwie, by przetrwać, sprzedawał na ulicach Moskwy pierogi. Encyklopedie zaś rosyjskie nigdy nie omijają sposobności, by podkreślić, że był to tylko „syn pridwornogo koniucha” (por. Bolszaja Sowietskaja Encikłopiedija, Moskwa 1974, t. 16, s. 80).
Rok przyjścia na świat tego wybitnego żołnierza i polityka nie jest znany; przez historyków są podawane lata: 1670, 1671, 1672, 1673. Nie ulega wszelako wątpliwości, że jego ojciec Daniel Mężyk, drobny, siermiężny szlachcic, przybył do Moskwy w poszukiwaniu chleba z Wielkiego Księstwa Litewskiego i po pewnym czasie zrobił tu zawrotną karierę: został początkowo kapralem gwardii, a potem koniuchem w stajniach carskich.
W rodzinie pamiętano wszelako o tym, że Mężykowie byli starożytną szlachtą polsko-litewską, pieczętującą się godłami Wadwicz i Wieniawa; od początku XV wieku wzmiankowani w dokumentach archiwalnych. Tak Jan Mężyk z Wadwicze herbu Dąbrowa około 1403-1434 był starostą ostrzeszowskim, krzepickim i lwowskim; sekretarzem królewskim, wojewodą lwowskim. (Urzędnicy centralni i nadworni Polski XIV-XVIII wieku, Kórnik 1992, t. X, s. 164).
Bartosz Paprocki pisał w dziele Herby rycerstwa polskiego:Mężykowie w krakowskim w-wie dom starodawny, których przodki Słaboszami zwano. Wspominają przywileje koronne Jana Mężyka, pisał się z Dąbrowy, wojewodą ruskim w roku 1436... Wieku mego był Stanisław Mężyk starostą sądeckim. Ten z młodych lat swoich na dworze króla Zygmunta był dworzaninem znacznym, potem rotmistrzem fortunnym i mężem sławnym, w wielu potrzebach bywał. Za króla także Stefana roty do Moskwy wodził. Był to mąż zasłużony Rzeczypospolitej; nie zostawił potomka męskiej płci, tylko córkę jedną Dębienską starościnę czorsztyńską z Buczacką z domu Pilawa. Bracia drudzy tegoż starosty, Mężykowie, byli tamże w krakowskim wojew-wie ludźmi znacznymi i Rzeczypospolitej zasłużonymi”.
O Mężykach herbu Wadwicz wspomina Bolesław Starzyński w swym niepublikowanym herbarzu, którego rękopis jest przechowywany w Bibliotece Jagiellońskiej w Krakowie.
Tomasz Święcki w dziele Historyczne pamiątki znamienitych rodzin i osób dawnej Polski (t. 1, s. 164-165) odnotowuje: „Mężyk, z Dąbrowy w Krakowskiem, przybysze z Szląska. –Jan przed potrzebą Grunwaldzką był tłumaczem posłów niemieckich przed Władysławem Jagiełłą, któremu wraz z innemi był przydany, by zdrowia jego i bezpieczeństwa przestrzegał. Jeździł w poselstwie do Witolda, wielkiego księcia, oznajmując mu zaślubienie Jagiełły z Pilecką w roku 1436 był wojewodą ruskim. – Stanisław, starosta sądecki, był królewskim dworzaninem, potem rotmistrzem sławnym w wyprawie do Moskwy za Stefana Batorego.
Słownik Geograficzny Królestwa Polskiego (Red. F. Sulimirski, B. Chlebowski, W. Walewski, Warszawa 1885, t. 6, s. 281) podaje: „Mężyk, niem. Mensik, nad jeziorem wieś, powiat czernichowski, 30 dymów; 220 mieszkańców, 57 ewangelickich, 162 katolickich, 12 żydowskich; 66 analfabetów. Poczta, telegraf i stacja kolejowa żelazna we wsi Miała o 7 kilometrów; gościniec, telegraf i stacja kolei żelaznej w Wieleniu o 10 kilometrów.
Wykaz urzędowych nazw miejscowości w Polsce (t. 2, S. 428, Warszawa 1981) zna miejscowość Mężyk w woj. pilskim oraz Mężyki w szczecińskim.
Jedna z encyklopedii polskich w XIX wieku podawała: „Jan Mężyk z rodu osiadłego w Krakowskiem. Przed bitwą Grunwaldzką roku 1410, gdy dwaj posłowie krzyżaccy przybyli do Jagiełły, Mężyk tłumaczem był ich mowy, bo mało kto z orszaku królewskiego umiał po niemiecku. Należał do tej chorągwi wyborowej, której odwadze powierzono bezpieczeństwo osoby Władysława Jagiełły. Słynny z rozumu jak z waleczności, w r. 1436 był wojewodą ruskim.
Ten właśnie Jan Mężyk z Dąbrowy w latach 1432-1437 pełnił funkcje wojewody ruskiego – we Lwowie.
Jeszcze inny Jan Mężyk z Putnowic, podsędek ziemi krakowskiej, 15 października 1540 r. potwierdził na Grodzie Krakowskim rodowitość St. Czychowskiego (Patrz. Wł. Semkowicz, Wywody szlachectwa). Stanisław Mężyk z Putnowic herbu Wieniawa, stolnik krakowski, był około 1563 komendantem szpitala św. Jana w Poznaniu (Urzędnicy dawnej Rzeczypospolitej. Spisy, t. 1, s. 216, Warszawa 1987).Inny Stanisław Mężyk około 1572-1576 był poborcą podatków województwa krakowskiego.Stanisław Słabosz Mężyk de Putniowice był w roku 1577 starostą ziemi krakowskiej.
Heliasz Mężyk w 1632 roku podpisał akt elekcji króla Władysława IV (Volumina Legum, t. 3, s. 366). Aleksander Mężyk w 1648 r. od województwa mińskiego podpisał elekcję króla Jana Kazimierza (Volumina Legum, t. 4, s. 115). Stanisław Mężyk, „żadney nie mający majętności”,w 1654 r. brał udział w obronie Smoleńska przed najazdem Moskwy. Tomasz i Jan Mężykowie, posłowie województwa mińskiego, w 1674 roku podpisali w Warszawie akt elekcji króla Jana III Sobieskiego. W 1697 r. Jan Mężyk od tegoż województwa złożył podpis pod aktem elekcji króla polskiego Augusta II (Volumina Legum, t. 5, S. 458).
Ks. Kasper Niesiecki (Herbarz polski, t. 6, s. 374-375) podaje: „Mężyk herbu Wadwicz. Eliasz Mężyk w Wileńskim w-wie 1632 r. Tomasz i Jan w Mińskiem 1674.
Mężyk herbu Wieniawa w Krakowskiem w-wie; zwali się przedtem Słaboszowie, z Dąbrowy się piszą; z Szląska do Polski przyszli. Jan Mężyk z Dąbrowy pod Grunwaldzką potrzebą z Krzyżakami posłów niemieckich tłumaczył Królowi Jagiellonowi...
Jeździł potem w legacyi do Witolda, książęcia litewskiego, oznajmując mu imieniem Jagiełły o jego ślubie z Pilecką... Z sześcią tysięcy szedł przeciw Swidrygiełłowi... Stanisław Mężyk de Kobielice, starosta sądecki, ten z młodych lat swoich na dworze królewskim był dworzaninem, potem rotmistrzem sławnym, w wielu potrzebach, osobliwie za Stefana Króla w Moskwie, z Buczacką herbu Pilawa zostawił tylko jedną córkę, Dembińską starościnę czorsztyńską. Bracia jego tamże w Krakowskiem ludzie znaczni...
Od polskich Mężyków więc pochodzi znakomita rodzina rosyjska Mienszykowów. Jej protoplastą został wspomniany powyżej Daniel Mężyk, który w końcu XVII wieku dostał się do Moskwy. Jego syn pisał się tam Mężykow vel Mężykoff. Już będąc marszałkiem polnym CesarstwaRosyjskiego sygnował swe rozkazy w języku polskim jako „xiążę Mężyk”. Po rosyjsku również: „Mienżykow” (Akty izdawajemyje Wilenskoju Archeograficzeskoju Komissijeju, t. 13, s. 144).
Rosyjski genealog pisze: „Ród kniaziów Mienszykowów pochodzi od kaprala Daniły Mienszykowa i sięga połowy XVII stulecia” (Siergiej Lubimow, Titułowannyje rody Rossijskoj Impierii, t.2,Sanki-Petersburg 1910).
Ostatnim reprezentantem rodu po mieczu był Włodzimierz Alekdsandrowicz Mienszykow, generał adiutant Cesarstwa Rosyjskiego. Po jego zgonie w 1897 roku majorat, nazwisko i tytuł książęcy Mienszykowów zostały urzędowo przekazane kornetowi Iwanowi Mikołajewiczowi Korejszy, w którego żyłach po kądzieli płynęła krew tego rodu.


Potęga i kulturowa samodzielność Cesarstwa Rosyjskiego utwierdzały się w dużym stopniu w opozycji do Polski i polskości. Stąd bardzo niechętne przyznawanie się z rosyjskiej strony m.in. do polskiego pochodzenia wielu twórców rosyjskiej cywilizacji, w tym i Mienszykowa (Mężyk’owa, polskiego szlachcica, podupadłego, co prawda, handlującego na ulicach Moskwy różnymi drobiazgami, ale przecież starożytnego i niewątpliwego). Trzeba jednak przyznać, że tak solidne wydanie jak Obszczij gierbownik dworianskich rodow Wsierossijskija impierii (cz. 1) podaje, że „Kniaź Aleksander Daniłowicz Mienszikow pochodzi z szlachetnej familii Litewskiej, a w 1707 roku Wielki Monarcha Cesarz Piotr Pierwszy zatwierdził kniazia Mienszikowa w godności księcia Imperium Rzymskiego, łaskawie obdarował go i jego potomków godnością kniazia Cesarstwa Wszechrosji Ziemi Iżorskiej z nadaniem tytułu Światłości (Ekscelencji)”.


W czasach Piotra I – jak odnotowuje Leonid Sawiołow w książce „Dworianskoje sosłowije w jego bytowom i obszczestwiennom znaczenii” – „wszystko, co rosyjskie wystawione było na pośmiewisko, a na miejscu dawnego rosyjskiego bojarstwa zjawił się cały szereg dygnitarzy obcego pochodzenia, przed którymi rdzenna ludność rosyjska musiała kornie pochylać czoła... Na zmianę bojarstwu przyszli chudopachołkowie Mienszykowowie, koniuchy kurlandzkich książąt Bironowie, ochrzczeni Żydzi Dewier i Szapiro; oni rozporządzali tronem”... W książce zaś „Lekcji po russkoj genealogii” tenże autor nie bez goryczy dodaje, że wówczas obcoplemieńcy, zajmujący te same posady co Rosjanie, dostawali wynagrodzenie dwukrotnie wyższe niż rdzenni mieszkańcy kraju.
Aleksander Mężyk-Mienszyków musiał od wczesnych lat zarabiać na własne utrzymanie. Początkowo sprzedawał pierogi cudzego wypieku na ulicach Moskwy, a potem czynił to samo z bułeczkami własnoręcznie pieczonymi. Później jednak koleje losu się odmieniły, młody człowiek został adiutantem oficera gwardii Leforta, następnie żołnierzem tejże gwardii i wreszcie adiutantem cara Piotra I. Złośliwe źródła podają, że A. Mienszykow był partnerem homoseksualnym cara, który pod wpływem tego polskiego pederasty przeszedł był na katolicyzm; był tedy monarcha do końca swych dni półjawnym „ciepłym braciszkiem” i jednocześnie tajnym katolikiem, ciężkim alkoholikiem i psychopatą rozmiłowanym w rąbaniu głów tym, którzy mu się czymś narazili.
W każdym bądź razie od 1697 Aleksander Mienszykow jest nierozłącznym przyjacielem imperatora Piotra I. Razem z nim uczestniczy w wyprawie na Azow, twierdzę turecką, zamykającą wejście do mórz Czarnego i Azowskiego (kapitulacja siedmiotysięcznego garnizonu tureckiego nastąpiła w dniu 19 lipca 1696 r.), razem odbywa podróże zagraniczne; razem rozstrzyga najważniejsze zagadnienia aktualnej polityki państwa rosyjskiego. Powoli, krok po kroku staje się po cesarzu najbardziej wpływową osobą w obrębie aparatu rządowego.
Na przełomie XVII-XVIII wieku Mienszykow odegrał znaczną rolę w zwycięstwach armii rosyjskiej w Ingrii, manifestując zarówno bezgraniczną odwagę osobistą, jak i nietuzinkowy talent urodzonego dowódcy. Ta historyczna kraina między rzeką Newą, jeziorem Narwą (obecnie wchodząca w skład guberni pskowskiej i nowogrodzkiej) od lat stanowiła kość niezgody między Rosją a Szwecją. Dzięki Mienszykowowi została raz i na zawsze inkorporowana do Cesarstwa Rosyjskiego. Był to jednak zaledwie fragment tzw. Wojny Północnej, trwającej od 1700 do 1721 roku. Wówczas to, 6 listopada 1700 roku król Szwecji Karol XII (1682-1718), niewątpliwie genialny dowódca wojskowy, wylądował w Parnawie z zamiarem udzielenia odsieczy Rydze, otoczonej przez wojska duńskie, sprzymierzone z Rosjanami. Gdy Duńczycy wycofali się, Karol XII ruszył na odsiecz Narwie zamkniętej w pierścień przez oddziały rosyjskie. W Narwie znajdował się garnizon szwedzki, liczący 1500 żołnierzy, mających do dyspozycji 150 dział. Karol XII prowadził 12 000 żołnierzy przeciwko liczącej około 35 000 żołnierzy (29 000 piechoty, 1 500 dragonów, 5 000 kawalerii) armii Piotra I. Gdy doszło do kontaktu między stronami, wojska rosyjskie były uszykowane płytko w ugrupowaniu linearnym, którego przerwanie nie sprawiało większej trudności. Pod wieczór 18 listopada 1700 roku Karol XII zmasował swe oddziały na trakcie rewelskim i postanowił nazajutrz zaatakować Rosjan, uderzając w centrum ich pozycji. 19 listopada Szwedzi niespodziewanie zbliżyli się przez las do linii rosyjskiej i już w pierwszym uderzeniu opanowali wzgórze Hermansberg, gdzie ustawili 16 dział, rozpoczynając sporadyczny ostrzał oddziałów przeciwnika i przegrupowując własne w celu rozwinięcia dalszego natarcia. Regularna bitwa rozpoczęła się silnym ogniem artyleryjskim z obydwu stron. Wbrew oczekiwaniom Szwedów Rosjanie nie opuścili swych pozycji. Kilkakrotne krwawe ataki na bagnety nie dały w sumie żadnego skutku, choć na niektórych odcinkach frontu część rosyjskich oficerów poddała się do niewoli. 20 listopada wojska rosyjskie zaczęły się wycofywać na Nowogród, tracąc 7 000 zabitych i rannych oraz 8 000 wziętych do niewoli żołnierzy i 145 dział. Klęska pod Narwą oddziałów rosyjskich dowodzonych przez Szeremietiewa ujawniła wiele niedociągnięć w przygotowaniu wojsk rosyjskich, nieudolność w prowadzeniu rozpoznania, kiepską służbę wartowniczą, nieumiejętne dowodzenie taktyczne, złe zaopatrzenie i nic nie wartą organizację, jak też fakt, że oficerowie niemieckiego i francuskiego pochodzenia masowo przechodzili na stronę nieprzyjaciela.
Piotr I wyciągnął właściwe wnioski z istniejącej sytuacji. Zaczął masowo obsadzać stanowiska oficerskie Polakami i Ukraińcami (własnej kadry dowódczej, rosyjskiej pod względem etnicznym, na razie było bardzo mało) i rozpoczął zasadniczą reorganizację armii, powierzając większość obowiązków w tej materii Aleksandrowi Mienszykowowi, którego ogromna wrodzona inteligencja, jak też niespożyta energia witalna, z nawiązką rekompensowały jego zupełny brak wykształcenia. (Już będąc generalissimusem armii rosyjskiej książę z trudem, literując, podpisywał doniosłej wagi dokumenty państwowe pochylonymi w różne strony literami, i to nie po rosyjsku, lecz po polsku: „Mężykow”...).
Od podstaw utworzono nową artylerię (do produkcji armat masowo użyto przetopionych dzwonów cerkiewnych), nowe pułki dragonów i grenadierów. Rozpoczęto intensywne i twarde szkolenie żołnierzy, kierując się zasadą: „Tiażeło w uczenii, legko w boju”.
W 1702 roku wydano specjalną ustawę (opracowaną m.in. przez A. Mienszykowa) o szkoleniu wojska, przede wszystkim strzelców. Piechota rosyjska miała odtąd prowadzić ogień w ten sposób, że pięć pierwszych szeregów klękało na kolano, strzelał zaś szereg szósty, potem wstawał piąty i kolejne aż do pierwszego. Potem seria zaczynała się od nowa i tak bez przerwy strzelano plutonami na komendę ogniem salwowym. Zorganizowani w tak oryginalny sposób strzelcy rosyjscy zaczęli niebawem odnosić znaczne sukcesy na polu walki. 11 listopada 1702 roku A. Mienszykow wziął szturmem szwedzą twierdzę Szlisselburg. Po pół roku zaczęto w ujściu Newy budowę miasta Sankt-Petersburg oraz Twierdzy Pietropawłowskiej. Po wzięciu w 1702 roku Noteburga w Ingrii, Mienszykow został mianowany komendantem tej twierdzy, a następnie gubernatorem wszystkich podbitych terenów północno-zachodnich. W sposób doskonały zorganizował tu administrację, życie gospodarcze i wojskowe. Kierował budownictwem Petersburga, Kronsztadtu, stoczni nad Newą i Swirem. Działał z dużą energią, zdecydowanie, szybko i mądrze. Za swe imponujące sukcesy wyróżniony został tytułem hrabiego Cesarstwa Rzymskiego.
W 1705 roku A. Mienszykow został skierowany przez Piotra I na Litwę, gdzie dowodził rosyjską kawalerią, skutecznie ścierając się z jazdą szwedzką. W 1706 roku został mianowany dowódcą naczelnym wojsk rosyjskich i niebawem pokonał i rozproszył w wielkiej bitwie pod Kaliszem oddziały generała Mardefelda. Za to świetne zwycięstwo otrzymał tytuł Księcia Cesarstwa Rzymskiego, a za całość swych dotychczasowych czynów – tytuł Najjaśniejszego Księcia Iżorskiego.
Cechą wyróżniającą Mienszykowa jako dowódcę była odwaga, która, jak wiadomo, nakazuje działać zdecydowanie, bezwzględnie i szybko, nie żywiąc jakichkolwiek obaw. „Kto przeoczy możliwość, zapatrzywszy się na niemożliwość, jest głupcem”. Przypomnijmy, że o tej cesze charakteru wielki filozof wojny Carl von Clausewitz pisał co następuje: „Tę szlachetną siłę porywu, z jaką wznosi się dusza ludzka ponad najbardziej groźne niebezpieczeństwa, należy traktować na wojnie jako specyficzną a skuteczną zasadę. Istotnie, w jakiejże dziedzinie działalności ludzkiej miałaby odwaga posiadać prawo obywatelstwa, jeśli nie na wojnie?
Jest ona najszlachetniejszą cnotą zdobiącą wszystkich – od ciury obozowego lub dobosza, aż do naczelnego wodza. Jest to prawdziwa stal, nadająca broni ostrość i blask.
Przyznajmy: odwaga ma nawet na wojnie specjalne przywileje. Ponad korzyści obliczenia przestrzeni, czasu i liczby należy jej przyznać jeszcze dodatkowe procenty, które zawsze osiągając przewagę ciągnie ze słabości przeciwnika. Jest ona tedy siłą wybitnie twórczą. Nawet filozoficznie nietrudno to uzasadnić. Ilekroć odwaga natrafi na niezdecydowanie, ma prawdopodobieństwo uzyskania powodzenia, gdyż niezdecydowanie już jest utratą równowagi. Jedynie tam, gdzie odwaga natrafi na świadomą ostrożność, która jest, rzec by można, równie odważną, a w każdym razie równie silną jak i odwaga – musi ta ostatnia ulec. Wśród całej gromady ostrożnych bardzo znaczną większość stanowią bojaźliwi.
W wielkim oddziale odwaga jest siłą, której największy nawet rozwój nie może nigdy stanowić uszczerbku dla innych sił, ponieważ wielki oddział związany jest z wyższą wolą przez ramy i kadry szyku bojowego i służby, a zatem kierowany jest przez obcy rozum. Wtedy odwaga jest tylko napiętą sprężyną, zawsze do rozprężenia się gotową.
Im wyżej sięgamy wśród dowódców, tym konieczniejsze się staje, aby odwadze towarzyszył rozważny umysł i aby odwaga nie była bezcelowym, ślepym porywem namiętności. Coraz mniej tu bowiem chodzić będzie o osobistą ofiarność, a coraz więcej – o oszczędzanie innych oraz o dobro wielkiej całości. To, co w wielkim oddziale regulują przepisy służbowe, które stały się wprost drugą naturą żołnierza, to w umyśle wodza powinna normować rozwaga; tu odwaga jakiegoś czynu może łatwo stać się błędem. Piękny to wszakże błąd i nie należy go traktować na równi z innymi. Szczęśliwe wojsko, gdzie często objawia się odwaga, choćby nawet nie w porę! Jest to wybujała dzika latorośl, ale zarazem świadectwo urodzajności gruntu. Nawet junactwem, to jest odwagą bezcelową, nie należy pogardzać. W istocie jest to ta sama siła ducha, tylko bez udziału rozumu, przekształcona w rodzaj namiętności. Jedynie w wypadku, gdy odwaga wystąpi nawet przeciw posłuszeństwu, gdy zlekceważy jasno wyrażoną wolę przełożonego, wtedy należy ją traktować jako niebezpieczne zło – nie dla junactwa, lecz ze względu na nieposłuszeństwo. Nie ma bowiem na wojnie nic istotniejszego niż posłuszeństwo.
Przy jednakowym stopniu rozwagi na wojnie tysiąckrotnie więcej zepsuje się wskutek bojaźliwości, niż wskutek odwagi. Wystarczy o tym wspomnieć, aby być pewnym zgody czytelnika.
Zasadniczo dążenie do rozsądnego celu powinno ułatwić drogę odwadze, a zatem obniżyć jej znaczenie, tymczasem dzieje się wprost przeciwnie.
Jasna myśl i w ogóle przewaga umysłu odbiera wszelkim siłom uczucia znaczną część ich mocy. Toteż odwaga jest tym rzadsza, im dotyczy wyższych szczebli. Jeśliby bowiem nawet rozwaga i rozsądek nie wzrastały w miarę osiągania wyższych stanowisk, to same już obiektywne wielkości, stosunki i względy zewnętrzne napierałyby tak silnie i często na dowódców w najprzeróżniejszych sytuacjach, że ci uginaliby się pod ich ciężarem tym bardziej, im mniejsza byłaby ich własna rozwaga. Oto najistotniejsza przyczyna tego sprawdzonego na wojnie i w życiu doświadczenia, uwiecznionego w przysłowiu francuskim: „Tel brille au second qui s'éclipse au premier”. (Przyćmiony na pierwszym miejscu może zabłysnąć na drugim). Prawie wszyscy generałowie, których z historii znamy jako miernych albo nawet niezdecydowanych dowódców, odznaczyli się na niższych stanowiskach odwagą i zdecydowaniem.
Należy jednakże rozróżniać pewne motywy jakiegoś odważnego czynu, zjawiające się pod naciskiem konieczności. Konieczność ta bowiem ma swoje stopniowania. Jeśli jest ona bezpośrednia, jeśli ktoś dążąc do danego celu rzuca się w wir niebezpieczeństw, aby uniknąć innych, równie groźnych, to możemy podziwiać tylko zdecydowanie, co zresztą ma też swoją wartość. Młody człowiek skaczący przez głęboką przepaść, aby wykazać swą sprawność w jeździe konnej, jest odważny; jeśli jednak wykona ten sam skok ścigany przez gromadę krwiożerczych janczarów, to wtedy jest on tylko zdecydowany. Atoli im dalsza jest konieczność działania, im więcej jest etapów, które musi przebyć rozsądek, aby sobie tę konieczność uświadomić, tym mniej ogranicza ona odwagę. Skoro w roku 1756 Fryderyk Wielki uważał wojnę za nieuniknioną i mógł uniknąć zguby tylko przez uderzenie na swych wrogów, to rozpoczęcie przezeń wojny było konieczne, ale zarazem bardzo odważne; niewielu bowiem ludzi w jego położeniu zdecydowałoby się na taki krok.
Aczkolwiek strategia jest terenem działania tylko dla naczelnych wodzów albo dowódców na najwyższych stanowiskach, to jednak odwaga wszystkich innych ogniw wojska nie jest dla niej bynajmniej obojętna, zarówno jak i inne cnoty wojskowe. Z wojskiem, wyrosłym z odważnego ludu, zasilanym nieustannie duchem odwagi, można dokonać całkiem innych czynów niż z takim, któremu ta cnota wojskowa jest obca; toteż uwzględniliśmy ją również i w stosunku do wojska. Ale odwaga wodza jest dla nas przedmiotem specjalnych rozważań i już niewiele dodać możemy do ogólnej charakterystyki tej cnoty wojskowej, jaką podaliśmy tu jak najsumienniej.
Im wyżej wznosimy się na szczeblach dowództwa, tym bardziej w czynnościach przeważają: umysł, rozsądek i rozwaga. Odwaga zatem, jako właściwość uczucia, odsunięta zostaje wtedy na plan dalszy i dlatego odnajdujemy ją tak rzadko na najwyższych stanowiskach. Odwaga kierowana przez wybitny umysł jest cechą bohatera. Polega ona jednak nie na porywaniu się na naturę rzeczy, na brutalnym gwałceniu zasady prawdopodobieństwa, lecz na silnym poparciu tej wyższej rachuby, która raz dokonana przez genialny umysł przenika go ostrością sądu, na poły świadomie, z szybkością błyskawicy. Im silniej odwaga porywa za sobą umysł i rozwagę, tym dalej sięgnie ich lot, wzrok tym szersze ogarnie widnokręgi, a wynik będzie tym lepszy; oczywiście zawsze tylko w tym znaczeniu, że większym celom odpowiadają większe niebezpieczeństwa. Zwykły śmiertelnik, rozważający przy biurku te zagadnienia (nawet jeśli pominiemy słabych i niezdecydowanych) jedynie podczas tej wyobrażalnej działalności, z dala od niebezpieczeństw i odpowiedzialności, dojść może do wniosków właściwych – o ile są one w ogóle możliwe bez istotnego przeżycia. Jeśliby go jednak ogarnęły zewsząd niebezpieczeństwa i świadomość odpowiedzialności, to wnet straciłby on swój jasny pogląd na rzeczy, a nawet jeśliby go dzięki wpływom otoczenia zachował, to decyzję straciłby w każdym razie, gdyż tu nikt pomóc nie może.
Sądzimy przeto, że wódz wybitny bez odwagi jest nie do pomyślenia, to znaczy, że nie może się nim stać człowiek, który nie ma wrodzonej tej siły uczucia; w ten sposób uważamy odwagę za pierwszy dla niego warunek. Inna kwestia, ile zostaje jeszcze w człowieku tej wrodzonej, a przez wychowanie i doświadczenia życiowe dalej rozwijanej i modyfikowanej siły w chwili, gdy osiąga to wysokie stanowisko. Im większa jest jeszcze ta siła, tym silniejszy jest zamach skrzydeł geniuszu i tym wyższy jego lot. Ryzyko wtedy coraz bardziej się zwiększa, ale i cel rośnie z nim razem. Czy linie tego lotu wypływają i biorą kierunek z odległej konieczności, czy też sprowadzają się do podwalin gmachu budowanego przez ambicję; czy działać tu będzie Fryderyk, czy Aleksander – to dla badań krytycznych będzie nadal obojętne. Wprawdzie to ostatnie pobudza bardziej wyobraźnię, jako jeszcze odważniejsze, ale za to pierwsze zadowala bardziej rozum, gdyż ma więcej wewnętrznej konieczności.
Musimy teraz wspomnieć o jeszcze jednej ważnej okoliczności.
Duch odwagi może przeniknąć wojsko będąc albo wrodzonym danemu narodowi, albo wytworzonym przez szczęśliwą wojnę przebytą pod odważnym wodzem; w ostatnim wypadku będzie go wojsku z początku brakować.
W naszych czasach nie ma bodaj innego środka do wychowania ducha narodu pod tym względem, jak tylko wojna i to prowadzona odważnie. Tylko ona może przeciwdziałać tej zniewieściałości ducha, temu dążeniu do wygód, jakie pociąga za sobą wzrastający dobrobyt i wzmożona działalność ekonomiczna narodu.
Toteż, jeśli charakter narodu i doświadczenie wojenne wspierają się wzajemnie przez stałe wzajemne oddziaływanie, ten naród może spodziewać się, że osiągnie mocne stanowisko w świecie politycznym.


We wrześniu 1708 roku A. Mienszykow zaatakował i pokonał koło wsi Leśna w pobliżu Propojska oddziały szwedzkiego generała Adama Ludwika Löwenhauta. W tej kilkudniowej bitwie Szwedzi stracili 8 500 zabitych, około 3 000 rannych, 1 000 wziętych do niewoli, 17 dział oraz 5 000 wozów z amunicją i żywnością. Straty Rosjan wyniosły, dzięki umiejętnym posunięciom Mienszykowa, tylko 1 000 zabitych i 3 000 rannych.
W 1709 roku główna akcja wojny szwedzko-rosyjskiej przeniosła się na tereny Ukrainy. Gdy Jan Mazepa przeszedł ze swymi kozakami na stronę Karola XII, Piotr I skierował do ataku A. Mienszykowa, który ogniem i mieczem spustoszył rozległe połacie ukraińskie, zrównał z ziemią miasto Baturyn, wycinając w pień wszystkich jego mieszkańców. W tym czasie Szwedzi razem z Ukraińcami planowali wyprawę na Moskwę, co nie było tajemnicą dla wywiadu rosyjskiego i przyprawiało cara o paroksyzmy wściekłej nienawiści. Kazał więc Mienszykowowi zaprowadzić na Ukrainie cmentarny spokój i ciszę, co też feldmarszałek nie omieszkał uczynić, obracając w perzynę nie tylko tysiące wsi ukraińskich, ale też tysiące dworków i zaścianków szlachty polskiej. Oficerowie rosyjscy postępowali i myśleli tak, że w ich oczach jakikolwiek odruch litości stawał się haniebnym, niegodnym żołnierza przejawem słabości. Tego rodzaju mentalność nie stanowiła zresztą ani wówczas, ani kiedy indziej jakiegoś wyjątkowego ewenementu. Nigdy żadna wojna nie może być prowadzona bez okrucieństwa, gdyż każda wojna jest walką na śmierć i życie, gdy jeden z przeciwników musi być nieuchronnie pobity i unicestwiony. Nawet teoretyk nowoczesnego liberalizmu, angielski filozof John Locke pisał w dziele Two Treatises of Government (Dwa traktaty o rządzie, powstałe około 1680-1682): „Stan wojny jest stanem wrogości i zagłady. (...) Jest to rozsądne i sprawiedliwe, że jestem uprawniony do zniszczenia tego, kto grozi mi zniszczeniem. Na mocy prawa natury człowiek ma być zachowany tak dalece, jak to tylko możliwe, kiedy jednak nie wszyscy mogą zostać zachowani, a ofiarą paść może bezpieczeństwo niewinnego, wtedy tego człowieka, który prowadzi z nim wojnę lub okazał wrogość wobec jego istnienia, można zniszczyć z tych samych powodów, dla których zabija się wilka lub lwa. Tacy ludzie nie są bowiem związani powszechnym prawem rozumu, nie znają żadnych innych zasad prócz siły i gwałtu, mogą więc być traktowani jak drapieżne zwierzęta, niebezpieczne i szkodliwe bestie, które z pewnością mogą zniszczyć tego, kto znajdzie się w ich władzy”...
Wiedząc, że Szwedzi wspólnie z Ukraińcami przygotowują się do wyprawy na Moskwę, ani Piotr Wielki, ani A. Mienszykow nie wahali się użyć najostrzejszych środków, by temu zapobiec. Stąd ich chłodna i wyrachowana bezwzględność. Na litość zresztą nie mogli liczyć także żołnierze rosyjscy, trafiający do rąk Szwedów, a w szczególności kozaków zaporoskich. Powieszenie należało do kar najłagodniejszych.
Po drodze do Moskwy Karol XII i Jan Mazepa musieli jednak rozgryźć rosyjską twierdzę Połtawa, która pełniła rolę klucza, otwierającego drogę zarówno na wschód, jak i na zachód.
Walną bitwę stoczono pod Połtawą w dniach 8-11 lipca 1709 roku. Po stronie rosyjskiej walczyło 42 tysięcy żołnierzy, po szwedzkiej – 27 tysięcy. Dzięki odwadze i zdecydowaniu piechurów i dragonów, których Mienszykow osobiście prowadził do ataku na bagnety przeciwko oddziałom generała Rossa, a potem i innych dowódców szwedzkich, szala zwycięstwa została ostatecznie przechylona na stronę rosyjską. 11 lipca pod wsią Pieriewołoczną resztki armii szwedzkiej złożyły broń, a król Karol XII z garstką oficerów salwował się ucieczką przez Litwę do Szwecji. W bitwie pod Połtawą Rosjanie stracili 4 635 ludzi w zabitych i rannych, Szwedzi zaś ponad 10 tysięcy zabitych i 2,5 tysiąca jeńców, prócz tego stracili oni 32 działa, ogromny obóz i wiele sztandarów. Odtąd przestali stanowić zagrożenie dla swych sąsiadów, a w języku rosyjskim zakorzeniło się wyrażenie „propał kak Szwied pod Połtawoj” na określenie sytuacji, gdy ktoś przegrał z kretesem i poniósł ciężką klęskę.
Za bitwę połtawską A. Mienszykow otrzymał godność feldmarszałka wojsk Imperium Rosyjskiego.
Karierę wojskową kontynuował także później, dowodząc m.in. wyprawami armii cesarskiej do Holsztynu (Nordalbingii), Kurlandii i Pomeranii. Wszędzie odnosił zwycięstwa i karierę wojskową zakończył z tytułem naczelnego głównodowodzącego armii rosyjskiej czyli generalissimusa. Był jednym z najsłynniejszych żołnierzy ówczesnej Europy, sławionym w różnych krajach i w różnych językach.
W 1707 roku Aleksander Mienszykow otrzymał tytuł księcia dziedzicznego Imperium Rosyjskiego.
W 1726 roku w drukarni Akademii Wileńskiej odbito panegiryczne dziełko M. J. Buczyńskiego pt. Czoło fortuny Marsowey, na herbownej głowie trojakim zasług, honorów y zkoligowanych imion cyrkulem uwieńczone Alexandrowi Mężykowi, wielkiemu generałowi felt-marszałkowi, staroście orszańskiemu przy weselnym akcie Piotra Sapiehy, starosty zdzitowskiego y Maryi Alexandry Mężykówny (...) prezentowane.


Jednak nie tylko na polu wojskowości był Mienszykow figurą wielkiego formatu. Potrafił też znakomicie grać rolę polityka i dyplomaty, zręcznie prowadzącego złożone rozgrywki na arenie międzynarodowej. Jak powiadał Jacob Burckhardt, „wszystkie państwa pomawiają się wzajem o najgorsze zamiary, sądząc podług własnego nieczystego sumienia”; ale w polityce tego rodzaju zachowania były i pozostają czymś nagminnym. Bez zręcznych manipulacji i wytrawnych posunięć na szachownicy polityki międzynarodowej nawet najświetniejsze zwycięstwa na polu walki tracą swą wagę i znaczenie. Żołnierze bowiem wygrywają bitwy, a dopiero politycy wygrywają wojny. A. Mienszykow wygrał dla Rosji niejedną bitwę i niejedną wojnę.
W latach 1718-1724 i 1726-1727 pełnił obowiązki prezydenta Kolegium Wojskowego, był ministrem wojny Imperium Rosyjskiego, jak też piastował szereg innych odpowiedzialnych urzędów, przyczyniając się dobitnie do postępu w tym kraju oświaty, gospodarki, kultury, a szczególnie wojskowości. Był niewątpliwie jednym z najwybitniejszych twórców potęgi tego mocarstwa. Jednocześnie wszelako nie był wolny od nadzwyczaj odpychających „polskich” wad: słynął z zachłanności, pazerności, niemoralności. Przepadał za pieniędzmi, zaszczytami i kobietami, co stanowiło o ludzkiej małości tego wielkiego męża stanu. Mniej więcej od 1711 roku był ciągany po sądach przez wrogów i nieraz mu dowiedziono malwersacji i złodziejstw na wielką skalę, lecz póki żył cesarz Piotr I, który wysoko sobie cenił zalety umysłu i wielorakie talenty A. Mienszykowa, nic mu się nie stało. Generalissimus, jako wytrawny intrygant i gracz polityczny, nie tylko potrafił się obronić przed swymi przeciwnikami, ale też niejednego z nich – jak np. głowę żydowskiej „rodziny” w Rosji Szafirowa – pogrążył...
W dziwny sposób wzniósł się na szczyty potęgi niebawem po śmierci tego, kto go nieraz brał w obronę przed przeciwnikami, cara Piotra Wielkiego. Ale niestety upadek zaczyna się właśnie wówczas, gdy osiągnie się apogeum powodzenia...
W Historii Rosji (t. 1, s. 321-322) profesor Ludwik Bazylow pisał: „Można jednakowoż bez przesady powiedzieć, że właśnie na najwyższym szczycie doznał wszechpotężny Mienszykow, bodaj najbogatszy człowiek w imperium, od lat ulubieniec losu – największego zawrotu głowy. Zmierzając do wyłączenia cara spod wszystkich możliwych wpływów, postarał się nawet o to, że uznano go oficjalnie za pełnoletniego; przestawał zatem sprawować regencję wieloosobowy organ, ale tym samym wola 12-letniego monarchy była już prawem. Mienszykowowi własne możliwości wydawały się teraz nieograniczone, nie doceniał wpływów, jakie w tym samym czasie zdobywali inni... Na tronie siedział mały chłopiec, ale rozwinięty umysłowo i skłonny do krytycznego myślenia. Traktowany przez Mienszykowa jak marionetka, znienawidził go strasznie, a tak samo nie lubił swojej „narzeczonej” [córki Mienszykowa]. W takiej sytuacji potrafili zbliżyć się do Piotra II członkowie rodziny Dołgorukich, a 18-letni Iwan Dołgoruki wszedł w rolę najbliższego powiernika...
Piotr i Iwan Dołgoruki stali się nierozłącznymi przyjaciółmi i nawet spali w jednej komnacie. Zażyłą przyjaźń przerwał brutalnie Mienszykow, przenosząc Dołgorukiego do służby wojskowej. Starał się też odseparowywać Piotra II od siostry Natalii, którą młody car bardzo lubił. Poróżnił się prócz tego Mienszykow z Ostermanem, wielu innych zrażał sobie swoją wyniosłością, dyktatorskimi pociągnięciami i może najbardziej – niezrozumiałą u tak bogatego człowieka zachłannością. Pieniędzy i kosztowności zawsze mu było mało, gromadził je wszystkimi możliwymi sposobami, a wydatki na dwór kazał poważnie ograniczyć”.
W swej bucie i poczuciu bezkarności przechodził wszelkie granice, nad młodym carewiczem znęcał się w ten sposób, że ów głodował, mając małą kromkę chleba raz na dwa dni. W żywe oczy drwił z przedstawicieli zarówno domu monarszego, jak i starej, rodowitej arystokracji moskiewskiej. Ostentacyjnie poniżał każdego, z kim się zetknął. Tego zaś ludzie nie wybaczają nigdy.
Nadeszła jednak chwila, w której musiały go nawiedzić refleksje nad własnym losem. Zaproszony na imieniny do wspaniałego pałacu Mienszykowa w Oranienbaumie, Piotr II kazał odpowiedzieć, że „jaśnie oświecony książę” może spędzić uroczystość w gronie, w którym niekoniecznie musi znajdować się car. Potem wydarzenia potoczyły się już bardzo szybko. Najwyższa Tajna Rada otrzymała dekret, zabraniający wypełniania jakichkolwiek rozporządzeń Mienszykowa, następnie przyszły inne jeszcze ograniczenia, areszt domowy i zesłanie do Ranenburga (dziś Czapłygin w obwodzie lipieckim, na południe od Riazania), gdzie też miał swoje majętności. Smutna to już była kawalkada, chociaż jeszcze nie najgorsza – 42 karety ze znacznym dobytkiem. Przeczuwając większą znacznie tragedię, Mienszykow próbował się ratować za wszelką cenę, pisał listy do Piotra II i jego siostry, prosił, żeby mu pozwolono prowadzić spokojne życie z wyłączeniem od wszelkich spraw oficjalnych. Wszystko było daremne, na próżno też małżonka Mienszykowa upokarzała się przed Ostermanem”... Jak rozpowiadano w Petersburgu, żona tego, do niedawna potężnego, możnowładcy usiłowała w pozamałżeńskim łożu – i to za radą własnego męża – wkupić się w łaskę Niemca, lecz ten, i owszem, poużywał cudzej żony, lecz jej prośbom posłuchu nie dał. Niebawem całą rodzinę Mienszykowów zesłano do Bieriozowa nad Soćwą Północną (dopływem Obu), niedaleko koła podbiegunowego. Prócz ojca, jechały na zesłanie jego dwie córki i syn. Zrozpaczona żona utraciła od płaczu wzrok i zmarła po drodze.
Profesor L. Bazylow pisze: „Oskarżono go o wszystko, co tylko było możliwe, m.in. że przyczynił się do śmierci carewicza Aleksego i że wchodził w porozumienie z dworem pruskim, ażeby zdobyć dla siebie koronę. Cały majątek Mienszykowa uległ konfiskacie. Zabrano nieprawdopodobne skarby, chociaż być może relacje są przesadne: 14 milionów rubli, z czego pięć w gotówce oraz setki kilogramów srebrnych i złotych sztućców i naczyń (podobno 105 pudów, a więc około 1700 kilogramów samych złotych naczyń). A przecież był jeszcze Mienszykow właścicielem prawie stu tysięcy poddanych „dusz” i całych miast, m.in. Oranienbaumu i Ranenburga, miał dobra za granicą (w Polsce także). Sam zestaw jego tytułów skłania do głębokiej zadumy: „Jaśnie Oświecony Cesarstwa Rzymskiego i Rosyjskiego książę, książę Iżorski, graf na Dubrowce, Hory-Horkach i Poczepie, dziedziczny pan oranienburski (Oranienburg to inna nazwa Ranenburga) i baturyński jego cesarskiej wszechrosyjskiej mości dowodzący wojskami generalissimus, najwyższy rzeczywisty tajny radca, marszałek imperium, prezydent państwowego kolegium wojskowego, admirał czerwonej flagi, generał-gubernator guberni sankt-petersburskiej, podpułkownik preobrażeński, lejb-gwardii pułkownik nad trzema pułkami, kapitan kompanii bombardierów, orderów świętych apostołów Andrzeja i Aleksandra, Słonia, Białego i Czarnego Orła kawaler.
Niecodzienne były to tytuły, ale – trzeba przyznać – nie byle jaki też charakter. W ostrogu bieriozowskim Mienszykow znosił męki duchowe i patrzył na cierpienia swoich dzieci, ale przestał świadomie na cokolwiek liczyć i nikogo o nic nie prosił. Na utrzymanie wyznaczono mu 10 rubli dziennie – sumę w ówczesnych warunkach tak znaczną, że potrafił z oszczędności ufundować cerkiew i sam też pracował przy jej budowie. Umarł w listopadzie 1729 roku, nie wytrzymała też nieszczęść jego córka Maria”...
Jak świadczą wiarygodne źródła rosyjskie, Mienszykow stracił 90 tysięcy poddanych, dziesiątki posiadłości w Rosji, Polsce, Austrii, Litwie, Prusiech; 5 milionów rubli w złocie oraz 9 milionów jako lokaty w bankach Anglii, z którą łączyły go ponoć jakieś dwuznaczne powiązania: z rąk Isaaca Newtona osobiście otrzymał bilet członkowski Royal Society, czyli brytyjskiej akademii nauk, a niektórzy twierdzą, że z rozkazu Anglików razem ze Skowrońską otruł Piotr I Wielkiego.
Minęło jednak jeszcze parę lat, a następczyni Piotra II, Anna, sprowadziła pozostałe przy życiu dzieci Mienszykowa z zesłania do stolicy Imperium. Jego synowi Aleksandrowi zwrócono skonfiskowane dobra ojca. Natomiast liczni członkowie rodziny Dołgorukich i Osterman pojechali na tereny podbiegunowe, w tym do Bieriozowa, i tu zakończyli swój żywot – na mocy nieodgadnionych wyroków Nemezis.
W obrębie kultury rosyjskiej wydano dotychczas grubo ponad sto książek naukowych i beletrystycznych poświęconych tej wybitnej i barwnej postaci.


Dalszym potomkiem Aleksandra Daniłowicza Mienszykowa w linii prostej był w XIX wieku książę, generał-adiutant, kontradmirał Aleksander Siergiejewicz Mienszykow, członek Rady Państwa Cesarstwa Rosyjskiego, szef Sztabu Morskiego, bliski współpracownik cara Mikołaja I. Odgrywał on przez wiele lat ważką rolę w sferze wojskowości i dyplomacji rosyjskiej, choć dowódcą był – ze względu na okoliczności zewnętrzne – raczej niefortunnym. Był wszelako człowiekiem rozległej wiedzy i dużej wrodzonej inteligencji. Wykształcony na uniwersytetach niemieckich, znał kilka języków, był dyplomowanym lekarzem medycyny i weterynarii. Słynął też jako bibliofil i dobrał księgozbiór 50 tysięcy tomów, który został później przejęty przez bibliotekę Rosyjskiej Akademii Nauk.
Urodził się on 15 sierpnia 1787 roku; w wieku 22 lat zaciągnął się do służby wojskowej i służył przeważnie w sztabach. Od roku 1815 cieszył się szczególnymi względami cesarza Aleksandra I, któremu towarzyszył we wszystkich jego podróżach i wizytach zagranicznych, pełniąc rolę zaufanego powiernika.
Był autorem projektu uwłaszczenia chłopów, co ściągnęło na niego ogromne przykrości, aż do odsunięcia od dworu i przeniesienia do służby dyplomatycznej. Przebywał m.in. w bardzo antyrosyjskim i niebezpiecznym Iranie. W 1827 roku został szefem Głównego Sztabu Morskiego i członkiem gabinetu ministrów; od 1830 – członkiem Rady Państwa; od 1833 – admirałem.
W latach 1853-55 pełnił funkcję głównodowodzącego wojsk rosyjskich w przegranej przez Rosję Wojnie Krymskiej. Był posądzany o zdradę i celowe doprowadzenie do klęski Cesarstwa, co jednak nie było prawdą, ponieważ przyczyny tej porażki były głębsze i poważniejsze, kryły się w ogólnie zacofanym stanie Rosji jako państwa. W latach 1855-56 Mienszykow pełnił obowiązki komendanta Kronsztadu. Obok dużej pracowitości i energii, znakomitej pamięci i dowcipu, manifestował ogromną pychę, wyniosłość, próżność, egoizm, co mu prawie kompletnie uniemożliwiało branie pod uwagę zdania otoczenia czy kompetentnych doradców, z którymi się zupełnie nie liczył. Zmarł 19 kwietnia 1869 roku.

 


Jerzy Potiomkin



Feldmarszałek Potiomkin urodził się w miejscowości Czyżew koło Duchowszczyzny niedaleko Smoleńska w rodzinie zaściankowego szlachcica, oficera wojsk rosyjskich. Była to dawna szlachta polskiego pochodzenia, używająca godła rodowego Pogonia IV, czyli Mniejsza. Profesor Wojciech Wijuk Kojałowicz w swym herbarzu opisując to godło m.in. zaznaczał: „Potemkin. Potemkinowie w Smoleńskim województwie. Jerzy Potemkin, syn jego Jan”.
Ksiądz zaś Kasper Niesiecki w dziele Korona Polska (t. 3, s. 681) niezupełnie słusznie twierdzi: „Potemkin herbu Pogonia 4-to, z Moskwy do Litwy się przenieśli za Zygmnuta III, z których był Jerzy Potemkin”. Jednak rejestr obrońców Smoleńska w 1654 roku przed nawałą moskiewską donosił: „Pan Siemion Potemkin z majętności swych Zamosza y Uscinowa z przynależnościami we włości Katynskiej leżącey tak y z stanu Iwanowskiego stanął osobą swą samotrzeć” (Archeograficzeskij Sbornik Dokumientow, t. 14, s. 28). Tak się jednak złożyło, że ród Potiomkinów znany jest bardziej w dziejach Rosji niż Polski, a to dzięki osobie przede wszystkim wybitnego działacza wojskowego i politycznego Jerzego (Grigorija) Potiomkina, feldmarszałka armii cesarskiej.
Obszczij gierbownik dworianskich rodow Wsierossijskija Impierii (cz. 1) podaje, że: „hrabia Grigorij Aleksandrowicz Potiomkin-Tawriczeskij, książę Imperium Rzymskiego, pochodzi ze starożytnej zacnej familii Szlachectwa Polskiego, z której to rodziny za panowania światłej pamięci Wielkiego Kniazia Wasilija Ioannowicza wyjechał na służbę (do Moskwy) Hanus syn Aleksandra, a po chrzcie świętym Tarasij Potiomkin”...
Nazwisko tego szlachcica polskiego było Postępski vel Potempski, jeśli wierzyć źródłom heraldycznym. Piotr Dołgorukow w swym fundamentalnym dziele pt. Rossijskaja rodosłownaja kniga (cz. 2, s. 168, Petersburg 1854) podaje: „Na początku XVI wieku, za wielkiego Kniazia Wasilija, wyjechał z Polski do Rosji szlachcic Hanus syn Aleksandra Potempski, przyjął wiarę prawosławną z imieniem Tarasa Potiomkina i został protoplastą Potiomkinów. Stiepan syn Nieczaja Potiomkin zabity na wyprawie kazańskiej 1550 r., a imię jego wpisane do syndyku Soboru Uspienskiego... Ród Potempskich istniał w Polsce jeszcze w XVIII w., lecz czy istnieje dziś, niewiadomo. Przypisany do Herbu Odrowąż...
Tegoż zdania jest inny znakomity heraldyk rosyjski: „Ród hrabiów Potiomkinów pochodzi od Jana Potępskiego, który wyjechał z Litwy do Rosji na początku XVI wieku”. (S. Wasiljewicz (Lubimow), Titułowannyje rody Rossijskoj Impierii, t. 1, s. 121, SPB 1910).
Rzeczywiście ongiś w Małopolsce był ród o nazwisku Potempski, używający jednak godła Odrowąż. W 1736 roku Piotr Józef z Grobia Potempski, skarbnik lubelski, poseł województwa ruskiego i Ziemi Halickiej, podpisał w Warszawie uchwałę sejmową (Volumina Legum, t. 6, s. 298). W XVII wieku Potiomkinowie niejako ponownie wrócili na łono szlachty polskiej, będąc już wówczas hrabiami Imperium Rosyjskiego. Konstytucja sejmu ekstraordynaryjnego warszawskiego z 1775 roku zatwierdziła Indygenat urodzonego hrabi Potiomkina: „Okazując w jakim są u Rzeczypospolitej poważaniu zacność urodzenia i cnota wielkich mężów, z tego powodu urodzonego Gregorego de Potiemkin, generała en cheff wojsk i wiceprezydenta Rady Wojennej Rosyjskiej, generała-adjutanta Najjaśniejszej Imperatorowej Imci całey Rossyi, gubernatora Nowoserbii, orderów Białego Orła, Św-go Jędrzeja, Św-go Stanisława i Alexandra Newskiego kawalera, do indygenatu Korony Polskiej, W-go X-wa Lit-go i wszystkich prowincyi z sukcessorami de lumbis za powszechną stanów zgodą przyjmujemy i do wszelkich prerogatyw w państwach naszych stanowi szlacheckiemu służących przypuszczamy, a za poprzedzającą przysięgą na wierność Nam, Królowi i Rzeczypospolitej, nawet przez plenipotenta wykonać mianą, dyploma takowe z Kancellaryi naszej pod pieczęcią obojga narodów wydać rozkazujemy”. (Volumina Legum, t. 8, s. 165).
Co prawda sami siebie Potiomkinowie wywodzili niekiedy z arystokratów rzymskich, od „kniazia narodu samnickiego Poncjusza Telezinusa”, ale też zaznaczali, że Hans (Hanusz) syn Aleksandra Potiomkin przybył do Moskwy za czasów Wasilija Iwanowicza, który obdarzył ich „wotczinami wielikimi w powiecie smoleńskim”. (Patrz.: L. Sawiołow, Lekcii po russkoj geneałogii, s. 28, Moskwa 1908). Jest to jednak typowa legenda, nie mająca pokrycia w faktach.
Herb Potiomkinów heraldycy rosyjscy opisują tak: „ręka z mieczem uzbrojona z obłoku, na tarczy korona, a z korony trzy pióra strusie”. Jest to więc herb polski znany jako Pogoń Mniejsza.
Również genealogia Potiomkinów podana przez autora Rodosłownoj knigi (t. 2, s. 364), świadczy o niewątpliwym poczuciu humoru tego, kto pisał o przodkach kochanka cesarzowej Katarzyny II: „Potiomkiny. Wyjechali iz Rimskogo gosudarstwa. Nazwanije połuczili ot rodstwiennika kniazia somnickogo Pansiusza Telezina, kotoryj imieł w Bazilikatskom Kniażestwie gorod Potensiju na ustje rieki Potensii; władieja onym i nazywaliś Potensiny, a po sławianski Potiomkiny”...
Ten wywód, nawiązujący dość niedyskretnie do „potencji” Jerzego Potiomkina, przez wiele lat obsługującego potrzeby seksualne cesarzowej Katarzyny II, jest oczywistym nieporozumieniem z historycznego punktu widzenia, daje jednak świadectwo obyczajowości dworu rosyjskiego w XVIII wieku.


Ojciec Jerzego Potiomkina, Aleksander, był podpułkownikiem rezerwy armii rosyjskiej. Słynął w społeczności sąsiedzkiej raczej jako wydmikufel i skandalista, gdyż bardzo chciał mieć dzieci, a żona okazała się bezpłodna. Urządzał więc jej dość często gorszące scenki, a wreszcie ożenił się po raz drugi (nie mając rozwodu z pierwszą żoną!) z młodą wdową Darią Kondyrewą-Skuratową (też polskiego pochodzenia). Skandal obyczajowy wybuchł potworny. W końcu pierwsza żona zrezygnowała i poszła do klasztoru, a z drugą niezmordowany podpułkownik w stanie spoczynku spłodził pięcioro dzieci: na początek cztery córki, a na koniec syna Jerzego. Stało się to gdzieś w przestrzeni czasowej między rokiem 1736 a1742, a sam Potiomkin podawał jako swą datę urodzenia rok 1739.
Ojciec Jerzego Potiomkina zmarł, gdy chłopiec miał kilka lat i cała odpowiedzialność za wychowanie syna spoczęła na wątłych ramionach matki, która jednak wiedziona nieomylnym instynktem potrafiła nadać rozwojowi osobowości dziecka właściwy kierunek. To pod jej wpływem Grzegorz rozmiłował się w lekturze mądrych książek, rozwinął w sobie zmysł wiedzy, dążenie do wyższej kultury i mocne, zdrowe aspiracje życiowe.
Przez całe życie Potiomkin, choć nie miał żadnego prawie wykształcenia formalnego, był rozmiłowanym w książkach bibliofilem. Jego biblioteka domowa liczyła ponad dwa tysiące tomów, a zdobyta na drodze samokształcenia wiedza okazała się głębsza i rozleglejsza niż wynoszona przez wielu z murów uniwersyteckich razem z dyplomem magisterskim.
Jeszcze w dzieciństwie chłopiec dobrze nauczył się języków: rosyjskiego, polskiego i niemieckiego, a jego ulubioną lekturę stanowiły Ewangelie. Uczył się łatwo, bez trudu opanowywał pamięciowo obszerny materiał, na którego przyswojenie inni tracili dużo wysiłku i pracy. Już w dzieciństwie postanowił, że koniecznie i istotnie musi być „kimś”, a nie kimś się wydawać. Miał też niemały potencjał wrodzonej energii i ambicji.
W środowisku szlachty smoleńskiej były wówczas bardzo jeszcze silne nastroje antymoskiewskie, lecz wraz z postępującym słabnięciem Polski a umacnianiem się Rosji sytuacja moralno-psychologiczna też się zmieniała: ludzi pociąga potęga a budzi zniechęcenie słabość. Rosja zaś w tym czasie ucieleśniała siłę i zdrowie, Polska – słabość i zgniliznę moralną. Tak było, ze wszystkimi wynikającymi stąd konsekwencjami.
Po ukończeniu gimnazjum w Moskwie Potiomkin zaciągnął się do służby kawalerskiej w gwardii konnej cesarza Piotra III i awansował do rangi wachmistrza, następnie zaś wstąpił na studia do Uniwersytetu Moskiewskiego i w ciągu pierwszego roku zajęć został zapisany w grono dwunastu najlepszych studentów, których w lipcu 1757 roku przedstawiono cesarzowej Elżbiecie. Już po roku jednak był relegowany z uczelni „za niechożdienije”, gdyż prawie nie pokazywał się na uniwersytecie, za to błyszczał stałą obecnością w knajpach moskiewskich i innych tego rodzaju „złacznych zawiedienijach”. Powoli też się rozpijał. Nawiasem mówiąc ten młody człowiek posiadał niepospolitą siłę fizyczną, z łatwością prostował i wyginał stalowe podkowy i łamał grube dębowe nogi stołów, stojących w karczmach. Gdy fama o tym dotarła do nowo upieczonej cesarzowej Katarzyny II, ta nie omieszkała natychmiast sprawdzić we własnym zakresie, czy aby pogłoski o „talentach” młodego Potiomkina nie są przesadne i zaprosiła go do siebie. Ten jednak, dobrze poinformowany o niesłychanej rozwiązłości imperatorowej, wzdragał się na samą myśl o fizycznym z nią zbliżeniu. Katarzyna II błagała go o złożenie jej wizyty, pisząc m.in. w liście, znanym jako „Czystosierdiecznaja ispowiedź”, że jej poprzednie więzy miłosne były powodowane „nie zepsuciem, do którego nie mam żadnej skłonności, a gdybym w młodości miała męża, którego bym kochała, nigdy bym go nie zawiodła”. I w końcu dodawała, że „z łaski pana już piątą noc spędzam bez snu”. Wreszcie w końcu kwietnia 1774 roku pan Jerzy spędził noc w cesarskiej alkowie.
I gdy się okazało, że istotnie jest doskonałym kochankiem, niedawny student został mianowany kamer-junkrem i otrzymał w nadaniu dobra ziemskie wraz z 400 „duszami” chłopów pańszczyźnianych. Jego zaś podstawowym obowiązkiem służbowym było odtąd branie udziału razem z braćmi Orłowami w seansach erotycznych z cesarzową, która szczególnie rozmiłowała się właśnie w konstelacji „jedna z trzema”, nie stroniła jednak także od innych, jeszcze bardziej ekstrawaganckich doświadczeń, a współuczestników tych gier szczodrze obdarowywała majętnościami, orderami i tytułami.
Adam Smith w Teorii uczuć moralnych pisał: „Na dworach książąt, w salonach możnych, gdzie powodzenie i wyróżnienie kogoś nie zależy od szacunku równych możnemu panu rangą, mądrych i wykształconych ludzi, lecz opiera się na kapryśnych, nieracjonalnych względach ciemnych, aroganckich, dumnych zwierzchników, pochlebstwo i fałsz zbyt często zyskują górę nad zasługą i umiejętnościami. W takich towarzystwach umiejętność przypodobania się jest wyżej ceniona niż umiejętność bycia pożytecznym. W błogich czasach pokoju, gdy burza trzyma się z dala, monarcha czy możny pan pragnie tylko zabawy i może nawet wyobraża sobie, że nie potrzeba mu usług ze strony nikogo albo też, że ci, co go zabawiają, są wystarczająco zdolni do jego służby. Powierzchowny wdzięk, puste talenty zuchwalca zwanego galantem są zazwyczaj bardziej podziwiane niż solidne męskie cnoty rycerza, męża stanu, filozofa czy ustawodawcy. Wszyscy bezczelni pochlebcy, sami bez znaczenia, którzy zazwyczaj przeważają w takich zepsutych społeczeństwach, patrzyli z największą pogardą i drwiną na wszelkie wielkie, budzące szacunek cnoty odpowiednie do rady, senatu i pola walki. Kiedy Ludwik XIII wezwał księcia de Sully, by wysłuchać rady w wielkiej potrzebie, książę zauważył, że faworyci i dworzanie szeptali jeden do drugiego i uśmiechali się z racji jego nieeleganckiej powierzchowności. Stary żołnierz i mąż stanu powiedział wtedy królowi: „Kiedy ojciec waszej królewskiej mości zaszczycił mnie prośbą o radę, kazał błaznom dworskim usunąć się do przedpokoju”...
To opowiadanie jest dobre jako przypowiastka moralizatorska, nie zmienia jednak ono faktu, że istotnie, wielkie kariery polityczne robione bywają nie dzięki zaletom serca i umysłu, lecz przeważnie dzięki cechom nic wspólnego nie mającym ani z mądrością, ani z dzielnością moralną.
Jak głosi wszelako legenda, Potiomkin początkowo nie był zbyt zdemoralizowany, nie przepadał m.in. za seksem grupowym, tym bardziej, że się szczerze zakochał w młodej, jędrnej i na swój sposób pięknej Niemce, Katarzynie von Anhalt-Zerbst. Doznawał ponoć mdłości, wyrzutów sumienia i odrazy na widok tego, co wyrabiali z cesarzową bracia Orłowowie, doświadczeni i zupełnie zdemoralizowani bywalcy moskiewskich „agencji towarzyskich”, zwanych ówcześnie bardziej uczciwie domami publicznymi. Nawet nosił się z zamiarem oddalenia się do klasztoru, szczególnie po tym, gdy bracia Orłowowie wybili mu podczas bijatyki oko, po czym przywarło do niego uwłaczające przezwisko „Kriwoj” czyli „krzywy”, „zezowaty”. Wypada jednak podkreślić, że nawet jednookość niezbyt szpeciła tego pięknego młodzieńca o wysokim wzroście, nieco wykrzywionych „kawaleryjskich” nogach, jasnych lekko rudawych włosach, i marsowym profilu, w którym zwracał na siebie uwagę duży orli nos i szaro-jasne oczy. Dziewczyny i kobiety przepadały za młodym Potiomkinem. A on, jak to Polak, był szczególnie „dzielny” i „ujmujący” właśnie w towarzystwie cudzych żon, z których usług dość chętnie korzystał. Nie dziw więc, że kryzys moralny z biegiem czasu przeminął, widocznie także dlatego, że sprawny kochanek cesarzowej niebawem został ober-prokuratorem Synodu, wiceprezydentem Kolegium Wojskowego, a trochę później kamerherem, jak też kierownikiem rozmaitych resortów. Majątek jego powiększał się w postępie geometrycznym co kilka miesięcy, a „dzwoniący argument”, czyli „złoty kluczyk”, jak wiadomo, nie tylko otwiera wszystkie drzwi, ale też eliminuje wyrzuty sumienia i wstyd. Dopiero przesyt miłosny spowodował, że G. Potiomkin w 1769 roku przejściowo się oddalił od dworu i udał się w charakterze „ochotnika” na wojnę turecką.
Dopiero też w dziedzinie wojskowości znalazł realizację jego geniusz, jego wielorakie zalety umysłu i charakteru. Cóż bowiem po jałowych harcach seksualnych, które, choć sprawiają ogromną przyjemność, zawsze – poza stadłem małżeńskim – mają w sobie jakiś odorek zgniłej nikczemności i są źródłem najrozmaitszych wykoślawień psychicznych i schorzeń cielesnych. Nigdy też nie bywają źródłem szczęścia, choć niektórym się wydaje, że bywają. Nic wszelako, co ma cechy występku moralnego, nie daje prawdziwego i szlachetnego zadowolenia z życia. Także nieuporządkowany etycznie seks, przyroda bowiem stworzyła organa płciowe nie po to, by się nimi bawić, lecz w celu przekazywania dalej świętego daru życia. Być może nie jest sprawą przypadku, że zboczeńcy i „wyczynowcy” w tej dziedzinie z reguły są bezpłodni, nie pozostawiają potomstwa, a jeśli nawet tak, jest ono zdegenerowane i niezdrowe. Tak usychają poszczególne gałęzie rodzin ludzkich...
G. Potiomkin w okresie 1769-1772 odniósł szereg błyskotliwych sukcesów w tak naprawdę męskiej dziedzinie życia społecznego, jaką stanowi wojskowość. Wielokrotnie zwyciężał bitne oddziały tureckie na lądzie, a flotylle na morzu. Cesarzowa szczyciła się jego osiągnięciami i po zwycięskiej wojnie odwołała młodego generała z pola walki, czyniąc go ponownie nie tylko swym faworytem, ale też członkiem Rady Państwa i najbardziej wpływową osobistością w Rosji. W tych latach Potiomkin zrealizował szereg posunięć bardzo korzystnych dla wzrostu potęgi i autorytetu Imperium Rosyjskiego, choć nie zawsze godziwych z moralnego punktu widzenia. Sprawował m.in. generalne kierownictwo akcją wojskowo-polityczną, mającą na celu stłumienie buntu Jemeljana Pugaczowa oraz likwidację Siczy Zaporoskiej.
G. Potiomkin uchodzi w historiografii ukraińskiej za jednego z najbardziej groźnych przedstawicieli imperializmu rosyjskiego, inicjatora wielu akcji militarnych mających na celu unicestwienie dążeń niepodległościowych tego narodu. Wydaje się jednak, że jest to ocena przesadna, wojny bowiem nie wybuchają z woli tej czy innej jednostki, lecz raczej z samej natury ludzkiej. Jak to z gorzką ironią zauważył Theodor Wiesengrund Adorno: „Historia ludzka, historia wzrastającego panowania nad przyrodą, jest kontynuacją nieświadomej historii przyrody, pożerania i bycia pożeranym”.
Należy to do istoty losu ludzkiego, że każdy człowiek nieuchronnie bywa wciągany w tryby procesów społecznych, które czynią go takim, a nie innym, a zarówno życie jak i śmierć człowieka zależą od czynników nieskończenie od niego potężniejszych, których zgłębienie jest bodaj dla rozumu ludzkiego niemożebne.
Jak pisze Eklezjastyk w swej Księdze Mądrości: – „Sprawiedliwi i mędrcy, a także wszystkie ich dzieła są w ręku Boga, także miłość, także nienawiść. Człowiek nie wie, co go czeka. Marność! Wszystkich spotyka ten sam kres: sprawiedliwego i bezbożnego, czystego i nieczystego, składającego ofiary i tego, który ofiar nie składa, zarówno dobrego, jak i grzesznika, przysięgającego i tego, który przed przysięgą się wzdraga. W tym wszystkim, co dzieje się pod słońcem, to jest złe, że jeden u ten sam kres spotyka wszystkich. Dlatego i serce synów człowieczych pełne jest występku, i szaleństwo gnieździ się w ich sercu, dopóki żyją, a potem zstępują między umarłych. Bo ktokolwiek złączony jest ze wszystkimi żyjącymi, zachowuje nadzieję, gdyż żywy pies więcej jest wart od zdechłego lwa. Żyjący bowiem wiedzą, że pomrą, podczas gdy umarli niczego już nie wiedzą: nie czeka ich też żadna zapłata, gdyż imię ich zostało zapomniane. Ich miłość, nienawiść i zazdrość dawno już przeminęły. I nigdy też nie będą mieli żadnego udziału w tym wszystkim, co się dzieje pod słońcem. Dalej więc! W radości chleb swój spożywaj, z weselem w sercu pij swoje wino, Bóg znajduje już bowiem upodobanie w twoich uczynkach. Po wszystek czas przyodziewaj się w białe szaty i niech nie zabraknie olejku na twą głowę! Używaj życia z niewiastą, którą miłujesz, przez wszystkie dni twego marnego życia, jakich ci Bóg użycza pod słońcem. Taki jest bowiem twój udział w życiu i w trudzie, który podejmujesz pod słońcem. Każdą pracę, jaką napotka twa ręka, wykonaj według sił swoich, bowiem w końcu, do którego zdążasz, nie ma już działania ani myślenia, ani poznania, ani mądrości”...
Wielu ludzi to rozumie i gorączkowo oddaje się – dopóki żyje – różnym formom aktywności społecznej, by uciec od myśli o przemijaniu i by coś dobrego i „wiecznego” pozostawić po swoim krótkotrwałym żywocie. Stanowi to doniosłą motywację wielu poczynań ludzkich...
Gdy G. Potiomkin został mianowany na urząd generała gubernatora Kraju Noworosyjskiego (czyli Ukrainy) i otrzymał godność hrabiowską, jego autorytet i wpływy nabrały charakteru międzynarodowego. W 1776 roku cesarz Austrii Józef II nadał mu tytuł książęcy Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego. Faktycznie młody wciąż ten człowiek zarządzał w tym czasie sprawami całego Imperium Rosji.
Katarzyna II okazywała mu względy, zasypywała prezentami i nadaniami, z pewnością też gościła swego bohatera w cesarskiej alkowie. Lecz tym razem polityka i miłość zgodnie szły obok siebie. W 1776 roku cesarzowa zaaprobowała plan podboju Krymu, zamieszkałego przez Tatarów, a Potiomkin zdobył ten rajski półwysep dla Rosji, która go utraciła w 1991 roku wraz z ogłoszeniem niepodległości przez Ukrainę. Za to zwycięstwo cesarzowa i senat Imperium Rosyjskiego nadały Potiomkinowi tytuł kniazia tawriczeskogo, czyli księcia Taurydy.
Młody książę był utalentowanym, charyzmatycznym wodzem, potrafiącym tchnąć w żołnierzy wiarę w swe siły i zwycięstwo. Niccolo Machiavelli pisał: „Pragnąc zapewnić armii zwycięstwo, należy tchnąć w nią wiarę we własne siły, przekonując ją o tym, że zwycięży w każdym wypadku. Dla osiągnięcia tego celu trzeba, aby wojsko dobrze było uzbrojone i wyszkolone oraz aby żołnierze dobrze znali się między sobą; będzie tak jedynie wtedy, jeżeli żołnierze ci urodzili się w jednej okolicy i razem wzrośli. Dowódca winien zaskarbić sobie ich zaufanie, dając im dowody swej rozwagi. Zaskarbi je sobie z pewnością, jeżeli okaże się spokojny, przewidujący, odważny i potrafi zapewnić należyte poszanowanie swej osobie. Uda mu się to wtedy, gdy będzie karać winnych, wystrzegać się niepotrzebnego przemęczania żołnierzy, wypełniać dane im obietnice, zapewniać ich o łatwym zwycięstwie, wreszcie ukrywać przed nimi niebezpieczeństwo lub pomniejszać jego wagę. Staranne przestrzeganie tych zasad sprawia, że wojsko nabiera wiary w zwycięstwo, które nie może wówczas go ominąć”...
Potiomkin był organizatorem znakomicie działającego wywiadu cywilnego i wojskowego Rosji, stworzył i kontrolował sieć szpiegowską ogarniającą wszystkie kraje Europy i liczne państwa Azji. Jego agentura penetrowała wszystkie środowiska, nie wyłączając dworów monarszych, sztabów generalnych i obcych wywiadów. Przekupstwo i perfidny szantaż były przez niego stosowane tak zręcznie i zdecydowanie, że faktycznie dwór petersburski był na bieżąco poinformowany o najgłębszych tajemnicach szeregu państw Europy, Azji i Ameryki. Nawiasem mówiąc wśród jego agentury było bardzo wielu Polaków. Rosja zaś, dzięki posiadanej informacji, miała możliwość daleko posuniętej manipulacji polityką powszechną i czyniła to zdecydowanie oraz bez skrupułów. Jak wielka była pewność siebie Potiomkina, świadczy fakt, że był on opracował plan likwidacji Turcji jako państwa oraz odrodzenia na jej gruzach Imperium Bizantyjskiego z ośrodkiem w Grecji. Monarchą tego cesarstwa prawosławnego miał zostać jeden z wnuków Katarzyny II. Do realizacji projektu nie doszło, ponieważ uwaga dworu rosyjskiego skierowana została w stronę Polski, ale przygotowując się do jego urzeczywistnienia hrabia Potiomkin dokonał rzeczy dla Rosji doniosłych i istotnych. Wybudował mianowicie i zwodował potężną Flotę Czarnomorską, której tradycje bojowe są kontynuowane do dziś. Stworzył również rosyjską flotę handlową. Na ziemiach przylegających do Morza Czarnego zrealizował szeroko zakrojoną akcję kolonizacyjną, zasiedlając je ludnością sprowadzaną z terenów ukraińskich, białoruskich, polskich, rosyjskich. Założył takie miasta jak Jekatierinosław, Odessa, Chersoń, Sewastopol, Nikołajew i in. Na pustych dotąd terenach dzięki niemu co 20-30 km znajdowała się dobrze urządzona wieś. Już po śmierci Potiomkina zrealizowano jego projekty ufundowania w Jekatierinosławie uniwersytetu, konserwatorium i kilkunastu fabryk.
Profesor Ludwik Bazylow w swej Historii Rosji pisał: „W 1783 roku nastąpiło przyłączenie Krymu do Rosji. Zadanie to zlecono Potiomkinowi, który zmusił do ustąpienia ostatniego chana i wprowadził wojska rosyjskie na Krym. Aneksja objęła nie tylko sam Półwysep Krymski, lecz oczywiście także należące przedtem do chanatu obszary po północnej i wschodniej stronie Morza Azowskiego oraz nad Morzem Czarnym, od Perekopu prawie do ujścia Dniepru. Zaraz potem powstała na terenie Krymu gubernia taurydzka (Tauryda), a kierownictwo jej objął Potiomkin, który z niezwykłą energią i szybkością przeprowadził akcję kolonizacyjną”.
Prócz tego żyzne ziemie Nadczarnomorza zagospodarowywano pod jego kierownictwem w zawrotnym tempie: zapraszano kolonistów i nadawano im za darmo duże posiadłości ziemskie, zakładano miasteczka i miasta, sadzono lasy i sady owocowe, w tym ogromne winnice; fundowano szkoły, fabryki, warsztaty, stocznie, drukarnie – wszystko, co należało do naturalnych części składowych cywilizacji europejskiej. U podstaw tego tytanicznego wysiłku tkwiła niewątpliwie „wola mocy” czyli tendencja do maksymalnego podniesienia potęgi wojskowej Cesarstwa Rosyjskiego. Nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni w dziejach tego gigantycznego państwa wysiłek kryptomilitarny powodował daleko idące pozytywne zmiany społeczne.
Francis Fukuyama (Koniec historii, s. 118-119) notuje: „Rosja jest przykładem kraju, którego trwające ponad 350 lat przekształcenia powodowane były głównie ambicjami i niepowodzeniami militarnymi. Unowocześnienie armii legło u podstaw podjętej przez Piotra Wielkiego próby uczynienia z Rosji monarchii w europejskim stylu – Sankt Petersburg został pierwotnie pomyślany jako baza marynarki wojennej u ujścia Newy. Klęska Rosji poniesiona w Wojnie Krymskiej bezpośrednio doprowadziła do reform Aleksandra II (między innymi zniesienia poddaństwa), a porażka w konflikcie z Japonią otwarła drogę liberalnym reformom Stołypina, które zaowocowały wzrostem gospodarczym lat 1905-1914 (...). Istnieje wiele innych przypadków modernizacji, powodowanej potrzebami militarnymi – na przykład reforma „stu dni” w Chinach po klęsce w wojnie z Japonią w 1895 roku czy reformy szacha Rezy w latach dwudziestych dokonane po inwazji brytyjskiej i radzieckiej z lat 1917-1918 (...). To właśnie konflikt – a nie współpraca – skłania ludzi do łączenia się w społeczeństwa i rozwijania tkwiących w nich możliwości”...
Zupełnie słuszne twierdzenie. Przy czym o charakterze uniwersalnym – najczęściej dopiero w sytuacji zagrożenia członkowie narodu dostrzegają to, co ich łączy, i podejmują solidarny wysiłek na rzecz własnego państwa.
Wiosną 1787 roku cesarzowa Katarzyna II wybrała się w podróż do Taurydy. Jak pisze L. Bazylow: „Orszak towarzyszący carowej odznaczał się wspaniałością i przepychem, towarzyszyli jej nawet dyplomaci zagraniczni, przybył do Kaniowa (nad Dnieprem, na południowy wschód od Kijowa, terytorium wówczas jeszcze politycznie należące do Rzeczypospolitej) na spotkanie z nią król polski, a do Chersonia cesarz austriacki. Potiomkin dokazywał cudów, ażeby przedstawić wszystkie swoje osiągnięcia i dowieść Katarzynie II, że cała ludność tych terenów żyje w niezamąconym szczęściu i najwyższym dobrobycie; w odpowiedniej odległości od drogi ustawiano nawet dekoracje przedstawiające chaty wiejskie („wsie potiomkinowskie”), byle tylko kraj nie wydał się stepem”...
Te chaty miały często tylko trzy ściany, a ich dachy pokrywała cienka warstwa świeżej złocistej słomy – tak iż z daleka te dekoracje robiły piękne wrażenie, ale gdyby ktoś się do nich zbliżył, byłby srodze rozczarowany pustą butaforią. Odtąd w wielu językach europejskich zaistniał idiom: „budować wsie potiomkinowskie”, służący do opisu postępowania fałszywego, mającego na celu mydlenie oczu i okłamywanie kogoś, chęć wydania się kimś wybitnym, nie będąc nim naprawdę. W paradoksalny sposób nie dotyczyło to właśnie Potiomkina, człowieka niewątpliwie uzdolnionego, obok A. Suworowa najwybitniejszego rosyjskiego dowódcy wojskowego, jak również utalentowanego administratora i organizatora życia społecznego.
Realizując swe cele Potiomkin nie oszczędzał ani siebie, ani ludzi, ani wysiłku i pracy, ani pieniądza. Jego projekty cechował ogromny rozmach i fantazja, odwaga i geopolityczna dalekowzroczność, choć przyznać trzeba, że dalece nie wszystkie jego pomysły zostały urzeczywistnione.
W sferze wojskowości Potiomkin przeprowadził także niezbędne reformy modernizacyjne: zniósł pudry, warkocze, inne archaiczne pozostałości. Uczynił wojsko bardziej ruchliwym i lepiej zaopatrzonym w sprzęt techniczny, szczególnie artylerię.
W 1787 roku wybuchła kolejna wojna Rosji z Turcją, a Potiomkin musiał wziąć na swe barki obowiązki dowódcy oddziałów rosyjskich. Kampania okazała się nad wyraz mordercza, ale ostatecznie dowódcy udało się wziąć szturmem twierdzę Oczaków, zmusić do kapitulacji twierdzę Bendery i zepchnąć Turcję do Morza Czarnego. Katarzyna II nagrodziła go za to orderem Aleksandra Newskiego i rangą marszałka polnego. W 1790 roku cesarzowa nadała mu dodatkowo tytuł hetmana kozackiego wojska jekatierinosławskiego i czarnomorskiego.
Rezydował zwycięzca w Jassach, otoczony azjatyckim przepychem, dzieląc czas między kierowanie armią, spotkania z tajnymi agentami a orgie. Nawiasem mówiąc, największą słabością hrabiego były kobiety, za którymi po prostu przepadał. Wcześnie zdemoralizowany, mimo silnej woli, nie potrafił przeciwstawić się temu nałogowi i ponoć utrzymywał przejściowo stosunki erotyczne nawet z własnymi kuzynkami, z domu Engelgardt.
Jak wielu wybitnych ludzi, Potiomkin był nastrojowy, z łatwością przechodził ze stanu łagodnej wesołości w posępność, ponurość i gniew, gdy patrzał na wszystkich spode łba, łamał meble i bił porcelanowe naczynia. Nie był jednak mściwy i często wstawiał się za tych, którzy mu szkodzili i sprawiali przykrości. Wśród jego słabości były zamiłowanie do hazardu karcianego, do wina i do przepychu (pewnego razu sprawił sobie kapelusz tak obficie ozdobiony drogimi kamieniami, że nie sposób go było utrzymać w jednym ręku, tak iż specjalnie do tego wyznaczony krzepki lokaj nosił za panem ten kapelusz trzymając go nie bez wysiłku oburącz przed sobą). Cechowała go też inna pospolita wada polska: łatwo się do wszystkiego zapalał, rozpoczynał wiele inicjatyw, lecz rzadko którą doprowadzał do pomyślnego zakończenia. Był po prostu rażąco zmienny i niekonsekwentny. Zdarzało się też, że feldmarszałek nie odróżniał kieszeni państwowej od własnej, przy tym równie często i beztrosko przekładał znaczne sumy z państwowej do własnej, jak i z własnej do państwowej. Bywał również prostolinijny i szczery, nie ceregielił się z durniami (a więc z większością ludzi, z którymi się stykał), co spowodowało, że miał mnóstwo jawnych i skrytych wrogów, przed knowaniami których wielokrotnie broniła go Katarzyna II. Będąc człowiekiem autentycznie wybitnym, Potiomkin zupełnie nie wiedział, co to jest uczucie zawiści, i z całych sił torował drogę do kariery m.in. swym „rywalom” w dziedzinie wojskowości – Suworowowi oraz Uszakowowi. W ogóle zaś, jeśli odnajdywał gdzieś utalentowanego w jakimś zakresie młodego człowieka, usiłował otworzyć przed nim „zielone światło” i w ten sposób wywindował w górę bardzo wielu zdolnych ludzi, którzy znakomicie się przyczynili do budowania potęgi militarnej i gospodarczej Państwa Rosyjskiego.
Jeden z włoskich dyplomatów podkreślał w 1783 roku, ze Potiomkin „zawdzięcza swą karierę w równym stopniu swej inteligencji, jak i szczęściu”. To prawda, przypadek, jako swoista improwizacja losu, odgrywa duża rolę w życiu ludzi. Ale i tu ważna jest zasada, że„najlepsze bywają improwizacje starannie przygotowane”. Jeśli młody człowiek ma wielkie ambicje, konsekwentnie kształci umysł, ciało i charakter – ma szansę na to, że dopisze mu w życiu tak zwane szczęście. O ile będzie na to wola Boża...


Jedną z cech Potiomkina był brak wstrzemięźliwości w jedzeniu i piciu, co go też zgubiło. Zapadł bowiem na gorączkę żółciową i za nic miał zalecenia dietetyczne lekarzy. W październiku 1791 roku, wizytując swą gubernię, zjadł pewnego wieczoru na kolację duży kęs wołowiny, całą smażoną gęś i cztery pieczone kurczaki, a wszystko obficie popijał na przemian winem, kwasem, wódką i miodem. Nie dziw, że po kilku godzinach poczuł się fatalnie, a jazda trzęsącą się karetą sytuację jeszcze bardziej pogorszyła.
Zmarł G. Potemkin 5 października 1791 roku na gorączkę zmienną, jadąc do Nikołajewa, jednego z wielu zbudowanych przez siebie miast. W pewnej chwili powiedział: „Dość. Zatrzymać się. Umieram. Chcę umrzeć na polu, nie w karecie.” Wyniesiono go na zewnątrz. Po kilku minutach już nie żył. Gdy Katarzyna II, która przez dwadzieścia lat miała w osobie Potiomkina najmądrzejszego doradcę (sama będąc jedną z najmądrzejszych „głów” tego państwa w całej jego ponad tysiącletniej historii) miała powiedzieć: „Teraz nie mam na kim się oprzeć”... [Katarzyna II w listach bardzo często zwracała się do Potiomkina jako do swego „męża”, „małżonka”, „cher epoux” i niektórzy uważają, że istotnie łączył ich tajny ślub cerkiewny; nie ma jednak na to dokumentalnych dowodów; Potiomkin wszelako nigdy się nie ożenił z żadną inną kobietą. Przypuszcza się, że ich córką była Elżbieta Grigorjewna Tiomkina, którą sportretował m.in. Borowikowski.]
Przez wielu historyków rosyjskich Jerzy Potiomkin jest uważany za jednego z najbardziej genialnych rosyjskich działaczy państwowych, dyplomatycznych i wojskowych. W kilku krajach napisano i opublikowano kilkadziesiąt książek o tym dziwnym, energicznym i oryginalnym człowieku; nie wszystkie one jednak – rzecz naturalna – są utrzymane w duchu życzliwości ku Potiomkinowi. Szczególnie wrogo potraktowano pamięć o nim w okresie panowania Pawła I (1796-1801). Ten cesarz kazał był nie tylko przemianować wszystkie miasta założone przez feldmarszałka, ale nawet rozkazał zniszczyć i zrównać z ziemią miejsce jego pochówku w Chersonie. Wówczas też zainicjowano tendencję do przedstawiania w piśmiennictwie rosyjskim księcia Potiomkina wyłącznie jako „obcoplemiennego rozpustnika” na dworze cesarskim, jako osobnika kompletnie zdemoralizowanego, nikczemnego, zachłannego, leniwego i pozbawionego wszelkich zasług. Szczególnie żywa była ta tendencja w okresie sowieckim (1917-1990).
Po śmierci feldmarszałka złożono jego serce do szczerozłotej urny, która jednak zamiast trafić do Petersburga, gdzieś zaginęła. W okresie późniejszym grób Potiomkina rozkopywano osiem razy, a ciało grzebano w coraz to nowym miejscu, tak iż dziś w ogóle niewiadomo, gdzie spoczywa.
Obecnie w historiografii rosyjskiej dominuje pogląd, że zdobywca Krymu dla Rosji był jednym z najwybitniejszych jej polityków i żołnierzy w całych dziejach tego słowiańskiego imperium, współtwórcą jego potęgi militarnej i geopolitycznej. Temu zaś zaprzeczyć się nie da.

Piotr Zawadowski



Wywodził się z kresowej rodziny szlacheckiej panów Zawadowskich herbu Rawicz, lecz w Rosji nazwisko ulegało nieraz modyfikacji na „Zawodowski”. Od XVII wieku panowie Zawadowscy byli urzędowo notowani zarówno w województwach Polski Środkowej, jak też w ruskiem i wołyńskiem. Później odgałęzili się na tereny ukraińskie i rosyjskie, przede wszystkim do ziemi charkowskiej, oddając znaczne przysługi Cesarstwu Rosyjskiemu na różnych polach. Miłoradowicz w czwartym tomie swego herbarza podaje: „Jakub Zawadowski, szlachcic polski, wyjechał do Małorosji w 1679 roku, służył essaułem pułkowym starodubowskim... Otrzymał w 1688 roku sioło Duchnowicze powiatu starodubowskiego od Mazepy, a potem sioło Krasnowicze w powiecie surażskim, Żytnię w mglińskim powiecie” etc.
Byli to hrabiowie, wywodziło się z nich kilku generałów, profesorów, radców dworu. Z tej linii m.in. pochodził kontradmirał Iwan Zawadowski (1780-1837), znakomity podróżnik (odbył z Bellingshausenem wyprawę dookoła świata w 1819-1821) i żołnierz (pogromca floty tureckiej w 1808-1811 i 1828-1829); jego imieniem (Zavodovski Island) nazwano jedną z wysp na Atlantyku, wchodzącą w skład archipelagu South Sandwich. Generał kawalerii i dowódca wojsk rosyjskich na Kaukazie i Czarnomorzu Mikołaj Zawadowski (1788-1853), był bohaterem wojen Napoleońskich, zasłużył się także w wojnach Rosji przeciwko góralom Kaukazu.
W okresie późniejszym rozgłos międzynarodowy zdobyli dwaj rodzeni bracia, wybitni naukowcy w dziedzinie biologii Michał Zawadowski (1891-1957), profesor m.in. Uniwersytetu Moskiewskiego i kierownik katedr kilku innych uczelni, oraz Borys Zawadowski (1895-1951), profesor i kierownik katedry w Moskiewskim Instytucie Pedagogicznym im. W. Potemkina, członek Niemieckiego Towarzystwa Badaczy Przyrody w Halle i Londyńskiego Towarzystwa Zoologicznego, autor, jak i jego brat, szeregu fundamentalnych dzieł naukowych.


W XVIII wieku Rosja intensywnie poszerzała swe terytorium. Duński dyplomata Mynbeer von Stocken w 1716 roku donosił w tajnym piśmie do króla Danii o władcy rosyjskim: „Jest z natury człowiekiem o umyśle niepospolitym i przedsiębiorczym, prawdziwym geniuszem politycznym; co się zaś tyczy jego celów, to sam sposób, w jaki sprawuje swoje rządy jako samowładny pan mienia i honoru swych poddanych, zmusza go do tego, że chociażby mu polityka całego świata przyrost i powiększenie imperium oraz bogactwa obiecywała, on dla osiągnięcia tych celów musi snuć ustawicznie nowe projekty z największą chciwością i ambicją. Ku jakimkolwiek celom pchałoby go nienasycone pożądanie bogactw i niezaspokojone pragnienie panowania, musi on dla zaspokojenia swych niepohamowanych i żarłocznych apetytów ustawicznie do nich zmierzać. (...) Posiadłości cara są olbrzymie i niezmiernie rozległe; naród powolny każdemu jego skinieniu jest w całkowitej u niego niewoli i dosyć jednego słowa, aby całe bogactwo kraju było jego... Każdy wasal ma broń i na wezwanie musi stawać jako żołnierz”. Kraj bowiem, choć i tak niezmiernie rozległy, był biedny w produkty i nierozwinięty na wewnątrz. Stąd jego własna natura popychała go ku bogaceniu się cudzym kosztem na drodze grabieży dorobku sąsiadów. Takie państwo musiało posiadać liczne, świetnie uzbrojone i wyszkolone wojsko, indoktrynowane dowództwo i dzielnych, zdolnych, bezwzględnych oficerów. Było też agresywne i resztę świata traktowało czysto instrumentalnie. „Rosja nie posiadała we własnym mniemaniu jakichkolwiek wspólnych interesów z innymi narodami, ale każdy naród z osobna winien być przekonany, iż posiada wspólne interesy z Rosją, wykluczające interesy z jakimkolwiek innym narodem” – zauważał Karol Marks.
O Rosji XVIII wieku Fryderyk Engels w pracy „Polityka zagraniczna caraturosyjskiego” (1890) pisał: „Zajmuje ona już wówczas olbrzymi obszar, zamieszkały przez rasę o rzadko spotykanej jednorodności. Jej ludność jest nieliczna, ale wzrasta szybko; a zatem niewątpliwy wzrost potęgi Rosji był tylko kwestią czasu. Ludność owa była pogrążona w zastoju umysłowym, pozbawiona wszelkiej inicjatywy, ale w granicach tradycyjnego sposobu bytowania można było ją użyć bezwzględnie do wszystkiego; wytrwała, odważna, posłuszna, wytrzymała na wszelkie trudy, stanowiła ona niezrównany materiał żołnierski”. Otoczona ze wszystkich stron państwami będącymi w stanie rozkładu (Chiny, Turcja, państewka turańskie w Azji Środkowej, rozdrobniony i powaśniony Kaukaz, zdemoralizowana Litwa i rozpijaczona Polska, rozpadająca się Szwecja) Rosja rozrastała się potwornie niemal bez wysiłku, łamiąc brutalnie w razie potrzebyrachityczny opór ofiar, skazanych przez dzieje na zagładę. „W chwili śmierci Katarzyny II – notował Engels – Rosja posiadała już więcej, niż mógł pragnąć nawet najbardziej wybujały szowinizm narodowy. (...) Z żelazną wytrwałością, konsekwentnie zmierzając do celu, nie cofając się przed żadnym wiarołomstwem, przed żadną zdradą, przed żadnym skrytobójstwem i żadną podłością, rozdając hojną ręką łapówki, nigdy nie rozzuchwalona żadnym zwycięstwem ani nie zrażona żadną klęską, po trupach milionów żołnierzy (...) ta równie wyzuta z sumienia, jak utalentowana banda przyczyniła się (...) do przesunięcia granic Rosji od Dniepru i Dźwiny aż po Wisłę, do Prutu, Dunaju i Morza Czarnego, od Donu i Wołgi aż za Kaukaz i do źródeł Oksusu i Jaksartesu, uczyniła Rosję wielką, potężną i wzbudzającą strach, utorowała jej drogę do panowania nas światem. Przez to jednak wzmocniła również władzę carów wewnątrz kraju. W pojęciu wulgarnie patriotycznej publiczności sława zwycięstw, podboje za podbojami, potęga i blask caratu zdecydowanie kompensują z nadwyżką wszystkie jego grzechy, cały despotyzm, wszystkie nieprawości i samowolę; szowinistyczna fanfaronada hojnie wynagradza wszystkie kopniaki”... Nawiasem mówiąc jest to prawidłowość mająca ogólniejszy charakter i znana na przykładzie także innych państw imperialnych.


Jednym z najwybitniejszych reprezentantów tej „bandy”, o której pisał Engels, był niewątpliwie Piotr Zawadowski, urodzony w 1738 roku w posiadłości rodowej Krasnowicze w powiecie starodubowskim. Matka jego pochodziła ze szlacheckiej rodziny Szyrajów herbu własnego. O rodowodzie tego wybitnego działacza państwowego Russkij biograficzeskij słowar pod redakcją E. Szumigorskiego i M. Kurdiumowa (Pietrograd 1916, t. 7, s. 137) podaje: „Proischodił iz starinnoj dworianskoj polskoj siemji, priniawszej russkoje poddanstwo w naczale XVII stoletija”. Wydaje się jednak, że dopiero na początku XVIII wieku kilku Zawadowskich przyjęło poddaństwo rosyjskie.
Tak czy inaczej, tradycja polska i pamięć o swym rodowodzie była w tej rodzinie bardzo żywa w ciągu całego XVIII i XIX wieku.
Ojciec Piotra, Bazyli Teodorowicz Zawadowski był ongiś towarzyszem buńczukowym, silnym i postawnym mężczyzną, odważnym żołnierzem i dobrym katolikiem. Oddał więc syna (po początkowym wykształceniu w domu dziadka Szyraja) do kolegium ojców jezuitów w Orszy, skąd młodzieniec wyniósł doskonałą wiedzę języka polskiego i łacińskiego, filozofii chrześcijańskiej, historii Europy, jak też umiejętność zachowania reguł etykiety w każdej sytuacji życiowej. (W okresie późniejszym hrabia Piotr Zawadowski lubował się w częstym i gęstym przeplataniu swych wypowiedzi na dworze cesarskim polskimi wyrazami, powiedzonkami i przysłowiami, co mu ponoć dodawało swoistego blichtru i – jak piszą rosyjscy historycy – „aureoli wielkiej uczoności”).
W młodości Piotr Zawadowski przyjaźnił się z reprezentantami polskich reformatorów, wywodzących się z rodzin arystokratycznych: Czackim, Potockim, Czartoryskim. Po kolegium orszańskim młody człowiek ukończył kurs nauk w Akademii Kijowskiej i rozpoczął karierę urzędniczą w przyszłej stolicy Ukrainy. Tymczasem nastąpił pierwszy rozbiór Rzeczypospolitej, która była tak rozłożona wewnętrznie, że nie stawiała nawet oporu agresji sąsiadów. Co więcej, tysiące Polaków prześcigały się w tym, by jak najrychlej przejść na stronę zaborców, okazać wobec nich swą lojalność i gorliwość. W skundlonej społeczności to haniebne postępowanie uchodziło nawet za przejaw swoistej zręczności i godnego pochwały sprytu życiowego: ten to potrafi się urządzić!
Młody, zdolny, pełen energii Zawadowski zwrócił na siebie uwagę hrabiego Rumiancewa-Zadunajskiego, moskiewskiego generała-gubernatora Małorosji, który mianował go na stanowisko kierownika swej tajnej kancelarii i powierzał prowadzenie najważniejszych spraw, dotyczących m.in. stosunków z Turcją i aneksji dalszych ziem stanowiących część terytorium Państwa Polskiego. Ze wszystkich pełnionych przez siebie funkcji młody Polak wywiązywał się gorliwie, dokładnie i skutecznie, nigdy nie zawiódł zaufania swego chlebodawcy. Gdy więc feldmarszałek Rumiancew został mianowany na stanowisko głównodowodzącego armią rosyjską na froncie tureckim, zabrał ze sobą na teren działań wojennych swego sekretarza i doradcę Piotra Zawadowskiego. Jak znaczna była jego rola, świadczy fakt, że ten trzydziestokilkuletni Polak był razem z doświadczonym dyplomatą hrabią Woroncowem współautorem tekstu katastrofalnego dla Turcji układu kuczuk-kujnardżyjskiego z 1775 roku, który dla Cesarstwa Rosyjskiego z kolei oznaczał odniesienie świetnego zwycięstwa przy stole pertraktacji politycznych. Jak wiadomo bowiem, bitwy są wygrywane lub przegrywane przez żołnierzy na polu walki, ale wojny są wygrywane lub przegrywane przez polityków na płaszczyźnie pertraktacji dyplomatycznych. Nawiasem mówiąc, Piotr Zawadowski jako oficer wielokrotnie brał udział w bezpośrednich starciach z Turkami, a za wykazane osobiste bohaterstwo był szybko awansowany i nagradzany orderami Cesarstwa Rosyjskiego. Zdarzało mu się nieraz na czele oddziałów mniej licznych niż tureckie zadawać przeciwnikowi ciężkie straty i go pokonywać odwagą, duchem nieustępliwości i mądrym dowodzeniem. To nie powinno zaskakiwać. Sama bowiem tylko liczebność wojska nie odgrywa dużej roli tam, gdzie żołnierz nie przejawia męstwa. Jak mówi Wergiliusz, „wilkowi obojętna jest liczebność owiec”. Aby państwo było potężne i niewzruszone, naród musi być nie po prostu liczny, lecz silny duchem, nie bojący się trudów i wojowniczy... Gdy przerażeni liczebnością armii perskiej dowódcy greccy próbowali skłonić Aleksandra Wielkiego ku temu, aby uderzył na wroga w nocy, odparł: „Nie chcę kraść zwycięstwa”. Nie zaszło jeszcze słońce, a bitni żołnierze greccy rozproszyli wielokrotnie liczebniejsze oddziały Persów. Gdy Tigran Ormiański, stojący na czele wojska liczącego ponad czterysta tysięcy żołnierzy, zobaczył ze wzgórza nadciągające oddziały Rzymian, liczące zaledwie 14 tysięcy, zażartował: „Za dużo ich jest jak na poselstwo, za mało dla bitwy.” Po kilkunastu godzinach znakomity wódz Armenii przekonał się, jak głęboko omylny okazał się w chwili, gdy wypowiedział swe zdanie. Na wojnie decyduje o wszystkim męstwo, odwaga i mądre dowodzenie, a więc cechy, które właśnie posiadał generał Piotr Zawadowski. Za ułożenie tekstu umowy kuczuk-kujnardżyjskiej Piotr Zawadowski został odznaczony orderem św. Jerzego oraz otrzymał w nadaniu dobra ziemskie Lalicze, położone w sąsiedztwie z Krasnowiczami, na których nadal gospodarzył jego starzejący się ojciec.
W grudniu 1775 roku trzydziestosześcioletni Piotr Zawadowski został przez Rumiancewa przedstawiony w Petersburgu cesarzowej Katarzynie II, zamiłowanej ponoć koneserce młodych, silnych, „obdarzonych” pod określonym względem mężczyzn. Widocznie okazał się tak dobry, że nawet książę Potiomkin został pod tym względem prześcigniony i nieco odsunięty na ubocze. Piotr Zawadowski został obdarowany złotym pierścieniem z inskrypcją „Jekatierina” oraz urzędem sekretarza stanu i przez dwa lata był faworytem Katarzyny II. Otrzymał w tym czasie kilka dalszych orderów Imperium Rosyjskiego, stopień generała-adiutanta oraz rozległe dobra ziemskie w guberni mohylewskiej i czernihowskiej. W dziedzinie zarządzania państwem Zawadowski nie odgrywał w tym czasie roli przodującej, choć przecież był autorem reformy gubernialnej z 1775 roku. Aż do roku 1777 jednak dostrzegano w nim groźnego rywala G. Potiomkina, ale ta rywalizacja dotyczyła wyłącznie alkowy cesarskiej. Obrażony Potiomkin, znający doskonale słabość cesarzowej do silnych mężczyzn, podsunął jej przy okazji jednej z zabaw dworskich pięknego Serba o nazwisku Zoricz, który też natychmiast przypadł lubieżnej pani do gustu, i to w takim stopniu, że zaraz go uczyniła „sekretarzem stanu”, a Zawadowskiego skierowała na półroczny urlop.
Jak wiadomo, każdy prawie, kto kiedyś posiadał wpływy i władzę, po ich stracie czuje się niepocieszonym i marzy o zdobyciu ich na nowo. Dalece nie zawsze jednak to się udaje, gdyż los ludzki jest warunkowany przez nieprzebraną liczbę najrozmaitszych czynników zewnętrznych, obiektywnych i subiektywnych. Tak też było i w tym przypadku. Później cesarzowa ponownie przywróciła do łask Potiomkina, a Zawadowski został definitywnie oddalony z alkowy cesarskiej. Z honorami i honorariami wszelako: otrzymał w darze od Katarzyny II dalsze 1800 chłopów pańszczyźnianych na Ukrainie i 2000 w Polsce razem z odpowiednimi nadaniami ziemskimi, 80 tysięcy rubli oraz zestaw naczyń srebrnych także ceniony na 80 tysięcy rubli. Przez trzy lata skonfundowany faworyt wiódł w Laliczach życie osoby prywatnej, jednak w 1780 roku na dworze przypomniano sobie o jego kwalifikacjach intelektualnych, przywołano do Petersburga i powierzono prowadzenie szeregu ważnych spraw państwowych w Senacie i Radzie Państwa. Prócz tego Zawadowski stanął na czele Komisji Ustawodawczej i Komisji do Spraw Reformy Biurowości Kancelaryjnej, kierował dwoma bankami: Petersburskim Szlacheckim oraz Państwowym Pożyczkowym. Nie dość na tym, w następnych latach Piotr Zawadowski kieruje reformami w tak doniosłych dziedzinach jak urzędy państwowe, szkolnictwo, budownictwo sakralne. Przy okazji obsadza liczne stanowiska profesorskie fachowcami o wysokiej kwalifikacji, ściąganymi do Rosji z Polski i Litwy. Reformuje Korpus Paziów, Akademię Medyczno-Chirurgiczną, kieruje budową Soboru św. Izaaka; uczestniczy w podjęciu doniosłych decyzji politycznych; staje się jednym z najzasłużeńszych i najbardziej szanowanych działaczy państwowych Imperium Rosyjskiego, przyczyniając się dobitnie do jego modernizacji, europeizacji i rozwoju gospodarczego.
W 1793 roku Piotr Zawadowski razem ze swymi braćmi Jakubem i Eliaszem otrzymuje tytuł dziedzicznego hrabiego Świętego Cesarstwa Rzymskiego. Za cara Pawła I doszedł do tego tytuł hrabiego Cesarstwa Rosyjskiego. Miał jednak na dworze cesarskim i najzawziętszych wrogów, jednym z których był ostatni kochanek Katarzyny II i morderca jej jedynego syna Pawła, Piotr Zubow, kreatura wyjątkowo odpychająca i wciąż intrygująca.
Po śmierci swego bliskiego przyjaciela księcia Aleksandra Bezborodki, kanclerza Rady Państwa, Piotr Zawadowski nie potrafił wyjść obronną ręką z intryg dworskich i został ponownie odsunięty z dworu carskiego. Zamieszkał ponownie w dobrach Lalicze, w których ongiś Katarzyna II wybudowała mu według projektu wybitnego architekta Giacomo Quarenghi (1744-1817) ogromny dom i założyła duży park otoczony kamiennym murem długości około 13 kilometrów. Wiejska sielanka nie trwała wszelako długo. Natychmiast po osadzeniu na tronie Aleksandra I został Piotr Zawadowski wezwany do Petersburga i mianowany na szereg stanowisk. Przystąpił jednocześnie do pełnienia funkcji członka Rady Cesarskiej, obserwatora w Senacie, przewodniczącego Cesarskiej Komisji Ustawodawczej. Był osobą bliską imperatorowi, brał udział w opracowywaniu projektów wielu doniosłych aktów prawnych, niezmiennie dążył do dalszej europeizacji Państwa Rosyjskiego i osiągnął w tym względzie szereg sukcesów, szczególnie w dziedzinie ustawodawstwa i zaszczepianiu na rosyjskim pniu pędów europejskiej kultury politycznej. W tymże kierunku zmierzał hrabia Zawadowski w okresie 1802-1810, kiedy pełnił obowiązki pierwszego w dziejach Rosji ministra oświaty ludowej. Osobiście nadzorował zakładanie ogromnej liczby początkowych szkół parafialnych w tym gigantycznym państwie. Dopiął tego, że w każdej wsi powstała szkółka początkowa, w każdym osiedlu podstawowa, w każdym mieście gimnazjum, założył uniwersytety m.in. w Charkowie, Dorpacie i Kazaniu. Według jego projektu i pod jego kierownictwem powstał Główny Instytut Pedagogiczny w Petersburgu, ogromna kuźnica kadry nauczycielskiej. Osobiście opracował nowe statuty dla akademii duchownych, uniwersytetów, Akademii Nauk. W 1804 roku napisał i doprowadził do zatwierdzenia liberalny statut o cenzurze, zaostrzony zresztą po jego śmierci w 1812 roku. Wydaje się, że jako działacz państwowy, administrator i organizator systemu oświaty w Rosji odegrał Zawadowski bardzo ważką i pozytywną rolę w rozwoju tego państwa.
Zmarł w styczniu 1812 roku i został pochowany w panteonie Aleksandro-Pieczerskiej Ławry.

 


 

Iwan Paskiewicz



Paskiewiczowie stanowili białorusko – ukraińską gałąź dawnego rodu Wielkiego Księstwa Litewskiego, panów Paszkiewiczów, którzy z kolei byli rozsiedleni po ziemiach całej dawnej Rzeczypospolitej i pieczętowali się herbami: Doliwa, Groty, Jastrzębiec, Junosza, Ostoja, Strzała, Tołokoński, Trzaska.
W 1499 roku wielki książę litewski Aleksander Jagiellończyk potwierdził posiadanie przez dworzanina Iwaszkę Paszkiewicza siedmiu dworzyszcz we włości mielnickiej powiatu łuckiego. (Russkaja Istoriczeskaja Bibliotieka, t. 15, s. 552-554). Stanisław Paszkiewicz był starostą horodeńskim około 1508 roku.
Księga wydatków W.Ks.L. za okres 1506-1511 zawiera m.in. zapis: „Bojarynu wojewody wilenskogo Bohdanu Paszkiewiczu 6 boczok soli z myta kowienskogo”. (RIB, t. 15, s. 624).
Hanus Paszkiewicz, „bojar ciahły”, figuruje w jednym z dokumentów, napisanym 14 marca 1567 roku w Warszawie, a dotyczącym sprzedaży majątków Stajki i Kroszyn na Mińszczyźnie przez Tatarów Mortuziczów podkanclerzowi W.Ks.L. Ostafiemu Wołowiczowi. (Akty izdawajemyje Wilenskoju Archeograficzeskoju Komissijeju, t. 31, s. 13, 15).
Testament Samuela Paszkiewicza z sierpnia 1665 roku, przechowywany w CPAH Republiki Litewskiej w Wilnie (f. 391, z. 1, nr 1152) brzmi: „Ja, Samuel Stefanowicz Paszkiewicz, mając z codziennego przekonania niemylne doświadczenie, że każdy człowiek żyjący na tym świecie prędzey lub późniey dług śmiertelności wypłacić musi, przeto y ja, będąc podległy temu Boskiemu wyrokowi, ile będąc ciężką chorobą złożony, dopóki zostając przy zdrowych zmysłach y dobrey pamięci, a chcąc zapobiedz na przyszłość mogącym wyniknąc po śmierci mojej rozterkom i niesnaskom, tym testamentem ostatniey woli mojey postanowiłem uczynić następne rozporządzenie.
Najpierw, gdy mnie Stwórca Wszechmocny w tey chorobie mojey do wieczności powołać raczy, to y Duszę moją nieśmiertelną Jemu w ręce przenayświętsze polecam y oddaję, prosząc o przyjęcie y wstawienie się nayświętszey Maryi Panny y wszystkich świętych patronów moich, iżby raczyli błagać Majestat Boski o odpuszczenie ciężkich grzechów moich, a ciało moje grzeszne, jako proch ziemny z ziemi utworzone, teyże ziemi ma być oddane y pochowane na cmentarzu parafialnym przy kościele obrządkiem wiary świętey katolickiey ze mszami świętemi, exekwiami y rozdaniem jałmużny dla ubogich podług przeznaczenia domowego; po wtóre, dobra moje ziemskie dziedziczne Dowszyszki zwane, w powiecie oszmiańskim leżące, prawem naturalney sukcesyi po bezpotomnie zeszłych Mikołaju y Janie Stanisławowiczach Paszkiewiczach, stryjecznych braciach, do aktorstwa doszłe, dotąd w spokoynym moim władaniu zostające, ze wszelkim budowaniem domowym y gumiennym, z gruntami oromemi i nieoromemi, z łąkami, wygonami, lasami, sadami, ogrodami, wypustami, z poddanemi wieczystemi, z ich (...) płci obojey powinnością y dobytkiem pod dożywotne władanie y szafunek JW Halszce Samuelowey Paszkiewiczowey, żonie mey miłey, zostawuję, a zaś aktorstwo y dziedzictwo rzeczonych dóbr Dowszyszek z tym wszystkim, jak się wyżey pomieniło, ze wszyskiemi przynależnościami y poddanemi oraz wszelkim ruchomym funduszem synowi mojemu miłemu, małoletniemu Grzegorzowi Samuelewiczowi Paszkiewiczowi wiecznością zapisuję y aktorem czynię, a za opiekunów nad synem moim JWpanów Józefa Zawadzkiego, sędziego Ziemi Oszmiańskiey, y Tomasza Czechowicza, komornika, upraszam. Na ostatek żegnam miłą moją małżonkę, dziękując Jey za małżeńską życzliwą przyjaźń, prosząc o czułe staranie nad małoletnim synem naszym; żegnam y błogosławię miłego syna y polecam onego łasce y miłosierdziu Boskiemu (...)”.
Jak wynika z późniejszych genealogii, Grzegorz Paszkiewicz wyrósł pomyślnie i dochował się pięciu synów (Michał, Kazimierz, Piotr, Mateusz, Dominik) oraz kilkunastu wnuków.
Później posiadali Paszkiewiczowie też dobra Wólkę, Łunin, Kamionkę, Proniuny, Dowszyszki w powiecie oszmiańskim. Wszędzie i zawsze uchodzili i uznawani byli za starożytną i rodowitą szlachtę polską. Dla wszystkich jednak ziemi ojcowskiej nie starczało, ten i ów młodzieniec czuł się nieraz zmuszony szukać chleba w szerokim świecie.
W XVII stuleciu istniała w Wilnie przy ulicy Trockiej kamienica zwana Paskiewiczowską (Volumina Legum, t. 4, s. 380).
Trudno byłoby dziś dokładnie dociec, od której gałęzi litewsko-polskich Paszkiewiczów poszli Paskiewiczowie. Może z bojarów królewskich na Mińszczyźnie, używających w XV-XVI wieku formy nazwiska Pazkiewicz (por. Russkaja Istoriczeskaja Bibliotieka, t. 15, s. 1685-1688). A może od śląskiego, też przed wiekami znanego odgałęzienia, z którego niejaki „Paskowitz, Schlesier” (Ślązak) figuruje na liście uczestników bitwy pod Grunwaldem w 1410 roku po stronie niemieckiej jako „Rottenführer” (Johannes Voigt, Namen-Codex der Deutschen Ordens-Beamten, Königsberg 1843, s. 122). Hans Paskowitz był natomiast oficerem w okresie Wojny Trzydziestoletniej. (tamże, s. 129).
W roku 1720, 27 kwietnia „na urzędzie Jey Imperatorskiey mości ziemskim powiatu rohaczewskiego comparens personaliter jegomość pan Mikołaj Paszkiewicz, senacki kancellarzysta, kopią inwentarza z ograniczeniem mierkułowickiego ad acta podał”... (Akty izdawajemyje..., t. 38, s. 1).
Jedna z gałęzi Paszkiewiczów herbu Radwan gnieździła się od połowy XVIII wieku w okolicy Wornie na Żmudzi, m.in. w Krożach. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1027, s. 100-101).
17 lutego 1735 roku Gabriel Łęczyński, „parochus Ecclesiae Macoviensis, Canonicus Sendomirensis, babtizavo Conversum aperfidia Judaica juvenem annorum 8 Jozephum Joannem cognomine Paszkiewicz”. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 2162, s. 8). Tenże Józef Paszkiewicz z Marianną Starosiekówną miał synów Wawrzyńca, Michała i Nikodema, ochrzczonych 31 sierpnia 1802 i 9 stycznia 1810 roku. Rodzina ta używała herbu Prawdzic.
W księgach sądowych dworu żagarskiego znajdujemy zapis: „Anno 1748 die 15 awgusta. – Stanąwszy personalnie na urzędzie dworu żagorskiego Jakub Paszkiewicz solenny manifest na Józefa Smilgia [zanaszał] o to: Iż obżałowany córkę żałującego Magdalenę zbił, siności poczynił; które oznaki okazawszy, chcąc prawem o to czynić, manifest takowy do ksiąg inserował.” (Żagares dvaro teismo knygos, Vilnius 2003, s. 548). Marcin, Franciszek, Józef, Wincenty Paszkiewiczowie figurują na liście szlachty powiatu oszmiańskiego 1809.
Paszkiewiczowie używający herbu Doliwa przeważnie mieszkali w Ks. Żmudzkim; herbu Tołokoński w Mińsku i Województwie Mińskim. (Por. CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 7, nr 4095, s. 22-24; 89-92; 182-183).
Paszkiewiczowie herbu Jastrzębiec dziedziczyli majętność Zabelowce w powiecie lidzkim. (tamże, s. 649-680). Jedna z gałęzi tego domu po zakorzenieniu się w Rosji dała początek tamtejszym Paszkowom, inni zaś pozostali przy tradycyjnej formie nazwiska.
Rodosłownaja Kniga (t. 2, s. 359) donosi: „Paszkowy. Wyjechali iz Polszi. Nazwanije połuczili ot odnogo iz roda ich, prozywajuszczegosia Paszkiewicz”...
Wywód familii urodzonych Paszkiewiczów herbu Radwan z 29 listopada 1832 roku twierdzi, że: „familia urodzonych Paszkiewiczów od naydawnieyszych czasów w rzędzie rodowitey i starożytney szlachty polskiey licząca się (...) używa herbu Radwan (...) Przodkowie tey familii, szczycąc się prawami i swobodami stanowi szlacheckiemu właściwemi, dziedziczyli dobra ziemskie szlacheckie”... (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1027, s. 99-100).
Wydaje się jednak, że interesujący nas Paszkiewiczowie posiadali pierwotnie swe gniazdo w powiecie oszmiańskim i stąd najprawdopodobniej poszła też linia Paskiewiczów.
Wywód urodzonych Paszkiewiczów herbu Radwan z 1799 roku donosi, że jedna z gałęzi tego rodu posiadała majątek Kowszewo. Heroldia wileńska uznała wówczas Dominika, stolnika parnawskiego, ojca, Michała, syna, Paszkiewiczów z possesyi Płotek „za rodowitą y starożytną szlachtę polską”... (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 948, s. 396-298).
Inna gałąź tego rodu – jak podaje wywód z roku 1800 – dziedziczyła majętność Marcinkiszki w powiecie lidzkim, którą Jerzy Paszkiewicz pozostawił swym synom Mateuszowi i Danielowi w roku 1720 (tamże, s. 647-648).
Wywód genealogiczny, zatwierdzony w 1800 roku przez heroldię wileńską, podaje, że: „familia urodzonych Paszkiewiczów, starożytną zaszczycona prerogatywą szlachecką, w niektórych osobach swoich za wierność Ojczyźnie y tronowi oraz za chwalebne czyny y popisy czasów wojen nadawane, przywilejami od panujących dobra posiadała i z własnego nabycia dziedziczyła. A z tey idący Ławryn Paszkiewicz, pierwszy przodek i za protoplastę na linii wzięty, równie z przodków swych szczycąc się rodowitością szlachecką, zostawił synów dwóch: Piotra y Mikołaja, z których Piotr za zasługi wojenne otrzymał przywilej na dobra Domaszewo i Kreputowszczyznę w powiecie brasławskim leżące w roku 1589, apryla 14 dnia, przez Króla Polskiego Zygmunta III i powtórnie roku 1633, lipca 13 dnia, przez króla Władysława IV konferowany. Possydując takowe dobra, jak tenże okazuje przywilej, miał synów trzech, takoż Piotra, Stefana y Andrzeja. (...) Z trzech rzeczonych synów Piotr Piotrowicz Paszkiewicz miał synów dwóch Romana y Aleksandra, Stefan także dwóch Jana u Samuela; Andrzey – jednego Jana. Ci między sobą bracia stryjeczno-rodzeni, possydując zaścianek Szymkowicze zwany, do Starego Miadzioła w powiecie oszmiańskim położonego, przynależący (...) tamże czasu inkursji krajowey y woyny z Moskwą pod Miadziołem w roku 1659 praktykowaney, przez ogień z majątku y dokumentów imieniowi swemu służących, obnażonemi zostali”...
Paszkiewiczowie herbu Radwan spokrewnieni byli z Giedrojciami, Mieszkowskimi, Morawskimi, Ciechanowiczami, Jerzykowiczami, Jurewiczami, Sinkiewiczami, Adamowiczami, Zabiełłami, Wojniuszami.


Jeśli chodzi o Paskiewiczów jako takich, to węgierskie źródło genealogiczne podaje: „Paskiewicz herbu Radwan odmienny. Od 1409 roku na Litwie i Ukrainie. Od 1831 roku tytuł książęcy z dodatkiem „książę warszawski” dla carskiego rosyjskiego marszałka polnego Paskiewicza hrabiego Erywańskiego”. (Stefan Graf von Szydlow-Szydlowski, Nikolaus R. von Pastinszky, Der polnische und litauische Hochadel, Budapest 1944, s. 71).
S. Uruski (Rodzina, t. 13, Warszawa 1916, s. 227-228) podaje: „Paskiewicz herbu Radwan odm. Książęta i hrabiowie. (...) Jedna gałąź litewskiej rodziny Paszkiewiczów, herbu Radwan, osiedliwszy się w Małorosyi w XVII stuleciu, zmieniła nazwisko na Paskiewicz.
Jan, syn Teodora, jeden z najzdolniejszych i najszczęśliwszych wojowników rosyjskich, ur. 1782 roku, odznaczył się w wojnie z Turcją 1806-1810 roku pod Braiłowem i Pamlą, a w wojnie francuskiej dzielnie walczył pod Smoleńskiem 1812 roku; pod Lipskiem 1813 roku został generał-porucznikiem, zdobywszy na nieprzyjacielu 4000 jeńców i 40 armat; w 1827 roku dowodził w wojnie na Kaukazie, zdobył Erywań, pobił na głowę księcia Abbana Mirzę i zmusił nieprzyjaciół do korzystnego dla Rosji pokoju; w nagrodę czego został mianowany hrabią z tytułem Erywański i odmianą w herbie.
W 1831 roku zdobyciem Warszawy zakończył powstanie polskie; feldmarszałek od 1829 roku, został namiestnikiem w Królestwie Polskim i dostał godność książęcą z tytułem Warszawski i odmianą w herbie 1831 roku. W 1849-1850 roku dowodził wojskiem rosyjskim wysłanym na pomoc Austryi przeciw Węgrom, których pokonał i zmusił do uległości. W 1854 roku objął dowództwo przeciw Turkom, zdobył twierdzę Isakczę i Hirsowę i dostał w Królestwie majorat królewszczyznę Dęblin z nazwą rosyjską Iwangorod, a w Cesarstwie majątek Homel. Feldmarszałek umarł 1856 roku w Warszawie, i z Elżbiety Grybojedow, damy dworu rosyjskiego, zostawił córki: Aleksandrę Bataszow, Olgę Wołkońską, Anastazyę Łobanow-Rostowską i syna Teodora, generała wojsk rosyjskich, żonatego z ks. Ireną Woroncow-Daszkow”.
Historycy rosyjscy mają często nieco odmienną wersję pochodzenia rodu Paskiewiczów, która w zasadzie tylko uzupełnia wywody genealogów polskich, wskazując na przezwisko jednego z Paszkiewiczów, który przybył do Cesarstwa Rosyjskiego, „Przodkiem Paskiewiczów– jak podaje A. Bobrinskij (cz. 2, s. 6-7) – był Teodor Calenko, który przybył z Polskiego Wołynia do Pułku Połtawskiego w XVII wieku. Syn jego Jakub miał przezwisko Paśko-Cały. Ten Paśko miał syna Jana (Iwana), według miejscowego obyczaju językowego Paśkiewicza. Od niego poszli Paskiewiczowie”.
Ten wątek przesadnie uwypukla Obszczij Gierbownik(t. 1, s. 245), w którym czytamy, że Teodor Cały przybył z polskiego Wołynia do Połtawy, był oficerem w wojsku rosyjskim, a syn jego miał na imię Paśko Cały, którego potomstwo korzystało z nazwiska Paśkiewicz.
Gdyby Teodor o przezwisku Cały nie pochodził od Paszkiewiczów, byłoby niezrozumiałe, jakim prawem używał herbu tego starożytnego rodu, bo przecież wszyscy rosyjscy i ukraińscy heraldycy uznają, że Paskiewiczowie używali herbu Radwan odmienny. (Por. W. Łukomski i W. Modzalewski, Małorossijskij Gierbownik, s. 132, Petersburg 1914; Lakier A., Russkaja Gieraldika, t. 2, s. 458).
Książę Piotr Dołgorukow (Rossijskaja Rodosłownaja Kniga, cz. II, s. 90-91, SPb 1854) podaje: „Familia Paskiewicz vel Paszkiewicz jest pochodzenia litewskiego. W roku 1622 spotykamy imiona: pewnego Paszkiewicza, będącego podstarościm kowieńskim, Jakuba i Stanisława Paszkiewiczów, ziemian litewskich; tamże byli ziemianami w 1700 roku Piotr, Marcin, Stanisław i Stefan Paszkiewiczowie. (...) Jedna z gałęzi familii Paszkiewiczów osiedliła się w Małorosji pod imieniem Paskiewiczów. Radca kolleżski Fiodor Paskiewicz (zm. 1833) z małżeństwa swego z Anną Osipowną N.N. miał trzech synów: Grigorija (zm. 1844), będącego generał-majorem artylerii, Iwana (obecnie najjaśniejszego księcia Warszawskiego), i Stiepana, który służył rzeczywistym radcą państwa i gubernatorem w Kursku...
Herb szlachciców polskich Paszkiewiczów: w polu błękitnym trzechlistna chorągiew kościelna z frędzlami, a u góry chorągwi do połowy wychodząca strzała. Na tarczy rycerskiej: hełm i korona z trzema piórami strusimi”. Gałąź małorosyjska używała innego herbu, a Iwan Paskiewicz jeszcze innego, nadanego mu osobiście. Rodowym majątkiem była wieś Szczyglice w powiecie mohylewskim; później też Homel (około 20 tys. dusz).
Piotr Dołgorukow (Rossijskij rodosłownyj sbornik, kniżka 4, s. 84-85, Sankt-Petersburg 1841) podaje: „Iwan Fiedorowicz Paskiewicz urodził się w 1782 roku, wychowywał się początkowo w Pierwszym Korpusie Kadetów, następnie w Korpusie Paziów. W roku 1800 został wypuszczony z kamer-paziów jako oficer do Pułku Preobrażeńskiego; wkrótce otrzymał rangę fligel-adiutanta. Brał udział w Wojnie Tureckiej; w roku 1808 awansowany na pułkownika, a w 1810 (25 listopada), za bitwę pod Batinem, na generał-majora. W głośnej dobie wojny narodowej generał-major Paskiewicz dowodził dywizją; za bitwę pod Borodinem otrzymał wstążkę św. Anny; za bitwę pod Lipskiem rangę generała-lejtnanta (8 października 1813), a w 1814 roku wstążkę św. Aleksandra.
Po powrocie do Rosji dowodził: początkowo dywizją gwardyjską, następnie korpusem piechoty; mianowany generał-adiutantem (12 grudnia 1824); awansowany na generała od infanterii (22 sierpnia 1826) z mianowaniem do Korpusu Kaukaskiego. Mianowany dowódcą tego korpusu (marzec 1827); otrzymał wstążkę św. Włodzimierza (1827), a w dzień uroczystości pokojowych z Persami, 12 marca 1828 roku, podniesiony do godności Hrabiów Rosyjskich z tytułem: Erewański i otrzymał order sw. Jerzego drugiego stopnia.
Po rozpoczęciu wojny z Turkami hrabia Iwan Fiedorowicz Paskiewicz nadal dowodził Korpusem Kaukaskim; otrzymał wstążkę św. Andrzeja (30 września 1828), godność głównodowodzącego (1829), wstążkę św. Jerzego (27 lipca 1829) i buławę marszałka polnego (22 września 1829).
W czerwcu 1831 roku hrabia został mianowany głównodowodzącym armii czynnej na miejsce zmarłego feldmarszałka hrabiego Dybicza Zabałkańskiego, i za zdobycie Warszawy podniesiony 4 września 1831 do dostojności Książęcej Cesarstwa Rosyjskiego z tytułem: „Najjaśniejszy Książę Warszawski”. W tymże roku książę Iwan Fiedorowicz Paskiewicz mianowany został namiestnikiem Królestwa Polskiego; w 1832 – przewodniczącym nowo ustanowionego Departamentu do Spraw Królestwa Polskiego w Radzie Państwa; a w 1833 roku generał-inspektorem całej piechoty i otrzymał portret Monarchy z dedykacją.
Od małżeństwa swego z Elżbietą Gribojedową ma książę syna, księcia Fiedora, służącego jako fligel-adiutant, oraz trzy córki: księżnę Aleksandrę, zamężną za fligel-adiutantem Piotrem Bałaszowem, księżnę Annę i księżnę Anastazję”...


Polski historyk Chudobski w jednym ze swych wywiadów mówił: „Nie przyznajemy się do polskości carskiego generała Iwana Paskiewicza. Zrobił karierę wojskową na tym, że zdobywając w XIX wieku Erewań i Kercz, otoczył się oficerami tej samej, polskiej narodowości. Tu warto zaznaczyć, że w armii rosyjskiej na Kaukazie było aż 30 proc. Polaków. Później, gdy generał Paskiewicz został przeniesiony do Warszawy, wykorzystywał dawne znajomości i koligacje, mówił nawet po polsku. Tymczasem nasi historycy piszą o nim, że „rzekomo był Polakiem”. W ogóle kwestia polskości oficerów polskiego pochodzenia w armii carskiej to bardzo skomplikowany problem. Woleli być Rosjanami, bo to przesądzało o perspektywach ich awansu, choć w ich domach przechowywano polskie dewocjonalia, śpiewano polskie kolędy, mówiono po polsku. Jak rozwiązać taką krzyżówkę?
Rozwiązać zaś ją nie jest tak trudno. Po prostu trzeba uznać, że małoduszność, niegodziwość i zdradzieckość są konstytuwnymi cechami charakteru wielu Polaków – także tych, najwybitniejszych. „Za czasów panowania rosyjskiego, w okresie porozbiorowym, dla Polaków atrakcyjne nierzadko bywało prawosławie. Nieraz najgorszymi rusyfikatorami i prześladowcami narodu polskiego byli ci właśnie, w których żyłach płynęła krew Polaków katolików. Franciszek Karpiński wspomina pewnego generała rosyjskiego Lewickiego, który się wstydził przyznać, że jest Polakiem. I Mickiewicz w „Panu Tadeuszu” czyni wzmiankę o zrusyfikowanym majorze Polaku: „ten przechrzcił się, łotr wielki, jak się zwykle dzieje z Polakiem, który w carskiej służbie zmoskwiczeje”.
Dla ilustracji wystarczy fakt, iż generał gubernator warszawski Gerstenzweig w roku 1861, którego powszechnie nienawidzono w Królestwie, był wnukiem wielkiego patrioty polskiego, generała Madalińskiego, który pierwszy w czasie insurekcji Kościuszki rozwinął sztandar polski” (Mateusz Mieses, Z rodu żydowskiego).


Iwan Paskiewicz, choć polsko-litewskiego pochodzenia, był jednym z najbardziej utalentowanych i skutecznych dowódców wojskowych Rosji w XIX wieku, jak też wybitnym administratorem, organizatorem i działaczem państwowym. Urodził się 8 maja 1782 roku w Połtawie. W 1800 ukończył Petersburski Korpus Paziów i jako młody oficer brał udział w wojnie rosyjsko-tureckiej lat 1806-1812. Uczestniczył też w bitwie pod Austerlitz (Ostrołęką) w 1805 roku. Armia francuska liczyła wówczas 75 tysięcy żołnierzy, armie austriacka i rosyjska 95 tysięcy. Napoleon dostrzegł, że na lewym skrzydle pozycji sprzymierzonych jest jezioro i bagna. Pierwsi zaatakowali sprzymierzeni, jednak piechocie francuskiej udało się zatrzymać atak pod dowództwem rosyjskiego generała Bagrationa, następnie na rosyjskie pozycje uderzyła jazda Murata. W centrum zaatakowały oddziały dowodzone osobiście przez Napoleona. Siły sprzymierzonych zostały zgarnięte przez Francuzów i zepchnięte do bagna. Ranny został głównodowodzący bitwą ze strony austriacko-rosyjskiej, gen Michał Kutuzow. Francuzi stracili 1300 żołnierzy, Rosjanie i Austriacy przeszło 27 tysięcy.
Później jednak dowódcy rosyjscy, w tym Paskiewicz, z namiastką odwzajemnili się świetnym rywalom.
Paskiewicz potrafił nie tylko żelazną ręką utrzymywać porządek w podległych sobie oddziałach, ale też przekazać oficerom i żołnierzom umiejętność świadowej samodyscypliny i rozumnej karności – tej nieocenionej cnoty rycerskiej, o której tak sugestywnie pisał jeden z filozofów. Posłuszeństwo i rozkazywanie to dwa ciężkie brzemiona, dwa złożone zjawiska połączone wewnętrzną więzią.Fryderyk Nietzsche pisał w „Zaratustrze” jak następuje: „Gdzie żywe znalazłem istoty, tam też słyszałem i mowę o posłuszeństwie. Wszystko, co żyje, jest posłuszne. A to jest rzeczą wtórą: Rozkazują temu, kto samemu sobie ulegać nie potrafi. Takie jest przyrodzenie wszystkiego, co żyje. Zaś to jest rzeczą trzecią, którą słyszałem: Iż rozkazywanie cięższe jest niż uleganie. I nie dlatego tylko, iż rozkazujący bierze na siebie brzemię wszystkich posłusznych, i że go to brzemię łatwo zmiażdżyć może. –
Próbą i ważeniem się zuchwałym wydawało mi się zawsze rozkazywanie; ilekroć kto żywy rozkazywał, zawsze swe istnienie ważył on zuchwale. I wówczas nawet, gdy samemu sobie rozkazywał, i wtedy jeszcze odpokutować musiał swe rozkazywanie. Własnego prawa stać się musi sędzią, mścicielem i ofiarą... Bunt – to dostojeństwo w niewolniku. Waszym dostojeństwem niech będzie posłuszeństwo”...


Podczas wojny Rosji z Francją w roku 1812 Paskiewicz dowodził dywizją, podobnież podczas wypraw zagranicznych lat 1813-1814. W okresie 1817-1819 należał do kręgu osób zbliżonych do wielkiego księcia Michaiła Pawłowicza, a później dowodził elitarną gwardyjską dywizją piechoty, złożonej w całości z młodzieży arystokratycznej, a w której odbywał służbę m.in. Mikołaj Romanow, przyszły cesarz Mikołaj I, szczery zresztą przyjaciel Paskiewicza.
Od roku 1825, w randze generała-adiutanta, dowodził korpusem piechoty, a od 1826 objął stanowisko głównodowodzącego wojsk rosyjskich na Kaukazie, rok później także namiestnika cesarza w tym regionie. Podczas wojen z Turcją w okresie 1826-1828 i 1828-1829 pełnił obowiązki głównodowodzącego armii rosyjskich na terenie Kaukazu. Odniósł w tych wojnach szereg błyskotliwych zwycięstw, dzięki którym cesarz nadał mu tytuł grafa Erywańskiego (1828) oraz rangę generała-feldmarszałka (1829).
W 1830 roku został mianowany na dowódcę wojsk rosyjskich tłumiących polskie powstanie listopadowe. Adam Mickiewicz, jako patriota polski, dość zjadliwie w Reducie Ordona określał feldmarszałka Paskiewicza:

... Wódz kaukaski z siłami pół świata,
Wierny, czynny i sprawny –
jak knut w ręku kata”.

Powody do zjadliwości były poważne – Paskiewicz odniósł szereg zwycięstw nad generałami polskimi i w stosunku do powstańców był twardy, a nawet bezwzględny.
6 września 1831 roku o czwartej nad ranem rozpoczęło się natarcie armii rosyjskiej na Warszawę. Dowodził nią właśnie feldmarszałek Iwan Paskiewicz. Przewaga rosyjska była przygniatająca: 40 tys. żołnierzy polskich przeciw 80 tys. Rosjan, 400 armat rosyjskich – 96 polskich. Co więcej, znaczna część polskiej generalicji – przez poprzednie 15 lat służąca carom w wojsku polskim dowodzonym przez wielkiego kniazia Konstantego – gotowa była do zdradzieckich pertraktacji. Do tej grupy należał też wódz naczelny sił powstańczych generał Jan Krukowiecki. Duch bojowy Polaków nie znajdował się więc na wysokości zadania.
Armia rosyjska obeszła Warszawę od zachodu. Feldmarszałek Paskiewicz nieoczekiwanie uderzył w najsłabszy, najmniej ufortyfikowany obszar miasta, czyli na Wolę. Na tym odcinku Rosjanie uzyskali druzgocącą przewagę sił – w stosunku 10:1. Najważniejszym bastionem polskiej obrony był Fort Wolski (wokół kościoła św. Wawrzyńca), a szczególnie wysunięta przed całość naszych sił umocniona reduta nr 54, która przeszła do historii jako reduta Ordona. Odcinkiem wolskim dowodził generał Józef Sowiński, weteran wojen napoleońskich, inwalida, który w walce z Rosjanami w 1812 roku stracił nogę.
Armia rosyjska zdobyła Wolę, bronioną z samobójczą brawurą (co podkreślali nawet sami Rosjanie), w ciągu kilku godzin.
Nie będziemy tu rozważali celowości tego rodzaju beznadziejnych buntow z narodowego punktu widzenia. Stwierdźmy tylko za Mario Rossim, że „wojna to potencjalne skazanie na śmierć całego narodu”. Gdy się więc nie ma pewności zwycięstwa, najlepiej tego rodzaju awantur nie wszczynać, aby nie sprawić pogorszenia sytuacji. Oskar Halecki słusznie uwypukla (A History of Poland, New York 1992), że skutkiem klęski Powstania Listopadowego była brutalna rusyfikacja wschodniej części byłej Rzeczypospolitej, konfiskata posiadłości ziemskich, deportacje w głąb Rosji i na Syberię, rozgromienie kościoła unickiego, zamknięcie mnóstwa szkół polskich, łącznie z Wszechnicą Wileńską...„Paskiewicz, zwycięzcą 1831 roku, zaszczycony tytułem księcia warszawskiego, pozostał na wiele lat faktycznym panem kraju; a potężna cytadela, zbudowana u bram Warszawy, z jej brudnymi basztami i wymierzonymi w miasto armatami, stała się symbolem nowych rządów”.
Wszyscy bali się wszystkich. Gdy feldmarszałek Paskiewicz z rodziną miał wiosną 1840 roku przejeżdżać przez Litwę z Petersburga do Warszawy, wszystko postawiono w stan najwyższej gotowości bojowej; dywizje wojska, policję, żandarmerię, szpiegów i agentów. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, o. 1840, nr 506).
Car Mikołaj I ustanowił medal za szturm Warszawy w 1831 roku. Wcześniej podobne odznaczenie wprowadziła Katarzyna II – Krzyż Walecznych za zdobycie Pragi w 1794 roku. Medal za wyzwolenie Warszawy wprowadził z kolei Józef Stalin w 1945 roku (na rewersie był wizerunek generalissimusa). Po powstaniu styczniowym Aleksander II był bardziej jednoznaczny – odznaczał medalem „za poskromienie polskiego buntu”, – „za usmirienije polskogo miatieża”.
Feldmarszałek nie przejmował się frazesami moralnymi, czy patriotycznymi. Jako żołnierz podzielał ideę króla Fryderyka Pruskiego, zwanego Wielkim, że „Gott ist immer mit den stärkeren Bataillonen” – i po prostu zdecydowanie, skutecznie i chłodno wykonywał polecenia dworu cesarskiego.
I. Paskiewicz był dalece nie jedynym dowódcą rosyjskim polskiego pochodzenia w służbie antypolskiej polityki Imperium. Był jednym z wielu, ale jedynym, który za zdruzgotanie powstania listopadowego otrzymał honorowy tytuł „Najjaśniejszego Księcia Warszawskiego”.
Trudno zrozumieć motywy psychologiczne, powodujące tymi ludźmi, bezwzględnie uczestniczącymi w podboju przez obcą potęgę ich historycznej ojczyzny. Głównym z nich była widocznie żądza pieniędzy, sławy i władzy, chęć samoutwierdzenia się przez robienie wielkich karier w państwie, które dawało im na to szansę. Widocznie ma rację Francis Fukuyama, gdy w książce Ostatni człowiek pisze: „Imperializm – podbój jednego społeczeństwa przez drugie – rodzi się bezpośrednio z pragnienia arystokratycznego pana, by uznano jego wyższość, czyli z jego megalotymii. Ten sam popęd tymotejski, który kazał panu podporządkowywać sobie niewolnika, wzbudza w nim pragnienie uznania ze strony całych narodów, toteż prowadzi on swe społeczeństwo do krwawego boju z innymi społeczeństwami. Przyczyną wojny jest pragnienie uznania u panów, nie zaś charakter systemu państw. Stąd imperializm i wojna wiążą się z pewną klasą społeczną, klasą panów, zwaną też arystokracją, która w dawnych czasach zawdzięczała swą pozycję gotowości do narażania życia. W społeczeństwach arystokratycznych (które do końca XVIII wieku stanowiły większość społeczeństw ludzkich) walka książąt o uniwersalne, lecz nierównościowe uznanie powszechnie uchodziła za prawomocną. Podboje terytorialne dla zwiększenia zasięgu władzy postrzegano jako normalne ludzkie dążenie, jakkolwiek niektórzy moraliści i pisarze potępiali powstałe ich skutkiem zniszczenia.
Tymotejskie pragnienie uznania u pana mogło przyjąć również inne formy, na przykład religijną. Osobistemu pragnieniu władzy mogło towarzyszyć pragnienie dominacji religijnej, czyli uznania swych bogów i idoli przez inne narody, czego przykładem są podboje Cortesa i Pizarra. To drugie pragnienie mogło wręcz zepchnąć świeckie motywacje na dalszy plan, co wystąpiło podczas wojen religijnych XVI i XVII stulecia. Czynnikiem łączącym ekspansjonizm dynastyczny i religijny nie jest, jak chcieliby realiści, żądza władzy, lecz pragnienie uznania (...). Imperializm i wojna historycznie były wytworem społeczeństw arystokratycznych. Jeżeli demokracja liberalna zniosła różnice klasowe między panami i niewolnikami, czyniąc z niewolników swych własnych panów, to powinna z czasem znieść także imperializm”...
Rosja imperialna tworzyła dla tysięcy ambitnych, dynamicznych, wypełnionych energią mężczyzn szanse do wyniesienia się na wyżyny władzy i potęgi – i to niezależnie od pochodzenia i narodowości. To przyciągało do niej tysiące Polaków, Niemców, Francuzów, Włochów, Gruzinów o „tymotejskim” usposobieniu. Była jednym z państw zaborczych nastawionych na ekspansję, w których właśnie charakter „tymotejski” czuje się i ma się najlepiej. Jak zaznacza F. Fukuyama: „To, że w historycznie istniejących systemach państw tak trudno było osiągnąć pokój, brało się z faktu, że niektóre państwa pragną czegoś więcej niż samozachowania. Jak olbrzymy obdarzone tymotejską duszą, państwa pragną uznania ich wartości bądź godności dynastycznej, religijnej, narodowej czy ideologicznej, a przy okazji zmuszają inne państwa do walki lub poddania się. Ostateczną przyczyną wojny między państwami jest zatem thymos, a nie samozachowanie. Tak jak historia ludzka rozpoczęła się od krwawego boju o prestiż, tak też konflikt międzynarodowy zaczyna się od walki państw o uznanie; pragnienie uznania jest pierwotnym źródłem imperializmu”...
W ten sposób pewien stan duszy zbiorowej, jako sumy dusz indywidualnych, wciąż na nowo reprodukuje określone struktury społeczno-organizacyjne i wytycza odpowiadającą im linię polityczną.


Po zwycięstwie nad rodakami Paskiewicz został mianowany namiestnikiem cesarza w Królestwie Polskim. Usiłował zaprowadzić w Polsce porządek i ład na modłę rosyjską, w stylu jednoznacznie autorytarnym, co mu wszelako nie poszło łatwo, gdyż Polska jest krajem z natury niespokojnym i rozwichrzonym, a jej mieszkańcy nie mają zmysłu ładu społecznego i hierarchii, co uniemożliwia skuteczne nimi kierowanie.
Gabriela z Güntherów Puzynina wspominała o tych czasach: „Warszawa, nie całkiem jeszcze wypoczęta po wstrząśnieniach 1831 roku, była smutna, głucha i pusta. Nie bawiono się, nie zbierano nawet nigdzie, oprócz na Zamku, gdzie hr. Paskiewicz Erywański, od roku książę Warszawski, chciał grać rolę opiekuna i ojca. Dawał on czasem bale, lecz oprócz dwóch, czy trzech imion polskich nikogo tam z dawnego towarzystwa nie widziano. Kościoły, oddawszy swoje dzwony na działa, milczały. Po wyludnionych ulicach toczyły się od czasu do czasu kary i bidy z beczkami i drzewem na opał albo przebiegali z szybkością strzały, wypuszczonej z cięciwy, kozacy i Kabardyńce na rączych koniach, w czapkach kosmatych z łukiem za plecami, biegnący za lub przed pojazdem Namiestnika.
W 1834 roku Paskiewicz wydał m.in. dekret normalizujący sprawy egzystencji prostytucji w Kongresówce. W zasadzie dekret zabraniał uprawiania nierządu, ale jeden z jego artykułów dopuszczał wyjątki od tej reguły. Rzecz polegała na tym, że Paskiewicz – wszędzie węszący spiski – bał się, aby domy publiczne nie stawały się oparciem i siedliskiem spiskowców. Zbierający się przecież tam klienci mogli łatwo – tak uważał książę – pod pozorem uprawiania orgii seksualnych uknuć spisek mający na celu oderwanie Królestwa od reszty Imperium. A więc, aby dom publiczny mógł egzystować, policja musiałaby mieć nad nim pieczę. Zaś policji tylko w to graj! Właściciele domów publicznych rychło poszli na tę współpracę. Od tej pory władze cesarskie przychylnie patrzyły na rozwój prostytucji w Warszawie. Bądź co bądź stanowiła ona jeszcze jeden instrument demoralizacji narodu, co z kolei ułatwiało wynarodowienie. Nic przeto dziwnego, że domy publiczne zaczęły rosnąć w Warszawie jak grzyby po deszczu. Przy ulicy Trębackiej powstało ich sześć. Otwarto je w budynkach przy Krakowskim Przedmieściu, wzdłuż odcinka między ulicą Trębacką a pałacem Potockich, oraz między Hotelem Saskim a Zamkiem Królewskim. Przy ulicy Freta mieściło się aż trzynaście domów publicznych, w których przyjmowało łącznie pół tysiąca pensjonariuszek. Domy publiczne znajdowały się też przy Podwalu i Bielańskiej na odcinku od Długiej i Tłomackiej, a także na Mariensztacie, gdzie klientelę stanowili żołnierze rosyjskiego garnizonu. Dziewczyny tam przyjmujące nazywane były „sołdackimi kochankami”. Potem domy te przeniesiono za Powązki, do Czarnego Dworku.
W knajpach przy ulicy Koziej zbierali się sutenerzy warszawscy, którzy załatwiali swoje interesy, polegające zwłaszcza na nabywaniu dziewcząt do personelu bądź też wymienianiu ich między sobą. Policja odnosiła się do nich bardzo sympatycznie. Nic dziwnego: właściciele domów publicznych i sutenerzy opłacali się sowicie. Oberpolicmajster warszawski Własow zarządził, aby przed domami publicznymi stali bez przerwy posterunkowi, na wypadek gdyby ktoś chciał zagrozić bezpieczeństwu lupanaru. Aż do czasów urzędowania oberpolicmajstra Buturlina policjanci najnormalniej w świecie przesiadywali w przedpokojach domów publicznych pomagając w pracy portierom. Z biegiem lat policja weszła w tak ścisły sojusz z właścicielami burdeli i sutenerami, że pomagała im utrzymywać w ryzach dziewczęta. Prostytutki, będąc bowiem wyzyskiwane, nieraz próbowały się buntować. Wtedy interweniowała policja. Dziewczęta prowadzono do cyrkułu przy ulicy Wiejskiej, gdzie w piwnicy sprawiano im solidne lanie.
W tamtych czasach prostytutki dzieliły się na cztery kategorie: rejestrowane, tolerowane, kokoty i wilczyce. Prostytutki „rejestrowane” posiadały tzw. „czarną książeczkę”. Stawiała je ona praktycznie poza nawiasem prawa. Mieszkały w domu publicznym i musiały oddawać wszystkie pieniądze właścicielowi. Nie mogły od niego odejść, chyba że gospodarz oświadczył, że panienka nie jest mu nic winna i uregulowała wszelkie zobowiązania finansowe. W przeciwnym razie, jeśli uciekła z domu publicznego, policja zatrzymywała ją i oddawała właścicielowi. Prostytutki „tolerowane” nie miały „czarnej książeczki”, nie mieszkały w domu publicznym, natomiast posiadały stałych „opiekunów” czyli sutenerów, którzy zabierali im zyski z nierządu i decydowali o ich losie. „Kokoty” były to panie znajdujące się na utrzymaniu jednego mężczyzny, żyjące przeważnie w luksusowych apartamentach, formalnie nie uważane za prostytutki, ale zarejestrowane mimo to przez policję jako osoby lekkiego prowadzenia się. Najniżej w hierarchii prostytutek stały „wilczyce”. Wyrzucone z domów publicznych, jako mniej zdatne do uprawiania nierządu, bez środków do życia, sypiały na ławkach w parkach i przygodnych melinach. Policja i żandarmeria tropiły je zaciekle w obawie, aby nie zarażały żołnierzy, chętnie korzystających z ich usług, syfilisem i tryprem.
Po kilkudziesięciu latach zmieniła się lokalizacja domów publicznych w Warszawie. Usunięto je ze śródmieścia i usytuowano na obrzeżach miasta. Luksusowe lupanary znalazły się przy ulicy Towarowej. Posiadały lustrzane gabinety, wytworne sale taneczne, zaciszne buduary, gabineciki-sypialnie. Największy lupanar przy ulicy Towarowej należał do niejakiej Szlimakowskiej. Pracowało u niej pięćdziesiąt dziewcząt. Przy tej samej ulicy mieli swoje „zakłady”: Helena Rosenowa, a także panowie Owsianko i Szwycer – królowie warszawskiej rozpusty.
Z kolei przy Marszałkowskiej i ulicach przyległych ulokowały się mniejsze i skromniejsze w środki domy publiczne. Wśród nich najbardziej znane były: „zakład” Ewy Lato przy ulicy Widok i rzekomej hrabiny Gomólińskiej przy ulicy Szpitalnej. Tam też działali pojedynczy sutenerzy. Cały zaś teren był nazywany nie wiadomo dlaczego „Gubernią Orłowską”. Pod tym kryptonimem działała też organizacja właścicieli domów publicznych i sutenerów z tamtych okolic. Żydokatolicka Warszawa przez kilka dziesięcioleci była miastem, które nie tylko miała największą liczbę „agencji towarzyskich” na tysiąc ludności w Europie, ale i najwięcej ich w rachunku absolutnym.
W 1843 roku Iwan Paskiewicz zwracał się do Petersburga w sprawie ograniczenia produkcji i spożycia gorzałki w Królestwie Polskim, ponieważ wskutek biologicznego wyniszczenia ludności przez alkoholizm nie mógł wykonać planu poboru rekruta: młodzież była zupełnie zapita, zdegenerowana i skundlona.
W 1849 roku I. Paskiewicz dowodził skutecznym zdławieniem Rewolucji Węgierskiej przez sprzymierzone wojska rosyjsko-austriackie. Podczas Wojny Krymskiej w latach 1853-1856 pełnił funkcje głównodowodzącego armii rosyjskiej początkowo na zachodniej granicy Cesarstwa, a potem – nad Dunajem.
O roku 1854 historyk wojskowości rosyjskiej A. Kiersnowski w dziele „Istorija russkoj armii” (t.2, Belgrad 1934) pisał: „Sam sędziwy kniaź warszawski był już dalece nie tym samym Paskiewiczem, który gromił ongiś Abbasa Mirzę i brał do niewoli seraskiera Erzerumu. Osłabiony ciałem, był w jeszcze większym stopniu słaby duchem. Przeceniając przeciwnika, odbierając tragicznie powstałą trudną sytuację polityczną, on, wydawało się, zupełnie stracił wiarę we własne siły i w wojsko, zgubił wiarę w zwycięstwo, a dokładniej – w ogóle jej nie miał... Strach jest złym doradcą w życiu, a tym bardziej w polityce”... Kiersnowski poddał Paskiewicza ostrej krytyce za to, że szkodził armii rosyjskiej, zamiast rzetelnie ją przygotować do wojnypoświęcał mnóstwo czasu defiladom, teatralizmowi, pozerstwu, zewnętrznemu połyskowi i szykowi, fasadowości. Kadra oficerska powoli stała się gromadą fircyków, skaczących na balach wokół cudzych żon, a nie żołnierzami zdolnymi do walki i zwyciężania. Może zresztą – jak przysłowiowe szydło z worka – wylazła u starzejącego się feldmarszałka polskość, z jej płytkością, rozmiłowaniem w życiu pustym i pozornie błyskotliwym. Podczas Wojny krymskiej to polskie szydło boleśnie ukłuło armię rosyjską, kiedy to Paskiewicz ze 140-tysiecznym wojskiem przegrał kampanię przeciwko 40 tysiącom Turków i ich zachodnich sprzymierzeńców. Tak przemija sława tego świata.
Feldmarszałek Iwan Paskiewicz zakończył życie 20 stycznia 1856 roku w Warszawie; pochowany został w Mohylewie.

 


 

Aleksander Despot-Zenowicz



Był generałem w służbie rosyjskiej. Co prawda, nigdy nie dowodził jakimikolwiek oddziałami wojskowymi na polu boju, to jednak wielce się pod wieloma względami zasłużył zarówno dla Cesarstwa Rosyjskiego, jak i dla Polaków, pełniąc m.in. funkcje gubernatora tobolskiego czy będąc wysokiej rangi urzędnikiem w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych w Petersburgu.
Urodził się w powiecie trockim na Wileńszczyźnie, a pochodził z rodziny dawnej i patriotycznej. T. Święcki (Historyczne pamiątki, t. 2, s. 371) utożsamia Zenowiczów z Zienkowiczami i pisze: „Zeno Bratoszewicz, syn despoty rodem z Grecji, dał początek tej rodzinie znamienitej w Litwie. Ojcu jego albowiem despotowi nadał Witold, wielki książę litewski, Smorgonie i na sto mil obszerne od rzeki Myszy do Dzisny włości. – Jerzy, starosta bracławski, odprawował poselstwo 1494 do Rossyi po Helenę księżniczkę, zmawiając ją za małżonkę Aleksandrowi królowi. – Mikołaj w nieszczęsnej bitwie nad Wiedruszą, stoczonej 1499, dostał się wraz z innymi panami litewskimi w niewolę. – Jerzy, syn tego, kasztelan smoleński, odbierał Moskwie zamki w Inflantach i przy poddaniu się onych należał czynnie do wygranej 1563 roku... – Krzysztof, syn Jerzego, wojewoda brzeski-litewski, roztropny w radzie senatu, a w boju waleczny” etc...
Zenowiczowie pieczętowali się własnym pięknym herbem rodowym, a byli wielce wpływowi i rozgałęzieni na ziemiach Wielkiego Księstwa Litewskiego, Ruskiego i Żmudzkiego.
W swoim Herbarzu polskim, (Lipsk 1845, t. 10) Kasper Niesiecki aż pięć stron poświęca opisowi dziejów rodziny Zienowiczów. Opisuje m.in. jak – według legendy – został nabyty herb tej rodziny. „Gdy– pisze – do Serbii pogaństwo nagle wypadłszy, wszystko pustoszyli, a ludzi w niewolę zabierali, Poganin jeden córkę książęcia Serbii pojmawszy, do obozu swego uwodził. Postrzegł to jeden z mężnych Serbów i za nim się w pogoń udał, zdobycz tak zacną albo żeby odbił, albo żeby przy obronie jej życie położył. Poganin nie dufając siłom swoim, gdy w gęsty las zajechał, zsiadłszy z konia w zarośle i gęstwinę i sam i pannę z sobą wciągnął, żeby się był z nią utaił. Płacz jednak i częste łkanie panny, rozlegające się po lesie, utorowały goniącemu i szukającemu Serbowi do niego drogę: tam starszy się z poganinem, wkrótce go trupem na placu położył. Wdzięczna tej przyszługi księżniczka, pierścień z palca swego zdjąwszy, na jego rękę włożyła. Gdy jednak z trupa zabitego oręż zdejmuje i inszy łup z niego układa, nieostrożnie opuścił sygnet i nie prędzej szkodę swoją postrzegł, aż pannę na bezpieczne miejsce wyprowadziwszy. Wraca się tedy, zguby szukając, aż na miejsce zwycięskiej potyczki, kędy nad trupem znalazł na drzewie kruka w pysku pierścień trzymającego, którego z łuku zbiwszy, pierścień odebrawszy, jeszcze w nagrodę swej odwagi i księżniczkę od ojca wziął w małżeństwo, i herb w ten kształt urobiony”...
Nazwa zaś tego herbu „Deszpot”, „które to słowo u Greków znaczy Pana, przedtem cesarzów greckich, synów ich i zięciów Despotami zwano”...
I oto z tej rodziny Despotów serbskich czy greckich niektórzy dostali się do Polski. „Jerzy i Jan Despotowie od Turków z swych fortun wyzuci, w sześciuset koni do Władysława, króla Węgierskiego i Czeskiego udali się... Z tych tedy Despotów jeden, Zeno Bratoszewicz do Księstwa Litewskiego przyszedłszy, tamże osiadł i familię Zenowiczów rozplenił”. A miało to być w wieku XVI.
Dalej też legenda w zupełnej niezgodzie z kalendarzem sugeruje, że „pierwszemu (z Despotów), który do Księstwa Litewskiego przyszedł, Witold Smorgonie nadał, i inne na sto mil obszerne włości, od rzeki Mysz do Dzisny, Orszę także mu puścił. Ten spłodził syna Zena albo Zenona, od którego potomkowie Zenowiczami zawołani”...
Nie zgadzają się te wywody ani z kroniką podbojów tureckich w Grecji i Serbii, ani z faktami konkretnej żywej historii tych ziem. Cóż, kiedy szlachta polska (i nie tylko szlachta) przy dość wyrazistej ksenofobii, jeśli chodzi o teraźniejszość, zawsze lubowała się w poszukiwaniu swych wyimaginowanych zagranicznych korzeni. Nie potrzebowali przecież tacy możnowładcy jak Zienowiczowie dorabiać sobie serbskich rodowodów, gdyż od dawna byli potężną i zamożną rodziną, mieli swych hetmanów polnych, wojewodów i kasztelanów; spowinowaceni byli z arystokratycznymi domami Sanguszków, Radziwiłłów, Połubińskich, Sapiehów.
Szczególnie wielkie były ich zasługi w obronie wschodnich rubieży Rzeczypospolitej. Przez cały XVI wiek i XVII głośno było o tej rodzinie w Polsce i Litwie w związku ze szczególnymi stosunkami z Moskwą. Nieraz Zenowiczowie nie tylko odpędzali wroga od murów, powiedzmy, Lepla, Połocka, Smoleńska, Witebska czy Propojska, ale i na karku wroga wjeżdżali w jego twierdze. Jak to pisano o jednym z nich: „pod wojnę Moskiewską w największy ogień z ludźmi swemi skoczywszy, nie tylko że złamał siłę nieprzyjacielską, ale co większa, mało kogo z swoich stracił”...
Ewaryst Andrzej hrabia Kuropatnicki pisze w Wiadomościach o kleynocie szlacheckim (t. 1, s. 20, Warszawa 1789): „Zenowiczowie Despotowie z Xiążąt i Despotów Serbskich”.
Zenowiczowie spokrewnieni byli później z najznakomitszymi rodzinami Rzeczypospolitej, takimi jak książęta Wiśniowieccy, Massalscy, Zborowscy, Ogińscy, Druccy-Sokolińscy, Mirscy, a także Hlebowiczowie, Chodkiewiczowie, Pacowie, Kiszkowie, Zebrzydowscy, Iliniczowie, Chrapowiccy, Brzostowscy, Bielińscy. Licznych wydali spośród siebie senatorów, wojewodów, kasztelanów, namiestników, marszałka królewskiego.
Despot-Zenowiczowie – jak zauważa Szymon Konarski – byli spokrewnieni także z jedną z gałęzi Platerów (Por. Materiały do bibliografii genealogii i heraldyki polskiej, t. 4, s. 60, Buenos Aires-Paryż, 1967).
Nagminnie byli w ciągu kilku wieków odnotowywani w dokumentach archiwalnych.
Despot z Bratoszyna Zenowicz był w roku 1506 posłem króla polskiego Aleksandra Jagiellończyka do cara perekopskiego Mendli Gireja, co zapisane jest w Metryce Litewskiej. Onże około 1508 roku był wojewodą smoleńskim. (Archiwum Sanguszków, t. 3, s. 63). A w roku 1514 został pierwszym polskim starostą m. Mohylewa.
2 listopada 1529 roku Zygmunt I wydał przywilej temuż Jerzemu Zenowiczowi na dzierżenie zamków Mścisławia i Radomia z gminami, z pozostawieniem mu połowy dochodów do użytku osobistego, oraz z przeznaczeniem połowy na utrzymanie w należytym porządku umocnień miejskich, zapasów bojowych, puszkarzy i innych żołnierzy. (Akty otnosiaszczijesia k istorii Zapadnoj Rossii, t. 2, s. 216).
W styczniu 1560 roku Zygmunt August wystosował list do Jana Chodkiewicza i Jerzego Zenowicza, w którym zarzucał im niezbyt wysokie zdyscyplinowanie oraz ucisk miejscowej ludności Witebszczyzny w trakcie przenosin ich oddziałów do Inflant. (Akty otnosiaszczijesia k istorii Jużnoj i Zapadnoj Rossii, t. 3, s. 108-110).
W jednym z późniejszych listów (17.VI.1568) króla tenże Jerzy Zenowicz figuruje jako jeden z głównych organizatorów obrony polskiej przed Moskwą, zasłużony i gorliwy żołnierz Rzeczypospolitej, (tamże, t. 3, s. 108-110, 144).
Zenowiczowie brali czynny udział, jako oficerowie polscy, w antymoskiewskich wyprawach króla Stefana Batorego około lat 1570-1580.
Jur Zenowicz, kasztelan połocki, starosta dziśnieński, i jego żona Hanna ze Słuszków około 1577 roku byli właścicielami Smorgoń na Litwie oraz Wozgryniczów i Dawikobył na Podlasiu.
W roku 1584 akta sądowe grodzieńskie wymieniają nazwisko Hrehora Zenowicza, podsędka. (Akty izdawajemyje..., t. 1, a. 157).
Pan Krzysztof Zenowicz, wojewoda brzeski, starosta czeczerski i propojski, w 1589 roku wspomniany jest przez księgi grodzkie m. Brześcia. W tymże czasie w księgach sądu mińskiego figuruje nieraz jako świadek ziemianin królewski Jan Zenowicz. (Akty izdawajemyje..., t. 18, s. 73, 74, 98, 174).
Mikołaj Juriewicz Zenowicz był namiestnikiem wileńskim i podkomorzym oszmiańskim około 1593-1595.
17 maja 1597 roku Zygmunt III nadał Witebskowi prawo magdeburskie, mianował pierwszego wójta (który miał zawsze być katolikiem) Jana Leteckiego oraz ustanowił godło miasta: „w błękitnym polu obraz św. Spasa Zbawiciela naszoho, i pry tom zaraz trochi nizej miecz goły czerwony, szto się ma rozumieć krwawy”... (Aktyotnosiaczczijesia k istorii Zapadnoj Rossii, t. 3, s. 165-170).
Wśród kilkudziesięciu podpisów zatwierdzających ten doniosły akt, znajdował się też takowy Krzysztofa Zenowicza, wojewody brzeskiego. Tenże dygnitarz był autorem dzieła historycznego pt. Miscellanea Poloniae(355 stron), którego rękopis jeszcze w połowie XIX wieku przechowywano w Cesarskiej Bibliotece Publicznej w Petersburgu, (tamże, s. 191).
Tenże Krzysztof Zenowicz, wojewoda brzeski, starosta czeczerski i propojski, figuruje w księgach sądu wileńskiego pod datą 27.XI.1598 roku. (Lietuvos Vyriausiojo Tribunolo sprendimai, s. 137, Vilnius 1988).
Jan Zenowicz był ziemianinem powiatu mińskiego 1600. (Akty izdawajemyje..., t. 17, s. 174).
Jan Jerzy Zenowicz, sędzic ziemski wileński około 1627 roku, zbudował w Postawach młyn wodny na rzece Miadziolicy. (S. Kościałkowski, Antoni Tyzenhauz, t. 1, s. 274, Londyn 1970).
W 1663 roku spotyka się często w aktach urzędowych imię Jerzego Zenowicza, do którego monarcha skierował list o następującym brzmieniu: „Władysław Czwarty, z Bożey łaski król Polski, wielki książę Litewski, Ruski, Pruski, Mazowiecki, Inflancki, Żmudzki, a Szwedski, Gotski, Wandalski dziedziczny król, obrany car Moskiewski etc.
Urodzonemu Jerzemu Zenowiczowi, opeskiemu staroście naszemu, oznaymuiemy, iż maiąc wiadomo y nam zalecono ochotę WN. do służb naszych y rzeczy pospolitey WN. zaciągać ludzi rycerskich, wolontaryusza takim sposobem, aby państw naszych nie pustosząc, y krzywd nie czyniąc, nieprzyiacielowi Moskiewskiemu odpór był dawany y granice nasze od nieprzyiacielskich incursyi przez nich uwolnione były, iakoż po was mieć chcemy, abyś z ludźmi swemi, których na ten czas co prędzey możesz zabrać, zaraz szli za Dźwinę y za Połock, broniąc od Newla y Siebieża granic naszych, osobliwie zamku y woiewództwa Połockiego, co pro dexteritate dla przysługi oyczyzny czynić będziecie, w czym my doznawszy ochoty twoiey wierności, cokolwiek dla usługi naszey uczynisz w podawaiących się occasiach łaską naszą nagradzać zechcemy. Dan w Borysowie dnia ósmego msca Sierpnia roku Pańskiego MDCXXXII, panowania królestw naszych Polskiego pierwszego, a Szwedzkiego wtórego... Vladislaus Rex”. (Akty izdawajemyje ..., t. 1, s. 180-181).
Abraham Zenowicz, podstoli i lantwojt połocki 1638.
Jur Jan Zenowicz w 1639 roku był sędzią województwa wileńskiego (LietuvosVyriausiojoTribunolo sprendimai, Vilnius 1988, s. 393).
Jerzy Zienowicz, starosta opejski, w 1642 roku był członkiem komisji poselskiej do rozmów z Państwem Moskiewskim. (Volumina Legum, t. 4, s. 28; Istoriko-juridiczieskije materiały izwlieczionnyje iz aktowych knig gubernij Witebskoj i Mogilewskoj, t. 22, s. 337).
Jan Władysław Despot Zenowicz (1615-1670) od 1647 roku piastował godność marszałka oszmiańskiego; Krzysztof (1649-1685) był wojskim wileńskim; Stanisław (zm. 1672) był na urzędzie leśniczego wilkijskiego, podsędka wiłkomierskiego, podkomorzego i kasztelana nowogródzkiego; jego zaś syn Krzysztof Despot Zenowicz (zm. 1717) wspomniany jest przez ówczesne źródła pisane jako leśniczy wilkijski, marszałek oszmiański, pisarz litewski i wojewoda miński (od 1709).
Hieronim Zenowicz w 1654 roku uczestniczył w obronie Smoleńska przed agresją Moskwy.
W jednym z dokumentów z XVII wieku czytamy: „W roku 1660, miesiąca Januarii, siódmego dnia, od Grodna do Brześcia szedł (kniaź Chowanskij). A wprzód zapóścił czaty swoie przed sobą, którzy ogniem y mieczem pustoszyli i gubili miasta i wsi, tak też duchowne y pańskie dwory gubili y palili, lud ścinali, mordowali. Gdzie też y miasto Kamieniec napadszy, pozostałych ludzi ścinali, mordowali, miasto palili, a drugich, po puszczach, lasach naszedszy, mordowali i zabijali i niemało ludzi znacznych urzędowych tyrańsko na śmierć pomordowali, a inszych w niewolę pobrali”. Komisarz królewski Jan Lasota po obejrzeniu ruin tak opisywał spustoszenia, dokonane przez oddziały carskie: „zamek ikmści wszystek spalony i cerkiew Bożego Narodzenia i kościół Świętego Ducha ze wszystkim spalono; dzwony po wszystkich cerkwiach i kościołach, tak też i apparata wszystkie pobrane y porabowane; ratusz pomienionego miasta Kamieńca z xięgami i sprawami, w komorze ratuszney będącymi, spalili; miasto same Kamieniec i domy, mało nie wszystkie, folwarki, gumna – są spalone y spustoszone; bydło różne, owce, kury, gęsi, świnie – pobrane y zniszczone; ludzie, co nayzwyczaynieyszych w radzie będących, pozabijali, a drugich w niewolę pobrano; skrzynkę mieyską z przywilejami, quitami poborowemi, donacyami, podymnemi i inszemi sprawami, dekretami y listami, miastu potrzebnemi, odkopawszy – spalili, a drugie pobrali. Ludzi, którzy pozostali, widziałem popieczonych, posieczonych, w kurpiach, siermięgach, radnach chodzących”... (Akty izdawajemyje..., t. 3, s. 361-362).
O Brześciu w tymże czasie (1661) donoszono, iż „do naymnieyszego budynku jest zburzony, spalony y w niwecz obrócony”.
Hieronim Zenowicz, podkomorzy w-wa mścisławskiego, odnotowywany jest w roku 1664.
Christoph z Bratoszyna Despott Zenowicz, leśniczy, deputat wiłkomierski, manu propria podpisał 1 września 1683 roku decyzję Głównego Trybunału Litewskiego o przekazaniu jezuitom domu Konstantynowiczów przy ulicy Wielkiej. (Akty izdawajemyje..., t. 20, s. 465).
Panowie Zenowiczowie w XVII wieku legowali znaczne sumy na kolegium ojców jezuitów w Połocku.
Rola tego rodu w dziejach Rzeczypospolitej na ogół jest oceniana wysoko. Norman Davies (God's Playground. A history of Poland, t. 1, s. 184, Oxford 1988) pisze m.in.: „Calvinist patrons, among whom the Leszczyński in Poland and the Chodkiewicz, Sapieha, Dorohostajski, Zenowicz and Sokoliński in Lithuania vied with the Radziwiłł, gave on important stimulus to learning and to all the arts”...
Christophorus de-Bratoszyn-DespottZenowicz, notarius Magni D. Lithuaniae, capitaneus Oszmianensis 1704.
Zachowany Inwentarz majętności Załusia Wielmożnego Jmść Pana Janusza Despota-Zenowicza, podkomorzego województwa Połockiego, spisany anno 1704 z pomiarem mierczego poprzysięgłego w-wa Połockiego Pana Gabryela Kowalewskiego wymienia jako własność Zenowiczów następujące „derewni” czyli wsie: Aleszkowo, Kolenowo, Klemencowo, Tyszkino, Komarowo, Sobakino, Humniczyno, Morozowo, Dułowo, Czerniczyno, Kaszyno, Zazniewo, Błażyno, Siwcowo, Raczyno, Wiertoszyno, Bohdanowo, Izakowo, Samszczyno, Dziakowo, Lachowo, Kozłowo, Mołokojedowo, Korytkowe, Kopytkowo, Maksimowo, Obliczyno, Skorynino, Hlebowo, Szkapino, Kobylczyno, Haruszczyno. I chociaż nie były to wsie duże i ludne, to jednak w sumie składały się na majątek wcale pokaźny. (Istoriko-juridiczieskije matieriały, t. 29, s. 165-170).
Krzysztof Deszpot z Bratoszyna Zenowicz, starosta oszmiański, w 1707 roku podpisał akt konfederacji lubelskiej, około 1712 roku został senatorem i wojewodą mińskim.
Franciszek Zenowicz, podkomorzy i koniuszy województwa połockiego około 1717 roku. Onże około roku 1722 był deputatem powiatu mińskiego do Głównego Trybunału Litewskiego w Wilnie. (Dział rękopisów Biblioteki Akademii Nauk Litwy, f. 273-3052). Nieco później został też przewodniczącym tego trybunału, (tamże, f. 79-500). W tymże roku Stefan Stanisław Zenowicz był marszałkiem trybunalskim w Wilnie. Antoni Deszpot Zenowicz w 1755 roku był starostą sznitowskim na Oszmiańszczyźnie. W rok później znajdujemy w dawnych aktach Samuela Zenowicza, chorążego mścisławskiego.
Zenowicz, wojski połocki, był w 1764 r. posłem na sejm koronacyjny w Warszawie od województwa połockiego. (Publiczna Biblioteka Miejska i Wojewódzka w Rzeszowie, dział rękopisów; Rk-3, k. 273).
O Michale Zenowiczu, dominikańskim plebanie mohylewskim, historycy moskiewscy opowiadają mrożące krew w żyłach bajki, że oto np. około roku 1764, chcąc nawrócić na unię pewne osierocone prawosławne dziewczę, które upierało się przy swoim, kazał je „rózgami bić nielitościwie, a potem gałęziami agrestowymi kłującymi, aż się zgodzi zostać katoliczką”. Inną znów niewiastę miał pleban mohylewski nawracać w ten sposób, że kazał ją wtrącić do więzienia, męża jej okrutnie bił, aż ów po kilku miesiącach zmarł, a jej samej – gdy powiedziała, że raczej da się spalić, niż przejdzie na katolicyzm – osobiście „zapaliwszy łuczywo, tak długo palił rękę, aż ta zczerniała i się pęcherzami pokryła”. (Archeograficzieskij Sbornik Dokumientow, t. 5, s. 93-94).
W 1765 roku w drukarni Akademii Wileńskiej odbito druczek Korneliana Pocałojowskiego pt. Propositiones philosophicae, quas sub auspiciis Janussii Despot Zenowicz, praepositi ac praesidis Mohiloviensis(K. Čepiene, I. Petrauskiene, Vilniaus Akademijos spaustuves leidiniai, V. 1979, s. 376).
Około 1769 roku Józef Zenowicz był podstolim województwa połockiego.
Także w wieku XIX wzmianki o reprezentantach tego rodu często można znaleźć w różnych zapisach urzędowych.
Hieronim Zenowicz w 1812 roku był właścicielem majątku Zamosze (wsie Mołczany, Klipica, Lipówka) z 46 domami. Michał Zenowicz władał majątkiem Januszewo (wsie Wielka i Mała Iwanowszczyzna, Subotowo) w sumie 109 dymów. (Akty izdawajemyje..., t. 37, s. 368).
Michał Deszpot z Bratoszyna Zenowicz w 1817 roku był marszałkiem szlachty guberni mińskiej, kawalerem orderu św. Stanisława. (Historyczne Archiwum Narodowe Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 1, nr 3, s. 200).
Tenże „Michał Deszpot z Bratoszyna Zenowicz radca stanu, marszałek szlachty guberni mińskiej, orderu Świętego Stanisława kawaler” często figuruje około roku 1817 w rozmaitych zapisach oficjalnych tamtych miejsc. (Por. CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 227, s. 6).
Stefan Zenowicz był nauczycielem chemii i mineralogii w Liceum Wołyńskim w roku szkolnym 1822/23. Bazyli Zenowicz wykładał w tymże czasie wymowę, historię i prawo w Szkole Powiatowej Łuckiej. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 721, z. 1, nr 26, s. 17, 18).
Wśród szlachty powiatu trockiego według listy z 1863 roku znajdowali się liczni Zenowiczowie potwierdzeni w rodowitości szlacheckiej przez heroldię wileńską w latach 1799-1845. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 9, nr 703, s. 6; f. 391, z. 9, nr 73, s. 16).
Wywód urodzonych Zienowiczów herbu Deszpot donosi: „Roku 1799 miesiąca stycznia dziesiątego veteris, dwudziestego pierwszego novi stili dnia.
Przed nami, Ludwikiem hrabią Tyszkiewiczem, marszałkiem guberńskim, kawalerem różnych orderów, Prezydującym, i deputatami ze wszystkich powiatów Guberni Litewskiey do przyjmowania y roztrząsania wywodów szlacheckich obranymi, złożony został wywód urodzonych Zienowiczów herbu Deszpot czyli Zienowicz; z którego gdy się okazało: że Familia ta jeszcze w roku 1650 possydowała dziedziczny majątek szlachecki w okolicy Stankiewiczach w powiecie lidzkim położony, przez Iwana Zienowicza nabyty, którego potomkowie w teyże ziemskiey szlacheckiey possesyi dotąd mieszkają; jako się to wyświeca z dekretu ziemstwa lidzkiego w roku 1702 stycznia miesiąca dnia jedynastego między Danielem Zienowiczem ferowanego. – Jako też, że ten Daniel Zienowicz, naddziad poniżey wyszczególnionych wywodzących się teraz Zienowiczów, których testamentem swym pod rokiem 1717 miesiąca augusta 22 dnia nastałym (...) wyraził. – Koleją, testament Leona Zienowicza w roku 1764 miesiąca maja 10 dnia czyniony, syna jego Symona okazał. – Który to Symon Zienowicz, syn Leona, zrodził wywodzących się dziś Daniela z synami Bonifacym y Jakóbem, Antoniego z synem Karolem i Wincentego Zienowiczów (...) – Niemniey też, drugi syn Daniela, a rodzony brat Leona Zienowicza, Stefan Zienowicz był oycem Antoniego y Jerzego Zienowiczów (...) Antoni Stefanowicz Zienowicz zostawił dwóch synów, Stefana, wywodzącego się z synem Antonim, y Jana Zienowiczów.
Na fundamencie więc złożonych wywodów (...) My, marszałek guberński, y deputaci powiatowi, stosownie do przepisów (...) wywodzących się Daniela z synami Bonifacym i Jakóbem, Antoniego z synem Karolem, i Wincentego, braci z oyca Symona zrodzonych, oraz Stefana z synem Antonim y Jana, braci, synów Antoniego Stefanowicza, urodzonych Zienowiczów za aktualną y rodowitą szlachtę polską ogłaszamy, y onych do Xięgi Szlachty Guberni Litewskiey pierwszej klassy zapisujemy.
Działo się na sessyi Deputacyi Generalney Szlacheckiey Guberni Litewskiey w Wilnie”. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 948, s. 276-277).
Wywód familii urodzonych Zienowiczów herbu Zienowicz, zatwierdzony przez Deputację Wywodową Szlachecką Guberni Mińskiej 8 grudnia 1803 roku podaje, iż „familia Zienowiczów (...) prawem do użycia pozwolonych z naydawnieyszych czasów szlachectwa polskiego nosząc na sobie znamiona, byt swóy początkowy jedni w Podlasiu, gdzie przy licznym majątków ziemnych posiadaniu, wysokich urzędów i cnotliwych dla oyczyzny postępków z zupełną dla potomności chlubą okazała dowody”... W 1803 roku w Mińsku Stanisław, Józef i Dominik Zienowiczowie uznani zostali „za rodowitą polską szlachtę” i wpisani do części pierwszej Ksiąg Szlacheckich Guberni Mińskiej. (Archiwum Narodowe Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 2, nr 1201).
Do Zenowiczów należała m.in. majętność Berezpoń w powiecie borysowskim Guberni Mińskiej. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 3353, s. 100-104).
Od Aleksandra Zenowicza, który w XVII wieku przesiedlił się do Moskwy, zaczęli się słynni rosyjscy Zinowjewowie. (Obszczij Gierbownik Dworianskich Rodów Wsierossijskoj Impierii, t. 1, s. 371).
A. Lakier (Russkaja Gieraldika, t. 2, s. 429) wyprowadza Deszpotów-Zienowiczów od „despoty mołdawskiego Zenowicza, który przyciśniony przez Turków w 1390 roku przybył do Witolda Litewskiego i osiedlił się w jego posiadłościach”. Od tego rodu odgałęzienie używało nazwiska Zinowjewów oraz herbu Zenowicz.
Obszernie pisał o dziejach rodu Despot-Zenowiczów profesor Ptaszycki w periodyku Russkaja Starina (styczeń 1878); jego artykuł ma tytuł Despoty-Zenowiczy w konce XVI i naczale XVII w. Wypada odnotować, że historiografia rosyjska często ma Zenowiczom za złe, iż przeszli byli ongiś z prawosławia na katolicyzm, a z ruskiej litewskości na polskość.
Tak pisze P. Batiuszkow (Pamiatniki russkoj stariny, t. V, s. 43, Petersburg 1872): „Dla Chodkiewiczów, Sapiehów, Wołowiczów, również jak później dla Zenowiczów, książąt Swirskich, Hlebowiczów – protestantyzm okazał się tylko etapem przejściowym, ażeby wstąpić do szeregów zawziętych wrogów cerkwi prawosławnej a potem i narodowości rosyjskiej”.
Wydaje się wszelako, że procesu tego nie warto ujmować w aż tak emocjonalnych kategoriach. Przejście lechicko-słowiańskiej arystokracji i bojarstwa W. Ks. Litewskiego z prawosławia poprzez protestantyzm na katolicyzm oraz z języka ruskiego na polski było wynikiem naturalnego rozwoju kulturalnego ludności tych ziem, a nie jakąś szczególną herezją czy apostazją.


Ponieważ nie ma potrzeby tworzenia na nowo biografii Aleksandra Despot-Zenowicza Bratoszyńskiego, gdyż wiele o nim i życzliwie po polsku pisano, ograniczmy się do zamieszczenia poniżej kilku znamiennych o nim głosów, które wyszły spod pióra bardzo różnych ludzi w różnym też czasie.
Zygmunt Librowicz w dziele Polacy w Syberiipisze: „Z liczby wyższych urzędników Polaków na Syberii największą a uczciwą popularność, zarówno wśród swoich ziomków, jak i wśród Rosjan, zyskał Aleksander Despot Zenowicz, dziś jeden z najczynniejszych członków rady ministerstwa spraw wewnętrznych w Petersburgu. (Zenowicz pochodził z rodziny sławnych ongi Despotów w Serbii, których krewniak jeden za czasów Witolda jeszcze na Litwę przybył i tam, zasłużywszy się księciu, osiadł).
Despot Zenowicz rozpoczął swą karierę pod Murawjewem Amurskim, owym generale, którego za swe ludzkie obchodzenie się z zesłańcami nazwano „ojcem więźniów”. Murawjew zamianował z początku Zenowicza naczelnikiem miasta Kiachta w czasie, gdy to miasto miało jeszcze bardzo ważne znaczenie w handlu herbatą.
Człowiek wysokiego wykształcenia i prawości, Zenowicz powznosił w Kiachcie szkoły, zaprowadził nieznaną tam sprawiedliwość i ucywilizował ten kąt Syberii, w którym zrobiono go pierwszym urzędnikiem. (...) Zamianowany gubernatorem tobolskim Zenowicz od razu postępowaniem swym zyskał głośne imię. Energia, stanowczość, wytrwałość i szybkość nadzwyczajna w prowadzeniu spraw bieżących odznaczały wszystkie jego czynności, a samodzielność i odstąpienie od wszelkiej rutyny w sposobie doprowadzania spraw i kwestii do skutku nadawały im cechę zupełnej reformy. Nieubłagana surowość względem wykroczeń pojedynczych urzędników, sądzonych przezeń z nadzwyczajną sprawiedliwością, a wyrozumiałość ojcowska, niemal pieczołowitość i często nawet pobłażanie dla klas niższych, uciśnionych przez biurokrację sprawiły w krótkim czasie, iż się stał bożyszczem ostatnich, a postrachem dla drugich...
Jawnie i chętnie popierał wszelkiego rodzaju talenta wśród zesłańców i ludzie tej kategorii mieli do niego wstęp swobodny, starał się im nawet osłodzić życie, ulżyć wygnanie, o ile tylko było można.
W czasie największych rozruchów w Królestwie i Litwie, w czasie największej nieprzychylności rządu rosyjskiego względem Polaków – Despot Zenowicz, Polak i katolik, zdołał utrzymać się na ważnej i znaczącej posadzie tobolskiego gubernatora”. Mimo iż rosyjscy urzędnicy – dodajmy – rozpowszechniali o nim pogłoski, iż jest zdrajcą, sprzyjającym polskim powstańcom. „Zenowicz jednak– pisze Librowicz – jako człowiek wysokiej szlachetności, katonicznej niemal cnoty, niezwykłej energii i pewności siebie, nie zważał na to, co o nim mówiono, a postępował tak, jak mu sumienie nakazywało, i jak dyktował obowiązek, pojęty w najlepszym tego wyrazu znaczeniu.
Energia nieustraszona, zadziwiająca – była jedną z głównych zalet Zenowicza, a pewność siebie, co niektórym dumą się wydawała, przechodziła wszelkie granice... Jak piorun z czystego nieba, niespodzianie szybko zlatywał on, nie uprzedziwszy nikogo, do miast powiatowych, zajeżdżał przed więzienie lub urząd, przeglądał sprawy, wypytywał więźniów, badał, wyszukiwał nieporządki, gromił, karcił i wyjeżdżał, zostawiając na długo pamięć o swym pobycie...
Zenowicz był to arystokrata czystej wody, pierwszego rzędu, co wzrósł w salonach, w najwyższym, jak to mówią, towarzystwie. Mimo nieprzystępności jednak, która go jako takiego cechowała, pod układem na pozór zimnym i dumnym kryło się serce gorące, umysł żywy i bogaty, młodzieńczy niemal zapał do wszystkiego, co piękne, dobre i zacne.
Imponująca postać gubernatora, pomimo iż często chodził on ubrany po cywilnemu, mimowoli przejmowała uszanowaniem i czcią. Wysoki, barczysty, o przystojnej, wyrazistej męskiej twarzy, zawiesistych czarnych wąsach, posiadał on w czarnych, wielkich i pełnych ognia oczach, które bardzo często podczas rozmowy ciepłym wymownie przemawiały uczuciem, coś tak ujmującego, że wzbudzał przy tym mimowolne zaufanie w rozmawiających z nim.
Zenowicz słynął ze swej uczciwości, a życie jego własne, czyste jak kryształ, było dowodem, że uczciwość nie była u niego tylko czczą teorią... Wszelkie, choćby najdrobniejsze, przekroczenie pod względem uczciwości ze strony swoich podwładnych karcił Zenowicz w sposób ostry, niebywały. Najbardziej prześladował jednak przekupstwo”...
Gdy nadeszła wiadomość o nadciąganiu po powstaniu 1863/64 roku kolejnych ogromnych transportów z Polakami, kazał przygotować na zamku więziennym w Tobolsku dość wygodne pomieszczenia, a za własne pieniądze zakupił obrusy, samowary, naczynia. Potem stale dbał o przyzwoite wyżywienie rodaków, opiekę medyczną, sprawiedliwość w stosunku do zesłańców.


Zesłaniec z Litwy Zygmunt Mineyko, były naczelnik powstańczy powiatu oszmiańskiego, pisał we wspomnieniach syberyjskich pt. Z tajgi pod Akropol, mając na myśli A. Despot-Zenowicza: „Dowiedzieliśmy się, że rządcą guberni tobolskiej był Polak, a jednocześnie uczciwa osoba, i że pod jego kierunkiem i opieką znajduje się zarząd tobolskiego więzienia, mający wielkie zadanie, gdyż chodziło o przeprowadzenie zaludnienia posieleńcami i administrowanie tysięcy więźniów prawie nieustannie przepełniających więzienne gmachy tych rozmiarów, jakie rozlegają się w Moskwie. (...)
W dzień później po ulokowaniu się naszym w więzieniu przybył dla inspekcji gubernator tobolski, osoba o ślicznej postawie, należący do znanej polskiej rodziny, łaskawie i grzecznie zachowujący się; oświadczył nam, że gotów jest ulepszyć naszą sytuację i stać się pomocnym dla nas, jeżeli mamy do zakomunikowania skargi. Zapomniałem jego nazwisko, a zdaje mi się, że był on z Wilna rodem. Zapoznał się on zaraz ze wszystkimi obywatelami zesłanymi na zamieszkanie w Tobolsku, dozwalając im na dowolne wyjście na miasto i powrót do więzienia dla przenocowania, dopóki nie wynajdą mieszkania, gdzie będą mogli ustalić się, zostając pod dozorem policji; zostały im wszystkim udzielone kartki odpowiednie”...
Także inny zesłaniec, Henryk Wierciński, notował w Pamiętnikach: „Umieszczono nas w trzecim dziedzińcu więzienia, kilkunastu razem. Tu odwiedził nas gubernator miejscowy – Polak, Despot-Zenowicz. Zapytywał o nazwiska i za co kto zesłany. Otrzymawszy od kilku z kolei odpowiedź, że z oddziału powstańczego takiego to i takiego, rzekł: „Oj wy durnie, durnie!” Rozpytywał jeszcze o potrzeby nasze i już nie widzieliśmy go więcej.
I wreszcie także późniejszy profesor Benedykt Dybowski we własnych Pamiętnikach nie bez satysfakcji konstatował: „Urządzano się wzorowo pod opieką i zarządem gubernatora tobolskiego Despota Zenowicza, opatrznościowego dobroczyńcy dla więźniów”.


Petersburski „Tygodnik Ilustrowany” w kilkanaście lat po zgonie Aleksandra Despot-Zenowicza zamieścił okazyjny tekst pt. Polak na wysokim stanowisku w służbie rosyjskiej, podpisany przez „Demil”, zawierający kilka wymownych szczegółów, dotyczących moralnego usposobienia tego niewątpliwie wybitnego człowieka. Poniżej przytaczamy ten artykuł w całej rozciągłości, zachowując archaiczną pisownię i składnię sprzed ponad stu lat.
Za czasów Aleksandra II Polacy dochodzili czasem do wysokich urzędniczych stanowisk, nie potrzebując przytem wyrzekać się ani swej narodowości, ani religii. Jednym z takich wyjątków był Despot-Zenowicz, który doszedł do ważnego urzędu gubernatora tobolskiego i w końcu – członka Rady ministeryum spraw wewnętrznych.
Wysoki ten urzędnik posiadał zarówno zaufanie cesarskie, jak i szacunek mieszkańców.
Rosyjski pisarz, L. P. Pantielejew, we wspomnieniach o nim powiada, iż chłopi tobolscy, w wiele lat po wyjeździe Despot-Zenowicza z Syberyi mówili:
– Takiego gubernatora, jak on, nigdy jeszcze nie mieliśmy.
Oto krótki życiorys tego człowieka, poczerpnięty z tychże wspomnień, które niedawno drukowała w polskim przekładzie „Prawda”:
Despot-Zenowicz, Polak i katolik, pochodził ze starożytnego rodu polskiego na Litwie. Z powodu stosunków rodzinnych wychowywał się w Moskwie w domu Tuczkowów; ukończywszy świetnie uniwersytet, za radą Granowskiego gotował się zdawać na stopień magistra, ale całkiem niespodzianie w 1848 r. został aresztowany w Wilnie i tak, jak stał, wysłany do Permu, skąd znowu za list do szefa żandarmów, Orłowa, w którym dowodził konieczności reform liberalnych, wywieziony do Syberyi wschodniej. Tu wziął go na służbę Murawiew i nierzadko powierzał mu bardzo ważne sprawy w zakresie politycznych i handlowych stosunków z Chinami. Tą drogą stopniowo doszedł Despot-Zenowicz do stanowiska naczelnika m. Kiachty, a w końcu 62 r. został mianowany gubernatorem tobolskim, przyczem z trzech kandydatów, przedstawionych przez Wałujewa, Aleksander II osobiście wybrał jego. Jak w Kiachcie, tak w Tobolsku, zostawił on po sobie wśród wszystkich warstw ludności pamięć głęboką i wdzięczną za to, że Opatrzność posłała go do Tobolska, przez który za jego czasów przeszło dziesiątki tysięcy zesłanych Polaków. Jak grad, sypały się na niego denuncyacye, nie od samych żandarmów, lecz od różnych eksploatatorów miejscowych, których drapieżność starał się opanować. Despot-Zenowicz wszystkim się jednak obronił i na stanowisku trwał do r. 66. Kiedy gubernatorem został mianowany Chruszczow, D.-Zenowicz przeniósł się do Petersburga, gdzie wkrótce został członkiem Rady M.S.W. Karyera jego służbowa była skończona; czas podzielił teraz między książki i ciągłe wstawiennictwa za kimkolwiek z pokrzywdzonych, bez różnicy narodowości i wiary. Jego rozum i prawość jednały mu taki szacunek, że zwykle staraniom jego towarzyszyło powodzenie. Despot-Zenowicz zmarł w 1895 r., w wieku lat 65.
Opowiadając przygody swojego wygnania, Pantieliejew podaje sporo rysów wysokiej ludzkości Despot-Zenowicza. Nawet w więzieniu tobolskiem inaczej traktowany był zesłaniec, niż w innych. Otrzymywał tu ubranie, wyrobione z dobrego i trwałego materyału, mianowicie t. zw. humorystycznie brodiażki z wielbłądziego sukna.
– Żywili nas też dobrze w więzieniu, – mówi pamiętnikarz.
A to była tem większa sztuka, iż administracya tobolska tem tylko. rozporządzała, co otrzymywała od rządu.
– Miejscowy komitet opiekuńczy nie posiadał żadnych prawie środków, a Tobolsk był biednem miastem.
„Despot-Zenowicz wchodził w położenie każdego zesłańca, który zwracał się do niego, i wszystko robił, ażeby warunki jego złagodzić, jeśli formalnie była możność o coś się zaczepić. Tym, którzy zostawali w gubernii tobolskiej, starał się wynaleźć zajęcie i nie krępował ich niczem w wyjazdach za interesami; wielu dawał pracę w kancelaryi. Trzeba dodać dla charakterystyki Despot-Zenowicza, że miał naturę popędliwą i rozdrażniony nie hamował się nawet z naczelnikami niezależnych od niego urzędów”.
Czy ten despotyzm płynął z natury tego człowieka, można o tem mocno wątpić.
Ci, co go znali bliżej, członkowie polskiej kolonii petersburskiej, przedstawiają go, jako człowieka raczej łagodnego.
Rozumiał on tylko niezawodnie, iż w stosunkach, w jakich przyszło mu żyć, działać, rządzić, swej władzy należało nieraz nadużyć, aby dać folgę uczuciom ludzkości.
Następująca anegdota maluje to właśnie:
Despot-Zenowicz pragnął wyprawić statkiem partyę skazańców na miejsce przeznaczenia, aby im oszczędzić okropnych trudów długiej podróży pieszej „etapami”. Ale posiadał on prawo do miejsc dziesięciu tylko, a partya była o wiele liczniejszą.
Stąd, gdy się zjawiła przy odjeździe, kapitan nie chciał jej tak licznej zabrać.
Ale oto, przeczuwając trudności, zjawia się powozem sam gubernator i widząc, co się dzieje, wita surowym głosem:
– Jak pan śmiesz zatrzymywać wyjazd partyi? Cóż to, pan nie wiesz, że ja na mocy kontraktu mam prawo do dziesięciu miejsc na statku? Ja wam zatrzymam wypłatę pieniędzy za przewóz i pociągnę do odpowiedzialności przed prawem!
– Ja wiem, że wasza Ekscelencya ma prawo do dziesięciu miejsc na statku i tyleż mam w zapasie, ale tu przeznaczono daleko więcej, prawie dwa razy tyle!
– Jak to, daleko więcej? Proszę przeliczyć. – Kapitan uszczęśliwiony zaczyna rachować: raz, dwa, trzy... ale Despot-Zenowicz przerywa mu i sam kończy: sześć... siedem... dziesięć! – wskazując na ostatniego.
– Słucham, Wasza Ekscelencyo, będzie przydany drugi statek.
Nie kontentując się tem zwycięztwem, Despot-Zenowicz zawołał, siedząc już w powozie: – Pantielejew! – Zbliżyłem się. –Na pana wkładam odpowiedzialność, ażeby moje rozporządzenie najakuratniej zostało spełnione! – I z temi słowy odjechał, zostawiając mnie w zdumieniu. Zwracam się do towarzyszów z zapytaniem, jak mam rozumieć słowa Despot-Zenowicza – Nakazał wam być jakby starostą nad wszystkimi.
To – „nadużycie władzy” niezawodnie, ale takie właśnie nadużycia błogosławione są przez ludzkość i pozostawiają po sobie pamięć niezatartą w sercach nieszczęśliwych”.


Nawiasem mówiąc, im częściej osoba posiadająca władzę władzy tej używa, przewodząc osobom, które są jej podporządkowane, tym bardziej jest szanowana. Tej prawdy psychologicznej zdają się dowodzić nawet obserwacje codzienne. Co prawda, monarchie absolutne dążą do bezlitosnej koncentracji władzy w swoich rękach, a pełnomocnictwa, których udzielają, pozostają czysto formalne.
Florian Znaniecki w dziele Nauki o kulturzezauważał: „Rząd określa zawczasu, jak poszczególne kategorie podporządkowanych mu ludzi winny się zachowywać i (lub), jak nie powinny się zachowywać w pewnych, określonych z góry sytuacjach. Ład oznacza posłuszeństwo wobec prawa, nieład – pogwałcenie prawa. Z punktu widzenia czynników rządzących ład jest dobry, gdyż bez niego nie dałoby się urzeczywistnić pewnych celów, nieład zaś jest zły, ponieważ realizacji celów przeszkadza. Tak więc według czynników rządzących ład prawny dla podlegających im ludzi jest zwykle dobry, a nieład zły, ponieważ jednym z głównych celów rządu ustanawiającego porządek prawny jest bezpieczeństwo zbiorowe, bez którego ludzie nie są w stanie zaspokajać regularnie swoich potrzeb. Podobnie ład w klasie szkolnej jest dobry dla uczniów, ład w ruchu ulicznym – dla kierowców i pojazdów, ład w urządzeniu domu – dla mebli i rodziny.” Aby ład zapewnić, dopuszczalne są różne kroki i środki, włącznie z rozmaitymi odmianami represji, choć przecież bardzo dobre skutki przynosi elastyczny styl rządzenia, budowany na kulturze etycznej, a apelujący do godności i odpowiedzialności osoby ludzkiej. Ten styl sprawowania władzy nie był obcy także Cesarstwu Rosyjskiemu (choć dominował inny), a Aleksander Despot-Zenowicz Bratoszyński był prawdziwym tej sztuki mistrzem, czym zaskarbił sobie szacunek zarówno dworu carskiego, jak też zesłańców litewsko-białoruskich i polskich.


I na zakończenie przypomnijmy coś w rodzaju swoistego nekrologu, zamieszczonego w jednym z fundamentalnych dzieł kultury polskiej w pierwszą rocznicę śmierci naszego bohatera. W roku 1896, w XVIII tomie swego opracowania Złota księga szlachty polskiej (s. 210-211) Teodor Żychliński podawał: „Nie wiadomo nam, czyim był synem i w jakim stopniu pokrewieństwa z żyjącymi pokoleniami Zenowiczów pozostawał zmarły dnia 6 marca 1895 roku w Koreisie na Krymie ś.p. Aleksander Despot-Zenowicz, cesarstwa rosyjskiego rzeczywisty radca tajny, niegdyś gubernator tobolski, a przez lat kilkanaście aż do roku zeszłego członek rady ministra spraw wewnętrznych w Petersburgu.
Zmarły ukończył uniwersytet moskiewski na wydziale prawniczym, poczem wstąpił do służby rządowej, podejrzany, jeśli się nie mylimy, o jakiś spisek, zesłany został na służbę rządową na Sybir i tam pracował w kancelaryi generał-gubernatora hr. Murawiewa-Amurskiego. Tam zwrócił hr. Murawiew uwagę na jego charakter i wybitne zdolności, i w krótkim czasie szybko awansował. W niedługim bowiem czasie mianowany został grado-naczelnikiem Kiachty, miasta położonego na pograniczu Chin, przez które prowadziły się wszelkie stosunki handlowe i szły transporty z Rosyi do Chin i odwrotnie. Tam spotkał rodaków swych zesłanych na mieszkanie po odcierpieniu katorżnych robót, a pomiędzy innymi Henryka Krajewskiego, kolegę swego z uniwersytetu. Był dla nich prawdziwym opiekunem i bratem. Następnie mianowany został gubernatorem guberni tobolskiej. Jak wiadomo, w r. 1862 i następnych przechodziły przez Tobolsk tysiące naszych braci wysłanych na Sybir.
Ś.p. Aleksander, ile to było tylko w jego możności, w czasie przejścia słodził ich dolę i wszyscy wygnańcy go błogosławili. Poczem powołany został do rady ministerstwa spraw wewnętrznych i na tem stanowisku śmierć go zaskoczyła. Zmarły był na wskroś szlachetnego charakteru i na wskroś prawym człowiekiem, a znajdując się na drażliwem stanowisku, nigdy nie sprzeniewierzył się swemu charakterowi.
Cześć jego pamięci!



Jan Jacyna



Najsłynniejszym reprezentantem tej rodziny był generał dywizji Jan Jacyna, urodzony 27 grudnia 1864 roku w Petersburgu.
[Jacynowie, jak się wydaje, posiadali swe korzenie historyczne na Wołyniu. Mieli własny herb rodowy i używali przydomku Onoszkowicz. Od XV wieku zresztą byli notowani także na Litwie. Na przykład niejaka pani Jacynina z Kowna figuruje w liście króla Kazimierza z 26 lutego 1486 roku. (Lietuvos Metrika, t. 25, s. 128).
Hipolit Stupnicki podaje o nich, iż jest to „dom starożytny, biorący swoje pochodzenie z Onoszków.
Jacynowie byli potwierdzani w rodowitości przez zgromadzenie deputatów szlacheckich w Mińsku w latach: 1804, 1817, 1840, 1849 (Archiwum Narodowe Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 2, nr 47, 48, 66).
Wywód familii urodzonych Jacynów herbu własnego z 15 lipca 1804 r. podaje, iż „ta familia używająca herbu Jacyna (na tarczy w polu czerwonym podkowa być powinna barkiem do góry obrócona, w której środku po lewej stronie półtora krzyża, po prawej równej wielkości z krzyżem strzała, żelezcem do góry obrócona) od dawnych czasów w zaszczytach urodzenia szlacheckiego zostając i prerogatywy temu stanowi przyzwoite piastując do dziś dnia trwa....
Protoplasta Kazimierz Jacyna, właściciel dóbr Dowgiałowszczyzna, około roku 1690 sądził się o nią w Głównym Trybunale Litewskim z Janem Hudowiczem i miał syna Jana, ten zaś – Michała, Wawrzyńca, Tadeusza i Andrzeja etc.
W 1804 r. Jerzy, Wincenty, Ignacy, Jan, Andrzej, Stanisław i dalsi Jacynowie uznani zostali przez heroldię „za rodowitą i starożytną szlachtę polską” z wniesieniem ich imion do pierwszej części Ksiąg Szlachty Guberni Mińskiej (Historyczne Archiwum Narodowe Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 1, nr 37, s. 101-102).
W 1820 r. heroldia wileńska uznała liczną grupę Jacynów „za rodowitą i starożytną szlachtę polską”,wnosząc ich imiona do pierwszej części ksiąg szlachty Guberni Litewsko-Wileńskiej (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 8, nr 2596, s. 259-264). W tymże okresie Jacynowie mieszkali w powiatach: dziśnieńskim, wileńskim, wilejskim (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 914; f. 391, z. 4, nr 1132; f. 391, z. 7, nr 4117; f. 391, z. 9, nr 2533).

Jan Jacyna o swych wczesnych latach pisał: „W młodym wieku straciłem rodziców i pozostałem na opiece macochy, wyjątkowo dobrej i szlachetnej kobiety.
Po ukończeniu gimnazjum stanąłem do konkursu w szkole inżynieryjnej morskiej w Kronsztacie.
W obrębie byłej Rosji wstąpienie do wyższych fachowych zakładów było poniekąd loterią, a ci, którzy nie trafiali do żadnej z wyższych fachowych uczelni, z musu zapisywali się na uniwersytet.
Wstąpiłem do szkoły w wyjątkowo młodym wieku i trafiłem w zupełnie nowe otoczenie. Zespół kadetów składał się przeważnie z dzieci marynarzy i szlachty rosyjskiej. Procent Polaków był zupełnie nikły. W obu szkołach marynarki, w naszej i w petersburskiej, Polaków można było zliczyć na palcach. W szkole było bardzo trudno nie tylko o książkę polską, ale nawet i o dźwięk mowy ojczystej, bo od chwili gremialnych ucieczek Polaków-marynarzy z portów zagranicznych w okresie powstania 1863 roku – z poboru do floty Polaków nie brano wcale.
Żeby nie zapomnieć języka i stale „myśleć po polsku”, w szkole rozpocząłem pisanie dziennika po polsku”.
A więc w młodości Jan Jacyna ukończył Morską Szkołę Inżynieryjną w Kronsztadzie i uzyskał dyplom oficera artylerii marynarki wojennej. Od 1885 służył w stopniu porucznika w eskadrze pancerników Floty Bałtyckiej Cesarstwa Rosyjskiego. Nie trwało to jednak długo, gdyż w latach 1886-1889 bardzo uzdolniony młody człowiek studiował w Akademii Artyleryjskiej św. Michała w Petersburgu.
Wakacje kadeci musieli spędzać na ciężkiej pracy w zakładach amunicji. Tu właśnie zobaczył Jan Jacyna, jak przerażająco nieznośny jest los prostego człowieka w Rosji. Później wspominał: „Stał mi się zrozumiały– pisał – masowy alkoholizm klasy robotniczej – był to narkotyk zagłuszający, choćby chwilowo, wyczerpanie sił i nędzę egzystencji. Jak niesumienne piastunki usypiają niemowlęta szkodliwemi napojami, aby mieć spokój, tak władze rosyjskie popierały pijaństwo ludu, by ono zagłuszyło popęd do życia społecznego.
Wprawdzie formalnie, urzędowo popierano Towarzystwo Trzeźwości, drukowano broszury o zgubnych skutkach alkoholu, lecz robiło się to tylko – dla pozorów.
Wypada tu zaznaczyć, że dla inteligencji i sfer bogatszych istniały w Rosji – a i nie tylko w Rosji – inne wypróbowane metody i inne narkotyki tłumiące dążenie do życia społecznego; perspektywy kariery urzędowej lub dworskiej, podniecanie próżności, karty, rozpusta...
Zdanie Jana Jacyny o swym rosyjskim otoczeniu było dość sceptyczne.
Ze studentami rosyjskimi – pisał– bezpośredniego kontaktu nie miałem, ale z tego, co widziałem i słyszałem, wyniosłem wrażenie, że i w tej sferze w znacznej większości nie było ani prawdziwego patriotyzmu, ani poczucia obowiązku.
Wśród uczącej się młodzieży rosyjskiej dominowały dwie krańcowości: bądź czerwony nihilizm, bądź szowinizm. Wielu bardzo czerwonych nihilistów z chwilą otrzymania posady państwowej „bielało”, stawało się typowymi „czynownikami”, uzupełniającymi swoje budżety łapówkami, które najczęściej tonęły w wódce i kartach...
Oczywiście był w społeczeństwie rosyjskim cały szereg bardzo wybitnych jednostek na różnych polach nauki, wiedzy, pracy humanitarnej; nie brakło i bohaterów ideowych – ale w ogólnej masie te światłe, wybitne jednostki nikły i ginęły (...)”
Po części wynikały te okoliczności z faktu, że – jak notował później generał Jan Jacyna – „duchowieństwo w Rosji nigdy nie grało roli ani politycznej ani społecznej. Seminaria duchowne stały na niskim poziomie, obarczone rodzinami duchowieństwo prawosławne nie miało czasu na kształcenie się, na ideowość; nie miało miru ani u inteligencji, ani u ludu. Charakterystycznym jest, że właściwie ze sfer rodzin duchowieństwa i z seminariów duchownych tworzyły się przeważnie szeregi nihilistów, socjalistów i anarchistów rosyjskich...” Cóż, młodzi ludzie widzieli, że ich „bliskie Bogu” środowisko było, mimo wszystko, bardzo dalekie od przyzwoitości.
Lecz byłoby wyrazem braku roztropności twierdzenie, że Rosja to „imperium zła”, że wszystko tu było warte tylko potępienia. Niemało było tu światowości, wielkości ducha, pracowitości, przyzwoitości, płynącej z serca, szczerej życzliwości – czyli cech w Polsce raczej rzadkich.
Generał Jacyna wyznawał: „W życiu prywatnym, towarzyskim lub koleżeńskim, każdy z nas spotykał wśród Rosjan dużo ludzi zacnych, szlachetnych i życzliwych. Ja osobiście doznałem niejednokrotnie przez długie lata mojego pobytu wśród nich wiele, wiele dowodów serca, dobroci i szczerej przyjaźni”...
A jednak Rosjanie, ponieważ znali Polaków tylko powierzchownie i brali często pozory za rzeczywistość, nieraz żywili do Polaków ogromny szacunek, a nawet bywali nimi zafascynowani. „Spotkałem wśród inteligencji rosyjskiej – pisze Jacyna– wielu takich, którzy żyli z dnia na dzień, bez żadnych dążeń duchowych, albo szowinistów lub fanatyków prawosławia, ale bardzo mało ideowych patriotów i uświadomionych obywateli z należnym poczuciem obowiązku.
Z biegiem czasu wyniosłem wrażenie, że subtelniejsi z Rosjan wyczuwali naszą pod tym względem wyższość, poniekąd zazdrościli nam tych skarbów duchowych, wyniesionych z ciszy domowych ognisk, z świeżości lasów i łąk rodzinnych, z kościółków wiejskich, z niskich starych dworków, z naszej literatury, słyszanej po raz pierwszy z ust matki...
Mecenas p. W. Spasowicz, broniąc w procesie politycznym studenta Polaka, wypowiedział takie zdanie o Rosjanach: „Między wami Rosjanami, a nami Polakami jest ta różnica, że wy nie macie przeszłości narodowej, że w waszej przeszłości jest próżnia”...
Według mnie, przeciętną duszę rosyjską rozleniwia przejęty ze wschodu fatalizm i apatia, które tłumaczą bierność tego narodu, dźwigającego pokornie jarzmo tatarskie, potem przez trzy stulecia brzemię despotycznych rządów dynastii Romanowych, a później rządu komunistycznego (...).
... Ani Rewolucja rosyjska, ani panujący obecnie w byłej Rosji terror komunistyczny, nie spadły jak grom z jasnego nieba, musiał być do tego przygotowany grunt. Głupota i spodlenie klas rządzących w byłej Rosji, brak patriotyzmu w społeczeństwie, ciemnota ludu – utorowały drogę... Naród rosyjski, przez kilka wieków biernie znoszący rządy despotyczne, budzi się z wiekowego letargu i jakby chcąc sobie powetować długotrwałą niemoc, wysila mięśnie i zdobywa się na energię; ale po to tylko, aby stary bat zmienić na nowy”...
Niewola zrodziła głęboki amoralizm, wręcz upodlenie duszy rosyjskiej; do tego stopnia, że zwykła nawet ludzka uczciwość jest tam bardzo rzadko spotykana.
Znany pisarz rosyjski Gogol w Martwych duszachwkłada w usta jednego z obywateli miasta następujące słowa: „W naszym mieście jest tylko jeden porządny człowiek – prokurator, ale i ten, prawdę mówiąc, świnia”. Niestety, te słowa z jeszcze większą racją można byłoby skierować do dowolnego miasta polskiego. Kłamliwe, bezwstydne puszenie się (też zresztą świadczące o głupocie) nigdy nie zastąpi prawdziwej kultury i godziwości. Toteż obok sympatii spotykała Polaków w Rosji też wcale nie irracjonalna pogarda i wrogość. Generał Jan Jacyna odnotował zresztą i tę okoliczność: „Część inteligencji i ludu była wrogo usposobiona dla Polaków, nie mówiąc już o „czynownikach”, którzy na gnębieniu nas robili kariery służbowe i fortuny. Składało się na tę niechęć wiele czynników: już w latach szkolnych wpajano w młodzież rosyjską nienawiść do Polaków, wichrzono i szczuto, a w podręcznikach szkolnych, w literaturze fałszowano z rozmysłem fakty historyczne; w pracy zaś zarobkowej lub kształceniu się fachowym, w obawie przed polską konkurencją robiono Polakom wstręty i utrudnienia, nie krępując się żadnymi skrupułami... „Procentowano” Polaków nawet w głębi Syberii.
Wyznaczono specjalną komisję, pod przewodnictwem generała Pietrowa, która miała na celu określenie „linii bezpieczeństwa” w Rosji przed szkodliwą działalnością Polaków na urzędach i zwykłych posadach. Linii tej żaden Polak inteligentny czy też robotnik przekroczyć nie mógł. Zaczynała się ona od Wisły i szła stopniowo nad Uralem, przez tundry syberyjskie, aż do Spokojnego Oceanu. Dla każdej strefy były wyszczególnione posady, na które nie wolno przyjmować Polaków. W ogóle trudno opisać wszystkie niesprawiedliwości i ohydy, do jakich się posuwano.
W wojsku doszło do tego, że nie tylko oficerom Polakom nie dawano podrzędnych choćby stanowisk w biurach sztabowych, ale nawet ustalono procentową normę dla oficerów rosyjskich, ożenionych z Polkami, lub katoliczkami, identyfikując katolicyzm z polskością”...
Dlatego bardzo wielu Polaków chcąc zrobić jaką taką karierę podawało się za Rosjan. Nie przypadkiem więc pisał też J. Jacyna „o niechęci i niesprawiedliwości, ale już wprost nienawiści, z jaką znaczna część społeczeństwa rosyjskiego z okresu przedrewolucyjnego odnosiła się do innych szczepów słowiańskich, a przede wszystkim do nas, Polaków”... Z reguły jednak i jedni i drudzy, wbrew trudnej do niezrozumienia, antypatii zachowywali się w stosunku do siebie nawzajem poprawnie. Jak pisze Jacyna, np. minister „Stołypin był człowiekiem silnej woli, twardym, ale w życiu towarzyskim nawet dla wrogów, za jakich uważał np. nas, Polaków, był uprzejmy”. Nic dziwnego, przecież wiedział, że jego przodkowie, szlachcie o nazwisku Stołłp, byli rycerzami króla polskiego...
Jeśli chodzi o diasporę polską w Cesarstwie Rosyjskim, to generał Jacyna pisał o niej niezmiennie pozytywnie, choć nie było to zgodne z rzeczywistym stanem rzeczy, nawet zważywszy okoliczność, że często Polacy w obcym otoczeniu zachowywali się bez porównania przyzwoiciej niż we własnym gronie. A więc we wspomnieniach Jana Jacyny czytamy: „W okresie rządów Mikołaja II kolonia polska w Piotrogrodzie zaczyna się stawać liczniejsza nie tylko ilościowo, ale i jakościowo, i nabiera powagi nawet w społeczeństwie rosyjskim.
Nie łatwo było wtedy Polakowi otrzymać wybitniejszą posadę, chyba przy wyjątkowych zdolnościach, protekcji lub dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności.
Przed Polakami stały jednak otworem warsztaty pracy w dziedzinie przemysłu i handlu oraz w adwokaturze, nauce i sztuce.
Na wszelkich polach: w nauce ścisłej, sztuce, przemyśle, handlu, pracy fachowej Polacy wybijają się inicjatywą i energią, i trzeba zaznaczyć, że powodzenie rodaków społeczne lub materialne nie tylko nie wzbudzało zazdrości, lecz przeciwnie, wywoływało zadowolenie i jakby – poczucie dumy u reszty Polaków. (...)”
Niesłychana to rzecz, by Polak cieszył się z sukcesu innego Polaka, ale na obczyźnie takie rewelacje niekiedy się zdarzały, tym bardziej, że dużą część ówczesnej diaspory polskiej w Rosji stanowili byli mieszkańcy terenów kresowych, nieraz znacznie odbiegający pod względem charakterologicznym od przeciętnego typu polskiego, nacechowanego bezinteresowną zawiścią i organiczną głupotą. Jak pisze Jacyna, nawet „ucząca się w Piotrogrodzie młodzież polska zachowywała się na ogół bardzo przykładnie, nie licząc oczywiście drobnych ekscesów, które w tak licznym zbiorowisku musiały mieć miejsce”...
Z drugiej strony autor tych wspomnień nie przeoczył i naszych wad, które sprawiały, że przegrywaliśmy w porównaniu z innymi narodami na wielu polach aktywności społecznej.
Generał Jana Jacyna pisał o latach 1916-1918: „Czesi, na zupełnie obcym sobie terenie Rosji, potrafili zorganizować ze swych jeńców całe dywizje, a my, dzięki naszym wadom narodowym – wygórowanej ambicji i chorobliwej miłości własnej, dyletantyzmowi, zarozumiałości i brakowi wytrwałości w pracy, mieliśmy, mimo licznych wysiłków, stosunkowo nikły dorobek”.


Powróćmy jednak po tych dygresjach do życiorysu naszego bohatera. Po ukończonych studiach młody oficer otrzymał przydział do Głównego Komitetu Technicznego przy Ministerstwie Marynarki Rosji, od 1891 zaś rozpoczął prowadzenie wykładów (początkowo zastępczo) z matematyki i teorii artylerii w Szkole Morskiej. Jacyna wspominał: „Służbę odpowiedzialną rozpocząłem w głównym technicznym komitecie ministerstwa marynarki, a już po upływie roku zostałem jednocześnie i profesorem artylerii. Stało się to w następujących okolicznościach: Następca tronu – przyszły cesarz Mikołaj II – miał odbyć podróż morską do Japonii; zdecydowano, że towarzyszyć mu będzie młodszy brat jego Jerzy, jeszcze uczeń, a z nim razem wysłano kilku profesorów. W ich liczbie był etatowy profesor artylerii w szkole morskiej – pułkownik A., którego musiałem zastąpić. (...)
Po kilku miesiącach potrzebowano znów profesorów dla trzech synów wielkiego księcia Włodzimierza, brata Cesarza Aleksandra III, i znów pojawia się moja kandydatura.
Propozycja ta była dla mnie bardzo ciekawa, z wykładami już się oswoiłem, ale obawiając się, aby już po rozpoczęciu wykładów książę Włodzimierz nie zakwestionował mojej polskości, zwróciłem uwagę generała wychowawcy, że z tradycji i przekonań jestem Polakiem wyznania rzymsko-katolickiego. Odpowiedź wielkiego księcia brzmiała: „Proszę powiedzieć temu „zajadłemu lachu”, że on będzie wykładał matematykę i artylerię, a religię wykłada moim dzieciom metropolita”...
Dalej Jacyna referuje ten okres swego życia: „Wykłady w rodzinie w. ks. Włodzimierza trwały bez przerwy szereg lat i prawdopodobnie dzięki mojej przyjaźni z rodziną Tatiszczewych, należącą do sfer wyższych, stosunki ułożyły się tak, że nie byłem traktowany jako profesor wykładowca, a jako należący do bliższego otoczenia. Po moim ożenieniu się oboje z żoną bywaliśmy zapraszani na przyjęcia dworskie, młodzież bywała u nas w domu, a w parę lat po rozpoczęciu wykładów w dniu moich imienin otrzymałem od młodych wychowanków ich fotografie w polskich strojach, z polskimi podpisami: „Kochanemu Panu Janowi Jacyna”, a jeden z nich dopisał jeszcze: „Vivat Polonia!”...
Od tej pory stałem się widocznie modnym profesorem, bo po roku ofiarowano mi jeszcze stnaowisko profesora najmłodszego syna w. ks. Michała – stryja cesarza Aleksandra III – Aleksieja... Szkoła zaproponowała mi ułożenie odpowiedniego podręcznika, który wyszedł w czterech wydaniach i obecnie przetłumaczony jest na język polski.
Praca ta dała mi również stanowisko profesora w Akademii Morskiej. Po ukończeniu wykładów w rodzinie cesarskiej zostałem mianowany członkiem zarządu rządowych fabryk amunicji i na tym wysoko sytuowanym stanowisku – etat generała dywizji – zachowując profesurę pozostałem bez przerwy przez 16 lat, aż do przewrotu bolszewickiego w Rosji.
W kilka lat po rozpoczęciu wykładów u wielkich książąt żenię się z córką powszechnie szanowanych obywateli ziemskich z Mohylewszczyzny...
Z biegiem lat nasz dom w Petersburgu łączy u siebie liczne grono rodaków, niezależnie od ich stanowisk i pozycji światowych”...
A więc w bardzo krótkim czasie Jacyna opracował znakomity podręcznik Kurs artylerii, który po raz pierwszy wydano w 1900 roku, a następnie wznawiano ponad dwadzieścia razy, jak też wydano m.in. w języku niemieckim, angielskim i francuskim. Ta niesłychanie udana publikacja spowodowała, że młodego profesora awansowano natychmiast na podpułkownika, po paru zaś latach na pułkownika armii rosyjskiej. Od 1911 roku był już w stopniu generał-majora i piastował kierownicze stanowiska w przemyśle zbrojeniowym Cesarstwa. Należał do najściślejszej elity tego państwa, ciesząc się szacunkiem wśród niej ze względu na wybitne kwalifikacje zawodowe i intelektualne.
Generał Jacyna z bliska obserwował życie dworu rosyjskiego i utrwalił w swych wspomnieniach ciekawe szczegóły jego dotyczące: W życiu codziennym– pisał – najwięcej posługiwano się językiem angielskim... Cesarz Mikołaj II, również jak i Aleksander III, byli bardzo oszczędni, dwór prowadzono skromnie, dążąc nawet do robienia drobnych oszczędności. Jednocześnie olbrzymie sumy trwoniono albo kradziono...
Bajońskie sumy wydawano rok rocznie na remont mebli pałacowych. Marszałek dworu Aleksandra III hrabia Kutuzow wykreślił kiedyś kilka pozycji z przedstawionej mu listy. W parę tygodni potem, kiedy cesarzowa siadała do stołu – krzesło pod nią się załamało – cesarzowa upadła... „Pan hrabia nie kazał remontować mebli”...
Aleksander III lubił pić herbatę ze śmietanką – okazało się, że w okresie paru miesięcy zakupiono śmietanki za kilkadziesiąt tysięcy rubli.
Ale był i smutniejszy wypadek za panowania Mikołaja III; na wielkim dworskim balu poczęstowano gości zepsutą rybą, po której kilka osób umarło, a bardzo dużo ciężko chorowało...
Zdarzało mi się dość często być obecnym na przyjęciach dworskich w obecności cesarzowej i przypatrując się jej miałem zawsze niemiłe wrażenie, spowodowane u niej brakiem wszelkiego wdzięku i kobiecości.
Zupełnie jeszcze młoda i nawet ładna, zrażała dziwnym chłodem”...
Generał Jacyna był dobrym obserwatorem i jego uwadze nie uszły pewne niebezpieczne tendencje w życiu rosyjskim, które miały już niedługo spowodować jedną z najgłośniejszych w dziejach ludzkości rewolucję z listopada 1917 roku. Uczony pisał m.in.: „Kobieta w społeczeństwie rosyjskim do chwili wybuchu rewolucji (1917) nie potrafiła zająć tak wysokiego i poważnego stanowiska obywatelskiego, jak przede wszystkim u nas w Polsce, a również i w niektórych innych krajach. Wpływ Wschodu z jego lekceważeniem kobiety, jako obywatelki kraju, pozostawił swe piętno, i w Rosji dominuje typ kobiety biernej, bez aspiracji społecznych.
Co prawda, w końcu XIX stulecia próbował przebić sobie drogę i w życiu i w literaturze typ kobiety „nihilistki”, jednak było to przejściowe i powierzchowne, chociaż mówiąc o tym trzeba wskazać na sporo bardzo wybitnych pracownic rewolucjonistek, jak Pierowskaja, Spiridonowa, Breszko-Breszkowska i inne (...).
...Biurokracja rosyjska nigdy nie zrozumiała i nie starała się nawet wyczuć duchowych przemian swego narodu, a cesarzowie rosyjscy przy pomocy uległej biurokracji nakładali stale i systematycznie coraz silniejsze obręcze na społeczeństwo, tamując dążenia społeczne do kultury i postępu, nie zdając sobie zupełnie sprawy, jak groźnemi stawać się zaczęły rozkład i ferment, kotłujące wewnątrz i rozszerzające się w szybkim tempie”...
Ten wrzód został przecięty w 1917 roku.
Od 1918 roku generał Jan Jacyna przebywał w odrodzonej Polsce i czynnie udzielał się na polu organizowania jej sił zbrojnych. Współorganizował w Polsce przemysł zbrojeniowy, przez pewien czas pełnił funkcje szefa polskiej misji wojskowej w Paryżu.
Opublikował liczne utwory (cytowane przez nas wielokrotnie powyżej) o charakterze wspomnieniowym, zawierające masę bardzo cennych informacji o swej epoce. Tak w 1926 roku wydał 30 lat w stolicy Rosji; w 1927 – 1918-1923. W wolnej Polsce. Przeżycia; w 1929 – Przed przełomem. 1923/1926; w 1930 – Zagłada caratu; w 1931 – Wiosna. 1918/1926.
Generał Jan Jacyna zakończył życie w Warszawie 10 grudnia 1930 roku.


Z żony Konstancji z Piątkowskich pozostawił po sobie dwóch synów. Jeden z nich, Aleksander (1896-1927), zasłynął jako podróżnik, morski oficer kolejno rosyjski, brytyjski i polski. Był też handlowcem, organizatorem Izby Handlowej Egipsko-Polskiej. Ojciec nieraz serdecznie pisał o nim w swych wspomnieniach, a przedwczesną śmierć syna w wieku zaledwie trzydziestu lat odczuł jako najdotkliwszy cios losu.

Innym synem generała był Wacław Jacyna (1877-1959), inżynier komunikacji, profesor inżynieryjnych szkół różnego poziomu, w tym wyższych, w stolicy Rosji Petersburgu. Był autorem szeregu dzieł naukowych z zakresu sztuki budowlanej, które wielokrotnie wznawiano zarówno w Rosji, jak i w Polsce. W latach 1922-1929 mieszkał w Wilnie, pracując w charakterze inżyniera w Dyrekcji Kolejowej. Po 1945 roku pracował w Warszawie w departamencie techniki Ministerstwa Komunikacji oraz w Naukowo-Badawczym Instytucie Kolejnictwa. Był autorem nie tylko wielu artykułów w prasie fachowej, ale i m.in. książek: Zagadnienia budowy i eksploatacji dróg żelaznych (1930), Błędy i luki w podstawach mechaniki (1937)...

Mikołaj Mayiewski



Są znane równolegle używane wersje tego nazwiska, prócz tytułowego także: Mayiewski, Maj-Mayiewski, May-Majewski oraz po prostu Maj lub May. Był to znakomity ród staropolski, używający w wielu swych odgałęzieniach różnych godeł. M. Paszkiewicz i J. Kulczycki (Herby rodów polskich, s. 439. Londyn 1990) informują o Majewskich herbu Dosługa, Jastrzębiec, Lew, Łabędź, Nałęcz, Starykoń, Zadora. Spis szlachty Królestwa Polskiego (Warszawa 1851, s. 142-143) obszernie donosi o Majewskich herbu Dosługa, Jastrzębiec, Lew Żółty, Łabędź, Nałęcz, Starykoń.
Polska Encyklopedia Szlachecka (t. 8, s. 119-120) także przytacza dane o Majewskich herbu Dosługa (nob. 1841 w Warszawie); Dziób (1768, Galicja); Jastrzębiec (1700, Maje w powiecie ciechanowskim); Lew Złoty (nob. 1775, Warszawa); Łabędź (pow. opatowski); Łabędź odmienny (Królestwo Polskie); Mogiła (pow. kowieński); Nałęcz (1670, pow. ciechanowski, chełmski, grodzieński, Prusy); Rudnica (powiat grodzieński); Starykoń (1480, pow. ciechanowski, woj. kijowskie, Prusy); Świeńczyc (powiat wileński); Własnosił (nob. 1828, Warszawa); Zadora (Wołyń); herbu własnego (nob. 1764 neofici). Byli też Majewscy Tatarzy.
W ciągu kilku ostatnich wieków nazwisko to nagminnie było odnotowywane w różnych dzielnicach Rzeczypospolitej Polsko-Rusko-Litewskiej i w krajach ościennych. Samo zaś nazwisko pochodzi od miejscowości Maje, znanej ongiś w Ziemi Ciechanowskiej.
Przodek domu, niejaki pan Mikołaj miał nabyć we wsi Maje w parafii dzierzgowskiej powiatu przasnyskiego w 1449 roku 20 włok gruntu we wsi Maje, należącej poprzednio do Pawła de Brzozowe Brzozowskiego herbu Starza, i od tej wsi przybrał miano „Maj”, potomkowie zaś jego nazwali się Majewskimi. Część z nich rozpierzchła w ciągu pół tysiąca lat do różnych województw i krajów, część pozostawała na miejscu. Jak poinformował autora tego tekstu pan Adam A. Pszczółkowski z Warszawy, znawca dziejów tej rodziny, Majewscy się rozrodzili i w powiecie przasnyskim, z czasem dziedziczyli nie tylko na Brzozowie – Majach, ale również na pobliskim Ożumiechu, a także na szeregu wsi w parafii Krzynowłoga Wielka. „Z tych to Majewskich był też i Alexander, syn Andrzeja i Salomei z Olszewskich, porucznik kawalerii narodowej z końca XVIII wieku. W oparciu o księgi sądowe przasnyskie można wywnioskować, że jednym z jego ulubionych zajęć było demolowanie miejscowej karczmy. Tenże Alexander, wraz ze swym bratem Antonim, w 1797 r. swe dobra położone na częściach Romany – Sędzięta, Romany – Karcze, Romany – Zajki, Romany – Borki odsprzedali mężowi swej siostry: Andrzejowi Pszczółkowskiemu z Pszczółek Górnych (1773-1843).
Ze spisu szlachty przasnyskiej z 1847 r. wynika, że Stanisław, Łukasz, Kazimierz i Julianna Majewscy byli łącznie właścicielami na 13,5 włóce na Brzozowie – Majach. Spis wysiedleń z 1941 r. zna 12 Majewskich zamieszkałych w tej wsi” (z listu p. Adama A. Pszczółkowskiego, 1 września 1999).
Majewscy chlubnie się zapisali w dziejach kultury, nauki, techniki, literatury, wojskowości nie tylko w Litwie i Polsce, ale też w Niemczech, Rosji, Białorusi, na Ukrainie i Węgrzech. Od XVI wieku nazwisko to często było odnotowywane w rozmaitych, zachowanych do dziś zapisach archiwalnych. Tak Jan Majewski, osoba zaufana księżnej Czetwertyńskiej, oskarżył w kwietniu 1577 w sądzie brzeskim Teodora Klukowskiego o pojmanie „na wolnej drodze” i uprowadzenie pana Mikulicza, ciwuna książąt Czetwertyńskich.
Bartłomiej i Michał de Maje Majewscy podpisali w 1697 roku w imieniu Ziemi Ciechanowskiej sufragię króla Augusta II (Volumina Legum, t. 5, s. 449). 5 października 1765 r. do popisu szlachty powiatu grodzieńskiego stanął obok innych „jegomość pan Józef Majewski, na koniu wilczatym, z szablą, pistoletami”.
Józef Majewski z Ziemi Łomżyńskiej w 1794 r. przesiedlił się do Wilna i w 1824 r. został przez tutejszą heroldię potwierdzony w rodowitości szlacheckiej (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 7, nr 486, s. 9).
W zbiorach dawnych urzędów heroldii w Wilnie i Mińsku są przechowywane liczne materiały genealogiczne, dotyczące dziejów różnych odłamów tego potężnie rozbudowanego domu. Jeden z wywodów szlacheckich, zatwierdzony w Wilnie 28 sierpnia 1808 roku donosi: „Ta familia herbu Starykoń od kilku wieków będąc dostoynością starożytną szlachecką zaszczycona, tak w Koronie Polskiej w Województwie Sandomierskim, jako też w Wielkim Xięstwie Litewskim posiadała dziedziczne majętności (...). Piotr Mayiewski z Anny Krzyżtoporskiej, Jana, kasztelana bydgoskiego córki, zostawił syna Michała (1720)... Tenże Michał Piotrowicz Mayiewski był posessorem dziedziczney majętności, Hołocewicze zwaney, w Województwie Nowogrodzkim leżącey (...). Michał Piotrowicz Mayiewski z ślubnego związku miał synów czterech, jako to: Antoniego, Jana Stanisława, Piotra, Mikołaja Franciszka...” W 1808 r. heroldia wileńska uznała „za starożytną y rodowitą szlachtę polską” Mikołaja, Antoniego, Józefa, Ignacego, Józefa Ludwika, Michała, Jana Józefa, Jana Stanisława, Gaspra Karola, Piotra Pawła, Piotra i Kazimierza Mayiewskich (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 1789, s. 77-79). Rodowitość dalszych Majewskich tegoż herbu, zamieszkałych m.in. w powiecie dziśnieńskim, potwierdzała heroldia wileńska wielokrotnie (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 7, nr 4117, l; f. 391, z. 1, nr 1013, s. 81). Majewscy herbu Starykoń od XVII wieku posiadali dobra Hołdowicze w województwie nowogrodzkim. Byli potwierdzani w rodowitości przez heroldie wileńską 16 czerwca 1808 r., 20 grudnia 1832 r., 22 maja 1857 r. oraz przez Senat Rządzący w Petersburgu 14 stycznia 1858 r. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 10, nr 240). Z nich pochodziła Barbara Majewska matka Adama Mickiewicza. Liczne dobra, m.in. majątek Kruciłowicze, posiadał ten ród (pieczętujący się tu godłem Nałęcz) na Mińszczyźnie. Wywód familii urodzonych z Majew Majewskich z 17 maja 1802 r. stwierdza, że „familia Majewskich herbu Nałęcz od najdawniejszych czasów w zaszczycie stanu szlacheckiego była i swoją w powiecie mozyrskim miała osiadłość”. Leon Majewski mianowicie, podstoli starodubowski, otrzymał od króla Zygmunta w 1610 roku przywilej na dobra ziemskie. W tymże czasie Roman Maj-Majewski był na wyprawie moskiewskiej. W 1802 roku kilku Majów-Majewskich heroldia uznała „za rodowitą i starożytną szlachtę polską”, wpisując ich imiona do szóstej części ksiąg genealogicznych Guberni Mińskiej (Historyczne Archiwum Narodowe Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 1, nr 32a, s. 140-142).
17 maja 1802 r. heroldia mińska uznała także rodowitość szlachecką Jana, Jakuba Dominika, Gabryela, Antoniego, Alojzego, Franciszka, Adama, Leoncjusza, Erazma, Ignacego, Lamberta, Stanisława i Piotra Majów-Majewskich z powiatu bobrujskiego (Historyczne Archiwum Narodowe Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 2, nr 2050).
Inni Majewscy, też „z Maja”, ale herbu Jastrzębiec, gnieździli się rozlegle w powiecie lidzkim. Jedni byli z Majewskimi Nałęczami i Starykoniami, od wieków rozkrzewionymi na Kujawach, w Wielkopolsce i Małopolsce.
Wywód familii urodzonych Majewskich herbu Jastrzębiec, zatwierdzony przez heroldię w Wilnie 16 czerwca 1818 roku, donosi: „Ta familia od kilku wieków będąc dostojnością starożytną szlachecką zaszczycona, tak w Koronie Polskiej,w województwie Sandomierskim, jako też w Wielkim Xięstwie Litewskim posiadała dziedziczne majętności. Przekonywają o tym następujące dowody. Piotr z Maja
Majewski, protoplasta domu tego, (...) z Anny Krzyżtoporki, Jana, kasztelana bydgoskiego, córki, zostawił syna Michała, 1720 roku maja 20 dnia urodzonego...” Majewscy ci zamieszkiwali wówczas powiat lidzki. Następnie: „tenże Michał Piotrowicz Majewski był posessorem dziedzicznym majętności Hołdowicze zwanej w Województwie Nowogrodzkim leżącej... Michał Piotrowicz Majewski z szlubnego związku miał synów czterech, jako to: Antoniego, Jana Stefana, Piotra, Mikołaja Franciszka (...). Antoni Michałowicz miał synów czterech; Jan Stefan – pięciu; Piotr – trzech” itd. W 1818 r. heroldia wileńska potwierdziła w rodowitości osiemnastu panów Majewskich z powiatów podwileńskich, uznając ich „za rodowitą i starożytną szlachtę polską” (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 8, nr 2596, s. 437-441).
Odnotowywano reprezentantów tego rodu także w zaborze pruskim.
Leopold von Ledebur (Adelslexicon der Preussischen Monarchie, t. 2, s. 70) pisze: „Majewski (Wappen Starykon). Ein von Majewski 1833 Major und Chef der 9 Divisions – Garnison – Compaignie zu Glogau”.


W Księdze Genealogicznej Szlachty Guberni Kijowskiej za lata 1821-1833 (Państwowe Archiwum Obwodu Kijowskiego, f. 782, z. 2, nr 41, s. 882-889) znajdują się wpisy, dotyczące rodu Majewskich herbu Nałęcz, zamieszkałego w powiecie taraszczańskim, bezrolnego.
Z zapisu archiwalnego wynika, że wówczas do ksiąg szlacheckich wpisani zostali, na mocy decyzji Zgromadzenia Deputatów Szlacheckich Guberni Kijowskiej, Jan Polikarp, Józef, Antoni, Franciszek, Kasper (synowie Filipa) Majewscy. Inne dokumenty potwierdzają m.in. rodowitość Atanazego, Jana, Ignacego, Mateusza, Michała, Franciszka, Tadeusza, Jakuba Majewskich z tegoż powiatu i tegoż godła (f. 782, z. 2, nr 376, s. 803-805; f. 782, z. 2, nr 411, s. 883-889; f. 782, z. 2, nr 382, s. 40-42; f. 782, z. 2, nr 384, s. 515-517).


Dość liczni byli Majewscy pochodzenia żydowskiego, w kilku przypadkach nobilitowani przez sejm i królów polskich. Oni wszelako używali przeważnie herbu Nowina. W kościele wyszkowskim 30 listopada 1760 roku ksiądz Adalbert Balewicz ochrzcił Andrzeja Majewskiego, „conversum ex Judaismo juvenem anno 10”. Do chrztu prowadzili małego konwertytę Jan Zakrzewski, Julianna Dąbrowska, Józef Żabokrzycki, Eleonora Biernacka; świadkami byli Paweł Miączyński, Johanna Sulistrowska, Piotr Zawistowski, Aniela Kozińska. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 1789). Później żoną Andrzeja Majewskiego została polska szlachcianka Prakseda z Zaliwskich, wdowa po Szumskim.
Akta archiwalne przekazują też wiadomość o innych Majewskich, również wywodzących się z żydostwa, ale szczerze poczuwających się do polskości i już spokrewnionych z polskimi szlacheckimi rodami Szczepowskich, Sokołowskich, Wiszniewskich, Żukowskich i in. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 861, s. 200-201). Wywód familii urodzonych Majewskich herbu Nowina głosi: „Roku 1817, junii 21 dnia. Przed nami, Stefanem xieciem Giedroyciem, powiatu wileńskiego zastępującym marszałka guberńskiego litewsko-wileńskiego, i deputatami z wszystkich powiatów Gubernii Litewsko-Wileńskiej do przyjmowania i roztrząsania wywodów szlacheckich obranymi złożony został wywód urodzonych Majewskich herbu Nowina, przez który gdy dowiedzionym zostało: że Stanisław z Jakuba Majewski, ojciec wywodzących się, przyjąwszy wiarę świętą katolicką, został ochrzczony w dniu 10 maja 1748 roku, jak o tym metryka chrztu jego w dacie 1804 roku miesiąca februarii 10 dnia z kościoła parafialnego linkowskiego w powiecie upitskim położonego, urzędownie wydana zapowiada. Któren to Stanisław z Jakuba Majewski, prowadząc życie uczciwe i nienaganne, pojąwszy w zamęście szlachciankę Barbarę Dobrusiewiczównę, w ciągu pomieszkania swojego w powiecie upitskim spłodził dwóch synów Michała i Jana, dopiero wywodzących się, urodzonych w 1786 r i 1789 r.” Oni też zostali w 1817 roku „za szlachtę polską” uznani i wpisani do klasy drugiej ksiąg genealogicznych Guberni Litewsko-Wileńskiej (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1547, s. 7-8).
Wydaje się, że reprezentanci tych odgałęzień rodu, którzy używali nazwiska „Maj” (May) pieczętowali się wyłącznie godłem Starykoń. Mocno zasłużyli się Rzeczypospolitej w XVI wieku w wojnach z Moskwą i Tatarami. Stanisław Maj wsławił się walecznością w boju pod Chocimem (1773).
Pisał o nich Bartosz Paprocki: „Majowie w sędomierskim województwie dom starodawny i znaczny”. Nazwisko odmiejscowe.
Miejscowość Maje vel Brzozowo to „okolica szlachecka, powiat przasnyski, gmina i parafia Dzierzgowo (...) w lesistej podmokłej nizinie, przerżniętej przez rzekę Orzyc, która tworzy tu rozległe mokradła” (Słownik Geograficzny Królestwa Polskiego, t. 1, s. 427, Warszawa 1880).
W XV-XVI st. w powiecie elbląskim było osiedle Majewo.
Na Kresach używali też herbu Starykoń i gnieździli się w powiecie wołkowyskim i wileńskim. Na Kaszubach i Pomorzu zniemczyli się. Widocznie z nich pochodził Karol May (1842-1912) wybitny pisarz niemieckojęzyczny, autor klasycznych dzieł literackich dla młodzieży Winnetou(t. 1-4, 1893), Skarb w Srebrnym Jeziorze(1894), Old Surehand (t. 1-3, 1894/1896) i innych, przetłumaczonych dotychczas na ponad 30 języków i wydanych w łącznym nakładzie przekraczającym 70 mln egzemplarzy.


W kulturze polskiej zapisała ta rodzina wiele godnych odnotowania kart. Jednym z pierwszych słynnych reprezentantów rodu Majewskich był Sebastian Maievius urodzony około 1585 roku w Wyszogrodzie, kształcony w Lublinie i Krakowie, zasłynął we Włoszech jako wybitny malarz, autor olśniewających obrazów: Święta Rodzina, Biczowanie Chrystusa, Msza pontyfikalna Świętego Bernarda, w których znać wpływy polskie. Dotychczas uchodzi za jednego z najznakomitszych malarzy włoskich wieku XVII.


Samuel Ludwik Majewski(1736-1801) urodził się w Lesznie, uczył się w Warszawie, studiował w Królewcu. Był wyznania kalwińskiego, przez wiele lat działał w Gdańsku, ale też wśród ewangelików w Moskwie i Petersburgu. Doskonale znał języki: polski, niemiecki, francuski, angielski. Opanował niektóre orientalne. Opublikował szereg rozpraw teologicznych w języku łacińskim i niemieckim. Zbiór jego mów ukazał się drukiem w Lipsku w 1775 roku.


Jako badacz starożytności słowiańskich, orientalista i archiwista cieszył się w swoim czasie znacznym autorytetem Walenty Majewski (1764-1835). Urodzony w patriotycznej rodzinie drobnoszlacheckiej na Podlasiu, w miejscowości Skorochody, nauki pobierał w Warszawie pod okiem wuja księdza Wincentego Skrzetuskiego. Z zapałem a umiejętnie oddawał się też samokształceniu w różnych dziedzinach wiedzy i stał się dzięki temu cenionym erudytą. Świetnie znał język turecki (opracował jego gramatykę), sanskryt, łacinę, niemiecki, rosyjski, francuski, sanskryt. W 1816 roku ukazała się w Warszawie jego praca O Słowianach i ich pobratymcach, w 1827-28 Zbiór rozpraw podług działów nauk i umiejętności historię wędrówek, przesiedleń i przenosin ludów wyjaśniających. Wiele jego prac pozostało w rękopisie, gdyż zawistni rodacy atakowali wielokrotnie pisane na szerokim tle poznawczym (i dlatego niezrozumiałe dla „wybitnych specjalistów”) teksty W. Majewskiego, uniemożliwiając ich wydanie. Wiele rękopisów tego autora spłonęło w Warszawie w 1944 roku, przez co kultura polska poniosła niepowetowane straty.


Franciszek Majewski (1781 – ok. 1838) był jednym z założycieli Towarzystwa Templariuszy, znanym krzewicielem masonerii w Polsce.


Tomasz Majewski(1810-1856) pozostawił po sobie w Krakowie niemało zaprojektowanych i wzniesionych przez siebie gmachów użyteczności publicznej i domów mieszkalnych przy ulicy Pijarskiej, Sławkowskiej, Poselskiej; on też projektował neogotycki kościół w Zagórzu (konsekrowany 1855). Zmarł w rozkwicie sił twórczych na tyfus.


Julian Adam Majewski(1826-1920), był stryjem wielkiego Erazma Majewskiego, wszelako zasłynął nie z tego powodu, lecz dzięki własnym inżynieryjnym osiągnięciom. Kształcił się w najlepszych szkołach zawodowych Berlina, Brukseli, Frankfurtu nad Menem, Hamburgu, Londynu. Po powrocie do kraju projektował i budował wspaniałe mosty w Warszawie, Kaliszu, Ciechocinku. Był też autorem szeregu publikacji teoretycznych, poświęconych zagadnieniom budowy arterii transportowych.


Karol Konstanty Majewski(1833-1897), umiarkowany, a nawet konformistyczny, działacz doby powstania styczniowego, pochodził z powiatu opatowskiego. Jako jeden z przywódców powstania był słaby, plątał się w sieci własnych intryg, obawiał się wybuchu prawdziwej rewolucji. Wydaje się, że współpracował z władzami rosyjskimi, choć przez pewien czas przebywał niby to na zesłaniu w Rosji Centralnej, być może w celu wybielenia go w oczach polskiej opinii publicznej. Życia dokonał po cichu w Warszawie.


Władysław Majewski(1830-1887) należał, podobnie jak jego brat Karol Konstanty, do szeregu wysoko postawionych działaczy patriotycznych okresu powstania styczniowego. Działał przeważnie na terenie Małopolski, w końcu 1864 roku przedostał się do Francji. W 1867 wrócił do Kraju, po kilkuletnim pobycie w Krakowie i Stanisławowie przeniósł się ostatecznie z rodziną do Zakoziela w powiecie kobryńskim, gdzie zarządzał dobrami panów Orzeszków.


Hilary Paweł Majewski(1838-1892) przyszedł na świat w Radomiu, ukończył Cesarską Akademię Sztuk Pięknych w Petersburgu, przez którą skierowany został na dalsze studia do Florencji. Po dwóch latach uzyskał dyplom także tamtejszej akademii, na marginesie mówiąc, kosztem Petersburga. Po powrocie do Cesarstwa Rosyjskiego osiadł w Łodzi, gdzie zrealizował wiele swych idei i projektów, projektując szereg gmachów o przeznaczeniu świeckim i kościelnym. Ten znakomity architekt był kawalerem szeregu orderów rosyjskich i laureatem nagród międzynarodowych.


Adam August Ignacy Majewski(1838-1908) urodził się i ukończył gimnazjum w Warszawie, po czym odbył studia prawnicze na Uniwersytecie Petersburskim, gdzie w 1861 roku uzyskał stopień kandydata praw. Po powrocie do Warszawy rozpoczął aplikację sądową, lecz wkrótce, wobec przybierającego na rozmachu ruchu patriotycznego, przystąpił do organizacji powstańczej. Udał się na polecenie zwierzchności narodowej do Lublina, gdzie aplikację sądową łączył z obowiązkami komisarza powstańczego. Został aresztowany i na kilka miesięcy osadzony w więzieniu, zwolniony z powodu braku dowodów przestępstwa. W 1864 roku został aresztowany ponownie na skutek obciążających go zeznań Oskara Awejdy i skazany na karę śmierci, którą później zastąpiono 10 latami katorgi. W Rosji przebywał do 1876 roku, aż powrócił z żoną i czwórką urodzonych na Syberii synów do Lublina i przez 30 lat stał tu na czele Towarzystwa Kredytowego Miejskiego.


Syn powyższego, Adam Kazimierz Majewski(1867-1948) urodził się w Usolje koło Irkucka. Po ukończeniu gimnazjum w Lublinie studiował medycynę w Warszawie. Następnie pracował w charakterze lekarza-chirurga w Krakowie i Lublinie. Ogłosił drukiem kilkadziesiąt prac naukowych, w tym książkę W sprawie wpływu ciąży na powstanie kamicy żółciowej i czynnościowych zaburzeń w drogach żółciowych zewnątrz wątrobowych (Kraków 1938) i in. Przez całe życie był działaczem politycznym należącym do nurtu Narodowej Demokracji: więziony przez prosowiecki reżim po 1945 roku. Jego syn Józef, prawnik i oficer Armii Krajowej, został skrytobójczo zamordowany w 1944 roku; starszy syn Adam był lekarzem, autorem interesujących pamiętników Wojna, ludzie i medycyna (Lublin 1969).


Paweł Majewski(1839-1905) urodził się w Wilnie w rodzinie aptekarza. Studiował w Moskwie medycynę, potem filozofię. Relegowany z uniwersytetu za nieprawomyślność polityczną, ale formalnie jakoby z powodu nienadążania w nauce. Kilkakrotnie aresztowany, nie zaprzestał werbowania ludzi do ruchu polskiego, a to zarówno Polaków, jak i Rosjan. Uczestniczył w spisku, mającym na celu wydostanie z zesłania M. Czernyszewskiego i M. Sierno-Sołowjewicza. Niezmordowanie spiskował przeciwko caratowi, aż wreszcie został aresztowany, sądzony i zesłany do okręgu jenisejskiego na Syberii. Podczas przesłuchań, w przeciwieństwie do większości Polaków, nikogo nie zdradził, na nikogo nie doniósł, nikomu nie zaszkodził. Zamieszkał w końcu w Jenisejsku, w którym pozostał przez czterdzieści kolejnych lat. Popełnił samobójstwo.


Stanisław Jan Majewski(1860-1944) był bratem Erazma; zasłynął jako przemysłowiec obdarzony zmysłem organizacyjnym i inwencją, producent ołówków i kredek. Był tak skuteczny, że wyparł z rynku polskiego i rosyjskiego wszystkich konkurentów; za karę Niemcy w 1914 roku wysadzili w powietrze jego zakłady pod Warszawą, tak niepohamowana była ich irytacja. Rozwijał swą działalność gospodarczą także na terenie Rosji przed jej opanowaniem przez zbrodniarzy bolszewickich.
W wieku ponad 60-letnim rozpoczął Stanisław Jan Majewski działalność pisarską i naukową, publikując bardzo wartościowe książki: Duch wśród materii (1921, 1927, 1938), Wszechenergia wobec materii i życia (1925, 1937), Materializm wobec nauki (1936), Kryzys wartości złota (1937), w których wystąpił jako obdarzony wielką intuicją filozof. Jego myśl wywarła znaczny wpływ na filozofię w Rosji.


Synem powyższego był Leszek Majewski(1889-1961), inżynier górnictwa, organizator życia gospodarczego Polski, działacz patriotyczny. Spośród jego trójki dzieci syn Jacek (1923-1944) był oficerem Szarych Szeregów w warszawskich Grupach Szturmowych, poległym w Powstaniu.


Stefan Majewski(1867-1944) rozpoczął służbę w armii austriackiej po studiach odbytych w Akademii Wojsk Technicznych i w Wyższej Szkole Sztabu Generalnego. W czasie pierwszej wojny światowej dowodził m.in. w stopniu generała 44 brygadą górską i 57 brygadą piechoty armii cesarskiej. Po ukształtowaniu się Polski Niepodległej przeszedł w jej służbę, był m.in. dowódcą 7 armii w Wilnie, walczył przeciwko bolszewikom. Przez rząd polski odznaczony został m.in. Krzyżem Walecznych, orderem Odrodzenia Polski; a przez rządy obce Orderem Belgijskiej Korony, Orderem Jugosłowiańskim Św. Sawy, francuską Legią Honorową. Na skutek antypatii i intryg Józefa Piłsudskiego został zbyt wcześnie odsunięty od służby czynnej w Wojsku Polskim już w roku 1926.


Jednym ze znanych polskich autorów katolickich był ksiądz Alojzy Majewski (1869-1947) misjonarz, założyciel polskiej prowincji Księży Pallotynów, utalentowany pisarz. Po spędzeniu wielu lat w Kamerunie i innych krajach Afryki powrócił do Polski, gdzie założył szereg placówek pallotyńskich. Spośród ponad 40 jego książek przypomnijmy tu tylko niektóre: Kongregacja misyjna księży Pallotynów (Wadowice 1914), Podróż misyjna do Afryki (Wadowice 1927), Cztery lata wśród murzynów (Warszawa 1928), Świat murzyński (Warszawa 1930). Pisywał i wydawał także w języku niemieckim.


Kazimierz Wincenty Majewski(1873-1959) był utalentowanym lekarzem okulistą. Pochodził z Siebieszowa w powiecie sokalskim. Uczył się i studiował we Lwowie, w 1902 roku habilitował się na podstawie pracy Asthenopia muscularis. Przez szereg lat profesorował i leczył w Krakowie, ogromnie zasłużony dla rozwoju systemu opieki zdrowotnej w Polsce. Opublikował około osiemdziesięciu artykułów (po polsku, niemiecku i francusku) w zakresie anatomii oka, nystagmografii klinicznej, patofizjologii.


Stanisław Włodzimierz Majewski(1878-1955) pochodził z Nowego Sącza, w którym też ukończył gimnazjum, zaś w latach 1899-1903 studiował na wydziale hutniczo-górniczym akademii w Leoben. Zasłużył się Polsce jako inżynier hutnictwa i wykładowca nauk metalurgicznych w Akademii Górniczej w Krakowie. Opublikował szereg artykułów poświęconych historii górnictwa i hutnictwa polskiego.


Franciszek Majewski(1902-1962) był zasłużonym profesorem botaniki i nauki o uprawie roli w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie, autorem licznych publikacji poświęconych zagadnieniom związanym z wpływem składników mineralnych na wzrost i plon roślin, przemiany związków fosforowych w roślinie oraz przemiany związków węglowych i azotowych w kompostach torfowych.


Tadeusz Adam Feliks Majewski(1899-1969) od wczesnej młodości włączył się do walk o niepodległość Polski, już w 1916 roku na Bukowinie. Następnie walczył w szeregach Legionów Polskich. W kampanii 1920 roku dowodził plutonem czołgów. W 1939 roku pełnił służbę w oddziale operacyjnym sztabu armii „Karpaty”. Następnie, idąc za przykładem marszałka Rydza-Śmigłego, uciekł do Węgier, lecz w przeciwieństwie do tamtego, podjął prawie natychmiast walkę w szeregu 10 brygady Kawalerii Pancernej we Francji. Po klęsce tego państwa przedostał się do Anglii, w 1942 roku został mianowany pułkownikiem i w tej randze walczył później przeciwko Niemcom na terenie Francji, Belgii, Holandii, Włoch. Był odważnym i zdolnym oficerem; nagrodzony szeregiem orderów polskich, brytyjskich, francuskich, belgijskich, włoskich, holenderskich. Po wojnie wyemigrował do Kanady; pracował w firmie zegarmistrzowskiej w Toronto; tam też umarł i został pochowany.


Wielką umysłowością był Erazm Majewski(1858-1922), pochodzący z odnóża rodu pieczętującego się godłem Starża, wybitny specjalista w kilku gałęziach nauk przyrodniczych, technicznych i humanistycznych, m.in. w etnologii i entomologii, socjologii i geologii, filozofii i botanice, ekonomii i faunistyce, archeologii i psychologii społecznej. Przypomnijmy tak interesujące jego książki jak Potop biblijny i periodyczne potopy ziemi (Warszawa 1881, drugie wydanie 1883), Insecta Neuroptera Polonica. Systematyczny opis owadów żyłkoskrzydłych polskich (Warszawa 1882, były też wznowienia); O słowniku nazwisk zoologicznych i botanicznych polskich (Warszawa 1885); O pilniejszych potrzebach naszego języka naukowego i o słowniku zoologiczno-botanicznym (Warszawa 1886); Materiały do fauny krajowej: owady żyłkoskrzydłe (Warszawa 1885); Koniec świata, przegląd wypadków, jakie mogą sprowadzić zagładę ziemi (Warszawa 1887). Cieszyły się dużą poczytnością i były tłumaczone na języki obce (m.in. czeski i rosyjski) powieści fantastycznonaukowe Erazma Majewskiego Profesor Przedpotopowicz oraz Doktor Muchołapski, fantastyczne przygody w świecie owadów, które były w Polsce kilkakrotnie wznawiane.
Jednak osiągnięciem naukowym na skalę światową tego uczonego było czterotomowe dzieło pt. Nauki o cywilizacji (tom pierwszy Prolegomena i podstawy do filozofii dziejów i socjologii, Warszawa 1908, wznowiona 1912; tom drugi Teoria człowieka i cywilizacji, Warszawa 1911, wznowiona 1920; tom trzeci Kapitał, Warszawa 1914; tom czwarty Narodziny i rozwój Ducha na ziemi, Warszawa 1923). Dwie pierwsze części tego wybitnego dzieła historiozoficznego wydane zostały także we Francji, co wyrobiło autorowi natychmiast imię światowe, został on mianowany członkiem honorowym Międzynarodowego Instytutu Socjologicznego w Paryżu, członkiem korespondentem zagranicznym Towarzystwa Antropologicznego w Paryżu, członkiem Towarzystwa Naukowego Warszawskiego.
E. Majewski był zwolennikiem stosowania metod przyrodniczych w naukach społecznych. Był przekonany o „jedności planu w przyrodzie”. Według niego świat jest jednorodny, a bardziej złożone zjawiska funkcjonują na podłożu prostych. Naukę o cywilizacji uznał za gałąź wiedzy o przyrodzie i wyprowadził ją z podstaw przyrodniczych.
Metoda Majewskiego przypomina badania analogii przyrodniczych; określa ją jako maxwellowską. Polegała ona na wykrywaniu podobnych praw ogólnych zachodzących w różnych zjawiskach społecznych i przyrodniczych. Majewski stosował równocześnie rozumowanie przez analogię. Wnioskował, że jeśli jakieś nieznane zjawisko jest podobne do znanego, należy sprawdzić, czy nie posiada tych samych cech. Już samo ustalenie podobieństw i różnic zespołu cech porównywanych zjawisk rozszerza naszą wiedzę.
Poszukiwał także różnic. Metoda ta umożliwiła mu wyselekcjonowanie jakościowo odmiennych cech zachodzących między porównywanymi zjawiskami. Z kolei przystępował do ustaleń, jakiego rodzaju musiały zaistnieć przyczyny i warunki, aby realność niższego rzędu przekształciła się w nową jakość.
Profesor Feliks Koneczny w rozprawie Polskie Logos a Ethos (t. 1, s. 28, 242) nazwał książkę Erazma Majewskiego Nauka o cywilizacji„dziełem zaiste pomnikowym”, jak też bardzo pozytywnie oceniał wydanie przez niego w Warszawie 20 tomów ludoznawszego pisma „Lud”. Także najlepsi w Polsce znawcy twórczości Erazma Majewskiego, Jerzy i Aleksandra Szymańscy uważają, że koncepcje jego stanowiły „rewelację naukową” na skalę światową.
W znacznym skrócie naukę o cywilizacji Erazma Majewskiego można zreferować jak następuje:
Społeczeństwo nie może być wytworem ewolucji biologicznej. Rozwój mózgu nie mógł wyłonić myśli ludzkiej, a ręka – pracy, gdyż organy nigdy nie tworzą swoich funkcji. Ponadto wymogi egzystencji biologicznej angażują mózg do pełnienia czynności pozamyślowych. zatem organy przystosowane do pierwotnych celów podjęły odmienne pozabiologiczne funkcje. Społeczeństwo nie powstało, zauważa Majewski, na podłożu rodzinnym ani zbiorowym, bowiem struktury te występują w świecie zwierzęcym i nie wywołują skutków cywilizacyjnych. Musi zatem istnieć innego rodzaju przyczyna uspołeczniająca przodków człowieka.
W celu ustalenia cech odróżniających społeczeństwo ludzkie od świata niespołecznego, Majewski dokonał kolejnych porównań struktur rzeczywistości, tj. atomu, związków chemicznych, kryształów, komórek, organizmów, gromad zwierzęcych i cywilizacji ludzkich.
W pierwszej kolejności Majewski dostrzegł, że społeczeństwo stanowi związek jednostek biologicznych, morfologicznie jednakowych, wzajemnie zależnych, o funkcjach zróżnicowanych oraz zmiennych. Podobna sytuacja nigdy nie występuje w świecie przedspołecznym. W świecie przyrodniczym identyczne całości, a więc atomy i cząsteczki chemiczne w przyrodzie nieożywionej, wolne komórki i organizmy w świecie ożywionym zawsze zachowują się, bądź funkcjonują, jednakowo.
Zatem niezależność funkcjonowania organizmu od jego budowy morfologicznej i niezależna od niej możliwość zamiany czynności stanowi wyłączną własność, wyróżniającą świat społeczny od biologicznego i fizycznego. Nie chodzi tu o sam fakt istnienia podziału funkcji. Wśród niektórych gatunków owadów również występują zbiorowości jednogatunkowe, dzielące się swoimi funkcjami. Jednakże, aby poszczególne osobniki świata owadów wykonywały odmienne zadania, muszą różnić się one budową morfologiczną, gdyż od budowy narządów są uzależnione ich czynności. Toteż podział czynności w świecie zwierzęcym jest uwarunkowany biologicznie, a najmniejsza zmiana zależy od powolnej przebudowy ich organów w ewolucji biologicznej. W świecie mrówek, zauważa Majewski, od trzeciorzędu nie nastąpił żaden postęp mimo złożonej struktury odrębnych własności różnych klas osobników tego gatunku i wynikającego stąd podziału funkcji. Różnica jakościowa między ewolucją biologiczną a społeczną polega bowiem na tym, że np. zwierzęta przystosowując się do nowych czynności są zależne od powolnej i przypadkowej ewolucji biologicznej, człowiek natomiast uniezależnił się pod tym względem od przyrody. Postęp biologiczny odbywa się na zasadzie przyrodniczej, a ludzki na zasadzie społecznej. Zastanawiając się nad przyczynami takiego stanu rzeczy, E. Majewski wskazuje na narzędzia, które stanowią uzupełnienie narządów morfologicznych, na przykład ręki ludzkiej. Dzięki zastosowaniu takich narzędzi człowiek zmieniający swoje funkcje, nie potrzebuje przebudowywać ewolucyjnie organizmu. Uczony podzielił narzędzia wykorzystywane przez człowieka w jego czynnościach na naturalne, jak kij czy kamień oraz sztuczne, czyli wytworzone przez społeczeństwo w sposób pozanaturalny. Możliwość pozabiologicznego produkowania i udoskonalania narzędzi sztucznie wytworzonych zadecydowała o społecznym postępie niezależnym od powolnej ewolucji biologicznej.
Zróżnicowanie funkcji społecznych dowodzi – stwierdzał Majewski, że mamy do czynienia z czymś więcej niż ze zwykłą sumą jednakowo działających jednostek zbioru, typowego dla grup zwierzęcych. W społeczeństwie spotykamy się z jednością działania osobników dzielących się społecznymi funkcjami. Nie stanowią one zwykłej sumy jednostek należących do tego zbioru, tak jak dzieje się to wśród gromad zwierzęcych. Społeczeństwo tworzy nierozerwalną całość analogiczną do żywego organizmu, który jednak nie jest identyczny z organizmem biologicznym. Funkcjonują tutaj osobniki niezależne pod względem biologicznym, ale zależne pod względem społecznym. Społeczeństwo zatem nie tworzy więzi organicznej, bądź fizycznej, a jednak stanowi całość bytująca pod względem funkcjonalnym.
Na tej podstawie Majewski doszedł do wniosku, że musi istnieć pewien łącznik społeczny, odpowiednik fizycznego pojęcia siły, który spełnia równocześnie funkcje scalające i różnicujące. Łącznikiem tym jest mowa ludzka. Zapewnia ona komunikację międzyludzką warunkującą współdziałanie członków społeczeństwa, uzgadnianie i tym samym zróżnicowanie ich czynności oraz dokonywanie abstrakcyjnej klasyfikacji poznawanych zjawisk.
Mowa ludzka jest również dlań sztucznym, czyli pozabiologicznym wytworem społeczeństwa ludzkiego. Stwierdza on, że potomek ludzki nie dziedziczy biologicznie mowy, a jedynie uczy się jej na drodze społecznej. Dzięki temu mowa ludzka może być wzbogacana o niezbędny zasób nowych słów i pojęć, potrzebnych w wypełnianiu rozbudowanych czynności komunikacyjnych i poznawczych. Również pod tym względem postęp społeczny uniezależnił się od zbyt powolnej zmienności biologicznej.
Jego zdaniem, nauki przyrodnicze często nie potrafiły wskazać na czynniki łączące całości badanych przez nie zjawisk, toteż pokrywały swoją niewiedzę odwoływaniem się do istnienia pozaobiektywnych sił. Stwarza to zachętę do poszukiwania analogicznych łączników całości komórkowej i organicznej, co powinno przyczynić się do wyjaśnienia zagadki życia. Odkrycie łącznika społecznego umożliwiło rozwiązywanie zagadki społeczeństwa. Zdaniem Majewskiego już przodek przedludzki posługiwał się przedmiotami dla zabawy lub do obrony i polowań. Podstawę do tego wniosku dają odkrywane narzędzia z okresu od miocenu wyższego do końca pliocenu, które wykazywały brak rozwoju techniki kamiennej. Na tej podstawie wnosił, że coraz sprawniejsze ręce przedludzi pozwalały przystosować kształty gałęzi i kamieni do chwilowych potrzeb i zadań. Postęp był jednak minimalny, ponieważ musiał dokonywać się drogą naśladownictwa oraz nawyków instynktownych dziedziczonych biologicznie. Przystosowywanie narzędzi naturalnych do potrzeb przedczłowieka przeobraziło się stopniowo w sporządzanie narzędzi sztucznych.
Jakkolwiek – pisał Majewski – drogą naśladownictwa uczono się wykonywać rękoma różnorodne funkcje i wzrastał zakres działań, podział czynności mógł obejmować wąski ich zakres. Wykonywanie niejednakowych czynności wywoływało potrzebę lepszego porozumiewania się. Wykorzystując zmysłowe własności mózgu ludzkiego i zdolność organiczną w zakresie wydawania dźwięków, hordy przedludzkie zaczęły tworzyć umowne sygnały i w ten sposób powstała mowa typu ludzkiego. Stanowiło to moment wyzwolenia się ludzkości z zależności biologicznej i utworzenie cywilizacji społecznej.
W skład ukształtowanego w ten sposób człowieczeństwa zaliczałcałość aktualnie egzystujących osobników ludzkich, zdolnych do spełniania funkcji społecznych. Tak pojmowane społeczeństwo reprezentowało zespół jednostek sprzężonych i przystosowanych do pozabiologicznego bytowania. Nie stanowiło ono jeszcze realnej i samodzielnie bytującej całości.
Dopiero cywilizacja reprezentuje całokształt przejawów egzystencji społecznej, toteż dopiero ją można porównywać ze zdolnymi do samodzielnego bytowania mechanizmami bądź z żywymi organizmami. Majewski przyjmował, że społeczeństwo nie może egzystować w izolacji od swoich sztucznie, czyli pozabiologicznie, uzyskanych materialnych oraz duchowych wytworów. Zarówno narzędzia, wszelkie dobra materialne, jak i mowa, umiejętność myślenia abstrakcyjnego, nagromadzone doświadczenia i wiedza oraz inne przejawy kultury ludzkiej warunkują egzystencję i pozabiologiczny rozwój społeczności ludzkiej. Cywilizacja była dla niego sumą przejawów działalności społeczeństwa, czyli przejawów życia zbiorowego i indywidualnego, idei, odkryć, wynalazków i ich zastosowania, stanu ustroju rodzinnego, narodowego, powołanych do życia instytucji itd.
W skład realnie istniejącej całości, którą E. Majewski nazwał cywilizacją, wchodzą wytwory działalności społecznej, warunkujące jej funkcjonowanie oraz same czynności ludzkie. Tak pojmowana cywilizacja powstała wraz ze społeczeństwem ludzkim, gdyż nawet najprymitywniejsze ludy charakteryzują się pewnym, chociaż ubogim podziałem pracy, różnorodnością czynności i uzdolnień oraz zasobem materialnych i duchowych wytworów. Również społeczeństwo zaliczał do cywilizacji, gdyż jest ona właśnie wytworem i rezultatem działania ludzkiego, kształtującego w człowieku te własności, które wyróżniają osobnika ludzkiego od pozostałej przyrody i czynią z niego istotę społeczną. W takim jednak ujęciu zaczął on zaliczać do cywilizacji, społeczeństwa i człowieka wyłącznie pozabiologiczne ich własności. Natomiast nagromadzenie organizmów biologicznych w społeczeństwie jest jedynie substratem, materiałem niezbędnym do budowy społeczeństwa i jego cywilizacji. Człowiekiem i społeczeństwem jest wyłącznie to, co mowa, narzędzia, wzajemne zależności i wymiana usług wykrzesały ze zwierzęcego podkładu osobników ludzkich. W skład cywilizacji nie wchodzi również wszelki niezbędny materiał zastosowany w produkcji dóbr materialnych, a wyłącznie istota wytworzonych przez nią przedmiotów, ujawniająca się w funkcjonowaniu organizmu społecznego.
Erazm Majewski, podobnie jak jednocześnie z nim Frliks Koneczny, podkreślał ogromną rolę, jaką w życiu narodów odgrywa działalność duchowa, bezinteresowna, kulturotwórcza.
Gdy naród nie ma innego zajęcia, jak tylko samą walkę o byt, gdy przyświecają mu same tylko cele ekonomiczne, zbliża się do upadku...
Wspaniałe walory umysłowe Erazma Majewskiego uwidoczniły się też w jego książkach Tajemnica godziwego zysku, Bankructwo pieniądza papierowego i cywilizacji opartej na wierze w dobroć natury ludzkiej. Od wielu lat książki te ze względu na ich wyjątkowe walory poznawcze i etyczne są otaczane w Polsce blokadą informacyjną i prawie nikt nie zna tu ich głębokiej treści. Pod względem poglądów politycznych był Erazm Majewski narodowcem.


Także w kulturze i nauce rosyjskiej reprezentanci tego rodu zapisali się jako twórcy oryginalni i utalentowani. Jednym z nich był Mikołaj Mayiewski, który w podręczniku balistyki wydanym w 1870 roku podał, jako pierwszy w skali światowej, matematyczny opis ruchów obrotowych lecącego pocisku.
Ten wybitny teoretyk i inżynier w dziedzinie balistyki i artylerii pochodził z gałęzi rodu mającej posiadłości dziedziczne w guberni twerskiej, na ziemiach rdzennie rosyjskich. urodził się 11 maja 1823 roku w majątku Perwino, niedaleko miasta Torżok. Gdy młodzieniec ukończył szesnaście lat, wybrał się na studia do Moskwy, mianowicie na wydział fizyczno-matematyczny tamtejszego uniwersytetu.
W 1843 roku studia zostały pomyślnie ukończone, a nowo upieczony kandydat nauk matematycznych wstępuje do służby w charakterze junkra do 16 Brygady Artylerii. Po roku zuchowaty chorąży wstępuje dodatkowo na kurs oficerski do Szkoły Artylerii im. Św. Michała, skąd w 1846 roku trafia do szeregów gwardyjskiej artylerii konnej i rozpoczyna rzeczywistą służbę w wojsku.
Znakomite uzdolnienia młodego oficera zwróciły na się uwagę generała E. Wessla, który też niebawem skierował podporucznika M. Mayiewskiego do pracy na wydziale artyleryjskim Komitetu Wojskowo-Naukowego, w którym ów podjął się pełnienia funkcji sekretarza wydziału. Było to znaczne wyróżnienie i awans dla Mayiewskiego, który okazał się w ten sposób w środowisku ludzi o bardzo wysokim poziomie wykształcenia oraz kultury osobistej i zawodowej. Toteż nie powinno dziwić, iż już wkrótce powstały jego pierwsze teksty naukowe poświęcone balistyce zewnętrznej oraz praktyce prowadzenia ognia artyleryjskiego. Początkujący naukowiec odczuwał swą pracę jako hobby i poświęcał się jej z entuzjazmem i oddaniem.
W 1855 roku zarząd wojskowy obarcza M. Mayiewskiego zadaniem zaprojektowania 60-funtowej armaty o gładkiej lufie, co umożliwia mu zagłębienie się w szczegółowych zagadnieniach balistyki i matematyki. Niebawem też młody konstruktor wpada na kilka interesujących pomysłów i opracowuje oryginalną metodę mierzenia ciśnienia gazów, powstających na skutek spalania prochu w lufach armatnich o różnej średnicy i w różnych ich miejscach. Po raz pierwszy w nauce europejskiej formułuje teorię derywacji. W dalszym ciągu kreśli projekty dwóch armat i oblicza optymalne ich parametry. Po raz pierwszy w dziejach artylerii światowej armaty zostały zaprojektowane nie na chybił trafił, by po prostu odpowiadać zadanym parametrom wielkości narzucanym arbitralnie, lecz w sposób planowy i racjonalny, na podstawie uprzednich obliczeń teoretycznych. Po pewnym czasie armaty zbudowano według projektu Mayiewskiego w zakładach zbrojeniowych w Petrozawodsku. Jednocześnie wyprodukowano dwie armaty według projektu generała Baumgarta oraz zakupiono działa takiegoż kalibru w Anglii. Następnie urządzono sprawdzian w strzelaniu, podczas którego sprawdzono armaty na wytrzymałość. Okazało się, że armaty angielskie uległy destrukcji po dokonaniu 546 strzałów, działa Baumgarta – po 789, zaś Mayiewskiego – dopiero po ponad 1000 strzałach. Jest więc naturalne, że te ostatnie projekty zostały przez zwierzchność wojskową Cesarstwa Rosyjskiego zaakceptowane i natychmiast wdrożone do produkcji, czyniąc z tego państwa przodujące mocarstwo artyleryjskie. Dokonania te zostały też z dużym zainteresowaniem odnotowane za granicą, w Prusiech, Włoszech, Wielkiej Brytanii, USA, Francji. Pierwsza poważna publikacja naukowa M. Mayiewskiego pt. O dawlenii porochowych gazow na stieny orudij i o primienienii rezultatow opytow, proizwiedionnych po etomu priedmietu w Prussii, k opriedieleniju tołszcziny stien orudij, zamieszczona w periodyku „Artillerijskij Żurnał” (nr 1, 1856) została natychmiast zauważona i przedrukowana w języku niemieckim i francuskim, nieco później w angielskim, włoskim i japońskim. W czasopiśmie „Revue de technologie militaire” pułkownik Delaubel odnotował: „Przed Kampanią Krymską Europa zupełnie nie wiedziała, jaki jest faktyczny stan armii rosyjskiej, i jakie są tu prowadzone prace nad rozstrzyganiem specjalistycznych kwestii wojskowych. W trakcie bohaterskiej obrony Sewastopolu artyleria rosyjska znakomicie się spisała w aspekcie bojowym, a prace kapitana sztabowego Mayiewskiego, sekretarza Komitetu Artylerii, dowodzą, iż artyleria rosyjska dorównuje najwyższym osiągnięciom tej sfery wojskowej na naszym kontynencie, i to nie tylko pod względem bojowym, ale i naukowym”.
W tymże 1856 roku M. Mayiewski zostaje oddelegowany w celach naukowych do Europy Zachodniej, gdzie nawiązuje najściślejszą wymianę idei i doświadczeń z szeregiem środowisk i osób. W 1858 roku młody naukowiec obejmuje posadę członka Wydziału Artyleryjskiego Komitetu Wojskowo-Naukowego i prowadzi skuteczne badania nad zagadnieniem oporu powietrza przed poruszającymi się pociskami sferycznymi. Zostaje wyróżniony tzw. Michajłowską Nagrodą, nadawaną specjalistom wojskowym za wybitne dokonania naukowe i konstruktorskie. Kolejne jego teksty są publikowane w „Biuletynie Cesarskiej Akademii Nauk” za rok 1858. Odtąd też Mayiewski rozpoczyna wykłady z balistyki w Akademii Artylerii, zastępując profesora M. Ostrogradzkiego. W trakcie wykładów usiłował przekazywać słuchaczom zarówno wiedzę teoretyczną, jak też praktyczną w odnośnej dziedzinie. Po raz pierwszy w praktyce europejskiej wprowadził też teorię prawdopodobieństwa do sztuki artyleryjskiej. Był też Mayiewski jednym z pionierów w opracowaniu zagadnień matematyczno-balistycznych, jeśli chodzi o armaty zaopatrzone w lufy gwintowane, ponieważ dotychczas używano dział wyłącznie o gładkim wylocie luf. W latach 1858-1859 na Polu Wołkowym przeprowadzono na szeroką skalę próby z pociskami gwintowanymi, wykazując, że pod każdym względem są one skuteczniejsze i lepsze niż wystrzeliwane z dział gładkolufowych. Uogólnione wyniki swych badań M. Mayiewski opublikował w piśmie „Artillerijskij Żurnał” nr 2 1860, pt. Ob opytach proizwiedionnych w naszej artillerii”... Skutkiem jego prac eksperymentalnych i publikacji teoretycznych stało się wycofanie z sił zbrojnych Imperium Rosyjskiego dział gładkolufowych i zastąpienie ich gwintowanymi. Było to przedsięwzięcie potwornie kosztowne, lecz na jego skutek Rosja stała się jednym z przodujących krajów pod względem jakości uzbrojenia artyleryjskiego.
Wszystko co nowe, z trudem toruje sobie drogę do zaakceptowania społecznego, gdyż opinia bywa w ogóle bezwładna i początkowo jest niechętna do nowinek, zanim się jej do nich nie przekona. Zdawał sobie sprawę z tej okoliczności i M. Mayiewski, toteż od 1862 roku wygłaszał roczny kurs odczytów publicznych, poświęconych aktualnym zagadnieniom techniki wojskowej, w tym przede wszystkim artyleryjskiej, nie zaniedbując oczywiście i aspektów, które sam opracowywał, a które znał najlepiej. Podkreśla się, że te prelekcje były bardzo gruntownie przygotowane pod względem naukowym i wygłaszane były z uwzględnieniem wszelkich zasad sztuki elokwencji i retoryki.
W 1864 roku Mikołaj Mayiewski zostaje awansowany na stopień generała-majora artylerii; w 1865 publikuje nowatorski tekst naukowy pt. O wlijanii wraszczatielnogo dwiżienija na polot prodołgowatych snariadow w wozduchie; w 1866 ukazuje się O wlijanii wraszczatielnogo dwiżienija prodołgowatych snariadow na ugłublenije ich w twierdyje sriedy, za które autor otrzymuje od rządu złoty medal, a które zostają niebawem wydane także w języku francuskim i angielskim. Obok Francuza Saint-Roberta był Mayiewski w tym okresie najwybitniejszym w skali europejskiej specjalistą w dziedzinie balistyki, współtworzył fundamenty jej nowoczesnej odmiany.
Osobny rozdział w działalności M. Mayiewskiego to projektowanie dział artyleryjskich dużego kalibru, które następnie były produkowane w zakładach Kruppa w Essen. Konstruktor bezpośrednio nadzorował w Niemczech produkcję armat, które, nawiasem mówiąc, okazały się podczas prób bez porównania lepsze niż odnośne działa angielskie, i zostały od 1867/68 roku wzięte na uzbrojenie nie tylko armii rosyjskiej, ale i pruskiej. Do oryginalnych wynalazków M. Mayiewskiego należy m.in. zaopatrzenie stalowych pocisków w miękkie mosiężne paski oraz zaopatrzenie luf armatnich w zewnętrzne umacniające pierścienie. (To ostatnie rozwiązanie dokonane wspólnie z A. Gadolinem). Jednocześnie Rosja i Prusy, a potem też inne kraje wdrożyły te nowości konstruktorskie do produkcji broni artyleryjskiej.
Zaprojektowane także przez M. Mayiewskiego tzw. systemy artyleryi nadbrzeżnej dotychczas odgrywają istotną rolę w siłach zbrojnych wielu armii świata.
W 1870 roku wydano w Sankt Petersburgu fundamentalne dzieło uczonego Kurs wnieszniej balistyki, które w 1872 roku opublikowano także w Paryżu po francusku. Później ujrzały światło także tłumaczenia angielskie i niemieckie, jak też inne. Tę książkę Mayiewski tworzył faktycznie przez ponad dwadzieścia lat, korzystał zarówno z własnych obliczeń i doświadczeń, jak też z dorobku innych fachowców. Skutkiem tego ogromnego wysiłku było dzieło pod każdym względem znakomite. Na kilka dziesięcioleci Kurs wnieszniej balistyki stał się podstawowym podręcznikiem dla artylerzystów dziesiątków krajów, czyniąc z autora „pierwszego balistyka Europy” i uczonego o światowej sławie. Generał Morain pisał w recenzji tej książki: „W swych rozległych i trudnych poszukiwaniach, zawsze kierujący się względami naukowymi i wynikami doświadczeń praktycznych, generał M. Mayiewski nie tylko zademonstrował w najwyższym stopniu głęboką wiedzę i wyjątkowy zmysł filozoficzny w swych badaniach, lecz prócz tego wykazał się sprawiedliwością i bezstronnością w stosunku do dorobku innych specjalistów pracujących w tej dziedzinie, co daje równie chlubne świadectwo jego usposobieniu, jak jego prace – świadczą o jego ogromnym talencie.
W tej wypowiedzi zwraca na siebie uwagę podkreślenie faktu, że generał M. Mayiewski miał umysł filozoficzny, to jest był zdolny do widzenia zagadnień balistyki na szerokim tle rozwoju techniki, nauki i cywilizacji w ogóle, co mu umożliwiało dokonywanie owocnych rozstrzygnięć syntetycznych na pograniczu kilku pokrewnych nauk i technologii, jak też robienie właściwego użytku ze swych konkretnonaukowych odkryć, wdrażanie idei do praktyki.
Myślenie bowiem już samo w sobie, jeszcze przed wszelką treścią szczególną, jest negowaniem, oporem przeciw temu, co jest mu narzucane; myślenie przejęło to w dziedzictwie od swego pierwowzoru, to znaczy stosunku pracy do materiału”. (Th. W. Adorno, Dialektyka negatywna).
Jak powiadał przed ponad dwoma tysiącami lat Marek Tulliusz Cycero: „Mało opanować wiedzę, trzeba też umieć z niej korzystać”. Aby to czynić skutecznie, trzeba koniecznie choć trochę być filozofem. I każdy wybitny uczony nieuchronnie nim bywa. Gdyby nie był filozofem, nie mógłby też być wybitnym w jakiejkolwiek innej gałęzi wiedzy.
Filozofia założona jest w strukturze człowieka; każdy, niezależnie od sytuacji, zbliża się do niej i wszelka ludzka działalność zdąża do filozoficznej samoświadomości”. (Wilhelm Dilthey, O istocie filozofii). A to z kolei powoduje, że także osobowość danej jednostki ludzkiej staje się bardziej dojrzała, głęboka i harmonijna. Filozofia przecież jest sposobem kształtowania życia, nie tylko teorią, i w ten sposób stosuje się wobec niej określenie mądrości.
Moralna potęga filozofii ma polegać na kształtowaniu zdolności do uwolnienia duszy od zmysłowości, od chaosu, a także od barbarzyństwa swego czasu i środowiska. Siła charakteru i prawość stanowią w istocie prawdziwą filozofię.
Zastanawiające, że wszystkie przekazy pisane, dotyczące osoby i życia generała M. Mayiewskiego uwypuklają nie tylko jego doniosłe odkrycia naukowe i projekty techniczne, ale też wyjątkowo wysoką kulturę ogólną i moralną tego człowieka, jego życzliwość, gotowość niesienia pomocy każdemu, kto jej potrzebuje, zupełny brak egoizmu, próżności i miłości własnej. Te cechy powodowały, że profesor był głęboko szanowany przez kolegów z Akademii Artylerii oraz lubiany i podziwiany przez słuchaczy. Wiele też się zachowało różnojęzycznych przekazów epistolarnych, wystawiających najlepsze świadectwo osobie generała.
W 1870 roku M. Mayiewski uzyskuje od Uniwersytetu Moskiewskiego tytuł naukowy doktora habilitowanego matematyki stosowanej; od 1876 ma tytuł profesora zasłużonego, a w 1878 zostaje obrany na członka korespondencyjnego Cesarskiej Akademii Nauk w Petersburgu. W tym czasie dziesiątki jego pomniejszych i większych tekstów są publikowane w wielu językach dosłownie na całej kuli ziemskiej. Autorzy i wydawcy przysyłają mu do recenzji książki z balistyki i nauk pokrewnych, a generał nigdy nie odmawia. Jego zaś recenzje są nie tylko obiektywne, bezstronne, pisane z wielkim znawstwem zagadnień, ale też konstruktywne i życzliwe, pozbawione nawet najmniejszego cienia zawiści zawodowej czy ducha przyziemnej rywalizacji. Za to M. Mayiewskiego również ceniono i szanowano w wielu krajach, szczególnie zaś we Włoszech, gdzie cieszył się szczególną estymą. Nawiasem mówiąc, swe recenzje i artykuły generał-profesor pisywał w kilku językach europejskich, i to bardzo pięknie, tak, iż jego teksty nie wymagały ani redagowania, ani tłumaczenia, co wydawcy sobie również wielce cenili.
Spośród książek M. Mayiewskiego opublikowanych w języku rosyjskim wymieńmy jeszcze następujące: 1. Izłożenije sposoba najmieńszych kwadratow i primienienije jego prieimuszczestwienno k issledowaniju riezultatow strielby (Sankt-Petersburg 1881); 2. Ballistika (Sankt-Petersburg 1883); 3. Izłożenije sposoba interpolirowanija(Sankt-Petersburg 1883); 4. O wierojatnosti otkłonienij ot centra gruppirowanija toczek popadanija snariadow w miszeń (Sankt-Petersburg 1883).
Za swe prace w dziedzinie balistyki M. Mayiewski otrzymał szereg nagród od rządu Cesarstwa Rosyjskiego oraz stopień generała artylerii. W 1890 nadano mu tytuł honorowego członka Uniwersytetu Moskiewskiego.
Przez ponad dwadzieścia lat M. Mayiewski prowadził też badania naukowe w zakresie astronomii, a szereg jego tekstów z tej dziedziny opublikowano w biuletynach Rosyjskiego Towarzystwa Astronomicznego oraz Obserwatorium Pułkowskiego.
23 lutego 1892 roku profesor Mikołaj Mayiewski zmarł po doznaniu wylewu krwi do mózgu, który stanowi zresztą najważniejszą przyczynę zgonów osób oddających się intensywnej pracy umysłowej. Został pochowany w miejscu urodzenia, miasteczku Perwino.


W Rosji znani byli też inni reprezentanci rodu Majewskich.
W tomie XIX/1 (zeszyt 80) Polskiego Słownika Biograficznego Bogdan Gadowski podaje: „Majewski Aleksander, pseudonim Goszczyński, Józef, Kwiatkowski, Kwietniewski, Pużak, Sosnowski, Wiśniewski (1890-1932), działacz polskiego i rosyjskiego ruchu rewolucyjnego, metalurg. Urodził się 27 lutego w osadzie Kamienskoje na Ukrainie, był synem Józefa, robotnika, i Józefy Kołbus. Ukończywszy dwuklasową szkołę fabryczną, zaczął pracować w roku 1903 [czyli w wieku 12 lat! – przyp. J.C.] w biurze technicznym tamtejszych zakładów metalurgicznych jako rysownik. W latach 1910-14 pracował w fabryce budowy maszyn w Libawie, uczęszczając jednocześnie na kursy techniczne. W r. 1914 złożył egzamin na technika-metalurga w Instytucie Technicznym w Libawie. W czasie pierwszej wojny światowej przebywał na Uralu. W Jekaterynburgu zaczął pracować jako technik w zakładach metalurgicznych”.

Osobny i ważny rozdział w życiu Aleksandra Majewskiego stanowi jego działalność rewolucyjna. Młody człowiek wstąpił w 1916 roku do partii Socjalistów-Rewolucjonistów, należał do frakcji tzw. „lewych eserów”. Po wybuchu rewolucji w lutym 1917 roku został wybrany na przewodniczącego związku zawodowego metalowców w Jekaterynburgu, a następnie na sekretarza tegoż związku na cały obwód uralski. Wchodził też w skład Rady Delegatów Robotniczych. Od jesieni 1918 należał do Rosyjskiej Komunistycznej Partii (bolszewików), został wysłany do stolicy Białorusi Mińska i utworzył tu tzw. Gubernialną Radę Gospodarki Ludowej, rozpędzoną niebawem przez Józefa Piłsudskiego.
W 1919 roku został skierowany przez Lenina do prowadzenia pracy wywrotowej w Wilnie, ale został aresztowany przez władze polskie. Uciekł wszelako z więzienia i udał się do Węgier, by tam utwierdzać socjalizm, został jednak i stamtąd wyrzucony.
W jesieni 1919 roku zjawił się ponownie w Polsce, wstąpił do Komunistycznej Partii Robotniczej Polski i w 1920 roku, gdy ojczyzna ociekała krwią w zmaganiach z bolszewicką Rosją, Litwinami, innymi wrogami narodu polskiego, kierował akcją strajkową górników w Zagłębiu Dąbrowskim, skierowaną przeciwko zachowaniu niepodległości Kraju. Następnie uprawiał niezwykle szkodliwą działalność antypaństwową wśród robotników Warszawy, Kielc, Radomia, prowadzoną pod pozorem pracy związkowej. Został aresztowany i po złożeniu zeznań wypuszczony. Bezkarność uskrzydliła tego agenta Moskwy, jak i tysiące innych, którzy – nieraz w dobrej wierze – działali na szkodę własnego narodu i własnej ojczyzny. Był jeszcze kilkakrotnie aresztowany i wypuszczany przez policję polską, która postępowała niemrawo i niedołężnie; nieraz udawał się do Rosji na narady i po instrukcje. Aż wreszcie został w 1925 roku ostatecznie ujęty i po kilku miesiącach, w drodze wymiany więźniów politycznych, przekazany do ZSRR. Tutaj już nie był czynny politycznie.
Władze radzieckie doceniły w Majewskim przede wszystkim jego kwalifikacje jako znakomitego metalurga i organizatora życia gospodarczego (temperament polityczny tu się już nie liczył). Toteż objął on ważne posady kierownicze w przemyśle, kolejno w okręgu wiackim, następnie omutnińskim, później w Makiejewskich Zakładach Metalurgicznych. Jako specjalista w zakresie budowy i eksploatacji walcowni wyjechał służbowo na pewien czas do USA, z którego to kraju przysłano do Rosji Sowieckiej nie tylko setki komisarzy politycznych, ale też tysiące specjalistów, mających pomóc w tworzeniu od podstaw gospodarki socjalistycznej. Szkolono też w Ameryce dużą ilość fachowców w rozmaitych gałęziach wiedzy technicznej i humanistycznej, którzy po powrocie obejmowali kluczowe stanowiska w systemie władzy sowieckiej. Aleksander Majewski został po powrocie ze Stanów Zjednoczonych głównym inżynierem budowy zakładów metalurgicznych „Dnieprostal”, a następnie aż do zgonu pracował na etacie dyrektora technicznego Kramatorskich Zakładów Budowy Maszyn, jednego z gigantów sowieckiego przemysłu ciężkiego.


Spośród innych przedstawicieli tej utalentowanej rodziny w Rosji przypomnijmy kilka dalszych osób. Otóż generał-major wojsk rosyjskich Sergiusz Majewski (1779-1848) był autorem poczytnych w swoim czasie notatek wspomnieniowych, opublikowanych przez periodyk „Russkaja Starina” pt. Moj wiek ili istorija generała Majewskogo(1873).


Karol Majewski (ur. 1824) był zasłużonym w Rosji inżynierem budownictwa i architektem. Studiował m.in. w Petersburskiej Akademii Sztuk Pięknych, następnie opracowywał projekty i wznosił szereg cesarskich pałaców w Kołomnie, Petersburgu, Kijowie. Przebudował twierdzę w Lublinie. Opublikował szereg studiów z dziedziny historii architektury.


Znakomity botanik Piotr Feliksowicz Majewski(1851-1892), absolwent Uniwersytetu Moskiewskiego, był autorem wielokrotnie wznawianych książek Wiesienniaja flora(16 wydań), Złaki Sriedniej Rossii, Osienniaja flora sriedniej połosy Jewropiejskoj czasti SSSR (11 wydań w okresie od 1905 do 1975 r.). O zasługach tego wybitnego uczonego z uznaniem pisał K. Timiriaziew w „Russkoj Mysli” oraz inni naukowcy.
Był on absolwentem Uniwerytetu Moskiewskiego, prowadził badania naukowe w zakresie morfologii i systematyki roślin. Był wykładowcą florystyki w Nowo-Aleksandrowskim Instytucie Rolnictwa i Hodowli Lasów. Jego Flora Średniej Rossii (pierwsza edycja 1892) w ciągu XX wieku była wznawiana kilkanaście razy, a nawet dziś stanowi jedną z podstawowych uniwersyteckich pomocy naukowych w Rosji w dziedzinie botaniki. Kilkakrotne wznowienia miały także inne książki: Polewyje trawy (1887); Złaki Sredniej Rossii (1890); Klucz k opriedieleniju driewiesnych rastienij po listwie (1890).


Z syberyjskiej gałęzi rodu pochodziła zdolna pisarka Irena Witoldowna Majewska, autorka powieści Dwa sczastja (pierwsze wydanie Moskwa 1962, drugie Nowosybirsk 1964), Uje-Kut (Moskwa 1982) i innych poczytnych książek.

 


Włodzimierz Maj-Majewski



Należał do najsłynniejszych żołnierzy pierwszej wojny światowej; nie było wówczas kraju europejskiego, którego gazety nie odnotowywałyby jego imienia w związku z najbardziej zażartymi bojami tej kampanii. Sojusznicy skupieni w Entencie pisali o nim z podziwem, skupieni zaś w koalicji wokół Niemiec – ze zgrozą.
Gałąź rodu, z której pochodził (ur. 15 września 1867 roku), gnieździła się w guberni mohylewskiej, pieczętowała się herbem Starykoń, lecz była tak podupadła, że nie posiadała ani dóbr dziedzicznych, ani nabytych. Utalentowany młody człowiek musiał więc swe życie od podstaw budować pracą własnych rąk i umysłu; pomocy nie mógł spodziewać się z nikąd. Postanowił obrać drogę kariery wojskowej, a dzieje wojen interesowały go już od ławki gimnazjalnej. Ukończył kolejno I Korpus Kadetów, Mikołajewską Szkołę Inżynierów (1888), Akademię Sztabu Generalnego (z wyróżnieniem 1896). Gdy wybuchła pierwsza wojna światowa, był jednym z najmłodszych i rokujących największe nadzieje generałem rosyjskim. Nadziei tych zresztą nigdy nie zawiódł, a Rosję spotkałby zupełnie inny los, gdyby miała jeszcze garść oficerów o takich kwalifikacjach zawodowych i zaletach charakteru.
Przez całą pierwszą wojnę światową generał skutecznie dowodził I Korpusem Gwardyjskim, otrzymując za odnoszone zwycięstwa nie tylko wszystkie najwyższe ordery Imperium Rosyjskiego, imienną złotą broń od cesarza, ale i tzw. „order św. Jerzego z gałązką”, ustanowiony po rewolucji 1917 roku i nadawany oficerom i generałom przez rady żołnierskie, która to nagroda świadczy, że Maj-Majewski cieszył się autentycznym szacunkiem mas żołnierskich. Co nie powinno dziwić, gdyż w okresie wcześniejszym generał-major Maj-Majewski, dowódca Pierwszego Korpusu Gwardyjskiego, został nagrodzony m.in. orderem św. Włodzimierza z mieczami i wstążką, nadawanym wyłącznie za osobistą odwagę wykazaną bezpośrednio na polu walki. Żołnierze zawsze szanują dowódców, którzy się nie kłaniają kulom i potrafią osobiście prowadzić ich do ataku na bagnety pod ogniem wroga. Generał Maj-Majewski zawsze stawał w pierwszym szeregu i brawurowo maszerował z fajką w zębach na czele tyralier rosyjskich gwardzistów na okopy Niemców, a bagnetem władał nie gorzej od swych podwładnych. Takich generałów żadna armia nigdy nie ma wielu. Ten jego zwyczaj stał się niesłychanie modnym w okresie późniejszym wśród korpusu oficerskiego Rosji (ZSRR) i Niemiec, m.in. w okresie II wojny światowej, kiedy to np. podczas manichejskiej Bitwy Stalingradzkiej zarówno oficerowie radzieccy, jak i hitlerowscy, przed atakiem przypinali sobie wszystkie nagrody i dystynkcje wojskowe, a nie kryli się za plecami zwykłych żołnierzy i nie przebierali się w mundury szeregowców (w przeciwieństwie do oficerów innego wojska, którzy pobrzękiwali orderami tylko, gdy się wybierali z wizytą do cudzych żon lub skakali jak małpy na salach tanecznych), by się „nie narażać” na strzały i ciosy przeciwnika, usiłującego w trakcie starć wyeliminować przede wszystkim dowódców.
Za swe bohaterstwo, nieraz wykazywane w walkach z Niemcami, generał Włodzimierz Maj-Majewski otrzymał też od króla Wielkiej Brytanii zarówno ordery św. Jerzego i św. Michała, jak też tytuł lorda jego królewskiej mości. Tego zaszczytu dostąpił jako jedyny reprezentant generalicji Cesarstwa Rosyjskiego. Jego talent przywódczy i zuchowata, młodzieńcza odwaga stały się legendą w armiach Ententy.
Prócz tego W. Maj-Majewski słynął z bezwzględnej przyzwoitości, sprawiedliwości i uczciwości, ani sam nie grabił i nie brał „do łapy”, ani swym podwładnym na to nie pozwalał. W Rosji przeżartej przez złodziejstwo i korupcję była to rzadkość niespotykana, uchodząca w oczach jednych za dziwactwo, w oczach innych – za głupotę.
Wydarzenia na froncie jeszcze bardziej pogłębiały rozpaczliwy kryzys, w którym znalazło się Cesarstwo Rosyjskie.
Wojna bowiem nie tylko zmniejsza ludność, ale i drastycznie zmienia jej skład jakościowy. Zabiera ona z pola życia najlepszych i pozostawia przy życiu najgorszy materiał ludzki. I rzeczywiście, w wojnach giną przede wszystkim najbardziej zdrowe i zdolne do pracy grupy wiekowe. Do broni nie powołuje się chorych i kalekich, nie bierze się dzieci i starców, lecz mobilizuje się z reguły osoby w wieku 18-45 lat. Dalej, przestępcy, osobnicy moralnie niscy także nie są pobierani do wojska; a znaczy – nie są poddawani ryzyku wyginięcia. Mało tego. Tchórze, dranie i osobnicy bez głębokiego poczucia obowiązku starają się tam nie trafić, lecz „osiąść” gdzieś na zapleczu; jeśli zaś trafią do wojska, i tu usiłują uniknąć niebezpieczeństwa. Osoby zaś prawe, przesiąknięte poczuciem obowiązku, tego nie czynią; czyli że i tu ryzykują bardziej. Badanie problemu ofiar wojny wykazuje, że w wojnach bezpośrednio lub pośrednio ginie większy odsetek ludzi pod względem intelektualnym wykwalifikowanych, niż pozbawionych tych kwalifikacji. (...) Wojny zabierają lepszych i pozostawiają gorszych. Lecz mało tego. Na mocy praw dziedziczności wojna pochłania nie tylko najlepszych, ale i ich potomstwo; zabiera ich jako wytwórców przyszłych pokoleń i prowadzi tym samym do mnożenia się indywiduów drugiego gatunku. Gdyby wojny nie było – na skutek rywalizacji indywidua niższego gatunku zostałyby zepchnięte na dalszy plan. Pierwsze miejsca zostałyby zajęte przez lepszych i ich potomków.
„Weksle wojny spłaca się nie podczas wojny, a znacznie później, po kilku pokoleniach” – powiada Benjamin Franklin. I ma w zupełności rację. Ta tragiczna rola wojny nie daje się rozpoznać natychmiast, ale jest niewątpliwa i fatalna. Szczególnie jeśli idzie o wojny wielkie, ciężkie i częste. Przez nie skład jakościowy narodu coraz bardziej i bardziej się pogarsza w ciągu szeregu dziesięcioleci, a w wyniku tego wielki naród może zostać zbiorowiskiem przygłupów, zaś wielkie mocarstwo – zaniknąć. W tej feralnej roli wojny kryje się jedna z podstawowych przyczyn upadku starożytnej Grecji i Rzymu, gdzie dzięki mnóstwu wojen zewnętrznych i domowych, wyginęli prawie wszyscy „najlepsi” i ich potomkowie; nowi przybysze okazali się niezdolni do kontynuowania osiągnięć swych poprzedników. Ta okoliczność (przy istnieniu też innych przyczyn) spowodowała śmierć starożytnych państw i kultur”. (Pitirim Sorokin, Wojna a militaryzacja społeczeństwa).
Także Rosja w okresie 1914-1920 znalazła się na krawędzi zagłady lub samozagłady. Od pewnego czasu przez kilka lat gigantyczny kraj tarzał się zapamiętale we własnej krwi, jak pies w padlinie, i omal się nią nie zadławił na śmierć. Wybuch rewolucji socjalistycznej w Rosji 1917 roku został poprzedzony przez zupełny rozkład państwa, społeczeństwa i wojska, które po prostu przestało istnieć na skutek zarówno zwyrodnienia elit rządzących, jak i niszczącej propagandy finansowanej z obcych ośrodków. Wówczas po raz pierwszy uwidoczniła się straszliwa demoralizująca rola prasy, gdy znajduje się ona w ręku międzynarodowych zbrodniarzy. Sprowokowała ona wybuch okropnej wojny domowej i śmierć dziesiątków milionów ludzi.
Wojny i rewolucje były czasami korzystne” – powiada Vilfredo Pareto; by zaraz jednak dodać: „Co zresztą nie oznacza, że były takie zawsze... Nie można, ogólnie biorąc, stwierdzić ani tego, że stabilność jest zawsze korzystna, ani też tego, że zawsze korzystna jest zmiana. Każdy przypadek należy zbadać osobno, oszacować użyteczność i stratę oraz przekonać się, czy pierwsza przeważa nad drugą i vice versa”... Dla Rosji z okresu pierwszej wojny światowej te skutki były również niejednoznaczne. Na skutek burzliwych wydarzeń społecznych spróchniały reżim carski został zmieciony z powierzchni ziemi, lecz ci, co przyszli, by jego zastąpić, nie byli lepsi pod względem moralnym i intelektualnym od byłego dworu cesarskiego i jego zdegenerowanych elit.
Na skutek rewolucji i wojny domowej wzrósł – jak pisał w 1919 roku Pitirim Sorokin – „zoologizm” rosyjskiego nacjonalizmu, ponieważ w szeregach czerwonych oddziałów nieproporcjonalnie wysoki odsetek stanowili Łotysze, Polacy, Chińczycy, Koreańczycy, Węgrzy, Gruzini, zaś ponad 90% władz bolszewickich składało się z Żydów, co zmusiło niektórych historyków (w tym zachodnich) mówić o wydarzeniach 1917/19 r. jako o „antyrosyjskiej rewolucji”. Wymieniony powyżej socjolog odnotowywał: „Częściowym przejawem zoologicznego nacjonalizmu może służyć ostry antysemityzm, który ogarnął wszystkie warstwy narodu rosyjskiego, do niedawna jeszcze będące żydofilskimi. Prawie wszyscy są nim zarażeni – od szczytów inteligenckich do zabitej dechami wsi, od rosyjskich komunistów (nie dziwcie się) do monarchistów. „Protokoły mędrców Syjonu” czytane są zarówno na górze, jak i na dołach społecznych. Są one pochwalane, im się wierzy, o nich rozważa... Przyczyną takiego zjawiska może służyć nadzwyczaj wybitna rola, którą odegrały znaczne masy Żydów w pogłębianiu naszej rewolucji i w rozkwicie naszego komunizmu. Nie mówiąc już o „wodzach”, z których większość (Zinowjew, Trocki, Kamieniew, Stiekłow, Swierdłow, Radek, Krasin, Urycki, Wołodarski, Litwinow, Joffe itd.) stanowili Żydzi; większość zaś „pozycji dowódczych” we wszystkich komisariatach była i pozostaje zajęta przez tychże. Będąc bardziej sprytnymi, Żydzi ucierpieli ekonomicznie mniej niż Rosjanie. Znaczna część bogactw przeszła w ich ręce. Dzięki tejże praktycznej smykałce i pomocy rodaków oni mniej głodowali. Szereg najbardziej niesympatycznych funkcji pełnili także oni. Gdy zarządzono „nową ekonomiczną politykę”, właśnie Żydzi – prawie bez wyjątku – stali się „kapitalistami”, „bogaczami”, którzy zagarnęli faktycznie prawie cały przemysł i handel państwowy, jak też prywatny i spółdzielczy. Dodajcie do tego fakt, że ludność Piotrogrodu, Moskwy i innych miast jest silnie zsemityzowana na skutek napływu żydostwa z miasteczek do centrów, że żydostwo lepiej się odżywia, lepiej ubiera, lepiej żyje, że Rosjanin na wszystkich pozycjach dowódczych, we wszystkich komisariatach, prócz GPU (gdzie obecnie mało Żydów), widzi samych Żydów, że nawet skład osobowy studentów szkół wyższych jest przeważnie żydowski (w uczelniach medycznych 60-70 proc., w innych mniej: „numerus clausus na opak” – tak się mówi o tym w Rosji), weźcie to wszystko pod uwagę – a wzrost antysemityzmu będzie zrozumiały (...)
Muszę dodać przy tym, że zachowanie się wielu i wielu Żydów, nawet nie komunistów, a po prostu „przedsiębiorców”, w sensie drapieżności i szakalizmu było wstrętnym i odpychającym”. (Pitirim Sorokin, Sowriemiennoje położenije Rossii, w: Obszcziedostupnyj ucziebnik socjologii. Statji raznych let, Moskwa 1994, s. 486-487). W obliczu tych faktów rosyjska antyżydowskość stała się niepohamowana, a bolszewicy w 1919 roku opublikowali i skrupulatnie przestrzegali ustawy, na mocy której za najmniejsze słowo przeciwko Żydom karano – rozstrzelaniem na miejscu.
Jak pisał w 1923 roku socjolog Pitirim Sorokin: „Na skutek wojny, a w szczególności rewolucji, Rosja przekształciła się w „kloakę zbrodniczości”. Ludność jej w dużym stopniu zdegradowała się pod względem moralnym. Szczególnie znaczna była degradacja młodego pokolenia...
Pierwszą kategorią zjawisk potwierdzających tę diagnozę są: terror, dzikie, rozwydrzone, niszczące działania indywiduów i mas, kolosalna fala zezwierzęcenia, sadyzmu i okrucieństw, wzajemnych mordów i gwałtów. Z podobnych zjawisk i składa się tzw. wojna domowa. Nie-morderca został mordercą, humanista – gwałcicielem i grabieżcą, dobrotliwy mieszczuch – krwiożerczym zwierzęciem.
W okresie pokoju wszystkie te zjawiska nie miały i nie mogły mieć miejsca. Zwykłe morderstwo wywoływało odrazę, a kat – wstręt. Psychika i czyny ludzi organicznie odpychały się od takich działań. Trzy i pół roku wojny oraz trzy lata rewolucji, niestety, „zdjęły” z ludzi powłokę cywilizacji, rozbiły szereg hamulców i „ogołociły” człowieka. Taka „szkoła” nie minęła bez śladu. Tresura zrobiła swoje. Na jej skutek znikł niedobór w zawodowych mordercach i przestępcach. Życie człowieka straciło wartość. Świadomość moralna stępiała. Nic nie powstrzymywało przed zbrodniami. Ręka podnosiła się już nie tylko na bliźniego, ale i na krewnych. Pojęcie zbrodni stało się dla znacznej części ludności „przesądem”; normy prawa i moralności – „ideologią burżuazyjną”. „Wszystko wolno”, byle tylko było dogodne – oto zasada, kierująca postępowaniem wielu, bardzo wielu.
Stąd wszystkie wskazane zjawiska. Stąd zbrodnie wojny domowej, stąd terror CzK, tortury, rozstrzały, gwałty, fałszerstwa, kradzieże itd., które zalały krwią i przerażeniem Rosję (...)”. W stosunku do roku 1914 w latach 1918-1919 poziom przestępczości w Moskwie wzrósł następująco: kradzieże – 3,15 razy; uzbrojona grabież – 285 razy; zwykła grabież – 8 razy; zabójstwa – 10,6 raza; malwersacje i zawłaszczenia – 1,7 razy. Dziecięca przestępczość w Piotrogrodzie w porównaniu z rokiem 1913 wzrosła 7,4 razy.
Negatywne procesy społeczne przybierające na sile od 1917 roku nie uchodziły uwagi generała W. Maj-Majewskiego. Postanowił więc ponownie, jako żołnierz, czynnie włączyć się do biegu wydarzeń, by na nie wpłynąć w kierunku, który mu się wydawał pożądany.
W 1918 roku wstąpił do Białej Armii na Kubaniu i został mianowany dowódcą Dywizji Drozdowskiej, następnie dowodził grupą wojsk nad Donem. Od grudnia 1918 – dowódca 3 Dywizji Piechoty, przerzuconej do Donbasu po wycofaniu się stamtąd wojsk niemieckich. Po dołączeniu do jego ugrupowania oddziałów generała A. Szkuro zajął cały Donbas, odnosząc serię zwycięstw nad bolszewikami i Ukraińcami.
W maju 1918 roku ugrupowanie W. Maj-Majewskiego zostało przemianowane na Armię Ochotniczą (Dobrowolczeskaja Armia), która też pod jego dowództwem rozpoczęła słynny „marsz na Moskwę”, zajmując w czerwcu 1919 Charków.
Białogwardyjski pułkownik Michał Drozdowski (1881-1919) notował w dzienniku z 1918 roku, wydanym później w Paryżu: „Żyjemy w strasznych czasach zezwierzęcenia, dewaluacji wszelkich wartości. Niech milczy serce i hartuje się wola, ponieważ wyuzdany motłoch uznaje i szanuje tylko jedno prawo: „oko za oko, ząb za ząb”, ja zaś powiem: „dwa oka za oko, wszystkie zęby za jeden ząb”. W tej bezwzględnej walce o życie musi się stanąć na tym prawie... I niech kulturalne serce ściska się mimo woli – kości zostały rzucone, Rubikon przekroczony i trzeba iść uparcie tą drogą do wyznaczonego celu przez potoki krwi swojej i obcej. Dziś ty, jutro ja. Dookoła wrogowie... Jak wyspa przez wodę jesteśmy otoczeni przez bolszewików, Austro-Germanów i Ukraińców. (...)
Stałe napady, grabieże i mordy terroryzują ludność... Dookoła jęki i płacz. Powoli tropimy i wyłapujemy inicjatorów, choć główni herszci potrafią zawczasu uciec... Mieszkańcy boją się świadczyć oficjalnie, obawiają się zemsty, gdy pójdziemy dalej... Tak naprawdę wojna domowa jest czymś strasznym. Jakież to zezwierzęcenie wnosi ona do obyczajów, jaką nienawiścią i mściwością wypełnia serca. Przerażające są nasze porachunki, przerażająca radość i upajanie się morderstwem, które nie jest obce wielu ochotnikom. Serce cierpi, lecz rozum domaga się okrucieństwa. Trzeba zrozumieć tych ludzi, wielu z nich straciło bliskich i krewnych, którzy zostali wymordowani przez motłoch. Ich rodziny, życie, majątek – wszystko zostało zniszczone. Wśród nich nie ma nikogo, kto by nie był poprzednio poddany znęcaniu się, poniżeniu i obrazie. Dlatego teraz nad wszystkim dominuje nienawiść i zemsta, a czas przebaczenia jeszcze nie nastał. Jakie można mieć pretensje do Turkuła, który stracił kolejno trzech braci, zamęczonych przez marynarzy, lub Kudriawcewa, któremu czerwonogwardziści wyrżnęli całą rodzinę? A iluż jest wśród nas ludzi o takim losie?...
Straszliwą atmosferę tych dni i zdarzeń przedstawiła Maryna Cwietajewa w cyklu wierszy Lebiedinyj stan z 1918 roku. W jednym z uwtorów ta poetka, w której żyłach płynęła polska krew, pisała:

Strastnyj ston, smiertnyj ston,
A nad stonami – son.
Wsiem priestołam – priestoł,
Wsiem zakonam – zakon.

Gdie pustyr – pole rżi,
Rieki s siniej wodoj...
Tolko wieki smieżi,
Czełowiek mołodoj.

W żyłach miod. Kto idiot?
Eto – on, eto – son.
On ujmiot, on otriot –
Strastnyj pot, smiertnyj pot.

Wśród Białej Gwardii było bardzo wielu Polaków z Ukrainy i Białorusi, Wołynia i Polesia, na których to terenach zbuntowany motłoch oraz nasłani z Rosji rewolucyjni żołnierze i marynarze, dowodzeni przez żydowskich komisarzy przelewali potoki polskiej krwi. Wszyscy już też wiedzieli o bestialskim „mordzie rytualnym” bolszewii popełnionej na imperatorze, jego małżonce i sześciu niepełnoletnich dzieciach. Dlatego też oficerowie-ochotnicy, niezależnie od swej narodowości, mścili się bezwzględnie i okrutnie na bolszewikach i Żydach, których udało się wyłapać lub wziąć do niewoli. Rozstrzelanie było karą najłagodniejszą, aktem łaski. Normą zaś było obcinanie kończyn, odzieranie ze skóry, wykłuwanie oczu, wieszanie za nogi i genitalia, zabijanie kijami ludzi – jak wściekłych psów. Postępowanie obu walczących stron, Gwardii Białej i Gwardii Czerwonej, było identyczne. Bezlitosne. Rzadko wojna między różnymi narodami bywa tak straszna i okrutna, jak wojna domowa, wewnątrz tego samego narodu czy państwa. Jednym ze skutków rewolucji i wojen domowych bywa przede wszystkim wyniszczenie elity narodowej i – na skutek tego – moralne zdziczenie reszty ludności.
Podczas wojen – jak nie bez racji zauważał Fryderyk Nietzsche – „właśnie najwyżej wykształceni zawsze stosunkowo najczęściej bywają składani w ofierze, ci, co obiecują liczne i dobre potomstwo: w rzeczy samej ci stają w walce na przedzie jako dowódcy, a nadto wystawiają się najbardziej na niebezpieczeństwa wskutek większej ambicji”. Jest to niewątpliwie sytuacja zła. Tenże autor dodaje jednak: „Na niekorzyść wojny powiedzieć można: czyni zwycięzcę głupim, zwyciężonego złośliwym. Na korzyść wojny: w obydwu skutkach prowadzi za sobą barbarzyństwo i przez to powrót do natury: dla cywilizacji jest czasem snu lub porą zimową; człowiek wychodzi zeń silniejszy do dobrego i złego”.
Niezależnie od oceny, wojny są jednak nieuniknione, stanowią jeden – na równi z pokojem – z naturalnych stanów ludzkości: „Jest próżnym marzeniem i pozowaniem na piękną duszę oczekiwać dużo jeszcze od ludzkości, kiedy się oduczy wojen prowadzić. Tymczasem nie znamy innego środka, któryby mógł przywrócić ludom wycieńczonym tę surową energię obozową, tę głęboką nienawiść nieosobistą, tę zimną krew w mordowaniu z zachowaniem czystego sumienia, ten wspólny organizacyjny zapał w tępieniu wroga, tę dumną obojętność na wielkie straty, na własne istnienie i istnienie osób kochanych, to głuche wstrząśnienie dusz, podobne do trzęsienia ziemi, jak to czyni w sposób silny i niezawodny każda wojna: tryskające wtedy strumienie i potoki toczą wprawdzie ze sobą kamienie i gruzy wszelkiego rodzaju i niszczą łąki kultur delikatnych, później jednak, w warunkach sprzyjających, poruszają z nową siłą koła w warsztatach ducha. Cywilizacja zgoła nie może się obyć bez namiętności, występków i złośliwości.”


To może zabrzmieć paradoksalnie, ale faktem jest, że sukcesy na froncie walki z bolszewikami, odnoszone przez generała Maj-Majewskiego stały się jedną z przyczyn późniejszej klęski Białej Gwardii.
Bez przerwy posuwająca się do przodu armia się rozciągała, fałdowała, obwody pozostawały w tyle. Można zrozumieć generała Maj-Majewskiego, że chciał utrzymać inicjatywę w swym ręku. Wydaje się, że tą chęcią był też spowodowany rozkaz o „samozaopatrzeniu” oddziałów. Zdejmując z siebie wszelkie obowiązki dotyczące zaopatrzenia wojsk, sztab armii, z jednej strony, umożliwiał bardziej operatywne dowodzenie, ale, z drugiej, – odwrócił uwagę oddziałów od zadań bojowych, skierowując ją na poszukiwanie i przywłaszczanie trofeów. Wojna stała się środkiem wzbogacania się, a wykorzystywanie miejscowych zasobów – grabieżą i spekulacją. Jak pisze generał A. Łukomski: „Każdy oddział starał się zagarnąć jak najwięcej. Zabierano wszystko; co nie mogło być wykorzystane na miejscu, skierowywane było na tyły w celu wymiany lub spieniężenia. Ruchome zasoby wojsk osiągnęły wymiary homeryckie, niektóre pułki posiadały do dwustu wagonów zapasów. Ogromna ilość osób obsługiwała obwody. Szereg oficerów stale znajdował się na długotrwałych delegacjach mających na celu realizację trofeów, wymianę itp. Armia się demoralizowała.
W ręku tych, kto tak czy inaczej miał do czynienia z „samozaopatrzeniem” znalazły się szalone pieniądze, czego niechybną konsekwencją była rozpusta, gry hazardowe, pijaństwo... Niestety, przykład dawali niekiedy starsi dowódcy...” (Wospominanija generała A. S. Łukomskogo, t. II, s. 163, Berlin 1922).
Dobre chęci i tym razem prowadziły do piekła. Gospodarczo-zaopatrzeniowa decentralizacja wojska spowodowała jego rozkład i rozsypywanie się pod ciosami oddziałów bolszewickich.
Jeśli chodzi o generała W. Maj-Majewskiego, to jego zachowanie nieraz budziło zaskoczenie w sztabie Białej Gwardii. Był tak „dziwaczny”, że dowodząc Armią Ochotniczą, nieustannie domagał się od kierownictwa „ruchu białego” nadania chłopom własności ziemskiej i skasowania wielkich latyfundiów obszarniczych, co wzbudzało konsternację i oburzenie tegoż kierownictwa. Optował też za uznaniem przez Rosję Polski jako niepodległego państwa zaprzyjaźnionego i sojuszniczego na podstawie braterstwa Słowian. Bardzo się martwił, gdy Denikin, którego matką i żoną – nawiasem mówiąc – były Polki, wykazywał pod tym względem zupełny brak elastyczności i nie przystawał na propozycje Józefa Piłsudskiego zawarcia z Białą Gwardią sojuszu antybolszewickiego pod warunkiem uznania przez „białych” niepodległości Polski. (Jak wiemy, W. Lenin był politykiem bardziej zręcznym i tę niepodległość uznał, choć jednocześnie utworzył dla Polski czerwony rząd i czerwone pułki polskie, które zresztą w latach 1919-1920 poprzechodziły na stronę oddziałów J. Piłsudskiego).
Współcześni odnotowali w 1918/19 roku zaskakujący i niewytłumaczalny na pierwszy rzut oka fakt: W. Maj-Majewski był zawołanym pijakiem, jak wielu oficerów i generałów (nie tylko rosyjskich). To nie dziwiło. Dziwna była okoliczność, że w czasie tryumfalnego „marszu na Moskwę” generał im więcej wypijał, tym posępniejszy się stawał, a pił wówczas na zabój, do nieprzytomności. Gdy natomiast Armia Ochotnicza zaczęła się cofać przed przeważającymi dywizjami czerwonego komandarma Hieronima Uborewicza, Maj-Majewski, co prawda, pić nie przestał, lecz stawał się po każdym kieliszku i po każdej porażce własnego wojska coraz... weselszy. Rozumiał: jeśli w wojnie domowej zwyciężą „biali”, Polska nie ma żadnych szans na odzyskanie samodzielności, zwycięstwo „czerwonych” tę szansę pozostawia. Widocznie tę kłopotliwą rozterkę, ten wewnętrzny konflikt między żołnierską lojalnością do dawnej Rosji, a patriotyczną miłością do Polski – generał nieświadomie usiłował „zgasić” czy przynajmniej przytłumić strumieniami „russkoj wodki”... Oczywiście, był to wielki dramat wewnętrzny utalentowanego dowódcy, także w tym okresie zresztą rozmiłowanego w osobistym prowadzeniu żołnierzy do boju na bagnety, lecz wydaje się, że nikt z otoczenia generała nie rozumiał wówczas, o co tak naprawdę w tych „zapojach” chodzi. Być może domyślał się tego (jako pół-Polak) głównodowodzący Białej Gwardii, generał Antoni Denikin, który 27 listopada 1919 roku odsunął W. Maj-Majewskiego od dowództwa Armią Ochotniczą pod pretekstem „podrywu autorytetu władzy” i „niesprostania wymogom kierownictwa” na skutek pijaństwa. Trudno się tej decyzji dziwić, bo przecież jest jasne, że „ryba gnije od głowy”, a tam, gdzie głowa jest wciąż pod wpływem alkoholu, wszystko ulega rozprzężeniu, wojska nie wyłączając, które przecież zawsze stoi na dyscyplinie, porządku i ładzie, których z kolei nie ma i nie może być tam, gdzie jak potok płynie wino i wódka. Kultura ludzkości od najdawniejszych czasów wypracowała wiele ostrzeżeń przed tego rodzaju sytuacjami, gdy okazuje się, że „od wódki rozum krótki”, a gdzie nie ma rozumu, tam nie ma człowieka.
[Już w Testamencie Judy z apokryficznego dzieła pt. Testamenty dwunastu Patriarchów (II wiek n.e.) znajdujemy ciekawe rozważania o alkoholizmie i jego socjalnopsychologicznych skutkach. Umierający prorok powiada w tym tekście:
A teraz, dzieci, słuchajcie tego, co wam przykazuję, słuchajcie ojca waszego i strzeżcie wszystkich słów moich pełniąc zalecenia Pana i będąc posłuszni przykazaniom Pana Boga. Nie idźcie za pożądliwościami waszymi ani też za skłonnościami waszego umysłu w pysze serc waszych i nie chlubcie się mężnymi czynami waszej młodości. Wszystko to bowiem jest złem w oczach Pana. Ponieważ i ja sam chełpiłem się, że podczas wojen nie uwiodła mnie twarz pięknej niewiasty, wyśmiewałem się z Rubena, brata mego, z powodu Bilhy, żony ojca mego, dlatego duch pożądania i rozwiązłości uderzył we mnie i uległem Bessue, Kananejce, i Tamar, poślubionej moim synom. I powiedziałem do mego teścia: Zasięgnę rady ojca i tak wezmę twoją córkę za żonę. On zaś pokazał mi z myślą o córce bardzo wiele złota. Był bowiem królem. Przyozdobiwszy ją złotem i perłami sprawił, że nalewała nam wino podczas uczty z całym wdziękiem kobiecym. Wino oszukało moje oczy i rozkosz zaciemniła serce. Zapragnąwszy jej, obcowałem, i przekroczyłem przykazanie Pana oraz przykazanie ojców moich i wziąłem ją za żonę. I ukarał mnie Pan z powodu nierozwagi mego serca, tak że nie miałem radości z jej dzieci.
Dzieci moje! nie upijajcie się winem, ponieważ wino odwraca umysł od prawdy, wywołuje poryw pożądania i oczy prowadzi na bezdroża. Duch rozwiązłości posługuje się winem jakby swym sługą dla rozkoszy umysłu. Jedno i drugie odbiera moc człowiekowi. Jeśli bowiem ktoś pije wino, tak iż staje się nietrzeźwy, poprzez nieczyste myśli zwraca umysł ku rozwiązłości. Ciało rozgrzewa przygotowując je do uczynku nieczystego, a jeśli znajdzie się przedmiot pożądliwości, dopuszcza się grzechu i nie wstydzi się. Wino ma taką właściwość, dzieci moje, że odurzony nim człowiek nie uszanuje niczego. Również i mnie ono uwiodło i nie wstydziłem się wobec wielu w mieście. Albowiem na oczach wszystkich skierowałem się do Tamar i popełniłem wielki grzech odsłaniając zasłonę nieczystości moich synów. Po wypiciu wina nie zważałem na przykazanie Boga i wziąłem kobietę kananejską za żonę. Dzieci moje, kto pije wino, potrzebuje wiele roztropności. Taka zaś jest roztropność w piciu wina: pić tak długo, dopóki zachowuje się przyzwoitość. Kiedy przekroczy się tę granicę, duch fałszu wdziera się do umysłu i panuje nad nim. On to sprawia, że nietrzeźwy prowadzi wstrętne rozmowy, postępuje niegodnie i nie wstydzi się, ale chełpi się bezwstydem uznając to za coś pięknego.
Człowiek rozwiązły i bezwstydny królestwa nie zdobędzie, staje się bowiem niewolnikiem rozwiązłości, jak to było ze mną. Dałem bowiem moją laskę, to jest trwałość mego rodu, mój pas, to jest siłę, oraz diadem, to jest chwałę mego królestwa. Odwróciwszy się jednak od tego wszystkiego, aż do starości nie spożywałem wina i mięsa, i nie znałem wesołych biesiad. I pokazał mi anioł Boga, który trwa na wieki, że kobiety panują zarówno nad królem jak i nad nędzarzem. Królowi odbierają sławę, walecznemu – siłę, ubogiemu – ostatnie oparcie w ubóstwie.
Zachowujcie zatem, dzieci moje, miarę w piciu wina. W nim bowiem mieszkają cztery złe duchy: pożądliwości, gwałtowności, nieumiarkowania, brudnego zysku. Jeśli pijecie wino w radości, z bojaźnią Bożą i umiarem, będziecie żyli. Jeśli zaś pijecie bez umiaru, bojaźń Boża odejdzie, pozostanie nietrzeźwość, a wtargnie bezwstyd. Jeśli jednak chcecie żyć godnie, w ogóle powstrzymujcie się od wina, aby nie zgrzeszyć słowami pychy, kłótliwością, obmową, przekroczeniem przykazań Bożych i nie zginąć przed czasem. Wino odsłania tajemnice Boga i ludzi, jak i ja odsłoniłem przykazania Boże i tajemnice ojca mego Jakuba niewieście kananejskiej Bessue, chociaż Bóg zabronił je odsłaniać. Wino staje się także powodem wojny i zamętu.
Nakazuję wam, dzieci moje, nie miłować pieniędzy ani nie przyglądać się pięknu kobiet. Albowiem pieniądzem i pięknością uwiodła mnie Bessue, Kananejka. Wiem także, że z powodu podwójnego owego zła mój ród pogrąży się w grzechu. Nawet roztropni spośród synów moich pobłądzą i osłabią królestwo Judy, które dał mi Pan ze względu na moje posłuszeństwo ojcu. Nigdy bowiem nie zasmuciłem Jakuba, ojca mego, ale pełniłem wszystko, co mi polecił. Abraham, ojciec mego ojca, błogosławił mi życząc, abym był królem w Izraelu. Także Izaak błogosławił mi w podobnych słowach. Dlatego wiem, że ze mnie powstanie ród królewski.
W księdze Henocha Sprawiedliwego przeczytałem, jakich to grzechów dopuścicie się w czasach ostatnich. Strzeżcie się przeto, dzieci moje, rozwiązłości i chciwości, słuchajcie Judy, waszego ojca. Te bowiem rzeczy oddalają od Prawa Bożego, zaślepiają rozeznanie duszy, uczą pychy, nie zezwalają, aby człowiek okazywał miłosierdzie drugiemu człowiekowi. One to pozbawiają duszę wszelkiej szlachetności, sprowadzają cierpienia i udręki, odbierają sen i osłabiają ciało. Przeszkodą stają się przy składaniu ofiary, sprawiają, że człowiek zapomina o dziękczynieniu, nie słucha poleceń proroka, a słowu pobożności jest niechętny. Jako niewolnik dwóch namiętności sprzeciwiających się Bożym przykazaniom, nie potrafi być posłusznym Bogu, ponieważ zaślepiają one jego duszę tak dalece, że za dnia postępuje jak w nocy.
Dzieci moje, chciwość prowadzi ludzi do bałwochwalstwa, ponieważ zmyleni bogactwem, za bogów uznają to, co nie istnieje. Chciwość pieniędzy sprawia, że ten kto jej służy, popada w szaleństwo. Przez pieniądze straciłem moich synów, i gdyby nie pokuta ciała, uniżenie duszy oraz modlitwy Jakuba ojca mego, umarłbym bezdzietny. Ale Bóg ojców moich, miłosierny i łaskawy, wiedział, że uczyniłem to w nieświadomości. Zaślepił mnie bowiem duch fałszu i stałem się nierozumny jak człowiek, jak ciało pogrążone w grzechach. I poznałem własną słabość, ja, który uważałem się za niezwyciężonego.
Wiecie już, dzieci moje, że dwa duchy zajmują się człowiekiem, duch prawdy i duch fałszu. Pośrodku znajduje się duch rozeznania umysłu, który zwraca się tam, gdzie chce. Czyny prawdy i fałszu wypisane są w sercu człowieka. Pan zna jedne i drugie. Nie ma takiej chwili, w której mogłyby się ukryć czyny ludzi, ponieważ człowiek sam wypisuje je w głębi serca przed Panem. Duch zaś prawdy poświadcza wszystko i oskarża ze wszystkiego. I rumieni się grzesznik wobec własnego swego serca i nie może podnieść swego oblicza ku Sędziemu”.
Szczególną zaś klęską dla poddanych bywa fatalna przypadłość, gdy nałogowi odurzenia się ulegają władcy. Na przełomie III i II wieku p.n.e. Eklezjasta (10, 16-17) ostrzegał: „Biada ci, kraju, (...) gdzie książęta już z rana ucztują! Szczęśliwyś kraju, (...) gdzie książęta w czasie właściwym ucztują na sposób męski, bez uprawiania pijaństwa”...]. Ta klęska dotknęła też Białą Gwardię.
Choć sam generał Włodzimierz Maj-Majewski był człowiekiem osobiście przyzwoitym, a dowódcą niezwykle utalentowanym, to jednak pijaństwo w jego sztabie – jakiekolwiek by były jego przyczyny – nie mogło nie spowodować dla wojska skutków fatalnych, wśród których na pierwszym miejscu stanął zanik karności, czyli zjawisko na wojnie najgroźniejsze, zawsze zapowiadające klęskę. Odwołanie takiego dowódcy zawsze jest konieczne i nieuchronne.


Mówiąc o aspekcie militarnym sprawy, zauważmy, że jest rzeczą w ogóle nie do pojęcia, jak względnie nieliczne formacje Białej Gwardii potrafiły przez prawie sześć lat stawiać czoła wielomilionowym armiom bolszewickim, kierowanym przez agenturę wyszkoloną, nasłaną i finansowaną z USA, Wielkiej Brytanii, Niemiec; propagandowo chronioną przez kłamliwe gazety i rozgłośnie.
Herbert Wells np. nazywał w 1920 roku rosyjskich generałów Wrangla, Denikina, admirała Kołczaka, którzy bronili ojczyzny przed czerwoną dżumą, „wątpliwego autoramentu awanturnikami, dręczącymi Rosję przy pomocy państw zachodnich, (...) niekierującymi się żadnymi względami ideowymi... W istocie – po prostu bandytami”... Oczywiście, te stronnicze i nikczemne opinie nie mogą być traktowane jako poważne z naukowego punktu widzenia.
Bestialstwa w owej wojnie były popełniane przez wszystkie walczące strony. Wydaje się, że podstawowym błędem generała W. Maj-Majewskiego w tej kampanii była okoliczność, iż od pewnego momentu, gdy odniósł szereg błyskotliwych zwycięstw nad oddziałami bolszewickimi, stał się zbyt pewny siebie i przestał przeciwnika traktować poważnie. Takie lekceważenie zaś zawsze kończy się źle. Jeszcze przecież Tukidydes w Wojnie Peloponeskiejostrzegał: „Kto wpada w butę z powodu powodzenia wojennego, nie pojmuje, że daje się unieść zawodnej pewności siebie. Wiele bowiem źle obmyślonych planów zostało uwieńczonych powodzeniem, ponieważ przeciwnik jeszcze mniej był przewidujący, wielokrotnie plany dobrze obmyślane kończyły się haniebną porażką. Nikt nie przeprowadza swych planów z taką samą pewnością siebie, z jaką je obmyśla, decyzje nasze bowiem podejmujemy pełni zaufania we własne siły, w czyn zaś wprowadzamy je z lękiem”. Z pewnością W. Maj-Majewski znał te słowa stratega starogreckiego, zlekceważył je jednak i zachował się nieodpowiedzialnie, to jest nie odpowiednio do powagi sytuacji.
Zastąpiono go generałem P. Wranglem, którego zresztą niebawem też zastąpiono generałem A. Kutiepowem. Ale bez skutku. Niebawem Biała Armia przegrała wojnę. Generał Antoni Denikin pisał w książce Oczerki russkoj smuty. Kruszenije własti i armii: „Maj-Majewski został zwolniony. Przed zaciągnięciem się jego do Armii Ochotniczej znałem go bardzo mało. Dochodziły do mnie pogłoski o dziwnym zachowaniu Maja-Majewskiego, co zmusiło mnie nie raz i nie dwa zrobić mu poważne zarzuty. Lecz tylko teraz, po jego dymisji, zostało dla mnie wiele odkrytym: ze wszystkich stron, od wywiadu cywilnego, od przypadkowych świadków sypnęły raporty, informacje o tym, jak ten najodważniejszy żołnierz i nieszczęśliwy człowiek, cierpiący na chorobę alkoholizmu i walczący z nią, lecz jej nie potrafiący przezwyciężyć, poniżał prestiż władzy i wypuszczał z rąk ster kierownictwa. Były to informacje, które wprawiły mnie w głębokie zażenowanie i smutek. (...)
Maj-Majewski przeżył w nędzy i zapomnieniu jeszcze kilka miesięcy i zmarł [wszpitalu – J.C.] na atak serca w owej chwili, gdy ostatnie okręty z resztkami Białej Armii odpływały od przystani Sewastopola.
Osoba Maja-Majewskiego przejdzie do historii z surowym potępieniem... Uważam jednak za swój obowiązek zaświadczyć, że w aktywie jego znajduje się tym nie mniej błyskotliwa strona z okresu walk w zagłębiu węglowym, że doprowadził armię do Kijowa, Orła i Woroneża, że sam w sobie fakt cofnięcia się Armii Ochotniczej od Orła do Charkowa, przy ówczesnym stosunku sił i ogólnej sytuacji nie może być poczytywany za winę ani armii, ani dowódcy.
Niech mu Bóg będzie sędzią!”...
Dymisja, a raczej degradacja, generała W. Maj-Majewskiego miała charakter gwałtowny i katastrofalny, nie podziękowano mu za ogromne zasługi na froncie, nie przyznano emerytury, nie wypłacono nawet jednorazowej zapomogi. Po prostu wyrzucono na bruk, jak starego psa, a podczas ewakuacji resztek Białej Gwardii na Zachód nie zaproponowano nawet miejsca na jednym z licznych okrętów, ratujących uciekinierów przed rzeziami bolszewickimi. Był to kres życia absolutnie nie pasujący do jego wcześniejszego przebiegu, do zasłużonej żołnierskiej chwały i sławy. Tak to ohyda nałogu i nikczemność ludzkiej niesprawiedliwości uzupełniły się nawzajem i uwieńczeniem tego szlachetnego życia rycerskiego stała się śmierć do niego nie pasująca.
Istnieją trzy wersje na temat śmierci tego żółnierza. Według jednej, dla bitnego generała nie znalazło się miejsca na żadnym z okrętów ewakuacyjnych, zacumowanych w porcie Sewastopola. Może była to charakterystyczna rosyjska „fides Graecae”, a może – co bardziej prawdopodobne, i o czym informują wspomnienia białogwardyjskich oficerów – bohaterski żołnierz poczytywał za plamę na honorze taką ucieczkę przed zbuntowanym motłochem Armii Czerwonej, odmówił wyjazdu do Francji i ślad po nim zaginął. Istnieje też wersja druga. Swego czasu w emigracyjnych środowiskach rosyjskich na Zachodzie przebąkiwano, że generał zmarł w szpitalu w Odessie nie na skutek zawału serca, lecz został otruty przez żydowski personel ze względu na ongisiejsze ekscesy antyżydowskie jego podwładnych oficerów z Armii Ochotniczej. Dokonać takiego mordu mogła byle głupia pielęgniarka, która się nasłuchała bajek o „zwierstwach biełych oficerów”, wystarczyło podać pacjentowi nieco mocniejszą herbatkę z dziurawca czy piołunu, a zawał gwarantowany... I wreszcie wersja trzecia powiada, że Maj-Majewski doznał zawału serca i zmarł 30 listopada 1920 roku na pokładzie statku odpływającego z Sewastopola do Havre.
W pewnym miejscu swych wspomnień A. Denikin pisze o generale W. Maj-Majewskim jako o dowódcy niepospolitym, mądrym, doskonale wykształconym. Trzeba jednak pamiętać, że W. Maj-Majewskiemu robiono bardzo negatywną opinię w zachodnich środkach medialnych, które były całkowicie w ręku Żydów, a więc i po stronie komunistów; białogwardzistów zaś wystawiały w karykaturalnym świetle publikacji prasowych jako wyłącznie „reakcjonistów” i bandytów”. Na ile zaś bolszewicy bali się tego dowódcy, świadczy nawet tak drobny szczegół, że w celach „kontrpropagandy” wydali nawet serię znaczków pocztowych ze zniekształconymi podobiznami Maja-Majewskiego, Kołczaka i Korniłowa, dowódców antykomunistycznych, oraz z dwuznacznymi napisami, mającymi wzbudzać awersję ewentualnych użytkowników czy kolekcjonerów. Na znaczku z portretem W. Maj-Majewskiego stał napis „Wpieriod, do stien Moskowskogo Kremla!” – „Naprzód, do murów moskiewskiego Kremla!” Oczywiście, to hasło natychmiast kojarzyło się Rosjanom z latami „smuty” 1609-1613, kiedy to Polska piekielnie dała się Rosji we znaki, a Kreml przez kilka lat był obsadzony załogą polskich żołnierzy. Takie zaś skojarzenie, i owszem, pobudzało wielu do wstąpienia do armii czerwonej, by walczyć przeciwko „polskiej nawale” uosobionej wówczas w postaci generała Włodzimierza Maj-Majewskiego.

 





Jan Ciechanowicz - GENIUSZE WOJNY cz. 2 (Wybitni teoretycy wojny i dowódcy wojskowi polskiego pochodzenia w armiach obcych)

$
0
0

Bazyli i Teodor Nowiccy



Bazyli Nowicki zwany z rosyjska jako Wasilij Fiedorowicz Nowickij, urodził się 18 marca 1869 roku w Radomiu. Pochodził z szeroko rozgałęzionej na ziemiach polskich, białoruskich, ukraińskich, litewskich rodziny szlacheckiej.
Seweryn Uruski (Rodzina, t. 12, s. 184-189) zna Nowickich herbu Herburt, Jastrzębiec, Kotwica, Lubicz, Nowicki, Nowina, Osek, Poraj, Rochlik, Rogala, Siekierz.
Jeszcze w XVII w. Zachariasz Nowicki (herbu Nowicki) stał się posiadaczem wsi Hrycki w powiecie wołkowyskim, które przyniosła mu w wianie panna Stocka. Jego syn Michał posiadał majętność Rusota w powiecie grodzieńskim, a Jerzy osiadł na Hryckach. Później posiedli też Marcinkiszki w powiecie lidzkim i inne zaścianki. Spokrewnieni byli tutaj m.in. z Sobańskimi, Marcinkiewiczami, Reweńskimi, Grądzkimi. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 8, nr 84; f. 391, z. 9, nr 1462).
Wywód familii urodzonych Nowickich herbu Nowicki z 5 maja 1799 roku, zatwierdzony przez heroldię wileńską, podaje, że „familia ta starożytna w swey rodowitości szlachetney od początku nastania swojego w Litwie, późniey zaś w Xięstwie Żmudzkim różne ziemskie dziedziczne miała własności, z którey to familii pochodzący Kazimierz Nowicki, antecessor wywodzących się, z lidzkiego powiatu, z dawnego siedliska swych przodków na Żmudź przybyły, miał w dziedzicznej posesyi dobra Kieciny w powiecie berżańskim leżące, i syna Jana spłodził, z którego to Jana urodzony syn Jan Banedykt, dwóimienny, oddaliwszy się z majątku Kiecin przez dziada swego possydowanego osiadł na zastawie w Pokrojęciu, jako to prawo zastawne Wondziagolskich w roku 1664 oktobra 8 dnia temuż Janowi Benedyktowi Janowiczowi Nowickiemu wydane i tegoż roku (...) w Ziemstwie Rossieńskim przyznane poświadczyło.
Tenże Jan Benedykt miał w zamęściu Ewę Bohuszównę i syna Jana, który trzeciego z porządku Janów, zostawił. Koleją tenże Jan mieszkał za prawem zastawnym w Butkiszkach w eyragolskim powiecie, miał w zamęściu Magdalenę Czyżównę, z którey trzech synów Marcina, zeszłego, Wawrzyńca i Ignacego dopiero wywodzących się (...) zostawił.
Z rzeczonych synów Jana naypierwszy Marcin pojął za żonę Petronellę Pawłowiczównę, od jey rodziców (...) dziedziczył dobra Dziawgiany i one synom swym z tąż Petronellą Pawłowiczówną spłodzonym, to jest: Franciszkowi, Wincentemu, Tadeuszowi, Józefowi i Jerzemu dopiero wywód czyniącym do sukcedowania zostawił. Wawrzyniec zaś, brat Marcina, dopiero wywodzący się, z żony Heleny Pawłowiczówny ma syna Alojzego. – Na fundamencie złożonych dowodów”... wszyscy wymienieni Nowiccy uznani zostali przez deputację wywodową wileńską „za rodowitą y starożytną szlachtę polską” i wpisani do pierwszej klasy ksiąg szlachty Guberni Litewskiej. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 2061, s. 8-9).
W 1801 roku pięciu braci Nowickich otrzymało „świadectwo urzędowe od urzędników, szlachty y obywateli powiatu szawelskiego” o tym, iż „wszyscy pomienieni Nowiccy z swoim potomstwem są aktualną starożytną szlachtą polską”. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 2061, s. 1).
Kresowi Nowiccy spokrewnieni byli z Buywidami, Jackaitysami, Juchniewiczami, Marcinkiewiczami, Bienkiewiczami, Gałkowskimi, Sawlewiczami, Hrynkiewiczami, Janowskimi, Stankiewiczami, Pietkiewiczami, Glińskimi, Petrusewiczami, Sopoćkami, Byczkowskimi, Iwaszkiewiczami, Sienkiewiczami, Michniewiczami.
W XIX wieku rozgałęzili się gęsto na powiaty oszmiański, wiłkomierski, wileński, trocki, święciański, wilejski. W zbiorach Centralnego Państwowego Archiwum Historycznego Litwy znajduje się obszerna dokumentacja dotycząca dziejów wielu gałęzi tego rodu.
Wywód familii urodzonych Nowickich herbu Nowicki (Wilno, 29 listopada 1832 r.) podaje, że „protoplasta Sebastyan Nowicki zaszczycony dostoynością szlachecką posiadał dziedzictwem majętność Podpunie w powiecie kowieńskim y oną zostawił w spadku synowi swojemu Stanisławowi... (1686)”... (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1027, s. 15-16).
Z tej rodziny pochodził m.in. znany inżynier, o którym w 1911 roku prasa donosiła: „W dniu 9 maja w obecności p. Fiodorowa, prezesa Rosyjskiego Górniczo-Przemysłowego Towarzystwa i byłego ministra handlu oraz przedstawicieli przemysłu lnianego w Lille odbyły się próby nowo przez rodaka naszego p. Nowickiego wynalezionych maszyn, które upraszczają niezmiernie kłopotliwą dotychczas fabrykację lnu.
W następstwie utworzyło się konsorcjum kapitalistów francuskich i rosyjskich dla wyrobu maszyn i mechanicznej obróbki lnu.
Jako formę eksploatacji p. Nowicki zaproponował otwieranie stacji, których zadaniem będzie obrabianie do 2 tysięcy pudów lnu dziennie.
Pragnąc zaś, ażeby nie tylko Rosja i Francja, ale także i Królestwo Polskie miało udział w korzyściach tej fabrykacji, p. Nowicki przybędzie na czerwcowe zebranie Centralnego Towarzystwa Rolniczego, aby ziemianom naszym przedstawić swój wynalazek i zachęcić ich do intensywnej uprawy lnu.
Jednym z wybitnych przedstawicieli tego rodu był też generał Bazyli Nowicki.
W 1889 roku ukończył Michajłowską Szkołę Artylerii, a w 1895 Akademię Sztabu Generalnego. Już w 1899 roku ukazała się w Petersburgu jego pierwsza solidna monografia z historii wojskowości Wojennyje oczerki Indii. Podczas wojny rosyjsko-japońskiej 1904-1905 pełnił funkcje oficera do specjalnych poruczeń przy głównodowodzącym 2 Armii Mandżurskiej.
W okresie 1911-1914 brał udział w przygotowaniu, redagowaniu i wydawaniu rosyjskiej Encyklopedii wojskowej. W 1912 roku wydano w Petersburgu książkę B. Nowickiego Ot Szache k Mukdenu.
Podczas pierwszej wojny światowej (1914-1918) dowodził brygadą strzelecką, a następnie dywizją piechoty w składzie wojsk Imperium Rosyjskiego. Od roku 1916 w randze generała-lejtnanta. Jego działalność na tym polu była poprawna, zgodna z klasycznymi zasadami prowadzenia wojny i dość skuteczna, choć nie błyskotliwa. Trudno zresztą byłoby o entuzjastyczne oceny tam, gdzie sukces jest mierzony liczbą uśmierconych istnień ludzkich. Przypomnijmy, że w pierwszej wojnie światowej uczestniczyło na terenie Europy 67 mln żołnierzy, z których 8,9 mln zginęło (niemieckich – 1,9 mln; rosyjskich – 1,7 mln; francuckich – 1,4 mln; austro-węgierskich – 1,2 mln; tureckich – 325 tys.; amerykańskich – 115 tys.). Oblicza się, że po różnych stronach frontu walczyło około 2 mln Polaków.
Po Rewolucji Lutowej 1917 roku Bazyli Nowicki był mianowany kolejno na stanowiska: zastępcy ministra wojny, dowódcy korpusu oraz dowódcy 12 Armii. W listopadzie tegoż roku objął stanowisko głównodowodzącego armiami Frontu Północnego. W 1918 roku generał Bazyli Nowicki dobrowolnie przeszedł do służby w bolszewickiej Armii Czerwonej i objął obowiązki zastępcy głównego inspektora Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej (Rabocze-Kriestjanskaja Krasnaja Armia), a od maja 1919 – kierownika inspekcji wojskowej RKKA. Później poświęcał się przeważnie pracy naukowej i dydaktycznej, od 1919 roku bowiem aż do 1929 pełnił obowiązki profesora Katedry Historii i Sztuki Wojskowej w obrębie Akademii Wojskowej RKKA. Przez wiele lat pracował nad fundamentalnym, bardzo szczegółowym dwutomowym dziełem Kampanija 1914 g. w Belgii i Francji, której drugie wydanie ukazało się w Moskwie w 1938 roku i wywarło poważny wpływ na kształtowanie się radzieckiej doktryny wojskowej w przededniu drugiej wojny światowej.
Profesor Bazyli Nowicki zmarł 15 stycznia 1929 roku w Moskwie. Jego dzieła naukowe z zakresu historii wojen i sztuki militarnej były wielokrotnie wznawiane także po jego zgonie i do dziś należą do kanonu rosyjskiej literatury fachowej w danej dziedzinie. Zawierają bowiem ogromny materiał faktograficzny i trafne interpretacje analityczne.


Fiedor (Teodor) Fiedorowicz Nowicki był rodzonym bratem Bazylego. Urodził się 2 sierpnia 1870 roku w Opatowie.
W 1889 ukończył Pawłowską Szkołę Wojskową, a w 1895 elitarną Akademię Sztabu Generalnego.
W okresie 1914-1918 T. Nowicki dowodził dywizją rosyjską i miał rangę generała-majora. Cieszył się tak wielką sympatią żołnierzy, że w grudniu 1917 roku został przez Radę Deputowanych Żołnierskich wybrany na dowódcę korpusu. W 1918 roku przeszedł razem ze swym korpusem na stronę bolszewików i został wybrany na dowódcę dywizji, następnie zaś na kierownika Jarosławskiego Okręgu Wojskowego. W grudniu 1918 roku był szefem sztabu, a następnie dowódcą i członkiem Rewolucyjnej Rady Wojskowej (Rewwojensowiet) 4 Armii i Grupy Południowej Frontu Wschodniego. Od listopada 1919 roku T. Nowicki pełnił obowiązki zastępcy dowódcy wojsk Frontu Turkestańskiego i toczył zwycięskie walki z oddziałami bojowników islamskich.
W okresie od sierpnia do października 1920 roku pełnił funkcje eksperta w składzie delegacji sowieckiej prowadzącej pertraktacje pokojowe z Polską. We wrześniu 1921 roku T. Nowicki objął eksponowane stanowisko szefa sztabu lotnictwa wojskowego, zwanego wówczas Robotniczo-Chłopską Czerwoną Flotą Powietrzną i położył znaczne zasługi dla imponującego rozwoju tego rodzaju broni w ZSRR.
W okresie 1923-1930 był kierownikiem wydziału lotnictwa w Wojskowej Akademii Lotniczej im. N. Żukowskiego w Moskwie, która szykowała najwyższej klasy specjalistów dla floty powietrznej ZSRR i szeregu innych krajów, łącznie z Niemcami.
W okresie 1933-1938 T. Nowicki pełnił funkcje oficera do szczególnie ważnych poruczeń przy kierownictwie Wojskowych Sił Powietrznych RKKA. Omal nie stał się ofiarą antypolskiej histerii, rozpętanej przez Jagodę i frakcję żydowską w kierownictwie ZSRR.
Po napadzie Niemiec hitlerowskich na ZSRR wrócił do służby wojskowej, choć przecież miał ponad siedemdziesiąt lat. W okresie 1943-1944 pełnił obowiązki wykładowcy na Katedrze Historii Wojen Wojskowej Akademii im. M. W. Frunze w Moskwie. Został za zasługi odznaczony Orderem Czerwonego Sztandaru.
Generał-lejtnant Teodor Nowicki zakończył życie 6 kwietnia 1944 roku w Moskwie.



Michał Tuchaczewski



Historyk Chudobski w jednym ze swych wywiadów mówił: „W czasie obrony mojej pracy habilitacyjnej okazało się, że „spornym Polakiem” jest marszałek Związku Radzieckiego Michał Tuchaczewski. Otóż z mojego punktu widzenia, z punktu widzenia badacza kwestii kaukaskiej w historii Polski, Tuchaczewski był Polakiem. Był bowiem taki czas, że polskość była mu bardzo potrzebna i przyczyniła się do wyniesienia go na wyżyny w strukturze dowodzenia Armią Czerwoną – tak było przecież w 1920 roku. Później rzeczywistość radziecka spowodowała, że coraz mniej czuł się Polakiem.” Ponieważ stawało się to coraz bardziej niebezpieczne w sytuacji, gdy żydowskie wpływy (wykorzystujące polską rusofobię we własnym celu) zaczęły przegrywać w starciu z rosyjskim komunonacjonalizmem.
I – dodajmy – został rozstrzelany przede wszystkim za świadome spowodowanie klęski wojsk bolszewickich w 1920 roku, za to, że był współsprawcą, razem z Piłsudskim i Rozwadowskim „cudu nad Wisłą”... Choć formalnie wysunięto także inne zarzuty.
A więc marszałek Związku Radzieckiego Michał Tuchaczewski został rozstrzelany przez NKWD 12 czerwca 1937 roku jako „szpieg polski i niemiecki” oraz członek „zdradzieckiej kontrrewolucyjnej faszystowskiej organizacji wojskowej w robotniczo-chłopskiej Armii Czerwonej”. W tymże procesie Józef Stalin i Andrzej Wyszyński doprowadzili do skazania na karę śmierci dziesięciu innych czołowych reprezentantów elity sił zbrojnych ZSRR, wśród których było dwóch Litwinów, dwóch Łotyszów, sześciu Żydów. W ciągu dwóch lat (1937/38) rozstrzelano w sumie trzech z pięciu marszałków ZSRR (prócz M. Tuchaczewskiego byli to W. Blucher i A. Jegorow), ośmiu admirałów, czternastu z szesnastu generałów broni, ponad 90 proc. generałów niższych rang oraz 35 tysięcy spośród 80 tysięcy oficerów. Hekatomba niespotykana w dziejach ludzkości. Na miejsce rozstrzelanych mianowano mechanicznie oficerów niższych rang, często zupełnie bezbarwnych i prymitywnych. Elita armii sowieckiej została w ten sposób zdruzgotana. Po czystkach osoby polskiego czy innego obcego pochodzenia (prócz żydowskiego) stanowiły w niej już nikły procent, a i te, by ratować skórę, podawały się ostentacyjnie za Rosjan.
W leksykonie Kto jest kim w Rosji po 1917 roku (s. 302-303) znajdujemy następujące hasło: „Tuchaczewski Michaił Nikołajewicz (1893-1937), najwybitniejszy dowódca radziecki okresu porewolucyjnego.
Urodził się 16 II w majątku Aleksandrowskoje w guberni smoleńskiej, w arystokratycznej rodzinie pochodzenia polskiego. Absolwent Aleksandrowskiej Uczelni Wojskowej. W czasie I wojny światowej walczył w Siemionowskim Pułku Gwardyjskim. Dostał się do niewoli niemieckiej, przebywając tam razem z jeńcem francuskim, Charles'em de Gaulle'em. Po ucieczce z niewoli wstąpił do Armii Czerwonej, dowodził paru frontami, demonstrując wybitne zdolności przywódcze i szybko awansując. W uznaniu zasług w walce z korpusem czeskim, Denikinem i Kołczakiem odznaczony orderem Czerwonego Sztandaru (1919). Dowódca „Armii do walki z bandytyzmem w guberni tambowskiej”. Z zadania wywiązał się z niesłychanym okrucieństwem, w rozkazie nr 171 (podpisanym wspólnie z W. Antonowem-Owsiejenką) z 11 VI 1921 domagał się „ścisłej i bezlitosnej” rozprawy z przeciwnikami reżimu, dzień później wydając dyspozycje o zastosowaniu gazów trujących przeciwko powstańcom chłopskim. Z równą bezwzględnością postępował też z powstańczym Kronsztadem w 1921. W rozkazie z 2 VII 1920 dla podległej mu Armii Czerwonej maszerującej na Warszawę pisał: „Przez trupa Białej Polski prowadzi droga ku ogólnoświatowej pożodze. Na naszych bagnetach przyniesiemy szczęście i pokój masom pracującym. Na zachód!”. Jako najwybitniejszy z wojskowych radzieckich strateg w decydującym stopniu przyczynił się do modernizacji Armii Czerwonej. Pionier formacji pancernych, lotniczych i rakietowych, komendant Akademii Armii Czerwonej, dowódca leningradzkiego okręgu wojskowego, szef sztabu Armii Czerwonej, ludowy wicekomisarz obrony, w 1935 mianowany jednym z pierwszych pięciu marszałków ZSRR. Autorytet „czerwonego Napoleona” w kręgach wojskowych w kraju i za granicą nie mógł podobać się Stalinowi, toteż mimo wzorowej lojalności politycznej i przykładnej bezwzględności w walce z antybolszewickimi powstaniami Tuchaczewski padł ofiarą rozprawy z elitą armii.


Bardziej szczegółowo życie i dzieło tego wybitnego żołnierza wywodzącego się ze szlachetnego rodu używającego jako znaku rodowego herbu Pogoń Polska, wygląda jak następuje. Michał Tuchaczewski urodził się 3 lutego 1893 roku w Moskwie i tutajże został ochrzczony w jednej z prawosławnych cerkwi. (W wielu biografiach niezgodnie z faktami podaje się, że urodził się w guberni smoleńskiej). Rodzina pochodziła jednak, jak wiemy, ze Smoleńszczyzny, dawnej dzielnicy Wielkiego Księstwa Litewskiego, a posiadłość tej gałęzi Tuchaczewskich, z której wywodził się przyszły marszałek, znajdowała się w okolicy miasteczka Wyszegóry. Ród ten od wieków, jak zaznaczyliśmy, pieczętował się herbem Pogonia Polska. Nawiasem mówiąc ze szlachty smoleńskiej, która w całości prawie była polsko-litewskiego pochodzenia, pochodził długi szereg najwybitniejszych działaczy kultury, nauki, polityki rosyjskiej.
W 1989 roku tygodnik „Polityka” opublikował wywiadAnny Żebrowskiej z trzema, żyjącymi jeszcze wówczas, siostrami marszałka Tuchaczewskiego: Olgą, Marią i Elżbietą, które jednogłośnie zaprzeczyły zarówno polskim korzeniom rodziny, jak i jej arystokratyzmowi, które to zaprzeczenie w warunkach totalitarnego państwa „proletariackiego” było czymś naturalnym i zrozumiałym, a także znanym w wielu innych podobnych przypadkach. Przytoczmy interesujący fragment tej rozmowy.
„Anna Żebrowska: – Czy to prawda, że rodzina Tuchaczewskich wywodzi się z Polski?
Jelizawieta Tuchaczewska (dalej – Liza): – Nie. Jak zaświadcza nasze drzewo genealogiczne, wyprowadzone od XIII wieku, był to ród wojskowych, którzy od zarania służyli moskiewskim władcom. Protoplasta rodu był wychodźca z imperium rzymskiego, pojawił się na Rusi w 1251 roku. W XV wieku jego potomek za zasługi wojenne otrzymał ziemie i od jednej z gmin, Tuchaczewskiej, przyjął nazwisko. Zastanawiające jednak, że wszyscy Polacy, z którymi stykałam się w łagrach, pytali, czy nie pochodzę z Polski, lub wręcz: dlaczego ukrywam polskie pochodzenie...
Olga Tuchaczewska: – W księdze kawalergardy z początków XIX wieku można przeczytać, iż Nikołaj Tuchaczewski z tulskiej szlachty (nasz prapradziadek) uważany był za najpiękniejszego oficera Moskwy i Petersburga. „Budową i rysami przypominał starożytnego Antinoosa. Reprezentował najwspanialszy typ Słowianina, jaki można było spotkać w stolicy. Wraz ze swym kuzynem, kamerpaziem Kirejewskim, cudownie śpiewał” – potwierdza goszczący w Rosji Francuz Philippe Auger.
Liza: – Z przykrością wypada przypomnieć, iż nasi przodkowie niejednokrotnie wyprawiali się na Polskę. Pradziadek Aleksander Nikołajewicz, uczestnik wojen tureckich i napoleońskich, złożył w Polsce kości. Szturmował Warszawę jako dowódca Pułku Ołonieckiego, posłanego do tłumienia „polskogo miatieża”. Ciężko ranny dostał się do niewoli, gdzie zmarł 25 sierpnia 1831 roku. Pochowano go w miejscowości Wyczółki. Mogiłę odnaleziono po 60 latach i prochy wraz z płytą nagrobną i mieczem z zachowaniem honorów wojskowych przeniesiono do cerkwi pułkowej w Łomży.
Anna Żebrowska: – Czy wasza rodzina, szlachta z dziada pradziada, dużo straciła na skutek rewolucji?
Maria Tuchaczewska: – Absolutnie nic. Jeszcze dziadek miał dwa majątki: Aleksandrowskoje w guberni smoleńskiej, w której był marszałkiem szlachty, i Wrażskoje pod Penzą, gdzie wychowaliśmy się. Jednak ojciec, choć bardzo wykształcony i dbający o wykształcenie dzieci, okazał się złym gospodarzem. Najpierw musiał sprzedać Aleksandrowskoje, a w 1914 splajtował do reszty. Nie odczuliśmy mocno tego faktu, bo zaczęła się wojna, starszych braci zmobilizowano, ojciec zmarł. Wrażskoje kupił kuzyn, który zaprosił mamę z młodszymi dziećmi do przeczekania tam wojny. Dom nie był okazały, więc po rewolucji pozostawiono go nam razem z ogrodem. Chłopi dali nawet konia i krowę. Odnosili się do nas dobrze.”


Rodzina Tuchaczewskich była liczna i żyła w zgodzie. Mimo arystokratycznych korzeni, może zresztą dzięki nim i kulturze z nimi związanej, rodzice wychowali dzieci w duchu skromności, pracowitości, uczciwości. Stosunki między rodzicami były spokojne i zrównoważone, co korzystnie wpływało na całą atmosferę życia rodzinnego i na harmonijny, wszechstronny rozwój duchowy dzieci. Warto być może w tym miejscu też zaznaczyć, że wszyscy w rodzinie Tuchaczewskich dobrze znali język polski, język swych przodków.
Wojskowa tradycja w rodzinie Tuchaczewskich sięgała szeregu pokoleń wstecz, a więc i Michał jeszcze w dzieciństwie jakby poszedł za przysłowiowym „zewem krwi”, marzył o karierze oficera, o długich marszach, bojach i podbojach. Chłopcy zresztą w wieku około 7-14 lat oddają się nagminnie snuciu tego rodzaju planów i projektów, które skądinąd niezmiernie rzadko stają się rzeczywistością. Młody Tuchaczewski jednak był człowiekiem czynu i jeszcze w pacholęcym wieku hartował ducha i ciało, by sprostało przyszłym wyzwaniom losu: sypiał na gołych deskach zamiast na pierzynie – ku zakłopotaniu ojca i oburzeniu matki; uprawiał sporty, na ile dało się to czynić w warunkach wiejskich – „pompki” były najczęściej wykonywanym ćwiczeniem, za „ciężarki” służyły większe kamienie, a za „poprzeczkę” – pozioma gałąź przydrożnej wierzby. Oblewanie się chłodną wodą ze strumyka czy skrywane przed rodzicami całodniowe dobrowolne głodówki miały też, w intencji młodzieńca, hartować jego zdrowie. Jeśli zaś chodzi o przygotowanie umysłowe, to tutaj głównie chodziło o intensywną lekturę klasycznych tekstów wojskowych (Cezar, Herodot, Clausewitz, Suworow itp.), a to nie tylko w języku rosyjskim, ale też polskim, francuckim, niemieckim i angielskim. (Stąd m.in. późniejsze świetne posługiwanie się tymi językami przez marszałka M. Tuchaczewskiego).
Na wielokrotnie ponawiane prośby syna Mikołaj Tuchaczewski zgodził się wreszcie w 1911 roku na zapisanie go do I Moskiewskiego Korpusu Kadetów. Po roku 19-letni młodzieniec miał już zaświadczenie zawodowego wojskowego, lecz natychmiast wstąpił do Aleksandrowskiej Szkoły Wojskowej, w której przez dwa lata był junkrem. Tutaj dopiero poznał, czym tak naprawdę jest służba wojskowa, polegająca przede wszystkim na bezwzględnej, żelaznej dyscyplinie. Tutaj Tuchaczewski nie tylko pojął, ale i poczuł, że ten, kto chce rozkazywać, musi wprzód nauczyć się słuchać. Dryl, karność, posłuszeństwo – wbrew filisterskim poglądom – wcale nie są dla osobowości niszczące. Wpajają nawyk samodyscypliny, uczą umiłowania porządku i ładu – także wewnętrznego, psychicznego, emocjonalno-intelektualnego. Odbycie służby wojskowej w młodym wieku to wielka szkoła życia, która uczy pokonywania chaosu na wewnątrz i na zewnątrz osoby ludzkiej, która porządkuje sam proces młodego życia. „Rozkazywanie sprawia tak samo przyjemność jak posłuszeństwo: pierwsze, kiedy się jeszcze nie stało przyzwyczajeniem, drugie – kiedy weszło w nawyk”. (Fryderyk Nietzsche, Wędrowiec i jego cień). Ale z drugiej strony jest jasne, że rozkazywać innym może tylko taki człowiek, który jest od nich lepszy. A tę „lepszość” daje nie tylko wrodzony talent, lecz też zdobyte wykształcenie.
12 lipca 1914 roku, na parę tygodni przed wybuchem pierwszej wojny światowej, Michał Tuchaczewski otrzymał dyplom i rangę podporucznika armii Cesarstwa Rosyjskiego. Ponieważ wykazał się najlepszymi wynikami w nauce, miał prawo wolnego wyboru miejsca służby i wybrał Pułk Siemionowski cesarskiej gwardii przybocznej, w którym zresztą służył ongiś jego pradziad. Zaraz po wybuchu wojny pułk został skierowany na front, a podporucznik Tuchaczewski 20 sierpnia 1914 roku po raz pierwszy w swym życiu wziął udział w walkach z Austriakami. Odtąd miało to trwać przez szereg miesięcy, aż do zakończenia kampanii 1914 roku. Gwardyjska dywizja, w której służył młody oficer, wykazała się szczególnymi zaletami i umiejętnościami. Wśród wielu oficerów także M. Tuchaczewski został nagrodzony orderem św. Włodzimierza IV klasy za odwagę i osobiste męstwo. Po operacji galicyjskiej, brał on udział później także w warszawsko-iwangorodzkiej i częstochowsko-krakowskiej. Był to okres pomyślny zarówno dla wojsk rosyjskich jako całości, jak i dla Tuchaczewskiego osobiście, który nie tylko zgarnął w ciągu pół roku dalszych pięć orderów, ale też nabrał doświadczenia bojowego, doskonale poznał się na taktyce i psychologii prowadzenia działań bojowych, która to wiedza okazała się później wielce przydatna już nie porucznikowi, lecz marszałkowi Tuchaczewskiemu. Ci, którzy znali go w 1914 roku na froncie, podkreślali jego zuchowatą odwagę, energię, ruchliwość, jak też zdyscyplinowanie i surowość usposobienia.
1915 rok zaczął się dla Pułku Siemionowskiego ciężkimi, krwawymi starciami pod Łomżą z Niemcami, którzy mieli znaczną przewagę w artylerii. W nocy z 18 na 19 lutego Niemcy skierowali na pozycje 7 kompanii 2-go batalionu huraganowy ogień artyleryjski, który trwał przez kilka godzin. Kompania została prawie w całości wybita, a jej resztki, w tym M. Tuchaczewskiego, w stanie kontuzji, wzięto do niewoli. W marszu do obozu podjął czterokrotnie próby ucieczki – wszystkie nieudane. W końcu umieszczono go w twierdzy Ingolstadt za murami grubymi na dwa metry i wysokimi na kilkadziesiąt. Ucieczka stąd była nie do pomyślenia, stał się więc M. Tuchaczewski jednym z 2 milionów jeńców rosyjskich w Niemczech. Na długo – na okres prawie trzech lat (w obozie jenieckim zaprzyjaźnił się z innym jeńcem, późniejszym generałem i prezydentem Francji, Charlesem de Gaulle).
W 1917 roku Rosją wstrząsnęły dwie rewolucje, niespokojnie było też w Niemczech. Być może dzięki osłabieniu dyscypliny społecznej i wojskowej gorzej strzeżono też jeńców, których liczba zresztą dochodziła w tym czasie do trzech milionów osób. Kto by upilnował tylu żołnierzy, już zresztą w swoisty sposób „zadomowionych” nad Szprewą? Podjął więc Tuchaczewski piątą próbę ucieczki z więzienia. Tym razem była ona udana. (Co prawda łatwość, z jaką udało mu się dotrzeć do granicy szwajcarskiej i ją przekroczyć może budzić podejrzenie, że jednak rzeczywiście wywiad niemiecki mógł w tym czasie zwerbować młodego oficera na swego agenta, z czego, nawiasem mówiąc, nie wynika, że złożonych (być może) przyrzeczeń dotrzymał i współpracę podjął; mógł przecież wyrazić zgodę na agenturalną działalność tylko po to, by z niewoli się wydostać, a następnie wszelkie kontakty z Abwehrą zerwać, o ile w ogóle takowe miały miejsce, o co, jak wiadomo, posądzał później Tuchaczewskiego Józef Stalin). W każdym bądź razie uciekinier dotarł pomyślnie do konsulatu rosyjskiego w Bernie szwajcarskim, następnie bawił przez kilka dni w Paryżu, później przez Norwegię, Szwecję i Finlandię dotarł wreszcie, w październiku 1917 do Rosji, wzburzonej przez ferment rewolucji. Próby ponownego rozpoczęcia kariery wojskowej w Piotrogrodzie nie powiodły się i M. Tuchaczewski w styczniu 1918 znalazł się ponownie w Moskwie, w mieście wygłodzonym, wymęczonym, wykrwawionym, wychłodzonym, wstrząsanym przez konwulsje rewolucji i bandytyzmu. Po rozważeniu sytuacji, wszystkich „za” i „przeciw” były jeniec postanawia przyłączyć się do partii bolszewików i od marca 1918 staje się współpracownikiem wydziału wojskowego Wszechrosyjskiego Centralnego Komitetu Wykonawczego, czyli rządu sowieckiego. Dlaczego tak raptem i tak wysoko trafił, trudno powiedzieć. Może dlatego, że W. Lenin też był niemieckim agentem? Tak nakazywałaby sądzić podejrzliwość, ale było chyba inaczej. Po prostu w okresach rewolucyjnych wielkie kariery młodych, zdolnych i energicznych ludzi (a takim właśnie był M. Tuchaczewski) często zaczynają się dzięki jakiemuś przypadkowemu, aczkolwiek korzystnemu, zbiegowi okoliczności, a potem biegną w górę coraz gwałtowniej. Tak też było i tym razem. W wojskowym wydziale WCKW Tuchaczewski bezpośrednio zetknął się z prominentami reżimu bolszewickiego: A. Jenukidze, F. Dzierżyńskim, N. Podwojskim, P. Dybienką, N. Krylenką, W. Antonowem-Owsiejenką. Oczywiście praca na takim stanowisku była nie do pomyślenia bez formalnego członkostwa w partii bolszewików i M. Tuchaczewski wstępuje do niej w marcu 1918 roku, to zaś z kolei sprzyjało dalszej jego karierze. 27 maja 1918 roku młody oficer został mianowany na urząd komisarza wojskowego Moskwy. Po kilku miesiącach W. Lenin osobiście, po dłuższej rozmowie w cztery oczy, oddelegował M. Tuchaczewskiego na Front Wschodni na stanowisko dowódcy I Armii, która zresztą faktycznie nie istniała jako zorganizowana i zdolna do prowadzenia działań bojowych jednostka organizacyjna, lecz stanowiła w momencie przybycia nowego dowódcy luźne zbiorowisko różnych mniejszych oddziałów, które szły w rozsypkę lub wycofywały się przy byle kontakcie z oddziałami zbuntowanego Korpusu Czechosłowackiego, który był wówczas prawdziwym panem Powołża i Syberii.
Zresztą i Armia Czerwona nie spotkała przybysza z centrum gościnnie. Podpułkownik Murawiew, ówczesny dowódca Frontu Wschodniego, aresztował M. Tuchaczewskiego i kazał go rozstrzelać. Tylko okoliczność, że 11 lipca niesnaski w łonie dowództwa bolszewickiego skończyły się zastrzeleniem Murawiewa, sprawiła, iż przyszłego marszałka wypuszczono żywego z aresztu. Tym razem schaotyzowanie wojsk czerwonych miało skutek zbawienny, ale na dłuższą metę było ono niesłychanie szkodliwe z punktu widzenia sprawy rewolucyjnej. (Wbrew pozorom rewolucja ma na celu nie rozluźnienie norm społecznych, lecz ich zaostrzenie i umocnienie, tyle że na nowych podstawach ideowych i organizacyjnych). I Tuchaczewski miał już niedługo ten stan przejściowej anarchii kardynalnie odmienić. Doskonale zdawał on sobie sprawę z tego, że wojsko bez dowódców z prawdziwego zdarzenia, czyli bez oficerów zawodowych, jest po prostu przysłowiowym „stadem baranów”. Czymś takim były właśnie owe tysiące czerwonoarmistów, którymi dowodzili wybrani na zebraniach „przywódcy”, szeregowe ciemniaki i matoły, których jedyną „zaletą” było hałaśliwe rzucanie rewolucyjnych haseł na tychże zebraniach zrewoltowanego motłochu. M. Tuchaczewski rozumiał, że nową władzę mogą obronić tylko „zawodowcy”, a takich w guberni symbirskiej były tysiące. Byli to wszelako dawni oficerowie armii carskiej, którzy pochodzili w większości ze szlachty, mieli przyzwoity poziom kultury ogólnej i zawodowej, i którzy – szczerze i serdecznie nienawidzili zarówno czerwony motłoch, jak i jego przywódcę Lenina. Wydawało się, że postawienie tych hrabiów, baronów, ziemian na służbę czerwonej rewolucji jest zupełnie nie do pomyślenia. Co więcej, było wiadomo, że byli carscy oficerowie zaczynają się powoli organizować i – wbrew powszechnej anarchii – tworzyć zalążki ruchu, który później przyjął formę Białej Gwardii. Jednak w guberni symbirskiej Tuchaczewski sprawił, że oficerowie starego reżimu zasilili – i to masowo – szeregi Armii Czerwonej. 4 lipca 1918 roku dowódca I Armii podpisał ułożone przez siebie rozporządzenie, które brzmiało krótko i węzłowato: „Aby stworzyć armię zdolną do prowadzenia działań bojowych, potrzebni są doświadczeni przywódcy, dlatego też rozkazuję wszystkim byłym oficerom, zamieszkałym w guberni symbirskiej, niezwłocznie stawić się pod Czerwone sztandary powierzonej mi armii. Dziś 4-go lipca, rozkazuję wszystkim zamieszkałym w Symbirsku oficerom stawić się do mnie na godzinę 12 w gmachu Korpusu Kadetów. Ci, którzy tego rozkazu nie wykonają, zostaną oddani pod sąd wojskowo-polowy”. Ogłoszenie zostało wczesnym rankiem w setkach egzemplarzy wywieszone na wszystkich ulicach Symbirska. I poskutkowało. Kilkaset oficerów zgłosiło się natychmiast, dalsi w następnych dniach. M. Tuchaczewski dobrał spośród nich szereg na oficerów swego sztabu, innymi obsadził stanowiska dowódców batalionów i kompanii, zobowiązując oficerów nie tylko do natychmiastowego wprowadzenia żelaznej dyscypliny w oddziałach, ale i ich dokompletowania. Ogłosił też zaraz przymusową mobilizację na terenie guberni. Minęły zaledwie dwa tygodnie, a I Armia została przekształcona z uzbrojonego motłochu w karną i silną jednostkę bojową. Jej dowódca w równie zdecydowany sposób rychło załatwił też wszystkie sprawy związane z umundurowaniem, uzbrojeniem, wyposażeniem i wyżywieniem oddziałów. Okazało się, że w tak straszliwie wyniszczonym i zanarchizowanym kraju były jednak wszystkie zasoby, potrzebne dla wojska. Chodziło tylko i wyłącznie o racjonalną organizację i żelazną dyscyplinę.
Jak wiadomo, wojsko najlepiej się czuje w natarciu, natomiast w czasie cofania się i bezczynności demoralizuje. M. Tuchaczewski i z tego doskonale zdawał sobie sprawę, toteż wydał rozkaz dotyczący przejścia do działań zaczepnych, a oficerów zobowiązał do dania osobistego przykładu odwagi, męstwa i poświęcenia. Już pierwsze ruchy przyniosły powodzenie, w lipcu 1918 oddziały czechosłowackie i białogwardyjskie zostały odrzucone na 50 km od poprzedniej linii frontu, w niektórych zaś miejscach zostały wręcz rozproszone. Co zabawne, to okoliczność, że sam dowódca armii nie tylko jadał z menażki te same potrawy co zwykli żołnierze, a czynił to nie dla pokazu, lecz ze względów zasadniczych, ale też pod ogniem karabinów maszynowych uzbrojony w zwykłą broń strzelecką osobiście prowadził kompanie na bagnety; na parowozie przełamywał opór na stacjach kolejowych i odbijał z rąk przeciwnika; podczas zaś bombardowania z zimną krwią golił się i polewał zimną wodą, gdy z samolotów biły karabiny maszynowe, a żołnierze byli bliscy tego, by rzucić się do ucieczki. Taki przykład osobisty czynił cuda, jeśli chodzi o podniesienie morale i ducha bojowego żołnierzy. Byłoby tak zresztą w każdej armii, nie tylko w czerwonej. Ciekawe, że taka odwaga nie znajdowała aprobaty w oczach komisarzy bolszewickich, którzy wysyłali do Kremla raporty na dowódcę, który przez takie „narażanie się” miał szkodzić sprawie rewolucji... Te donosy najchętniej czytywał i usiłował je „właściwie wykorzystać” kierownik Rewolucyjnej Rady Wojskowej (Rewwojensowiet) Lew Trocki (Lejba Bronsztejn) i jego zastępcy Rozenberg i Biełoborodow (Wajsbart), którzy z jakichś niezrozumiałych względów wręcz zoologicznie nienawidzili Tuchaczewskiego, wciąż usiłowali go dyskredytować, dążyli do odwołania i likwidacji wybitnego oficera. Przez dłuższy czas to się im jednak nie udawało, gdyż w ruchu rewolucyjnym, szczególnie w sferze wojskowości, frakcja aryjska była również bardzo silna i nie dawała się tak łatwo rozbić i zniszczyć.
M. Tuchaczewski pozostawał na swojej posadzie, ciągle doskonaląc zarządzanie I Armią, dbając także o rozwój umysłowy i kulturalny kadry: we wszystkich pułkach w trybie obowiązkowym wprowadzono biblioteki, a oficerowie i żołnierze byli skłaniani, pierwsi – ku lekturze dzieł z zakresu historii i teorii wojen, drudzy – przynajmniej beletrystyki.
Ten pełen energii dowódca był charyzmatykiem z prawdziwego zdarzenia, urodzonym liderem.
Socjolog Aleksander Hertz w rozprawie Posłannictwo wodza (1936) pisał: „Przeciwstawieniem władztwa tradycjonalnego jest władztwo charyzmatyczne. „Charyzmę” można określić jako ponadpowszednią właściwość pewnej osobistości (pierwotnie warunkowaną jako magiczna zarówno u proroków, jak i terapeutów, mędrców w prawie, wodzów-łowców czy bohaterów wojennych), dzięki której osobistość ta jest oceniana jako obdarzona nadnormalnymi czy nadludzkimi, bądź przynajmniej specyficznie ponadpowszednimi, nie każdemu dostępnymi siłami lub przymiotami albo jako zesłana przez Boga lub jako wzór dla innych i dla tego wszystkiego – jako „wódz”.
Nosicielem charyzmy nie jest osoba oficjalna czy posiadacz wiedzy fachowej. Jest ona udziałem tych, którzy są obdarzeni specjalnymi, nadnaturalnymi darami ducha i ciała. Dzięki takiemu obdarowaniu mogą wykonywać swe umiejętności i sprawować władztwo. Oczywiście mogą tu w grę wchodzić różne kategorie czynności. Będą więc to czynności wodza wojennego, szefa ekspedycji łowieckiej, lekarza, sędziego, proroka itd. Ten rodzaj władztwa ma sobie tylko właściwą strukturę. Charyzma jest dana raz jeden, nie zna postępowania uporządkowanego, nie zna wznoszenia się po szczeblach drabiny biurokratycznej, kariery, awansu, uposażenia, organizacji władz itp.
Charyzmatyk opiera się wyłącznie na swym posłannictwie, w imię jego żąda dla siebie posłuchu i pójścia za sobą. Sukces charyzmatyka zależy wyłącznie od tego, czy znajdzie on taki posłuch. Ale uznanie, że ktoś jest charyzmatycznie kwalifikowany, jest traktowane jako obowiązek tych, do których skierowane jest posłannictwo. Stąd we władztwie charyzmatycznym nie ma mowy o suwerenności ludu. Jeżeli chińska teoria uzależniała prawo rządzenia cesarza od uznania go przez lud, to trzeba to rozumieć jako spadający na lud obowiązek uznawania cech charyzmatycznych, zawartych w posłannictwie monarchy.
Władztwo charyzmatyczne jest więc czymś niecodziennym, czymś, co nie mieści się w ramach uporządkowanych reguł dnia powszedniego. Z tego względu jest ono całkowitym zaprzeczeniem wszelkich struktur biurokratycznych i patriarchalnych. Te bowiem są tworami dnia powszedniego, cechuje je stateczność, uporządkowanie... Charyzma jest nie z tego świata. Nie oznacza to oczywiście, żeby charyzmatyk za przykładem świętego Franciszka miał gardzić posiadaniem pieniędzy i dochodami pieniężnymi, ale odrzuca on, jako niegodne swego posłannictwa, planowe zarobkowanie i wszelką racjonalną, uporządkowaną gospodarkę. Charyzma w „czystej” postaci nie jest dla swych nosicieli źródłem zracjonalizowanego dochodu. Natomiast chętnie korzystają oni z usług mecenasów, z darowizn czy z łupów, a więc z form dochodu niepowszedniego i nieregularnego. Charyzmatyk, a razem z nim jego uczniowie i całe otoczenie żyją jak gdyby poza tym światem, poza codziennymi zawodami i powszednimi obowiązkami rodzinnymi. Stąd częste są tu takie zjawiska, jak celibat, niechęć do podporządkowania się panującym regułom gospodarczym, niepełnienie zawodów zarobkowych itd.
Prawdopodobnie z punktu widzenia współczesnej nauki społecznej tego rodzaju zastrzeżenia nie są na miejscu, gdyż jakby sztucznie zawężają pole realizacji charyzmy, którą trzeba rozumieć szerzej.
Charyzmy nie można się nauczyć, wodzem można się tylko urodzić.
Żadne szkoły, żadne studia, żadna wiedza teoretyczna nie potrafią obudzić talentów wodzowskich, które człowiek przynosi ze sobą na świat. Wodzowi potrzebne są nie cnoty rozumu, lecz cnoty woli. „Albowiem przewodzić znaczy: umieć poruszyć masy. Dar kształtowania idei nie ma nic wspólnego ze zdolnością przewodzenia”. (Adolf Hitler, Mein Kampf). Niewątpliwie wielki jest człowiek, który potrafi połączyć wiedzę teoretyczną, zdolności organizatorskie i talent wodza. Do wodzostwa jest się jednak powołanym od chwili urodzenia. Oznaki charyzmy dają się zaobserwować już we wczesnej młodości. Także sam jej nosiciel półświadomie czuje swoje powołanie. „We wszystkim, co czyniłem– pisał Benito Mussolini – a zwłaszcza we wszystkim, co przecierpiałem, miałem to wyraźne przeczucie, że zostałem powołany do czegoś ważnego”.
Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, iż droga życiowa przywódcy tego typu jest usłana różami. Jest wręcz przeciwnie. Aleksander Hertz pisze: „Charyzmatyk, otrzymując posłannictwo, jest tym samym powołany do głoszenia jakiejś nowej prawdy, z którą się zwraca do swego otoczenia, żądając dla niej posłuchu. Jednak prawie zawsze natrafia na opór. Rzecz jasna, prawda, którą głosi ludziom, jest prawdą tych właśnie ludzi, jest wyrazem ich nieśmiałych i niewyraźnych pragnień i przeświadczeń, odnosi się do jakiejś niezmiernie ważnej dziedziny ich sytuacji życiowych. Charyzmatyk przemawia do kogoś, w imieniu kogoś i dla kogoś. Ale to, co mówi, jest zawsze jakimś nowym sformułowaniem nieokreślonych i płynnych oczekiwań, jest wydobyciem czegoś nowego, co przez swój nowatorski charakter jest odczuwane jako rewolucjonizujące, wytrącające z utartych kolei życia. Stąd otoczenie reaguje sprzeciwem, nie chce się poddać charyzmatykowi (...). Istotą charyzmy jest to, że człowiek nią obdarzony przemawia do ślepych i głuchych, a potwierdzeniem charyzmy będzie fakt przełamania oporu stawianego przez owych ślepych i głuchych... Jak pisał Mussolini: „A gdy mnie wszyscy porzucają, pozostaję jako najsilniejszy: właśnie dlatego, że jestem wtedy sam”.
Charyzmatycznego przywódcę poznać m.in. z tego, że jest świetnym mówcą, że przemawia do mas ich językiem, że dociera ze swymi ideami do najgłupszego nawet z obecnych na zgromadzeniu, że mówiąc elektryzuje i zapala słuchaczy. Gdy chłodni badacze biorą potem do ręki suchy tekst przemówienia, które porwało tłumy i wyprowadziło je na barykady, i czytają go, ze zdumieniem konstatują, że nie znajdują w nim z reguły żadnej ciekawszej myśli, żadnych rewelacyjnych sformułowań. Słowa są niby „zwykłe”, a nawet „jałowe”, „banalne”. A jednak porwały masy...
Inna cecha charyzmatyka to zauważalne uzdolnienia artystyczne (wyobraźnia, zdolność do paradoksalnych skojarzeń, perspektywiczne widzenie świata, zainteresowanie dla sztuki).
Kolejny znak rozpoznawczy charyzmatycznego przywódcy to fakt, że już wkrótce po zjawieniu się na scenie politycznej zaczyna być zaciekle, bez przebierania w środkach atakowany przez wrogów jego społeczności. Nienawiść obcych jest pewną oznaką, że chodzi tu o jednostkę wyróżnioną, niosącą ważne posłannictwo zbiorowe i indywidualne.
Cecha czwarta przywódcy charyzmatycznego to fakt, że prawdziwy wódz bierze na siebie najwyższą odpowiedzialność, trwa przy głoszonych wartościach mimo wszystko. Właśnie tym się różni przywódca prawdziwy od fałszywego; obce mu są tchórzostwo i konformizm; otwarcie staje do walki i porywa za sobą innych. Prawdziwy wódz zdobywa w ten sposób autorytet i wpływ tych, kogo reprezentuje.
Piątą cechę stanowią znaczne uzdolnienia intelektualne, które jednak w tym przypadku nie paraliżują siły woli i energii działania. Charyzmatyczny przywódca ma szerokie perspektywy umysłowe, jest dalekowzroczny, nie ulega złudzeniom i słodkim iluzjom, cechuje go tzw. „bezlitosne myślenie”, zdolność doceniania wroga i uczenia się od niego.
I – last but not least – ostatnia z podstawowych właściwości wodza charyzmatycznego: zdolność koncentracji na podstawowym celu, nieustępliwość w dążeniu do niego, żelazna wola zrealizowania go.
Jeśli chodzi o osobowość przyrodzonego wodza, to jest ona indywidualistyczna, cechuje ją głębokie przekonanie o wybitnej roli jednostki w kształtowaniu dziejów. W zachowaniu zaś powszednim, w poruszaniu się, mimice, rozmowie, ubiorze różni się taki człowiek czymś nieuchwytnym od swego otoczenia. I jeszcze: do naczelnych obowiązków wodza należy otwarte mówienie prawdy narodowi i po prawdomówności poznaje się m.in. urodzonego przywódcę.
Gdy się uważnie przyjrzy sylwetce charakterologicznej i duchowej Michała Tuchaczewskiego, stereotypom jego myślenia, czucia i postępowania, widzi się wyraźnie: był to autentyczny charyzmatyk i wybitny wódz, który potrafił porwać za sobą tysiące ludzi do wykonania trudnych, przekraczających miarę normalnych ludzkich możliwości, zadań. Tacy ludzie potrafią niszczyć, ale też potrafią budować, i to budować nowe formacje społeczne, nowe państwa, nowe cywilizacje.


W lipcu 1918 roku I Armia pod dowództwem M. Tuchaczewskiego zajęła miasto Syzrań, ale później Biała Gwardia wspólnie z Korpusem Czechosłowackim wyparła Armię Czerwoną z tego miasta, jak też z Ufy, Złatousta, Kazania, Symbirska. Wciąż dawały się we znaki skutki niedawnych zaniedbań i anarchii. M. Tuchaczewski udał się osobiście na front, przejechał całą linię samochodem, a następnie konno, szczegółowo ustalając pozycje i zadania wyjściowe oficerom.
9 września 1918 dowódca dał rozkaz do natarcia i realizacji planów bojowych. Oddziały Ugrupowania Symbirskiego ruszyły do przodu na linii ponad 100 kilometrów, zmierzając koncentrycznie do stolicy guberni. Po dniu walk i posuwania się do przodu front został ograniczony do 60 km, a 12 września, po przejściu około 70 km oddziały Tuchaczewskiego jednocześnie z trzech stron stanęły pod bramami Symbirska. Natarcie było tak skuteczne nie w ostatniej kolejności dlatego, że bezpośrednio na pierwszej linii walk przewodził mu sam Tuchaczewski, oraz dlatego, że przedtem zaplecze wroga spustoszył dywizjon kawaleryjski pod dowództwem innego Polaka, P. Borewicza, który na czele kilkuset dobranych rębajłów, prawie wyłącznie Polaków, zupełnie zdezorganizował odwody i głębokie linie obrony Białej Gwardii i Czechów, sprawiając, że liczne miasteczka, wsie i stacje kolejowe zostały oczyszczone z przeciwnika zanim jeszcze dotarła do nich ofensywa Ugrupowania Symbirskiego. (Borewicz szczególnie się wyróżnił w walkach pod Samarą, Syzraniem i Symbirskiem, za co Wojskowa Rada Rewolucyjna I Armii nagrodziła go imiennym złotym zegarkiem). 12 września Symbirsk, miasto ojczyste W. Lenina, został ponownie zajęty przez oddziały rewolucyjne, które parły dalej do przodu, idąc za ciosem. Za cztery tygodnie, od 8 września do 8 października, I Armia posunęła się w walkach o 800 kilometrów, zajmując tysiące wsi, miasteczek oraz dziewięć dużych miast. Żołnierze byli zmęczeni, wycieńczeni. Odwody nie zawsze nadążały za szybko goniącym do przodu frontem. (To było zawsze największą słabością M. Tuchaczewskiego jako stratega wojskowego: potrafił nacierać tak szybko i tak błyskawicznie łamać linie obrony przeciwnika, że odwody z zapasami amunicji, żywności, umundurowania nie nadążały za linią frontu, co powodowało nieraz ogromne komplikacje, łącznie z buntem wygłodzonych oddziałów – jak to zdarzyło się kilkakrotnie właśnie podczas kampanii na Powołżu).
W sumie jednak kampania 1918 roku ujawniła ogromny talent strategiczny M. Tuchaczewskiego i stała się odskocznią jego dalszej kariery. W listopadzie tegoż roku na mocy rozkazu Lejby Bronsztejna – Trockiego, przewodniczącego Wojskowej Rady Rewolucyjnej Rosji, zwycięski dowódca zostaje skierowany na południe kraju, by zapobiec nasuwającemu się stamtąd zagrożeniu. Tam bowiem, nad Donem, Kubaniem i Terekiem, powstała zarówno Armia Kozaków Dońskich generała Krasnowa, jak też Armia Ochotnicza Maja-Majewskiego, wchodząca w skład Białej Gwardii Denikina. Te ugrupowania, choć niezbyt liczne (w sumie 85 tys. żołnierzy) i nie bardzo nawzajem się wspierające, złożone były w większości z byłych oficerów armii carskiej, doskonałych żołnierzy, odważnych, świetnie wyszkolonych, doświadczonych i bitnych. Trocki i Lenin panicznie bali się marszu tych rosyjskich oddziałów na Moskwę, który zresztą już się był pomyślnie rozpoczął. Przerzucono więc na Front Południowy ku pomocy oddziałom już tam walczącym czerwone dywizje: Uralską, Penzeńską, Moskiewsko-Robotniczą. W trybie pilnym wysłano też do oddziałów dodatkowo 2500 żydowskich komisarzy z nakazem rozstrzeliwania na miejscu „defetystów”.
Na czele mającej wykonać przeciwnatarcie 8 Armii stanął M. Tuchaczewski. I ponownie, w ciągu grudnia 1918 do marca 1919 roku cały ogromny region nad Donem i Kubaniem został zajęty przez jego oddziały po zrealizowaniu szeregu brawurowych akcji zaczepnych.
Następnie Tuchaczewski został w trybie pilnym ponownie skierowany na Front Wschodni i 23 marca 1919 stanął w Ufie. Na tym froncie Armia Czerwona miała sto tysięcy bagnetów, 365 dział i 1800 karabinów maszynowych. Przeciwnik pod dowództwem admirała Kołczaka posiadał 130 tysięcy bagnetów i szabel, 210 dział oraz 1300 karabinów maszynowych. Rozgorzały ponownie krwawe walki bratobójcze, w których na 200-kilometrowym froncie wiele spektakularnych sukcesów odniosła 5 Armia pod dowództwem M. Tuchaczewskiego, rozbijając m.in. Korpus Uralski i dwie dywizje Kołczaka. W ciągu lata 1919 zostały szturmem wzięte maista: Złatoust, Jekatierinburg, Czelabinsk, Birsk, Bugulma, Bugurusłan, Troick; jesienią tegoż roku – Petropawłowsk, Tobolsk, Omsk. W ten sposób ogromne tereny między Wołgą a Irtyszem przeszły pod władzę bolszewików. W. Lenin osobiście dziękował M. Tuchaczewskiemu za te zwycięstwa.
Jesienią 1919 roku zasłużony i już sławny oficer został mianowany dowódcą Frontu Kaukaskiego. Nie wnikając w szczegóły powiedzmy, że pod koniec marca 1920 roku wszystkie oddziały Białej Gwardii Denikina zostały albo zniszczone, albo wzięte do niewoli, albo wyparte z Kaukazu, a ich drobne resztki ewakuowały się drogą morską na Krym. Oddziały zaś M. Tuchaczewskiego wzięły do niewoli do stu tysięcy żołnierzy i 12 tysięcy oficerów przeciwnika, zdobyły 330 dział, 500 karabinów maszynowych, 200 tysięcy jednostek broni strzeleckiej, 240 parowozów, sześć pociągów pancernych, mnóstwo innych trofeów. Jednym ze współtwórców tego sukcesu był obok M. Tuchaczewskiego dowódca 11 Armii Frontu Kaukaskiego M. Lewandowski. Jako ciekawy szczegół można też wspomnieć fakt, że podczas walk z Białą Gwardią bolszewicy potrafili naszczuć na nią także ruch islamski, szerzący się ówcześnie na terenie Azerbejdżanu, Dagestanu, Czeczenii, gdy zaś bojownicy islamscy spełnili swą rolę, zostali po prostu przez oddziały czerwone zlikwidowani; zaledwie nędznym resztkom udało się ujść cało do Turcji niedługo po porażce Denikina, przeciwko którego oddziałom walczyli.


29 kwietnia 1920 roku M. Tuchaczewski został mianowany dowódcą Frontu Zachodniego, walczącego z Wojskiem Polskim Józefa Piłsudskiego. Była to już regularna wojna między dwoma sąsiadującymi państwami, sam charakter walk miał nieco inny charakter i cel niż w wojnie domowej. Ciekawe, że Tuchaczewski rozpoczął swe urzędowanie na tym odcinku od poniechania planu natarcia, już opracowanego przez jego poprzedników i zatwierdzonego w Moskwie, i od wystosowania W. Leninowi memorandum, w którym dowodził zalet raczej ofensywy dyplomatycznej i uwypuklał konieczność dążenia do rozwiązań raczej politycznych niż wojskowych. Moskwa uznała niektóre sugestie za słuszne (np. wplątanie Litwy do frontu antypolskiego), ale poleciła niezwłocznie dopracować plan ofensywy na zachód. Miał to być marsz ku panowaniu mafii bolszewickiej nad Europą i światem. Wszelkie środki temu służące uznano za słuszne. „Rewolucja światowa” miała być drogą ku panowaniu nad światem Bronsztejnów, Nachamkesów, Wildsteinów, Rozenfeldów, Blanków. Tuchaczewscy zaś, Lewandowscy, a nawet Stalinowie, mieli być tylko mniej lub bardziej skutecznymi narzędziami w osiąganiu tego „świetlanego” celu...
14 maja 1920 roku sowieckie wojska Frontu Zachodniego przeszły do natarcia i przez cztery dni posuwały się do przodu dość szybko, następnie to parcie zostało wyhamowane, choć jednak w ciągu dwóch tygodni zajęto tereny polskie na głębokość do 100-130 km. Niebawem jednak oddziały polskie przeprowadziły potężne kontruderzenie, w walkach na bagnety dywizje bolszewickie wykrwawiły się, poniosły duże straty i zaczęły pospiesznie się wycofywać na pozycje wyjściowe, ponownie oddając Polakom Połock, Mińsk, Wilno i inne miasta kresowe, od wieków związane z kulturą polską. Była to pierwsza poważna porażka M. Tuchaczewskiego, na Kremlu po cichu podejrzewano, że przezeń zamierzona, gdyż nie chciał walczyć przeciwko ojczyźnie swych przodków. Były to jednak tylko domysły.
Jak jednak interpretował te wydarzenia sam ich główny bohater? Nie stanowi to tajemnicy. W 1923 roku ukazała się w języku rosyjskim, a następnie też w polskim, broszura Michała Tuchaczewskiego Pochód za Wisłę, w której autor pisał o wybuchu tej wojny co następuje: „Przegląd wypadków rozpoczynam od chwili, kiedy Polacy rozpoczęli natarcie na naszym froncie południowo-zachodnim i zajęli Kijów. Ówczesne położenie Rosji sowieckiej było następujące: Kołczak był zlikwidowany na wschodzie, Denikin był zlikwidowany na Kaukazie. Tylko gniazdo Wranglowskie trzymało się na półwyspie krymskim. Na północy i zachodzie (nie licząc Polski) działania były zakończone. Z Łotwą podpisano już pokój. Toteż wystąpienie Polski zastało nas we względnie pomyślnych dla nas warunkach. Gdyby rząd polski umiał był porozumieć się z Denikinem przed jego klęską, gdyby nie był się bał hasła imperialistycznego: «jedna, niepodzielna, wielka Rosja», wówczas uderzenie Denikina na Moskwę, posiłkowane przez ofensywę polską z zachodu, mogłoby było skończyć się dla nas znacznie gorzej i trudno nawet zdać sobie sprawę z możliwości ostatecznych wyników. Ale złożony splot interesów kapitalistycznych i narodowych nie pozwolił zrodzić się temu sojuszowi i armii czerwonej wypadło potykać się z wrogami po kolei, co w znacznej mierze ułatwiło jej zadanie.
Na ogół, na wiosnę r. 1920 mieliśmy możność przerzucić prawie wszystkie nasze siły zbrojne na front zachodni i rozpocząć ciężką walkę z «białymi» siłami Polaków.
Jeśli idzie o obszar działań wojennych, to Tuchaczewski na ten temat wypowiada się dość szczegółowo: „Obszar przewidywanych działań wojennych na froncie zachodnim dzielił się mniej więcej według południka rzeką Berezyną. Brzegi tej rzeki, błotniste i zalesione, na całej swojej przestrzeni są poważną przeszkodą do jej forsowania. Te właściwości zwiększone są jeszcze tym, że w górnym jej biegu, w rejonie m. Lepla – miast. Berezyny – jez. Pelik, znajdują się prawie nieprzebyte błota, porosłe lasem. Na południe, wzdłuż dolnego biegu oraz na wschód i zachód od rzeki, ciągną się nieprzerwane lasy, przeważnie błotniste i bardzo słabo zaludnione. Kolej przecina Berezynę zaledwie w trzech punktach: pod Borysowem, Bobrujskiem i Szaciłkami. Wskutek tego rejon, najwygodniejszy do forsowania rzeki – w kierunku Ihumenia – jest niesłychanie niepodatny dla zorganizowania komunikacji armii. Na północ od błot Berezyny, między Leplem i Dźwiną, znajduje się sucha przestrzeń, wygodna do przesuwania i działań wielkich mas wojska. Prawda, że rejon ten jest poryty przez jeziora, jednakże tutaj wojsko działać będzie w miejscowości ludnej, a przede wszystkim armia czynna ma tutaj wygodne połączenia: rzekę Dźwinę i węzeł kolejowy połocki. Obszar ten Polacy nazywają „wrotami smoleńskimi”.
Na południe od dolnego biegu Berezyny teren staje się zupełnie nieodpowiedni do działań wielkich jednostek wojskowych. Lasy, bagna i słabe zaludnienie są tego przyczyną.
Na ogół, można ustalić dwa kierunki, najwygodniejsze dla naszego uderzenia: wrota smoleńskie i kierunek Ihumenia.
Polacy w tym czasie ustawili się mniej więcej wzdłuż linii Dzisna–Połock – rzeka Ułła – st. Krupki–Bobrujsk–Mozyrz. Cechą dodatnią wrót smoleńskich dla naszego natarcia było, jak już powiedziano wyżej, zaludnienie obszaru, stały grunt i dogodna komunikacja. Cechą ujemną było to, że natarcie wprost od Połocka napotykało na drodze bardzo ciężką przeszkodę – Dźwinę. Zaś uderzenie miedzy Dźwiną a Leplem zmuszało naszą armię, po przejściu do rejonu st. Orzechowna, do załamania swojej linii operacyjnej przez zachodzenie prawym ramieniem co najmniej na 90 stopni. W kierunku Ihumenia można było pozwolić sobie na wygodny ruch po linii prostej. Jak wspomniano wyżej, ruch ten musiał mieć miejsce w rejonie, odznaczającym się bezdrożami i gruntem lesisto-bagnistym, gdzie organizacja tyłów napotkać by musiała, przy naszych nędznych środkach, przeszkody nieprzezwyciężone. Oto dlaczego, przy wypracowaniu planu działań zaczepnych, dla uderzenia głównego zostały obrane wrota smoleńskie. (...)
Według planu głównodowodzącego, główną rolę strategiczna odegrać miał front zachodni. Tu, w rejonie Witebsk–Tołoczyn–Orsza, skupiły się wielkie siły, przewożone z różnych likwidowanych frontów. Wybrany przez głównodowodzącego rejon koncentracyjny rozwiązywał dowództwu frontu ręce, jeżeli chodzi o wybór tego lub innego kierunku operacyjnego. Kilku marszami można było podciągnąć te siły do wrót smoleńskich i w takim samym czasie skoncentrować się w kierunku Ihumenia.
Nasze skupione oddziały nie mogły być podciągnięte do jednakiego poziomu. Te oddziały, które już poprzednio znajdowały się na froncie zachodnim, nie wydawały się godne szczególnego zaufania. Stały one tu przez kilka lat, rozciągnięte szeroko, przy czym wojsko polskie, bardziej przedsiębiorcze, przez ciągłe wycieczki i drobną szarpaninę męczyło i demoralizowało naszych żołnierzy. Tracili działa, karabiny maszynowe i rannych. Jednocześnie z żadnej strony nie stosowano poważnych działań aktywnych. To wszystko, w połączeniu z niepowodzeniami zeszłorocznymi w walkach z Polakami, rzucało na nasze oddziały jak gdyby cień niepewności i pewnej nieśmiałości. Odwrotnie, oddziały, przybywające z innych frontów, dopiero co przez nas zwycięsko zlikwidowanych, pełne były wojowniczego nastroju i bardzo wysokiego napięcia ducha. Zdolność ich do boju była bezwarunkowo wielka.
Oddziały miejscowe frontu zachodniego (48-ma, 53-cia, 8-ma, 10-ta, 17-ta, 2-ga i 57-ma dywizje strzelców) zajmowały linię frontu bojowego. Oddziały, przerzucone z innych frontów, skoncentrowane były w wyżej wskazanym rejonie Witebsk–Tołoczyn–Orsza. Dowództw armii na froncie zachodnim było tylko dwa: dowództwo armii 15-ej i-16-ej. Tym czasem zamierzona koncentracja (stosownie do ilości dwudziestu jeden dywizyj) wymagała nie mniej, jak 4 do 5 dowództw armij. Oddziałów technicznych, łączności i kolejowych było na froncie zachodnim bardzo niewiele, bezwarunkowo za mało do choć trochę poważniejszych działań wojennych. Ściąganie tych oddziałów na ogół znacznie opóźniło się w stosunku do ściągania zasadniczych rodzajów broni, skutkiem czego działania następne odbywać się musiały w nadzwyczaj trudnych warunkach.
Wojsko polskie rozciągnięte było kordonem wzdłuż całej zajętej przez nie linii, mniej więcej równomiernie. Każda ich dywizja starała się wydzielić odwód; armie ze swojej strony czyniły to samo. W ten sposób, oddziały, rozciągnięte równomiernie wzdłuż frontu, eszelonowały się również mniej więcej równomiernie w głąb. Ta pozorna równowaga rozmieszczenia polskiego przez samo swoje założenie rodziła pewne niebezpieczeństwo, a mianowicie to, że dowództwo polskie, bez względu na wysiłki, nie mogłoby skupić w jakimkolwiek kierunku głównej masy wojska. Nasze natarcie zawsze napotkać musiało zaledwie nieznaczną część armii polskiej, a następnie mogło kolejno odpierać przeciwnatarcie odwodów.
Te błędy rozmieszczenia polskiego były przez nas wzięte pod uwagę i przy organizacji natarcia liczono na to, aby silne uderzenie naszych przeważających sił od razu zniszczyło pierwszą linie polską. Ażeby osiągnąć w najkrótszym czasie najlepszy wynik, dowódcy dywizyj otrzymali rozkaz wprowadzenia swoich oddziałów w bój od razu, bez pozostawiania jakichkolwiek odwodów. Nasze oddziały masą swoją gniotły i, w całym tego słowa znaczeniu, znosiły w punkcie uderzenia oddziały pierwszej linii polskiej. Potem kolejne uderzenia odwodów nie były już straszne i odwody dzieliły losy swej pierwszej linii.
Za to pod względem wyszkolenia stan wojska polskiego był na ogół wyższy, niż naszych oddziałów. Uzbrojenie i umundurowanie również było lepsze.
Wzajemny stosunek liczebny naszych i polskich sił po zakończeniu naszej koncentracji równoważył się. Sztab polowy uważał nawet, że będziemy silniejsi. Ale to wynikało stąd, że my liczebność oddziałów obliczaliśmy według walczących. Polacy zaś – według bagnetów i szabel, co znacznie utrudniało wyliczenia.
I wreszcie w dalszym ciągu swych rozważań M. Tuchaczewski szczegółowo referuje swój punkt widzenia na ofensywę majową 1920 roku: Podczas koncentracji naszych głównych sił na froncie zachodnim, Polacy walczyli nadal zwycięsko na południowo-zachodnim. Sukcesy ich odbiły się i na północy. Polacy zajęli Mozyrz i rozpoczęli z powodzeniem natarcie na Rzeczycę. Intensywne wypady i działania drobnych i średnich oddziałów wojska polskiego dały się odczuć na całym froncie zachodnim. Wszystko wskazywało na to, że jesteśmy w przededniu rozpoczęcia przez Polaków ofensywy. Ażeby utrzymać nasze pozycje i nie dać Polakom możności wciągnięcia naszego zasadniczego ugrupowania w narzucone nam działania, stało się dla nas koniecznością przejść od obrony do natarcia. Z tego powodu 14-go maja przedsięwziętą została ofensywa.
Ofensywa ta była rozpoczęta zanim wszystkie nasze siły zdążyły się skoncentrować. Opóźnione dywizje wypadło traktować, jako odwód. Jednocześnie trzeba się było liczyć z tym, że powodzenie naszej pierwszej ofensywy powinno było bezwarunkowo być we właściwym czasie rozwinięte i nie mogło ograniczyć się drobnymi zadaniami chwilowymi.
Plan ofensywy przewidywał przebicie się przez wrota smoleńskie, rozbicie lewego skrzydła armii polskiej i wciśnięcie reszty jej sił w błota pińskie. Plan ten miał tę dobra stronę, że pozwalał w znacznej mierze zaoszczędzić siły. Wrogo względem Polski usposobiona Litwa mogła, w razie naszego posunięcia się naprzód, z powodzeniem osłaniać nasze skrzydło i tyły. Dalej to samo zadanie mogło przypaść Prusom Wschodnim, niezależnie nawet od ich na to zgody. W ten sposób, natychmiast po pierwszym przebiciu się, wszystkie nasze siły mogły być wyzyskane dla działań aktywnych przeciw głównym siłom armii polskiej, a na prawe nasze skrzydło i na tyły moglibyśmy nie zwracać wielkiej uwagi. W kierunku Ihumenia działania armii 16-ej (dowódca Sołłohub, szef sztabu Batorskij) powinny były, po sforsowaniu rzeki Berezyny, uderzyć z frontu w główne ugrupowanie „białych” sił polskich i nie pozwolić im na manewr w celu przeciwdziałania głównemu uderzeniu armii 15-ej.
Oddziały armii 15-ej, działające na północ od rzeki Dżwiny, były złączone pod dowództwem towarzysza Sergiejewa w grupę północną, której za zadanie postawiono sforsowanie Dżwiny w rejonie na zachód od Połocka, dla działania na skrzydło i tyły nieprzyjaciela, walczącego z armią 15-tą.
Armia 15-ta (dowódca Kork, szef sztabu Kuk), jak taran, uderzyła na słabe oddziały dywizji litewsko-białoruskiej, zajmującej mniej więcej bieg rzeki Ułły. Oddziały tej dywizji zostały rozbite, zdemoralizowane i rozproszone zaraz pierwszego dnia. Stopniowe wprowadzanie w bój odwodów polskich wzmogło jeszcze porażkę i jeszcze bardziej moralnie pognębiło armie polską. Nasza ofensywa zaczęła rozwijać się szybko i gwałtownie. Armia 15-ta bez trudności wykonała zwrot we wrotach smoleńskich i szła dalej w kierunku Mołodeczna.
Powodzenie było tak decydujące i tak niespodziewane dla Polaków, że ich naczelne dowództwo dało dowód zupełnej chwiejności i rozpoczęło przerzucanie sił z południowo-zachodniego frontu na zachodni.
Wprowadzenie w akcję tych nowych odwodów odegrało pewną rolę, np., na linii Postawy–Budsław–Ziembin. Wojsko nasze spotkało się z szeregiem uzgodnionych przeciwuderzeń i zostało powstrzymane. Niepowodzenie w przeprawie armii 16-ej jeszcze bardziej skomplikowało położenie. Wypada zauważyć, że prócz przyczyn rzeczowych, które przeszkodziły ofensywie armii 15-ej, miało również miejsce pewne rozproszenie jej sił. Dywizje, rozciągnąwszy się w trzech kierunkach (Postawy–Mołodeczno–Ziembin), nigdzie nie stworzyły ugrupowania napierającego, a dywizja, znajdująca się w odwrocie, nie mogła na czas zdążyć z jednego kierunku na drugi.
Wreszcie decydujące uderzenie Polaków z kierunku Postaw przesądziło losy operacji. Oddziały armii 15-ej zostały złamane i cała armia była zmuszona spiesznie się cofnąć. Jak to bywa zwykle po wielkim przemęczeniu lub wielkim zwycięstwie, ciężkie niepowodzenie akcji w ważnym kierunku błyskawicznie obiega cały front, skutkiem czego równowaga wojska natychmiast się załamuje. Rozpoczyna się szybki odwrót.
Ażeby powstrzymać uchodzące wstecz masy, postanowiono zorganizować obronę wrót smoleńskich w sposób następujący: grupie północnej rozkazano zająć rejon Hermanowicz i zamknąć mocno przejścia między jeziorami: Białym, Jelnem i Żadem; 15-ej armii – przez wzmocnienie jej grupy południowej – zamknąć wejście do błot Berezyny w kierunku Wielkiej Czernicy; pozostałym siłom armii 15-ej – bronić przejść do rzeki Mniuty. Dalsze posuwanie się wojska polskiego w kierunku Połocka dostawało się w kleszcze.
Dowództwo polskie, obawiając się ruchu czołowego, postanowiło przede wszystkim rozbić nasze ugrupowanie północne. Przeciw 18-ej dywizji (świeżo przybyłej do grupy północnej) wysunięto 10-tą dywizje piechoty i 7-mą brygadę rezerwową.
Walka trwała całą dobę i wreszcie 18-ta dywizja musiała cofnąć się z wielkimi stratami. Ale też i nacierający nieprzyjaciel zachwiał się i stracił zdolność do dalszych działań rozstrzygających. To stało się punktem przełomowym w działaniu. Pewne wahanie trwało jeszcze dość długo, ale na ogół wrota smoleńskie zostały w naszych rękach aż do chwili, w której przedsięwzięliśmy drugą, decydującą ofensywę.
Wnioski M. Tuchaczewskiego z wydarzeń maja 1920 roku były następujące: „Pierwsze to nasze działanie miało dla nas duże znaczenie. Wojsko nasze zobaczyło, że może zwyciężać Polaków. Prawda, że wojsko polskie w całym szeregu walk wykazało wyższość swojego wyszkolenia, ale nasza energia, śmiałość i umiejętność grupowania dowiodły na ogół, że nasze oddziały są pod względem taktycznym zdolniejsze od polskich.
To ostatecznie rozproszyło tę chwiejność, jaka istniała w niektórych oddziałach. O przyszłych walkach wszyscy myśleli z hartem w duszy i całkowitą pewnością zwycięstwa.
Drugim ważnym wynikiem naszej pierwszej ofensywy było, że ulżyliśmy położeniu frontu południowo-zachodniego i w najcięższej dlań chwili zmusiliśmy część wojska polskiego do porzucenia kierunku Kijowa.
Wreszcie najważniejszym dla nas wynikiem było zajęcie wrót smoleńskich. Pozwoliło nam to na znacznie łatwiejsze organizowanie dalszej ofensywy i od razu postawiło nasze wojsko na linii kolejowej Mołodeczno–Połock.
I rzeczywiście dowództwo agresora natychmiast podjęło wzmożone i wszechstronne przygotowania do kolejnego ataku na Polskę.
4 lipca 1920 oddziały sowieckie, umocnione przez nowe dywizje, przeszły do przeciwnatarcia i z impetem parły do przodu, zajmując coraz to dalsze tereny, należące ongiś do Rzeczypospolitej. Po trzech tygodniach krwawych walk działania bojowe zostały przeniesione na tereny bezpośrednio przylegające do Warszawy. Z polskiego punktu widzenia sytuacja stawała się katastrofalna, czerwoni władcy Kremla szykowali się do tryumfu nad „trupem Polski”, jak się dobitnie wyrażali.
Sierpień 1920 roku okazał się dla Polski (i reszty Europy, nawiasem mówiąc) brzemienny w daleko idące skutki. M. Tuchaczewski w rozdziale Położenie nad Wisłą wyżej cytowanej książki pisze: „Ciągłe niepowodzenie, ciągłe cofanie się ostatecznie złamały zdolność do boju armii polskiej. Było to już nie to wojsko, z którym wypadło nam się mierzyć w lipcu tegoż roku. Całkowite zdemoralizowanie, całkowita niewiara w możliwość powodzenia podkopały siły zarówno dowódców, jak i rzeszy żołnierskiej. Cofano się nieraz bez żadnego powodu. Tyły były wprost zawalone przez dezerterów. Żadne represje nie mogły odtworzyć porządku i zaprowadzić dyscypliny. Na dobitkę, łączyły się z tym jeszcze obostrzone antagonizmy klasowe.
Przez zastosowanie mobilizacji całej burżuazji i inteligencji polskiej środowiska robotnicze zostały zdławione, ale tętniały buntem.
Przy pomocy sztabu generalnego francuskiego oraz uzbrojenia i zaopatrzenia z Francji, Polska, wobec całkowitej swojej porażki, gorączkowo porwała się do odtworzenia swoich sił bojowych. W tym czasie armia polska nie osiągnęła jeszcze swej ostatecznej struktury, ale za to teraz formowanie szło całą siłą pary. Dywizje drugiej linii z numerami pułków od 101 i wyżej zjawiały się na naszym froncie jedna za drugą. Wreszcie pojawiły się formacje trzeciej linii, tzw. ochotnicze. Te formacje, bez względu na swą młodość i brak wyszkolenia, miały dostateczne zalety bojowe, ponieważ przeważnie kompletowały się z elementów inteligentnych i burżuazyjnych, które, pojmując, że los ich stawia się na kartę, zdradzały wielkie zdecydowanie i upór. Słowem, na tyłach, za Wisłą, prowadzono intensywne przygotowanie nowych sił, mobilizację i akcję formacyjną. Wszystko to spiesznie zbierano razem i rzucano w głównych kierunkach. Pod Warszawą wzmocniono umocnienia.
Stworzono bardzo silny plac zborny od Modlina do Warszawy i nieco bardziej na południe. W tym kierunku ściągano siły ze wszystkich stron. Jeżeli w czasie naszych walk nad Niemnem i Szczarą stosunek wzajemny sił wypadał na naszą korzyść, to obecnie położenie zmieniło się zasadniczo. Front zachodni liczył w swoich szeregach zaledwie 40.000 bagnetów. Za to siły Polaków wzrosły według danych naszego ówczesnego wywiadu do 70.000, w rzeczywistości zaś były jeszcze większe.
Pojmując dobrze swoje położenie bez wyjścia, dowództwo polskie, jak należy sądzić, nie bez udziału francuskiego sztabu generalnego, 6-go sierpnia przedsiębierze prawidłowe, śmiałe postanowienie oderwania swojego wojska od naszych ścigających je mas i zasadniczego przegrupowania sił na całym froncie polskim. Widząc, że losy Polski rozstrzygać się będą nad Wisłą, dowództwo polskie ściąga tu wszystkie swoje siły. Z kierunku lwowskiego odwołuje się prawie wszystkie oddziały polskie. Zostawia się tylko ukraińskie oddziały partyzanckie armii gen. Pawlenki i resztki armii 6-ej, według źródeł polskich, w składzie zaledwie jednej dywizji jazdy. Jednakże należy przypuszczać, że z dywizyj piechoty zostało tu także choć cokolwiek. Cała ta słaba grupa otrzymała za zadanie zabezpieczenie rejonu naftowego. Wszystkie pozostałe siły polskie są przerzucone liniami kolejowymi w kierunku północnym. Dowództwo polskie ryzykuje stratę Galicji, ale ma nadzieję wygrania bitwy generalnej i zbawienia w ten sposób Polski burżuazyjnej. Dlatego cała armia polska koncentruje się nad Wisłą.
Z naszej strony sytuacja wyglądała jak następuje: oddziały frontu zachodniego były wycieńczone i osłabione fizycznie, ale silne duchem i nie bały się przeciwnika. Przeciwnik, dwa czy trzy razy silniejszy, nie mógł powstrzymać naszego natarcia. Działała siła bezwładu uderzenia, siła bezwładu zwycięstwa. Ale jeżeli oceniać nasze ogólne położenie strategiczne, sprawa przedstawiała się bynajmniej nie tak różowo. Jeszcze przed rozpoczęciem kampanii polskiej rozpatrywano zagadnienie połączenia frontów zachodniego i południowo-zachodniego. Wówczas naczelne dowództwo uznało takie zjednoczenie za przedwczesne i projektowało jego urzeczywistnienie przy osiągnięciu południka Brześcia Litewskiego. W istocie błotniste Polesie nie pozwalało na bezpośrednie współdziałanie frontów zachodniego i południowo-zachodniego; dlatego postanowienie powyższe było zupełnie możliwe. Ale kiedy po wyjściu przez nas na wskazaną linię, próbowaliśmy urzeczywistnić zjednoczenie, okazało się, że jest ono prawie niewykonalne wobec zupełnego braku środków łączności. Front zachodni nie mógł jej nawiązać z frontem południowo-zachodnim. Przy pomocy posiadanych przez nas nędznych środków mogliśmy wykonać to zadanie nieprędko, nie prędzej, jak 13-14 sierpnia, a położenie już w końcu lipca stanowczo wymagało natychmiastowego zjednoczenia całego wojska pod wspólnym dowództwem. W rozmowach hughesowych z głównodowodzącym i w telegramach znajdujemy ciągle roztrząsanie tego samego zagadnienia i tych sposobów, jakie przedsiębrano, aby je urzeczywistnić.
Dowództwo frontu zachodniego, licząc, że lada dzień otrzyma do rozporządzenia armie konne 12-tą i 1-szą, już zawczasu przeznaczało im za zadanie ściąganie ku lewemu skrzydłu zasadniczych armij frontu, ale sprawa zaciągała się i zadanie to pozostało otwarte.
Siły frontu południowo-zachodniego nie współdziałały z zasadniczymi siłami frontu zachodniego. Szczególnie mocnym podkreśleniem powyższego była ta okoliczność, że front południowo-zachodni miał przed sobą swoje miejscowe i samo w sobie nadzwyczaj ważne zadanie owładnięcia ośrodkiem obszaru galicyjskiego – miastem Lwowem. Toteż w tym kierunku szły zasadnicze wysiłki frontu południowo-zachodniego, rozchodząc się w fen sposób z wysiłkami frontu zachodniego co najmniej o 90°.
Położenie złożyło się niesłychanie niepomyślnie dla frontu zachodniego. Wychodząc na przedpola Wisły, był on pozostawiony swoim siłom, podczas gdy przeciw niemu były skupione siły całej armii polskiej. Ta okoliczność była już wyżej wyjaśniona przy początku naszych walk nad Wisłą. Wywiad sztabu polowego przeczył naszym wiadomościom o dokonywanym przez Polaków przegrupowaniu, uważając, że wszystkie siły, które były na froncie południowo-zachodnim pozostają naprzeciw niego nadal. W tej sprawie istnieje spór w rozmowie hughesowej.
Do całej tej sprawy wplątała się jeszcze ta okoliczność, że front południowo-zachodni miał wzrok zwrócony w dwu kierunkach – ku Lwowowi i ku Krymowi, skąd w tym czasie działał aktywnie Wrangel. Ciągłe powodzenia frontu zachodniego napełniały mocnym przeświadczeniem o naszym ostatecznym powodzeniu. Projektowano ściągnięcie z frontów zachodniego i południowo-zachodniego całego szeregu dywizji dla przerzucenia ich w kierunku Krymu. Nieraz wypadało walczyć o nietykalność oddziałów.
Na ogół położenie strategiczne można ocenić w następujących słowach: Polacy dokonali śmiałego, prawidłowego przegrupowania, postawili na kartę kierunek galicyjski i skoncentrowali wszystkie swoje siły naprzeciw decydującego frontu zachodniego na czas rozstrzygającego starcia. Nasze siły w tej decydującej chwili były rozdrobnione i zorientowane w różnych kierunkach. Te wysiłki, jakie przedsięwzięło naczelne dowództwo, ażeby przegrupować masę zasadniczą frontu południowo-zachodniego w kierunku Lublina, niestety, dla całego szeregu nieoczekiwanych przyczyn, nie zostały uwieńczone powodzeniem, i przegrupowanie zawisło w powietrzu.
Autorzy francuscy i polscy lubią porównywać bitwę nad Wisłą z bitwą nad Marną. Jednakże w rzeczywistości nie ma tu żadnego podobieństwa.
Nasuwa się za to gwałtem inne porównanie, mianowicie – z działaniem w Prusach Wschodnich w r. 1914. Tam Rennenkampf postawił sobie za zadanie wziąć Królewiec i posunął cała swoją armię na północny zachód, podczas kiedy Hindenburg cofał się na południo-wschód, ku skrzydłu armii Samsonowa. To pozwoliło mu skupić bezkarnie wszystkie siły przeciw połowie wojsk rosyjskich, liczących na współdziałanie sąsiada.
Tymczasem nasza ofensywa rozwijała się bez przerwy. Stawało się jasnem, że nie czas myśleć o wahaniach, odpoczynkach, ale że nadszedł czas, kiedy jednym uderzeniem ostatnim trzeba rozstrzygnąć posunięte daleko wypadki. Niejednokrotnie są dawane wskazówki w tym względzie, podkreślone jeszcze 12 sierpnia dyrektywą głównodowodzącego o konieczności możliwie rychłego zajęcia Warszawy. Rozkaz towarzysza Trockiego nosił ten właśnie charakter.
Dla frontu zachodniego było zupełnie jasne, że główne siły przeciwnika skupione są naprzeciw naszego zasadniczego ugrupowania w rejonie Ciechanów–Modlin–Warszawa. Według naszych obliczeń, przeciwnik, wzmocniony liczebnie, rozporządzał tutaj ilością do 70.000 bagnetów i szabel. W pozostałych kierunkach siły były znacznie mniejsze. Jedynie grupa mozyrska napotykała na swej drodze bardziej uporczywy opór «białych» polskich oddziałów.
Lewe skrzydło, to jest ugrupowanie frontu południowo-zachodniego, cały czas niepokoiło front zachodni. Oczekując co chwila oddania armii konnej do rozporządzenia frontu zachodniego i nawiązania z nią łączności, projektowano stworzenie silnego ośrodka w kierunku Lublina, przez skoncentrowanie tam sił głównych armij konnych 12-ej i 1-ej. Jak już powiedziano wyżej, powstało takie położenie, w którym trzeba było działać szybko i zdecydowanie. Jednocześnie siły frontu zachodniego nie przenosiły 40.000 bagnetów i szabel. W ten sposób wypadło nacierać na przeciwnika, dwa razy silniejszego i przy tym wspartego o tak potężną przeszkodę, jak Wisła. Było oczywistym, że na podstawie zwycięstwa częściowego, na podstawie roz­gromienia naprzód jednego z odcinków frontu polskiego, można było wygrać bitwę rozstrzygającą.
Przy obraniu kierunku głównego uderzenia trzeba było myśleć nie tylko o taktycznych jego zaletach w walce, ale także o zasadniczych życiodajnych magistralach przeciwnika. Skierowanie uderzenia w śro­dek w kierunku Warszawy było zadaniem nad nasze siły. Pozostawało rozbicie jednego ze skrzydeł, prawego lub lewego. Wychodząc na lewe skrzydło przeciwnika, tym samym groziliśmy jego połączeniom z Gdańskiem. Biorąc pod uwagę, że ruch rewolucyjny w Niemczech przerywał normalny przewóz amunicji i broni z Francji dla armii polskiej, że arterią główna było połączenie przez Gdańsk, manewr ten nie tylko wyprowadzał nas na skrzydło zasadniczego ugrupowania polskiego, ale także zagrażał zasadniczej linii polskich połączeń. Dalszą zaletą tego kierunku było to, że nasze oddziały, ażeby to uderzenie wykonać, nie musiały dokonywać żadnych zasadniczych przegrupowań, przez co zyskiwano na czasie, a ponadto nie trzeba było zmieniać naszej zasadniczej linii komunikacyjnej. Ta ostatnia szła od Wilna i Lidy na południo-zachód.
Ujemną stroną wyżej wskazanego kierunku było, że oddziały oskrzydlające zwracały się poniekąd tyłem do granicy Prus Wschodnich, przez co swoboda ruchów operacyjnych, na wypadek nieudanego działania, znacznie się zmniejszała, a nawet powodowała pewne niebezpieczeństwo.
Natarcie na prawe skrzydło zasadniczego ugrupowania polskiego w istocie stawiało przed armiami frontu zachodniego zadanie złamania całego frontu strategicznego polskiego, co poza trudnościami zasadniczymi wobec przeważających sił przeciwnika, komplikowało się jeszcze koniecznością forsowania w tym samym miejscu rzeki Wisły. Poza tym natarcie to wymagało dość złożonych przegrupowań naszych sił i nieuniknionej zmiany linii komunikacyjnej na Kleszczele i Brześć. Było oczywistym, że przeciwnik, znacznie wzmocniony, nie pozwoli nam bezkarnie przeprowadzić takiej manipulacji.
Natarcie dwiema grupami było dla nas zupełnie niemożliwe wobec naszej słabości liczebnej. Tak wiec trzeba było zdecydować się na atakowanie lewego skrzydła polskiego, ubezpieczając się w kierunku Dęblina i licząc na ściągniecie w czasie wykonania działania sił frontu południowo-zachodniego w kierunku Lublina.
8 sierpnia dowództwo frontu wydaje rozkaz o uderzeniu na siły polskie i sforsowaniu Wisły, z wyznaczeniem terminu na dzień 14 sierpnia. Uderzenie główne projektowane jest w rejonie na północ od Warszawy. Armia 4-ta ubezpiecza się do pewnego stopnia w kierunku Torunia, głównymi zaś siłami forsuje Wisłę w rejonie Płocka; armia 15-ta forsuje ją w kierunku Łowicza; armia 3-cia forsuje Wisłę w rejonie Wyszogród–Modlin; armia 16-ta, ubezpieczając się w kierunku Garwolina, głównymi siłami forsuje Wisłę na północ od Warszawy. Grupa mozyrska naciera dalej, aby forsować Wisłę w rejonie Dęblina. Jest ona wzmocniona, na żądanie frontu zachodniego, 58-mą dywizją strzelców ze składu armii 12-ej frontu południowo-zachodniego. Jako linie rozgraniczające wskazano: między armiami 4-tą i 15-tą Maków–Ojrzyn–Płock–Piątek; między armiami 15-tą i 3-cią Brok–Nasielsk–Wyszogród–Sochaczew; między armiami 3-cią i 16-tą Miedznę–Modlin–Błonie; między armią 16-tą i grupą mozyrską Brześć – ujście rzeki Wieprza; między frontami zachodnim i południowo-zachodnim głównodowodzący wyznaczył linię Włodawa–Puławy.
W ten sposób przeciw prawemu skrzydłu zasadniczego ugrupowania polskiego skierowaliśmy niemniej, jak czternaście dywizyj strzelców i III korpus konny. Biorąc pod uwagę wyższość moralną naszych wojsk, mieliśmy całkowite prawo liczyć tu na zwycięstwo.
Zwraca na siebie uwagę bardzo głębokie obejście, dokonywane przez nasze armie. Jednakże obejście takie oparte było na mocnych podstawach. Gdyby przeciwnik spotkał nas przeciwnatarciem na prawym brzegu Wisły, ugrupowanie nasze byłoby mocno skondensowane i oskrzydlające. Jeżeliby zaś «białe» polskie oddziały nie były w możności wdać się z nami w otwartą walkę i cofnęły się za Wisłę, wówczas dla wygody forsowania tej nadzwyczajnie trudnej przeprawy rzeczą niezbędną byłoby dokonać jej na rozległym froncie. Zmuszał nas do tego zwłaszcza brak materiałów pontonowych.
6 sierpnia, na dwa dni przed tym postanowieniem, Polacy w swojej głównej kwaterze ustanawiają następujący plan działań.
W kierunku Lublina pozostają tylko partyzanckie oddziały ukraińskie i polska grupa konna, licząca półtorej dywizji. Wszystkie pozostałe siły przerzuca się nad Wisłę i rozdziela pomiędzy pięć armij.
Naprzeciw naszego prawego skrzydła koncentruje się armia 5-ta w składzie trzech dywizyj piechoty, jednej brygady piechoty oraz wielkiej liczby oddziałów granicznych i różnych nowych formacyj, w ogólnej liczbie 29.000 bagnetów i szabel. Rejon działań Modlin–Maków. Zadaniem jej jest nie dopuścić do dalszego natarcia bolszewików za Bug i Narew.
Armia 1-sza, w składzie czterech dywizyj piechoty, jednej brygady piechoty oraz znacznej ilości ochotniczych i różnych przypadkowych formacyj, koncentruje się na warszawskim przyczółku mostowym i liczy w swoim składzie do 40.000 bagnetów i szabel.
Armia 2-ga, w składzie dwóch dywizyj piechoty i rozmaitych drobnych oddziałów, broni odcinka Wisły na południe od Warszawy do Dęblina i liczy w swoim składzie 16.000 bagnetów.
Armia 4-ta, w składzie trzech dywizyj piechoty, koncentruje się w rejonie na południowy zachód od rzeki Wieprza, ażeby uderzyć na skrzydło naszych nacierających sił głównych. Koncentrację armii 4-ej ubezpiecza armia 3-cia, złożona z trzech dywizyj piechoty i jednej brygady jazdy, działających w kierunku Lublina. Liczebność tych dwu armij dosięga do 22.000 bagnetów.
Oceniając to ugrupowanie «białych» sił polskich, trzeba uznać jego zupełną celowość wobec powstałych warunków i położenia. Jednakże wydaje się, że pomimo, iż w wyniku swoim dało ono całkowite zwycięstwo, w kierunku rozstrzygającym (lubelskim) skupiono za mało sił. O ile by nie było błędów z naszej strony i ubezpieczenie tego kierunku zostało zmasowane, ugrupowanie to nie tylko nie mogłoby było zachować czynnie, ale byłoby ponadto zgniecione.
Tak więc, na odcinku naszych armii 4-ej, 13-ej i 3-ej, mających w swoim składzie dwanaście dywizji piechoty i dwie dywizje jazdy, Polacy mogli wystawić zaledwie trzy i pół dywizji piechoty, prawda, że w pełnym składzie, oraz różne drobne oddziałki. Mieliśmy zupełną możność zadać tu przeciwnikowi druzgocący cios, odsłaniając jego lewe skrzydło i połączenia. Armia 16-ta wiodła natarcie czołowe na najpotężniejsze polskie ugrupowanie i musiała związać je przez czas rozwijania się całego działania. Za to lewe nasze skrzydło było niewygodnie ustosunkowane pod względem sił. Przeciw dwom dywizjom grupy mozyrskiej i trzem dywizjom armii 12-ej, działającym w kierunku Lublina, Polacy wystawili sześć dywizji piechoty, doprowadzonych do pełnego składu, i w ten sposób mieli tu przewagę.
W dalszym ciągu swych wywodów dowódca wojsk sowieckich szczegółowo i względnie obiektywnie analizuje posunięcia taktyczne obu stron, choć też nie szczędzi uwag krytycznych ani przeciwnikowi, ani sobie. Poświęca też kilka stron wydarzeniom, które powszechnie są zwane bałamutnie „cudem nad Wisłą”. Nie było tu wszelako żadnego „cudu”, a tylko dobra żołnierska robota zarówno sztabu polskiego, jak i legionów, która sprawiła, że armie agresora zostały rozbite i wyparte daleko na wschód. Inna rzecz, że później dyplomacja polska nie potrafiła zabrać dla pożytku Kraju wszystkich owoców tego zwycięstwa. Oddajmy jednak jeszcze raz głos marszałkowi Tuchaczewskiemu i spójrzmy jego okiem na wydarzenia sierpnia 1920 roku: „Naczelne dowództwo, biorąc pod uwagę konieczność utrwalenia lewego skrzydła frontu zachodniego, daje 11 sierpnia o godzinie 3 frontowi południowo-zachodniemu dyrektywę o niezbędności zmiany ugrupowania i wysłania bez najmniejszej zwłoki armii konnej w kierunku Zamość–Hrubieszów. Obliczenie czasu i przestrzeni wykazuje, że to wskazanie naczelnego dowództwa mogło być bezwarunkowo wykonane przed przejściem polskiego ugrupowania południowego do natarcia. Gdyby nawet wykonanie opóźniło się nieco, to oddziały polskie, które przeszły do natarcia, byłyby postawione wobec nieuniknionego zupełnego pogromu, bo tyły ich otrzymałyby uderzenie naszej zwycięskiej armii konnej.
Jednakże wobec położenia, wynikłego w Galicji, gdzie kolejne ugrupowania, przeprowadzane do tej pory, kierowane były na Lwów, wykonanie tego wskazania zostało zatrzymane. 12 sierpnia głównodowodzący w rozmowie hughesowej zaznacza, że ta zwłoka w wykonaniu jego dyrektyw jest dla niego niezrozumiała i potwierdza swoja dyrektywę. Kiedy wreszcie przystąpiono do wykonania, było już prawie po niewczasie. Ale, co najgorsze, nasza zwycięska armia konna wplatała się w owych dniach w zacięte walki o Lwów, tracąc bezpłodnie czas i siły na jego umocnionych pozycjach w walce z piechotą, jazdą i potężnymi eskadrami lotniczymi. Walki całkowicie pochłonęły armię konną, która do wykonania przegrupowania wzięła się tak późno, że nic pożytecznego w kierunku Lublina zdziałać już nie mogła.
Tym czasem armia 12-ta przejęła rozkaz do 3-ej armii polskiej, z którego wynikało jasno, że Polacy gotują się do ofensywy przeciwko naszemu lewemu skrzydłu w rejonie rzeki Wieprz. Nawiasem mówiąc, rozkaz ten wydał się nieprawdopodobnym sztabowi polowemu, co daje się zauważyć z rozmowy hughesowej, z której wynika, że według danych wywiadu wszystkie wymienione przez nas oddziały nie są do nas przerzucone, lecz działają nadal na froncie południowo-zachodnim. Niestety, rozkaz był prawdziwy.
Armia 16-ta prowadziła swoje natarcia bez wyników na północ od Warszawy. Położenie składało się tak, że rzeczą niezbędną było wzmocnić nasze lewe skrzydło i jednocześnie dać armii 16-ej możność zaczęcia działań w kierunkach, mniej przez przeciwnika umocnionych. W związku z tym 14 sierpnia dowództwo frontu daje rozkaz, aby armia 16-ta szukała przeprawy na południe od Warszawy i żeby wydzielić jedną dywizję strzelców do odwodu frontu w rejonie miasta Łukowa. Do wykonania powyższego przystąpiono. (...)
Podczas przeprowadzania tych przegrupowań armia polska przeszła do ofensywy. Oddziały grupy mozyrskiej zostały łatwo rozbite, rozproszone i rozpoczęły bezładny odwrót. Armia 16-ta zaczęła odczuwać uderzenia flankowe, co było tym dotkliwsze, że właśnie przeprowadzano przegrupowanie i że łączność dywizyj z dowództwem armii była przerwana. Wynikało to ze zbyt wielkiej odległości polowego sztabu armii od linii bojowej. To wydarzenie stało się dla nas nadzwyczaj groźne, zwłaszcza, że armia konna uporczywie działała nadal w kierunku Lwowa, zamiast działać w kierunku Lublina.
Niestety, o ofensywie polskiej dowództwo frontu dowiedziało się dopiero 18-go sierpnia z rozmowy hughesowej z dowódcą armii 16-ej. Ten ostatni o ofensywie dowiedział się dopiero 17-go. Grupa mozyrska nic nie dała znać o tym, co się stało.
Dowódca armii 16-ej, meldując w rozmowie hughesowej o wynikłym położeniu, wypowiedział się za koniecznością odwrotu dla zorganizowania się, ale nie uważał ofensywy «białych» polskich oddziałów za poważną i przewidywał możność zlikwidowania jej. Jednakże zestawienie danych wywiadu o przeciwniku z faktem tej ofensywy, która zaczęła się zza Wieprza, zmusiło do innego poglądu na tę okoliczność. Dowódca frontu natychmiast wydaje rozkaz całkowitej zmiany zadania dla armij frontu.
Na naszym lewym skrzydle położenie przedstawiało się groźnie. Na naszym prawym skrzydle, dzięki niezrozumiałym działaniom armii 4-ej, nie było zupełnie możności szybko skończyć z nacierającym przeciwnikiem. Na odwrót, armia 4-ta, wysforowawszy się do Włocławka, z góry skazywała się na bardzo ciężkie położenie.
Wydany zostaje rozkaz treści następującej: armia 4-ta w pełnym składzie, pomagając w drodze armii 15-ej, ma na 20-go sierpnia bezwzględnie skoncentrować się w rejonie Ciechanów–Przasnysz–Maków. Telegram szefa sztabu frontu zachodniego dawał armii 4-ej dyrektywę, aby, jeżeli współdziałanie z armia 15-tą będzie ją zatrzymywało w ruchu, tego współdziałania unikała, ponieważ celem jej jest skupienie się we wskazanym rejonie i w oznaczonym terminie. Armie 15-ta i 3-cia otrzymały za zadanie powstrzymywanie przeciwnika i zabezpieczenie koncentracji odwodów armii 4-ej. Armia 16-ta miała za zadanie cofnąć się nad rzekę Liwiec. Grupa mozyrska – ubezpieczać lewe skrzydło armii 16-ej. Armia 12-ta otrzymała rozkaz rozpoczęcia natarcia, celem związania przeciwnika, nacierającego zza rzeki Wieprz. 21-ej dywizji armii 3-ej i jednej dywizji armii 16-ej rozkazano forsownym marszem skierować się do odwodu frontu w rejonie Drohiczyn–Janów.
Było oczywiste, że straciwszy czas i możność zadania przeciwnikowi klęski, samiśmy wpadli w ciężkie położenie i zmuszeni jesteśmy do odwrotu. Znając charakter walk i działań przy naszych przerywanych i rozrzedzonych frontach, dowództwo frontu nie łudziło się, że się nie utrzymamy i że odwrót będzie trwał prawdopodobnie do linii Grodno–Brześć. Tam mieliśmy możność wlać w szeregi tych 60.000 ludzi uzupełnienia, którzy już byli w eszelonach i szli marszem do batalionów zapasowych naszych armij. Tam mogliśmy odpocząć, zorganizować się i przejść z powrotem do ofensywy. Ale zasadniczym warunkiem tego było wyprowadzenie w dobrym stanie naszych armij z wynikłego położenia. Dlatego oderwanie się armii 4-ej stanowiło źródło pewnego niepokoju; postawiono jej zatem ostateczny termin odwrotu.
Jednak nie na tym koniec naszych nieszczęść. Brak środków łączności i błądzenia armii 4-ej po manowcach korytarza gdańskiego widocznie przeszkodziły dowódcy tej armii w otrzymaniu wydanego rozkazu w swoim czasie. Na dobitkę nieszczęścia, dowódca armii 4-ej, oderwany od sztabu frontu i od armij sąsiednich i wobec tego nie mający pojęcia o ogólnym położeniu na froncie, uważał to ostatnie za zupełnie pomyślne, a odwrót – za rzecz zupełnie nie na czasie. 19-go sierpnia, wypadkowo połączywszy się z dowódca frontu, w rozmowie hughesowej wyraził mu cały swój pogląd, lecz otrzymał potwierdzenie kategoryczne wydanego rozkazu. Samo się przez się rozumie, że armia 4-ta tyle straciła czasu, iż we właściwym terminie nie mogła w żadnym razie wypełnić postawionego jej zadania. Okoliczność ta w związku z dezorganizacją grupy mozyrskiej, która doszła do szczytu, i z tym, że przeciwnik, który się od nas nauczył śmiałości, nacierał tu ze wściekła szybkością, z góry skazywała armię 4-tą prawie na pewną zgubę. Jedyna nadzieja mogła być jeszcze w tym, że przeciwnik, dla organizacji swoich tyłów, zatrzyma się choć na czas jakiś lub zwolni tempo swojej ofensywy. Ale tego przeciwnik nie zrobił. Dnia 20-go sierpnia, odrzucając oddziały armij 16-ej w nieładzie i bijąc po kolei we flankę oddziałów armij 3-ej i 15-ej, przeciwnik zajmuje linię Przasnysz–Maków–Ostrów–Bielsk–Brześć. Tym czasem armia 4-ta dopiero maszeruje ku Przasnyszowi i znajduje się w rejonie Ciechanowa. 22-go sierpnia przeciwnik, wychodzi na linię Ostrołęka–Łomża–Białystok. Armia 4-ta dopiero zbliża się do pierwszego punktu. Oddziały armij 15-ej i 3-ej wytężają wszystkie siły, aby zatrzymać natarcie przeciwnika i pozwolić armii 4-ej przejść wąskim korytarzem między Narwią a granicą wschodnio-pruską. Ale to zadanie okazuje się niewykonalnym. Armie 3-cia i 15-ta w nierównych walkach, w jak najcięższym dla siebie położeniu, tracą znaczną część sił, a armii 4-ej już uratować nie mogą. Większą jej część przeciwnik przyciska do granicy Prus Wschodnich i zmusza do przejścia na terytorium niemieckie.
Tak kończy się ta nasza świetna operacja, wobec której drżeć musiał cały kapitał europejski, który odetchnął swobodnie dopiero po jej ukończeniu.
Polacy, włożywszy w swoją kontrofensywę tę całą resztę energii, jaka im została, stracili dech i nie mogli rozwinąć osiągniętych powodzeń. Nasze oddziały w najżałośniejszym stanie ściągały na linię Grodno–Wołkowysk i stąd wracały do swoich armij. Praca zawrzała na nowo. Uzupełnienia zostały wlane do istniejących nadal kadr i po mniej więcej 2–3 tygodniach siły frontu były przywrócone. Jednakże przywrócenie tych sił pojmować trzeba względnie. Przybyłe uzupełnienie było nieumundurowane, nieobute, pomimo pory jesiennej.
O ofensywie można było myśleć dopiero po otrzymaniu umundurowania. Zaś bez ofensywy trudno mówić o wartości bojowej wojska. Gdyby przeciwnik przeszedł do ofensywy zanim my byśmy to zrobili, to nie ulega najmniejszej wątpliwości, że bylibyśmy pobici. Jednakże nastrój w wojsku był dobry. Przegrana operacja wywoływała w nim pragnienie nowej ofensywy. Mieliśmy wszystkie warunki, żeby znowu zwrócić szczęście na naszą stronę. Cała sprawa polegała na tym tylko, kto wcześniej się przygotuje i kto wcześniej przejdzie do natarcia. Niestety, położenie gospodarcze republiki nie pozwoliło nam urzeczywistnić naszego zadania. Polacy przeszli pierwsi do ofensywy i odwrót nasz stał się nieunikniony.
Armia konna, która przybyła na kierunek lubelski z wielkim opóźnieniem, była wysunięta przez naczelne dowództwo celem wykonania głębokiego zagonu na Zamość, ale to już było poniewczasie.
Na zakończenie swych rozważań M. Tuchaczewski usiłuje w swoisty sposób usprawiedliwić siebie, zdjąć winę z siebie w ten paradoksalny sposób, że... bierze cały ciężar odpowiedzialności na siebie, a wybiela awanturnicze i bandyckie decyzje polityków, którzy rzucili byli czerwone hordy na Polskę, nie doceniając ani mocy ducha jej żołnierza, ani kwalifikacji dowódców, co też ostatecznie było prawdziwą przyczyną klęski Rosji w tej wielkiej wojnie na śmierć i życie dwu cywilizacji. M. Tuchaczewski pisze: „Zasadniczy wniosek z naszej kampanii r. 1920 jest ten, że przegrała ją nie polityka, ale strategia. Polityka postawiła przed armią czerwoną trudne, ryzykowne i śmiałe zadanie. Ale czy to ma oznaczać, że zadanie to było postawione nieprawidłowo? Nie było ani jednego wielkiego dzieła, któreby nie wymagało śmiałości i zdecydowania. I jeżeli porównać rewolucję październikową z naszą zewnętrzną ofensywą socjalistyczną, to oczywiście trzeba przyjść do wniosku, że zadanie październikowe było znacznie śmielsze, znacznie bardziej karkołomne. Czerwony front miał możność wypełnienia postawionego mu zadania, ale go nie wypełnił. Za zasadniczą przyczynę nieudania się operacji należy uznać za mało poważny stosunek do zagadnień przygotowania dowództwa wojskowego, środków technicznych brakło głównie dlatego, że nie zwrócono na nie należytej uwagi. Dalej, brak przygotowania niektórych naszych wyższych dowódców czynił niemożliwym poprawianie na miejscu braków dowodzenia technicznego. W chwili decydującego starcia rozejście się prawie pod kątem prostym głównych sił zachodniego i południowo-zachodniego frontu przesądziło niepowodzenie działania właśnie w tej chwili, kiedy front zachodni był wciągnięty w ofensywę nad Wisłą. Nieskoordynowane działania armii 4-ej wyrwało nam z rąk zwycięstwo i, w ostatecznym obrachunku, pociągnęło za sobą naszą katastrofę. Klasą robotniczą Europy zachodniej na wieść o ofensywie naszej armii czerwonej wstrząsnął ruch rewolucyjny. Żadne hasła narodowe, które rzucała burżuazja polska, nie mogły przyćmić istoty rozgrywającej się wojny klasowej. To poczucie objęło i proletariat, i burżuazję Europy i wstrząśnienie rewolucyjne ogarnęło świat. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że gdybyśmy byli wyrwali z rąk burżuazji polskiej jej burżuazyjną armię szlachecką, wówczas rewolucja klasy robotniczej w Polsce stałaby się faktem dokonanym. A pożar ten nie dałby się ograniczyć ścianami polskimi. Jak wzburzony potok, rozlałby się po całej Europie zachodniej. Tego doświadczenia rewolucji z zewnątrz armia czerwona nie zapomni. l jeżeli kiedykolwiek burżuazja europejska wyzwie nas do nowej walki, to armia czerwona potrafi ją pogromić, zaś rewolucję w Europie wesprzeć i rozprzestrzenić.
Oczywiście, czerwony „sos” był konieczny przy serwowaniu tak trefnego dania, jak analiza dotkliwej militarnej klęski reżymu komunistycznego w 1920 roku, klęski, której tenże reżym nigdy nie wybaczył ani Tuchaczewskiemu, rozstrzelanemu w 1937 roku, ani polskim oficerom, w zbrodniczy sposób wymordowanym w 1940 roku w Katyniu i innych miejscach masowych zbrodni komunizmu...


Józef Piłsudski, niejako w odpowiedzi na tekst M. Tuchaczewskiego, opublikował w 1924 roku swoją rozprawę pt. Rok 1920, w której przedstawiał – nieraz polemicznie w stosunku do twierdzeń radzieckiego dowódcy – własną wizję wydarzeń.
Rok 1920– pisał – pozostanie w dziejach co najmniej dwóch państw i narodów rokiem na długo pamiętnym. Na ogromnej arenie, pomiędzy brzegami Dniepru, Berezyny i Dźwiny, a z drugiej strony Wisły, rozstrzygały się w walce wojennej losy nasze polskie i sąsiedniej z nami Sowieckiej Rosji. Rozstrzygnięcie walki rozstrzygnęło zarazem na czas pewien i losy milionów istot ludzkich, które reprezentowane były wtedy przez walczące na tej ogromnej przestrzeni wojsko i jego wodzów. Nie chcę wchodzić w dociekania, czy boje, toczone w tym roku, swym znaczeniem nie obejmowały znacznie szerszych kręgów, niż zakreślone one były granicami obu państw, będących w sporze wojennym, niechybnym jednak jest, że napięcie nerwów w całym świecie cywilizowanym było niezwykle duże i ku nam, ówczesnym żołnierzom, skierowane było mnóstwo ócz, napełnionych to trwogą, to nadzieją, to łzą goryczy, to uśmiechem szczęścia. Nic więc dziwnego, że ciekawość dotąd pyta o wyjaśnienie zagadek i wątpliwości, które dręczyły ongiś ludzi. Zrozumiałą również jest ciekawość nasza, głównych aktorów ówczesnych dziejowych zdarzeń, w stosunku do działań, myśli i nawet wszelkich szczegółów pracy tych, z którymi ongiś skrzyżowaliśmy szpady. P. Tuchaczewski (nie mogę znaleźć innej formuły, gdyż nie wiem, czybym określeniem rangowym nie uraził w czymkolwiek swego byłego przeciwnika) wydał świeżo książeczkę p.t. «Pochód za Wisłę», ja zaś zostałem zaproszony przez polskich tej książeczki wydawców o danie dla polskiej publiczności swojej tego dziełka oceny i przeciwstawienia myślom i ujęciom każdorazowej sytuacji wodza jednej z partyj walczących myśli i takiegoż ujęcia wodza z naszej strony. Sądzę, że wydawcy mieli w tej sprawie myśl szczęśliwą, gdyż taka jednoczesna obserwacja obu stron walczących daje największe zbliżenie do realnej prawdy i stanowić może bardzo dobrą podstawę dla każdego z poważnych badaczy historii. Niechybnie p. Tuchaczewski ma przede mną przewagę pierwszeństwa, że tak powiem – przewagę inicjatywy, – zaczął pierwszy. A z tego powodu zgodnie z celami wydawnictwa jestem z góry związany zarówno układem pracy p. Tuchaczewskiego, jak jej metoda i jej konstrukcja; w pracy zaś literackiej równie dobrze, jak i w pracy wojennej, jest to niemało ważna przewaga. Wobec tego jednak, że i w naszym spotkaniu wojennym losy pod względem inicjatywy sprzyjały nie mnie, lecz partii przeciwnej, zgodziłem się chętnie na propozycje wydawców, gdyż sama metoda ujęcia pracy przez p. Tuchaczewskiego niezwykle sprzyja zadowoleniu szeroko odczuwanych u nas potrzeb wyświetlenia wielu zjawisk, przeżytych przez nas tak głęboko w przełomowym dla naszej ojczyzny r. 1920.
Mianowicie – p. Tuchaczewski, wydając pod powyższym tytułem swe prelekcje na dopełniającym kursie akademii wojennej w Moskwie, poszedł w ograniczeniu ich treści tak daleko, że zawarł ją, jak mówi we wstępie, «w obszczem stratiegiczeskom obzorie opieracij, a razsmotrienja stratiegiczeskich dietalej i takticzeskich sojedinienij» zdecydował uniknąć zupełnie. Z tego powodu dziełko p. Tuchaczewskiego staje się dostępne szerokiemu kołu czytającej publiczności. Strategia bowiem, tak ogólnie pojęta, bez związania jej ściślej zarówno ze szczegółami tej dziedziny, jak i z taktycznymi działaniami wojska, oswobadza piszącego czy mówiącego od ciężko strawnej dla ogółu analizy wojennych sytuacyj, nie wymaga trudnych do odcyfrowania dla przeciętnego czytelnika szkiców i map, a zarazem przenosi czytelnika i słuchacza do tej dziedziny, gdzie zaczyna panować niekiedy wszechwładnie nieuchwytny nieraz dla ścisłej analizy czar sztuki wojennej. Dziedzina zaś każdej sztuki jest tą, gdzie przeciętnie wykształcony człowiek obraca się względnie swobodnie, a przynajmniej swobodnie się czuje; gdy jest wystawa obrazów, wszyscy nie malujący rozpowiadają wcale swobodnie o artystach i ich metodach, gdy zaś jest wystawa wojny, nie ma szerzej omawianego tematu, jak strategiczne błędy i zalety głównych aktorów wojny, których właśnie udziałem jest dziedzina strategicznej sztuki wojennej. Gdy więc nasz Stańczyk mówi, że najwięcej na świecie jest lekarzy, dających porady chorym, to śmiem zaprzeczyć znakomitemu rodakowi, stwierdzając, że podczas wojen najwięcej jest mądrych strategików, operujących swobodnie w dziedzinie strategicznych operacyj. Gdy zaś echa wojny ubiegłej drżą jeszcze w powietrzu, gdy nieraz starzy i młodzi uczestnicy tak niedawnych jeszcze klęsk i zwycięstw gwarzą wśród chętnych słuchaczy o swych przejściach, wdzięczny jestem p. Tuchaczewskiemu, że swą metodą pracy zachęcił mnie do skrzyżowania jeszcze raz z nim szpady, tym razem niewinnie na papierze, w nadziei, że w ten sposób przyczynimy się obaj do gruntowniejszych i bardziej uzasadnionych rozpraw wśród strategicznych amatorów w obu naszych ojczyznach.
Gdy mówię o skrzyżowaniu szpad i stwierdzam przewagę p. Tuchaczewskiego, bo ma ich wybór, spieszę od razu zaznaczyć, że mam swoje przewagi, z których nie omieszkam skorzystać. Pierwszą z nich jest fakt, że dzieje postawiły mnie wyżej od p. Tuchaczewskiego. Dowodził on większą, co prawda, lecz jednak tylko częścią wojsk sowieckich, walczących ongiś z nami, gdy ja bytem naczelnym wodzem wojsk polskich. Gdy więc on, jako podwładny, nieraz z konieczności był krępowany w swoich zamierzeniach rozkazem przełożonych i wyznaczeniem mu środków dla prowadzonej przez niego walki, ja tego skrępowania nie miałem. Z tego też powodu w dziedzinie najogólniejszych strategicznych działań z musu musiałem sięgać szerzej i obracać się w rejonach wojennej sztuki i w myślach, z nią związanych, w wyższym kręgu, niż to było udziałem p. Tuchaczewskiego. Pocieszam się tym, że ta naturalna przewaga jest przez p. Tuchaczewskiego zupełnie negowana, gdyż czyni on mnie w swoich rozumowaniach także podwładnym rozmaicie: to generalnemu sztabowi «Ententy», to znowu kapitalistom całego świata.
Pozostaje do omówienia inna przewaga z mojej strony, z powodu której przez dłuższy czas się wahałem, czy mam się podjąć w ogóle pracy, o którą mnie proszono. Jeżeli p. Tuchaczewski przez celowe, jak zaznaczyłem, ograniczenie siebie do najogólniejszych strategicznych rysów operacyj przez siebie dowodzonych stał się dostępnym dla względnie szerokiego koła czytającej publiczności, to równocześnie z tym wyrządził sobie krzywdę, gdy mówiąc i wydając książkę o historycznej swej pracy dowodzenia wielką ilością wojsk, obniżył ją do rozmiarów jednej tylko funkcji wodza, sprawiając tym często wrażenie wiatraka, obracającego się w pustej przestrzeni. (...)
Niewątpliwie dla historii każdej z wojen nieodzownym źródłem jest historia pracy duszy każdego z wodzów, dowodzących wojną. Wpływ bowiem, jaki ma ta praca na losy wojny, jest tak wielki, że historia wojny staje się bez tego niezrozumiałą, często dziwaczną mieszaniną faktów i fakcików, nieujętych w żaden system, tak, że zjawisko zwycięstwa czy klęski nie daje się przyczynowo ująć i wisi w jakiejś abstrakcyjnej pustce, niewiadomo dlaczego, upiększając głowę jednych laurem, a oblewając żarem wstydu twarze innych.
Dlatego też książeczka p. Tuchaczewskiego jest niechybnie źródłem historycznym; spowiada się w niej p. Tuchaczewski ze swych myśli wodza i daje wyraz tej pracy dowodzenia.
Lecz wtedy ta niezwykła abstrakcyjność pracy daje nam obraz człowieka, który – jak mówiłem – miele tylko własny mózg czy własne serce, wyrzekając się lub nie umiejąc dowodzić codziennie wojskiem w jego pracy, która to praca nie tylko nie zawsze odpowiada myślom i zamierzeniom wodza, lecz nieraz mu zaprzecza lub zmuszona jest zaprzeczyć przez działanie i pracę wojsk nieprzyjacielskich.
Nie chcę przez to powiedzieć, że p. Tuchaczewski istotnie tak dowodził, nie chcę w całej pełni korzystać z przewagi, mi w ten sposób danej, lecz nie mogę się oprzeć wrażeniu, że bardzo wiele zjawisk w operacjach 1920 r. zawdzięczać należy nie czemu innemu, jak wielkiej skłonności p. Tuchaczewskiego do dowodzenia wojskiem w ten właśnie abstrakcyjny sposób. Wobec zaś tego, że w swoim typie dowodzenia nie znajdowałem nigdy tej skłonności i o swojej pracy dowodzenia nie mógłbym, gdy idzie o historię, tak pisać i myśleć, gdym wreszcie się zdecydował podjąć proponowanej mi pracy, nie wyrzekam się tej naturalnej przewagi w naszej odnowionej walce na papierze, którą mi da analiza, wiążąca moje myśli i moją pracę mózgową z pracą wojsk, z pracą dowódców, którzy mi byli wówczas podwładni”...
Oczywiście, ten ostatni zarzut jednego marszałka pod adresem innego jest raczej nie trafny, M. Tuchaczewski, dokładnie tak jak J. Piłsudski, słynął właśnie z bardzo umiejętnej pracy zarówno z kadrą oficerską, jak i z masą żołnierską. Była ta umiejętność jednym ze źródeł wielu militarnych sukcesów ich obu, aczkolwiek w bezpośredniej konfrontacji lepszym okazał się Józef Piłsudski (choć nie wiadomo, czy czasem nie bez pomocy, i to świadomej, swego znakomitego przeciwnika)...
Aby wnieść jasność do sprawy, wypada jednoznacznie stwierdzić, że w sierpniu 1920 roku nad Wisłą nie było żadnego „cudu”.
Jak powiedział generał niemiecki Jodl, „gdy w cuda zaczynają wierzyć żołnierze,kampanię można uważać za przegraną”. To nie Najświętsza Panna, ani tym bardziej księża czy niewiasty modlące się po kościołach zwyciężyli bolszewików, lecz dokonał tego oręż polski, umiejętne dowodzenie i odważna walka żołnierzy. Gdyby tego nie było, nie pomogłyby ani modły, ani nawet hipotetyczny wallenrodyzm Tuchaczewskiego, którego nie można wykluczyć, ale co do którego trudno też żywić zupełną pewność.


Jednym z dość dwuznacznych osiągnięć Michała Tuchaczewskiego w późniejszym okresie było (wspomniane na początku tego eseju) utopienie we krwi zbuntowanego garnizonu w Kronsztadzie (18 tysięcy marynarzy i żołnierzy, 200 dział, ponad 100 karabinów maszynowych) oraz bezwzględne rozprawienie się z powstaniem chłopskim w guberni tambowskiej w 1921 roku (z użyciem broni chemicznej). Być może chciał w ten sposób zrehabilitować się w oczach reżymu za porażkę nad Wisłą. Nie miał zresztą wyboru, skoro wlazł między wrony, musiał krakać jak ony.
Od sierpnia 1921 roku M. Tuchaczewski pełnił obowiązki naczelnika Akademii Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej (RKKA) w Moskwie. Na tym stanowisku budował od podstaw system radzieckiego szkolnictwa wojskowego. Był zresztą nie tylko znakomitym organizatorem, ale też świetnym teoretykiem, uczonym i wykładowcą, jak też wielce utalentowanym mówcą. Cieszył się dzięki swej pracy i zaletom ogromną popularnością w ZSRR. Trudno się temu dziwić, obok bowiem zupełnie wybitnych walorów zawodowych, posiadał marszałek Tuchaczewski niepospolitą kulturę ogólną, był znawcą muzyki światowej (jako jeden z pierwszych poznał się na geniuszu D. Szostakowicza), literatury, malarstwa. Dlatego też zresztą był ulubieńcem elit artystycznych Rosji, gdyż rozumiał, że „imperatoris non supragrammatikos”... A jednak od 1922 roku bezpieka sowiecka zaczęła dyskretnie obserwować poczynania M. Tuchaczewskiego, ponieważ dwaj aresztowani wówczas za antyradziecką działalność oficerowie wyznali na przesłuchaniu, że inspiratorem ich aktywności był właśnie on. Informacja o tym trafiła do Stalina, który był zdania, że „ponieważ nie jest to wykluczone, jest możliwe”. Ale inni przywódcy partii i dowódcy wojskowi zatuszowali sprawę, choć było wiadomo, że Tuchaczewski prawie otwarcie występował przeciwko dominacji aparatu partyjnego w wojsku. Na domiar podczas jednego z publicznych wykładów expressis verbis obwinił Józefa Stalina o nieudolność i spowodowanie porażki w wojnie z Polską. Rzecz jasna, dyktator po prostu nie mógł mu tego wybaczyć. Dopóki jednak władza Stalina była słaba, nie trzeba było zbytnio się obawiać represji. Później sytuacja się zmieniła.
Od 1925 roku Tuchaczewski był szefem sztabu RKKA; od 1928 dowódcą Leningradzkiego Okręgu Wojskowego. Jego zasługą było m.in. zorganizowanie powietrzno-desantowych oddziałów w składzie Armii Radzieckiej. Jako zastępca ministra obrony narodowej ZSRR (od 1931) położył też duże zasługi dla rozwoju przemysłu zbrojeniowego w tym kraju, szczególnie zaś produkcji czołgów i samolotów. Na jego wniosek rozwinięto też lotnictwo torpedowe, które później przeobraziło się w lotnictwo uzbrojone w rakiety.
M. Tuchaczewski o kilkanaście lat wyprzedził niemieckich teoretyków, opracowując nowoczesne koncepcje prowadzenia wojny, w których na pierwsze miejsca wysuwały się właśnie lotnictwo i formacje pancerne, a nie, jak to było poprzednio, kawaleria i piechota. Spod pióra tego znakomitego żołnierza wyszło ponad 120 tytułów prac naukowych (książek i artykułów), poświęconych ważnym aspektom sztuki wojskowej. Marszałek G. Żukow nazywał później Tuchaczewskiego „gigantem myśli wojskowej”, człowiekiem niesłychanie mądrym, myślącym, szeroko wykształconym. Także Józef Stalin zresztą doceniał kwalifikacje marszałka i powierzał mu nieraz odpowiedzialne misje wojskowo-dyplomatyczne o wielkiej wadze gatunkowej.
W styczniu 1936 roku marszałek M. Tuchaczewski stanął na czele oficjalnej delegacji ZSRR, udającej się do Londynu na ceremonię pogrzebu króla Wielkiej Brytanii Jerzego V. Jak wiadomo, takie uroczyste spotkania są z reguły wykorzystywane także do dyskretnie podejmowanych doniosłych kroków dyplomatycznych i politycznych. Tak się stało i tym razem, M. Tuchaczewski przekazał władzom brytyjskim ważny list od rządu sowieckiego i odbył szereg spotkań z dyplomatami Zjednoczonego Królestwa, które doprowadziły do polepszenia i pogłębienia stosunków i współpracy między obu państwami.
Nie od rzeczy byłoby przypomnieć, że po drodze do Londynu marszałek M. Tuchaczewski zatrzymał się w Warszawie, gdzie mu zorganizowano konferencję prasową. Świetnie posługujący się językiem polskim wybitny obcy dowódca i dyplomata wywarł duże wrażenie na warszawskich dziennikarzach.
W Wielkiej Brytanii potraktowano marszałka ZSRR z wielkim szacunkiem, ale też z angielską rezerwą; wbrew uprzednim przyrzeczeniom nie umożliwiono mu zwiedzenia ani brytyjskich zakładów lotniczych, ani jednostek wojskowych, na których uzbrojeniu znajdowały się najnowsze rodzaje broni. Tuchaczewski pisał później o angielskiej przewrotności (w czym zresztą zupełnie miał rację), ale postępowanie Brytyjczyków świadczyło m.in. i o tym, że obawiali się marszałka, słusznie uważali go za wytrawnego specjalistę także w dziedzinie techniki wojskowej, który nieuzbrojonym okiem może uchwycić takie szczegóły prezentowanego uzbrojenia, które pozwolą później sowietom na doskonalenie własnej produkcji. Byłoby to czymś w rodzaju gratisowego udzielenia licencji, a przecież W. Brytania wolała zarabiać grube miliardy dolarów na eksporcie już wyprodukowanej broni do ZSRR.
We Francji M. Tuchaczewskiego potraktowano bardziej gościnnie, wpuszczono do najnowszych laboratoriów wojskowych, zademonstrowano supernowoczesne samoloty, czołgi i działa, a nawet zapoznano z obowiązującą wówczas taktyką prowadzenia walk powietrznych. Wszystko to świadczyło o prostoduszności Francuzów, którzy nadal widzieli w Rosji, tym razem sowieckiej, swego geopolitycznego sprzymierzeńca. A przecież znana to prawda, że państwa mają interesy, ale nie mają przyjaciół. Tym bardziej – państwa totalitarne...
Jeszcze w 1936 roku M. Tuchaczewski ostrzegał Stalina przed agresją Niemiec i postulował konieczność forsownego rozwoju sfery wojskowej w ZSRR. Być może to też zaciążyło na jego losie, Dżugaszwili bowiem miał przed 1941 rokiem sympatie proniemieckie. W 1937 roku wywiad niemiecki podsunął szpiegom czeskim w Rzeszy, a ci następnie dyplomatom radzieckim w Czechosłowacji sfabrykowane materiały o tym, że rzekomo marszałek M. Tuchaczewski ma powiązania z wywiadem Polski i Niemiec. Kremlowscy sykofanci spazmatycznie chwycili za te „kompromitujące” materiały i wytoczyli mu forsowny proces.

[Niemcy zastosowali skutecznie chwyt zalecany przez starochińską filozofię wojny jeszcze przed dwoma tysiącami lat. W dawnym chińskim traktacie pt. „36 chytrych sztuczek” czytamy: „Zheng Huangong zanim zaatakował państwo Kuai, wypytał najpierw o najwybitniejszych, najzdolniejszych, najmądrzejszych i najbardziej odważnych oficerów państwie Kuai, po czym wpisał ich nazwiska na listę, oświadczając pisemnie, iż nada im stanowiska i przydzieli ziemie państwa Kuai, jakie zdobędzie. Następnie przygotował przed murami miasta mały ołtarzyk, pod którym zakopał ową listę, ofiarując koguta i knura na znak zawarcia przymierza. Władca państwa Kuai, obawiając się rebelii, kazał zabić swych najlepszych oficerów. Hang Huangong zaatakował Kuai i zdobył je”. Generalissimus Józef Stalin musiał tę starochińską dykteryjkę znać, gdyż był człowiekiem niezwykle oczytanym. A jednak też postanowił nie ryzykować i najlepszą kadrę dowódczą kazał pozabijać – ku ogromnej radości sztabu generalnego Wehrmachtu].

Wydaje się, że Tuchaczewski był w areszcie torturowany, wystosował bowiem z więzienia list do ówczesnego szefa bezpieki sowieckiej (nieco później zresztą też rozstrzelanego) Jeżowa, w którym wyznawał: „Zostałem aresztowany 22-go maja, przewieziony do Moskwy 24-go, przesłuchany po raz pierwszy 25-go, a dziś, 26-go maja, deklaruję, że rzeczywiście istniał antyradziecki spisek wojskowy, i że ja stałem na jego czele. Niniejszym zobowiązuję się samodzielnie wyjaśnić wszystkie szczegóły dotyczące tego sprzysiężenia, nie tając ani nikogo z uczestników, ani żadnego faktu czy dokumentu. Spisek został zawiązany w 1932 roku. W nim uczestniczyli: Fridman, Ałafuzow, Prymakow, Putna i inni, o czym zakomunikuję osobno”... Podczas następnego przesłuchania marszałek dodawał, że w 1928 roku został wciągnięty przez Jenukidze’go do organizacji prawicowej, jeszcze wcześniej zaś zbliżył się z Bucharinem i snuł z nim plany obalenia ustroju socjalistycznego. Wyznawał również, że od 1925 roku utrzymywał kontakt z wywiadem niemieckim, który tajnie wspierał antyrządowe poczynania w ZSRR, wykorzystując w szczególności działaczy wysokiego stopnia żydowskiego przede wszystkim pochodzenia. Wydaje się, że te „szczere wyznania” zostały na marszałku wymuszone biciem, pogróżkami i torturami.
Nie można wykluczyć (ale nie sposób też ich dowieść) kontaktów marszałka M. Tuchaczewskiego z niemieckim wywiadem i kontrwywiadem wojskowym. Wiadomo, że wielokrotnie spotykał się, a nawet przyjaźnił z radcą wojskowym ambasady niemieckiej w Moskwie von Twardowskim. Widocznie wojskowa opozycja antystalinowska w ZSRR zamierzała podjąć współpracę z antyhitlerowską opozycją wojskową w Trzeciej Rzeszy; obie jednak zostały unieszkodliwione. Wiadomo również, że pewne koła białej emigracji rosyjskiej na Zachodzie wiązały swe nadzieje na obalenie reżymu bolszewickiego właśnie z osobą Tuchaczewskiego i widziały w nim pierwszego kandydata na antykomunistycznego Bonapartego w Rosji. Ponieważ zaś środowiska emigracyjne były naszpikowane agentami sowieckiej bezpieki, wszystkie te plany od początku doskonale znał towarzysz Kaganowicz, który też w pewnym momencie postanowił „wrzód przeciąć”...
12 maja 1937 roku zaproszono Tuchaczewskiego na Kreml, serdecznie mu pogratulowano awansu służbowego, a 21 maja marszałek został aresztowany, przewieziony do Moskwy i niebawem rozstrzelany. (Współczesna historiografia rosyjska o ukierunkowaniu nacjonalistycznym jest zdania, że marszałka M. Tuchaczewskiego zlikwidowano jako „antysemitę”, ponieważ nie ukrywał swej awersji do Żydów i ponoć nosił się z zamiarem „zrzucenia przemocą żydowskiego jarzma zRosji”. Patrz m.in. książka W. Uszkujnika, Paradoksy historii; polskie wydanie Gdańsk 1996).


11 czerwca 1937 roku zapadł wyrok w procesie wysokich dowódców Armii Czerwonej. Michał Tuchaczewski, Hieronim Uborewicz, Witold Putna, Jona Jakir, Robert Ejdeman, Borys Feldman, Witalij Primakow, August Kork zostali pozbawieni stopni wojskowych i skazani na karę śmierci. Wszyscy byli ideowymi komunistami i stali się łupem innych komunistów. Zanim ich zlikwidowano, musieli przejść potworny okres przesłuchań, tortur, bicia, poniewierania, znęcania się, okaleczania. Oto fragment jednego z nocnych przesłuchań marszałka Tuchaczewskiego wiosną 1937 roku na Łubiance.
„Jeżow: – Podejrzany, były marszałek Tuchaczewski, nie chce się przyznać do zarzucanych mu czynów. Nie przyznaje się do autorstwa oryginalnych, przedłożonych mu tekstów dokumentów, choć noszą jego własny podpis. Nie przyznaje się też, że pobierał pieniądze od obcego mocarstwa na cele kontrrewolucyjne. Oskarżony odrzuca też zarzut, że obiecał pomoc niemieckim kapitalistom w restauracji w ZSRR ustroju kapitalistycznego, choć przecież wiemy, że przyrzekł im w przyszłości odstąpienie Ukrainy i krajów bałtyckich.
Tuchaczewski: – Nie! Nigdy nie paktowałem z obcymi mocarstwami. Przyznaję się natomiast do tego, że prowadziłem legalną korespondencję zagraniczną, co jest szczegółowo odnotowane w dzienniku służbowym. Żadnej innej dokumentacji nie prowadziłem. Możecie mnie fizycznie unicestwić. Ale mojego ducha nie złamiecie. Po raz setny twierdzę, że nie mam nic wspólnego z zarzucanymi mi czynami, ani ja, ani też inni oskarżeni. To już wasza tajemnica, kto sprokurował takie bzdurne zarzuty przeciw najwierniejszym synom partii i ojczyzny...
Jeżow: – Ponownie przypominam obwinionemu, że mówiąc prawdę może tylko pomóc sobie i swojej rodzinie. Wy swym uporem straciliście wszystkie ulgi przewidziane w naszym ustawodawstwie, wszystkie humanitarne paragrafy, ale powinniście liczyć się z rodzinami, z przyjaciółmi, z tym, co ich czeka.
Tuchaczewski: – A gdzie na świecie jest takie prawo, by potomni odpowiadali za winy krewnych? Był taki czas w Rosji, że Iwan Groźny mordował niewinnych ludzi i ich rodziny, ale to było ponurym wymysłem obłąkańca!...
Jeżow: – Jeszcze razoskarżonemu radzę ze skruchą przyznać się. To tylko ulży obwinionemu i jego najbliższym. Dowody są bezsporne.
Tuchaczewski: – Wasze dowody mojej rzekomej zbrodni to zwykła prowokacja ciemnych sił. Twierdzę, że żadnych dokumentów nie podpisywałem. Pamiętajcie kaci, nigdy nie złamiecie mnie, nie ugnę się pod naciskiem. Wasz szantaż świadczy tylko o waszej słabości. Siłą chcecie mi wbić do głowy to, czego nie zrobiłem.
Jeżow: – Milczeć! Przesłuchiwany nie ma prawa obrażać proletariackiej sprawiedliwości! Niewinny, niewinny... Kto więc napisał tyle papierów? Udusimy, o ile nie wydasz swoich sekretów. Musisz wiedzieć, że NKWD nie aresztowuje niewinnych. Zostałeś aresztowany, a zatem jest logiczne, że posiadamy dowody twojej zdrady. Mamy ich pełną teczkę. Patrz, oto one. Nie patrzysz! Nie w smak ci fakt, że poznaliśmy tajemnicę twoich machlojek. Nas nie wywiedziesz w pole. NKWD jest znane na całym świecie z nieomylności. Wrogowie nas znają i drżą przed nami.
Tuchaczewski: – Nic dziwnego. Ja też bym drżał, gdybym wcześniej poznał wasze metody. Drżą, bo znają waszą ślepotę polityczną i waszą tępotę umysłową; tępą brzytwą nikt się nie ogoli, tylko się pokaleczy...
Jeżow: – Nikogo nie interesuje twoje zdanie, zbrodniarzu! Nie masz żadnego prawa wypowiadać swoich zbrodniczych myśli. Możesz tylko pokornie odpowiadać na stawiane pytania...
W tym momencie na odsiecz przesłuchującym przybył osobiście Andrzej Wyszyński, prokurator generalny ZSRR, który z miejsca przejął inicjatywę.
Wyszyński: – Jestem upoważnionyprzez lud pracujący ZSRR do ostatecznego przesłuchania obwinionego celem zakończenia śledztwa i sporządzenia aktu oskarżenia (...). Jeśli się nie mylę, jesteście z pochodzenia szlachcicem i byłym carskim oficerem?
Tuchaczewski: – Pytający też nie jest proletariackiegopochodzenia. Pytający jest polskim przybłędą i byłym mienszewikiem. Przeszedł na stronę bolszewików jedynie wtedy, gdy przejęli władzę. Jesteś prokuratorem, bo nienawidzisz wszystkiego, co dla Rosjanina jest święte. Mój ojciec, dziedziczny szlachcic, ożenił się z pańszczyźnianą chłopką. W naszym domu panowały liberalne stosunki. Zostałem wychowany w miłości do prostych ludzi. Wychowałem się wśród biedoty wiejskiej. Wchłonąłem z mlekiem matki troski i radości ludu rosyjskiego.
Wyszyński: – Nie agituj nas! Chcesz nam wmówić, że twój ojciec był bolszewikiem? Twój ojciec udawał, aby tym łatwiej zdzierać skórę z chłopów. Chcesz twierdzić, że i ty urodziłeś się bolszewikiem? Nie uderzaj w sentymenty! Nic nie potrafi uśpić czujności NKWD. Nie ma ceny, za którą można by kupić sumienie czelisty. Kochał lud, ojczyznę! To są szumne frazesy. Kochał wszystko, a sprzedał za trzydzieści judaszowych srebrników!
Tuchaczewski: – Nieprawda! Nic i nikogo nie sprzedałem: ani ludu, ani kraju, ani też władzy radzieckiej w jej najkrytyczniejszych momentach. Stałem w jednym szeregu z ludem...
Jeżow: – Stanąłeś w jednym szeregu z ludem, aby wkraść się w jego zaufanie i później od wewnątrz rozsadzić nasz ustrój. Znamy się na tych sztuczkach!
Tuchaczewski: – To bezczelne kłamstwo, zwykła potwarz. Sam Lenin mnie cenił, a co wy wówczas robiliście?
Wyszyński: – To głupota, wyrzekać się dowodów, które są na stole, tak jak i wyrzekać się swoich podpisów. Przecież to samobójstwo na raty. To, co twierdzisz, to bzdury. Aż wstyd człowiekiem targa, że taki tchórz jak ty jeszcze niedawno był marszałkiem. Posiadamy też i inne dowody, o których przesłuchiwany zapewne również powie, że to bzdury i wymysł Czeka. Wiemy, że utrzymywałeś kontakty z agentem kapitalistycznym Judaszem Trockim!
Tuchaczewski: – Tak. Utrzymywałem z Trockim kontakt służbowy. Byłem służbowo podległy Trockiemu, gdy był on prawą ręką Lenina i pełnił funkcję komisarza obrony. Później żadnych kontaktów z Trockim nie miałem.
Jeżow: – Łżesz jak pies! Mamy dowody licznych waszych wspólnych przestępstw przeciw pierwszemu państwu proletariackiemu na swiecie...
Tuchaczewski: – Pokażcie, jeśli macie coś przeciwko mnie od Trockiego! No, pokażcie!
Jeżow: – Po co ci pokazywać. I tak zaprzeczysz. Marny z ciebie polityk Postawiłeś na zdechłego konia i przegrałeś.
Tuchaczewski: – Milcz zdrajco!
Wyszyński: – Oskarżony znajduje się tu, aby składać zeznania zgodnie z przepisami, odpowiadać lojalnie i wyczerpująco na pytania stawiane przez upoważnionych do tego urzędników. Niedozwolona jest krytyka i obrażanie zasłużonych i wiernych synów ludu rosyjskiego. Proszę odpowiadać, czy oskarżony otrzymywał od niemieckich generałów instrukcje, by zmotoryzować naszą piechotę i samolotami przerzucać w razie potrzeby na wrogi teren?
Tuchaczewski: – Nie, nie otrzymywałem żadnych instrukcji od obcych generałów. Koncepcja desantów powietrznych i zmotoryzowania piechoty jest moim własnym pomysłem...
Wyszyński: – Czy oskarżony zna język niemiecki?
Tuchaczewski: – Nie tylko.
Jeżow: – Znajomość języków obcych jest pomocna w szpiegostwie. Lojalny obywatel nie potrzebuje znać języków obcych. Jak zdobędziemy świat, zaprowadzimy powszechnie język prawdziwy – rosyjski, jakim porozumiewa się towarzysz Stalin.”...
Po dalszej uciążliwej wymianie zdań Jeżow kazał straży więziennej „rozmiękczyć twardy kark” Tuchaczewskiego, co też ci nie omieszkali kolbami karabinów uczynić. Marszałek jednak nadal odmawiał podpisania protokołów przesłuchań.


Aleksander Hertz w tekście „O władzy Stalina” (1937)stwierdzał: „Kształtowanie się władztwa stalinowskiego nie odbywa się na drodze pokojowej ewolucji. Towarzyszą mu momenty wysoce dramatyczne. Przede wszystkim, jak wiemy, Stalin był jednym z uczestników elity partyjnej. Swe wyjątkowe stanowisko musiał przeto osiągać przez podporządkowanie sobie pozostałych uczestników i usunięcie możliwych współzawodników. Oto jeden z aspektów rozpraw z innymi przywódcami partyjnymi, jeden z aspektów drogi, która wiedzie do ostatnich krwawych procesów moskiewskich. Ale dołącza się tu i aspekt drugi. Elita bolszewicka była elitą partyjną, która nawet przy Leninie zachowywała swoiste cechy, właściwe elitom partyjnym. Tymczasem władca tego typu, co Stalin, musi opierać się na własnej elicie, stanowiącej jego świtę, która składa się z ludzi całkowicie mu oddanych, uznających jego posłannictwo i zawdzięczających jemu całą swą sytuację polityczną i życiową. Taką elitę tworzy Stalin, biorąc jej uczestników z państwowo-partyjnego aparatu biurokratycznego. Przeważają tu ludzie bez poważniejszego stażu, reprezentujący inne środowiska partyjne niż dawna elita. Siłą rzeczy wytwarza się starcie pomiędzy dawną elitą partyjną a wodzem i jego nową elitą. Wygrywane tu są nastroje mas partyjnych, stosowane są metody propagandowe, różnorodne posunięcia personalno-taktyczne. Stara elita wykazała małą odporność i bez większego trudu udało się Stalinowi zadać jej wiele śmiertelnych ciosów. O krwawych tych perypetiach możemy mówić tylko bardzo ogólnikowo. W gruncie rzeczy o istotnych szczegółach procesów moskiewskich właściwie nic nie wiemy. Jedno jest pewne – że formalne oskarżenia nie mogą być poważnie traktowane...
Jedno zdaje się być pewne: jesteśmy świadkami powstawania w Sowietach jednostkowego władztwa autokratycznego, sprawowanego przez wodza, który jest wyposażony w legendę o posłannictwie. Ten typ władztwa musi mieć decydujące znaczenie dla całej struktury państwowej. Nowa konstytucja sowiecka, która wprowadza formy plebiscytowe, której jednym z celów jest rozbudowa potężnego, sprawnie działającego, ale całkowicie uzależnionego aparatu biurokratycznego, jest szczególnie charakterystyczna dla tego typu władztwa...
Taka ewolucja struktury władztwa pociąga za sobą groźne niebezpieczeństwa i dla przyszłego rozwoju kraju, który temu władztwu podlega. Mamy tu do czynienia z władztwem, które przy pozorach siły nie jest trwałe, które dla zachowania swego istnienia zmuszone jest nieustannie przeciwdziałać wszelkim próbom powstawania samodzielnej inicjatywy społecznej”...
Z kolei Artur Rundt w książce pt. „Sowiety tworzą nowego człowieka” (polskie wydanie: Warszawa 1932) usiłował sformułować własny punkt widzenia na ówczesną rzeczywistość radziecką w następujący sposób: „Najbardziej widoczną cechą systemu sowieckiego, która działa za bardzo gęstą zasłoną, jest jego bezprzykładna gwałtowność.
Caryzm był potężny. Fale siły jednak, które wysyłał jako władza centralna, były słabe. Nowy ustrój, który zajął miejsce „niemego potwora”, caryzmu, ł się dosięga ostatniego obywatela w najbardziej oddalonych zakątkach kraju. Car wycisnął mechaniczne piętno tylko na zewnętrznej muskulaturze ciała narodu, nowy ustrój zaś stosuje dożylne zastrzyki, których skuteczność daje się odczuć w ostatnich rozgałęzieniach układu krwionośnego”.


A jednak zrozumienie ogólniejszych psychosocjalnych mechanizmów reżimu totalitarnego nie wyjaśnia do końca tej konkretnej sprawy, jaką jest osobista tragedia życiowa takiego geniusza wojskowego, jak marszałek Tuchaczewski. Coś musiało być na rzeczy. Ale co? Interesującą wersję interpretacji tych zdarzeń zaproponował w swej książce wspomnień pt. „Zapiski” (Londyn 1955) były minister spraw zagranicznych ZSRR Michaił (Mojżesz) Litwinow. Według niego Józef Stalin doszedł w 1928 roku do konkluzji, że kanclerz Niemiec Stresemann zmierza do zorganizowania bloku państw kapitalistycznych (Niemiec, Anglii i Francji), który byłby skierowany przeciwko ZSRR. Dawały tej tendencji świadectwo liczne oznaki w stosunkach między owymi państwami, przede wszystkim wycofanie wojsk francuskich z Zagłębia Ruhry, złagodzenie pozycji w sprawie odszkodowań niemieckich itd. Zaniepokojony dyktator ukuł machiaweliczny plan przeciwdziałania tej tendencji przez rozbicie zarysowującego sojuszu antysowieckiego.
W grudniu 1928 roku do Berlina przybyli z oficjalną misją wojskową trzej wysokiej rangi oficerowie Armii Czerwonej: szef sztabu generalnego Tuchaczewski, Jakir i Uborewicz. Odbyto jednak nie tylko rozmowy oficjalne, ale i tajne. Jak podaje Mojżesz Litwinow, trzej wyżej nazwani dowódcy „powiedzieli w trakcie sekretnych spotkań swym niemieckim rozmówcom, że są gotowi współpracować z armią niemiecką przeciwko partii komunistycznej i że w odpowiedniej chwili przejmą stery rządu i ustanowią w ZSRR wojskowy rząd proniemiecki. Nie należy więc podejmować żadnych kroków dyplomatycznych lub wojennych przeciwko Moskwie, ani tworzyć przeciw niej bloków międzynarodowych”. Obalenie rządu sowieckiego w drodze wojny – wyjaśniał Tuchaczewski – spowodowałoby powstanie w Moskwie władzy profrancuskiej i proangielskiej, podczas gdy wojskowy zamach stanu na Kremlu doprowadzi do utworzenia rządu proniemieckiego i zapewni Niemcom dostęp do niewyczerpanych bogactw naturalnych i do ogromnego rynku wewnętrznego Rosji. Była to oczywiście prowokacja Stalina, o czym generalicja niemiecka pojęcia nie miała. Litwinow pisze: „Niemcy, jak się zdaje, połknęli przynętę”... Sprawy nie udało się jednak do końca utrzymać w tajemnicy, gdyż generałowie poinformowali rząd berliński o tajnych pertraktacjach. Dowództwo niemieckich sił zbrojnych wyasygnowało pół miliona Reichsmark na finansowanie rzekomych sowieckich spiskowców; kwota ta została przelana na nazwisko Jakira w jednym z banków wiedeńskich. Wiadomość o tej transakcji została przechwycona prze agenta sowieckiego wywiadu wojskowego i przekazana do Moskwy. Szef GRU generał Berlin osobiście poinformował o tym Stalina i był wielce zaskoczony, że zamiast wyrazów uznania otrzymał rozkaz natychmiastowego odwołania agenta do kraju, który został już na pierwszej radzieckiej stacji kolejowej przejęty przez oficerów GPU i więcej nikt nigdy go nie widział.
Nieco później jedna z grup trzymających władzę w Niemczech przekazała do Moskwy odnośne tajne dokumenty, Stalin widocznie też stchórzył i nie ratował swoich agentów, których zmełła na drobną mąkę machina sowieckiej bezpieki. Tuchaczewski też nie odważył się wyznać, że działał w Niemczech na rozkaz dyktatora, gdyż zostałoby to przez bezpiekę zinterpretowane jako perfidne i potworne pomówienie wodza. Do końca też chyba wierzył, że Stalin każe go niebawem wypuścić z aresztu. Ten jednak wolał pozbyć się niewygodnych i inteligentnych dowódców, którzy niebawem zostali osądzeni i rozstrzelani.
Piotr Jaroszewicz, wieloletni premier PRL we wspomnieniach „Przerywam milczenie” (Warszawa 1991)wyznawał: „Wielka okrutna czystka w armiiradzieckiej w latach 1936-38 miała szczególnie antypolski akcent. Fala terroru zabrała wówczas z armii wiele Polaków i byli oni traktowani wyjątkowo okrutnie... Myślę, że nienawiść do Polaków mieściła się w programie zbliżenia z Niemcami. Obok Stalina główną rolę grał w tym Mołotow. W tej kampanii antypolskiej mieściło się też rozwiązanie Komunistycznej Partii Polski i wymordowanie polskich komunistów w ZSRR”. A może zresztą także bestialski mord popełniony w Warszawie także na emerytowanym premierze PRL i jego żonie, gdyż wiedzieli oni i rozumieli zbyt wiele...


W archiwach rosyjskich dotychczas są przechowywane liczne donosy na Tuchaczewskiego, wystosowane do GPU przez urzędników różnych resortów, którzy mieli się z marszałkiem tak czy inaczej zetknąć. Z reguły figuruje w nich jako „faszysta”, „polski szpieg”, „antysemita” czy „antykomunista”. Ale wydaje się, że jego los jest wyrazem także jakiejś ogólniejszej prawidłowości. Tej mianowicie, że ludzie prawdziwie wybitni są nienawidzeni przez ludzi zwykłych i pospolitych. Ideologię zaś do tego zoologicznego odruchu dorabia się zgodnie z duchem czasu.
Kto nie zrozumiał, że człowieka wielkiego nie tylko się popiera, lecz także ze względu na dobro ogólne musi się go zwalczać, z pewnością jest jeszcze wielkim dzieckiem, – lub sam wielkim człowiekiem”. (Fryderyk Nietzsche, Wędrowiec i jego cień, s. 120). Gmin zaś, czyli tzw. lud, nigdy nie składa się z osób wielkich, dlatego jego przywódcy również wrogo traktują tych, którzy się wznoszą nad przeciętność.
Człowieka kierującego się zuchwałością, wolą, bezwzględnością i nieustraszonością otaczają szpiedzy państwa i narodu. Ależ tak, narodu! W narodzie – Wy, dobrotliwi ludzie, wyobrażacie Sobie, że jest on jakimś cudem doskonałości – powszechnie zapanowała policyjna mentalność. Jedynie ten, kto wyprze się swego Ja, kto „wypiera się” samego siebie, jest narodowi miły.” (Max Stirner, Jedyny i jego własność).
Marszałek Tuchaczewski nie należał, jak wiadomo, do mięczaków, które „wyrzekają się siebie” na widok szefa. Jego zaś porażka w 1920 roku wcale nie spowodowała klęski Rosji, ani jej nowego reżymu. Wręcz przeciwnie, ta wojna skończyła się pokojem, który konsolidował nowe państwo socjalistyczne, i to w granicach rozleglejszych, niż to przed wojną proponował Polsce W. Lenin. Kiedyś Montaigne napisał, że „sukces tylko wówczas jest zwycięstwem, gdy łoży kres działaniom wojennym”. A przecież Tuchaczewski – mimo pozornej porażki – doprowadził do pokoju z Polską, której bolszewicy w swoim czasie strasznie się obawiali. Dlatego też Tuchaczewskiego uważano w Moskwie raczej za zwycięzcę, a i on się nie czuł specjalnie przegranym. To zaś kryło w sobie zarodek swoistego niebezpieczeństwa.
Niccolo Machiavelli pisał w Rozważaniach o dylematach zwycięskiego dowódcy wojskowego: „Powiem natomiast temu wodzowi, o którym sądzę, że niechybnie dosięgnie go jad niewdzięczności: dwie stoją przed tobą drogi. Albo zaraz po zwycięstwie opuścić armię i oddać się w ręce swego władcy, zważając na to, aby nie popełnić żadnego zuchwałego lub zdradzającego ambicję czynu; władca wyzbędzie się wszelkiej podejrzliwości i wynagrodzi cię lub przynajmniej nie skrzywdzi. Albo – jeśli nie chcesz tego uczynić – wkrocz odważnie na drogę zupełnie odmienną. Rób wtedy wszystko, aby podbity kraj pozostał w twych własnych rękach; zjednaj sobie wojsko i ludność, zawieraj sojusze z sąsiadami,... przekupuj innych dowódców, usuwając tych, których nie uda ci się pozyskać. W ten sposób ukarzesz zawczasu twego władcę za niewdzięczność, którą by wobec ciebie ukazał. Innych dróg nie ma, Jednakże ludzie nie potrafią być ani całkiem źli, ani całkiem dobrzy. I dlatego zawsze dzieje się tak, że po odniesionym zwycięstwie dowódca nie chce opuścić armii, nie jest w stanie skromnie się zachować, nie potrafi chwycić się środków gwałtownych, ale i zasługujących na pewne uznanie. Pozostaje on więc w niezdecydowaniu, które stanowi o jego zgubie”...
Tak się też stało z marszałkiem Tuchaczewskim, któremu, jako wybitnemu rywalowi, Stalin zbytnio nigdy nie ufał, a którego się zawsze obawiał.
Nawiasem mówiąc, Stalin zdawał sobie sprawę nie tylko z ewentualnego zagrożenia płynącego dlań ze strony wybitnych dowódców wojskowych, ale też z tego, że trzeba, by było ich dość wielu, tak, aby musieli pilnować się nawzajem. Stąd zawrotne awanse i błyskotliwe kariery polskie w armii radzieckiej. Stalin widocznie był świadom również takich cech polskiego usposobienia jak ambicja, zawiść, skłonność do intryg i donosicielstwa, używał więc dowódców polskiego pochodzenia do „wyciszania” Rosjan i Żydów, a jednocześnie kierował negatywną energię tamtych na „polskich panów”, dla siebie rezerwując rolę nietykalnego sędzi najwyższego. By zachować równowagę, trzeba było oczywiście pozwalać na przemian różnym ugrupowaniom poskromić rywali z obozu przeciwstawnego, lecz tylko do pewnych granic, nigdy nie pozwalając nikomu na odniesienie decydującego i ostatecznego zwycięstwa. Ale do „puszczania krwi” trzeba było koniecznie doprowadzać, by uspokoić rozjątrzone nastroje.
Komedii sądowej nad Tuchaczewskim dokonali czterej sowieccy generałowie: Dybienko, Alksnis, Blücher, Biełow, którzy jednomyślnie podjęli decyzję o fizycznej likwidacji marszałka. Minął jednak zaledwie rok, a wszyscy oni także zostali rozstrzelani na mocy wyroku kolejnego trybunału. Zło wróciło do swych sprawców dokładnie w tejże postaci, w jakiej od nich wyszło. Czerwone koło dokonało pełnego obrotu dookoła osi. Nie zmienia to jednak faktu, że rozstrzelano nie tylko marszałka Tuchaczewskiego, ale i jego żonę (w Orle 1942); córka zaś odsiedziała kilkanaście lat w więzieniu, później aż do śmierci w 1982 roku pracowała jako redaktor w Wydawnictwie Wojskowym Ministerstwa Obrony ZSRR.
W obecnej Rosji marszałek M. Tuchaczewski jest czczony jako jedna z najwybitniejszych postaci w dziejach wojskowości tego wielkiego mocarstwa imperialnego.


 

Michał Lewandowski



Urodził się w stolicy Gruzji Tbilisi (Tyflisie) 5 maja 1890 roku w szlacheckiej rodzinie polskiej.
Lewandowscy to dawny i szeroko rozgałęziony dom rycerski, znany od wieków z waleczności. Polska Encyklopedia Szlachecka (t. 7, s. 314-316) informuje o Lewandowskich herbu Brodzic, Dołęga, Lewalt, Niezgoda, Oliwa, Pobóg, Prawdzic, Sas.
Byli też na Kresach Lewandowscy herbu Nałęcz odmienny; pisze o nich Jan Dworecki-Bohdanowicz w swym rękopiśmiennym opracowaniu Herbarz szlachty litewskiej” (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 9, f r 2782, s. 217).
A. Boniecki (Herbarz polski, t. 14, s. 175) także pisze o Lewandowskich używających herbów: Dołęga, Niezgoda, Prawdzic, Sas oraz innych, rozsiedlonych po całej Rzeczypospolitej od Wielkopolski po Smoleńszczyznę.
O Lewandowskich herbu Dołęga Herbarz rodzin szlacheckich Królestwa Polskiego (cz. 1, s. 167-168, Warszawa 1853) m.in. donosi: „Z tej rodziny Stanisław w roku 1756 był pisarzem ziemskim poznańskim, a w roku 1767 subdelegatem tamecznego grodu”.
Spis szlachty Królestwa Polskiego (s. 130, Warszawa 1851) pisze o Felicjanie, Kajetanie Stefanie i Ludwice Róży Lewandowskich herbu Dołęga.
W. Wittyg (Nieznana szlachta polska i jej herby, Kraków 1908, s. 175) donosi o Lewandowskich herbu Brodzic.
Byli m.in. spokrewnieni z arystokratyczną rodziną Korwin-Kossakowskich herbu Ślepowron (Materiały do bibliografii genealogii i heraldyki polskiej, t. 2, s. 247, Buenos Aires – Paryż 1964).
W XIX wieku mieszkali Lewandowscy w powiatach wileńskim, telszewskim, szawelskim, wiłkomierskim, oszmiańskim i innych.
8 października 1705 roku ksiądz Joachim Ślizień ochrzcił w kościele Rakiskim Jerzego i Józefa, synów Jerzego i Katarzyny z Ślendzińskich, Lewandowskich. Rodzicami chrzestnymi byli Karol Tyszka i Teofila Sawrymowiczowa.
Widymus z Ksiąg ziemskich wiłkomierskich z 15.X.1709 r. podaje: „Ja, Jacek Grzegorz Jurjewicz Lewandowski, skarbnik Sendomirski, Ja, Krystyna Janowna Ślendzińska, JKMości w-wa sendomirskiego y Xięstwa Żmudzkiego ziemianka” – chodziło o sprzedaż panom Piotrowskim kilku posiadłości panny Ślendzińskiej na Żmudzi.
16 października 1749 roku ks. Stefan Dąbrowski ochrzcił w kościele tykocińskim Konstantego syna Jerzego i Teresy z domu Szaniawskiej Lewandowskich. Rodzicami chrzestnymi byli Jan Karwowski i Eleonora Jabłonowska (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 1643, s. 3).
Apolinary Lewandowski, podkomorzy powiatu mozyrskiego, na początku XIX w. posiadał majątek Borzobohaciszki w powiecie oszmiańskim z 16 dymami. Miał synów Feliksa i Franciszka (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1015, s. 11).
Jako ciekawostkę można przypomnieć, że porucznik Lewandowski był od 1812 roku adiutantem feldmarszałka Kutuzowa.
W jednym ze świadectw wydanych przez uniwersytet Wileński na początku lat dwudziestych XIX wieku czytamy: „Nobilis Felix Apollinarii filius Lewandowski, studiorum curriculo in Schola Publica Mozyrensi emenso, in Civium hujus Caesareae Litterarum Universitatis Vilnensis numerum adscriptus, in Ordine Professorum scientiarum Physico – mathematicarum, Physicae, Chemiae, Zoologiae et Botanicae, spatio unius anni multam et assiduam operam dederit, atque in examinibus semestribus diligentiam suam et processus Praeceptoribus suis adeo probaverit”. Nadano mu więc tytuł kandydata wydziału fizyczno-matematycznego (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 838, s. 127).
Franciszek Lewandowski w latach 1823-1831 pełnił funkcje wileńskiego gubernskiego sekretarza (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 2, nr 15).
Jan, syn Michała, oraz dwuimienny Adam Józef, syn Felicjana, Lewandowscy, zwracając się do Wileńskiej Szlacheckiej Deputacji pisali: „Familia proszących urodzonych Lewandowskich herbu Lewalt od najdawniejszych czasów dostojnością szlachecką i prerogatywami temu stanowi właściwemi jest zaszczycona, której przodkowie w Królestwie Polskim i jego prowincjach possydowali różnoimienne ziemskie nomenklatury, a mianowicie w Województwie Sandomierskim, gdzie prapradziad proszących Jerzy Lewandowski, skarbnik sandomierski, dziedziczył majątek Przeplice zwany, który zostawił synowi dwuimiennemu Jackowi Grzegorzowi, a ten przeniósłszy się do Wielkiego Księstwa Litewskiego wszedł w ślubne związki z Krystyną Ślendzińską, dziedziczką majętności Gaweysz w Wiłkomierskim, a Sandrojciów na Żmudzi położonej, (1709)... Tenże dwuimienny Jacek Grzegorz Jerzewicz z tąż żoną zostawił synów dwóch Jerzego i Józefa, z których Jerzy dostawszy się w służbę wojskową był chorążym i wydał z Teresy Szaniawskiej syna Konstantego, Konstanty zaś Jerzewicz z żoną Zuzanną Jodkowską spłodził syna Jerzego Lewandowskiego, byłego rejenta granicznego wiłkomirskiego, który miał żonę Praxedę Bańkowską, która to gałąź familii proszących składając na powyższą procedencyą dowody, uzyskała w roku 1841 lipca 28 dnia dekret w Deputacji tutejszej.
Dzieje linii drugiej Lewandowskich wyglądają, według tegoż dokumentu, następująco: „Józef Lewandowski, pełniąc służbę dworską w powiecie kowieńskim i trockim, spłodził syna dwuimiennego Michała Jana (1763)... Michał zaś Józefowicz Lewandowski z pierwszego małżeństwa z Józefatą Zaleską miał synów czterech, dwuimiennego Felicjana Mateusza, w życiu będącego, oraz Jeronima, Rocha i Ignacego już nieżyjących, a z drugiego małżeństwa z urodzoną Józefatą Zalewską wydał na świat proszącego piątego syna Jana Lewandowskiego”.
W 1832 roku Deputacja Wywodowa Wileńska potwierdziła specjalnym dekretem rodowitość domu Lewandowskich. W 1851 r. podobne potwierdzenie uzyskał mieszkający w Wilnie we własnym domu Kazimierz Lewandowski oraz jego żona Ludwika z Rodziewiczów, synowie Ferdynand, Wincenty, Michał Teodor, Bernard Bazyli, jak też córki Urszula, Agata, Zofia, Rachela. Rodzina utrzymywała się z uprawy roli. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 1643, s. 1-16).
27 września 1840 roku heroldia wileńska potwierdziła rodowitość szlachecką domu Lewandowskich herbu Lewalt i zatwierdziła drzewo genealogiczne gałęzi, wywodzącej się od wspomnianego powyżej Jerzego Lewandowskiego, skarbnika sandomierskiego, który w 1709 roku zamienił z panami Slendzińskimi swój dziedziczny majątek Przeplice na Gawejsze w powiecie wiłkomierskim na Litwie. Drzewo przedstawia sześć pokoleń tej gałęzi zacnego rodu Lewandowskich (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 7, nr 669).
Na Podolu również mieszkali liczni Lewandowscy, w większości notowani jako starożytna szlachta polska (Spisok dworian wniesionnych w dworianskuju rodosłownuju knigu Podolskoj Gubernii, Kamieniec – Podolsk 1897, s. 263).
Lewandowscy zostali potwierdzeni w rodowitości szlacheckiej przez heroldię w Mińsku 17 grudnia 1802 oraz 6 lutego 1892 r. (Historyczne Archiwum Narodowe Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 2, nr 3917).


Ojciec Michała Lewandowskiego był podoficerem w armii Cesarstwa Rosyjskiego. Chłopiec więc poszedł w ślady ojca, początkowo (1910) ukończył szkołę zawodową w m. Groznym (stolicy Czeczenii), następnie (1912) Szkołę Wojskową św. Włodzimierza. Przez cały okres pierwszej wojny światowej (1914-1918) służył na froncie w randze sztabs-kapitana. Od 1917 roku znajdował się w składzie Armii Czerwonej, uczestniczył m.in. w likwidacji buntu oddziałów generała Korniłowa. Zarówno na frontach pierwszej wojny światowej, jak i wojny domowej w Rosji słynął M. Lewandowski z brawurowej odwagi i rzadko spotykanego męstwa. Im większe bywało niebezpieczeństwo, tym większa też stawała się jego śmiałość i wola walki.
Człowiek może wprawdzie ulegać niepomyślnym zrządzeniom losu, jednakże w sercu swym musi być stale jednakowo odważny, a tchórzostwa nie można usprawiedliwiać brakiem doświadczenia... Bez odwagi żadna sztuka (wojskowa) nie ma najmniejszego znaczenia w chwili niebezpieczeństwa. Strach bowiem hamuje pamięć, ai sztuka bez odwagi jest zupełnie nieużyteczna”.
Większemu doświadczeniu przeciwnika trzeba przeciwstawić większą odwagę, – pisał ongiś Tukidydes w Wojnie Peloponeskiej. Miał rację, a jego twierdzenia mają wartość nieprzemijającą.
Nie przypadkiem Fryderyk Nietzsche spostrzegł ongiś zadziwiającą prawidłowość psychologiczną: „Ludzi śmiałych nakłania się do pewnego czynu przez to, że się go przedstawia jako niebezpieczniejszy, niż jest w istocie”...
I choć tenże filozof miał również zauważyć, iż „stopień lękliwości jest miarą inteligencji”, nie jest to psychologiczną prawdą bezwzględną. Głupota bowiem bardzo często idzie w parze z tchórzostwem.
Generał Pierre Jacques Etienne de Cambronne miał podczas bitwy pod Waterloo powiedzieć: „Gwardia umiera, ale się nie poddaje”... Według tego też schematu postępowali żołnierze, na których czele stał twardy i nieustraszony dowódca. Tak bywa zawsze i wszędzie; jak głosi rosyjskie przysłowie: „smiełogo pula boitsia,smiełogo sztyk nie bieriot”. Zjednoczeni żelazną wolą dowódcy, żołnierze oddziałów dowodzonych umiejętnie, kroczą pewnie od zwycięstwa do zwycięstwa, zyskując cześć i chwałę dla swej postawy i dokonań.
Starochińska Księga Przemian (I-Cing) zawiera głębokie myśli na temat wojskowości: „Wojsku potrzebna jest wytrwałość i silny dowódca... – Wojsko musi wyruszać we właściwym szyku; gdy szyk nie jest dobry, grozi niepomyślny los... – Rozwaga i ostrożność wiodą w końcu do pomyślnej odmiany losu... – Kto swemu charakterowi nie dodaje trwałości, tego udziałem jest wstyd, uporczywe upokorzenie”... I przeciwnie, kto zachowuje stałość charakteru i nieustępliwość – zwycięża, pomnażając swą chwałę.
W słynnym dziele O wojnie Carl von Clausewitz pisał: „Ze wszystkich wzniosłych uczuć, jakie przepełniają pierś ludzką w gorącym wichrze walki, żadne uczucie, nie jest tak potężne i trwałe, jak pragnienie sławy i czci (...) Wprawdzie nadużywanie tego dumnego pragnienia właśnie podczas wojny musiało spowodować najbardziej oburzające niesprawiedliwości wobec ludzi, ale źródło tych uczuć należy naprawdę zaliczyć do najszlachetniejszych w naturze ludzkiej, a na wojnie są one prawdziwym tchnieniem życia, wlewającym duszę w ten olbrzymi organizm. Wszystkie inne uczucia, mimo że mogą być bardziej powszechne albo mogą się wydać wyższymi, jak miłość ojczyzny, fanatyzm idei, zemsta, zapał wszelkiego rodzaju, nie zastąpią jednak ambicji i pożądania sławy.
Władze nowo narodzonej Republiki Sowieckiej doskonale wykorzystywały ten mechanizm psychologiczny: gazety rozpisywały się o czynach oficerów i żołnierzy, nieraz ubarwiając rzeczywistość najdziwniejszymi zmyśleniami, mającymi dodać splendoru i tak częstokroć bohaterskiej waleczności oddziałów, opanowanych ideą walki o powszechną sprawiedliwość a przeciwko wyzyskowi człowieka przez człowieka. Taki cel wydawał się uświęcać wszelkie środki i wszystkie ofiary. Popełniano więc w imię Rewolucji Socjalistycznej także niezliczone zbrodnie i bestialstwa, radykalnie zaprzeczające szlachetnej idei, której wielu chciało szczerze poświęcić swoje i cudze życie.
Wojny domowe zresztą, jako wojny między krewnymi, często są prowadzone ze szczególnym okrucieństwem, ponieważ motywem działania są emocje bardzo osobiste: zawiść, gniew, złość, nienawiść, a nie po prostu zewnętrzna konieczność uczestniczenia w walce. Mimo to okrucieństwo ma tu charakter wybuchowo-incydentalny, a nie systematyczny, w przeciwieństwie do walki różnych systemów etniczno-państwowych, kiedy to przeciwnik jest traktowany bezosobowo, jako przedmiot, który musi być „sprzątnięty” albo zlikwidowany. Chociaż z drugiej strony historia zna liczne przypadki systematycznego ludobójstwa także w wojnach domowych, jak też przykłady powściągliwości i rycerskich zachowań w zmaganiach międzyetnicznych. Podczas wojen domowych dochodzi nieraz do podłego wiarołomstwa i makabrycznych zbrodni. Tak było np. podczas walk o Krym w 1920 roku. Wówczas to przyjaciel Lewandowskiego, dowódca Frontu Południowego Armii Czerwonej Michaił Frunze dał oficerskie słowo honoru, że jeśli oddziały białogwardyjskie zaprzestaną oporu w bratobójczej walce i złożą broń, żadnemu jeńcowi włos z głowy nie spadnie, wszyscy zostaną puszczeni wolno i będą mogli udać się do miejsc rodzinnych. To zachęciło resztki Białej Gwardii do poddania się: kilkuset najbardziej ideowych oficerów zastrzeliło się, by nie zhańbić się pójściem do bolszewickiej niewoli, ale około 60 tysięcy żołnierzy złożyło broń i poddało się.
Wbrew honorowemu przyrzeczeniu Frunzego, głównodowodzący Armii Czerwonej Lejba Bronsztejn (Lew Trocki) wydał rozkaz natychmiastowej fizycznej likwidacji wszystkich jeńców. Których też całymi gromadami, jak bydło, popędzono nad morze i masowo rozstrzeliwano z karabinów maszynowych, fale zaś morskie pochłaniały dziesiątki tysięcy martwych i zranionych ciał. Gdy Frunze poniewczasie dowiedział się o tym, co się dzieje za jego plecami i bez jego wiedzy, w pierwszym odruchu wyruszył samochodem do Bronsztejna – Trockiego, by go osobiście zastrzelić. Ochrona osobista poinformowała go jednak po drodze, że głównodowodzący właśnie na tą wizytę czeka, a specjalny oddział bolszewickich siepaczy otrzymał rozkaz dokonania natychmiastowej likwidacji „gościa” i jego obstawy, nie podejmując żadnych rokowań. Wówczas M. Frunze podjął próbę samobójstwa, lecz i to ochrona osobista udaremniła. Minęło kilka lat i Frunze został w 1925 roku zarżnięty na stole chirurgicznym podczas operacji wyrostka robaczkowego. Poza wszelką wątpliwością na rozkaz Trockiego pooperacyjny krwotok „nie udało się” zatrzymać, jak też nie leczono banalnego stanu zapalnego rany.


Dobroczynne wtórne skutki wojny, czyli umacnianie charakteru obywateli i więzi wspólnotowych, toną w morzu niszczycielskich skutków bezpośrednich”. (Francis Fukuyama, Ostatni człowiek, s 187). Nie ma na to jednak rady, na wojnie zawsze sąsiadują ze sobą bohaterstwo i bestialstwo. Tak też było podczas wojny domowej w Rosji.
Spod Piotrogrodu Michał Lewandowski został przerzucony ze swymi żołnierzami na teren Kaukazu. W 1918 roku waleczny oficer został wybrany na ministra wojny („komisarza ludowego wojny”) tzw. Terskiej Republiki Radzieckiej, dowodził dużym Władykaukasko-Groznieńskim Ugrupowaniem Armii Czerwonej, odnosząc szereg sukcesów militarnych w walkach z Białą Gwardią i bojówkami islamskimi. W styczniu i lutym 1919 roku pełnił funkcje dowódcy 11 Armii, a później, do roku 1921 włącznie, dowodził kolejno: Dywizją Specjalną, Dywizją Siódmą, 33 Kubańską Dywizją Strzelecką, ponownie Ugrupowaniem Terskim, 11-tą Armią, 9-tą Armią. W 1921 roku pełnił obowiązki guberńskiego komisarza wojskowego w Tambowie. Na poddanym sobie terenie wprowadził żelazną dyscyplinę i bezwzględny porządek; każdy przypadek niesubordynacji lub łamania prawa karał z bezwzględną surowością, co miało za skutek wysokie morale i znakomite walory bojowe podległych mu jednostek wojskowych. Nawiasem mówiąc, na ważność tych spraw wskazywał w księdze 12 swych Praw Platon, gdy pisał przed 2,5 tys. lat: „Jeżeli idzie o karność wojskową, to należy tu wiele rzeczy doradzić i wiele ustanowić praw; najważniejsze jednak jest to, żeby nikt nie pozostawał nigdy bez kierownictwa, żeby się nie przyzwyczaił ani w poważnych sprawach, ani w zabawach działać po swojemu i na własną rękę. Każdy powinien i podczas wojny i podczas pokoju mieć oczy wciąż zwrócone na przełożonego i poddawać się jego zarządzeniom w najdrobniejszych nawet sprawach, stać więc, gdy nakaże, maszerować, ćwiczyć się, myć, spożywać posiłki, zrywać się w nocy dla objęcia warty lub przeniesienia jakiegoś meldunku, a podczas walki nie może nikt ani rzucić się w pogoń, ani cofnąć się o krok bez otrzymania nakazu dowódców. Wszyscy, jednym słowem, muszą przyzwyczaić się i wdrożyć do tego, żeby nie myśląc nawet o tym, iż można coś robić osobno i w oddzieleniu od innych, i nie umiejąc w ogóle tak postępować, łączyć zawsze swoje wysiłki i wspólnie działać we wszystkim. Nie ma bowiem i nie będzie zaprawdę lepszego, skuteczniejszego i mądrzejszego sposobu zapewnienia sobie ocalenia i zwycięstwa w wojnie. W tym więc ćwiczyć się trzeba i zaprawiać podczas pokoju już od lat dziecinnych; nauczyć się trzeba rządzić innymi i słuchać innych, wszelką zaś samowolę wytrzebić należy z życia ludzi...
Jeśli jest to w ustach Platona wymóg mądrości socjalnej jako takiej, to tym bardziej, i w sposób szczególny, dotyczy to wojska. Michał Lewandowski rozumiał to i potrafił w praktyce ten stan karności masom narzucić. Był za to wysoko ceniony przez władze polityczne ZSRR.
We wszystkich nowoczesnych armiach, jak zauważył jeszcze Jacob Burchardt w dziele „Kultura Odrodzenia we Włoszech”, „zaufanie do osobistości wodza staje się bezwzględną siłą motoryczną”, wyjątkowo ważną podczas działań wojennych. Zaufanie to pozyskuje się m.in. przez przykład bezgranicznej odwagi osobistej.
Lewandowski był z usposobienia prawdziwym hazardzistą, to jest człowiekiem o silnej skłonności nie tylko do podejmowania ryzyka, ale i do twórczego aranżowania na własną rękę ryzykownych i niebezpiecznych sytuacji. Taki człowiek z wolnej gry możliwości potrafi wyłowić szansę w sytuacjach, które inni potraktowaliby albo jako zwyczajne i nic nie znaczące, albo jako beznadziejne. Taka postawa wiąże się też ze zwiększeniem szans na podjęcie nowych sposobów działania w starych kontekstach. Odkrycie lub sprowokowanie przygodności sprawia, że sytuacje, które wydawały się ściśle określone i z góry przesądzone, znów jawią się jako źródło tryskające nieznanymi możliwościami. Takie twórcze kultywowanie ryzyka stanowi z reguły jedną z najbardziej fascynujących cech charakterologicznych dowódcy wojskowego z prawdziwego zdarzenia, i to od sierżanta poczynając a na feldmarszałku kończąc.
Po zakończeniu wojny domowej w Rosji generał Lewandowski pełnił szereg odpowiedzialnych funkcji w Armii Radzieckiej, był m.in. dowódcą wojsk Frontu Turkiestańskiego (1924-1925) oraz Armii Kaukaskiej. Od 1929 roku był dowódcą wojsk Syberyjskiego i Zakaukaskiego Okręgu Wojskowego; jeszcze później zwierzchnikiem Nadmorskiego Ugrupowania Wojskowego oraz Armii Dalekowschodniej. Był jednym z najbardziej wpływowych i utalentowanych dowódców ZSRR. W latach 1934-1937 był też członkiem Rady Wojskowej przy Ludowym Komisariacie Obrony ZSRR.
Za odwagę wykazaną w okresie pierwszej wojny światowej został odznaczony szeregiem orderów Cesarstwa Rosyjskiego, natomiast w okresie sowieckim także Orderem Czerwonego Sztandaru ZSRR, Orderem Lenina, Orderem Czerwonego Sztandaru Azerbejdżańskiej SRR i Tadżyckiej SRR.
Należał do grona wybitnie uzdolnionych młodych żołnierzy, którym jeszcze młodszy ustrój socjalistyczny umożliwił wszechstronny rozwój swych talentów i zrobienie wielkiej kariery. Wszystkie zresztą mądre i przewidujące rządy powinny dbać o to, by zdolna młodzież miała drogę otwartą do osiągania najwyższych godności w państwie dzięki swej pracy, energii i inteligencji.
Niccolo Machiavelli opisywał tę prawidłowość w Rozważaniach: „W Rzymie nigdy zresztą nie zwracano uwagi na wiek: cnót szukano u tych, którzy je posiadali, nie bacząc na to, czy młodzi są czy starzy. Widać to na przykładzie Waleriusza Korwinusa, który został konsulem w wieku dwudziestu trzech lat. Tenże sam Waleriusz wyraził się raz w przemówieniu do żołnierzy, że konsulat jest „praemium virtutis non sanguinis”... (nagrodą za męstwo, nie za urodzenie)...
Jeśli zaś młodzieniec jakiś posiada tak wielkie cnoty, że dokonuje wspaniałych czynów, byłoby rzeczą nad wyraz niekorzystną, aby państwo od razu nie mogło się nim posłużyć i zmuszone było czekać, aż z wiekiem stępieją w nim hart ducha i bystrość umysłu, które tak bardzo byłyby użyteczne ojczyźnie”.
W okresach rewolucyjnych i burzliwych ta tendencja z reguły się nasila, gdyż miernoty są zniesione, pozbawione możliwości blokowania drogi młodemu pokoleniu.
Gdy się rodzi nowy ruch społeczny, nowy ustrój, nowa władza, preferuje ona i awansuje ludzi mądrych, energicznych, nowatorskich. Lecz trwa to tylko w okresie, gdy ruch ten występuje w charakterze opozycji i w okresie tuż po zwycięstwie. Następnie, w okresie stygnięcia ruchu, rozrastania się i kostnienia form organizacyjnych – gdy nowe staje się starym – ludzie tacy są odpychani poza strukturę władzy, izolowani, a nawet niszczeni. Wpływy osiągają ponownie osobnicy przeciętni pod względem moralnym i umysłowym, posiadający takie cechy jak konformizm, podejrzliwość, autorytarna uległość, skłonność do formalizmu i niechęć do nowego. Prawdziwa elita duchowa zepchnięta zostaje na dalszy plan i rzadko wywiera istotny wpływ na społeczeństwo, które od nowa (tj. – od marazmu) rozpoczyna cykl rozwojowy.
Co więcej, ludzie wysoce uzdolnieni, myślący i nonkonformistyczni zostają nieraz poddani szykanom, a nawet eksterminacji, ich bowiem dynamizm, kreatywność, nieujarzmiona energia, twórcza aktywność wydają się naruszać skostniałe kanony obowiązującej ideologii i zamierającego w bezruchu społeczeństwa.
W rozkwicie sił umysłowych i twórczych M. Lewandowski został aresztowany jako domniemany „wróg ludu” oraz rozstrzelany jako „polski szpieg” 29 lipca 1937 roku. W okresie późniejszym pośmiertnie zrehabilitowany. Nie wykluczone, że rzeczywiście został był zwerbowany przez piłsudczykowską defensywę, w której sowieci mieli mnóstwo agentów, a potem przez tychże warszawskich łajdaków zadenuncjowany do władz radzieckich. Dokładnie tak postąpiono z tysiącami mieszkańców polskich regionów Marchlewszczyzna na Ukrainie i Dzierżyńszczyzna na Białorusi, gdzie wysłannicy warszawskiej bezpieki zorganizowali potężną sieć tajnej Polskiej Organizacji Wojskowej, a potem wszystkich tych szlachetnych i naiwnych ludzi oddano w ręce NKWD, przekazując z Warszawy do Moskwy kompletną listę „polskich agentów”. Trudno się dziwić, że Stalin zlikwidował tamte polskie regiony, a ich ludność deportował na Sybir i do Kazachstanu, ale budzi zdziwienie, że dotychczas żaden polski historyk nie wziął na warsztat tematu tej potwornej zdrady. – Może dlatego, że dzieci i wnukowie ówczesnych sowieckich agentów (których nazwiska dawno są ustalone) do dziś mają Polskę w swym niepodzielnym władaniu.



Grzegorz Kotowski



Zawsze to zaskakuje, gdy reprezentant określonej klasy społecznej działa przeciwko jej interesom. Jest to coś w rodzaju „zdrady małżeńskiej” – zjawisko tyle odpychające, co budzące odruchowe zainteresowanie. Zacni panowie Kotowscy używali ongiś takich herbów rodowych jak Łada, Pomian, Puchała, Trzaska. Prawdopodobnie jedni (h. Łada) wzięli nazwisko (około 1450) od dóbr Kotowo w Ziemi Wiskiej, inni (herbu Puchała) idą od Puchalskich, a nazwisko ich pochodzi od dóbr Koty – Lutostań w Ziemi Łomżyńskiej.
Jan Kotowski, szlachcic, wójt łucki, wymieniany jest na liście szlachty wołyńskiej w roku 1528 (Russkaja Istoriczeskaja Biblioteka, t. 15, s. 1616). Inny Jan Kotowski około 1558 był służebnikiem księżny Beaty Ostrożskiej (Archiwum Sanguszków, t. 6, s. 212).
Maksym Kotowski, „dobry szlachcic” powiatu słonimskiego, figuruje jako świadek sądowy w 1603 roku. (Akty izdawajemyje Wilenskoju Archeograficzeskoju Komissijeju, t. 17, s. 193).
Krystyna Kotowska w roku 1611 była żoną Andrzeja Bielikowicza, sędzi oszmiańskiego (Monumenta Reformationis Polonicae et Lithuanicae, s. 1, z. 1, s. 193, Wilno 1911).
Wśród oddziałów polskich okupujących w 1612 r. Moskwę była też „rota pana Kotowskiego petyhorska, koni 1281”. (Archeograficzeskij Sbornik Dokumientow, t. 4, s. 315).
Aleksander i Bohdan Horbaczewscy w lipcu 1646 roku byli świadkami sądowymi w sprawie napadu na majątek Adama Kotowskiego grupy Żydów – arendarzy (jednego z wielu „najazdów” żydowskich na polskie dwory szlacheckie w tamtych czasach). „Jenerał jego królewskiej mości powiatu pińskiego” Jan Jawosz w następujący sposób referował ten przypadek w księgach grodzkich, akcentując szczególnie uskarżanie się chłopów poddanych na nieznośny ucisk ze strony arendarzy, którzy „gwałtami wienkszemi w robotach uciążają, dni pańszczyzny nie patrząc, ale każdego osobliwie od niedziele do niedziele pędzą, biją, grabią; piątkowe gwałty co były z dymu po jednemu, to po dwoje teraz; ynsze roboty pełcia białogłowskie tę bez pańszczyzny, nie mając na to żadnego pozwolenia nami robią; podaczki niezwyczayne po wiele kroć wybierają; towarów, które nam Pan Bóg w domu dał mieć, jako chmiel, miód, z obory, tego nam kupcowie zabronili, obiecując sami płacić, a ktoby miał mimo rozkazanie onych przędąc, winę łupią; a gdy sami co targiem wezmą, to na borg wszystko przepada, żadnemu nigdy według ceny nie zapłacą y wszystko na borgach przepada. A nas zawsze gdzie sami chcą za mil trzydzieści y daley w drogę pędzą, do robot gdziebyśmy nie należeli gwałtem bijąc pędzą, jako do kamienia, do domów budowania, drzewa, dranic wożenia, czego my nigdy nie powinny (...) A teraz za nayściem Aszelowym y ynszych od jego naprowadzonych y w domach naszych trudności mamy osiedzić...” O to, oraz „o spustoszenie sadów, połamanie szczepów” i zabicie jednego chłopa chciał się sądzić z Żydami – arendarzami pan Kotowski.
Gdy zaś rząd wysłał z Pińska „jenerała” czyli sędzię śledczego do Pniewa, Żyd Aszel wygnał go z majątku ze słowami: „A tobie co do tego, panie jenerale, jako trzymam to trzymam y dzierżeć jako swoje własne będę...” (Akty izdawajemyje..., t. 28, s. 284-286).
W 1647 roku bracia Kazimierz, Konstanty i Mikołaj Kotowscy figurują w księgach grodzkich pińskich jako „bohaterowie” skargi Żydówki Dory Jakubowicz, ośmielili się bowiem uwolnić ze świątynnego więzienia innego Żyda Zorocha Simchowicza, który trafił do „turmy żydowskiej za nieuiszczenie długu...” (Akty izdawajemyje..., t. 28, s. 333).
Elekcję króla Jana Kazimierza, 1648, w imieniu Księstwa Żmudzkiego podpisali m.in. Aleksander i Krzysztof Kotowscy (VoluminaLegum, t. 4, s. 104).
W roku 1658 niejaki pan Kotowski pełnił funkcje „skribenta skarbowego Jego Królewskiej Mości” Ziemi Halickiej. Prawdopodobnie onże był w 1678 roku administratorem ceł tejże prowincji, i będąc na tym stanowisku zabił niejakiego pana Korazyni, tak, iż sejmik halicki polecał 8.I.1683 w instrukcji swym posłom na sejm walny aby prosili króla o darowanie winy Michałowi Kotowskiemu (Akta... z archiwum we Lwowie, t. 24, s. 140, 413, 440, 451, Lwów 1931).
Stanisław Wierzbowski, starosta łęczycki, odnotował w Konnotacie wypadków (ed. Lipsk 1858, s. 118): „Annus 1663. Tego roku pojmali tych wszystkich, co zabili Gąsiewskiego; to jest: Kotowskiego, Nowoszyńskiego (pryncypała, co najpierwiej w piersi strzelił), Niewiarowskiego, i z nimi dziewięciu, których do sądu w więzieniu trzymają. Na ukontentowanie wojska naznaczono komissyą we Lwowie”.
Kazimierz Kotowski, sędzia ziemski warszawski, w 1661 r. był rewizorem skarbu koronnego (VoluminaLegum, t. 4, s. 330).
W jednym z dawnych dokumentów czytamy: „Konstanty Kotowski, marszałek powiatu mozyrskiego, substitut woysk Jego królewskiey mości W. X. L. Wszystkim in genere rycerstwu woysk Jkm. W.X.L. polskiego y cudzoziemskiego zaciągu jezdnemu y pieszemu (...) chcę mieć y serio upominam, aby się żaden nie ważył w mieście Jkm Pińskim y we włości naznaczoney po wydaniu postanowionego chleba, stanowisk, noclegów, pokarmów odprawować stacyi, ugód, podwód, grabieżów, wymagać zabiegów y nayazdów czynić (...) pod restitutią szkód y surowym karaniem (...) Dat w Kobryniu, dnia 24 Juliy anno 1662. Konstanty Kotowski, marszałek mozyrski...” (Akty izdawajemyje..., t. 34, s. 238-239).
Tenże Konstanty Kotowski (1610-1665), marszałek mozyrski, sybstytut związku wojsk litewskich, zginął w walkach przeciwko najeźdźcy moskiewskiemu.
Adam Kotowski, stolnik wyszogrodzki, wielkorządca krakowski, figuruje m.in. w dekrecie króla Jana III z 29 lipca 1680 r. (Prawa, przywileje i statuta miasta Krakowa, t. 2, s. 521, Kraków 1890).
Floryan Leo Kotowski, marszałek i poseł powiatu mozyrskiego, oraz Piotr Karol Kotowski, starosta i poseł tegoż powiatu, w 1696 r. podpisali akt konfederacji generalnej warszawskiej (VoluminaLegum, t. 5, s. 416).
Adam Kotowski około 1690 był stolnikiem wyszogrodzkim, żupnikiem krakowskim (Akta sejmikowe woj. krakowskiego, t. 5, s. 119).
Florian Konstanty Kotowski, marszałek mozyrski, figuruje w księgach sądu brasławskiego w 1700 r. (CPAH Litwy w Wilnie, F. DA, r. 1700, nr 46, s. 147-152).
Wywód familii urodzonego Kotowskiego herbu Pomian, sporządzony w Wilnie 8 grudnia 1798 roku, donosi, że przodkowie tego rodu „zaszczyceni kleynotem szlachectwa w powiecie brańskim parafii tykocińskiej w okolicy Kotach posiadali majątki dziedziczne...” Walenty Kotowski przeniósł się do Wielkiego Księstwa i ożeniwszy się z Heleną Zasztowtówną, stał się posiadaczem majętności Pławie w powiecie trockim. W 1790 jego syn Marcin Kotowski wraz z rodziną ogłoszony został za „rodowitą y starożytną szlachtę polską”. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 991, s. 33-34).
Wywód familii urodzonych Kotowskich herbu Ogończyk, ułożony w Wilnie w 1819 roku, stwierdza, „iż familia urodzonych Kotowskich dawna i starożytna, od niepamiętnych czasów przywilejami stanowi szlacheckiemu właściwemi przez dziedziczenie majątków ziemskich i sprawowanie urzędów zaszczycona, używała wszelkich swobód temu stanowi przyzwoitych. Z tey familii idący Jan Andrzejewicz Kotowski, mieczny parnawski, za protoplastę wzięty, będąc ziemianinem Jego Królewskiey Mości powiatu lidzkiego, miał z własnego nabycia majętność Mikołowskie zwaną w okolicy Milkiewiczach w województwie Nowogrodzkim leżącą...” (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1008, s. 161-162).
Heroldia wileńska w 1819 roku potwierdziła rodowitość szlachecką Walentego, Marcina, Adama Józefa i Ksawerego Kotowskich, zamieszkałych w powiecie trockim (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 1468).
Hieronim Kotowski około roku 1718 był podkomorzym mozyrskim (tamże, f. 391, z. 4, nr 1373, s. 6).
Jedno z gniazd rodu Kotowskich w końcu XIX w. istniało jaszcze także w powiecie szawelskim (tamże, f. 391, z. 1, nr 1571).
Kotowscy byli spokrewnieni m.in. z Jałbrzykowskimi (Materiały do bibliografii genealogii i heraldyki polskiej, t. 6, s. 210-211 i in., Buenos Aires – Paryż 1974).
W 1864 roku Wiktor Kotowski, lat 28, szlachcic ziemi kijowskiej, został skazany na dziesięć lat ciężkich robót za udział w powstaniu styczniowym. (M. Micel, Spis powstańców 1863 roku..., s. 64).


Grzegorz (z rosyjska: Grigorij) Kotowski urodził się w miasteczku Ganczeszti powiatu kiszyniowskiego w Besarabii w polskiej rodzinie szlacheckiej. Jego ojciec zarządzał browarem, należącym do księcia Manuk-Beja. Zarobionego w ten sposób dość skromnego grosza zaledwie starczało na oszczędne utrzymywanie siedmioosobowej rodziny. Gdy chłopiec miał dwa lata, dom dotknęło wielkie nieszczęście, zmarła matka, moralna ostoja rodziny.
Grzegorz Kotowski ciężko przeżył śmierć matki, tak ciężko, że dostał ostrej neurozy i zaczął się jąkać – na całe życie. Odtąd jego usposobienie się gwałtownie zmieniło, ze spokojnego i łagodnego chłopca zrobił się nerwowy narwaniec bez żadnej konsekwentności i logiki w postępowaniu, prawdziwy mały rozbójnik, który z biegiem lat stawał się coraz silniejszy i groźniejszy. Tym bardziej, że obok czytania powieści przygodowych uprawianie sportów, szczególnie ćwiczeń siłowych i boksu, stanowiło jego ulubione zajęcie.
Powieści dodawały fantazji, a sporty – siły pięściom. Był więc chłopiec z prawdziwego zdarzenia fantazyjnym chuliganem, rozrabiaką i tęgim zabijaką jednocześnie. Być może to trudne i nierówne dzieciństwo zdeterminowało też dalsze jego, jakże burzliwe i dramatyczne, życie. Nie musimy chyba specjalnie uwypuklać rzeczy ewidentnej: wykolejeni młodzi ludzie nie przywiązują z reguły najmniejszej wagi ani do swej tradycji rodzinnej, ani narodowej. Te ważkie imponderabilia idą w zapomnienie, a młody self-made-man albo odnosi na własną rękę tryumf życiowy, albo brnie przez życie jak po grudzie, na przekór jego prądom i ginie w końcu niesławnie, z reguły w jakichś kompromitujących lub tzw. „zagadkowych” okolicznościach.
Ze szkoły realnej Grzegorz Kotowski został wyrzucony za wyzywające zachowanie. Gdy ojciec, świadomy wszelkich niebezpieczeństw życia, chciał go ratować i urządził do szkoły rolniczej, po paru latach i ją ostentacyjnie porzucił. Ojciec niebawem zmarł i szesnastoletni chłopiec stanął twarzą w twarz z twardymi realiami życia. Lecz nie spasował, waleczne i zadziorne usposobienie wręcz popychało go do podejmowania samodzielnych decyzji i do brania odpowiedzialności za swój los we własne ręce. Z nieposłusznych chłopców wyrastają nieraz bardzo wartościowi mężczyźni. Jak pisał Friedrich Wilhelm Foerster w książce Autorytet a wolność: „Każdy poważny psycholog i wychowawca wie, że w tak zwanych „krnąbrnych” indywiduach, o silnie rozwiniętej samodzielności, ukrywają się często daleko większe i szlachetniejsze siły charakteru, niż w naturach uległych i pozbawionych samodzielności, które zapewne daleko są łatwiejsze do wychowania, ponieważ taki materiał posiada wiele podatności i giętkości, ale też w zamian za to nie ma żadnej mocy”... Niestety moc, jak i słabość, często zbacza na bezdroża.
Po porzuceniu szkoły rolniczej młody człowiek podjął się pełnienia obowiązków praktykanta w majątku księcia Kantakuzena. W sposób oczywisty stosunek wzajemny gospodarza a Kotowskiego zaczął niebawem przybierać na niechęci. Jeden z nich był wielkim panem z prawdziwego zdarzenia, wyniosłym, władczym, a przy tym bajecznie bogatym, co powodowało, że w ogóle z nikim się nie liczył i rządził się w swych dobrach jak mu się żywnie podobało. Kotowski zaś, w którego żyłach płynęła też zawzięta krew szlachty polskiej, absolutnie nie potrafił być uległym, ani tym bardziej uległości udawać. A był to młodzieniec postawny, wysoki i silny brunet o piwnych oczach i falujących włosach; charakteru nieustępliwego i prostolinijnego. Nic dziwnego, że jedna z córek księcia Kantakuzena na zabój zakochała się w Kotowskim, z zupełną skądinąd wzajemnością. A ponieważ był to czas przełomu wieków XIX i XX, okres dość daleko posuniętego rozluźnienia obyczajów w Rosji i Europie, doszło więc ponoć i do niestosownego zbliżenia między młodymi ludźmi, co się niebawem wykryło i o czym doniesiono księciu Kantakuzenowi. Ten długo nie czekając kazał przywołać praktykanta przed siebie i na powitanie wyrżnął go harapem przez twarz, aż ta mu krwią spłynęła. Nie ten to był jednak człek, co by, choć młody, taką zniewagę znieść potrafił. Po raz pierwszy, a bodaj i ostatni, przydarzyło się więc panu Kantakuzenowi, że mu ktoś na odlew pięścią w twarz rąbnął, aż się mości książę zatoczył; lecz na nogach ustał, a po chwili zamieszania ryknął: „Brać drania!...” I kazał Kotowskiego tak długo ćwiczyć, aż mu dur z głowy ujdzie. Bito młodzieńca tęgo i bez litości, a potem skrępowanego powrozami, całego posiniaczonego i zakrwawionego, wywieziono w nocy daleko w step i porzucono tam na pastwę losu. Jednak po paru dniach udało mu się jakimś cudem przegryźć więzy krępujące go, uwolnić się i... Nienawiść, złość i żądza zemsty dodawały sił i desperacji, ale też zupełnie zmąciły rozum Grzegorzowi. Trzeciej nocy wrócił po kryjomu do majątku pana Kantakuzena. Psy nie szczekały na dobrze im znanego człowieka i nie odczytały też jego zamiarów. Młodzieniec dostał się do pokoju sypialnego księcia, udusił go własnymi rękoma, dom zaś pański podpalił i uciekł. W ten sposób wszystkie mosty wiodące ku normalnej ludzkiej egzystencji zostały spalone, w razie pojmania na Kotowskiego czekał stryczek. Był tego świadom. Zebrał więc wokół siebie dwunastu takich jak on sam rozbójników, zawodowych złodziei, bandytów, morderców, gwałcicieli i podpalaczy, którzy pouciekali z katorgi i odtąd zaczęła się „bohaterska epopeja” Kotowskiego jako herszta bandy grabieżców. Na całą Besarabię padł blady strach; gazety Rosji Południowej donosiły o nie kończących się grabieżach na drogach i stających w płomieniach dworach pańskich, o napadach na urzędy pocztowe, sioła, wsie, kościoły i cerkwie. Policja była bezsilna. Po dokonaniu kolejnej grabieży banda jakby wyparowywała, a gwałty i morderstwa stały się czymś powszednim. Wielu ziemian Besarabii wyzbywało się za bezcen swych majątków, lub w ogóle je porzucało i chowało się do Kiszyniowa. Był rok 1904, zacisze przed burzą rewolucji 1905 roku. Z biegiem miesięcy Kotowski stawał się coraz to bardziej bezczelny, kilka razy wśród białego dnia przejeżdżał własnym faetonem ulicami Odessy w asyście osobistego adiutanta Demjaniszyna i stangreta Puszkarewa; po wypiciu szampana w najszykowniejszej restauracji „szlachcic-rozbójnik”, jak donosiły gazety, spokojnie odjeżdżał, a zaalarmowana policja rzucała się w pogoń i, jak zawsze, trafiała w próżnię: zarówno zaprzęg konny, jak i Kotowski znikały jak kamień w wodzie. To byli bandyci z prawdziwego zdarzenia, mistrzowie swego fachu, obdarzeni rzadko spotykaną inwencją i odwagą, a ich „działalność” obrastała w legendę o „szlachetnym rozbójniku”, „besarabskim Robin Hoodzie”...
Pewnego razu nieopodal Kiszyniowa spaliła się wieś. Kilka dni później pod krużganek okazałej kamienicy należącej do słynnego kiszyniowskiego lichwiarza Rapoporta podjechał we własnym faetonie elegancko ubrany młody człowiek o pięknych, męskich rysach twarzy, wolowym podbródku, ubrany w bobrowe futro i uzbrojony w zdobioną złotem laskę, wartą kilka tysięcy rubli. Wytwornego panicza uprzejmie powitała w pokoju gościnnym adoptowana córka lichwiarza.
– Taty nie ma w domu.
– Może pani pozwoli, że zaczekam?
– Ależ bardzo proszę.
Młody człowiek zupełnie oczarował pannę dowcipną konwersacją, wyszukanymi żartami, nienagannymi manierami, tak iż dziewczę przez pół godziny wesoło gawędziło z miłym gościem, aż wreszcie pojawił się tato. Młodzieniec wstał, ukłonił się i krótko przedstawił: – Kotowski.
Córka pana Rapoporta na chwilę straciła przytomność, a potem wybuchła płaczem i błaganiem o darowanie życia sobie i ojcu. Gość musiał nawet pofatygować się do jadalni po szklankę wody dla rozhisteryzowanej panny, a gdy sytuacja nieco się uspokoiła, rzekł, iż nie rozumie, dlaczego jego obecność w tym zacnym domu budzi tak nieumiarkowane wzburzenie. Sprawa przecież jest bardzo prosta, pan Rapoport niewątpliwie wie, że pod Kiszyniowem poszła z dymem taka a taka wieś. Trzeba więc pogorzelcom pomóc. I gość wyraził przekonanie, że pan Rapoport, słynący z dobroczynności, z pewnością nie odmówi tysiączka rubli na tak zbożny cel. Istotnie, należna suma została gościowi wręczona, a on na odchodnym wpisał się do sztambucha panienki: „Zarówno córka, jak i ojciec robią bardzo miłe wrażenie. Kotowski.” W tymże dniu tysiąc rubli został rozdysponowany wśród mieszkańców zgorzałej wsi.
Tego rodzaju „numery” G. Kotowski wystawiał seriami, z niepojętą odwagą, dowcipem, sprytem i butą. Policja deptała mu po piętach, a nigdy nie była w stanie go schwytać. Rząd mianował dwie specjalne grupy konnej policji, by wyśledzić i schwytać Kotowskiego. Na czele jednej stanął Żyd Silberg, na czele drugiej Czeczeniec Hodży-Koli. Początkowo żadne zasadzki nie pomagały, a pułkownik Silberg został nawet schwytany przez Kotowskiego, ten zaś go uwolnił i puścił z honorami jako oficera, biorąc przedtem słowo, że Silberg poniecha dalszej pogoni. Lecz po kilku miesiącach dzięki prowokatorowi Mojżeszowi Goldmanowi został Kotowski aresztowany w Kiszyniowie. Gazety doniosły: „Kotowskiego schwytano i osadzono w kiszyniowskiej twierdzy!” Po kilku miesiącach Goldman i cała jego rodzina zostali zamordowani przez pozostających na wolności ludzi Kotowskiego...


4 maja 1906 roku G. Kotowski zorganizował w więzieniu bunt, który został zdławiony. Po paru miesiącach jednak uciekł z więzienia korzystając z pomocy pewnej zakochanej w nim i uzależnionej od niego seksualnie kobiety, żony wysokiej rangi urzędnika Guberni Kiszyniowskiej. Po miesiącu został jednak ponownie ujęty i osadzony w twierdzy. Usiłował po raz kolejny zorganizować bunt, a ponieważ posiadał ogromny dar sugestywnego poddawania sobie ludzi, zwierzchność więzienna czuła się wręcz zagrożona przez tego bandytę, który awansował tymczasem w opinii społecznej na niekwestionowanego lidera besarabskich anarchistów. Nie powiodły się jednak dwie próby zainscenizowania zabójstwa Kotowskiego podczas jakoby przypadkowych bójek. W końcu sąd skazał go na dziesięć lat katorgi. Po drodze na Syberię kilkakrotnie próbował ucieczek z więzień w Jelisawietgradzie, Smoleńsku, Orle, Srietieńsku. Zimą 1913 roku jednak z katorgi uciekł, zabijając przy okazji uderzeniami kamienia dwóch strażników, a trzeciemu wbijając nóż w gardło. Był człowiekiem absolutnie bezwzględnym i gardzącym ludzką słabością, dążąc do celu nie zważał na nic, był atletycznie zbudowany, potwornie silny, sprawny i zahartowany zarówno na chłód, jak i na głód. Nie palił i bardzo lubił mleko, a jego ulubionym daniem była jajecznica złożona z 25 jaj. Jąkał się i był z tego powodu nieco zakompleksiony. Przepadał za kobietami, szczególnie cudzymi żonami, i potrafił po mistrzowsku wyzyskiwać z korzyścią dla siebie zarówno ich kundli spryt, jak i nieskończoną głupotę.
Przez kilka miesięcy po ucieczce z katorgi G. Kotowski w Tomsku, następnie po zagrabieniu dużej sumy pieniędzy w Żygulach nad Wołgą ponownie wybrał się do kwitnącej wiśniowymi sadami Besarabii. Jesienią 1914 roku urządził się na posadę zarządcy majątku; miał fałszywe papiery i przez pewien czas spisywał się wzorowo, a gospodarz nie mógł się nachwalić przed sąsiadami zaradnym i pracowitym administratorem. Była to wszelako tylko jedna z twarzy pana Kotowskiego. Druga miała inny wyraz. Od lata 1915 roku w Besarabii zaczęły się mnożyć nocne napady i grabieże. To grasowała banda dezerterów pod dowództwem G. Kotowskiego. Dopiero pod koniec 1916 roku specjalnemu oddziałowi policji udało się ciężko zranić i schwytać groźnego watażkę. W lutym 1917 zapadł wyrok sądu wojskowo-polowego: „Szlachcica Grigorija Kotowskiego, urodzonego w miasteczku Ganczeszti za popełnione przestępstwa skazać na karę śmierci przez powieszenie”. Skazaniec zwrócił się zaraz po ogłoszeniu werdyktu do generała Hutora z prośbą: „Jeśli w ogóle mogę o coś sąd prosić, to proszę o jedno – nie wieszajcie mnie, lecz rozstrzelajcie!...” Pod wzmożoną eskortą więźnia odwieziono do kazamatu w Odessie. Wyrok miał być wykonany lada dzień, ale jedna z byłych kochanic Kotowskiego, żona generała Szczerbakowa, jak też inne tego autoramentu panie dopięły przez (zdradzonych) mężów, iż spełnienie wyroku ciągle było przesuwane, aż tu nastąpiła abdykacja cara, Kiereński zniósł karę śmierci i wielokrotny morderca i podpalacz G. Kotowski odzyskał wolność za wstawiennictwem admirała Kołczaka, ministra wojny Guczakowa i pisarza A. Fiodorowa. Niebawem też zaciągnął się na ochotnika do pułku husarii, przeszedł krótkie szkolenie, a ponieważ był doskonałym strzelcem i szablistą, został skierowany na front rumuński. Tutaj wykazał się brawurową odwagą i już po tygodniu został awansowany na chorążego i otrzymał order św. Jerzego za męstwo. Po prostu żołnierze szli do ataku pod jego przywództwem nie zważając na kule czy inne niebezpieczeństwa. Każdy kawaleryjski atak pod jego komendą kończył się zwycięstwem i paniczną ucieczką wroga. Tymczasem jednak armia rosyjska rozpadała się na skutek demoralizacji i agitacji bolszewickiej. Front przestał istnieć. Kotowski poczuł się w tej anarchii jak ryba w wodzie, zorganizował własny oddział kawaleryjski i stoczył kilka potyczek z formacją dowodzoną przez generała carskiego Szczerbakowa, którego żonę kiedyś sprofanował i która faktycznie uratowała mu życie. A jednak szczęście tym razem mu nie sprzyjało i cały jego oddział został wzięty do niewoli przez generała Drozdowskiego. Ale szczwany bandzior potrafił umknąć, po prostu uciekł z aresztu, korzystając z chwili zamieszania i ponownie zorganizował oddział kawalerii, potykający się na przemian z Niemcami, Ukraińcami, bolszewikami, Rumunami, białogwardzistami. Potem przedostał się do zanarchizowanej Odessy, gdzie zgromadził kolejny kilkudziesięcioosobowy oddział. Ciekawe, że Kotowski dobierał sobie ludzi „na oko” – spoglądał na twarz i oczy człowieka i natychmiast decydował, nadaje się lub nie. I nigdy się nie pomylił, jego żołnierze słynęli nie tylko z braku litości do kogokolwiek, ale i z tego, że nigdy nie uciekali z pola walki. W tym też czasie bolszewicy podjęli próbę postawienia G. Kotowskiego sobie na służbę. Skądinąd skutecznie. Na ich polecenie kryminaliści z jego bandy mordowali po nocach oficerów i agentów byłej carskiej policji, wojskowych, dokonywali napadów na banki i urzędy, zdobywając w ten sposób środki dla działalności bolszewików. Słynni odescy bandyci Miszka Japończyk, Zagari, Dąbrowski nienawidzili Kotowskiego za pozerstwo, arystokratyzm, bezinteresowność, grę na publiczność – i usiłowali go sprzątnąć, choć np. oddział Japończyka też się znajdował na usługach organizacji bolszewickich. To ugrupowanie Kotowski wyeliminował w nader perfidny sposób: uzgodnił z nim, że wspólnie uderzy na ugrupowanie ukraińskich powstańców atamana Grigoriewa. „Japończycy” uderzyli, a Kotowski swój oddział wycofał. Grigoriewowcy zaś wycięli w pień całą grupę Japończyka.
5 kwietnia 1919 roku Odessa została zajęta przez Armię Czerwoną i miasto spłynęło krwią. Miejscowa CzeKa na czele z Aronem Wichmanem mordowała całe rodziny, ulice, dzielnice miasta. W tym piekle Kotowskiemu udało się, ryzykując własne życie, uratować z rąk CzeKa kapitana Fiodorowa i jego kolegów, syna pisarza A. Fiodorowa, który kiedyś wybawił Kotowskiego z więzienia. W czerwonym terrorze szlachcic-anarchista udziału nie brał, rzeźnickie chwyty były mu obce. Lubił improwizację, pozę, teatr, walkę z silnym przeciwnikiem, ale nie szlachtowanie bezbronnych dzieci. Został zresztą skierowany przez bolszewików na front i dowodził 2 Brygadą w składzie 45 Dywizji Jakira w walkach przeciwko Ukraińcom. Ciekawe, że kategorycznie zabraniał swym żołnierzom grabić domy żydowskie, tak iż hajdamacy nazywali go „żydowskim bogiem”, ale też własnoręcznie rozstrzeliwał z mauzera maruderów i dezerterów ze swej brygady. Wbrew rewolucyjnemu rozhuśtaniu utrzymywał bez trudu w swych oddziałach żelazną, niezachwianą dyscyplinę. Każde naruszenie swego rozkazu karał natychmiast kulą w łeb.
W wieku 32 lat Grzegorz Kotowski został mianowany generałem wojsk bolszewickich na froncie ukraińskim, a potem przerzucony do Piotrogrodu, by wraz ze swą brygadą bronił siedziby Lenina przed oddziałami Judenicza, napierającymi z kierunku północnego, z Finlandii. Po rozgromieniu zaś tych oddziałów został ponownie wysłany na południe Rosji. Został zresztą za Piotrogród mianowany „czerwonym marszałkiem” i nagrodzony orderem Czerwonego Sztandaru. Pod Wozniesieńskiem, Potockiem, Terespolem i Odessą walczył przeciwko Denikinowi. Uzyskał tu drugi order Czerwonego Sztandaru i zasłynął z tego, że jako jedyny bolszewicki dowódca pod karą śmierci zakazał rozstrzeliwania wziętych do niewoli białogwardzistów. Po prostu wcielał ich do swej brygady, podczas gdy gdzie indziej rozwalano stłoczone tłumy bezbronnych żołnierzy i oficerów z karabinów maszynowych. Podwładni Kotowskiego zresztą reagowali oburzeniem, gdy zwracano się do nich jako do „bolszewików”, „komunistów” czy „czerwonoarmistów”. Dumnie mianowali się „kotowcami”.
Gdy w 1920 roku W. Lenin rozkazał Michałowi Tuchaczewskiemu rozpoczęcie marszu na Warszawę, początkowo chciano powierzyć G. Kotowskiemu dowództwo całą czerwoną kawalerią. ale poniechano tego zamiaru. Nie wiadomo bowiem było, czy ten z pochodzenia polski szlachcic, choć na słowach patriota rosyjski, nie przejdzie czasem na stronę polską. Późniejsze wydarzenia wykazały, że raczej nie, że nie każdy w czyich żyłach płynie polska krew, jest Polakiem. Ale i tak dowódcą kawalerii został mianowany Siemion Budionny, a Kotowski pozostał na czele 2 Brygady. Walki z Polakami były krwawe i bezlitosne z obu stron. Historycy rosyjscy nieraz napomykają o często „dziwnych” decyzjach Kotowskiego z tego okresu, kiedy to kazał atakować polskie pozycje wprost tam, gdzie siały spustoszenie polskie karabiny maszynowe, a oskrzydlać przeciwnika tam, gdzie najlepiej byłoby bić go „w łeb”. W końcu, gdy Polacy gnali bolszewików na wschód od Warszawy, niedaleko od Krzemieńca, cała brygada Kotowskiego wpadła w pułapkę i została na Bożej Górze otoczona przez korpus ułanów generała Krajewskiego. Tylko drobnej garstce oficerów rosyjskich udało się razem z ciężko zranionym Kotowskim uratować się ze straszliwej rzezi, w której 2 Brygada, walcząc rozpaczliwie wręcz z ułanami polskimi, przestała istnieć. Ponad miesiąc G. Kotowski był leczony w szpitalu, a następnie został skierowany na czele nowo uformowanej brygady kawalerii do walk z oddziałami Bułak-Bałachowicza, Petlury, Tiutiunnika. Jeszcze później „czerwony marszałek” zdusił powstanie chłopów w Guberni Tambowskiej...
Od 1922 roku G. Kotowski zajmował szereg bardzo wysokich posad w dowództwie wojsk ZSRR, Ukraińskiej SRR, Mołdawskiej SRR. Rezydował na południu ZSRR, ignorował napływające z Moskwy dyrektywy partii komunistycznej, wygnał przysłanych do niego z centrali bolszewickich komisarzy. Dla delegacji polskich kupców urządził wystawny bal, mówił po polsku, żartował i bardzo dużo pił. Żył w przepychu i wygodach, lubił to. Ale miał już czterdzieści lat. Był zupełnie łysy. Spod ogromnego okrągłego czoła patrzyły na rozmówców ciężkie, przenikliwe, lecz już zamglone smutkiem, oczy. Rysy twarzy stały się niewyraziste, grube. Prawie codzienne spożywanie dużych porcji alkoholu nieuchronnie powodowało osłabienie energii życiowej i dawnej ruchliwości. Bardzo lubił słuchać muzyki Czajkowskiego i Szopena...
Ale czas tych barwnych ludzi, anarchistów, mistrzów rewolucji mijał bezpowrotnie. Bezpieka sowiecka przystąpiła do stabilizowania ogromnego kraju, w którym niebawem nie miało pozostawać miejsca na jakąś nieprzewidywaną „twórczość” polityczną czy jakąkolwiek inną. Obozy koncentracyjne zaczęły się wypełniać wczorajszymi ideowymi rewolucjonistami, bez śladu znikali zasłużeni dla rewolucji ludzie, a inni byli rozstrzeliwani na mocy wyroków trybunałów ludowych. Anarchia się kończyła. Zaczynał się porządek, socjalistyczny porządek.
Według historiografii sowieckiej 6 sierpnia 1925 roku w miejscowości Czebanka niedaleko Odessy marszałek Grigorij Kotowski został jakoby zastrzelony przez kuriera swego sztabu Majorowa. Strzały zostały oddane z bliskiej odległości, a kule przeszyły serce. Mordercy nie udało się ująć – a to w kraju, w którym przysłowiowa mysz nie mogłaby się prześliznąć niezauważona przez granicę. W Odessie mówiono, że to bezpieka sowiecka „załatwiła” niekonwencjonalnego marszałka kawalerii. Ale dowieść tego było nie sposób, podobnie jak tego, że Majorow był jakoby agentem rumuńskiej sigurancy. Tę śmierć prze wiele dziesięcioleci pokrywała ciemność. I dopiero w ostatnim czasie ujawniono w Rosji, że G. Kotowski został skrytobójczo zamordowany dwoma strzałami w tył głowy przez swego dawnego „przyjaciela” Mejera Zajdera, przed 1918 rokiem właściciela domu publicznego w Odessie. Morderca miał do marszałka głęboką urazę po tym, gdy ten przyłapał był jego żonę na kradzieży złotych łyżeczek z serwisu gościnnego. Ale byłoby to za mało, by się poważyć na zabicie dowódcy tak wielkiego formatu, tym bardziej, że Kotowski uratował po 1919 r. rodzinę Zajdera od nędzy, po tym jak bolszewicy zlikwidowali jego burdel. Przyjął go wówczas do pracy do swego sztabu jako zaopatrzeniowca, tak iż żydowski burdelpapa i jego rodzina mogli prowadzić tryb życia bardziej niż dostatni. W 2007 roku opublikowano w Rosji materiały, z których wynika, iż decyzję o zlikwidowaniu Kotowskiego podjęli trzej czołowi przywódcy komunistyczni: Lew Trocki (Bronstein), Jagoda, Jakir, którzy uważali, że temu gojowi nie może ujść płazem okoliczność, iż w przeszłości ważył się wywłaszczać żydowskich bankierów i przedsiębiorców, że pozwalał sobie na pełne drwin publiczne wypowiedzi o Żydach, że w końcu, już po rewolucji, w okresie 1919-1924 potrafił zręcznie okpić w Odessie kilkadziesiąt żydowskich przedsiębiorców, wejść w posiadanie ich fabryk, ciągnąć z nich roczny zysk przekraczający 1,5 mln złotych rubli. W obliczu takich faktów Żydzi zwykli się łączyć bez różnicy majątku, wieku i przekonań i solidarnie bronić przed zagrożeniem, i to nie przebierając w środkach i metodach. (Józef Stalin zdawał sobie z tego sprawę i później Trocki, Jagoda i Jakir zostali na jego rozkaz zgładzeni; tu wątpliwości nie było: albo – albo, kto kogo pierwszy...).
Po dokonaniu morderstwa Mejer Zajder został skazany na 10 lat więzienia. (Przypomnijmy dla porównania, iż na tymże posiedzeniu sądowym pewien ukraiński chłop został za drobną kradzież skazany na rozstrzelanie). Zajder odsiedział niespełna trzy lata i po zwolnieniu podjął pracę w OGPU (NKWD). W 1928 roku został jednak zastrzelony na torach kolejowych przez trzech byłych przyjaciół Kotowskiego. (W podobny skrytobójczy sposób na rozkaz Lwa Trockiego zostali podstępnie – strzałem w plecy – zamordowani dwaj inni ideowi i legendarni dowódcy wojsk rewolucyjnych Wasilij Iwanowicz Czapajew (1887-1919) oraz Mikołaj Aleksandrowicz Szczors (1895-1919).
Pogrzeb zaś dowódcy w 1925 roku odbył się z najwyższymi honorami. Jego ciało zostało zabalsamowane przez zespół profesora Worobiewa (tego samego, który w 1924 r. balsamował przechowywane do dziś w doskonałym stanie zwłoki Włodzimierza Lenina) i pochowane w specjalnym mauzoleum w mieście Birzula pod Odessą, które przemianowano na Kotowsk. (W guberni tambowskiej Federacji Rosyjskiej leży nad rzeką Cna inny Kotowsk, nazwany tak również na cześć marszałka).
Gdy w 1941 roku obwód odesski został zajęty przez wojska rumuńskie i niemieckie, mauzoleum Kotowskiego roztrzaskano, a jego zwłoki wyrzucono na miejskie wysypisko śmieci. Tutejsi mieszkańcy jednak po kryjomu w nocy wykradli zmumifikowane ciało, a następnie aż do roku 1944 potajemnie przechowywali je w worku w specjalnej kryjówce. Gdy oddziały Antonescu i Hitlera zostały wyparte, w Kotowsku (1945) ponownie uroczyście pogrzebano zwłoki legendarnego rozbójnika i dowódcy. Dziś miejsce jego pochówku jest niedostępne dla zwiedzania; znajduje się pod ochrona specjalnej ekipy, która dopuszcza do grobu marszałka tylko jego potomków.


Trzeba przyznać, że całe życie Kotowskiego, a szczególnie jego ostatnie lata, wcale nie przystawały ani do ideologii komunistycznej, ani realiów sowieckich. W okresie 1922-1925 prowadził rozrzutny tryb życia, drwił sobie, naśmiewał się i nic nie robił z socjalistycznych ideałów i zasad. Gdyby mieszkał gdzie indziej, należałby niewątpliwie do tak zwanej „bohemy”.
Co zwykło się rozumieć przez nazwę „bohema”? – zapytuje profesor Aleksander Hertz w rozprawie Drużyna wodza i próbuje nań udzielić odpowiedzi w następujący sposób. – „Wyraz ten, który karierę swą zawdzięcza bodaj powieści Murgera, sprowadza się znaczeniowo do pewnego stylu życia, właściwego pewnym środowiskom artystycznym i literackim. Zasadniczymi elementami tego stylu są: brak ustalonych źródeł zarobkowania, nieistnienie i programowe odrzucanie cnót rentierskich, niepodporządkowanie się w sposobie bycia regułom obowiązującym w środowiskach o ustalonych podstawach materialnych. „Bohema” składa się z ludzi, którzy podkreślają swą niezależność od zasad życia filisterskiego, którzy w imię tej niezależności repulsywnie odnoszą się do „mieszczan”, „ludzi porządnych”, „filistrów” itd. Destabilizacja życiowa jest tu oceniana pozytywnie i to nie tylko z konieczności, ale jako pewien ideał stylu życia. W „bohemie” skupiają się ludzie, których sam rodzaj zatrudnień nie daje stałych i pewnych podstaw zarobkowych, jak niektóre kategorie literatów, dziennikarzy, aktorów, muzyków, malarzy itd. „Bohema” poza tym ma swoich adeptów czy konwertytów z innych środowisk społecznych, którzy przejmują jej styl życia”.
Rozróżnia się bohemę artystyczną, polityczną i bohemę uczących się.
Na przełomie XIX-XX w. uczestnictwo w bohemie było, z jednej strony, traktowane jako postać wykolejenia życiowego, a wejście do niej młodego członka szanującej się familii było swego rodzaju tragedią rodzinną; z drugiej strony – bohema pociągała, imponowała co mniej dojrzałym umysłom i perwersyjnym charakterom swym rewolucjonizmem, swą pogardą dla uznanych i sprawdzonych zasad życia moralno-społecznego. Bohema często jest zbiorowiskiem „nienormalnych” marzycieli, fantastów, hazardzistów, przekonanych o swej wyjątkowości homoseksualistów, narkomanów, psychopatów, niedopieszczonych megalomanów itp. Wyżej nazwany autor także podkreśla: „W bohemach spotykamy bardzo często natury niezrównoważone, buntownicze, psychicznie niezdolne do podporządkowania się przyjętym regułom życia ustabilizowanego (...) Najsilniej występują tu „ludzie zabawy”, a obok nich często spotyka się „zboczeńców”, przy czym zabawowość i zboczenie mogą być właśnie istotne dla tych okoliczności psychicznych, które uwarunkowały fakt wykolejenia się.
Obserwacje nad światem bohemy utwierdziły nas w przekonaniu, że typ zabawy, nieraz z domieszką zboczenia, występuje tu bardzo często. Nie przesądza to, że można w bohemie spotkać i inne typy biograficzne, jednak nie tak częste i nie w takim stopniu nadające charakter całemu środowisku. Sam styl życia bohem, zwłaszcza artystycznej i uczących się, już na pierwszy rzut oka zdaje się mieć coś z zabawy dziecięcej. Zamiłowanie do „kawału”, do swoistej „przygody”, chęć szokowania ludzi dobrze wychowanych są bardzo znamienne dla tego środowiska. (...)”
Wydaje się, że środowisko to wyzute z wyższych wartości etycznych absolutnie też nie dorasta do pojęć patriotycznych, choć z reguły twierdzi, że je „przerosło”; w ogóle traktuje zasady godności, honoru, porządności jako „przeżytki kamiennego wieku”.
A. Hertz kontynuuje: „Tu też przede wszystkim znajdujemy bogatą reprezentację interesujących nas typów psychicznych i biograficznych. Są to natury awanturnicze, żądne przygód, nie przystosowujące się do reguł normalnego życia, zazwyczaj „ludzie zabawy”, niekiedy „zboczeńcy”. Są to natury które w każdych warunkach odznaczają się specyficzną aktywnością. Zdeklasowani awanturnicy, ludzie, których żądza przygód wywiodła poza granice ustabilizowanego życia społecznego, albo w których pęd do przygody został rozbudzony właśnie faktem wypadnięcia z grupy, stanowili główny kontyngent śmiałych eksploratorów, konkwistadorów, uczestników wypraw wojennych, kolonialnych, badawczych, handlowych... Nieraz wchodzili do nowych grup społecznych, stawali na ich czele, wykazywali się w nich znaczną aktywnością. Znajdowali tu dla siebie oparcie i możliwość odegrania roli. Niejeden z nich zachowywał długo cechy awanturniczości i minionej deklasacji, co wyciskało piętno na jego stosunku do grupy, wśród której się znalazł.
Stan wojny domowej, naruszenie równowagi życia społecznego, tworzenie się silnych grup zmilitaryzowanych – oto zespół warunków szczególnie pomyślnych dla ludzi tego typu. Nigdy ich nie brakło w armiach rewolucyjnych, tworzyli podstawowy element drużyn kondotierskich i landsknechtowskich. Odegrali oni ogromną rolę w dziejach kozaczyzny, z nich rekrutowała się opricznina moskiewska. Nie znaczy to, by w działaniach tych ludzi nie występowały motywy ideowo-moralne. Niewątpliwie mogły one występować i nieraz występowały bardzo silnie. Ale motywy te znajdowały w osobowościach tych ludzi swoiste podłoże socjopsychiczne i to podłoże było szczególnie istotne dla ich postaw (...).
Charakter bohemy politycznej miała elita partyjna bolszewickiego odłamu Socjaldemokracji, przy czym w bohemie tej uczestniczyli również przedstawiciele bohemy studiujących, a w pewnym stopniu i artystycznej. Stąd i elita partyjna stronnictwa komunistycznego z okresu leninowskiego, będąca kontynuacją dawnej przedwojennej elity bolszewickiej, składała się z ludzi, którzy jako uczestnicy bohemy przeszli w swym życiu przez okres wykolejenia czy deklasacji. Dopiero przewrót dał im stabilizację życiową w nowej strukturze społecznej. Niemniej jednak miniony okres życia przedwojennego pozostawił na nich charakterystyczne piętno”... Nie przypadkowo Józef Stalin wznosząc monumentalny gmach swego potwornego jedynowładztwa postarał się przede wszystkim pozbyć tego niespokojnego, destabilizacyjnego elementu, częściowo go odstrzeliwując, częściowo zmuszając do samobójstwa, częściowo gnojąc w obozach. Z dawnej elity rewolucyjnej przy życiu pozostały nieliczne jednostki, przy władzy – pojedyncze osoby; na miejsce poddanej eksterminacji gwardii leninowskiej przyszła nowa elita młodych karierowiczów o pochodzeniu robotniczo-chłopskim, o mięsistych twarzach, szerokich barkach, stalowych oczach i nie znających litości sercach – z aparatu GPU, NKWD, Komsomołu, Kompartii. Ta to elita „odstrzeliła” swych poprzedników i zbudowała potęgę ZSRR. Ale to już inny temat.


BIAŁORUŚ

 


Stanisław Bułak-Bałachowicz



Była to jedna z najbardziej barwnych i niekonwencjonalnych osobowości okresu pierwszej wojny światowej, znakomity żołnierz i ciekawy człowiek, który znalazł się w gąszczu złożonego pasma wydarzeń, gdy wyłaniały się z niebytu politycznego państwa: polskie, litewskie, białoruskie, łotewskie.
„Sowietskaja Istoriczeskaja Encyklopedia” (t. 2, Moskwa 1962, s. 806) podaje zupełnie kłamliwie: „Bułak-Bałachowicz S. N. – jeden z przywódców białogwardyjszczyzny w Rosji... W rosyjskiej armii przedrewolucyjnej sztabs-rotmistrz. W 1918 r. wstąpił do Armii Czerwonej, sformował w rejonie m. Ługi pułk kawalerii i razem z nim w listopadzie 1918 przeszedł do białych. W 1919 r. w randze generał-majora brał udział w natarciu armii Judenicza na Piotrogród... Bułak-Bałachowicz dążył do stanięcia na czele sił białogwardyjskich w Krajach Bałtyckich i w styczniu 1920 r. aresztował Judenicza. W okresie wojny sowiecko-polskiej 1920 r. dowodził dużymi oddziałami białobandyckimi w składzie białopolskiego Ugrupowania Poleskiego, a później – 3 Armii Polskiej w rejonie Lublina.
Naśladując Piłsudskiego próbował ogłosić się za „naczelnika Państwa Białoruskiego”. Od końca września 1920 (...) dokonywał bandyckich napadów i dywersji na terenie Radzieckiej Białorusi, (...) poddawał ludność okrutnym masowym represjom. Po rozgromieniu jego band w końcu listopada 1920 r. przez 16 Armię Radziecką (dowódca N. Sołłohub) uciekł do Polski. W 1921 wykonywał zlecenia sztabu generalnego Polski obszarniczo-burżuazyjnej, dotyczące sklecania band dywersyjnych w celu przerzucenia ich na teren Białorusi”.
Zważywszy, że w ZSRR nauka historyczna pełniła rolę służebnicy w stosunku do ideologii marksistowskiej i aktualnych rządów, nie jest powyższa notatka złą opinią: gdy źli mówią o kimś źle, dobre mu wystawiają świadectwo.
Stanisław Bułak-Bałachowicz urodził się w majątku Mejszty powiatu brasławskiego, gmina Widze, w województwie witebskim 29 stycznia 1883 roku. Jego ojciec Nikodem pełnił obowiązki zarządcy w tejże posiadłości hrabiów Meysztowiczów, matka, również zagrodowa szlachcianka Józefa z domu Szafran, była pokojówką Małgorzaty Meysztowiczowej (de domoKorwin-Milewskiej). Wypada w tym miejscu zadać kłam pogłosce tu i ówdzie powtarzanej przez ludzi pióra, że ten znakomity żołnierz pochodził rzekomo z nieprawego łoża. Utalentowany skądinąd gawędziarz, pisarz i polityk Aleksander (syn Ksawerego) hr. Pruszyński, od lat przyjaciel autora niniejszej książki, w liście z 29 listopada 1989 roku pisał do mnie: „Generał Bułak-Bałachowicz jest po prostu przyrodnim bratem mego dziadka po kądzieli Oskara Meysztowicza. Urodził się w majątku rodowym Meysztowiczów, Meyszty, na Wileńszczyźnie; był nominalnie synem „panny służącej” mej prababki z domu Milewskiej i kucharza Bałachowicza. W rzeczywistości był „naturalnym” synem mego pradziadka, chyba Szymona Meysztowicza i, jak twierdzi moja matka, był jego najbardziej udanym dzieckiem.
Generał Bałachowicz wsławił się na Inflantach, gdzie przeprowadził na stronę „białych” całą dywizję Armii Czerwonej i dopomógł w uzyskaniu niepodległości Łotwy. Ożenił się z tamtejszą baronówną i miał co najmniej jedną córkę.
Po wojnie bolszewickiej dla znalezienia pracy swym żołnierzom zorganizował przedsiębiorstwo wyrębu lasów i przeróbki drewna. Jeżeli dobrze pamiętam, zginął przypadkowo w czasie strzelaniny na Saskiej Kępie, jadąc dorożką na jakiś ślub do cerkwi na Pradze, ale chyba później niż w 1940 roku (...) Generał wychował się w polskim dworze, w polskiej kulturze, chodził do szkoły rosyjskiej i służył w wojsku rosyjskim; mówił po białorusku, ale był Polakiem”...
W książce „Groch, kapusta i... brylanty” (Mińsk 2000, s. 24) pod hasłem „Bułak-Bałachowicz Stanisław” A. Pruszyński również podał: „Urodzony w Mejsztach, majątku rodzinnym Meysztowiczów, najwybitniejszy syn mego pradziadka. Jego matka była panną służącą mej prababki, która dopuściła do „łaski” męża swej pani. Potem pradziadek wydał ją za swego kucharza”...
A jednak nie ma żadnych rzetelnych dowodów na potwierdzenie powyższej hipotezy, mającej na celu widocznie dodanie blichtru zarówno rodzinie Meysztowiczów, jak i Pruszyńskich, przez przypisanie do nich jakże znakomitej osobowości Bałachowicza; choć przecież te rodziny mają dość własnego splendoru. Znając wszelako fantazyjne usposobienie Aleksandra Pruszyńskiego jako człowieka i jako pisarza, możemy uznać powyżej cytowane zdania z Grochujako wytwór jego wyobraźni literackiej...
Nie ulega żadnej wątpliwości, że Stanisław Bułak-Bałachowicz pochodził z drobnej rodziny szlacheckiej, niezamożnej i nieherbowej, ale godnej, zacnej i przyzwoitej, której reprezentantów można niekiedy spotkać w dawnych przekazach archiwalnych. Tak, dla przykładu, w 1648 roku Matyasz Bułak, cześnik słonimski, jak też Andrzej, Jan i Aleksander Bułakowie od województwa nowogródzkiego podpisali akt elekcji króla polskiego Jana Kazimierza (Volumina Legum, t. 4, s. 107).


Przed pierwszą wojną światową Stanisław Bułak-Bałachowicz zdążył wyuczyć się zawodu agronoma, wszelako na to, by w tym pokojowym fachu podjąć pracę, już czasu nie było, czekała bowiem na niego służba kawaleryjska w pułku dragonów cesarskich.
Pierwszą wojnę światową Stanisław Bułak-Bałachowicz spędził na froncie w składzie wojsk rosyjskich w randze rotmistrza, zaciągnął się bowiem był na ochotnika do armii carskiej po manifeście Wielkiego Księcia Michaiła Michajłowicza do Polaków, zapowiadającym odbudowanie niepodległej Polski, sprzymierzonej z Cesarstwem Rosyjskim.
Wiosną 1918 roku przeszedł do szeregów Armii Czerwonej i sformował w rejonie miasta Ługi własny oddział w składzie 4-ej Dywizji Piotrogrodzkiej, któremu nadano miano 1-go Łużskiego Pułku Kawaleryjskiego. Dobierając kadrę dowódczą swej jednostki Bułak-Bałachowicz zupełnie nie dopuszczał do jej szeregów członków partii bolszewickiej, a przysłanych przez Lenina żydowskich komisarzy kazał zaraz pogonić z terenu koszar. Prawie wszyscy oficerowie pochodzili z terenu byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego i mieli doświadczenie walki na frontach pierwszej wojny światowej. Była to kadra wyrobiona i twarda, nieskora ani do zdrady, ani do poddawania się przeciwnikowi, a przy tym bezwzględna i odważna, gotowa do wykonania każdego rozkazu. Żydowscy komisarze wysyłali liczne donosy i ostrzeżenia do Piotrogrodu, ale ginęły one gdzieś w szufladach dopiero kształtującej się, zajętej intrygami nomenklatury. W końcu postanowiono jednak sprawdzić przydatność pułku i wydano rozkaz spacyfikowania antyradzieckiego buntu w regionie Gdów – Ługi, jak też zarekwirowania broni, będącej w dyspozycji tamtejszych mieszkańców. 1 Łużski Pułk Kawalerii znakomicie wykonał swe zadanie i bezlitośnie zdusił ruchawkę rosyjskich chłopów. Jak wynika ze skarg, kierowanych na imię Lenina, bałachowcy zachowali się tu jak na terenach okupowanych przez siebie: okrucieństwa, gwałty, mordy i grabieże miały być na porządku dziennym. Na domiar złego panowie oficerowie przepili dwa miliony rubli złotem, a Bałachowicz wezwany do Piotrogrodu nie potrafił sprawy zadowalająco wyjaśnić przed Rewolucyjną Radą Wojskową. Bywało, że nawet za mniejsze uchybienia bolszewicy rozstrzeliwali swych oficerów. Trzeba więc było działać szybko, a zważywszy, że Bałachowicz i jego byli carscy oficerowie szczerze bolszewików nienawidzili, decyzja zapadła rychło i jednoznacznie. W nocy z 5 na 6 listopada 1918 roku Stanisław Bułak-Bałachowicz razem ze swym pułkiem przeszedł na stronę białogwardyjskiego Korpusu Ochotniczego (Dobrowolczeskij Korpus), dowodzonego przez generała Van Damma. W składzie tego korpusu miał też utworzyć osobny oddział, złożony z ludzi o szczególnych walorach charakteru. Co też uczynił.
W listopadzie 1918 roku oddział kawaleryjski pułkownika Bałachowicza wykazał godne uwagi walory bojowe w walkach z przeważającymi siłami bolszewików o Psków, następnie nad Jeziorem Czudskim. Jego rajd na zapleczu bolszewików spowodował znaczne straty i dezorganizację w obozie przeciwnika, a samo miano „bałachowców” budziło dreszcz przerażenia w bądź co bądź nie małodusznych żołnierzach Armii Czerwonej. 5 kwietnia oddział Bałachowicza zdobył na bolszewikach miasto Gdów, a cały tamtejszy komitet partyjny, złożony z kilkudziesięciu osób powiesił na latarniach, zagrabił też kasę, zapasy żywności i mienie bolszewików. W nocy na 26 maja oddział Bułaka zdobył półmilionowy Psków. Ponownie wymordowano wszystkich komunistów, a dowódca osobiście przyjął na siebie obowiązki naczelnika miasta i guberni, wprowadzając rządy twardej ręki i zupełne uspokojenie sytuacji.
[Wojny domowe bywają nacechowane szczególnym okrucieństwem. Arystoteles np. podaje, że gdy w okresie zaburzeń w Megarze i innych miastach Hellady, gdzie władza przeszła w ręce rewolucyjnej partii ludowej, rozpoczęto konfiskatę mienia poszczególnych zamożnych rodzin. Lecz raz wstępując na tę ścieżkę nie potrafiono już z niej zejść. Każdego dnia domagano się kolejnej ofiary, a w końcu liczba bogatszych rodzin poddanych konfiskacie i wygnaniu urosła tak, że powstało z tego całe wojsko. W każdym mieście istniało jakby podwójne sprzysiężenie: biedacy łączyli się powodowani chciwością cudzego mienia, a bogacze z obawy przed ekspropriacją. Zawiązując sprzysiężenie zamożni obywatele składali następującą przysięgę, której tekst przytacza Stagiryta: „Przysięgam, że będę wiecznym i nieubłaganym wrogiem ludu i wyrządzę mu tyle zła, ile tylko będę w stanie wyrządzić”. W Milecie rozgorzała prawdziwa wojna domowa między bogatymi a biednymi. Początkowo górą byli ci drudzy, którzy zmusili zamożniejszych obywateli do ucieczki z miasta, a potem, żałując, że nie zdążyli ich wymordować, pochwycili ich dzieci, zawlekli do swych chlewów i rzucili pod nogi bykom. Bogaci, gdy później, zdeterminowani chęcią zemsty, ponownie odbili i opanowali miasto, pochwytali z kolei dzieci biedaków, obsmarowali je smołą i żywcem spalili. Nie ma to, jak nienawiść domowa.].
Biały terror wprowadzony przez generała-majora Bałachowicza okazał się skutecznym środkiem na rewolucyjne rozwydrzenie. Oddziały generała rozrosły się tymczasem do rozmiarów dywizji w składzie białogwardyjskiej Armii Północnej i stanowiły najskuteczniejszą jej część składową, co z kolei budziło zawiść i niechęć innych dowódców. W czerwcu 1919 roku głównodowodzącym Armii Północno-Zachodniej został mianowany generał Judenicz, typowy dworski intrygant o wygórowanych ambicjach. Jednym z pierwszych jego posunięć było zorganizowanie specjalnej grupy kawaleryjskiej na czele z pułkownikiem Peremykinem, której zadaniem było aresztowanie w Pskowie sztabu Bułaka-Bałachowicza. Powodem do tego kroku miała być zbyt ścisła współpraca generała Polaka z nowoutworzoną niepodległą Estonią, co naruszało integralność terytorialną Cesarstwa Rosyjskiego. Nastroje w Białej Gwardii zmieniły się też na niekorzyść Bałachowicza. W tej sytuacji nie było innego wyjścia, jak na czele doborowego oddziału liczącego 1700 szabel przejść na stronę Estonii i wziąć udział w obronie jej niepodległości przed zakusami zarówno Armii Czerwonej jak i Białej Gwardii. W Tallinie z generałem Bałachowiczem nawiązali kontakt przebywający tu działacze Białoruskiej Republiki Ludowej i zaproponowali mu przejście do służby temu będącemu w zalążku państewku, na co dowódca przystał i po zajęciu linii frontu na odcinku Opoczka-Newel-Siebież-Połock-Drysa (na styku armii łotewskiej i estońskiej) odpierał ataki bolszewickich oddziałów prących niepowstrzymanie na zachód. Tak się zrodziło łotewsko-białorusko-estońskie braterstwo broni w walce przeciwko imperializmowi rosyjskiemu. Żywność, broń i amunicję oddziałom Bałachowicza dostarczała Estonia, a koszta tej pomocy miały być zwrócone (na mocy odnośnej umowy) przez niepodległą Białoruś w okresie późniejszym. Wielce wymowny jest fakt, że Anglia i Francja odmówiły jakiejkolwiek pomocy rządowi walczącej o niepodległość Białorusi, a Stany Zjednoczone nadesłały przez misję Czerwonego Krzyża „pomoc” w postaci kilku skrzyń z przeterminowanymi lekami i starymi kocami, pogryzionymi przez mole. Dyplomacja białoruska okazała się zresztą zupełnie nieporadną w porównaniu z litewską czy estońską i nie dysponowała ani odpowiednią kadrą, ani jakimikolwiek środkami, ponieważ najcenniejszy pierwiastek genetyczny tego narodu uległ polonizacji lub rusyfikacji w ciągu XIX wieku.
Tymczasem, w listopadzie-grudniu 1919 roku, armia Judenicza przegrała z kretesem wojnę z bolszewikami, a generał i resztki jego oddziałów schronili się na terytorium Estonii. Tutaj doszło do zatargu i oficerowie S. Bułaka-Bałachowicza aresztowali w Rewlu Judenicza pod zarzutem rozkradania skarbu Białej Gwardii, dopiero zdecydowana interwencja Wielkiej Brytanii i zwrot reszty pieniędzy nie odtransportowanych jeszcze do Londynu (Anglia i tym razem, jak w wielu innych przypadkach, zrobiła fantastyczny interes na cudzej krwi) przywróciły Judeniczowi wolność i możliwość ukrycia się na terenie brytyjskiej misji wojskowej w Rewlu.
W lutym 1920 roku między rządem Estonii a Federacji Rosyjskiej został podpisany układ pokojowy, na którego mocy Tallin m.in. zobowiązywał się do rozbrojenia wszelkich obcych oddziałów wojskowych, stacjonujących na terenie niepodległej Republiki. Wszystkie więc oddziały rosyjskie, białoruskie i mieszane nie wchodzące w skład armii estońskiej zostały w ciągu lutego 1920 rozformowane, a rząd Estonii zaprzestał natychmiast udzielania im jakiejkolwiek pomocy materialnej, żywnościowej i innej. Resztki Białej Gwardii i Wojska Białoruskiego poszły w rozsypkę.
Misja wojskowa Polski w Tallinie zaproponowała jednak Stanisławowi Bałachowiczowi i jego żołnierzom przejście do służby Rzeczypospolitej. Cały więc jego oddział wsiadł do pociągu i przeniósł się na wschodnie tereny odrodzonej Polski, został natychmiast skierowany na front bolszewicki, gdzie się ponownie wsławił dzielnością i męstwem. A był to czas dla wolnego Państwa Polskiego trudny i decydujący o dalszym losie Narodu.
Generał Bałachowicz później napisze o tym okresie: „Posiadałem w szeregach moich przeważnie obcoplemieńców, najlepszych synów Rusi, Ukrainy, Białorusi i Rosji, tych co Polsce ufali, wierzyli i w ciężkich chwilach walk o Polskę na pomoc przyszli i ramię przy ramieniu z polskimi żołnierzami w szeregach stanęli”.
„Zbiór wojennych komunikatów prasowych Sztabu Generalnego (za czas od 26.XI.1918 r. do 20.X.1920 r.)” wydany w 1920 roku zawiera liczne informacje o dzielnych czynach żołnierskich oddziałów Bałachowicza, stawiających opór nawale bolszewickiej, jak np. z 15.IV.1920: „Na północny wschód od Kowla oddziały generała Bałachowicza zajęły Kamień Koszyrski, zdobywając baterię, przeszło 1000 jeńców i około 500 wozów taborowych oraz masę pocisków”...
Koło Lubieszowa rozbił generał Bałachowicz pułk 88 piechoty sowieckiej i wziął cały batalion do niewoli”.


Dziesięć „przykazań rycerskich”, ułożonych przez S. Bałachowicza dla swych żołnierzy, brzmiało jak następuje:
1. Wiara w Boga, sprawiedliwość i męstwo – oto cechy prawdziwego Rycerza.
2. Nim rozpoczniesz walkę z wrogiem, zwalcz wszelkie zło w samym sobie.
3. „Za naszą i Waszą wolność” – to nasze hasło. Szanuj więc wolność tego kraju, w którym przebywasz.
4. Bądź świadom swych czynów oraz gotów bądź ponieść wszystkie ich konsekwencje.
5. Piękny czyn jest lepszy od najpiękniejszych haseł.
6. Nie wyjmuj oręża bez potrzeby, ale i nie chowaj bez użytku.
7. Umiej przebaczyć, gdyż i sam nie jesteś święty.
8. Nie buduj szczęścia swego na nieszczęściu innych.
9. Dla kawalera Krzyża każdy wierzący w Boga jest bratem.
10. Śmierć w boju w obronie Krzyża jest dla rycerza największym zaszczytem i nagrodą”...
W styczniu 1920 roku S. Bułak-Bałachowicz został na czele znaczącej formacji kawaleryjskiej skierowany na tyły Armii Czerwonej i na terenie Polesia skutecznie dezorganizował zaplecze armii marszałka Tuchaczewskiego. Na rozkaz Józefa Piłsudskiego usiłował stworzyć zalążki niezależnego Państwa Białoruskiego sprzymierzonego z Polską, jak też Rosyjską Republikę Demokratyczną. Po skoncentrowaniu wzdłuż Prypeci liczących 20 tys. żołnierzy oddziałów, Bułak-Bałachowicz uderzył 6 listopada 1920 roku na Armię Czerwoną, odnosząc następnie serię taktycznych zwycięstw nad bolszewikami. Zajął na przeciągu kilku dni Pietryków, Kalinkowicze, Mozyrz i zbliżył się do Rzeczycy. W Mozyrzu ogłosił powstanie niepodległej Białorusi, stanął na czele tego państwa i objął stanowisko głównodowodzącego jego sił zbrojnych.
Podczas kontrataku wojsk polskich i wypierania armii sowieckiej na wschód oddziały S. Bułaka-Bałachowicza walczyły na terenie Białorusi. Jak podkreślali późniejsi historycy radzieccy, żołnierze tego właśnie dowódcy wyróżniali się szczególną bezwzględnością w stosunku do komunistów i Żydów, które to dwa pojęcia traktowano jako synonimy. Oficerowie Bałachowicza uważali, że przewrót bolszewicki w Rosji był krwawym eksperymentem socjalnym tzw. żydomasonów, dążących do rozciągnięcia swego panowania nad całym światem. Za okrucieństwa bolszewii obarczano zbiorową odpowiedzialnością całą ludność żydowską Białorusi, Litwy, Polski i mszczono się na niej okrutnie za zbrodnie komunistów, za liczne tragedie rodzinne i cierpienia rodzin oficerskich. Sytuację pogarszał fakt, że wszędzie, gdziekolwiek docierała Armia Czerwona, ludność żydowska witała ją kwiatami i pomagała mordować tzw. „wrogów ludu pracującego”. Gdy zaś bolszewików wypędzano, pogromy żydowskie stawały się nieuchronne. Jak pisał Sciapan Paczanin w artykule Krywawy hienierał, zamieszczonym w białoruskim czasopiśmie „Połymia” (nr 4, 1990), żołnierze Bałachowicza i on sam osobiście wymordowali w całości żydowską ludność w miasteczkach Włodawa, Mariopol, Krylino, Kopiszcze, Chocień, Majdan, Alewsk, Wielkie Haradziacicze, Ubiboczka i in. S. Paczanin pisał: „W Mozyrzu cała ludność została obrabowana. Nie przepuszczono żadnemu domostwu. Zabierano wszystko: bydło, bieliznę, ubrania, naczynia. Rzemieślnikom zabierano narzędzia. Zabito 32 osoby i 150 okaleczono, zgwałcono 300 kobiet. Nie uniknęły tego nawet 10-12-letnie dzieci i kobiety ciężarne. Obrabowano gruntownie całą ludność żydowską, liczącą 4 tysiące osób, zabrano cały dobytek. W miasteczku Kapatkiewicze zabito 224 ludzi, 85 zraniono, zgwałcono 15 kobiet. W Żytkowiczach zamordowano 4, zraniono 400 osób, zgwałcono siedem kobiet. W Pietrykowie zabito 45 osób, zgwałcono 100 kobiet, z nich 30 będących w ciąży. W miasteczku Skrygałowo zabito 15 osób. We wsiach Bubicze i Kasajsk wymordowano wszystkich mieszkańców narodowości żydowskiej... W powiecie mozyrskim bałachowcy zamordowali kilkuset ludzi, zgwałcili około 500 kobiet, uczynili około 20 tysięcy rabunków.
Tak postępowali białogwardyjscy bandyci na ziemi białoruskiej, nazywając siebie „wybawicielami ojczyzny”. Ogromem pogorzelisk, lasami szubienic, łzami matek i dzieci, sierot i starców, krwią niewinnych ludzi naznaczona jest droga atamana Bułaka-Bałachowicza i jego armii rozbójników. 174 zniszczone osiedla, 1500 rozstrzelanych i ponad 2000 zranionych mieszkańców, liczne grabieże i gwałty – taki był dalece nie wyczerpujący wynik misji „wyzwoleńczej” białogwardyjskich band Bułaka-Bałachowicza na terenie Sowieckiej Białorusi”.
Nie sposób wszelako brać za dobrą monetę ani frazeologii historyków sowieckich, ani przytaczanych przez nich liczb, ich bowiem „dane statystyczne” były zawsze wyssane z palca. Sam generał odrzucał oskarżenia o antysemityzm, zarzuty te traktował jako wypływające z nienawiści ich autorów do Polski. Twierdził, że nigdy nie prześladował Żydów jako takich, i że „jeżeli biłem żydów komunistów, to jeszcze raz oświadczam publicznie, że biłem ich za mało”.
W jego notatkach można znaleźć liczne nawiązania do tego śliskiego tematu, jak na przykład następujące: „W miesiącu lipcu 1920 r. został aresztowany w Kobryniu przedstawiający się lekarzem, a faktycznie był to komisarz bolszewicki 57 dywizji, niejaki Bromberg vel Szemberg z Warszawy, którego oddałem władzom pod sąd i śledztwo. Wspomniany Bromberg organizował pogromy żydowskie, rozpijał żołnierzy na froncie alkoholem, działając w myśl instrukcji sowieckiej. Pomocnika jego Sawickiego i dwóch żołnierzy – ujętych na miejscu gwałtu i rabunku koło Kobrynia rozstrzelałem ja osobiście i mój adjutant Somow-Grotkowski przed frontem mego oddziału. Protokół egzekucji jest do dyspozycji”...
W rejonie Czarnobyla był złapany żyd, który się nazwał Lejba Fiszer, posiadał bolszewickie dokumenty, spotkawszy mój oddział i sądząc, że ma do czynienia z bolszewikami, wskazał dyslokację wojsk polskich i ofiarował się za przewodnika – za co został powieszony w lesie”...
Wojna, niestety, ma swoje prawa, a litość i łagodność niewiele na niej znaczą. Gołosłowne zaś obwinianie kogoś o domniemany antysemityzm to zwykła i już kompletnie zgrana karta kanalii politycznych.
Generał Stanisław Bułak-Bałachowicz dzielił komunistów na: „utopistów, wariatów i obłąkańców” oraz na „sadystów, zbrodniarzy i morderców”: „Dla pierwszych potrzebna jest izolacja od społeczeństwa, by eksperymenty swe przeprowadzali na swym terenie i wśród swego otoczenia. Dla drugich zaś, jak dotychczas dobro ludzkości wykazało, potrzebne są: kat, topór, miecz i szubienica”... W myśl też tych idei generał postępował na frontach 1920 roku.
Pisał o bandytach międzynarodowych z Kominternu, którzy „ujarzmiwszy olbrzymi i bogaty ongiś kraj, po doszczętnym go zrujnowaniu przygotowują nowe tereny dla swoich zbrodniczych celów”. Nazywał więc siebie – i słusznie – „szermierzem walki z komunizmem”.
Polski dziennikarz wojskowy Józef Relidziński pisał w warszawskim „Tygodniku Ilustrowanym” (1920): „Generał Stanisław Bułak-Bałachowicz jest głośnym partyzantem z byłej armii rosyjskiej; który naprzód dał się we znaki Niemcom (nienawidzi ich prawie tak, jak bolszewików), następnie, gdzie mógł, tępił i szarpał Czerwoną Armię na północy Rosji, walczył za wolność Łotwy i Estonii. Romantyczny, niestrudzony rycerz hasła „za naszą i waszą”; obecnie zaś jest czymś w rodzaju Budionnego po naszej stronie. Oddziały jego (...) zostały sformowane wiosną tego roku w Brześciu (...) i składają się z ochotników, przeważnie Rosjan, pozatem Finów, Estończyków, Łotyszów, Szwedów i Polaków kresowych, wszystko starych partyzantów, których połączyła nienawiść do bolszewików, chęć zemsty za doznane krzywdy osobiste, oraz urok niezwykłej popularności generała-partyzanta”...
17 sierpnia 1920 roku naczelny wódz Józef Piłsudski wystosował do Bałachowicza telegram: „W uznaniu zasług i walecznych czynów dokonanych przez Pańską Grupę wyrażam Panu Generałowi moje najżywsze zadowolenie i pochwałę”.


Jednocześnie Stanisław Bułak-Bałachowicz bawił się w wielką politykę. Przestrzegał rodaków przed zagrożeniem niemieckim i rosyjskim. Traktował Polskę jako przedmurze chrześcijaństwa i najbardziej na wschód wysunięty bastion cywilizacji zachodniej. Chciał jednak uczynić to samo z Białorusi, przyłączając ją do duchowego związku krajów europejskich, wyrywając spod wpływu, jak to wyrażał, zjudaizowanej Rosji czyli ZSRR. Chciał też w ten sposób uczynić Polskę bardziej bezpieczną, posiadającą wiernego przyjaciela, w postaci niepodległej Białorusi, za swą wschodnią rubieżą. Jego filozofia polityczna była bardzo bliska prometeizmowi obozu Józefa Piłsudskiego i nawiązywała do wielkiej tradycji Rzeczypospolitej Obojga czy Trojga Narodów. Bałachowicz w 1920 roku obwieścił, że rządy Białoruskiej Radzieckiej Republiki Socjalistycznej (w Mińsku) i Białoruskiej Republiki Ludowej (na emigracji w litewskim Kownie) są nielegalne i zatem obalone na mocy jego, Bałachowicza, rozporządzenia. Wbrew pozorom nie były to posunięcia niejako „na wyrost” w ówczesnej bardzo niepewnej i płynnej sytuacji. Bolszewicy na Białorusi poczuli się poważnie zagrożeni, ściągnęli w trybie pilnym pod Mozyrz siły kilkakrotnie większe niż formacja Bałachowicza i 20 listopada przeszli do kontrnatarcia. [Idąc za publikacjami profesora Aleksandra Chackiewicza („Minskaja Prawda” nr 71 z 22 czerwca 1993 r. oraz „Nioman” nr 3 1993) przypomnijmy, że jego oddziały liczyły ówcześnie około 7900 bagnetów i 3500 szabel oraz miały na uzbrojeniu 36 armat i 154 ciężkich karabinów maszynowych].
Mimo bohaterskiej postawy i zawziętego oporu oddziały Bułaka, zdradzone przez piłsudczyków i nie mające nawet dość amunicji, musiały się cofać i w końcu przebiły się przez czerwony pierścień na polską stronę frontu. Tutaj jednak zostali rozbrojeni i internowani przez siły Piłsudskiego, który już był zawarł w tej sprawie układ z Rosją Sowiecką. Część bałachowców nie złożyła broni, ukryła się na pograniczu Puszczy Białowieskiej i aż do roku 1922 włącznie nękała nocnymi napadami oddziały bolszewickie. Później i te resztki zostały przez stronę polską zneutralizowane.
W bolszewickich publikacjach białoruskich i rosyjskich S. Bałachowicz był określany wyłącznie jako „krwawy generał”, „zbrodniarz”, „kat ludu pracującego”, „pogromszczyk”, „antysemita”, „reakcjonista”, „bandyta”. Te epitety mimo woli wywoływały zainteresowanie, a nawet aprioryczną sympatię do tak ostro potępianego człowieka, wiadomo bowiem, że jeśli bandyci szelmują kogoś jako „bandytę”, musi to być człowiek wartościowy.
W latach 1920-1930 Bałachowicz znajdował się w służbie czynnej w Wojsku Polskim w randze generała brygady.


W 1931 roku ukazała się w Warszawie książka S. Bułaka-Bałachowicza Wojna będzie czy nie będzie? W mojej odpowiedzi komunistom i Żydom, w której autor nie tylko polemizował ze swoimi adwersarzami, ale też przytaczał szereg faktów ze swego życia, jak też dawał wyraz poglądom politycznym, etycznym i filozoficznym. We wstępie do tego interesującego tekstu pisał: „Jeżeli niezbyt poprawną polszczyzną wysłowię się, proszę mi to darować. Matki bowiem nasze, tam na dalekich Kresach, najpierw uczyły nas Polskę kochać, a potem już prawidłowo po polsku mówić. Dla mnie i mnie podobnych elementarzem był od dziecka Sienkiewicz. Bohaterowie Sienkiewicza byli dla nas wzorem. Naśladując czyny Skrzetuskich, Wołodyjowskich i Kmiciców, niejedno zwycięstwo odnieśliśmy na wojnie i nieraz wychodziliśmy cało z takich opresji, z których wyjścia, zdawało się, już nie było”.
Zwracając się do Żydów i komunistów generał notował: „Historię moją w czasie wojny wypisałem rzetelnie na skórze wrogów, com niejednokrotnie oświadczał publicznie. Dobrze im to, widocznie, zalazło za skórę, gdyż do dziś dnia zapomnieć mnie nie mogą... Jestem jednym z tych pionierów, który pod znakiem Krzyża rozpoczął w 1918 roku walkę orężną z komunistami... Ja i moi ochotnicy walczyliśmy pod hasłem „Za wolność naszą i waszą”... Walczyliśmy za wolność Estonii, Rosji, która chciała być chrześcijańska i szczerze demokratyczna; Łotwy, Polski, Ukrainy i Białej Rusi. Szlak mogił od samego Rewla przez Dorpat, Narwę, Gdów, Ługę, Psków, Ostrów, Marienburg i Dyneburg (Dźwińsk), oraz w Polsce od Brześcia nad Bugiem i Lublina aż hen do Dniepru kurhanami swymi znaczą miejsca bohaterskich i zwycięskich walk oraz rycerskiej śmierci poległych w imię tego wzniosłego hasła pod znakiem Krzyża. I nic nie zdoła przyćmić, pomniejszyć, a tym bardziej spaczyć, tych zasług, które Bałachowcy w obronie wolności ludów położyli”...
Niejako na marginesie swej książki generał zwracał uwagę także na nikczemność, małoduszność i przewrotną podłość niektórych rodaków, którzy chętnie i zręcznie posuwają się do wzajemnych oszczerstw, byle tylko upiec własną pieczeń, żerując na jakichś aktualnie modnych nurtach politycznych i propagandowych, siejąc prasowe donosy przeciwko sobie nawzajem, byle tylko wyciągnąć z tego doraźne korzyści.
My, Polacy, w szeregu błędów przyrodzonych i nabytych, jeden mamy bezsprzecznie dominujący: lekkomyślność w mowie.
Zbyt łatwo u nas, niestety, rodzi się oszczerstwo i plotka. Setki przykładów z ostatnich lat, waśnie partyjne wraz z ich niesłychanymi metodami szarpania ludzkiej czci, mówienie o wszystkim i o wszystkich źle i kłamliwie, (kłamliwie z całą świadomością) zatruło życie wielu wspaniałym jednostkom w naszym Narodzie, a zaciekłość szła tak daleko, że aż doszło do mordów, jak to miało miejsce z ś.p. Prezydentem Narutowiczem i wielu innymi dzielnymi obywatelami, a również i ś.p. moim bratem.
Te sprawy pozornie dalekie od oszczerstw, źródło mają w lekkomyślnym zbrodniczym jątrzeniu i niepotrzebnym budzeniu słowem ludzkiego zwierza.
Nam, byłym wojskowym, którzyśmy egzamin zdawali z bronią w ręku, dając wśród strzałów dowód miłości Ojczyzny, nam – którzy wiemy, co znaczy żyć i jak należy umierać – nie wolno pod żadnym pozorem tracić panowania nad sobą, stawać się niewolnikami rozbestwionego języka...
Oszczercy, plotkarze, kłótnicy i pieniacze, lekkomyślni łajdacy szarpiący cudzą cześć, są często płatnymi pracownikami obcych agentur...
W dawnych czasach kazano odszczekiwać pod ławą, maczano w smole i tarzano w pierzach – wreszcie ucinano język. Te okrutne kary, stosowane w polskim społeczeństwie dawnemi czasy, dziś żyją tylko w historii.
Nie lękając się odpowiedzialności, parszywa plotka rozwielmożniła się w naszym kraju, wciskając się wszędzie, rujnując najlepsze siły społeczeństwa, niszcząc niejednokrotnie szczere serca, druzgocąc spokój niejednej rodziny i łamiąc niejedno wspaniale zapowiadające się twórcze męskie życie.
Za dużo tracimy czasu na gadanie i za wiele nas to kosztuje. Życie toczy się wartkim strumieniem, nas zostawia w tyle. Utarł się podły zwyczaj, że kiedy w Polsce jeden człowiek postanawia coś zrobić, lub robi coś dobrego – mobilizuje się w tej chwili dziesięciu, żeby mu tę pracę zepsuć. Otacza się go atmosferą plotki i obrzuca plugawą śliną...
Wywleka się przeszłość, zohydza teraźniejszość i zabija się przyszłość. Wypomina się pierwszorzędnym jednostkom rusofilstwo, germanofilstwo i jeszcze inne „filstwa”. Nie daje się nikomu możliwości ekspiacji, nie bierze się pod uwagę żadnych zasług – byle tylko gryźć, byle tylko zniszczyć... Już czas najwyższy jąć się twórczej pracy, która zniszczy rozwielmożniony wpływ obcych agentur, co jest nieodzownym warunkiem mocarstwowej potęgi Polski oraz spełnienia Jej wielkiego zadania w rodzinie potężnych narodów. (...)
Fortec, mogących powstrzymać nawałę wrażą dzisiaj nie ma i wobec nowoczesnej broni fortece te okazałyby się bezcelowe... Fortecą Polski jest pierś Jej żołnierza, pierś każdego Jej obywatela, i w celu osłabienia mocy tych fortec prowadzona jest obecnie usilna kampania komunistów i ich sympatyków... Plotka rozsiewana ma na celu podkopanie wiary w nasze własne siły narodowe, w naszą moc wewnętrzną i odporność, a więc pluje się na wszystko co jest święte; podrywa się zaufanie i zamiast wiary i miłości – sieje się nienawiść, która zatruwa organizmy jednostek, rodzin, grup, związków; podkopuje się i osłabia siły państwa. Jest to też swego rodzaju wojna, do której wszyscy stanąć musimy i którą wygrać winniśmy”...
Jak wiadomo, Polacy nie usłuchali ani tego, ani innych podobnych apeli i w 1939 roku – poróżnieni i słabi – szybko padli ofiarą agresji niemiecko-sowieckiej. Przedtem jeszcze (1937-1939) generał Bałachowicz przez trzy lata walczył w Hiszpanii po stronie generała Francisco Franco de Bahamonde przeciwko tamtejszej rebelii komunistycznej.
W kampanii wrześniowej 1939 roku uczestniczył w obronie Warszawy bezpośrednio na froncie. Miał wówczas 56 lat, lecz ani na chwilę mu nie przemknęła myśl, by ratować swą skórę przez udanie się do niewoli niemieckiej lub sowieckiej. Po padnięciu stolicy Polski generał natychmiast przystąpił do formowania podziemnej organizacji zbrojnej o charakterze antyniemieckim. Został jednak zdradzony i hitlerowskie służby specjalne deptały mu po piętach. Generał S. Bułak-Bałachowicz został zamordowany przez hitlerowskie Gestapo 10 maja 1940 roku podczas próby aresztowania go. Jako żołnierz prawdziwy i honorowy nie mógł iść do niewoli i zginął po bohatersku z bronią w ręku.


Wypada zaznaczyć, że losy żołnierskie Stanisława Bułaka-Bałachowicza przez wiele lat dzielił z nim jego rodzony brat Józef, także dzielny wojak i inteligentny oficer polski. O nim polska Encyklopedia Wojskowa z 1931 roku w tomie I podawała: „Bałachowicz-Bułak Józef, pułkownik, generał wojsk ochotniczych, urodzony w Stokopijewie, Wileńskie, zmarł 11.VI.1923. Z mobilizacją 1914 wstępuje ochotniczo do wojska rosyjskiego do kawalerii i służy wspólnie z bratem swym Stanisławem, w oddziałach dowodzonych przez tego ostatniego, przechodząc z nim razem do Polski. W oddziale gen. Bałachowicza jest kolejno dowódcą pułku i zastępcą dowódcy oddziału, odznaczając się samodzielną akcją m.in. pod Bazerem i Chabnem. Jest zastępcą dowódcy armii ochotniczej ludowej, potem – białoruskiej, gdzie także pełni funkcje samodzielne. Zabity przez nieznanych sprawców w Białowieży”. Wówczas „nieznanymi sprawcami” nazywano w Polsce sowieckich agentów, których wnukowie dziś nadal czują się panami naszego kraju.



Mikołaj Judenicz



Ten wybitny dowódca wojskowy carskiej Rosji oraz ruchu białogwardyjskiego – choć urodzony w Moskwie – był potomkiem szlachty zagrodowej Ziemi Mińskiej i dlatego właśnie w tym rozdziale (ponieważ Mińsk stanowi dziś stolicę niepodległej Białorusi) przypominamy garść faktów z jego życia. Otóż urodził się Mikołaj, syn Mikołaja, Judenicz 18 lipca 1862 roku. W Moskwie ukończył gimnazjum, Aleksandrowską Szkołę Wojskową (1881) oraz Mikołajewską Akademię Sztabu Generalnego (1887). Wszędzie wykazywał wybitne uzdolnienia i osiągał błyskotliwe wyniki w nauce.
W wieku 19 lat otrzymał rangę podporucznika i został skierowany do służby w elitarnym Pułku Litewskim Gwardii Przybocznej Jego Cesarskiej Mości Mikołaja II. Do tej jednostki wojskowej kierowano wyłącznie młodych oficerów szlacheckiego pochodzenia wyróżniających się najwyższymi wskaźnikami w nauce i wzorowym zachowaniem. Pierwsze kilkanaście lat służby były spokojne, polegały właściwie na odbywaniu ćwiczeń polowych oraz na zuchowatym maszerowaniu podczas defilad. Ale lata 1904-1905 stały się dla armii rosyjskiej i dla pułkownika Judenicza prawdziwą próbą ogniową. Podczas batalii z Japończykami pod Mukdenem dowodził 18 Pułkiem Strzelców i osobiście na czele oddziału prowadził żołnierzy do nocnego ataku na bagnety. Został ciężko ranny i na długo trafił do lazaretu. A Rosja wojnę przegrała z kretesem.
W 1912 roku Mikołaj Judenicz został awansowany do rangi generała-lejtnanta, czyli generała dywizji, a w 1913 mianowany naczelnikiem sztabu Kaukaskiego Okręgu Wojskowego. Minął niespełna rok, a Imperium Osmańskie ogłosiło stan wojny z Rosją i pchnęło swe dywizje na Kaukaz. W sierpniu 1914 roku 52-letni Judenicz objął kierownictwo sztabu cesarskiej Armii Kaukaskiej, a już w grudniu tegoż roku ta armia pod jego bezpośrednim dowództwem odparła skutecznie pełne impetu natarcie przeważających sił III Armii tureckiej. Co więcej, podjął absolutnie słuszną decyzję o kontrnatarciu, znów, jak podczas wojny z Japonią, lubił osobiście prowadzić żołnierzy do ataku na bagnety, dodając im w ten sposób serca do walki, kompletnie rozbił i rozproszył 9 Korpus turecki, a 10 i 11 zmusił do morderczego wycofywania się przez pokryte lodem szczyty górskie. Na skutek tych działań 3000 żołnierzy 9 Korpusu razem ze swym dowódcą Islam-paszą trafiło do niewoli rosyjskiej, a spośród 90 000 żołnierzy i oficerów tureckich, którzy rozpoczęli byli natarcie na Sarykamysz, do Turcji wróciło mniej niż 12 000. To była katastrofa dla wojsk tureckich i prawdziwy triumf dla Kaukaskiej Armii M. Judenicza.
W kolejnej wielkiej bitwie, tym razem pod Erzerumem, Turcy stracili 60 000 żołnierzy, w tym 13 000 wziętych Judeniczem do niewoli. III Armia turecka przestała istnieć, a wojska rosyjskie wtargnęły na 150 km w głąb terytorium Imperium Osmanów, witane zresztą jako oswobodziciele przez prawosławną ludność ormiańską. Często walki toczyły się na szczytach pasm górskich w temperaturze -30 stopni Celsjusza. Zmuszenie do kapitulacji cytadeli Trapezunt stanowiło jeszcze jeden triumf wojsk Wydzielonej Armii Kaukaskiej generała od infanterii Mikołaja Judenicza. Turcja została pokonana i nie była w stanie prowadzić działań zaczepnych, ograniczając się wyłącznie do obronnych, co umożliwiło Rosji przerzucenie części oddziałów wojskowych na inne fronty. W trakcie wręczania Judeniczowie Orderu św. Jerzego II stopnia wielki książę Mikołaj w obecności dworu, oficerów i generałów nisko ukłonił się bohaterowi, dziękując mu za błyskotliwe zwycięstwa nad wrogiem.
Wewnętrzna gangrena jednak zżerała Imperium Rosyjskie. Rozkładowa „demokracja” była w natarciu. Generał Judenicz odmówił wykonania poleceń masońskiego Rządu Tymczasowego, jak i władz bolszewickich. 1918 wyjechał do już niepodległej Finlandii. Jednak rozkazem z dnia 10 czerwca 1919 roku admirał Kołczak mianował go głównodowodzącym wszystkich rosyjskich wojsk lądowych i morskich walczących z bolszewikami na Froncie Północno – Zachodnim. Sformowane przez Mikołaja Judenicza oddziały białogwardyjskie początkowo odniosły szereg zwycięstw nad przeciwnikiem i znalazły się na przedmieściach Piotrogrodu, jednak na skutek obłudnego sabotażu ze strony Anglików, zabrakło niebawem prowiantu, umundurowania, broni, amunicji. Bolszewicy przeszli do kontrataku, po kilku ciężkich porażkach zaczęła się dezercja i 22 stycznia 1920 roku Judenicz ogłosił rozwiązanie Armii Północno – Zachodniej i z resztkami swych żołnierzy przekroczył granicę Estonii, gdzie po tygodniu został aresztowany w Tallinie, następnie razem z rodziną przekazany eskadrze brytyjskiej zakotwiczonej w tym porcie i przewieziony do Anglii.
Po pewnym czasie pozwolono generałowi wyjechać do Francji, gdzie też w m. Nicei zamieszkał. Do polityki ani do wojenki już nie wrócił, zarabiał na życie udzielając lekcji. Zmarł 2 października 1933 roku w Cannes. Chodziły pogłoski, że został otruty na polecenie ówczesnego kierownictwa NKWD ZSRR. Jego zwycięstwa jednak na Kaukazie podczas wojny z Turcją należą do najbardziej błyskotliwych w dziejach sił zbrojnych Cesarstwa Rosyjskiego.


ZAKOŃCZENIE



Lista zaprezentowanych w pierwszym tomie naszej książki sylwetek wybitnych wojskowych, działających w różnych krajach, wcale nie jest wyczerpująca, podobnie jak nie wyczerpało tego tematu VI Międzynarodowe Sympozjum Biografistyki Polonijnej, odbyte w Mons 28-29 września 2001 roku, a uwieńczone wydaniem pokaźnego tomu zbiorowego (pod redakcją Agaty i Zbigniewa Judyckich) Polacy i osoby polskiego pochodzenia w siłach zbrojnych i policji państw obcych (Toruń, Oficyna Wydawnicza Kucharski 2001). W szczególności wiele Polaków i osób polskiego pochodzenia znajdowało się w służbie wojskowej Rosji i Niemiec, dwu przecież najbardziej dynamicznych potęg militarnych w skali nie tylko europejskiej, przyczyniając się wybitnie do ich w tej dziedzinie ogromnego rozwoju, ale też do gnębienia samej Polski. Oto np. Andrzej Szymborski (z rosyjska pisany „Simborski”, 1792-1866), generał-lejtnant szczególnie zasłużony w zdławieniu Powstania Listopadowego oraz dla podboju Kaukazu i Czarnomorza przez Rosję. Dokładnie takież „zasługi”, wyróżnione, tak, jak w pierwszym przypadku, mnóstwem rosyjskich orderów i gratyfikacji, położył dla imperium carów generał-lejtnant Hieronim Szymborski (1803-1869), brat Andrzeja – obaj należący do wielotysięcznego grona polskich renegatów, zdrajców, sprzedawczyków, wysługujących się zaborcom.
Ze względów czysto technicznych nie znalazło się w tej książce miejsca m.in. dla przypomnienia niezwykle interesujących dziejów rosyjskich gałęzi takich rodów jak Czaplic, Błażewicz, Hurko, Kukiel, Januszewski, Mielecki, Łukomski, Modzalewski, Miłosławski, Myszkowski, Przeździecki, Rajewski, Sapieha, Szczors, Stankiewicz, Kamieński, Fabrycjusz, Kisiel (Kisielowie z Brusiłowa używali w Rosji nazwiska Brusiłow, a z rodu tego pochodził Aleksy Brusiłow (1853-1926), zwycięzca Austriaków w I wojnie światowej) i in. Z matki Polki zrodzony został w Łowiczu Antoni Denikin (1872-1947), generał, organizator i dowódca m.in. białogwardyjskiej Armii Ochotniczej.
Rola tych ludzi w Rosji często bywała niejednoznaczna. Tak Grzegorz, syn Łukasza, Skuratow(icz)-Bielski, który zginął podczas szturmu twierdzy Weissenstein w Inflantach pierwszego stycznia 1573 roku, był przedtem wpływowym działaczem wojskowym i politycznym czasów Iwana IV Groźnego, założycielem i kierownikiem tzw. „opryczniny” czyli ówczesnej „bezpieki” moskiewskiej, Feliksem Dzierżyńskim XVI wieku. W latach 1569-70 kierował straszliwymi represjami w Moskwie, własnoręcznie udusił metropolitę Filipa Kołyczewa, osobiście dowodził krwiożerczymi siepaczami, wymordowującymi ludność republikańskiego Nowogrodu w 1570 r. Pochodził, jak podają źródła rosyjskie, „z górnej warstwy szlachty prowincjonalnej”, to jest z litewsko-polskiego szlachectwa kresowego. Na Wileńszczyźnie i Mińszczyźnie jeszcze w XIX i XX wieku zamieszkiwali (i mieszkają do dziś) panowie Szkuratowie i Skuratowiczowie, szlachta hospodarska herbu Korczak i Zadora.


W okresie późniejszym było wielu wybitnych organizatorów i dowódców litewsko-polskiego pochodzenia, którzy współtworzyli potęgę militarną Imperium Rosyjskiego. Generał feldmarszałek Jan Sapieha np. odniósł szereg zwycięstw dla Państwa Rosyjskiego, ale też był człowiekiem szlachetnym. W 1720 roku ten hrabia wydelegował do Petersburga swego zwolennika Grudzińskiego z propozycją, by Aleksander Mienszykow zgodził się oddać swą córkę Marię za o dziesięć lat starszego od niej Piotra Sapiehę, syna poprzedniego. Niebawem Piotr Sapieha przybył osobiście do Petersburga i zamieszkał w domu Mienszykowów. Doszło do nawiązania bardzo ścisłej współpracy między dwoma arystokratami, m.in. na płaszczyźnie politycznej, gdyż zarówno Sapieha, jak i Mienszykow, usiłowali uprzedzić elitę polityczną Rzeczypospolitej o prawdziwych intencjach państwa rosyjskiego, dążącego pod pięknymi hasłami propagandowymi do zaanektowania Litwy i Polski. A. Mienszykow chciał przejść na służbę króla polskiego, dążył do zdobycia poddaństwa Rzeczypospolitej i do objęcia kierownictwa Księstwem Kurlandzkim, którego namiestnik Fryderyk Wilhelm Kettler zmarł w 1711 roku. Sapiehowie wspierali te dążenia, a ich osobą zaufaną i pośrednikiem był w tej sprawie generał K. Urbanowicz.
Dzięki wstawiennictwu A. Mienszykowa cesarzowa Katarzyna I nadała wówczas Janowi Sapiesze tytuł generała-feldmarszałka oraz Order Św. Aleksandra Newskiego.
Jan Sapieha przebywając w Petersburgu podejmował starania, by władze Rosji zezwoliły na powrót do Polski chociażby tym poddanym Rzeczypospolitej, którzy mieli rangi oficerskie. Ubiegał się również – aczkolwiek także bez skutku – o ułaskawienie byłego sędziego ziemskiego orszańskiego, Jana Hieronima Wonlarlarskiego, który przez cztery lata znajdował się pod śledztwem pod zarzutem nadużywania władzy, a którego jednak w 1727 roku skazano na wieloletnie zesłanie do Ufy.
Na początku 1727 roku generał-feldmarszałek Jan Sapieha został mianowany generał-gubernatorem Petersburga z oddaniem pod jego zwierzchnictwo czternastu pułków wojska.
Piotr Sapieha z kolei był pięknym mężczyzną i przez pewien okres cieszył się względami cesarzowej Katarzyny I. Jak donosili do Paryża dyplomatyczni agenci Francji, był nawet ponoć jej kochankiem.
W grudniu 1727 został ożeniony z hrabiną Zofią Skawrońską, bratanicą byłej cesarzowej.
W okresie zaś 1726-1727 Piotr Sapieha został przez cesarzową obdarowany m.in. prestiżową rangą kapitana Pułku Siemionowskiego, domem w Petersburgu, futrem, 1200 czerwońcami, wekslem do Rygi na 6000 rubli.


Chlubnie się zapisali w dziejach wojskowości rosyjskiej pieczętujący się herbem Kierdeja Joachim Eufemi Czaplic (1766-1825), pochodzący z Mohylewszczyzny, generał lejtnant, jeden z najsławniejszych żołnierzy koalicji antynapoleońskiej, oraz Justyn Czaplic (1797-1873), zasłużony dowódca oddziałów rosyjskich na Kaukazie.
W książce Tajkury – wioska, która była miastem(Londyn 1997, s. 37-39) Romuald Wernik notuje: „Czaplicowie herbu Kierdeja zamieszkiwali województwa Kijowskie i Wołyńskie. Pierwsze wiadomości o nich mamy z początków XVI wieku. Z „Metryki Wołyńskiej” wiemy, np. że „Bazyli Czaplic Szpanowski, według ustawy sejmu wileńskiego powinien był wystawić dziesięć koni na ekspedycyą wojenną, z tych dóbr, które miał w ziemi wołyńskiej w roku 1528”. Piotr zaś i Kasyan Czaplicowie po pięć koni.
Czaplicowie byli założycielami wsi Kopytkowa, Zahoroszczy i Miatynia, leżących w pobliżu Tajkur. Główną ich posiadłością był Szpanów, stąd nazywali siebie Czaplicami Szpanowskimi. „Słownik Geograficzny” informuje, że Szpanów leżał nad rzeką Ujście, w powiecie rówieńskim, na południe od Równego. Posiadał kościół katolicki pod wezwaniem św. Piotra i Pawła, wzniesiony w 1727 roku przez podczaszego kijowskiego Piotra Pepłowskiego. W końcu XIX wieku parafia katolicka należała do dziekanatu rówieńskiego i liczyła 299 wiernych. Szpanów z czasem przeszedł w ręce Steckich, później Radziwiłłów, z których generał Michał wybudował tu wspaniałą rezydencję.
Małżeństwo Marii Kierdejówny Tajkurskiej z Iwanem Czaplicem miało miejsce pomiędzy rokiem 1570 a 1583. Z rejestru poborów powiatu łuckiego z 1570 roku wynika, że w tym roku pobory od Pozehwi, Klecza i Tajkur płaciła pani Ohrenka Zwierzowa (?), więc musiała w nich gospodarzyć. Wynosiły one po 4 grosze od 16 bojarów putnych (bojarzy putni mieli prawo pobierać opłaty drogowe), 42 dymów, 4 ogrodników oraz po 2 grosze od 3 kół młyńskich. Dopiero w 1583 roku pobory od Tajkur płaci Iwan Czaplic Szpanowski, mąż Marii Kierdejówny, która mu wniosła je jako wiano wraz z Nowym i Starym Mylskiem. Pobory od Tajkur wynosiły po 4 grosze od 8 dymów i 10 ogrodników. Data ślubu Marii i Iwana Czaplica zamknięta jest powyższymi dwiema datami.
Iwan Czaplic piastował urząd wojskiego wołyńskiego. Czaplicowie mieli córkę Teodorę, którą wydali za Jerzego Wiśniowieckiego, dając jej w posagu Tajkury. Tym małżeństwem rozpoczął się złoty okres tej wsi”...


Generał Dymitr Niewierowski (1771-1813) zasłynął przede wszystkim w wojnach Rosji przeciwko Napoleonowi I. W bitwach pod Smoleńskiem, Małojarosławcem, Borodinem, Tarutinem dowodził mężnie i umiejętnie dywizją. Zginął na polu walki w „bitwie narodów” pod Lipskiem. Niewierowscy zaś byli pierwotnie rodziną szlachecką z Podlasia, z Niewierowa istniejącego do dziś, a po rozgałęzieniu się na dalsze ziemie pieczętowali się zarówno herbem Lubicz, jak i Półkozic. Około lat 1640-1670 Jerzy Niewierowski był sekretarzem i rewizorem królewskim Władysława IV oraz referendarzem Wielkiego Księstwa Litewskiego. Stanisław Niewierowski podpisał instrukcję sejmiku grodzieńskiego w sierpniu 1766 roku.
Wywód familii urodzonych Niewierowskich zatwierdzony 3 czerwca 1803 w Mińsku donosi: „że ta familia używająca herbu Pułkozic (...) od dawnych czasów w zaszczytach urodzenia szlacheckiego zostająca y prerogatywy przyzwoite piastując do dziś dnia trwa”... Wywodzili się z powiatu pińskiego, lecz rozgałęzili się też na województwo wileńskie, smoleńskie, witebskie. (Narodowe Archiwum Historyczne Białorusi, f. 319, z. 2, nr 2218).
Niewierowscy z Ukrainy byli spokrewnieni z takimi m.in. domami jak Lewiccy, Musin-Puszkinowie, Daraganowie, Bieleccy.


Generał M. Kamieński zasłynął raczej z innych względów niż męstwo i inteligencja.
Gdy 16 października 1802 roku inżynier Czerny chciał urządzić pokazowy lot balonu, a zainteresowanie publiczności było ogromne, deszcz i burza zaś uniemożliwiły start, M. Kamieński, uchodzący w oczach mieszkańców za typowego „samodura”, rzeczywiście wystosował „dowcipny” list do szefa policji: „Rozkaz dzielnicowemu policmajstrowi Bykowowi: Powiedz profesorowi Czerny’emu, że jutro jeszcze jego balon może się tu znajdować, lecz pojutrze o godzinie 11 niech profesor pęknie lub urodzi dziecko, ale balon jego musi odlecieć”. Co prawda balon wystartował 17-go października, przeleciał Newę i wylądował na przedmieściach Petersburga. Był to zresztą pierwszy lot balonem w Rosji.


Wybitną osobistością w wojsku rosyjskim był swego czasu generał Aleksander Łukomski (1868-1939), od 1915 wiceminister spraw wojskowych Cesarstwa Rosyjskiego, szef sztabu i dowódca szeregu dywizji, korpusów i armii podczas I wojny światowej; w 1917 szef sztabu wszystkich sił zbrojnych Rosji. Później został współorganizatorem i jednym z dowódców Białej Gwardii. Od 1920 r. na emigracji; zmarł w Paryżu.
[Jan Bohdanowicz-Dworzecki w rękopiśmiennym opracowaniu „Herbarz szlachty litewskiej”, przechowywanym w Centralnym Państwowym Archiwum Historycznym Litwy w Wilnie (f. 391, z. 9, nr 2782) informuje o Łukomskich herbu „Pół Gozdawy, na niej krzyż, pod nią belka” i wspomina o Bohdanie Andrzejewiczu Łukomskim, sędzi ziemskim orszańskim roku 1586; w 1551 Maryna Iwanowna Łukomska wyszła za mąż za Mikołaja Olechnowicza; w 1595 Jarosław Konstantynowicz Łukomski był podsędkiem lidzkim itd. Byli też Łukomscy herbu Prawdzic.].
W 1922 roku w berlińskim wydawnictwie Otto Kirchner Verlag ukazało się dwutomowe dzieło pt. „Wospominanija generała A.S. Łukomskogo”, liczące 632strony.Autor w następujący sposób streszczał w nim swą służbę w armii carskiej. „Odsłużyłem, będąc oficerem sztabu generalnego, 12 lat w Kijowskim Okręgu Wojskowym i przez moje ręce przechodziły wszystkie sprawy, dotyczące przygotowania wojsk tego okręgu do mobilizacji i do działań bojowych. Przez cztery lata stałem na czele działu mobilizacyjnego Głównego Zarządu Sztabu Generalnego i kierowałem przygotowaniem całej armii do mobilizacji.
Na początku wojny zostałem szefem kancelarii Ministerstwa Wojny, a od lata 1915 do kwietnia 1916 pełniłem funkcję pomocnika ministra wojny i przez moje ręce szły wszystkie sprawy dotyczące zaopatrzenia armii. W kwietniu 1916 roku otrzymałem nominacje na dowództwo 32 Dywizji Piechoty, przy czym miałem zaszczyt dowodzenia tą dywizją wówczas, gdy ona, po przerwaniu frontu Austriaków 22 maja 1916 roku składała się na jedną z awangard 9 Armii, zajęła Czerniowce i się posunęła w Karpaty.
Później byłem szefem sztabu 10 Armii oraz, od listopada 1916 po kwiecień 1917 generał-kwatermistrzem Dowódcy Naczelnego. Na tym stanowisku byłem świadkiem wszystkich wydarzeń z początkowego okresu rewolucji. W kwietniu 1917 roku przejąłem I Korpus Armijny, a od 3 czerwca 1917 byłem szefem sztabu przy dowódcach naczelnych Brusiłowie i Korniłowie.
Po tak zwanym „puczu Kornikowa” zostałem, razem z Kornilowem, Denikinem i innymi, aresztowany na rozkaz Kiereńskiego i przebywałem w Więzieniu Bychowskim.
19 listopada 1917 roku razem z innymi aresztowanymi uciekłem nad Don. W czasie wojny domowej przez pewien czas byłem szefem sztabu generała Kornikowa, a przy generale Denikinie pełniłem funkcję naczelnika Zarządu Wojskowego, pomocnika dowódcy naczelnego oraz, od lipca 1919 do stycznia 1920, byłem przedstawicielem Osobogo Sowieszczanija, które pełniło funkcje rządu. W okresie generała Wrangla byłem jego przedstawicielem przy dowództwie alianckim w Konstantynopolu”.


Z rodu szlacheckiego herbu Belina wywodził się zasłużony na polu walki o niepodległą Polskę generał Lucjan Mieczysław Rafał Żeligowski, urodzony 17 października 1865 roku w miasteczku Soły (inne źródła podają Oszmianę, a jeszcze inne – Żeligowo, miejscowości leżące około 40 km na wschód od Wilna). Jego matka wywodziła się z rodziny Tracewskich. Wywód familii urodzonych Żeligowskich herbu Belina z 20 czerwca 1802 roku donosi: „Familia ta w dawnych czasiech urodzeniem szlacheckim zaszczycona będąc, wszystkiemi według prawa ojczystego Kraju Polskiego cieszyła się prerogatywami, jakoż utworzywszy swe siedlisko w województwie nowogródzkim na dziedzicznych ziemi possessyach” – rozgałęziła się później także na powiat piński, oszmiański i inne. (Narodowe Archiwum Historyczne Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 1, nr 32a, s. 197-199).
Lucjan Żeligowski, zanim został bohaterem narodu polskiego, zrobił wcale imponującą karierę w wojsku Cesarstwa Rosyjskiego, osiągając w nim rangę generała. Zarówno w Rosji, jak też później w Polsce słynął z bezwzględnej przyzwoitości jako człowiek prawy, szczery, odważny i otwarty, a przy tym sprawiedliwy, uczynny i ofiarny patriota. Jak wielu wybitnych ludzi przeszedł drogę życia trudną i wyboistą.
Przyszły generał bardzo wcześnie został osierocony przez rodziców. Nie posiadając środków materialnych na kształcenie zgłosił się do wojska rosyjskiego (1885 r.). W stopniu kapitana, jako dowódca 288 pułku piechoty, brał udział w wojnie rosyjsko-japońskiej. W czasie rewolucji 1905 r. odmówił podpisania adresu do cara o odwołanie manifestu z 18.10. (30.10.) 1905 r., co spowodowało oskarżenie go o zamiar wywołania buntu w armii. Duma uwolniła go od tych zarzutów, lecz nadal ciążyła na nim zła opinia nieprawomyślnego oficera, który „ustosunkowuje się ujemnie do interesów państwa i o tyle jest niebezpieczny, że uchodzi za wybitnego oficera z dużą energią i siłą woli”.
Udział w I wojnie światowej rozpoczynał jako dowódca batalionu w 264 pułku piechoty. Po pierwszych bitwach na froncie południowym zostaje dowódcą 261 p.p., z którym walczy w latach 1914-1915. Owa jednostka staje się sławna, a kpt. Żeligowski za zasługi bojowe otrzymuje awans na podpułkownika, a następnie pułkownika oraz zostaje odznaczony najwyższym odznaczeniem wojskowym – Krzyżem św. Jerzego IV. kl. Pod koniec 1915 roku płk Żeligowski został przeniesiony na własną prośbę do tzw. Polskiej Brygady Strzelców, gdzie dowodził 2 batalionem na froncie północnym. Aby móc walczyć w polskich oddziałach, zrzekł się dowództwa pułku i brygady oraz rangi generała, która przysługiwała mu jako kawalerowi orderu św. Jerzego. Dowództwo rosyjskie jeszcze kilkakrotnie stawiało płk. Żeligowskiego na czele formacji rosyjskich. W latach 1916-1917 dowodził 216 p.p. W kwietniu 1918 roku powrócił do polskiej dywizji strzelców na stanowisko dowódcy 1 p.p. W I Korpusie polskim gen. Dowbór-Muśnickiego dowodził kolejno pułkiem, brygadą i dywizją. W sierpniu 1918 roku wziął udział w zjeździe wojskowych Polaków jako delegat 1 Dywizji, a następnie został wybrany do Naczpolu (Naczelny Polski Komitet Wojskowy). W wyniku nieporozumień z gen. Dowborem, przed rozwiązaniem I Korpusu, płk Żeligowski opuścił go i udał się jesienią 1918 roku na Kubań, gdzie przy Armii Ochotniczej gen. Denikina tworzyła się brygada polska. Żeligowski objął dowództwo wojsk polskich na Wschodzie i przewodnictwo Naczpolu. W październiku 1918 roku następuje formowanie się tzw. 4 dywizji strzelców polskich, przekształconej następnie w brygadę strzelców polskich, która w bardzo ciężkich warunkach przedziera się do Odessy, gdzie wchodzi w skład francuskiego korpusu gen. Anzelme i jako 4. dywizja strzelców polskich w ramach tego korpusu walczy z oddziałami ukraińskimi Petlury. W kwietniu 1919 roku, po opuszczeniu Odessy, dywizja zostaje podporządkowana dowództwu polskiemu i wcielona do 10 Dywizji, której dowództwo obejmuje Żeligowski.
Przejście z Kaukazu via Odessa do Polski było nieprawdopodobnym wręcz wyczynem dywizji Żeligowskiego, bowiem nastąpiło w nader ciężkich warunkach, przez obce, wrogie, zrewolucjonizowane terytorium, bez pieniędzy i uzbrojenia. Tylko dzięki moralnej powadze i autorytetowi Żeligowskiego oraz jego niezwykle zręcznej polityce lawirowania zarówno wobec „białych”, jak i „czerwonych”, polegającej na unikaniu konfliktów z którąkolwiek ze stron, udało mu się zakończyć marsz do Polski sukcesem.
Według Arthura Schopenhauera (Aforyzmy o mądrości życiowej) prawdziwy honor żołnierski polega na tym, „że kto podjął się obrony ojczyzny, musi też naprawdę mieć niezbędne po temu właściwości, przede wszystkim więc odwagę, waleczność i siły, i musi być na serio gotowy bronić ojczyzny aż do śmierci i nie odstąpić za nic w świecie raz zaprzysiężonego sztandaru”. Nasz waleczny kresowiak wszystkie te zalety posiadał.
11 września 1919 roku płk Żeligowski mianowany został generałem brygady. W roku 1920 znów dowodził 10 Dywizją Piechoty, a w kulminacyjnej fazie wojny polsko-radzieckiej, w dniach 14-17 sierpnia 1920 roku dowodził grupą operacyjną biorącą udział w walkach pod Radzyminem. 8 października 1920 podjął marsz na Wilno na czele swojej Żelaznej Dywizji Litewsko-Białoruskiej, nazajutrz miasto zdobył, nie napotykając oporu zawczasu uciekłych Litwinów. Józef Piłsudski tak oto, nie do końca trafnie, charakteryzował sylwetkę psychologiczną tego żołnierza: „Człowiek o silnym charakterze, lecz z powodu braku wykształcenia wojskowego i obycia się w bardziej samodzielnym dowodzeniu niepewny siebie. Ma zwyczaj pytania wszystkich o zdanie i radę. Jeśli świadczy to o nim dobrze jako o człowieku, to w dowodzeniu może łatwo zabić jego autorytet... W boju jest to generał pewny i dopóki trwa bój, nawet jego wady nie są niebezpieczne. W stosunku do podwładnych jest może trochę za względny i rozsądnie podzielić roboty nie potrafi. Jest dobrym honorowym żołnierzem, tak że nawet jego wady, jak pewna doza próżności i upór rasy wileńskiej, ustępują łatwo pod naciskiem dyscypliny wewnętrznej... Może dowodzić armią, żeby się czuł pewnym swego szefa sztabu w dziedzinie operacyjnej i zarządu tyłami”.
W zdobytym Wilnie Żeligowski proklamował utworzenie Litwy Środkowej i Tymczasowej Komisji Rządzącej jako jej organu wykonawczego. W grudniu 1921 roku, na skutek nacisków państw centralnych i życzenia rządu warszawskiego, gen. Żeligowski ustąpił ze stanowiska Naczelnego Dowódcy Wojsk Litwy Środkowej. Wyjechał z Wileńszczyzny, aby zagwarantować niezależność wyborów do Sejmu wileńskiego. Zwołany do Wilna Sejm przyłączył Wileńszczyznę do Polski. Gen. Żeligowski usunął się z widowni politycznej, poświęcając się sprawom wojska. 1 lutego 1922 roku został inspektorem 2. armii z siedzibą w Warszawie. 31 marca 1924 roku mianowano go generałem broni. W okresie 27.11.1925 – 5.5.1926 roku był ministrem spraw wojskowych. O planowanym przez Piłsudskiego zamachu nic nie wiedział i w przewrocie majowym udziału nie brał, a czynione przezeń próby pośredniczenia między konstytucyjnym rządem a Piłsudskim nie dały żadnych rezultatów.
31 sierpnia 1927 roku odszedł z czynnej służby wojskowej. W latach 1927-1935 gospodarował w Andrzejewie na Wileńszczyźnie. W 1935 roku wybrano go na posła do sejmu z listy opozycyjnej. W 1938 roku powtórnie został posłem Ziemi Wileńskiej. Po klęsce Polski w kampanii wrześniowej, w której ze względu na zaawansowany wiek nie mógł brać udziału, gen. Żeligowski przedostał się do Anglii, gdzie w latach 1942-1944 był członkiem parlamentu emigracji. Zmarł w Londynie 7 lipca 1947 roku.
Z pozostałych po nim listów i notatek widać, jak ciężko przeżył zdradę polskiej racji stanu przez Wielką Brytanię i USA; zaczął się też skłaniać pod koniec życia ku ideałom panslawistycznym.


Znani są w dziejach Państwa Rosyjskiego trzej generałowie Brusiłowowie,ojciec i dwóch synów, wywodzący się z białorusko-litewskich Kisielów Brusiłowskich. Najsłynniejszy z nich, drugi w ciągu pokoleń, Aleksy Aleksiejewicz Brusiłow (19.08.1853 – 17.03.1926) był synem generała armii rosyjskiej, zasłużonego organizatora wojskowości (matka z Niestojemskich herbu Ślepowron). Wcześnie osierocony wychowywał się u krewnych. 1872 ukończył Korpus Paziów w stolicy i rozpoczął karierę wojskową w 15 Twerskim Pułku Dragonów w Tyflisie. Brał udział w wojnie z Turcją 1877-1878; w 1883 ukończył wyższą szkołę kawalerii w Sankt Petersburgu, której przełożonym został 1902. Od 1904 dowódca 2 Gwardyjskiej Dywizji Kawalerii; od 1909 dowódca 14 Korpusu Armii w warszawskim Okręgu Wojskowym; od 1913 – 12-go Korpusu Armii w Kijowskim Okręgu Wojskowym.
Podczas I wojny światowej (1916) został mianowany głównodowodzącym Frontu Południowo-Zachodniego i zasłynął rozgromieniem w tymże roku silnej formacji armii austriackiej w Galicji. W 1917 roku nie poparł monarchii, przeszedł na stronę bolszewików i aż do 1926 pełnił wysokie funkcje w kierownictwie Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej.
Leon (Lew) Aleksiejewicz Brusiłow (27.02.1857 – 22.07.1909) był bratem poprzedniego, zasłużonym organizatorem rosyjskiej marynarki wojennej. Brał udział w wojnach z Turkami i Japończykami; dowodził krążownikiem „Gromoboj” podczas demonstracyjnego rajdu w pobliżu wysp japońskich. Pod koniec kariery w randze wiceadmirała pełnił funkcje jednego z dowódców Cesarskiej Floty Bałtyckiej.
Jego syn Jerzy (Georgij, 16.05.1884-1914) w charakterze oficera marynarki wojennej brał udział w hydrograficznym badaniu morza Beringa, Czukockiego i Wschodnio-Syberyjskiego. Dowodził szkunerem „Święta Anna”, który latem 1914 roku zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach niedaleko archipelagu Franciszka Józefa. Ponieważ przedtem dokonał szeregu odkryć geograficznych, ku jego czci nazwano pasmo górskie w Antarktydzie oraz lodowiec na wyspie Świętego Jerzego w składzie archipelagu Franciszka Józefa.


W czasach, gdy Rosja była socjalistyczna i nazywała się ZSRR, a władza w tym państwie nazywała się „ludową”, rej wodzili w niej nie tylko Żydzi, ale i potomkowie najlepszej szlachty polskiej. Tak np. Leon Haller (1883-1950) był zawodowym oficerem armii carskiej. Pochodził z dawnego polskiego rodu szlacheckiego, posiadał znakomite predyspozycje dowódcy wysokiej rangi: siłę woli, wszechstronne wykształcenie, wrodzoną inteligencję, umiejętność przekonywania podwładnych do swych racji, talent przywódczy. Podczas pierwszej wojny światowej i wojny domowej w Rosji dowodził kolejno niszczycielem, krążownikiem, liniowcem; następnie pełnił funkcje szefa sztabu grupy okrętów Floty Bałtyckiej. „Być panem mórz– powiadał Francis Bacon – to rdzeń wszelkiego władztwa”. Zdawały sobie z tego sprawę także władze Rosji socjalistycznej, dbały więc o rozwój i umocnienie swej marynarki wojennej, powierzając jej kierownictwo tak uzdolnionym oficerom jak m.in. Leon Haller. Od roku 1932 był dowódcą tejże floty; od 1937 zastępcą ministra marynarki wojennej ZSRR; od 1938 – szefem sztabu marynarki wojennej. Od 1940 roku w randze admirała kierował tworzeniem potęgi morskiej ZSRR na stanowisku zastępcy ministra obrony narodowej do spraw budowy okrętów i produkcji uzbrojenia. Przez pewien okres pełnił obowiązki kierownika Akademii Marynarki Wojennej im. A. K. Kryłowa w Leningradzie.
Przypomnijmy przy okazji, że Hallerowie w Małopolsce pisali się „z Hallenburga”, używali herbu własnego i byli tu spokrewnieni przez małżeństwa m.in. z Gorczyńskimi, Bartschami, Urbanowskimi. Ich rodowitość szlachecką kilkakrotnie potwierdzał w XIX wieku Wydział Krajowy Austro-Węgier. (Por. Roman Marcinek, Krzysztof Ślusarek, Materiały do genealogii szlachty galicyjskiej, t. 1, s. 125-126, Kraków 1996).


Byli w ZSRR także inni wpływowi wojskowi z polskim rodowodem. Oto jak o pochodzeniu i życiu jednego z nich, admirała Włodzimierza Rutkowskiego pisał na łamach wileńskiego „Czerwonego Sztandaru” (31 lipca 1988 roku) dziennikarz Michaił Korsunkij: „Jego rodzinnym miasteczkiem jest Jurbarkas. Tutaj uczęszczał do dwuoddziałowej szkoły parafialnej. W 1910 roku rodzice przenieśli się do Petersburga. Chłopiec uczył się w drugim gimnazjum państwowym. W grudniu 1917 roku 15-letni Włodzimierz wstępuje do oddziału ochotników floty. Na początku 1918 roku oddział ten został przemianowany na Pierwszy Morski Oddział Szkoleniowy. Marynarze (większość z nich wstąpiła wkrótce do komsomołu) na skonfiskowanych jachtach pełnili służbę patrolową na morzu w pobliżu Piotrogrodu. W dniach ofensywy Judenicza razem z robotnikami miasta na apel Lenina wyruszyli na front.
Młody Kraj Rad potrzebował kadr dowódczych. Marynarz Włodzimierz Rutkowski zostaje słuchaczem szkoły marynarki wojennej. Po jej ukończeniu otrzymuje skierowanie na Morze Czarne. Tu na krążowniku „Czerwona Ukraina” przesłużył 3 lata jako dowódca wachtowy, pomocnik dowódcy okrętu. W roku 1925 wstępuje do szeregów Partii Komunistycznej. W latach 1927-1930 jest słuchaczem Akademii Marynarki Wojennej. Potem była nominacja do Moskwy do operacyjnego zarządu sztabu generalnego Armii Czerwonej. Sektorem morskim kierował tu Iwan Isakow, przyszły admirał floty Związku Radzieckiego, z którym Rutkowskiego łączyła wieloletnia przyjaźń. W owych latach w sztabie generalnym pracowało wielu teoretyków radzieckiej myśli wojskowej. Zdobyte tu doświadczenia bardzo przydały się w latach Wielkiej Wojny Narodowej.
Przed wojną Rutkowski służył na Bałtyku jako szef sztabu oddziałów okrętów szkoleniowych, dowódca niszczyciela „Engels”, był docentem katedry strategii i sztuki operacyjnej Akademii Morskiej. W lipcu 1941 roku komandor Rutkowski jest szefem grupy morskiej w sztabie odcinka północno-zachodniego, a następnie Frontu Leningradzkiego.
W grudniu 1941 roku Rutkowski zostaje mianowany przedstawicielem ludowego komisarza marynarki wojennej przy dowódcy Frontu Krymskiego. W maju 1942 roku odwołano go i mianowano szefem grupy morskiej i zastępcą dowódcy Frontu Zakaukaskiego do spraw morskich.
Były to trudne dni. Nieprzyjaciel przeszedł do ofensywy na Froncie Krymskim. Wojska radzieckie rozpoczęły odwrót ku Kerczowi. Po ciężkich walkach i znacznych stratach opuściły one Półwysep Kerczeński i ewakuowały się na Tamań.
W kwietniu 1943 roku kontradmirał Rutkowski został mianowany dowódcą Kerczeńskiej Bazy Morskiej. Kercz był jeszcze w rękach faszystów.
W październiku 1943 roku wojska Frontu Północno-Kaukaskiego współdziałając z Flotą Czarnomorską całkowicie oczyściły Kaukaz z okupantów niemieckich.
Kwatera główna wodza naczelnego postanowiła przeprowadzić siłami wojsk frontu operacje opanowania Półwyspu Kerczeńskiego. Zasadniczym zadaniem Kerczeńskiej Bazy Morskiej było zapewnienie przeprawy, dostarczenie wojskom sprzętu, wszystkich rodzajów zaopatrzenia dla armii przymorskiej. W ciągu sześciu miesięcy na Krym przewieziono ponad 240 tysięcy żołnierzy i oficerów, 350 czołgów, 550 moździerzy, około 1700 dział, ogromne ilości amunicji, żywności, paliwa i innych ładunków.
Podczas Wielkiej Wojny Narodowej Rutkowski był dwukrotnie kontuzjowany. Ojczyzna wysoko oceniła jego zasługi, przyznając mu ordery Lenina, Czerwonej Gwiazdy, Wielkiej Wojny Narodowej, Czerwonego Sztandaru, wiele medali. Po 42 latach służby w marynarce wojennej, docent, kandydat nauk morskich, kontradmirał Włodzimierz Rutkowski w stanie spoczynku prowadził rozległą pracę wojskowo-patriotyczną. Wybierano go na honorowego przewodniczącego rady weteranów Kerczeńskiej Bazy Morskiej”.
Warto do tego szkicu dorzucić garść informacji genealogicznych. Siedzący na ziemiach Wielkiego Księstwa Litewskiego panowie Rutkowscy w większości pieczętowali się godłem rodowym Pobóg. Wywodzili się z Ziemi Dobrzyńskiej, a liczne pomniejsze dobra dziedziczyli w wiekach późniejszych na Wileńszczyźnie i Grodzieńszczyźnie. (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1061, s. 654-655).
18 grudnia 1841 roku heroldia wileńska zatwierdziła rodowód Rutkowskich herbu Pobóg, zamieszkałych w powiecie wileńskim. Kazimierz syn Jakuba Rutkowski od początku XVIII stulecia był właścicielem majątku Łujsze. W 1740 roku jego syn Stanisław zamienił ten majątek na Kozakiszki Jacka Żagiela. Syn Stanisława Rutkowskiego, Krzysztof, rotmistrz, pozostawił po sobie czterech potomków: Wawrzyńca, Michała, Józefa i Jana; wnuków: Jana, Karola Melchiora i Juliana oraz jedynego odnotowanego w 1841 roku prawnuka Adolfa Reinholda. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 5, nr 567). Panowie Rutkowscy przez pewien czas posiadali też zaścianki Korzyść i Rakanie w powiecie wileńskim. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 8, nr 2541, s. 32; f. 391, z. 1, nr 75, 1834).


Marszałek wojsk pancernych ZSRR (1945), dwukrotny kawaler tytułu honorowego Bohater Związku Radzieckiego (1943, 1945) Paweł Rybałko(1894-1948) także wywodził się z Wileńszczyzny. Brał udział w I wojnie światowej, następnie w ZSRR pełnił szereg funkcji dowódczych, jak też był (1937-1940) attache wojskowym tego kraju w Polsce i Chinach. Podczas drugiej wojny światowej dowodził kolejno 5-tą, 3-cią oraz 3 Gwardyjską Armią Pancerną, przyczyniając się znakomicie do rozgromienia wojsk hitlerowskich. Od 1947 był dowódcą wojsk pancernych i zmechanizowanych Armii Radzieckiej.


Z kolei Walenty Pieńkowski (1904-1969) rozpoczął służbę w siłach zbrojnych ZSRR w 1920 roku. Służył przede wszystkim w wojskach obrony przeciwlotniczej. W 1947 roku ukończył Wojskową Akademię Sztabu Generalnego ZSRR i służył jako szef sztabu szeregu okrętów wojskowych. Od 1956 roku dowodził kolejno wojskami Dalekowschodniego i Białoruskiego Okręgu Wojskowego. Od 1961 w randze generała broni; od 1964 pełnił obowiązki wiceministra obrony ZSRR do spraw przygotowania bojowego.


Andrzej Antonowicz Hreczko, którego przodkowie również wywodzili się z Ziemi Wileńskiej, urodził się 17 października 1903 roku w rodzinie o kresowo-szlacheckim rodowodzie. Jako szesnastoletni młodzieniec zgłosił się w 1919 roku na ochotnika do Armii Czerwonej, brał udział w wojnie domowej. Następnie odbywał zawodową służbę wojskową. W 1936 roku ukończył Akademię Wojskową im. M. F. Frunze, w 1941 Akademię Sztabu Generalnego. W tymże roku, po napaści Niemiec hitlerowskich na ZSRR objął dowództwo dywizji kawaleryjskiej, od stycznia 1942 – korpusu, a od kwietnia tegoż roku dowodził kolejno 12, 47, 18, 56 Armią.
Marszałek Jakubowski pisał: „Generał Hreczko miał za sobą niełatwą drogę życiową i otrzymał solidne przeszkolenie wojskowe. Hartował się jeszcze w ogniu wojny domowej. W 1919 roku ten szesnastoletni młodzieniec z naddońskiej wsi Gołdajewka (obecnie Kujbyszewo) został żołnierzem Pierwszej Armii Konnej, uczestniczył w walkach pod Rostowem i Batajskiem oraz pod Białą Gliną i Średnim Jegorłykiem.
Przed wojną ukończył Akademię Sztabu Generalnego i pracował w zarządzie operacyjnym Sztabu Generalnego. Na początku wojny był dowódcą 34 dywizji kawalerii. W kwietniu 1942 roku dowodził utworzoną ponownie 12 armią, która powstrzymywała wojska faszystowskie wdzierające się do Zagłębia Donieckiego. W różnych okresach dowodził 47, 18 i 56 armią oraz 1 armią gwardii. W minionej wojnie uczestniczył w wielu dużych operacjach...
Był znany jako jeden z organizatorów klęski wojsk faszystowskich w bitwie o Kaukaz, gdzie załamał się hitlerowski plan „Edelweiss”.”
Andrzej Hreczko był jednym z dowódców Frontu Woroneskiego i 1-go Ukraińskiego. Przez szereg lat pełnił funkcje pierwszego zastępcy ministra obrony ZSRR, dowódcy wojsk lądowych ZSRR, głównodowodzącego siłami zbrojnymi Układu Warszawskiego. W latach 1967-1976 był ministrem obrony ZSRR, sprawiając, że ten kraj został supermocarstwem militarnym. W latach 1958 i 1973 Andrzejowi Hreczce nadano honorowe miano Bohatera Związku Radzieckiego; w 1955 – rangę marszałka ZSRR. Ten wybitny organizator i dowódca zakończył życie 26 kwietnia 1976 roku.
Spod jego pióra wyszły cenione prace naukowe: „Bitwa o Kaukaz”(wyd. 1967, 1969, 1973); „Przez Karpaty” (1970); „Lata wojny 1941-1943” (1976). A. Hreczko był współautorem i współredaktorem także fundamentalnych opracowań „Sowietskaja Wojennaja Encyklopedia” (8 tomów) oraz „Istorija II Mirowoj Wojny” (12 tomów).
Z rodu Hreczków (Greczków) pochodził także Georgij Hreczko, lotnik-kosmonauta ZSRR, dwukrotny Bohater Związku Radzieckiego (1975, 1978), Bohater CSSR; pilotował statki kosmiczne „Salut-6”, „Progress”, „Sojuz-26”, „Sojuz-27”, „Sojuz-28”.

Jan Ciechanowicz - GENIUSZE WOJNY cz. 3 (Wybitni teoretycy wojny i dowódcy wojskowi polskiego pochodzenia w armiach obcych)

$
0
0

Rozdział II



NA FRONTACH
II WOJNY ŚWIATOWEJ









Nikt nie jest tak nierozumny, żeby wybierał wojnę zamiast pokoju: bo w pokoju synowie grzebią swych ojców, w wojnie zaś – ojcowie swych synów.
Krezus






Stado baranów dowodzone przez lwa

więcej jest warte niż stado lwów

dowodzone przez barana.

Napoleon I Bonaparte

WSTĘP



Tom drugi tej książki został w całości poświęcony wydarzeniom na frontach drugiej wojny światowej. Obok biografii odnośnych osób i rozważań o charakterze ogólniejszym włączyliśmy w jego skład obszerne fragmenty wspomnień wybitnych żołnierzy, którzy brali bezpośredni udział w tej wojnie, jak np. Rokossowskiego, Mansteina, Popławskiego, Malinowskiego, Jakubowskiego (o tym ostatnim dowódcy można znaleźć interesujące informacje w książce: Jan Ciechanowicz, Z rodu polskiego, t. 2, s. 177-198. Wyd. WSP w Rzeszowie 1999).
Ale obok tych reminiscencji zamieściliśmy również fragmenty wspomnień tak znakomitych żołnierzy jak Heinz Guderian, Franz Halder, Albert Kesselring, Wilhelm Keitel, którzy, choć nie są bohaterami naszej książki, umożliwiają czytelnikowi jakby bezpośredni wgląd w dawno minione wydarzenia i pozwalają odczuć konkretnie i jakby „na żywo” zgrozę oraz piękno tytanicznych zmagań frontowych, owo imponujące starcie inteligencji i charakterów, w którym decydowała się przyszłość Europy i świata. Niestety, musieliśmy w większości pominąć dostępne wspomnienia generałów radzieckich ze względu na tychże tekstów „niestrawność”. Pisane w okresie sprzed 1990 roku noszą na sobie niezatarte piętno sowieckiej cenzury partyjnej, która tak je kaleczyła i „opracowywała”, że normalny człowiek po prostu nie może tego czytać, a „redagowanie” tych wspomnień na nowo nie wydawało się nam ani celowe, ani z etycznego punktu widzenia dopuszczalne.
Wypada jeszcze naszego czytelnika ostrzec, że wspomnienia dowódców hitlerowskich poniżej dość obficie cytowane, choć są niewątpliwie rzetelne, bywają też nieraz stronnicze (choć w bardzo umiarkowany i kulturalny sposób), dlatego również je trzeba odbierać ostrożnie i konfrontować z naszymi do nich komentarzami i wyjaśnieniami.
Niniejszy tom zawiera również szereg ogólniejszych idei i obserwacji filozoficzno-psychologicznych dotyczących wojny jako takiej, jej roli w dziejach państw i narodów.



NIEMCY

 


Erich von Lewinski (Manstein)



Niemcy są najlepszymi żołnierzami świata, a to zarówno jeśli chodzi o inteligencję i siłę charakteru dowódców, jak i o zręczność, wierność i męstwo zwykłych wojowników. Wojaczkę ma ten naród niejako we krwi: „Indem wir Krieg sagen, meinen wir, und dies mag im unergründlichsten deutschen Wesen beschlossen sein und beschlossen bleiben, auch Kultur” (Joseph Goebbels). Tym ciekawszy jest fakt, że wśród najwybitniejszych generałów niemieckich niemało było wybitnych indywidualności o polskim rodowodzie, że wymienimy tu przykładowo tylko takie nazwiska jak Prittwitz, Brauchitsch, Model, Blaskowitz, Wilamowitz, Radetzky. Jednym z najznakomitszych w tej plejadzie był Erich von Manstein.
Ten wybitny dowódca wojskowy, feldmarszałek wojsk III Rzeszy, pochodził z dawnej szlacheckiej rodziny polskiej, pieczętującej się herbem Brochwicz III, tej samej, z której się wywodził polski generał Lewiński, dowódca antyfaszystowskiego ugrupowania „Gryf Pomorski”. Został jednak wychowany przez wuja Georga von Mansteina (1844-1913) w patriotycznym duchu prusko-niemieckim. Lewińscy byli jednak starożytną szlachtą polską.
W księgach sądu żagarskiego na Żmudzi z XVII wieku widzimy m.in. następujący wpis: „Anno 1693 die 10 martii, z Jodek. Agitowała się sprawa poddanego ekonomicznego traktu żagorskiego, wójtowstwa pana Józefa Pajszewicza, ze wsi Jodejków, na imię Józefa Birżula, jako aktora z jednej, a z różnych siół Urbanem Bogdanowiczem, Gabryelem Ginkiewiczem, Hrehorym Andruszkiewiczem, Pawłem Szkierem, Kazimierzem Mażakiem, Augustynem Stankiewiczem, Symonem Garniem z drugiej strony, pozwanemi. Jako na dniu niniejszym stanąwszy aktor Birżulis proponował swoją rzecz, że citati przyjachawszy do domu aktora, nie wiedzieć na jaką potrzebę wzięli pieniędzy rękodajnej sumy talarów bitych 15 i uprosiwszy pana wójta Wisztaka na ten czas będącego do napisania karty, dali na się obligacyją, z której patuit, że wzięli pomienioną sumę, a dotychczas nie uiścili się. Tę swoją propozycyją proponowawszy, aby ta suma od pozwanych oddana była i interes przy tym od lat 6 był wrócony, prosił i domawiał się.
E converso stawając citati znali się dobrowolnie, że wzięli, ale nie na swą potrzebę, jeno imieniem całego wójtowstwa pożyczyli i pokładali regestr ekspensowy, co wydali w potrzebie całego wójtowstwa, na większą sumę niżeli te 15 talarów. Takową replikę dawszy, od impetycyi aktora uwolnienia żądali, a aktorowi forum do wójtowstwa pozwalali.
A tak ja, urząd, obostronnej kontrowersyi przesłuchawszy i onę dobrze wyrozumiawszy, ponieważ dobrowolnie znali się do sumy pożyczonej i nie negowali, ale onę mimo wiadomość wójtowstwa stracili i na swoje własne prywaty suplikując obrócili, tedy nakazałem, aby od daty niniejszej wyż pomienieni imieniami i przezwiskami mężowie za niedziel 2 wypłacili talarów bitych 15 Józefowi Birżulowi i ekspensu prawnego, jako praetendit aktor, na złotych 15 w tej sprawie łożonego oddali. Sin secus nie wypłacą, odprawę z dóbr onych deklarowałem, a luboby według wyrażenia w obligacyi, że się podpisał pan Stanisław Wisztak wójt bywszy, po nim sukcesor onego Antoni Lewiński płacić powinien byłby i dokładać się należałby, jednak iż zaszedł areszt skarbowy na dom cały do kalkulacyi, tedy tym pozwanym salvum ius na potym zachowałem jako do całego wójtowstwa, tak do Antoniego Lewińskiego, z którym wolno agere po skończonych rachunkach skarbowych. Którym to dekretem obie stronie kontentowały się. Co jako się agitowała sprawa, jest do ksiąg inserowana, stronie zaś potrzebującej ekstraktem wydano, anno et die, ut supra.” (Żagares dvaro teismo knygos, Vilnius 2003, s. 168).
Heraldyk polski Adam Boniecki bardzo obszernie informuje w swym herbarzu (t. 14, s. 203-207) o różnych rodzinach nazwiska Lewiński i ich odgałęzieniach. I tak pisze: Lewińscy h. własnego, zwanego Brochwiczem 3-cim z Lewina na Kaszubach, w powiecie mirachowskim, używali przydomków: Bach, von der Bass i Royk.
Piotr z Lewina, otrzymał 1382 r. od W. Mistrza Lezienko pod Żukowem. Jan, syn Jakóba z Lewina, 1434 r. student Uniwersytetu Krakowskiego. Piotr, zwany Lewin, dziedzic na Krzyszynie (Krzesznie), obecny w Strzelnie 1436 r. Paweł, sędzia ziemski mirachowski, Wojciech i Jakób Lewińscy, dziedzice Lewina 1526 r. Maciej został sędzią ziemskim mirachowskim 1592 roku. Matjasz Royk Lewiński 1605 r.
Jan, czynny w sprawie Jeżewskich 1718 r. w Skarszewie. Władysław, chorąży dragonów wojsk koronnych 1726 r. Antoni, poseł powiatu tczewskiego, Franciszek, chorąży królewski i Marcin, burgrabia lemborski i bytowski, posłowie pomorscy, podpisali elekcję Leszczyńskiego 1733 roku. Dwóch Antonich, trzech Janów, dwóch Marcinów, dwóch Michałów, dwóch Stanisławów i Władysław, podpisali manifest za Augustem III-cim. Prawdopodobnie podpisy tych samych osób położone po dwa razy, pewno nawet nie przez nich samych.
Marcin, burgrabia i regent grodzki lemborski i bytowski, i Jerzy, świadczą 1740 r. Joanna von der Bass Lewińską, zamężna Wiecka 1749 r.
Michał, podstoli trembowelski, dziedzic Tuszyn, w powiecie świeckim, 1749 r. Syn jego Michał sprzedał te dobra 1796 r. Józefowi Jeziorkowskiemu. Jan, sędzia lemborski i Dzięcielski, zastawili 1750 r. Lewino Norbertankom w Żukowie. Franciszek, Jan, Wojciech, Ignacy i Józef, z województwem pomorskim, podpisali elekcję Stanisława Augusta.
Antoni, syn Marcina i Cecylji z Wolffów, 1-o v. Dzięcielskiej, 2-o v. Cząstkowskiej, proboszcz inowrocławski i kanonik kujawski 1800 roku, kanonik gnieźnieński 1812 r., umarł 1819 r.
Franciszek Ignacy, brat przyrodni biskupa Feliksa, ur. 1783 r., został księdzem 1806 r., dziekan katedralny podlaski 1818 r., obrany przez brata sufraganem 1825 r., prekanonizowany na biskupstwo eleuteropolitański 1826 r., proboszcz łosicki, umarł 1854 r. w Zakrzu.”...etc.
„Lewińscy h. Lewart przydomku Segedyńczyk v. Sygidyńczyk. Ksiądz Stefan Lewiński, kanclerz katedralny włodzimierski, otrzymał na sejmie 1775 r. szlachectwo. Dyplom nobilitacyjny wydano mu 1780 r., ale herb opisany nie jest Lewartem, bo przedstawia lwa wspiętego bez korony z rogiem jelenim w łapie.
Nie zadowoliła ta nobilitacja księdza Stefana i razem z braćmi: Janem, Andrzejem i Szymonem, urodzonym 1757 r. uzyskawszy od szlachty halickiej świadectwo, że są znaną szlachtą, wylegitymowali się ze szlachectwa jako synowie Jakóba i Marjanny Lewczyńskiej, wnukowie Konstantego i zaślubionej 1701 r. Zofji de Morele Azerkiewiczównej, a prawnukowie Jakóba i Teresy z Uhernickich, 1-o v. Kniehinickiej, z przydomkiem Segedyńczyk i h. Lewart, w sądzie ziemskim lwowskim 1783 r”... etc.
„Lewińscy h. Pomian. Jakóba i Barbary z Jaczymirskich córka Marjanna, wdowa po Aleksandrze Kozłowskim 1719 r. Nikodem i Tadeusz, synowie Piotra i Heleny Korczyńskiej, wnukowie Stanisława i Konstancji Nahoreckiej, wywiedli się ze szlachectwa 1788 r., w Wydziale Stanów galicyjskich.
Tadeusz z żoną, Katarzyną z Brodowiczów, obierał 1828 r. w Myszkowcach plenipotentów. Jego synem był zapewne Stanisław, zamieszkały w Berdyczowie 1861 r. Ignacy, z żoną Elżbietą, nabyli 1817 r. folwark Czaplak, o co proces we Lwowie. Rozalja, żona Wincentego Bojarskiego 1818 roku”... etc.
„Lewińscy h. Sas. Jan Lewiński otrzymał 1697 r. po Łużeckim dwa półłanki w Łużku, a wraz z żoną, Marjanną Łużecką 1701 r. konsens na cesję tychże.
Stefan, Jan i Jerzy, bracia, obierali 1782 r. plenipotentów w Przemyślu. Jan jest potem pisarzem poczty, a Jerzy 1810 r. plebanem w Baczynie. Stefan v. Szczepan, dziedzic części w Łużku, syn Bazylego i Anastazji Koblańskiej, wnuk Jana i Anny Sieleckiej, wylegitymował się ze szlachectwa 1782 roku, w sądzie grodzkim przemyskim i umarł 1810 r. plebanem grec.-katol. w Trzciance. Dzieci jego, urodzone ż Anny Jarosiewiczównej z Łomny: Marja za ks. Danielem Kałużniackim 1804 r.; Pelagja za ks. Michałem Towarnickim; Juljanna zmarła 1802 roku; Prakseda, Anna, Paweł, urodź. 1786 roku i Jan, urodź. 1804 roku”...etc.
Także Lewińscy siedzący w Wielkim Księstwie Litewskim i znacznie w nim rozgałęzieni, szczególnie w powiecie wileńskim, pieczętowali się herbami: Brochwicz III, Lew, Lewart, Pomian, Sas. (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 9, nr 2052; f. 391, z. 6, nr 110, 707, 1623).

* * *

Poważne niemieckie źródła biograficzne z reguły informują o stryju i o ojcu Ericha von Mansteina. Pierwszy z nich, Alfred von Lewinski urodził się w mieście Münster w Westfalii 14 stycznia 1831 roku. W 1848 wstąpił do 9 Regimentu Piechoty; ze względu na energię i wrodzone uzdolnienia już po roku awansowany do rangi porucznika. W latach 1853-1856 studiował w Akademii Wojskowej (Allgemeine Kriegsakademie). W 1864 brał udział w wojnie przeciwko Danii, bezpośrednio walcząc w kilku decydujących bitwach tej kampanii. Po wojnie został adiutantem dowództwa 3 Korpusu Armijnego, a następnie pod dowództwem księcia Fryderyka Karola uczestniczył w wojnie przeciwko Austrii. W 1867 przeniesiony do sztabu generalnego w randze majora i w tej jakości walczył przeciwko Francji w bitwach pod Metz i nad Loarą. W 1872 awansowany na pułkownika objął kierownictwo sztabu 9 Korpusu Armijnego. Od 1880 dowodził 9 Brygadą Piechoty w randze generał-majora. W 1889 objął funkcje gubernatora Strasburgu; w 1890 awansowany do rangi generała piechoty. W 1892 roku podał się do dymisji ze względu na ciężką chorobę oczu i resztę życia spędził w Gorlicach.
Jego brat Edward Juliusz Ludwik von Lewinski urodził się 22 lutego 1829 roku w Münster. Ukończył tamże gimnazjum i zaciągnął się do wojska pruskiego. Od 1848 porucznik Gwardyjskiej Brygady Artylerii. W 1864 brał udział w wojnie przeciwko Danii na stanowisku dowódcy gwardyjskiej kompanii oblężniczej. Podobnie jak brat wyróżnił się tu osobistą odwagą i talentem przywódczym. Podczas wojny z Austrią w 1866 roku znajdował się w sztabie 1 Armii; awansowany na majora. Podczas wojny z Francją pełnił obowiązki głównego kwatermistrza Armii Południe, biorąc udział w bitwach pod Colombey-Nouvilly, Gravelotte, Metz, Amiens, Hallue, Pontarlier. Od 1871 był szefem sztabu generalnego 9 Armii. W 1877 pełnił funkcje dowódcy 2 Brygady Artylerii Polowej, a od 1884 (już w randze generał-majora) głównego inspektora artylerii polowej Prus. W 1890 mianowany na generała artylerii.

Erich von Lewinski urodził się 24 listopada 1887 roku w Berlinie jako dziesiąte z rzędu dziecko już prawie 60-letniego generała Edwarda von Lewinskiego i piąte dziecko jego drugiej żony Heleny von Sperling. Zarówno po mieczu, jak i po kądzieli, w rodzinie istniała długa, wielopokoleniowa tradycja wojskowa. Po chrzcie chłopczyk został zaadoptowany przez majora (później generała) Georga von Mansteina, który nie miał dzieci w stadle z siostrą matki Ericha. Po kilkunastu latach na mocy specjalnej uchwały Rady Ministrów Rzeszy Niemieckiej młody człowiek uzyskał nowy herb i zaczął używać podwójnego nazwiska „von Lewinski genannt von Manstein”, które w okresie późniejszym zredukowało się do „von Manstein” i jako takie weszło do historii wojskowości powszechnej.
Całe dzieciństwo Ericha minęło w garnizonach wojskowych Rudolstadtu i Schwerinu, w których służył jego wujek czyli przybrany ojciec. Gimnazjum protestanckie (1894-1899) kończył w alzackim Strasburgu; następnie zaś uczył się w korpusach kadetów w Plön i Berlinie. Wspominał ten okres z sentymentem jako najważniejsze lata swego życia, kiedy to przejął się do głębi duszy takimi wartościami jak honor, twardość ducha, siła woli, duma, obowiązkowość, posłuszeństwo, koleżeńska lojalność.
Czynną służbę wojskową rozpoczął w 1906 roku jako podchorąży elitarnego 3 Spieszonego Pułku Gwardii, stacjonującego w Berlinie, a złożonego prawie wyłącznie z młodzieży arystokratycznej i szlacheckiej. W tym pułku służyli w swoim czasie m.in. słynni dowódcy, feldmarszałkowie von Beneckendorf i Paul von Hindenburg.
W styczniu 1907 roku Erich von Manstein został mianowany na podporucznika, po dalszych czterech latach objął funkcje adiutanta batalionu strzelców.
W 1914 roku ukończył Akademię Wojskową, a początek pierwszej wojny światowej zastał go na stanowisku adiutanta 2 Pułku Rezerwowego Gwardii. Od początku wziął udział w bitwach frontowych na terenie Polski, w listopadzie 1914 został ranny. Od lata 1915 w randze kapitana służył początkowo oficerem łącznikowym, a następnie sztabowym w armii generałów von Gallwitza i von Belowa. Tutaj też nabrał wiele wiedzy i doświadczenia, jeśli chodzi o planowanie i prowadzenie działań bojowych.
W 1918 roku Manstein kończył wojnę we Francji, m.in. walcząc pod Reims i Sedanem.
Od 1919 służył w Reichswehrze, systematycznie awansując i nabierając coraz większego autorytetu jako specjalista w dziedzinie taktyki i historii wojen. Służył m.in. we Wrocławiu, Angermünde, Berlinie, Kołobrzegu, Dreźnie. W lutym 1934 roku awansował na pułkownika i został powołany na szefa sztabu III Okręgu Wojskowego w Berlinie.
W latach 1935-1938 pełnił funkcje szefa Zarządu Operacyjnego oraz pierwszego nadkwatermistrza Sztabu Generalnego Wojsk Lądowych, na tych stanowiskach ze wszech miar popierał rozbudowę wojsk pancernych i ciężkiej artylerii. Od 1938 miał rangę generała-lejtnanta.
Brał czynny udział w zajęciu Czechosłowacji (szef sztabu armii feldmarszałka Wilhelma Rittera von Leeba) oraz w ataku na Polskę (szef sztabu grupy armii „Południe” generała Gerda von Rundstedta).
W okresie 1939-1940 był szefem sztabu grupy armii „Południe”, a potem grupy armii „A” dokonującej podboju Francji. Od 1940 General der Infanterie.
Opracowany przez Mansteina i Franza Haldera plan „Rot” (Czerwony) zakładał wojnę błyskawiczną i pokonanie Francji w ciągu paru miesięcy. Okazało się, że można było tego dokonać dwa razy szybciej. I Manstein tego dokonał. Gdyby mu Hitler nie przeszkodził, Anglicy nie mieliby zresztą szans na ewakuację z Dunkierki 370-tysięcznego korpusu ekspedycyjnego. Führer bowiem wciąż się łudził, że Brytyjczycy – jako Germanowie – są naturalnymi sprzymierzeńcami Niemców. Celowo więc oszczędził im klęski powstrzymując natarcie na 48 godzin. Za zwycięstwo nad Francją Manstein został odznaczony Krzyżem Kawalerskim Krzyża Żelaznego.
Fritz Erich von Manstein podczas wojny z ZSRR miał rangę generała-feldmarszałka i dowodził szeregiem armii i ugrupowań niemieckich na froncie wschodnim, odnosząc szereg błyskotliwych zwycięstw w początkowej fazie tej wielkiej wojny. W czerwcu 1941 roku, podczas ataku Niemiec na Związek Sowiecki, dowodził początkowo 56 Korpusem Pancernym, biorącym udział w natarciu na Leningrad z kierunku Prus Wschodnich.
Od września 1941 do lipca 1942 dowodził 11 Armią podczas szturmu na Krym i Sewastopol. W lipcu 1942 otrzymał rangę generała-feldmarszałka za liczne zwycięstwa nad wojskami radzieckimi, m.in. zniszczenie dużego desantu sowieckiego pod Kerczem i skuteczną obronę Krymu przed kontratakami przeciwnika. Dowódcy rosyjscy uważali go za najlepszego generała wojsk niemieckich. Marszałek ZSRR R. Malinowski m.in. pisał w swych wspomnieniach: „Uważaliśmy znienawidzonego przez nas Ericha von Mansteina za naszego najbardziej niebezpiecznego przeciwnika. Jego umiejętności techniczne, okazywane także we wszystkich wymuszonych sytuacjach, nie miały równych sobie. Sprawy być może potoczyłyby się dla nas marnie, gdyby wszyscy generałowi Wehrmachtu posiadali jego format”... Jesienią 1941 roku, gdy Manstein brał Krym, rozpierzchły bez stawiania oporu trzy dywizje złożone z mieszkańców tego półwyspu; a na tzw. Zachodniej Ukrainie pouciekali bez walki do domu tamtejsi Ukraińcy i Polacy zmobilizowani do Armii Czerwonej. Jaki taki opór stawiały tylko terrorystyczne dywizje NKWD złożone z reprezentantów Kaukazu (Czeczeńcy, Ormianie, Dagowie, Azerowie, Żydzi).
Jedną z charakterystycznych cech Mansteina jako dowódcy była instynktowna umiejętność odgadywania zamiarów przeciwnika i wciągania go do rozmaitych pułapek, a jeśli trzeba, zręcznego unikania kontaktu bojowego. Jest to wielki dar dowódcy, o którym ongiś Epaminondas miał powiedzieć: „Nic nie przynosi wodzowi większej korzyści i nic bardziej nie jest mu potrzebne, jak umiejętność odgadywania zamiarów i postanowień nieprzyjaciela”. Pozwala to na uniknięcie wielu niebezpieczeństw i na odnoszenie wielu sukcesów.
Od sierpnia 1942 Manstein ponownie kierował działaniami bojowymi wojsk niemieckich pod Leningradem. Wówczas też feldmarszałek i jego rodzina przeżyli ogromną tragedię, gdyż na Froncie Leningradzkim poległ najstarszy syn Mansteina Gero. W Straconych zwycięstwach ojciec wspomina o tym wydarzeniu po żołniersku powściągliwie, lecz nie mniej boleśnie: W ostatnich dniach pobytu przed Leningradem zaszło wydarzenie, będące najcięższym ciosem, które dotknęło w tej wojnie moją ukochaną żonę, mnie samego i osobiście nasze dzieci: śmierć naszego najstarszego syna Gero. Zmarł on w dniu 29 października będąc podporucznikiem w 51. pułku grenadierów pancernych, w mojej starej 18. dywizji, ponosząc śmierć za nasze ukochane Niemcy. Można mi wybaczyć, jeśli ja, pod którego rozkazami tak wiele tysięcy młodych Niemców w podobny sposób oddało życie za ojczyznę, mówię w tym miejscu o osobistej stracie. Ale zrozumie się, że w tych wspomnieniach musi być miejsce dla naszego syna, który oddał życie za naszą ojczyznę. Powinien się znaleźć tutaj tak jak wielu pozostałych, którzy wraz z nim przebyli podobną drogę, których ofiara była podobna i którzy żyją również w sercach swoich najbliższych, podobnie jak w naszych nasz ukochany chłopak.
Nasz Gero, urodzony w Sylwestra 1922 r., zginął mając dziewiętnaście lat, od urodzenia był delikatnym dzieckiem. Od najmłodszych lat cierpiał na astmę i dzięki stałej opiece mojej żony należy zawdzięczać, że wyrósł na młodzieńca i mógł zostać żołnierzem. W dzieciństwie jego cierpienia wymagały od niego wiele rezygnacji, bo pozwalało mu to szczególnie dojrzewać i rozwinąć w nim silną wolę wychodzącą naprzeciw wyzwaniom życia mimo wszystkich przeszkód.
Gero był szczególnie ukochanym, poważnym i roztropnym, ale mimo to wesołym dzieckiem. W swoim życiu był skromny, uczynny i obowiązkowy i wypełnił sentencję swojego chrztu: „ten, który radośnie kroczył swoją drogą!”
Po zdaniu matury w 1940 r. w akademii rycerskiej w Legnicy zrealizował swoje marzenie zostania żołnierzem tej broni, piechoty, do której należałem także i ja, nazywaną królową pola walki, ponieważ na niej spoczywał od dawna główny ciężar walki. My, jego rodzice, mogliśmy zrozumieć to marzenie, którym kierował się podobnie jak generacja jego przodków, i to życzenie stało się dla niego oczywiste właśnie podczas wojny i nie wymagało żadnego słowa, i tak niewiele moja żona oraz także i ja usiłowaliśmy kiedykolwiek skłonić go do tego wyboru zawodu. Zawód oficera, myśl bycia wychowawcą młodzieży niemieckiej i kroczenia na jej czele, nawet jeśli była poważna, miał raczej we krwi.
Po zdaniu matury wstąpił do 51. pułku grenadierów pancernych w Legnicy i jako grenadier odbył kampanię letnią w Rosji w 1941 r. Został podoficerem i otrzymał Żelazny Krzyż za uratowanie jednego rannego towarzysza broni podczas wykonywania patrolu, znajdującego się na wysuniętej linii, po którego udał się wraz z innym ochotnikiem. W jesieni 1941 r. powrócił do ojczyzny, ukończył szkołę wojskową i wiosną 1942 r. uzyskał nominację na podporucznika.
Po ciężkiej chorobie i urlopie powrócił do swojego ukochanego pułku, walczącego w składzie 16. Armii na południe od jeziora Ilmeń. Doznałem radości spotykając go podczas wyjazdu na front w okresie bitwy nad jeziorem Ładoga, kiedy odwiedził mnie krótko w moim wozie sztabowym. Potem widziałem go jeszcze raz, kiedy odwiedziłem w dniu 18 października mojego przyjaciela, gen. płk. Buscha w dowództwie 16. Armii. Zaprosił on Gera na wieczór i spędziliśmy razem radośnie te chwile wraz z Buschem i moim ukochanym oficerem łącznikowym Spechtem, który również poległ kilka dni później.
Rankiem w dniu 30 października mój drogi szef sztabu, gen. Schultz, następca Wöhlera, przyniósł mi wiadomość otrzymaną z meldunków porannych, że nasz syn Gero zginął ubiegłej nocy w wyniku wybuchu rosyjskiej bomby lotniczej. Będąc oficerem łącznikowym w swoim batalionie znajdował się w drodze, by przekazać na pierwszą linię rozkaz dla jednego z dowódców plutonu.
W dniu 31 października pochowaliśmy ukochanego młodzieńca nad brzegiem jeziora Ilmeń. Kapelan 18. DGren.Panc., ksiądz Krüger, rozpoczął swoją przemowę, w pełni po myśli naszego syna: „podporucznik piechoty.”
Bezpośrednio po pogrzebie poleciałem na kilka dni do domu do mojej ukochanej żony, której oddanie i troska poświęcona była we wszystkich latach w całkiem szczególny sposób właśnie temu młodzieńcowi, sprawiającemu nam jedynie radość, ale w wyniku swoich cierpień, z którymi tak dzielnie walczył, także pewne kłopoty. Oddaliśmy jego duszę w ręce Boga.
Gero Erich Sylwester von Manstein podobnie jak nieskończenie wielu młodych Niemców zginął jako dzielny żołnierz w zmaganiach z nieprzyjacielem. Zawód oficera stał się jego powołaniem. W niezwykłej dojrzałości spełnił swoje życie! Jeśli wolno powiedzieć w prawdziwym tego słowa znaczeniu o szlachetnym młodzieńcu, to z pewnością był nim nasz syn. Nie tylko z powodu swojego zewnętrznego wyglądu (był wysokim, szczupłym, delikatnym młodzieńcem o szlachetnej drobnej twarzy), lecz przede wszystkim z uwagi na swój charakter, swoje usposobienie. W tej młodej osobie nie było żadnego fałszu. Taktowny, życzliwy i zawsze uczynny, poważny w swoich poglądach, ale jednocześnie radosny, nie znał egoizmu, lecz tylko koleżeństwo i ponadto miłość do drugiego człowieka. Jego duch i jego dusza były otwarte na całe piękno i dobro. Tkwiła w nim spuścizna wielu generacji żołnierzy; jednocześnie był entuzjastycznym żołnierzem niemieckim oraz szlachetnym człowiekiem w prawdziwym znaczeniu tego słowa oraz chrześcijaninem”.
Od listopada 1942 do lutego 1943 Erich von Manstein dowodził ugrupowaniem armijnym „Don”, dążącym, aczkolwiek bez powodzenia, do odblokowania oddziałów Fryderyka Paulusa pod Stalingradem. Chociaż planu strategicznego zrealizować wówczas nie udało się, to jednak wojska radzieckie poniosły duże straty i przez dłuższy czas nie były w stanie ruszyć do przodu. Tym bardziej, że Manstein w marcu 1943 roku wygrał mającą strategiczne znaczenie bitwę o Charków i zapobiegł załamaniu się frontu niemieckiego. Został za to zwycięstwo odznaczony „Liśćmi dębowymi” i „Mieczami” do Krzyża Rycerskiego.
Później Erich von Manstein był uczestnikiem największej bitwy pancernej w dziejach ludzkości: na Łuku Kurskim, w trakcie realizowania operacji „Cytadela”. W sposób bardzo interesujący opisuje ówczesny rozwój wydarzeń w książce Stracone zwycięstwa:Operacja „Cytadela” wychodziła z założenia wydania bitwy przeciwnikowi, jeszcze w stadium jego słabości. Według dyrektyw OKH zamierzano odciąć nieprzyjacielski łuk na froncie wokół Kurska i zniszczyć znajdujące się tam siły nieprzyjacielskie w wyniku uderzenia kleszczowego GA „Środek” (z północy) i GA „Południe” (z południa), wykonanego z ich filarów narożnych.
Uderzenie GA „Środek” musiało wyjść z frontu południowego na łuku kurskim. Podobnie jak utrzymywany przez wroga wystający daleko na zachód na naszej linii, łuk na froncie wokół Kurska, na północ od niego sterczał łuk orłowski, utrzymywany przez GA „Środek”, daleko na wschód na froncie nieprzyjacielskim. Jako baza dla operacji „Cytadela” stwarzał on przeciwnikowi możliwość wykonania oskrzydlającego natarcia i tym samym – w przypadku uzyskania takiego sukcesu – zagrożenie dla tyłów sił użytych z GA „Środek” do wykonania uderzenia w ramach operacji „Cytadela”.
Na odcinku działania GA „Południe” niebezpieczeństwo tkwiło w fakcie utrzymania za wszelką cenę Zagłębia Donieckiego, które z uwagi na swoje eksponowane położenie stwarzało wrogowi możliwość wykonania jednego uderzenia za pomocą przeważających sił z dwóch stron.
Mimo tych wątpliwości obydwie grupy armii uczyniły wszystko, wydzielając możliwie duże siły, dla zapewnienia powodzenia operacji „Cytadela”. Niewątpliwe ryzyko musiało być tym większe w tej grupie armii, im więcej posiadał czasu wróg na odtworzenie gotowości w swoich zaatakowanych siłach... (...)
Już w drugim dniu natarcia odczuwano coraz bardziej przeciwuderzenia przeciwnika na froncie i flankach klina uderzeniowego armii. Wróg skierował tam także rezerwy operacyjne, które znajdowały się w północno-zachodniej części łuku kurskiego i przed frontem południowo-wschodnim łuku orłowskiego. Znak, że chciał utrzymać w każdym razie łuk kurski, a także, że w przypadku sukcesu „Cytadeli” właściwie można byłoby okrążyć znaczne siły nieprzyjacielskie. Mimo tych przeciwuderzeń klin uderzeniowy 9. Armii posunął się dalej do przodu, obecnie jedynie na szerokości 10 km. Jednak w dniu 9 lipca natarcie zatrzymało się przed pozycją przeciwnika, usytuowaną na wzgórzach wokół Olchowatki – około 18 km od stanowisk wyjściowych 9. Armii. Dowództwo armii po obronie przeciwuderzeń nieprzyjacielskich i przeniesieniu głównego wysiłku natarcia z włączeniem swoich rezerw, zamierzało wznowić w dniu 12 lipca ofensywę dla zakończenia przełamania. Jednakże do tego nie miało dojść. W dniu 11 lipca przeciwnik przystąpił dużymi siłami ze wschodu i północnego-wschodu do ofensywy przeciwko 2. APanc., trzymającej łuk orłowski. Rozwój sytuacji zmusił dowództwo GA „Środek” do wstrzymania tam natarcia 9. Armii, aby móc przerzucić z niej duże szybkie siły do walki toczonej przez 2. APanc. Także na odcinku natarcia GA „Południe” pierwsze przełamanie przez nieprzyjacielski system stanowisk okazało się więcej niż trudne. Szczególnie odczuwalny okazał się brak dywizji piechoty dla podjęcia pierwszego przełamania oraz względna słabość artylerii przełamania.(...).
W dniu 12 lipca wróg rzucił nowe siły ze swoich rezerw operacyjnych do walki na front i flanki zgrupowania uderzeniowego grupy armii. Dwie armie odparły w dniach 12-13 lipca wszystkie te ataki. W dniu 14 lipca korpus SS mógł osiągnąć w bezpośrednim natarciu Prochorowkę, XXXXVIII KPanc. uzyskał już wgląd w dolinę rz. Psioł na zachód od Obojan. W tych walkach w dalszym ciągu częściowo zniszczono i częściowo ciężko wyczerpano znaczne części rezerw operacyjnych nieprzyjaciela.
Obecnie wróg rzucił ogółem dziesięć korpusów pancernych względnie zmechanizowanych do nowej walki przeciwko grupie armii. Była to w zasadzie całość rezerw przeciwnika rozwiniętych przed naszym frontem, z wyjątkiem grup, znajdujących się przed naszym frontem nad Dońcem i rz. Mius, gdzie obecnie uwidoczniły się przygotowania nieprzyjaciela do natarcia. Do dnia 13 lipca nieprzyjaciel stracił na naszym froncie „Cytadeli” już 24 tys. jeńców, 1 800 czołgów, 267 dział i 1 080 armat ppanc.
Bitwa osiągnęła punkt kulminacyjny! Wydawało się zanosić na uzyskanie rozstrzygnięcie, zwycięstwa bądź porażki. Dowództwu grupy armii było chyba wiadomo od dnia 12 lipca, że 9. Armia musi powstrzymać natarcie, a przeciwnik przeszedł do ofensywy przeciwko 2. APanc. Ale dowództwo grupy armii trzymało się mocno postanowienia nie przerywania przedwcześnie bitwy – być może przed bliskim osiągnięciem ostatecznego sukcesu. Miało jeszcze pod ręką XXIV KPanc. w składzie 17. DPanc. i dywizja pancerna SS „Wiking”, aby rzucić go jako atut do bitwy.(...).
W taki sposób toczyła się bitwa, kiedy feldmarsz. von Kluge i ja zostaliśmy wezwani na dzień 13 lipca do Kwatery Głównej führera. Byłoby chyba bardziej właściwe, gdyby Hitler udał się raz ze swej strony do obu grup armii, bądź nie opuszczając swojej kwatery głównej z uwagi na ogólne położenie, podjąłby decyzję wysłania do nas szefa Sztabu Generalnego. Ale Hitler podczas całej kampanii wschodniej jedynie rzadko skłonny był do udania się na front. Także nie pozwalał na to swojemu szefowi Sztabu Generalnego.
Odprawa w dniu 13 lipca rozpoczęła się oświadczeniem Hitlera o poważnej sytuacji zaistniałej na Sycylii, gdzie w dniu 10 lipca wylądowały jednostki mocarstw zachodnich. Włosi nie walczyli w ogóle. Prawdopodobna stała się utrata wyspy. Następnym krokiem przeciwnika mogło być lądowanie na Bałkanach, bądź w południowych Włoszech. Niezbędne będzie utworzenie nowych armii we Włoszech i na Bałkanach zachodnich. Front wschodni musi oddać siły i w związku z tym „Cytadela” nie może być kontynuowana. A więc zaistniała dokładnie taka sytuacja, przed którą ostrzegałem w dniu 4 maja w Monachium, w przypadku przesunięcia terminu „Cytadeli”!
Feldmarszałek von Kluge zameldował o niemożliwości posuwania się naprzód armii Modela, która straciła już 20 000 żołnierzy. Poza tym grupa armii będzie zmuszona do ściągnięcia wszystkich sił szybkich z 9. Armii w celu powstrzymania głębokich włamań przeciwnika w trzech miejscach na froncie 2. APanc. Z tej przyczyny natarcie 9. Armii nie może być już kontynuowane i później także nie zostanie wznowione.
Ja oświadczyłem natomiast, że – jeżeli chodzi o GA „Południe” – bitwa obecnie znalazła się w decydującym punkcie. Po sukcesach obronnych odniesionych w ostatnich dniach w walce z udziałem prawie wszystkich rezerw operacyjnych przeciwnika, zwycięstwo znajduje się w bezpośredniej bliskości. Przerwanie obecnie walki oznaczałoby oddanie zwycięstwa! Gdyby 9. Armia na razie przynajmniej wiązała stojące naprzeciw niej siły nieprzyjacielskie i ewentualnie wznowiła później natarcie, to my poszukiwalibyśmy przede wszystkim sposobu ostatecznego rozgromienia już znacznie osłabionych grup nieprzyjacielskich z użyciem naszych armii, znajdujących się obecnie w walce...
Ponieważ feldmarszałek von Kluge także za wykluczone uznał późniejsze wznowienie natarcia przez 9. Armię, opowiadając się raczej za niezbędnym jej wycofaniem się na pozycje wyjściowe, Hitler – uwzględniając jednocześnie konieczność oddania sił w rejon M. Śródziemnego – zadecydował o przerwaniu „Cytadeli”. XXIV KPanc., z uwagi na groźbę ataków nieprzyjacielskich w rejonie Dońca, nie został oddany grupie armii do swobodnej dyspozycji.
W każdym razie Hitler tym samym zgodził się na podjęcie wysiłku przez GA „Południe” dla takiego rozgromienia, znajdujących się obecnie na jej kierunku sił nieprzyjacielskich, aby uzyskała możliwość wyciągnięcia własnych sił z frontu „Cytadeli”(...).

* * *

Interesująco wypada porównanie punktu widzenia dowódcy niemieckiego z obrazem zdarzeń przedstawionym przez jego przeciwnika, dowódcę rosyjskiego Konstantego Rokossowskiego, który w książce Żołnierski obowiązek zamieścił rozdział Krach „Cytadeli”, w którym notował: Od kwietnia w rejonie łuku kurskiego wojska obu stron rozpoczęły intensywne przygotowania do kampanii letniej.
Nasze stanowisko dowodzenia mieściło się w Jelcu. Jednakże ten ważny węzeł kolejowy stale przyciągał uwagę nieprzyjaciela i często był bombardowany. Już z tego choćby względu nie było to miejsce zbyt dogodne. Ponadto nowa sytuacja sprawiała, że stanowisko dowodzenia należało usytuować bliżej wojsk. Przenieśliśmy się więc do miejscowości Swoboda, na północ od Kurska. Dzięki trosce naszego sztabu nowe stanowisko dowodzenia zostało zawczasu całkowicie urządzone i zapewniono łączność z armiami, związkami taktycznymi, a także z sąsiednimi Frontami z prawej i lewej strony.
Charakter działań nieprzyjaciela oraz materiały wszystkich rodzajów rozpoznania przekonywały nas coraz bardziej, że jeśli armia hitlerowska jest w ogóle zdolna w najbliższym czasie podjąć natarcie na większą skalę, to uczyni to w rejonie łuku kurskiego. Jego kształt sprzyjał bowiem zastosowaniu ulubionej metody dowództwa hitlerowskiego: wykonaniu uderzeń w podstawę łuku na zbieżnych kierunkach (w tym wypadku – na Kursk). W razie powodzenia operacji nieprzyjaciel wyszedłby na tyły Frontu Centralnego i Woroneskiego i okrążył około siedmiu naszych armii, broniących się na łuku kurskim. Nieustanne przerzucanie wojsk niemieckich, zwłaszcza czołgów i artylerii, z głębi do rejonu występu orłowskiego tylko potwierdzało nasze przypuszczenia.
Jak dowiedzieliśmy się później ze zdobytych dokumentów, dowództwo hitlerowskie, planując operacje na rok 1943, rzeczywiście zamierzało rozgromić przede wszystkim wojska radzieckie broniące się na łuku kurskim. O znaczeniu, jakie przywiązywało do tej operacji, noszącej kryptonim „Cytadela”, świadczy rozkaz Hitlera z dnia 15 kwietnia 1943 roku: „Zdecydowałem, gdy tylko pozwoli na to pogoda, zrealizować pierwsze w tym roku natarcie »Cytadela«. Natarcie to ma decydujące znaczenie. Powinno zapewnić nam inicjatywę na okres wiosny i lata”.
Ale nie wszyscy niemieccy generałowie wierzyli w powodzenie natarcia pod Kurskiem. Na naradzie u Hitlera, 4 maja 1943 roku, dowódca niemieckiej 9 armii, generał pułkownik Model, oświadczył: „Nieprzyjaciel oczekuje naszego natarcia. Chcąc osiągnąć powodzenie trzeba użyć innej taktyki. Jeszcze lepiej byłoby w ogóle zrezygnować z natarcia”. Podobne wątpliwości mieli również dowódcy Grup Armii „Południe” i „Środek”, feldmarszałkowie Manstein i Kluge.
Niemniej jednak w celu podtrzymania zachwianego autorytetu Niemiec i zapobieżenia rozpadowi bloku faszystowskiego dowództwo hitlerowskie, wykorzystując brak drugiego frontu w Europie, po dłuższych przygotowaniach i kilkakrotnym przesuwaniu terminu zdecydowało się rozpocząć natarcie pod Kurskiem.
Radzieckiemu dowództwu udało się zawczasu odgadnąć zamiary nieprzyjaciela, przypuszczalne kierunki jego głównych uderzeń, a nawet termin rozpoczęcia natarcia. Biorąc pod uwagę sytuację na froncie oraz plany hitlerowskiego dowództwa, Kwatera Główna powzięła decyzję, aby najpierw w operacji obronnej pod Kurskiem osłabić niemieckie zgrupowania uderzeniowe, a następnie przejść do natarcia na całym południowym odcinku frontu – od Smoleńska do Taganrogu. Nie mogę przemilczeć faktu, że w czasie omawiania w Kwaterze Głównej zbliżającej się operacji (dowódcy Frontów uczestniczyli w tej naradzie) znaleźli się również zwolennicy innego rozwiązania. Uważali oni, że nie należy oczekiwać natarcia nieprzyjaciela, lecz przeciwnie – uprzedzić je. Kwatera Główna niewątpliwie postąpiła słusznie, nie zgadzając się z tą propozycją.(...)
W przekonaniu, że nieprzyjaciel z całą pewnością uderzy wielkimi siłami, dowództwo Frontu już pod koniec marca w swoich rozkazach i dyrektywach udzieliło wojskom konkretnych wskazówek co do przygotowania rubieży obrony. Szef służby inżynieryjnej Frontu, generał major A. Proszlakow, sporządził szczegółowy harmonogram prac oraz dołożył wiele starań, aby prace te wykonywano w ustalonych terminach i na właściwym poziomie. Jego energia i inicjatywa sprawiały, że można było na nim całkowicie polegać. Ten skromny, nieco nawet nieśmiały człowiek umiał jednak przejawiać wolę i niezłomne zdecydowanie. Dzięki głębokiej wiedzy i bogatemu doświadczeniu potrafił podołać najtrudniejszym zadaniom. Troskliwy i wymagający dowódca, wspaniały kolega. Cieszył się powszechną sympatią. Przyjemnie było z nim pracować.
Planowe przygotowanie obrony łuku kurskiego zapoczątkowano w kwietniu i prowadzono aż do momentu rozpoczęcia nieprzyjacielskiego natarcia. Umocnienia głównego pasa obrony były budowane przez oddziały wojskowe. Natomiast w budowie drugiego i trzeciego pasa, a także tyłowych pasów armijnych i frontowego aktywnie uczestniczyła, obok wojsk, miejscowa ludność cywilna.(...)
Dysponowaliśmy danymi, że dowództwo hitlerowskie, przygotowując się do letniego natarcia, szczególne nadzieje pokłada w zmasowanym użyciu swoich wojsk pancernych. W związku z tym obronę łuku kurskiego organizowaliśmy przede wszystkim jako przeciwpancerną, zdolną do odparcia uderzeń wielkich zgrupowań pancernych nieprzyjaciela. Musieliśmy wziąć pod uwagę również to, że nieprzyjaciel zamierza na większą skalę użyć potężnych czołgów nowego typu – „Tygrys”, i dział pancernych – „Ferdynand”. Utworzyliśmy silne rubieże przeciwpancerne z potężnymi punktami oporu na kierunkach jak największego zagrożenia pancernego, maksymalnie wyposażone w artylerię.(...).

Wiele uwagi poświęcono zbudowaniu różnorodnych zapór przeciwczołgowych. Przed przednim skrajem i w głębi obrony, na kierunkach zagrożenia pancernego, przygotowano ciągłą strefę takich zapór. Składała się ona z pól minowych, rowów przeciwczołgowych, słupów, grobli umożliwiających zatopienie terenu, a także z zawałów leśnych.
Do walki z czołgami nieprzyjaciela, w wypadku gdyby włamały się one w głąb naszej obrony, przygotowywaliśmy w dywizjach i armiach ruchome oddziały zaporowe, które w czasie działań bojowych miały ustawiać miny, fugasy i przenośne zapory. W dywizjach oddziały te składały się z jednej lub dwóch kompanii saperów, a w armiach – z batalionu inżynieryjnego wzmocnionego fizylierami. Zawczasu wskazano im przypuszczalne rejony ich działań.
W dywizjach, armiach i we Froncie oprócz oddziałów zaporowych utworzono artyleryjskie odwody przeciwpancerne. W moim odwodzie znajdowały się trzy brygady i dwa pułki artylerii przeciwpancernej.
W toku przygotowywania obrony szczególną uwagę zwracano na organizację systemu ognia. Środki ogniowe urzutowano na całą głębokość obrony armijnej. Przewidywano manewr zmasowania ognia na zagrożonych kierunkach. Aby zapewnić prosty i niezawodny system kierowania ogniem, zbudowano rozgałęzioną sieć punktów obserwacyjnych, wyposażonych w trwale działającą łączność.
Przy organizowaniu ugrupowań bojowych w kompanijnych rejonach obrony kierowaliśmy się przede wszystkim potrzebą stworzenia nieprzebytej zapory ogniowej. Przystosowując się do rzeźby terenu, pododdziały rozmieszczały się w jednym przypadku kątem w przód, w innym – kątem w tył, co umożliwiało trzymanie pod ogniem całego obszaru wewnątrz rejonu batalionowego oraz prowadzenie ognia skrzydłowego i skośnego. We wszystkich prawie batalionach przygotowano zaporowe i ześrodkowane ognie karabinów maszynowych zarówno przed przednim skrajem, jak i w głębi rejonów batalionowych oraz odcinków pułkowych. Kompanie moździerzy zawczasu wstrzelały się w odcinki i rubieże. Obsługi rusznic przeciwpancernych rozmieszczono plutonami lub drużynami na kierunkach zagrożenia pancernego.
Według tych samych zasad tworzono system ognia broni piechoty na drugim i tyłowym pasie armijnej obrony. Na odcinkach zajętych przez wojska rubieże te pod względem wyposażenia w środki ogniowe prawie nie ustępowały pasowi głównemu. Na tyłowym pasie 13 armii nasycenie środkami ogniowymi było nawet większe niż na głównym.
Na przypuszczalnych kierunkach działań nieprzyjaciela ześrodkowaliśmy potężne zgrupowania artyleryjskie. Ogólna gęstość artylerii wynosiła po trzydzieści pięć luf na kilometr frontu, w tym ponad dziesięć dział przeciwpancernych. W pasie obrony 13 armii gęstość ta była jeszcze większa.
Na równi z pracami obronnymi wojska intensywnie zajmowały się szkoleniem bojowym. Co najmniej jedną trzecią wszystkich zajęć prowadzono w nocy. Bez przerwy szkolono sztaby(...).
Napięta sytuacja, oczekiwanie zaciętych walk budziły u niektórych towarzyszy uzasadniony niepokój. Kierując się szlachetnymi pobudkami – chęcią uchronienia przed zbędnym ryzykiem ludzi, którzy już wiele wycierpieli i dopiero niedawno wyrwali się z hitlerowskiego jarzma, proponowali oni ewakuację ludności z rejonu łuku kurskiego. Nie mogliśmy się na to zgodzić w żadnym wypadku. Ewakuacja ludności bez wątpienia ujemnie wpłynęłaby na nastroje wojsk. Żołnierze budowali umocnienia, byli gotowi za wszelką cenę utrzymać to, co zostało zdobyte. Uczyniono wszystko, aby w nikim nie mogła się nawet zrodzić myśl o możliwości odwrotu. Stanowisko dowodzenia, dowództwo, sztab i tyły Frontu rozmieszczono w środku łuku kurskiego. Tutaj skupiliśmy również wszystkie zapasy niezbędne do prowadzenia długotrwałej walki. I gdyby nawet nieprzyjacielowi udało się nas odciąć, łuk kurski potrafilibyśmy utrzymać. Miejscowa ludność wierzyła w nasze siły i nie myślała o jakiejkolwiek ewakuacji. Kwatera Główna popierała nasze stanowisko. Towarzysze z Kurska zrozumieli, że mamy rację. Więcej o sprawie ewakuacji nie mówiono.
Wiele lat później zapytywano mnie, dlaczego byliśmy tak pewni, że zdołamy odeprzeć nieprzyjaciela.
Pewność ta miała mocne podstawy. Nasi dowódcy zdobyli doświadczenie. Żołnierze nauczyli się walczyć i zwyciężać. Kraj coraz lepiej zaopatrywał nas w nowoczesny sprzęt i broń. Zaszły również ważne zmiany w strukturze organizacyjnej wojsk. Pojawiły się wielkie związki artyleryjskie – dywizje i korpusy – odwodu Naczelnego Dowództwa. Umożliwiło to ześrodkowywanie mas artylerii na odpowiednich kierunkach. Sprzyjało temu również przejście artylerii na trakcję mechaniczną. Wzrosła siła naszego lotnictwa, które wyposażono w najnowocześniejsze, jak na owe czasy, samoloty. (...).
Nadciągały coraz ciemniejsze chmury. Pod koniec czerwca zaczęliśmy otrzymywać informacje o wzmożonym ruchu niemieckich związków pancernych, artyleryjskich oraz dywizji piechoty. Podciągano je bliżej przedniego skraju. Zarówno artyleryjskie, jak i powietrzne rozpoznanie odnotowywało wciąż nowe stanowiska artylerii, skupienia nieprzyjacielskich czołgów w wąwozach i zagajnikach w pobliżu przedniego skraju.
2 lipca Kwatera Główna ostrzegła nas, że nieprzyjaciel lada dzień rozpocznie natarcie. Było to już trzecie z kolei ostrzeżenie. Pierwsze nadeszło 2 maja, drugie – 20 maja.
W nocy z 4 na 5 lipca w pasie 13 i 48 armii wzięto do niewoli niemieckich saperów, którzy robili przejścia w polach minowych. Jeńcy zeznali, że natarcie wyznaczono na godzinę trzecią rano, wojska niemieckie zajęły już pozycje wyjściowe.
Pozostawało niewiele ponad godzinę. Wierzyć czy nie wierzyć jeńcom? Jeśli mówią prawdę, to należy natychmiast rozpocząć zaplanowane przez nas artyleryjskie kontrprzygotowanie, na które przeznaczono pół jednostki ognia pocisków i granatów moździerzowych.
Nie mieliśmy czasu na skontaktowanie się z Kwaterą Główną, ponieważ sytuacja przedstawiała się tak, że każda zwłoka mogła doprowadzić do ciężkich następstw. Przedstawiciel Kwatery Głównej, Gieorgij Żuków, który przybył do nas poprzedniego wieczoru, pozostawił mi swobodę decyzji.
Uważam, że postąpił słusznie. Dzięki temu mogłem wydać dowódcy artylerii Frontu rozkaz, by natychmiast otwarto ogień.
5 lipca o godzinie 2.20 grzmot dział rozdarł ciszę zalegającą step, pozycje obu stron i obszerny odcinek frontu na południe od Orła.
Nasza artyleria otworzyła ogień w pasie 13 armii i częściowo 48 armii, gdzie oczekiwano głównego uderzenia, na dziesięć minut – jak się później okazało – przed przygotowaniem artyleryjskim, które zamierzali rozpocząć Niemcy.
Na przygotowane do natarcia wojska niemieckie, na ich baterie spadł ogień ponad pięciuset dział, czterystu sześćdziesięciu moździerzy, stu wyrzutni artylerii rakietowej M-13. W rezultacie nieprzyjaciel poniósł wielkie straty, zwłaszcza w artylerii. Naruszono również jego system dowodzenia wojskami.
Wojska hitlerowskie były całkowicie zaskoczone. Przeciwnik przypuszczał, że strona radziecka sama przeszła do natarcia. Pokrzyżowało to oczywiście jego plany, spowodowało zamieszanie w oddziałach. Dowództwo niemieckie potrzebowało około dwóch godzin na doprowadzenie do porządku swoich wojsk. Dopiero o godzinie 4.30 zdołało rozpocząć przygotowanie artyleryjskie. Prowadziły je osłabione już siły i to w sposób niezbyt zorganizowany.
O godzinie 5.30 orłowskie zgrupowanie wojsk hitlerowskich przeszło do natarcia w całym pasie 13 armii oraz na prawym skrzydle 70 armii, wykonując główne uderzenie na wąskim odcinku frontu.
W pierwszym dniu natarcia nieprzyjaciel wprowadził do walki dużą ilość czołgów, w tym również „Tygrysy”, a także ciężkie działa pancerne – „Ferdynandy”.
Natarcie było wspierane silnym ogniem artylerii oraz uderzeniami lotnictwa. Około trzystu bombowców, działających grupami po pięćdziesiąt do stu samolotów, bombardowało całą taktyczną strefę naszej obrony, przede wszystkim stanowiska ogniowe artylerii. Zacięte walki rozgorzały na kierunku Olchowatki, na odcinkach 81 i 15 dywizji piechoty 13 armii. Nieprzyjaciel wykonywał tu główne uderzenie siłami trzech dywizji piechoty i dwóch dywizji pancernych. Ataki te miały wsparcie dużych sił lotnictwa.
W szykach bojowych grup pancernych nacierała piechota na transporterach opancerzonych i w szyku pieszym. Pod osłoną czołgów szybko posuwała się do przodu.
Dowództwo hitlerowskie zapewne liczyło, że uda się powtórzyć atak, jaki przeprowadziło latem 1942 roku z rejonu Kurska w kierunku Woroneża. Jednak tym razem nieprzyjaciel sromotnie się przeliczył. To już nie te czasy.
Nasza artyleria, moździerze, katiusze i karabiny maszynowe powitały nacierającego nieprzyjaciela gęstym ogniem. Działa strzelające na wprost oraz rusznice przeciwpancerne z bliskiej odległości przebijały czołgi na wylot. Lotnictwo kontratakowało nieprzyjaciela w powietrzu i na ziemi.
Rozgorzały ciężkie, uporczywe walki. Na naszych polach minowych hitlerowskie czołgi wylatywały w powietrze jeden po drugim. Podążające za nimi wozy odciągały wraki i usiłowały dalej pokonywać zaminowane odcinki obrony naszych wojsk. „Tygrysy” i „Ferdynandy” osłaniały swoim ogniem działania czołgów średnich i piechoty.
Atakowane przez stalową lawinę nasze wojska walczyły ofiarnie, wykorzystując wszystkie dostępne im środki rażenia. Piechota prowadziła do czołgów ogień nawet z czterdziestopięciomilimetrowych dział. Pancerza „Tygrysów” nie mogły wprawdzie przebić, ale strzelano z bliskiej odległości do gąsienic. Saperzy i piechurzy pod huraganowym ogniem skradali się do unieruchomionych czołgów nieprzyjaciela, podkładali pod nie miny, obrzucali je granatami i butelkami z płynem zapalającym. W tym czasie pododdziały naszej piechoty odcinały nacierającą za czołgami piechotę wroga i niszczyły ją w kontratakach. Żołnierze 13 armii odparli cztery zaciekłe ataki. Dopiero w wyniku piątego ataku, po wprowadzeniu świeżych sił, udało się nieprzyjacielowi włamać w obronę 81 i 15 dywizji piechoty. Nadszedł więc czas wsparcia tych związków taktycznych lotnictwem. Dowódcy 16 armii lotniczej polecono uderzyć na nieprzyjaciela, który włamał się w głąb naszej obrony. Rudenko rozkazał wzbić się w powietrze ponad dwustu myśliwcom oraz stu pięćdziesięciu bombowcom. Zahamowały one tempo natarcia hitlerowców na tym odcinku, co umożliwiło przerzucenie tutaj 17 korpusu piechoty, dwóch brygad artylerii przeciwpancernej i brygady moździerzy. Wojska te zdołały zatrzymać dalsze posuwanie się nieprzyjaciela.
Mimo ogromnej siły, z jaką nieprzyjaciel uderzał, w pierwszym dniu walk udało mu się włamać w głąb naszej obrony zaledwie sześć do ośmiu kilometrów.(...)
Bitwa na łuku kurskim znów zmusiła mnie do zastanowienia się nad problemem miejsca dowódcy w czasie walk. Wielu dowódców wysokiego szczebla wyznawało zasadę, że zły jest ten dowódca armii czy Frontu, który dowodzi walczącymi wojskami przebywając głównie na swoim stanowisku dowodzenia lub w sztabie. Z takim twierdzeniem nie można się zgodzić. Moim zdaniem powinna obowiązywać jedna jedyna zasada: miejsce dowódcy jest tam, skąd dogodniej i lepiej jest kierować wojskami.
Od początku do końca bitwy obronnej znajdowałem się bez przerwy na swoim stanowisku dowodzenia. Właśnie tylko dzięki temu potrafiłem wyczuwać rozwój wydarzeń na froncie, trzymać rękę na pulsie i w odpowiednim czasie reagować na wszelkie zmiany.
Uważam, że wyjazdy na przedni skraj w złożonej, szybko zmieniającej się sytuacji mogą na jakiś czas pozbawić dowódcę Frontu ogólnego obrazu walki. W wyniku tego nie będzie on umiał właściwie manewrować siłami, co może doprowadzić do porażki. Oczywiście, nie oznacza to wcale, że dowódca powinien stale przesiadywać w sztabie. Wyjazdy dowódcy do wojsk mają ogromne znaczenie. Ale wszystko zależy tu i od czasu, i od sytuacji.(...).
3 armia pancerna gwardii wkrótce potem przybyła do nas i miała być wykorzystana w natarciu na Kromy. Dowodził nią generał P. Rybałko, którego znałem od roku 1926; pełniłem wówczas służbę w charakterze instruktora w Mongolskiej Armii Ludowo-Demokratycznej, Rybałko zaś dowodził w Ułan-Batorze samodzielnym szwadronem kawalerii przy ambasadzie radzieckiej. W przeszłości był pracownikiem politycznym, a następnie, po ukończeniu odpowiedniego kursu, przeszedł do pracy dowódczej. Był dobrym, walecznym i zdecydowanym dowódcą. Lecz ani on, ani jego podwładni nie zdążyli jeszcze ochłonąć po trudnych walkach na Froncie Briańskim. Mimo wielkich wysiłków czołgistom nie udawało się pokonać oporu nieprzyjaciela. W celu uniknięcia niepotrzebnych strat zwróciłem się do Kwatery Głównej z prośbą o wyprowadzenie armii pancernej Rybałki do odwodu. W późniejszym okresie czołgiści gwardii, działając w składzie wojsk Frontu Woroneskiego, wsławili się wybitnymi sukcesami bojowymi.(...)
Wspólnymi wysiłkami trzech Frontów – Zachodniego i Centralnego, nacierających od północy i południa, oraz Briańskiego, który nacierał od wschodu – orłowskie zgrupowanie nieprzyjaciela zostało rozgromione. 5 sierpnia dywizje Frontu Briańskiego wyzwoliły Orzeł. Do 18 sierpnia wojska Frontu Centralnego, we współdziałaniu z Frontem Briańskim, przepędziły hitlerowców z całego występu crłowskiego i podeszły do potężnej rubieży obrony niemieckiej – linii „Hagen”.
3 sierpnia przeszły do natarcia wojska Frontu Woroneskiego i Stepowego, które 5 sierpnia wyzwoliły Biełgorod. Aby uczcić wyzwolenie Orła i Biełgorodu, wieczorem 5 sierpnia oddano w Moskwie pierwszy w historii wielkiej wojny narodowej salut artyleryjski. Kraj oddawał cześć wojskom Frontów Centralnego, Woroneskiego, Briańskiego, Zachodniego i Stepowego, które doskonale wykonały swoje zadania.
Inicjatywa strategiczna przeszła całkowicie w ręce naszego dowództwa. Przed hitlerowską Rzeszą stanęło w całej swej okazałości widmo katastrofy.

* * *

Od lutego 1943 do marca 1944 Erich von Manstein dowodził grupą armii „Południe”, ale mimo talentu nie potrafił już powstrzymać naporu wojsk radzieckich. Jako swoistą ciekawostkę wypada być może przypomnieć fakt, że przez cały okres wojenny adiutantem marszałka Mansteina był kapitan Alexander Stahlberg, Żyd czystej krwi. (Jak podaje dr Bryan Mark Rigg, profesor American Military University w książce Hitler’s Jewish Soldiers (University Press of Kansas 2002) w oddziałach militarnych Niemiec hitlerowskich służyło co najmniej 150 tysięcy Żydów, w tym jeden marszałek polny (Milch), siedmiu admirałów, dwudziestu generałów, wielu pułkowników i majorów; wszyscy oni oczywiście brali udział w zbrodniach tego reżymu.
W związku z niekończącymi się zatargami z Adolfem Hitlerem, który uniemożliwiał Mansteinowi fachowe dowodzenie wojskami, został w kwietniu 1944 roku odsunięty od czynnej służby frontowej i przeniesiony do rezerwy. W swych wspomnieniach Stracone zwycięstwa feldmarszałek zamieścił specjalny rozdział pt. Hitler w roli dowódcy, w którym kreśli interesującą sylwetkę kanclerza Trzeciej Rzeszy: „Wraz z nominacja na dowódcę GA „Don” znalazłem się po raz pierwszy bezpośrednio pod rozkazami Hitlera, jako dowódcy Wehrmachtu i wojsk lądowych. Dopiero wówczas miałem możliwość rzeczywistego poznania i oceny sposobu wykonywania przez niego, obok kierowania państwem, zadań naczelnego wodza. Do tej pory jedynie z oddali i pośrednio odczuwałem jego wpływ na dowodzenie wojskowe. W obliczu ścisłego utrzymywania w tajemnicy wszystkich rozpatrywanych zagadnień operacyjnych nie mogłem mieć żadnej własnej uzasadnionej opinii.
W okresie kampanii polskiej nie były nam znane ingerencje Hitlera w dowodzenie wojskami lądowymi. Podczas dwukrotnej wizyty w grupie armii dowodzonej przez von Rundstedta wysłuchał on naszych opinii o sytuacji i zamiarach dowódcy grupy armii, nie podejmując jakiejkolwiek próby wtrącania się.
W ogóle nic nie wiedzieliśmy o planie okupacji Norwegii.
Stanowisko Hitlera w dziedzinie ofensywy na zachodzie zostało już szczegółowo przedstawione. Również z pewnością godne pożałowania było ryzykowne pominięcie przez niego w tej kwestii OKH. W każdym razie należy przyznać, że jego pogląd o poszukiwaniu ofensywnego rozstrzygnięcia na zachodzie był z wojskowego punktu widzenia w zasadzie właściwy, chociaż odbiegał od jego pierwotnego pożądanego terminu. Z pewnością Hitler ustalił główne zarysy planu operacyjnego nakazanej przez niego ofensywy, która – jak wcześniej wspomniano – mogła chyba doprowadzić do uzyskania całkowitego rozstrzygnięcia. Chyba nawet nie wierzył na początku w możliwość osiągnięcia rozstrzygnięcia w takim wymiarze, w jakim rzeczywiście zostało ono wywalczone. Ale pochwycił on natychmiast zamiar operacyjny przedstawiony mu w planie dowództwa GA „A”, rokujący nadzieję na osiągnięcie takiej możliwości. Zaakceptował go jako własny, nawet jeżeli wystąpiły pewne ograniczenia pozwalające rozpoznać obawę przed podjęciem ryzyka. Decydujący jego błąd polegający na powstrzymaniu związków pancernych przed Dunkierką, nie był tak widoczny w owym okresie dla osób postronnych, gdyż na ten temat nic prawie nie było wiadomo. Obraz pozostawionego niezliczonego materiału na plażach Dunkierki wprowadził nas w błąd, ponieważ nie wiedzieliśmy jeszcze, w jakim zakresie Brytyjczykom udało się uratować swoich żołnierzy i przerzucić ich poza kanał.
Brak „planu wojny”, umożliwiającego odpowiednie przygotowanie inwazji, wyraźnie uwypuklił niesprawdzenie się kierownictwa Wehrmachtu, a więc Hitlera. Z drugiej strony, dla osób, znajdujących się zdała od tych problemów, nie należała ocena, czy decyzja zwrócenia się obecnie przeciwko Związkowi Sowieckiemu była nieunikniona z przyczyn politycznych? Koncentracja sowiecka na naszej granicy i węgierskiej względnie rumuńskiej, w każdym razie przedstawiała sobą zagrożenie.
O wpływie Hitlera na plan operacyjny przeciwko Związkowi Sowieckiemu, jak i realizacji operacji w pierwszej fazie kampanii, dowiedziałem się tak samo niewiele będąc dowódcą korpusu czy dowódcą 11. Armii, podobnie jak o planach ofensywy letniej w 1942 r. W każdym razie Hitler nie ingerował w kierowanie kampanią na Krymie. Raczej przy okazji przedstawiania przeze mnie zamiaru operacji na wiosnę 1942 r. zgodził się bez wahania z naszymi poglądami i niewątpliwie czynił wszystko dla umożliwienia osiągnięcia sukcesu pod Sewastopolem. Powiedziałem już o tym, że za błąd uznałem zmianę przeznaczenia użycia 11. Armii po upadku twierdzy.
Obecnie będąc dowódcą grupy armii podporządkowanej bezpośrednio Hitlerowi, miałem dopiero możliwość rzeczywistego poznania go w roli naczelnego wodza.
Z pewnością nie można dokonać oceny Hitlera w roli dowódcy wojskowego w myśl hasła jako o „kapralu z I wojny światowej”.
Posiadał bez wątpienia pewne spojrzenie na możliwości operacyjne, co udowodnił już podczas podejmowania decyzji odnośnie planu GA „A” w kampanii zachodniej. Takie spojrzenie można znaleźć częściej także u laików wojskowych. W przeciwnym razie historia wojen nie wiedziałaby o pewnych książętach czy królach, którzy zostali skutecznymi dowódcami wojskowymi.
Ponadto Hitler posiadał zdumiewającą wiedzę i pamięć, jak także twórczą fantazję w odniesieniu do kwestii technicznych i wszystkich problemów zbrojeniowych. Mógł służyć zdumiewającymi wiadomościami także z zakresu działania nowych broni nieprzyjacielskich oraz danymi produkcyjnymi zarówno własnych jak i strony przeciwnej. Chętnie z tego korzystał, jeżeli chciał odwrócić nieprzyjemną dla siebie dyskusję. Nie podlega żadnej wątpliwości, że okazał wiele zrozumienia w dziedzinie zbrojeń i uprawiał tę problematykę z nadzwyczajną energią. Wiara w posiadaną przewagę w tych kwestiach miała fatalne skutki. Poprzez swoje ingerencje przeszkadzał on stałemu i prawidłowemu dalszemu rozwojowi Luftwaffe. Niewątpliwie także w dziedzinie rozwoju napędu rakietowego i broni atomowej działał hamująco.
Przejawianie zainteresowania do wszystkich nowości technicznych skłoniły Hitlera przede wszystkim do przecenienia roli i znaczenia środków technicznych. Np. wierzył w możliwość odtworzenia sytuacji za pomocą własnych oddziałów dział szturmowych czy dzięki zastosowaniu nowych czołgów – „Tygrysów”, których jedynie użycie w ramach dużych związków mogło przynieść nadzieję na odniesienie sukcesu.
Uwzględniając całość brakowało mu wręcz doświadczenia polegającego na artyzmie wojskowym, którego nie zawsze mógł zastąpić swoją „intuicją”.
Jak wspomniano, jeżeli Hitler posiadał także pewne spojrzenie na szanse operacyjne, względnie mógł je szybko pochwycić, nawet jeżeli one mu się inaczej przedstawiały, to brakowało mu zdania o warunkach wstępnych i możliwościach wykonania zamiaru operacyjnego. Brakowało mu zrozumienia dla relacji zachodzących między postawionym celem operacyjnym i wynikającą z tego głębokością operacji do nakładu czasu i sił. Nie wspominając już w ogóle o zależności od możliwości zaopatrzeniowych. Nie zrozumiał, czy nie chciał zrozumieć, że np. każda operacja ofensywna wykraczająca daleko poza niezbędną ilość sił do wykonania pierwszego uderzenia potrzebuje określoną ilość norm żywieniowych. Wszystko to ujawniło się w sposób szczególnie jaskrawy podczas planowania i wykonania ofensywy letniej w 1942 r. Wspomniano już także o fantastycznym pomyśle, ujawnionym mi przez niego w jesieni 1942 r., o wykonaniu w następnym roku za pomocą zmotoryzowanej grupy armii uderzenia przez Kaukaz na Bliski Wschód i dalej do Indii.
Podobnie jak w dziedzinie politycznej, w każdym razie po sukcesach odniesionych przez niego w 1938 r., zabrakło mu także w dziedzinie militarnej odpowiedniego podejścia do zamierzanych celów. Mimo niedoceniania przez niego siły oporu Francji nie rozpoznał w jesieni 1939 r. przede wszystkim możliwości osiągnięcia zdecydowanego sukcesu w wyniku właściwie przygotowanej ofensywy niemieckiej na Zachodzie. Kiedy jednak sukces ten został osiągnięty, utracił on horyzont istniejących możliwości w innych warunkach. W obu przypadkach zabrakło mu rzeczywistego wyszkolenia strategicznego względnie operacyjnego.
W ten sposób jego żywotny duch chwytał się chyba każdego nęcącego celu, czego rezultatem było doprowadzenie przez niego do jednoczesnego rozdrobnienia siły niemieckiej na kilka celów względnie na różnorodne teatry działań wojennych. Zasada mówiąca, że nie można być słabym na decydujących kierunkach, a w razie potrzeby rezygnuje się z frontów drugorzędnych czy należy podjąć odpowiednie ryzyko doprowadzając do swojego radykalnego osłabienia dla osiągnięcia rozstrzygającego celu, nie znalazła u niego żadnego rzeczywistego zrozumienia. W ten sposób nie przezwyciężył u siebie poglądu, że podczas zaplanowanych ofensyw w latach 1942–1943 należy postawić wszystko dla osiągnięcia sukcesu. Jeszcze był zdolny do dostrzegania konieczności odtworzenia położenia w wyniku zaznaczającego się niekorzystnego rozwoju sytuacji.
Jeśli chodziło obecnie o cele operacyjne Hitlera – przynajmniej w walce ze Związkiem Sowieckim, to były one uwarunkowane w przeważającym stopniu względami natury politycznej i gospodarki wojennej. Zaznaczyło się to już we wstępnych uwagach do kampanii rosyjskiej i wystąpi to także podczas opisywania walk obronnych w latach 1943–1944.(...).

Z pewnością strategia ma być służebnicą kierownictwa politycznego i nie wolno mu nie uwzględniać celu strategicznego każdej wojny, złamania nieprzyjacielskiej siły i oporu militarnego, jak miało to miejsce u Hitlera podczas określenia celu operacyjnego. Dopiero odniesione zwycięstwo toruje drogę do osiągnięcia celów politycznych i gospodarczych.
W związku z tym dochodzę chyba do decydującego czynnika określającego dowodzenie Hitlera: przecenianie potęgi woli, jego woli, która miała przeistoczyć się w wiarę sięgającą aż do najmłodszego grenadiera dla potwierdzenia prawidłowości jego decyzji, dla zapewnienia sukcesu jego rozkazów.
Oczywiście silna wola jest dla naczelnego wodza jedną z zasadniczych przesłanek zwycięstwa. Tak jak niektóre bitwy zostały przegrane, tak jak niektóre sukcesy zostały zaprzepaszczone, ponieważ u dowódcy w decydującej chwili nastąpiło osłabienie woli.
Wola naczelnego wodza do osiągnięcia zwycięstwa, wzmocniona silnym duchem przetrzymująca także ciężkie kryzysy, jest trochę inna niż istniejąca wola u Hitlera, która wynikała w końcu z wiary w jego „misję”. Taka wiara prowadzi niechybnie do uporu, jak także do poglądu, że własna wola może wykraczać nawet poza granice twardej rzeczywistości, wznoszącej się przed nią. Granice te znajdowały się teraz w istnieniu wielokrotnej przewagi sił nieprzyjacielskich, w warunkach czasu i przestrzeni czy jedynie w fakcie, że ostatecznie wolę posiadał także nieprzyjaciel.
Uwzględnienie z góry w swojej kalkulacji przypuszczalnych zamiarów kierownictwa nieprzyjacielskiego w ogóle było niewielką skłonnością u Hitlera, który tkwił w przekonaniu o ostatecznym zatriumfowaniu swojej woli. Również okazywał niewielką gotowość do uznania nawet najbardziej niepodważalnych danych o ewentualnej wielokrotnej przewadze posiadanej przez nieprzyjaciela. Odrzucał je, czy bagatelizował utrzymując się w przekonaniu o braku posiadania przez nieprzyjaciela odpowiedniej ilości jednostek wojskowych, bądź uciekał się w niekończące wyliczanie własnych danych produkcyjnych.
W ten sposób jego wola nie uwzględniała zasadniczych elementów „oceny sytuacji”, z której dla każdego dowódcy wojskowego mniej lub bardziej musi wynikać decyzja. Tym samym Hitler opuścił grunt rzeczywistości.
Znamienne było jedynie to, że temu przecenieniu potęgi własnej woli, temu pomijaniu możliwych zamiarów i sił przeciwnika, nie odpowiadała śmiałość przy podejmowaniu decyzji. Hitler po uzyskaniu sukcesów w dziedzinie polityki do 1938 r. stał się hazardzistą politycznym, zaś w dziedzinie militarnej wycofał się przed podjęciem ryzyka. Właściwie jedyną śmiałą decyzją Hitlera było zajęcie Norwegii, chociaż i tutaj pierwszą inicjatywę przejawił wielki admirał Raeder. Ale jeżeli nawet był to Hitler, wkrótce pod Narwikiem doszło do kryzysu, do rozgardiaszu, do opuszczenia miasta i tym samym do poświęcenia zasadniczego celu całości operacji, swobody dowozu rudy żelaza. Także podczas wykonywania ofensywy zachodniej ujawniała się pewna bojaźliwość Hitlera przed podjęciem ryzyka militarnego. Decyzja zaatakowania Związku Sowieckiego była w końcu nieuniknionym rezultatem rezygnacji z inwazji na Anglię, której ryzyko z kolei wydawało się za duże dla Hitlera. (...).
Hitler uwielbiał odwlekać możliwie jak najdłużej każdą decyzję, która nie była po jego myśli, bądź której nie mógł uniknąć. Zdarzało się to za każdym razem, jeżeli chodziło o uniemożliwienie przeciwnikowi wykorzystania zarysowującego się sukcesu poprzez użycie w porę własnych sił czy sparaliżowanie jego manewrów. Wymagało to wielodniowych walk szefa Sztabu Generalnego z Hitlerem, nawet jeśli chodziło w tym o chwilowe przerzucenie sił z mniej zagrożonych odcinków frontu na pozycje kryzysowe. Przeważnie było to już za późno, bądź przerzucano za małe siły, co w rezultacie prowadziło do tego, że następnie musiano oddać znacznie większe siły niż potrzebowano do odtworzenia sytuacji w porównaniu do pierwotnych żądań. Tygodniami musiano walczyć, nawet jeżeli chodziło w tym o oddanie rubieży praktycznie nie do utrzymania (np. w 1943 r. Zagłębia Donieckiego czy w 1944 r. łuku Dniepru). Odnosiło się to także do przypadku, kiedy chodziło o pozyskanie dodatkowych sił po opuszczeniu w porę niezagrożonych i mało znaczących pod względem operacyjnym, odcinków wygiętego łuku frontu. Hitler ciągle wierzył, że sprawy toczą się nadal według jego woli i może unikać podjęcia decyzji, które budziły już u niego opór, oznaczały one uznanie faktu liczenia się z działaniami przeciwnika. Jednocześnie cofał się przed tym, aby podjąć ryzyko na osłabionych odcinkach frontu.
Przecenienie potęgi własnej woli przez Hitlera, pewna obawa przed podejmowaniem ryzyka związanego z prowadzeniem operacji manewrowych, których pomyślnego skutku z góry nie można było zagwarantować oraz jego niechęci w ogóle do dobrowolnego oddawania czegokolwiek, i im dłużej to wszystko trwało, to tym mocniej określało jego dowodzenie wojskowe.
Nieugięta obrona każdej piędzi ziemi stała się stopniowo jedyną zasadą dowodzenia. Hitler, po nadzwyczajnych sukcesach niemieckich sił zbrojnych uzyskanych w pierwszych latach wojny dzięki prowadzeniu operacji ofensywnej, w okresie powstania pierwszego kryzysu pod Moskwą przejął receptę sztywnego trzymania każdej pozycji. Recepta, która doprowadziła kierownictwo sowieckie w 1941 r. prawie na skraj przepaści, została później porzucona z powodu niemieckiej ofensywy w 1942 r.
Kiedy owej zimy 1941 r. sowieckie przeciwuderzenie ostatecznie osłabiło siłę naszych wojsk, Hitler doszedł do przekonania, że jedynie jego zakaz o stałym odrywaniu się od nieprzyjaciela uratuje niemieckie siły zbrojne przed losem armii napoleońskiej w 1812 r. W tym przekonaniu był on wciąż utwierdzany przez akceptację jego otoczenia i przez niektórych dowódców. Kiedy następnie po powstrzymaniu ofensywy niemieckiej pod Moskwą i na Kaukazie doszło w jesieni 1942 r. do nowego kryzysu, wówczas ponownie uwierzył w sekret sukcesu tkwiący w uporczywym trzymaniu terenu za wszelką cenę....
. W końcu przeciwstawił on pojęciu sztuki wojennej brutalną przemoc, przemoc, której najpełniejsza skuteczność gwarantowana była poprzez stojącą za nią potęgę woli...
W końcu należy jeszcze wspomnieć o ustawicznym podkreślaniu przez Hitlera jego nastawienia żołnierskiego i chętnym wspominaniu o zdobyciu przez niego doświadczeń wojskowych w charakterze żołnierza frontowego. W rzeczywistości jego wewnętrzne usposobienie dalekie było od żołnierskiego myślenia i uczuć. Zarówno także zachowanie się jego partii z pruskim charakterem, na który ona tak chętnie się powoływała, nic nie oznaczało. (...).
W jednej sprawie Hitler myślał zupełnie po żołniersku: w kwestii odznaczeń wojennych. Dzięki temu chciał on uhonorować w pierwszym rzędzie właściwych bojowników, walecznych żołnierzy. W ten sposób wydane przez niego na początku kampanii przepisy odznaczania Krzyżem Żelaznym były wzorcowe. Zamierzano odznaczać jedynie za waleczne czyny i za rzeczywiste zasługi dowódcze, co w ostatnim przypadku odnosiło się jedynie do dowódcy i jego najbliższych pomocników. Niestety te przejrzyste i bezsprzeczne uregulowania nie zostały od początku dotrzymane przez niektóre szczeble przedkładające wnioski o nadanie odznaczenia. Wprawdzie w części wina leżała w spóźnionym powołaniu do życia Kapituły Odznaczonych Krzyżem Żelaznym, która określiła dodatkowe warunki odznaczania KŻ dla tych stanowisk służbowych, które nie spełniały poprzednich wymogów, lecz zasługiwały na otrzymanie odznaczenia. Coraz trudniej było odznaczyć Krzyżem Kawalerskim zasłużonego generała z otoczenia Hitlera aniżeli oficera czy żołnierza z frontu.
Jeżeli później szydzono z wielorakich odznak ustanowionych przez Hitlera podczas wojny, to należy jedynie uprzytomnić sobie dokonane osiągnięcia naszych żołnierzy podczas długiego trwania wojny. Np. „Odznaka za walkę wręcz” czy odznaka ustanowiona dla 11. Armii dla upamiętnienia walk na Krymie były noszone z poczuciem dumy. Zresztą żołnierze przystrojeni wieloma wstęgami orderów ukazują inną stronę, iż problemu odznaczeń wojennych nie zbywa się nierozsądnym hasłem „ozdób na choince”.(...).
Jeżeli chodzi o moje osobiste doświadczenia w obcowaniu z Hitlerem, to muszę stwierdzić, że nawet, jeżeli nasze poglądy były sprzeczne bądź się ścierały, on zachowywał formę i trzymał się rzeczowej płaszczyzny. Jedyny raz, kiedy jego nierzeczowa uwaga skierowana osobiście w stosunku do mnie, skłoniła mnie do prawie ostrej repliki, milcząco przyjętej przez Hitlera.
Hitler umiał podczas rozmów po mistrzowsku dostosować się psychologicznie do swoistych cech każdego partnera, którego chciał przekonać do swoich racji. Przede wszystkim odkrywał on naturalnie zawsze powody bądź zamiary każdego, kto przychodził do niego ze sprawozdaniem. Zatem był zawsze przygotowany na odparcie wszystkich przeciwnych argumentów.
Jego zdolność do przeniesienia na innych swojej pewności, prawdziwej czy udawanej, była nadzwyczajna. Właściwie wtedy, kiedy przychodzili do niego oficerowie z frontu, którzy nie znali jeszcze bliżej Hitlera. Następnie mogło się zdarzyć, że osoba, która przyszła „w celu powiedzenia prawdy Hitlerowi o krytycznej sytuacji na froncie” wracała jak osoba nawrócona, pełna wiary.
Przy różnorodnych sporach, jakie wyniknęły między mną jako dowódcą grupy armii a nim w kwestiach operacyjnych, największe wrażenie czyniła właśnie nieprawdopodobna zaciętość, z jaką bronił on swojego punktu widzenia. Uzyskanie od niego akceptacji, czy odrzucenia bądź złożenia obietnicy wymagało prawie zawsze wielogodzinnego zmagania. Nie poznałem żadnej osoby, która mogła w podobnej dyskusji rozwinąć w przybliżeniu analogiczną wytrzymałość i upór. Takie dyskusje między Hitlerem i dowódcą frontu wymagały w każdym razie najwyżej kilku godzin, to jednak szef Sztabu Generalnego, gen. Zeitzler zmuszony był często toczyć walkę przez wiele dni, przy każdej nadarzającej się okazji, o przeforsowanie u Hitlera
Ponadto argumenty Hitlera broniące jego poglądu, nawet jeżeli miały one jedynie charakter militarny, z reguły nie łatwo można było je obalić. Przynajmniej miały one taki charakter, iż nie można było je odrzucić bez uwzględnienia dodatkowych argumentów. Prawie zawsze podczas omawiania zamiarów operacyjnych chodziło o sprawy, których z całą pewnością wyniku nikt nie może przewidzieć. Ostatecznie podczas wojny nic nie jest pewne.(...).
Z drugiej strony Hitler okazywał zdolność do słuchania, nawet jeśli dane poglądy nie były po jego myśli, to mógł on następnie przejść do kontynuowania rzeczowej dyskusji.
Naturalnie nie mógł zawiązać się jakikolwiek wewnętrzny stosunek między dyktatorem, fanatykiem myślącym jedynie o swoich celach politycznych i wierzącym w „posłannictwo” a dowódcami wojskowymi. Oczywiście Hitler nie był tym w ogóle osobiście zainteresowany. Widział w ludziach jedynie narzędzie mające służyć jego celom politycznym. Żadne więzy wierności ze strony Hitlera nie kierowały się w stronę żołnierzy niemieckich.
W związku z utrzymującymi się coraz dłużej błędami w niemieckim dowodzeniu wojskowym, częściowo tkwiącymi w osobowości Hitlera i które, jak wcześniej naszkicowano, sparaliżowały całkowicie naczelną organizację naczelnego dowództwa, nasuwało się naturalnie pytanie, czy i w jaki sposób należało zmienić te stosunki? Chciałbym przy tym – jak w ogóle w tej książce – nie zwracać uwagi na kwestie polityczne.
Usiłowałem w interesie rozsądnego kierowania podczas wojny skłonić Hitlera co najmniej trzykrotnie do zmiany stanowiska w kwestii sprawowania funkcji naczelnego wodza. Nie wierzę, że podobna uwaga uczyniona z innej strony w stosunku do niego, unaoczniła mu braki w jego dowodzeniu wojskowym.(...).

* * *

Nie sposób nie zauważyć, że feldmarszałek von Manstein jest w swych ocenach taktowny i obiektywny. Byłoby wszelako rzeczą niesłychanie interesującą skonfrontować jego wywody z obrazem Adolfa Hitlera, naszkicowanym przez innego dowódcę niemieckiego, Heinza Guderiana (też nawiasem mówiąc Pomorzanina) w jego Wspomnieniach żołnierza, których odnośny fragment przytaczamy – celem porównania z poprzednimi – poniżej.
W ciągu swej służby wojskowej zetknąłem się z wieloma czołowymi osobistościami, które wywarły poważny wpływ na bieg historii narodu niemieckiego. Uważam za swój obowiązek podzielić się wrażeniami, jakie odniosłem z tych bezpośrednich kontaktów. Zdaje sobie sprawę, że moje wrażenia są subiektywne. Są to wrażenia nie polityka, lecz żołnierza i dlatego pod niejednym względem różnią się od nich, nie kształtowały się bowiem pod wpływem określonych tendencji ani zamiaru osiągnięcia wytyczonych celów politycznych. Na przywódców Trzeciej Rzeszy patrzyłem z perspektywy żołnierza i pod kątem tradycyjnego w armii niemieckiej pojęcia żołnierskiego honoru. Dlatego też wrażenia moje wymagają uzupełnienia spostrzeżeniami i opiniami innych ludzi. Dopiero z porównania różnych źródeł wyłonić się może mniej więcej prawdziwy obraz charakterów ludzi, których działania i błędy zdecydowały o nieszczęśliwych dla nas wydarzeniach, zakończonych nie spotykaną w dziejach katastrofą. (...)

HITLER
W centrum kręgu ludzi, którzy kształtowali nasz los, stoi postać Adolfa Hitlera.
Hitler był dzieckiem ludu. Pochodząc z prostego środowiska i odebrawszy skromne wykształcenie szkolne oraz zaniedbane wychowanie domowe, nieokrzesany w mowie i obyczajach, czuł się najlepiej w gronie swych najbliższych współziomków. Do wyższych sfer inteligencji początkowo odnosił się bez uprzedzeń, zwłaszcza w rozmowach o sztuce, muzyce i na inne podobne tematy. Dopiero później pewni ludzie z najbliższego jego otoczenia, sami stojący na niskim poziomie kulturalnym, systematycznie starali się wywołać w nim głęboką niechęć do inteligencji. Świadomie dążyli do tego, aby usposobić go wrogo do ludzi górujących nad nim pochodzeniem i intelektem i przez to wyeliminować ich wpływy. Cel ten w znacznym stopniu udało im się osiągnąć – po pierwsze dlatego, że na dnie duszy Hitlera drzemały zatajone urazy z okresu młodości spędzonej w ciężkich warunkach, po wtóre zaś dlatego, iż uważając się za wielkiego rewolucjonistę Hitler obawiał się, że ludzie reprezentujący stare tradycje będą go tylko hamować i sprowadzać z wytkniętej drogi.
Tu mamy klucz do pierwszej, jakby to można określić, „przegrody” duszy Hitlera. Z tego zespołu wyobrażeń, z tego kompleksu wywodzi się jego coraz silniejsza niechęć do arystokracji i szlachty, do uczonych i junkrów, do urzędników państwowych i oficerów. O ile w pierwszym okresie po zdobyciu władzy starał się przystosować swe zachowanie do stylu i tonu przyjętego w dobrym towarzystwie i w stosunkach międzynarodowych, o tyle po wybuchu wojny całkowicie z tego zrezygnował.
Był nieprzeciętnie mądrym człowiekiem. Miał niezwykłą pamięć zwłaszcza do danych historycznych, liczb z dziedziny techniki i statystyk gospodarczych. Czytał wszystko, co mu wpadło w ręce, uzupełniając w ten sposób luki w swoim wykształceniu. Rozmówców swych zadziwiał dokładnością w przypominaniu tego, co przedtem słyszał lub czytał w raportach. „Sześć tygodni temu mówił mi pan zupełnie co innego” – te i temu podobne słowa stały się postrachem w ustach jutrzejszego kanclerza i naczelnego wodza Wehrmachtu, przy najmniejszej bowiem próbie sprzeciwu sięgał do niezbitego dowodu w postaci sporządzonych z każdej narady stenogramów.
Miał dar wyrażania swych myśli w łatwych do zapamiętania sformułowaniach, które ponadto wbijał w głowy swego audytorium przez ustawiczne ich powtarzanie. Prawie wszystkie jego przemówienia i wywody – obojętnie, czy wygłaszane do tysięcy ludzi, czy do małego grona słuchaczy – zaczynały się od słów: „Gdy w 1919 roku postanowiłem zostać politykiem...”, tak jak wszystkie jego wielkie mowy polityczne niezmiennie kończyły się słowami: „Nigdy nie ustąpię i nigdy nie skapituluję!”
Miał wrodzony niezwykły talent oratorski, dzięki któremu jego mowy zawsze działały na masy, a często także na ludzi wykształconych. Umiał przemówienia swe przystosowywać do mentalności słuchaczy. Inaczej mówił do przemysłowców, a inaczej do żołnierzy, inaczej do wierzących w każde jego słowo aktywistów NSDAP, a inaczej do sceptyków, inaczej do gauleiterów, a inaczej do drobnych urzędników i funkcjonariuszy.
Najwybitniejszą cechą Hitlera była jego siła woli. To ona dawała mu moc zdobywania władzy nad ludźmi. Działała wysoce sugestywnie, na niektórych ludzi wprost hipnotyzująco. Często byłem świadkiem tego. W Naczelnym Dowództwie Sił Zbrojnych niemal nikt nigdy nie sprzeciwiał mu się; jego współpracownicy bądź znajdowali się w stanie stałej hipnozy, jak Keitel, bądź – jak Jodl – byli zupełnie zrezygnowani. Ale nawet ludzie mający własne wyrobione zdanie, ludzie odważni w obliczu wroga, ulegali działaniu jego przemówień i dawali za wygraną wobec trudnej do odparcia logiki jego wywodów. Hitler mówiąc w mniejszym gronie przyglądał się kolejno każdemu ze słuchaczy i uważnie sprawdzał działanie swych słów. Gdy widział, że ten lub ów jeszcze nie uległ ich sugestywnej sile, że nie okazał się dobrym „medium”, mówił i argumentował tak długo, aż odniósł wrażenie, że zdołał przekonać i tego opornego słuchacza. Jeżeli zaś ta oczekiwana reakcja nie następowała, to człowiek, który potrafił zachować samodzielność myślenia, ściągał na siebie gniew „hipnotyzera”. „Tego człowieka nie przekonałem” – mówił wtedy Hitler i takich ludzi usiłował jak najprędzej się pozbyć. Im większe były jego sukcesy, tym bardziej stawał się nietolerancyjny.
Z faktu tego silnego oddziaływania Hitlera na ludzi wyciągnięto wniosek, jakoby Niemcy szczególnie łatwo poddawali się sugestii. Ale we wszystkich narodach i we wszystkich czasach ludzie ulegali sugestywnej sile niezwykłych indywidualności, nawet takich, które w rozumieniu chrześcijańskim nie były pozytywne. W nowszym okresie dziejów dobry tego przykład stanowi rewolucja francuska z jej wielkimi przywódcami, a bezpośrednio potem – Napoleon. Francuzi szli za wielkim Korsykaninem aż do samego jego upadku, chociaż dawno musieli wiedzieć, że droga Napoleona prowadzi do klęski. Naród amerykański w obu wojnach światowych, mimo swego umiłowania pokoju, uległ sugestywnej sile swych prezydentów wzywających do udziału w wojnie. Włosi szli za swym Mussolinim. Cóż dopiero powiedzieć o Rosji, gdzie olbrzymi naród, wbrew swym pierwotnym przekonaniom, wskutek siły idei Lenina stał się bolszewicki. Lecz właśnie, gdy chodzi o Rosję, my, współcześni, wiemy, że dla rewolucyjnych idei Lenina istniał tam podatny grunt: bezprawie i zła gospodarka za rządów carskich wywołały niezadowolenie i nędzę szerokich mas, które poszły za ludźmi obiecującymi poprawę ich położenia.
To, że Niemcy ulegli sugestywnej sile Hitlera, również miało swoje przyczyny. Stworzyła je przede wszystkim chybiona polityka państw zwycięskich po pierwszej wojnie światowej. Polityka ta zrodziła w Niemczech bezrobocie, brzemię podatków, bolesne ustępstwa terytorialne, utratę wolności, nierówność i bezbronność kraju – stworzyła grunt, na którym mógł wzejść posiew narodowego socjalizmu. Niedotrzymanie przez zwycięzców w pierwszej wojnie światowej czternastu punktów Wilsona przy zawieraniu traktatu wersalskiego poderwało zaufanie Niemców do wielkich mocarstw. W tych warunkach człowiek, który przyrzekał narodowi niemieckiemu uwolnienie od kajdan Wersalu, miał stosunkowo łatwe zadanie, tym bardziej że formalna demokracja weimarska mimo rzetelnych wysiłków nie mogła się wykazać żadnym znaczniejszym sukcesem w dziedzinie polityki zagranicznej ani nie była w stanie opanować trudności wewnętrznych. Hitler, roztaczając przed narodem niemieckim jaśniejsze perspektywy w dziedzinie polityki zagranicznej i wewnętrznej, zdołał zebrać wielką liczbę głosów i stworzyć w drodze demokratycznej najsilniejszą w Niemczech partię. To w końcu – w myśl zasad demokracji – przywiodło go do władzy. Istniał po prostu grunt do tego. Dlatego też nie można zarzucać Niemcom, że są bardziej podatni na sugestię niż inne narody.
W dziedzinie polityki zagranicznej Hitler obiecywał Niemcom uwolnienie od niesprawiedliwości traktatu wersalskiego, w dziedzinie polityki wewnętrznej – likwidację bezrobocia i waśni międzypartyjnych. Wiedział, że wysuwając te cele, gorąco upragnione przez cały naród, ma za sobą wszystkich uczciwych Niemców. Któryż Niemiec do nich nie dążył? Pozyskał więc na początku swej działalności miliony ludzi, którzy zaczęli już wątpić w zdolności swych mężów stanu i w uczciwe zamiary byłych przeciwników. Im więcej konferencji kończyło się bez pozytywnego wyniku, im trudniejsze do zniesienia stawało się brzemię odszkodowań wojennych, im dłużej trwała nierówność Niemiec wobec innych państw – tym więcej zwolenników gromadziło się pod znakiem swastyki. Trzeba sobie uprzytomnić nieomal rozpaczliwą sytuację, w jakiej znajdowały się Niemcy na przełomie 1932 i 1933 roku. Ponad sześć milionów bezrobotnych, czyli łącznie z rodzinami około 25 milionów ludzi cierpiących głód, spustoszenia moralne wśród młodzieży robotniczej, włóczącej się bez zajęcia po ulicach Berlina i innych wielkich miast, wzrost przestępczości – wszystko to dało w wyniku sześć milionów głosów komunistycznych. Liczba ta niewątpliwie wzrosłaby jeszcze o dalsze miliony, gdyby tych milionów nie pociągnęła za sobą partia narodowosocjalistyczna Hitlera, ożywiając je nowymi ideałami i nową wiarą.
Trzeba także przypomnieć, że na krótko przedtem Francja i Anglia zabroniły Niemcom i Austrii zawarcia unii gospodarczej, chociaż przyniosłaby ona obu tym państwom pewną nieznaczną ulgę, dla potęgi politycznej zaś mocarstw zachodnich nie mogła stanowić żadnego niebezpieczeństwa. Austria – w wyniku traktatu w St. Germain, odpowiednika traktatu wersalskiego – również stała wtedy na skraju katastrofy gospodarczej. Kraj ten nie może istnieć bez ekonomicznego powiązania z jakimś wielkim obszarem gospodarczym; należy żywić nadzieję, że przez zrealizowanie koncepcji europejskiej unii gospodarczej i ten problem znajdzie swe rozwiązanie. Zakaz niemiecko-austriackiej unii gospodarczej wywołał wtedy wielkie rozgoryczenie nawet wśród umiarkowanych kół niemieckich hołdujących „orientacji zachodniej”, stanowił bowiem – w dwanaście lat po zakończeniu wojny i w sześć lat po przyjęciu Niemiec do Ligi Narodów – dowód kompletnego braku zrozumienia oraz jaskrawej samowoli państw zwycięskich. Najbardziej nawet umiarkowane opinie o ówczesnych stosunkach w Niemczech stwierdzały, że wydarzenie to w znacznym stopniu przyczyniło się do sukcesów wyborczych Hitlera w 1931 i 1932 roku.
Tak czy owak faktem jest, że pewnego dnia Hitler skupił pod swym sztandarem partię tak silną, że dłużej już nie można było nie brać jej w rachubę. Sędziwy feldmarszałek von Hindenburg, prezydent Rzeszy, po długiej wewnętrznej rozterce mianował go kanclerzem Rzeszy. Z pewnością niełatwo mu było powziąć tę decyzję. Wraz z nim wielu Niemców odnosiło się negatywnie do Hitlera i do jego metod działania.
Doszedłszy do władzy Hitler zlikwidował opozycję. Bezwzględność, z jaką tego dokonał, odsłoniła jeszcze jedną cechę charakteru jutrzejszego dyktatora. Bezwzględność tę mógł stosować bezkarnie, gdyż opozycja była słaba i rozdrobniona; skoro tylko uderzył w nią z całą energią, zawaliła się prawie bez walki. Dzięki temu Hitler mógł przeprowadzić w Reichstagu ustawy, które umożliwiły mu obalenie przeszkód stworzonych przez konstytucję weimarską dla niedopuszczenia do dyktatury.
Bezwzględność przejawiona przez Hitlera w usuwaniu wewnętrznych oporów wyrodziła się w okrucieństwo, gdy posunął się do zabójstwa Roehma. Wiele osób – w tym i takie, które nie miały nic wspólnego z Roehmem, lecz stały się niewygodne z innych powodów – zamordowano, wprawdzie bez wiedzy Hitlera, ale sprawcy tych zabójstw nigdy nie zostali ukarani. Stojący nad grobem feldmarszałek Hindenburg, prezydent Rzeszy, nie był w stanie interweniować. Wtedy jednak Hitler przynajmniej uważał jeszcze za konieczne usprawiedliwić się przed korpusem oficerskim z powodu zamordowania generała von Schleichera i zapewnić, że tego rodzaju fakty więcej się nie powtórzą.
Fakt, że zbrodnie popełnione 30 czerwca 1934 roku uszły ich sprawcom bezkarnie, oznaczał już poważne zagrożenie praworządności w Niemczech, ponadto zaś w ogromnym stopniu umocnił u Hitlera poczucie własnej siły. Uregulowanie sprawy następstwa Hindenburga za pomocą zręcznie przeprowadzonej ustawy i równie zręcznego uzasadnienia zarządzonego plebiscytu doprowadziły do tego, że w końcu Hitler – także formalnie – stanął na czele państwa.(...).
Hitler wybrał dyktaturę. Jako dyktator osiągnął poważne sukcesy: zlikwidował bezrobocie, podniósł moralny stosunek do pracy, umocnił ducha narodowego, skończył z chaosem partyjnym. Byłoby błędem nie uznawać tych osiągnięć.
Po umocnieniu dyktatorskiej władzy wewnątrz kraju Hitler przystąpił do realizowania swego programu w dziedzinie polityki zagranicznej. Odzyskanie Zagłębia Saary, przywrócenie suwerenności militarnej, wprowadzenie wojsk do Nadrenii, Anschluss Austrii – wszystko to zostało dokonane przy pewnym poparciu narodu niemieckiego, a zarazem z pobłażaniem, co więcej – uznaniem ze strony zagranicy, gdzie słuszne żądania Niemiec znajdowały wiele zrozumienia, gdyż narody zachodnie, kierując się prawdziwym poczuciem sprawiedliwości, uświadomiły sobie tragiczne błędy traktatu wersalskiego.(...).
Wraz ze wzrastającą pewnością siebie Hitlera, z umocnieniem się jego władzy wewnątrz kraju oraz sukcesami na arenie międzynarodowej zrodziła się jego pycha. Nie uznawał już nikogo i niczego poza własną osobą. Pycha ta rosła niepomiernie wskutek tego, że kierownicze stanowiska w Trzeciej Rzeszy obsadził ludźmi tuzinkowymi, wręcz bezwartościowymi. Jeżeli dotąd przynajmniej jeszcze wysłuchiwał rzeczowych propozycji i gotów był je rozważać, to teraz z każdym dniem stawał się coraz bardziej autokratyczny. Między innymi znalazło to wyraz i w tym, że od 1938 roku w ogóle nie zwoływano posiedzeń Rady Ministrów. Ministrowie zarządzali swymi resortami na podstawie bezpośrednich dyspozycji Hitlera. Wspólne narady nad wielkimi problemami politycznymi już się nie odbywały. Wielu ministrów bądź bardzo rzadko, bądź w ogóle nie mogło się dostać do Hitlera, nawet gdy się o to starali. Podczas gdy ministrowie usiłowali przestrzegać drogi służbowej z zachowaniem hierarchii instancji, powstawała obok biurokracji państwowej – biurokracja partyjna. Głoszona przez Hitlera zasada, że „nie państwo rozkazuje partii, lecz partia państwu”, stworzyła zupełnie nową sytuację. Władza państwowa przeszła w ręce partii, tzn. gauleiterów, ci zaś dochodzili do tych stanowisk nie na podstawie swych kwalifikacji do piastowania wysokich urzędów państwowych, lecz z racji zasług położonych w partii, przy czym nie zawsze przywiązywano należytą wagę do ich wartości moralnych.
Ponieważ większość pracowników partii stawała się za przykładem Hitlera coraz bardziej bezwzględna w zmierzaniu do swych celów politycznych, więc obyczaje polityczne rychło uległy zdziczeniu. Administracja publiczna stała się bezsilna.(...).
Hitler chciał zjednoczyć Europę. Jego lekceważenie odmienności charakterów różnych narodów i jego centralistyczne metody z góry skazywały ten plan na niepowodzenie.
Wojna w Rosji rychło ujawniła granice niemieckiej potęgi. Hitler jednak nie tylko że nie wyciągnął z tego wniosku i nie przerwał lub co najmniej ograniczył tego przedsięwzięcia, lecz przeciwnie, puszczając wodze fantazji coraz bardziej się w nie angażował. Wbrew wszystkiemu i mimo wszystko chciał z całą bezwzględnością dopiąć swego: powalić Rosję na kolana. W niepojętym zaślepieniu wplątał się jeszcze i w wojnę ze Stanami Zjednoczonymi.(...).
Strategia Hitlera zbankrutowała wskutek braku konsekwencji i częstych wahań w podejmowaniu decyzji. Skutki błędów zawinionych przez jednego wszechwładnego człowieka chciano teraz wyrównać bezwzględną surowością wobec własnych wojsk. Przez jakiś czas dawało to jeszcze wyniki. Na dłuższą jednak metę nie dość było powoływać się na grenadierów Fryderyka Wielkiego i przypominać ofiary, jakich domagał się od nich znakomity król i wódz. Nie wystarczało utożsamiać swą własną osobę z narodem niemieckim, jednocześnie ignorując jego najbardziej elementarne potrzeby życiowe. Przez poruszenie tej sprawy dochodzę do omówienia osobistych cech Hitlera, tak jak je oceniam. Jakiż był Hitler? Był jaroszem, nie pił, nie palił: same przez się chwalebne zasady, wypływające z jego przekonań i ascetycznego sposobu życia. Zgubne natomiast skutki pociągało za sobą jego osamotnienie, odgradzanie się od ludzi. Nie miał ani jednego prawdziwego przyjaciela. Nawet jego najstarsi towarzysze partyjni byli wprawdzie poplecznikami, ale nie przyjaciółmi. O ile mogłem się zorientować, z nikim nie utrzymywał bliższych stosunków. Nikomu się nie zwierzał ze swego życia wewnętrznego, z nikim nie prowadził szczerej, otwartej rozmowy. Tak jak nie umiał znaleźć przyjaciela, tak też niezdolny był zaznać uczucia głębokiej miłości do kobiety. Był kawalerem. Nie miał dzieci. Wszystko, co może w życie doczesne tchnąć coś ze świętości – przyjaźń ze szlachetnymi ludźmi, czysta miłość do kobiety, miłość do własnych dzieci – było i pozostało dla niego obce. Szedł samotny przez życie, pełen swych gigantycznych planów. Można by mi na to odpowiedzieć, że przecież ożenił się z Ewą Braun. O tym stosunku nic nie wiedziałem i nie miałem pojęcia o roli Ewy Braun, jakkolwiek przez długie miesiące niemal codziennie stykałem się z Hitlerem i jego najbliższym otoczeniem. Dopiero w niewoli dowiedziałem się o tym uczuciu. Wpływu na Hitlera kobieta ta z pewnością nigdy nie miała. Można powiedzieć – niestety, bo może byłby łagodzący.
Taki był dyktator Niemiec. Nie mając ani mądrości, ani umiaru Fryderyka Wielkiego i Bismarcka, na których się wzorował, szedł samotnie, bez wytchnienia, od sukcesu do sukcesu, potem od porażki do porażki, goniąc za coraz bardziej gigantycznymi celami, coraz bardziej kurczowo czepiając się ostatnich szans powodzenia i coraz bardziej utożsamiając siebie z narodem.
Z nocy robił dzień. Raporty, jeden za drugim, trwały do późna po północy. Posiłki, które początkowo były zarazem chwilą wytchnienia spędzaną w gronie oficerów OKW, od czasu katastrofy stalingradzkiej spożywał zawsze sam, z rzadka tylko zapraszając jednego lub dwóch gości. Szybko jadł swe jarzyny lub potrawy mączne, popijając je zimną wodą lub piwem słodowym. Po ostatnim wieczornym raporcie przesiadywał godzinami ze swymi adiutantami i sekretarkami, mówiąc aż do świtu o swoich planach. Potem kładł się na krótką drzemkę, z której często, gdy przychodziły sprzątaczki, budziło go postukiwanie szczotek o drzwi jego sypialni. Wstawał najpóźniej o godzinie dziewiątej. Nadmiernie gorąca kąpiel miała pobudzić znużony organizm. Dopóki wszystko szło dobrze, nie zaznaczały się ujemne skutki tego nienormalnego trybu życia. Potem, gdy jedna klęska następowała po drugiej i nerwy odmawiały posłuszeństwa, coraz częściej sięgał do różnych leków; brał zastrzyki na sen, to znów podniecające, raz na uspokojenie serca, to znowu na pobudzenie. Jego lekarz przyboczny, Morell, dawał mu wszystkie lekarstwa, jakich pragnął. Pacjent jednak często przekraczał przepisane dawki, zwłaszcza środków nasercowych z zawartością strychniny, z biegiem czasu coraz bardziej rujnując zdrowie fizyczne i psychiczne.
Gdy po czternastomiesięcznej przerwie zobaczyłem go znowu po katastrofie stalingradzkiej, zauważyłem zmiany, jakie zaszły w stanie jego zdrowia. Lewa ręka drżała, zgarbił się, wyblakłe oczy wychodziły mu na wierzch, spojrzenie było martwe, na twarzy miał czerwone plamy. Jego pobudliwość jeszcze wzrosła. Wybuchając gniewem tracił wszelkie panowanie nad sobą. Był wtedy zupełnie nieobliczalny w słowach i decyzjach. Coraz wyraźniej występowały zewnętrzne objawy choroby, których jego najbliższe otoczenie, widując go codziennie, na ogół nie dostrzegało. W końcu, po zamachu 20 lipca 1944 roku, drżała już nie tylko lewa ręka, lecz cała lewa połowa ciała. Siedząc trzymał prawą rękę na lewej i zakładał prawą nogę na lewą, aby w ten sposób uczynić to drżenie mniej widocznym. Idąc powłóczył nogami, trzymał się pochylony; każdy ruch wykonywał tak powoli, że przypominało to film w zwolnionym tempie. Gdy chciał siąść, musiano mu podsuwać krzesło. Umysł nadal zachował żywy, ale ta żywość umysłu miała w sobie coś niesamowitego, wypływała bowiem z niewiary w ludzkość, a zarazem z dążenia do ukrycia swej klęski – fizycznej i duchowej, politycznej i militarnej. Tak próbował stale oszukiwać samego siebie i innych, aby ratować pozory trwałości wzniesionego przez siebie gmachu, wtedy bowiem wiedział już, jak w rzeczywistości przedstawiają się i własny jego stan, i jego sprawy.
Z uporem fanatyka, jak tonący brzytwy, czepiał się ostatniej, choćby najmniejszej, szansy uratowania jeszcze mimo wszystko siebie i swego dzieła od upadku. Całą swą olbrzymią siłę woli wkładał w tę jedną myśl, która opanowała go bez reszty: „Nigdy nie ustąpić i nigdy nie skapitulować!” Jakże często to mówił! Teraz nie pozostało mu nic innego, jak postępować zgodnie z tą dewizą.(...).
Gabinet Rzeszy przypuszczalnie nie znał prawdy o stanie zdrowia Hitlera. Ale gdyby ją nawet znał, jest więcej niż wątpliwe, czy mógłby wyciągnąć z tego jakiekolwiek konsekwencje. Przyczyny tej straszliwej choroby przypuszczalnie szukać należy nie w jakiejś przebytej chorobie wenerycznej, lecz raczej w ciężkim przeziębieniu, na przykład złośliwej grypie. Tę sprawę niechaj rozstrzygną lekarze. Naród niemiecki powinien wiedzieć, że człowiek, który stał na jego czele i któremu ufał tak, jak chyba żaden jeszcze naród na świecie nie ufał swemu wodzowi, był człowiekiem chorym. Choroba ta stała się jego nieszczęściem, ale zarazem i nieszczęściem narodu niemieckiego, który połączył swój los z jego losem”.

* * *

Znakomity niemiecki dowódca Albert Kesselring, jeden z najbliższych współpracowników Hitlera w okresie II wojny światowej poświęcił również kilka dalszych stron Führerowi w swych wspomnieniach „Soldat bis zum letzten Tag”. W rozdziale pt. „Mój stosunek do Hitlera i OKW” pisał: „W rezultacie mojej długiej działalności w Berlinie i przynależności do wojsk lądowych oraz do Luftwaffe, znałem wszystkie wpływowe osobistości. To ułatwiało pracę. Dzięki marszałkowi Rzeszy Hermannowi Göringowi, my, feldmarszałkowie Luftwaffe – mogę to spokojnie powiedzieć – zajęliśmy szczególną pozycję.
Ponieważ marszałek Rzeszy w czasie rozbudowy Luftwaffe osobiście reprezentował na zewnątrz jej interesy, mieliśmy tylko niewielki bezpośredni kontakt z Hitlerem; ale tym większy z osobistościami na kierowniczych stanowiskach w OKW. I tak to już pozostało podczas pierwszych kampanii. Morze Śródziemne i zachodnie teatry były tzw. teatrami wojny OKW, które nie miały nic wspólnego z naczelnym dowództwem wojsk lądowych”. (Struktura organizacyjna Sił Zbrojnych (Wehrmachtu) wyglądała w końcu 1944 r. następująco: Na czele stał Adolf Hitler, Führer i Naczelny Dowódca Wehrmachtu, jednocześnie Naczelny Dowódca Wojsk Lądowych. Bezpośrednio podlegały mu: Naczelne Dowództwo Wojsk Lądowych (OKH) i Naczelne Dowództwo Sił Zbrojnych (OKW). Naczelnym Dowództwem Sił Zbrojnych kierował feldmarszałek Wilhelm Keitel, a szefem Sztabu Dowodzenia Wehrmachtem był generał Alfred Jodl. To oni opracowywali, pod bezpośrednim nadzorem Hitlera, plany operacyjne teatrów działań wojennych w Norwegii, Finlandii, Afryce Płn., Włoszech i Francji (łącznie z Belgią i Holandią) oraz na Bałkanach. Z kolei Naczelne Dowództwo Wojsk Lądowych opracowywało plany operacyjne dla wschodniego teatru działań wojennych, czyli dla całego frontu wschodniego. Jemu też podlegały lądowe grupy armii, armie, korpusy i dywizje. Naczelni dowódcy lotnictwa (Luftwaffe) – marszałek Rzeszy Hermann Göring i marynarki – wielki admirał Karl Dönitz oraz Naczelny Dowódca Armii Zapasowej – Heinrich Himmler (jednocześnie szef SS i policji) podlegali bezpośrednio Führerowi.
6 kwietnia 1945 r. – na miesiąc przed klęską – Hitler po raz ostatni podzielił kompetencje dowódcze na szczycie. Karl Dönitz sprawował dowództwo w północnych Niemczech, a Albert Kesselring w południowej części Rzeszy.
Jako naczelny dowódca na Południu i pod koniec wojny na Zachodzie musiałem współpracować prawie wyłącznie z Hitlerem i OKW. Po różnych wahaniach od połowy 1944 r. zdobyłem ich pełne zaufanie, co z pewnością było powodem mego przeniesienia na Zachód. Na włoskim teatrze działań wojennych wywalczyłem sobie wielką swobodę dowodzenia, na Zachodzie była ona z konieczności okrojona, w wyniku sytuacji na Wschodzie. Od 10 marca do 12 kwietnia odwiedziłem Hitlera czterokrotnie i znalazłem u niego wiele zrozumienia dla moich postulatów. Mimo wielkich porażek nigdy nie czynił mi żadnych wyrzutów, z pewnością dlatego, że czuł, iż sytuacja na Zachodzie zaszła już zbyt daleko, aby móc oczekiwać radykalnej poprawy.
Hitler przyjmował moje raporty o każdej porze nocy, nie przerywając słuchał, co mam do powiedzenia, okazywał zrozumienie dla poruszanych przeze mnie kwestii i prawie zawsze rozstrzygał w duchu mojego raportu. Jego sprawność umysłowa jaskrawo kontrastowała z jego stanem fizycznym. Podejmując decyzje formułował je krócej niż dawniej i okazywał mi zwracającą uwagę troskliwość oraz względy. Dwukrotnie oddał mi do dyspozycji w drogę powrotną swój samochód z osobistym kierowcą, udzielając mu szczegółowych instrukcji, jak ma się zachowywać. To przestawienie się z wcześniejszego pełnego szacunku i grzecznego traktowania mnie na wyraźną troskę o moją osobą stanowiło dla mnie niepojęte novum, ponieważ do Hitlera miałem zawsze stosunek czysto służbowy i widziałem stale powiększającą się przepaść między naczelnymi dowódcami Wehrmachtu a nim.
Hitler nie żądał ode mnie nigdy niczego, co byłoby sprzeczne z moimi poglądami oficera, a ja nigdy nie przedstawiałem mu prywatnych próśb. To okazywane mi w sposób rzucający się w oczy zaufanie mogę sobie wytłumaczyć tylko tym, że Hitler wiedział ode mnie, iż obcowałem z nim bez jakiejkolwiek ubocznej myśli i od lat na wykonanie przekazanych mi zadań poświęcałem nie tylko mój czas służbowy.
Kierując się chorobliwą podejrzliwością – pod koniec obejmującą prawie wszystkich – Hitler przebrał miarę próbując samemu rozstrzygać o wszystkich sprawach Rzeszy. Miał bardzo nieszczęśliwą rękę w wyborze swego otoczenia. Obie kwestie wpływały niekorzystnie także na Wehrmacht i sposób prowadzenia wojny.
Jeszcze 12 kwietnia 1945 r., podczas mego ostatniego raportu u Hitlera, był on nastawiony optymistycznie: na ile była to gra, trudno ocenić. Patrząc wstecz chcę powiedzieć, że był on wręcz opętany ideą możliwości ratunku, jak tonący który chwyta się brzytwy. Wierzył w powodzenia walki na Wschodzie, wierzył w sformowanie 12 armii, w różne nowe bronie i być może w załamanie się koalicji nieprzyjacielskiej.
Wszystko to było oszustwem; od początku rosyjskiego ataku Hitler coraz bardziej zamykał się w sobie, żył osamotniony w coraz bardziej nierealnym świecie.”

* * *

Aby uzupełnić naszą wiedzę o złym geniuszu polityki niemieckiej, przypomnijmy, że w grudniu 1945 roku, nie na długo przed swym powieszeniem na mocy wyroku Trybunału Norymberskiego feldmarszałek Wilhelm Keitel ułożył nieduży tekst pt. „Wehrmacht i partia”, w którym także przedstawił własny punkt widzenia na wodza Trzeciej Rzeszy. W szkicu tym m.in. czytamy: „Kiedy podjęta przez Hitlera próba zmiany władzy (rządu) drogą puczu 9 listopada 1923 r. spełzła na niczym, ponieważ Reichswehra spełniła swój obowiązek posłuszeństwa, Hitler uznał, że nie uda mu się zrealizować swych politycznych planów w sposób nielegalny.
Po zwolnieniu z więzienia w twierdzy Hitler jako polityk rozpoczął w Niemczech kampanię propagandową w celu zdobycia politycznej większości w narodzie i w oparciu o nią – władzy w Rzeszy.
O ile udało mu się tu i ówdzie zyskać zwolenników, np. w korpusie urzędniczym oraz w policji, to Reichswehra i korpus oficerski nie poddawały się upolitycznieniu w duchu NSDAP, choć nie można zaprzeczyć, że niektórzy zaczynali akceptować poszczególne punkty programu partii, głównie oczywiście dotyczące wzmocnienia Wehrmachtu.
Ale również sam Hitler był przekonany, że wprowadzenie wtedy do Wehrmachtu walki politycznej, niezależnie przez którą stronę, doprowadziłoby do zniweczenia jego wewnętrznej spójności, co spowodowałoby, że w rezultacie ugodziłoby to w inicjatorów wewnątrzpolitycznych sporów ideologicznych i w decydującym momencie uczyniłoby bezużytecznym ów jedyny instrument gwarantujący bezpieczeństwo. Dlatego też Hitler osobiście powstrzymał działania partyjnych funkcjonariuszy usiłujących wedrzeć się do Reichswehry.
Dzięki swej niezłomnej wierności i szacunkowi dla prezydenta Rzeszy, feldmarszałka von Hindenburga, Reichswehra była odporna na wszelkie wewnętrzne polityczne wpływy. Gwarantowali mu to – jako Naczelnemu Dowódcy Wehrmachtu –generałowie, będący jego oddanymi powiernikami. Tylko jeden generał rozprawiał wówczas o polityce, mianowicie von Schleicher; ale właśnie on był najbardziej bezkompromisowym obrońcą tezy, że za wszelką cenę należy nie dopuścić do politycznego opowiedzenia się Wehrmachtu po stronie jednej z partii. Spotkało się to z pełnym poparciem takich osób jak minister obrony Rzeszy Gröner, szef dowództwa Sił Lądowych baron von Hammerstein i, zgodnie z moją wiedzą, również ówcześni dowódcy okręgów wojskowych, a także dowództwo Marynarki Wojennej.(...).
Ja, podobnie jak cała generalicja, byłem zdecydowanym przeciwnikiem działań skierowanych przeciwko kościołowi. Jestem wierzącym chrześcijaninem i zajmując odpowiedzialne stanowiska, jako szef sztabu feldmarszałka von Blomberga, a później jako szef OKW, starałem się zachować duszpasterstwo w Wehrmachcie. W każdym garnizonie znajdował się kapelan garnizonowy, a w każdej dywizji dywizyjni kapelani: ewangelicki i katolicki. Skutecznie przeciwstawiałem się staraniom partii o uzyskanie wpływu na tę sprawę i zlikwidowanie wojskowego duszpasterstwa. Również podczas wojny zachowano w Wehrmachcie duszpasterstwo wojskowe.
Szczególnie mocno ujawnił się sprzeciw wobec stosunku partii do kwestii żydowskiej. Jak to udowodniono, jako szef sztabu ówczesnego ministra wojny Rzeszy i głównodowodzącego Wehrmachtu von Blomberga, opowiedziałem się przeciwko zniesławianiu kombatantów z okresu wojny światowej będących wyznania mojżeszowego. Zachęcony przez swojego ówczesnego zwierzchnika von Blomberga złożyłem u Hitlera wniosek, żeby kombatanci wojny światowej pochodzenia żydowskiego podlegali ochronie. Hitler, zgodnie z tym wnioskiem, obiecał ochronę. Również później wielokrotnie interweniowałem u Hitlera w sprawie poszczególnych zażaleń żydowskich kombatantów wojny światowej i to z dobrym skutkiem.
Do zawierania związków małżeńskich przez żołnierzy z tak zwanymi półżydami, na co zgodę wyrażał osobiście Hitler, odnoszono się wielkodusznie. Utrzymano również zezwolenie na awansowanie takich żołnierzy na dowódców w nagrodę za wybitne męstwo. W każdym indywidualnym przypadku zgodę taką wydawał osobiście Hitler.
Zaopatrzenie Wehrmachtu na wszystkich teatrach wojny w materiały propagandowe, gazety polowe i materiały do szkoleń na tematy patriotyczne w jednostkach wprowadzono zimą 1939/1940 r. Później zadbano o rozmaite formy rozrywki w postaci teatrów frontowych, kabaretów i podobnych imprez. Organizowaniem tego kierowało OKW mając na celu udzielanie wsparcia dowódcom jednostek odpowiedzialnych za wychowanie i postawę oddziałów. Rolę organów pomocniczych pełnili, w ramach dodatkowych obowiązków, wyznaczeni w tym celu, od batalionu w górę, tak zwani oficerowie oświatowi. Działalność oświatowa w wojsku nie miała bynajmniej charakteru jednostronnie narodowosocjalistycznego, choć korzystano również z odpowiedniej narodowosocjalistycznej literatury.
Kryzys na wschodzie, po klęsce pod Stalingradem w zimie 1942/1943 r., spowodował wydanie przez Führera rozporządzenia nakazującego zwiększenie i nasilenie działalności politycznej i szkoleniowej. Führer nakazał dostarczać jednostkom odpowiednią narodowosocjalistyczną literaturę, przy współudziale Ministerstwa Propagandy; największy nacisk położono na szkolenie ideologiczne prowadzone podczas wykładów oraz z pomocą przyjezdnych agitatorów propagandowych. Oficerowie oświatowi awansowali dzięki rozkazowi Führera na oficerów przywódczych/szkoleniowych i zostali częściowo zastąpieni przez przeszkolonych aktywistów, głównie oficerów rezerwy, przygotowanych do tego w partii dzięki pełnieniu w niej takiej samej lub podobnej roli. Narodowosocjalistyczni oficerowie przywódczy otrzymywali przydziały do pełnoetatowej pracy w jednostkach, od batalionu wzwyż, aż po dowództwa armii, pracowali na specjalnych warunkach i byli zwolnieni z wszelkiej innej służby. Odpowiedni rozkaz Führera z grudnia 1943 r. podporządkowywał narodowosocjalistycznych oficerów przywódczych bezpośrednio dowódcom jednostek i podkreślał ich wyłączną odpowiedzialność za wychowanie wojska. (...). Metoda ta jednak nie mogła już być skuteczna. „Żołnierze walczący wówczas na froncie, to nie była już pełna entuzjazmu młodzież – procent młodych ludzi systematycznie się zmniejszał – ale starsze roczniki wyłuskane z zaplecza, czy innych części Wehrmachtu. Cięciwa była zbyt napięta, przeciwnik silniejszy, front załamał się.

* * *

Erich von Manstein uczynił jednak wiele, by na skutek ponoszonych porażek armia nie wpadła w panikę, zachowała karność i ład oraz nadal stawiała zawzięty opór przeciwnikowi. Brał nieraz całą odpowiedzialność dowodzenia na własne barki, wiedział bowiem, że – jak to opisał rzymski wódz Agryppa Furiusz – „przy kierowaniu wielkimi przedsięwzięciami nadzwyczaj jest ważne, aby cała władza spoczywała w rękach jednego”. Na wojnie bowiem ogromną rolę odgrywa jedność woli.
Zgodnie z zasadami psychologii walki feldmarszałek zawsze manifestował wolę zwycięstwa, pewność siebie i wiarę w ostateczne powodzenie. Taka postawa dodawała bowiem pewności siebie także jego podwładnym.
Niccolo Machiavelli pisał: „Wódz może okryć się chwałą w każdym przedsięwzięciu bez względu na jego wynik. Jeżeli odnosi zwycięstwo, wsławia się drogą zwyczajną. Jeżeli spotyka go klęska, winien dążyć do zdobycia sławy dwoma sposobami: albo dowodząc, że niepowodzenia nie poniósł z własnej winy, albo też dokonując zaraz po tym jakiegoś wielkiego czynu, który przesłoni sobą wszystko inne”... Tak właśnie usiłował działać „chytry lis” (według generałów rosyjskich) Erich von Manstein.
Polski psycholog i filozof Antoni Kępiński pisze o iluzji sukcesu: „Wódz jest dobrym wodzem, póki ma sukcesy... Gdy sukcesów zabraknie, idea staje się urojeniem... Wódz żyje zwycięstwami, bez nich ginie. Zwycięstwo jest dowodem, że to, o co on walczy, nie jest fikcją”. Dlatego wodzowie nigdy nie mówią o swych porażkach, co więcej, przedstawiają je nieraz jako zwycięstwa, lub co najmniej z góry przewidywaną „korektę planu”. Nawet w obliczu klęski ostatecznej okazują przywódcy i wierni im fanatycy ostentacyjną wiarę w „ostateczne zwycięstwo”. Oni po prostu nie mogą powiedzieć innym ludziom prawdy, po temu są zbyt fałszywi i dufni w swą nieomylność. Nie mogą dla tychże względów uznać siebie we własnych oczach za przegranych. Instynkt samozachowawczy każe im butnie łgać aż do końca o zwycięstwach, które potwierdzają prawowitość władzy, a w każdym bądź razie jej siłę, co ma być też jej usprawiedliwieniem, legitymizacją. Zwycięstwa też miały potwierdzać, że „Bóg (historia etc.) jest z nami”.
Pierwszy znany historycznie fakt fałszowania doniesień z frontu na niekorzyść wroga, tj. wojskowej „propagandy sukcesu” pochodzi jeszcze z Grecji antycznej, z czasów Solona. Już więc wówczas istniała „propaganda sukcesu” przemilczająca porażki, wyolbrzymiająca zwycięstwa, a służąca jedynie i tylko umocnieniu pozycji panujących kłamców, zatroskanych wyłącznie zachowaniem swej władzy i płynących z niej przywilejów.
Nawiasem mówiąc, tylko ludzie bardzo naiwni mogą się oburzać na fakt, że manipulacja i kłamstwo stanowią po prostu narzędzie prowadzenia wojny. Przecież jest ono równie nagminnie wykorzystywane także w dziedzinie polityki, dyplomacji, a nawet sztuki, nauki czy religii, to jest we wszystkich sferach, gdzie ludzie rywalizują ze sobą o pierwszeństwo, wpływy i władzę. Wojna zaś to z istoty rzeczy demonstracja siły i manifestacja mocy. Jak zaznaczał Fryderyk Nietzsche: „Napada się nie tylko dlatego, żeby komuś ból wyrządzić, kogoś zwyciężyć, lecz może też w tym jedynie celu, żeby poczuć świadomość swej siły”.
Doskonale zresztą zdawał sobie sprawę z tej okoliczności także wódz Trzeciej Rzeszy Adolf Hitler.

* * *

W ostatnim roku drugiej wojny światowej feldmarszałek Erich von Manstein nie brał czynnego życia ani w działaniach bojowych ani w życiu społecznym.
Trzecia Rzesza rozpadała się w gruzy pod druzgocącymi ciosami mocarstw sprzymierzonych. Zwyczajnie tak bywa, że państwa, które szybko i niespodziewanie dochodzą do dobrobytu i siły, wpadają w butę, stają się zaczepne, nastrajają cały świat przeciwko sobie i w końcu giną. Pycha jest zabójcza; szczególnie zresztą w środowisku wojskowym, gdzie z reguły – zamiast myśleć samemu – jest się urabianym przez konwencjonalne poglądy, których – wobec wewnętrznej niepewności – broni się fanatycznie. Straszliwa gorliwość w pełnieniu służby i wykonywaniu poleceń zdaje się tu wywodzić z życiowego wyobcowania i zamętu w sferze sensu istnienia. Poczucie własnej wartości wspiera się ogromnymi roszczeniami, butą, agresją, wyniosłością, co w końcu musi prowadzić do klęski.
Erich von Manstein po wojnie (1949) został skazany przez sąd brytyjski na 12 lat pozbawienia wolności, lecz już w 1953 roku zwolniony z powodu ciężkiej choroby oczu. Później objął stanowisko doradcy rządu niemieckiego do spraw Bundeswehry i walnie przyczynił się do odbudowania potęgi militarnej już demokratycznego państwa niemieckiego.
W 1955 roku ukazało się pierwsze wydanie jego książki Verlorene Siege, a w 1958 Aus einem Soldatenleben, które zostały przetłumaczone i wydane w wielu krajach całego świata.
Erich von Manstein-Lewiński zmarł 10 czerwca 1973 roku w miejscowości Irschenhausen w Bawarii Górnej, pochowany zaś został z honorami wojskowymi w miasteczku Dorfmark.



Erich (von dem Bach) Zelewski



Był jednym z szeregu najbardziej zasłużonych działaczy wojskowo-administracyjnych Trzeciej Rzeszy Niemieckiej, najwybitniejszym autorytetem XX wieku w zakresie prowadzenia wojny antypartyzanckiej, generałem policji i Obergruppenführerem SS. Genetyczny Polak, Kaszub, wyróżniał się germańskim patriotyzmem i bezwzględną wiernością w stosunku do Adolfa Hitlera, jak też skutecznością w walce przeciwko elementom polskim. Z reguły trudno bywa o podlejszego łajdaka niż zniemczony, zruszczony lub zżyzdony Polak: dziedziczy on społecznie najgorsze cechy obu etosów i jest zdolny do każdej nikczemności za „godziwe wynagrodzenie”. Rozbiory w końcu XVIII wieku spowodowały, że wielu Polaków zostało renegatami swego narodu i przeszło pod sztandary niemieckie, gorliwie się wysługując nowym władzom, jak i nowej „ojczyźnie”...
W XX wieku Zelewscy w ogóle zaczęli używać niemieckiej trawestacji swego nazwiska rodowego, pisząc się „von dem Bach” czyli „z Zalewu”, „z Strumyku”, „z Potoku”.
Erich Zelewski urodził się 1 marca 1899 roku w Lęborku (Lauenburg) na Pomorzu jako syn Oskara von Zelewskiego. Wywodził się ze starej rodziny ziemiańskiej, osiadłej w dobrach Zelewo na Kaszubach, około 15 km na północny zachód od Wejherowa. Ojciec zginął podczas walk nad Narwią w 1915 r., jako oficer piechoty Wilhelma II. Zmyślenia polskich narodowców o żydowskim pochodzeniu Zelewskich są bzdurą, z którą nie warto nawet polemizować.
Jako niespełna 16-letni chłopiec Erich wstąpił na ochotnika do wojska. W roku 1916, mając zaledwie 17 lat, uzyskał stopień podporucznika. Walczył w 176 Pułku Piechoty, później w 10 Pułku Grenadierów Śląskich. Był dwukrotnie ranny, został odznaczony Krzyżem Żelaznym I i II klasy. Po I wojnie światowej Zelewski podjął służbę zawodową w Reichswerze i pełnił ją do 1924 roku. Mimo polskich korzeni – a może właśnie dzięki nim – walczył w składzie Freikorpsów przeciwko Polakom na Śląsku. Później służył na granicy polsko – niemieckiej i szczególnie się wyróżnił w wyłapywaniu polskich dywersantów, złodziei i przemytników. W 1931 wstąpił do NSDAP, która ówcześnie była symbolem odrodzenia narodowego Niemiec, a po kilku miesiącach wstąpił do elitarnej SS. W ciągu niewielu lat awansował od Obersturmbannführera do Oberführera SS, obejmując ważne funkcje dowódcze w okręgu Królewca. Był wyjątkowo czynnym i skutecznym oficerem, doskonale dającym sobie radę z dywersantami polskimi, sowieckimi, francuskimi, brytyjskimi i innymi. Ze względu na swój rasizm i antysemityzm naraził się radykalnie mediom i politykom, a uratowało go jedynie dojście w styczniu 1933 roku Hitlera do władzy. Odtąd zaczęła się – dzięki kwalifikacjom merytorycznym – jego zawrotna kariera w Trzeciej Rzeszy. W opinii służbowej był wówczas charakteryzowany jako „bardzo dobry i ideowy socjalista narodowy”, mający „nordyckie usposobienie”, a więc wierny, uczciwy, prawdomówny, odważny, nieraz impulsywny, wybuchowy i niepohamowany.
W odrestaurowanym przez Adolfa Hitlera Wehrmachcie Erich Zelewski, znany jako ideowy narodowy socjalista, robił pozytywną karierę służbową. Führer nieraz go publicznie nazywał „najwierniejszym z wiernych”, a Heinrich Himmler został ojcem chrzestnym jednego z jego synów.
Nadchodziły czasy wojny, w których prawdziwi mężczyźni sprawdzają się najbardziej. Erich Zelewski spotkał wybuch działań bojowych na Śląsku. Ale kilka miesięcy przedtem na wiecu we Wrocławiu mówił: „Tylko szczera nienawiść męska może nadać dynamikę jakiemuś ruchowi społecznemu. Wszędzie znajdą się łajdacy, których nie da się przekonać do jakichkolwiek ideałów. Ich trzeba nienawidzić. I to nie mniej niż obcych wrogów”. Nic więc dziwnego, że został jednym z najbardziej zawziętych germanizatorów Śląska. Nad wyraz skutecznie dowodził akcją wysiedleńczą – jeśli chodzi o Polaków – na terenie Śląska, Wielkopolski ii In., oraz osiedleńczej – jeśli chodzi o Niemców – w Polsce centralnej i wschodniej.
Zelewski był inicjatorem i organizatorem obozu śmierci w Oświęcimiu. Uważał, że z rasowo niepełnowartościowym elementem powinno się walczyć bezwzględnie, najlepiej wyniszczając go w odnośnych ośrodkach likwidacyjnych. Na jego osobisty rozkaz już wiosną 1940 roku zaczęto rozstrzeliwać osoby, co do których nie było nadziei na poprawę: notorycznych złodziei, gwałcicieli, morderców, degeneratów, Żydów itd. Tych ostatnich uważał za rasę niewątpliwie uzdolniona, a nawet utalentowaną, lecz zawsze i wszędzie destruktywna, rozkładową, w najwyższym stopniu toksyczną i szkodliwą.
Na terenie okupowanej Polski kazał bez uprzedzenia rozstrzeliwać na miejscu włóczęgów, pijaków, prostytutki, bezdomnych itp. Dopiął tego, że najlżejszy odruch protestu społecznego był interpretowany jako przejaw niebezpiecznego zamętu mentalnego i w trybie natychmiastowym karany rozstrzelaniem na miejscu.

* * *

Był to Polak nienawidzący Polski. W liście do Heinricha Himmlera z października 1940 roku wyznawał otwarcie: „Ogromną wagę przywiązuję do tego, aby moi potomkowie mogli zawsze dowieść udziału swego przodka w akcji przeciw Polsce”. W listopadzie 1940 roku uzyskał oficjalne zezwolenie władz Wrocławia na to, aby nazwisko Zelewski zastąpić czysto niemieckim „von dem Bach”. Nie mógł się jednak pozbyć genetycznej niegodziwości i zawsze, przy każdej okazji, podkreślał swą nienawiść do wszystkiego, co polskie. Po wojnie zresztą, przebywając w polskim więzieniu, wciąż podkreślał, że jest przecież Polakiem. Istotnie, był nim. Ale tylko wówczas, gdy przypuszczał, że to może wyjść mu na dobre.
Na stanowisku dowódcy SS i policji „Süd-Ost” działał od początku maja 1941, gdy w związku z przygotowaniami do ataku na ZSRR Himmler powierzył mu stanowisko wyższego dowódcy SS i policji „Środkowa Rosja”. W 1947 roku zeznawał na trybunale norymberskim: „Przed wybuchem wojny rosyjskiej wiosną 1941 roku na zamku Wawelberg w Zachodnich Niemczech – nie pamiętam dokładnie, kiedy to było – odbył się zjazd zwołany przez Himmlera, w którym brali udział, poza nielicznymi gośćmi honorowymi, ci wyżsi dowódcy SS, którzy w nowej kampanii przeciw Rosji mieli pełnić ważne funkcje. Na tym zjeździe Himmler powiedział, że po zwycięskiej dla Niemców kampanii przeciwko Rosji – jak się wyraził – „rasa słowiańska” będzie w sumie liczyła o 30 milionów mniej, a tym samym zagrożenie biologiczne dla narodu niemieckiego zostanie usunięte”. Na terenie ówczesnej Polski miało pozostać nie więcej niż 13 milionów osób spośród 37. W zamiarze Himmlera Erich Zelewski miał w przyszłości objąć stanowisko dowódcy SS i policji niemieckiej w Moskwie. Z wiadomego powodu do zrealizowania tego planu nie doszło. Ale podczas najazdu na ZSRR na środkowym odcinku frontu, gdzie Zelewski dowodził całością sił SS i policji, działała m.in. słynna z okrucieństw i masowych mordów na ludności Białorusi Einsatzgruppe B.
W sierpniu 1941 roku Himmler w towarzystwie von dem Bacha uczestniczył w pokazowej egzekucji stu osób pod Mińskiem. W Norymberdze później Zelewski zeznał, że Himmler (który ukrywał swe żydowskie pochodzenie) nie potrafił zapanować nad sobą, gdy zobaczył podczas egzekucji dwie żydowskie kobiety, które po salwie jeszcze żyły. Zaczął krzyczeć na żołnierzy, że źle strzelają i są do niczego. Na widok zaś poruszających się ciał rozstrzelanych dostał torsji; później wyznawał, że nie potrafi sobie darować tej chwili słabości, gdyż spowodował zamieszanie i zdenerwował żołnierzy plutonu egzekucyjnego.
Erich Zelewski miał układ nerwowy bardziej odporny, wielokrotnie obserwował masowe mordy karnych oddziałów niemieckich, litewskich, łotewskich, białoruskich popełniane na ludności, jakże licznych na terenie Białorusi żydowskich miasteczek. W listopadzie został po raz kolejny awansowany za kolejną „błyskotliwą” czteromiesięczną akcję eksterminacyjną. Jednak 4 marca 1942 roku doktor medycyny Ernst Robert Grawitz pisał w urzędowym liście do Himmlera o stanie zdrowia Zelewskiego: „Stwierdza się bardzo poważne wyczerpanie ogólne, a w szczególności nerwowe, z którym pacjent przybył na leczenie z frontu wschodniego... Ponieważ leczenie pacjenta nie jest łatwe ze względu na jego stan psychiczny (cierpi na urojenia w związku z kierowanymi przez niego osobiście rozstrzeliwaniami Żydów i innymi ciężkimi przeżyciami na Wschodzie), osobiście zająłem się jego kuracją i codziennie usiłuję przywrócić mu równowagę duchową”... Kuracja poskutkowała i von dem Bach już na początku lata 1942 roku powrócił na zaplecze frontu wschodniego, aby zwalczać tu sowiecką, białoruską i polską partyzantkę, a przy okazji kontynuować „die Endlosung der Judenfrage” – ostateczne rozstrzygnięcie kwestii żydowskiej przez masakrowanie setek tysięcy bezbronnych ludzi, których jedyną „winą” było, że los chciał, aby urodzili się Żydami. We wrześniu 1942 von dem Bach został mianowany przez Himmlera pełnomocnikiem Reichsführera SS do zwalczania band na Wschodzie z poddaniem jego władzy wszystkich oddziałów Wehrmachtu, SS i policji znajdujących się w tym czasie na terenie okupowanej Białorusi. Nieco później stanowisko to przemianowano na „Chef der Bandenkampf-Verbände”, a obszar tej działalności rozciągnięto na tereny okupowane Rosji, Ukrainy, Białorusi, Polski, Belgii, Francji, Norwegii, Francji i Jugosławii. Zelewski miał własny sztab, złożony z kilkunastu niemieckich generałów, jak też specjalne niemieckie i ukraińskie oddziały karne, tak zwane „Bandenjagdkommandos”, coś w rodzaju wojsk antyterrorystycznych, zwalczających partyzantkę jejże metodami. To znaczy, że oddziały hitlerowskie przebierały się za partyzantów (żołnierze musieli dobrze władać językami tutejszej ludności), wchodziły do miasteczek i wsi, udając „oswobodzicieli”, nawiązywały kontakt z prawdziwymi partyzantami, a po dokładnym rozpracowaniu terenu likwidowały ich. Później tę przewrotną taktykę bardzo skutecznie przejęło sowieckie NKWD, tworząc po 1944 roku na terenie Wschodniej Polski własne oddziały pseudopartyzanckie, udające, iż należą rzekomo do AK, NSZ, WiN. Pod tą przykrywką popełniano niezliczone zdzierstwa i bestialstwa, zwalając w propagandzie winę na „polskich bandytów”. [W okresie powojennym bardzo liczni z tych sowieckich bandytów (w większośći pochodzenia żydowskiego, białoruskiego i ukraińskiego) zostali mianowani przez Berię na „Polaków”, „repatriowani” do Państwa Polskiego, gdzie objęli stanowiska kierownicze i intratne posady; potem otrzymali wysokie emerytury, a w okresie złodziejskiej „transformacji ustrojowej” (1990) przekazali władzę i majątek narodowy Polaków swym „demokratycznym” dzieciom.]
Wracając do von dem Bacha wypada przypomnieć, że w 1943 roku terytorium Guberni Generalnej ogłoszono za teren walk partyzanckich (specjalnym poleceniem zarządzono używać wyrazu „bandyci” zamiast „partyzanci”), a Zelewski objął dowództwo całą akcją „antyterrorystyczną”. Podległe mu oddziały wielokrotnie wykazały się szczególnym okrucieństwem i bestialstwem w stosunku do mieszkańców okupowanej Polski. Rozstrzeliwanie na chybił trafił pochwytanych podczas łapanek ludzi stanowiło najłagodniejsze postepowanie.
W 1944 Zelewski przez kilka miesięcy dowodził oddziałami SS i Wehrmachtu w walkach frontowych na terenie Białorusi, następnie ze względów zdrowotnych został odwołany do Rzeszy.

* * *

31 lipca 1944 roku dowódca Armii Krajowej, generał Tadeusz „Bór” Komorowski oraz komendant Okręgu Warszawskiego AK, pułkownik Antoni Chruściel „Monter”, przy poparciu delegata Rządu na kraj Stanisława Jankowskiego podjęli decyzję o rozpoczęciu powstania w Warszawie, aby uwolnić stolicę przed wkroczeniem do niej wojsk sowieckich, które już stanęły u bram Warszawy. Decyzja była w ewidentny sposób motywowana politycznie, nieprzemyślana i nieodpowiedzialna z wojskowego punktu widzenia, a przy tym nad wyraz dogodna dla ZSRR, gdyż musiała spowodować (i wiemy, że spowodowała) wyginięcie w starciach z Niemcami setek tysięcy zapalczywej młodzieży polskiej, tak iż sowieccy okupanci mieli potem ułatwienie w akcji eksterminacyjnej. 3 sierpnia o godzinie 17 oddziały polskie, liczące około 25 tysięcy marnie uzbrojonych żołnierzy, podjęły działania zbrojne przeciwko 20-tysięcznemu garnizonowi niemieckiemu, zdobywając z marszu szereg kluczowych pozycji w mieście.
W tymże czasie generał broni SS Erich von dem Bach Zelewski został mianowany dowódcą specjalnie sformowanej Korpsgruppe, przeznaczonej do tłumienia powstania warszawskiego. Po przybyciu do Sochaczewa uporządkował będące w odwrocie jednostki niemieckie oraz etniczną mieszaninę, będącą pod dowództwem generałów Kamińskiego, Reinefartha i Dirlewangera. Na procesie norymberskim zeznawał: „Kiedy przybyłem i zapoznałem się ze stanem walk, stwierdziłem wielkie zamieszanie. Każda jednostka strzelała w innym kierunku, nikt nie wiedział, do kogo należy celować i z wojskowego punktu widzenia cała sytuacja była trudna do rozwiązania. Na cmentarzu sam widziałem, jak grupa osób cywilnych została zebrana i rozstrzelana na miejscu przez członków ugrupowania Reinefartha... [Chodziło o egzekucję około 1500 osób na terenie cmentarza prawosławnego przy ulicy Wolskiej – J.C.]. Osobiście udałem się do generała, spotkałem go na stanowisku dowodzenia... Poinformowałem go o całej sytuacji i zwróciłem uwagę na całe zamieszanie, które zaobserwowałem, i na to, że jego oddziały rozstrzeliwują niewinną ludność cywilną. Odpowiedział mi, że otrzymał od Himmlera wyraźny rozkaz, iż nie wolno brać jeńców, a każdego mieszkańca Warszawy należy zabić, niezależnie od tego, czy to będą także kobiety i dzieci.” Von dem Bach nakazał jednak zaprzestanie rozstrzeliwania pokojowej ludności, a kazał skierowywać ją do obozów koncentracyjnych, w których wielu miało szansę doczekać się uwolnienia przez aliantów. Uczynił to wbrew rozkazowi Himmlera, który na piśmie zobowiązywał go do: 1. Ujętych powstańców zabijać na miejscu bez względu na to, czy walczyli zgodnie czy z naruszeniem Konwencji haskiej; 2. ludność pokojowa, łącznie z kobietami i dziećmi, musi być mordowana; 3. całe miasto ma być zrównane z ziemią.
Zelewski zajął się jednak przede wszystkim stroną militarną sprawy Zreorganizował oddziały, otoczył miasto blokadą, aby nie dopuścić odsieczy spoza miasta. W Norymberdze wyznawał: „Ponoszę w pełni odpowiedzialność za ten okres, podczas którego dowodziłem. Nawet w tych wypadkach, w których nie udało mi się narzucić mojej woli wojsku. Lecz oddziały te w dużej mierze były nie armią, lecz stadem świń”... Usiłował skłonić powstańców do poddania się, aby uniknąć niepotrzebnego przelewu krwi, a nawet proponował wspólną walkę przeciwko komunizmowi. Bez odzewu wszelako. We wrześniu 1944 roku Himmler mówił, zwracając się do niemieckich dowódców okręgów i komendantów szkół wojskowych:„Od pięciu tygodni prowadzimy walkę o Warszawę... Ta walka jest najbardziej zażartą ze wszystkich, jakie prowadziliśmy od początku wojny. Można ją porównać tylko z walkami ulicznymi w Stalingradzie. (...) Wydałem rozkaz, że Warszawa ma być doszczętnie zburzona, a każdego mieszkańca należy zabić, każdy blok mieszkalny należy wysadzić w powietrze.”
Wbrew postawie innych hitlerowców Zelewski usiłował zminimalizować przelew krwi z obu stron i wielokrotnie próbował nawiązać kontakt z polskim dowództwem. Później pisał: „Gdy po mozolnych usiłowaniach udało mi się nawiązać z przeciwnikiem rozmowy przynajmniej na odcinku ratowania ludności cywilnej, ponowne wmieszanie się Wehrmachtu spowodowało zniszczenie tej podstawy zaufania u przeciwnika. Po utracie Pragi armia straciła nerwy i nie okazywała więcej gotowości wyczekiwania na powolne dojrzewanie moich pertraktacji. Z wyłączeniem mojej osoby armia swoimi kanałami spowodowała rozkaz Hitlera wzywający po raz ostatni, przy pomocy ulotek, Bora-Komorowskiego do bezwarunkowej kapitulacji. Tak jak przepowiedziałem, Bór-Komorowski nie raczył udzielić w ogóle żadnej odpowiedzi na to wezwanie. Nici zadzierzgnięte przeze mnie zostały poważnie nadszarpnięte, ponieważ ja w moich ofertach do Bora posunąłem się o wiele dalej i nie żądałem nigdy bezwarunkowej kapitulacji. Przy moich ponownych usiłowaniach przeciwnik okazywał teraz wątpliwości, czy ja w ogóle mam uczciwe zamiary, względnie w wypadku pozytywnym, czy ja jestem uprawniony do składania ofert oraz upoważniony, gdyż ostatnie wezwanie do bezwarunkowej kapitulacji było podpisane przez generała Reinharda.
Te tarcia z 9 Armią i także moje troski o zaopatrzenie dla moich dziesiątkowanych stale oddziałów zmusiły mnie do zameldowania się u szefa sztabu generalnego wojsk lądowych. Mimo napiętej ogólnej sytuacji otrzymałem od Guderiana znikomą materialną pomoc. Podczas pierwszej rozmowy Guderian oświadczył mi, że na jego wniosek Adolf Hitler zdecydował, by przekazano mi dwa moździerze, znajdujące się jeszcze w stadium doświadczeń, z ograniczoną ilością amunicji, albowiem produkowanie tej amunicji nie było już kontynuowane. Te moździerze nadeszły we właściwym czasie wraz z obsługą fabryczną.
Przy tej samej okazji Guderian przyrzekł jeszcze przekazać kilkaset miotaczy ognia, jednakże ich obsługa musiała być wyszkolona przeze mnie samego spośród moich ludzi, należących do mojej grupy bojowej. Guderian obiecał również dostarczyć nowy środek bojowy, całkowicie mi i moim wojskom nieznany – Tajfun – służący do wysadzania podziemnych dróg kanalizacyjnych, wraz z potrzebną fachową obsługą. Wszystko to nadeszło do Warszawy zgodnie z terminem.
W czasie pierwszej rozmowy z Guderianem prosiłem go także o spowodowanie uchylenia rozkazu Hitlera o bezwzględnym wymordowaniu całej ludności Warszawy, ponieważ było to niedorzecznością z wojskowego punktu widzenia. Zdumiony, odrzucił on moją prośbę lodowato, zaznaczając, że jakby nie było, jest to przecież rozkaz wodza. Od Himmlera nie otrzymywałem żadnych rozkazów ani taktycznych, ani jakichkolwiek innych. Wszak ani w charakterze dowódcy wojsk rezerwowych, ani jako dowódca SS nie był uprawniony do wydawania rozkazów na obszarze operacyjnym. Gdy prosiłem Himmlera o jakąkolwiek pomoc materialną, zawsze odsyłał mnie do 9 Armii albo do Guderiana”.

* * *

Powstanie Warszawskie, które trwało 60 dni, zostało w końcu utopione we krwi. Zginęło 17 tysięcy, przeważnie młodocianych, powstańców oraz jeden tysiąc Niemców. Do tegoż wymordowano 240 tysięcy pokojowych mieszkańców polskiej stolicy. Dysproporcja rażąca, potwierdzająca m.in. tezę o tym, że wydanie rozkazu do powstania było aktem zbrodniczym, samobójczym. Resztki oddziałów powstańczych na warunkach honorowych złożyły broń 2 października 1944 roku, a von dem Bach własnym podpisem zagwarantował polskim żołnierzom prawa kombatanckie i wyjście z okrążenia do niewoli 4-5 października, jak również bezpieczeństwo ewakuowanej z Warszawy ludności cywilnej, które to gwarancje były diametralnie sprzeczne z wcześniejszymi rozporządzeniami Hitlera i Himmlera o zburzeniu Warszawy i wymordowaniu jej ludności. Ze strony polskiej akt honorowej kapitulacji podpisał dowódca AK, generał „Bór”, Tadeusz Komorowski. Po przyjęciu w Ożarowie defilady wychodzących do niewoli oddziałów Armii Krajowej, generał „Bór” został dowieziony do sztabu Zelewskiego, który ponownie namawiał go do utworzenia wspólnego antykomunistycznego frontu. Ponieważ ta niemiecka propozycja spotkała się ze stanowczą odmową, jeszcze tego samego dnia, na rozkaz Himmlera, Komorowskiego przewieziono do Prus Wschodnich, a następnie razem z innymi dowódcami przerzucono do oflagu Langwasser koło Norymbergi.
Erich von dem Bach Zelewski za wybitne zasługi w uśmierzeniu Powstania Warszawskiego otrzymał Krzyż Rycerski Żelaznego Krzyża oraz Liście Dębowe do Krzyża Rycerskiego. Następnie został skierowany na Węgry, gdzie dowodził Korpusem Armijnym SS, stawiającym zacięty opór przeważającym wojskom sowieckim, a pod koniec wojny Korpusem „Oder” czyli Odra, walczacym przeciwko wojskom radzieckim i! Armii Wojska Polskiego.
Po wojnie, w 1945 roku, Ericha Zelewskiego przejęli Amerykanie, którzy odmówili wydania go Polsce. Przez szereg lat skwapliwie korzystali z jego wiedzy, doświadczenia i przemyśleń, dotyczących wojny antypartyzanckiej. Oficerowie sił specjalnych USA byli szkoleni przez tego hitlerowskiego generała, a potem stosowali jego nauki na terenie Wietnamu, Korei, Kolumbii, Iraku, całej Afryki – wszędzie tam, gdzie US-Forces bronili „żywotnych interesów” amerykańskiego kapitału.
Na Procesie Norymberskim nad zbrodniarzami nazistowskimi Zelewski z iście polską gorliwością ostro demaskował i obciążał wszelką odpowiedzialnością swych wczorajszych komilitonów, niczego nie tuszował i nie ukrywał, a wszystko otwarcie ujawniał, tak iż zdegustowany marszałek lotnictwa Trzeciej Rzeszy Herrmann Göring zawołał do niego z ławy oskarżonych: „Du, Polenschwein!” – „Ty, polska świnio!” Widocznie Zelewskiemu odbił wówczas rzeczywiście jakiś polski gen, skoro usiłował ratować swoją skórę zdradzając niedawnych współtowarzyszy i przełożonych. Takie postępowanie zresztą jaskrawo zaprzeczyło jego germańskości, której typową cechą było przecież zawsze trwanie do końca przy dowódcy i oddanie za niego życia w chwili śmiertelnego zagrożenia. Pan Zelewski dopiero później się opamiętał i próbował ratować twarz, ale prawdziwi Niemcy odtąd ostentacyjnie okazywali mu swe lekceważenie i unikali, jak mogli, jego towarzystwa.
W pierwszych latach po zakończeniu II wojny światowej Erich Zelewski (ponownie powrócił do polskiego nazwiska i twierdził, że zawsze czuł się po trosze Polakiem, jak też usiłował ich podczas okupacji bronić) ogłosił kilka oświadczeń, dotyczących m.in. jego roli i oceny Powstania Warszawskiego, z których fragment przytaczamy poniżej. Otóż odpowiadając na pytanie o wpływie Powstania na działalność bojową wojsk niemieckich podkreślił, że ten wpływ był istotny pod dwoma względami.
„A. Pod względem materialnym. Ruchy wojsk związane z frontem i dowóz musiały być przestawione na drogę okrężną, co zwiększyło odległość i niepotrzebne zużycie tak cennego paliwa. Związanie kilku pułków i silnych jednostek artylerii, które zostały wyciągnięte z walki na froncie praskim, wreszcie związanie jednej z najlepszych dywizji pancernych, których na froncie brakowało, co najmniej na 14 dni; utrata z powodu pożarów czy zdobycia przez powstańców bardzo ważnych magazynów mundurowych i żywnościowych, a wreszcie utrata wszystkich wojskowych warsztatów remontowych i jednostek zaopatrzenia, które były nie do zastąpienia.
B. Pod względem moralnym. Moralny wpływ powstania na żołnierzy nie może być niedoceniony. Walcząc na wschód od Pragi wojska czuły się stale zagrożone na tyłach przez powstanie. Można było obawiać się wybuchu powstania także na Pradze. Przede wszystkim zaś wojska frontowe, już silnie poobijane, odczuwały jako zagrożoną swą drogę na zachód wobec spodziewanego wielkiego natarcia rosyjskiego. Temu poczuciu niepewności można przypisać fakt, że Praga została tak niespodziewanie stracona podczas ataku Rosjan, ponieważ wojska dążyły tylko przez pospieszny odwrót do osiągnięcia znajdujących się jeszcze na północ od Warszawy mostów”.

* * *

W 1949 roku Erich Zelewski został zwolniony z więzienia w Norymberdze, po czy przez parę lat był przetrzymywany przez Amerykanów w różnych miejscach odosobnienia. W 1951 roku sąd w Monachium skazał go ponownie na dziesięć lat więzienia, ale do aresztu się nie zgłosił i aż do 1958 roku zarabiał na skromne życie pełniąc obowiązki nocnego stróża w jednej z prywatnych firm w miasteczku Eckersmühlen pod Norymbergą. Później jeszcze dwukrotnie sądy niemieckie wszczynały przeciwko niemu postępowanie, aż wreszcie wpakowano sędziwego generała do więzienia w Monachium. Zmarł tam 8 marca 1972 roku. Na krótko przed śmiercią buńczucznie oświadczył w mediach: „Zawsze byłem i do końca jestem człowiekiem Hitlera. Jestem przekonany o jego zupełnej niewinności”. Być może dążył w ten sposób do odzyskania twarzy, którą stracił na Procesie Norymberskim, tak mocno obciążając swych hitlerowskich współbojowników. Ale przecież wiadomo, że jeśli twarz – tak jak dziewictwo – raz się straci, to odzyskanie jej ponownie jest po prostu niemożliwe.



Bronisław Kamiński



Pochodził z gałęzi dawnego rodu szlacheckiego, pieczętującego się herbem Topór, potwierdzonym w starodawnej rodowitości przez heroldię wileńską w 1852 i 1901 roku. [Szersze informacje o tej rodzinie można znaleźć w następujących edycjach: Jan Ciechanowicz, Rody rycerskie WielkiegoKsięstwaLitewskiego, t. 3, s. 253, Rzeszów 2001; Jan Ciechanowicz, Rody szlacheckieImperium Rosyjskiego pochodzące z Polski, t. 1, s. 509-510, Warszawa 2006).
Bronisław Władysławowicz Kamiński, znany żołnierz z okresu II wojny światowej, urodził się w drobnej posiadłości rodowej, w bezimiennym zaścianku szlacheckim w powiecie połockim Województwa Witebskiego 16 czerwca 1899 roku. Był czystej krwi polskim szlachcicem, choć w celu mistyfikacji, a przystosowując się do ówczesnej sytuacji deklarował raz, że był Rosjaninem, to znów, że jego matka jakoby była niemieckiego pochodzenia.
W kilka lat po przyjściu na świat syna państwo Kamińscy przenieśli się do Sankt-Petersburga i zamieszkali przy wytwornej ulicy Gagarińskiej. W wieku 6-8 lat chłopczyk był świadkiem rewolty 1905 roku, destabilizacji ładu państwowego, walk ulicznych, niezliczonych mordów i grabieży popełnianych przez zbuntowany motłoch. Dla nikogo w Rosji nie stanowiło tajemnicy, że cesarstwo znalazło się w śmiertelnym niebezpieczeństwie zarówno na skutek knowań wrogów wewnętrznych (za których państwo Kamińscy uważali przede wszystkim żydowskich socjalistów) oraz zewnętrznych, czyli takich krajów jak Niemcy, USA, Wielka Brytania, które od zawsze zawistnie spoglądały na ogromne bogactwa i rozległe tereny Rosji, zawsze usiłowały ją „rozhuśtać”, obalić, rozczłonkować, a potem ograbić i obedrzeć ze skóry. Chyba już w tym wczesnym okresie życia mały Bronek, nasłuchując rozmów dorosłych, przejął się dogłębnie duchem narodowo-rosyjskim, nacjonalistycznym i antysemickim, skondensowanym w czarnosecinnym haśle: „Biej żydow, zpasaj Rasieju!”
Minęła garść lat. Młodzian ukończył gimnazjum i w 1917 roku podjął studia na Politechnice Piotrogrodzkiej. Aż tu wybuchły dwie „masońskie” rewolucje: Lutowa (liberalno-burżuazyjna) i Październikowa (komunistyczna). Naturalny proces społeczny został zakłócony i bezpardonowo przerwany; do steru władzy (pod hasłami walki o wolność, prawa człowieka i demokrację) dorwały się szumowiny, „dzieci szatana”, element rozkładowy, antykulturalny, prostacki, chamski, barbarzyński, choć z pewną domieszką arystokratycznego. Powstał straszliwy zamęt, wszyscy walczyli ze wszystkimi; nie było wiadomo, gdzie przebiega linia podziału i wedle jakich kryteriów określa się „naszych” i „obcych”, kto jest wrogiem, a kto przyjacielem, za kim, a przeciwko komu iść. Nie wiemy, jaka była motywacja tego kroku, ale 19-letni Bronisław Kamiński w 1918 roku wstąpił na ochotnika do Armii Czerwonej, w której służył do 1920 r., zostając w międzyczasie członkiem partii bolszewików. Może dlatego, że taka była wówczas moda, może z innych powodów...
Po demobilizacji młody człowiek ponownie rozpoczął studia i w 1924 roku ukończył Instytut Chemiczno-Technologiczny w Piotrogrodzie. Następnie pracował w Zakładach Chemicznych „Respublika”. Założył rodzinę i został ojcem czterech córek. Mając usposobienie bezpośrednie i przekorne zaprotestował otwarcie pewnego razu przeciwko barbarzyńskim metodom stosowanym w trakcie wywłaszczania rolników i wprowadzania kolektywizacji wsi, kiedy to tylko na Ukrainie zagłodzono na śmierć 9 mln osób. Został więc wydalony z WKP(b), objęty śledztwem pod zarzutem działalności kontrrewolucyjnej i „utrzymywania kontaktów z wywiadem polskim”. Niewiadomo, czy te kontakty naprawdę miały miejsce. W owym okresie NKWD zdemaskowało i rozbiło aż 46 tajnych rezydentur wywiadu wojska polskiego na terenie ZSRR, co spowodowało aresztowanie i rozstrzelanie kilku tysięcy osób, którzy pracowali dla służb specjalnych II Rzeczypospolitej, choć dotychczas nieznane jest imię tego zdrajcy, który przekazał z Warszawy do Moskwy najtajniejsze z tajnych listy polskich agentów w Związku Sowieckim. Może i Kamiński znajdował się na tej liście, a może było to tylko szablonowe sformułowanie i czysto werbalna manipulacja, mająca na celu znalezienie pretekstu do zastosowania karnych sankcji wobec kontrowersyjnego obywatela, który się poważył w warunkach dyktatury publicznie krytykować politykę partii komunistycznej. Tak czy inaczej w 1935 roku Bronisław Kamiński dostał wyrok 10 lat (według innych źródeł trzech lat) zesłania pod zmienionym zarzutem przynależenia do zabronionej Chłopskiej Partii Pracy (Krestjanskaja Trudowaja Partija). [Jako interesujący szczegół można podać, że 8 września 1955 roku na mocy decyzji Rady Ministrów ZSRR zesłanie Kamińskiego zostało uznane za „bezpodstawne”].
Młody mężczyzna został jednak wywieziony do miasta Szadryńsk i podjął pracę w charakterze inżyniera (technologa produkcji spirytusu). (Historycy rosyjscy piszą też o 10 latach łagru w Niżnim Tagile koło uralskiego miasta Czelabińska). W pierwszych miesiącach 1941 roku został zwolniony i osiadł w miejscowości Łokoć.
Gdy latem 1941 r. wojska niemieckie ruszyły na podbój ZSRR, Kamiński zgłosił się na ochotnika do Armii Czerwonej, a jego rodzina została ewakuowana w głąb ZSRR. Ofensywa faszystowska rozwijała się jednak w tak zawrotnym tempie (w kilku „kotłach” Niemcy wzięli w 1941 roku do niewoli około 5 mln żołnierzy sowieckich), że Kamiński i jego przyjaciel Konstanty Woskobojnik nie zdążyli nawet stanąć pod broń, a Łokoć został zajęty przez oddziały Wehrmachtu. Bronisław Kamiński, Woskobojnik i szereg innych osób nienawidzących ustrój sowiecki zadeklarowało chęć do współpracy z reżimem nazistowskim w jego walce przeciwko bolszewizmowi. Dowództwo Wehrmachtu zaakceptowało tę wolę współpracy, uczyniło K. Woskobojnika burmistrzem Okręgu Łokockiego (prawie milion mieszkańców), a Br. Kamińskiego – jego zastępcą. Z nimi z kolei współpracowali liczni byli oficerowie Armii Czerwonej: Bogaczew, Bałaszow, Biełaj, Morozow, Mosin, Biełousow, Szawykin i inni, którzy pod kierunkiem Kamińskiego (Woskobojnika w 1942 zamordowali sowieccy partyzanci) przystąpili do formowania „milicji ludowej”, złożonej z miejscowych mieszkańców.
W lutym 1942 roku trzy bataliony rosyjskich sojuszników Hitlera liczyły w sumie 1200 osób, a ich sukcesy w zwalczaniu partyzantki komunistycznej były tak znaczne, że zwróciły na siebie uwagę Berlina w osobie samego Adolfa Hitlera. Nadal trwający zaciąg ochotników i mobilizacja sprawiły, że jesienią 1942 roku Kamiński formował już pięciopułkową brygadę Russkoj Oswoboditielnoj Narodnoj Armii (RONA), liczącą 8 tysięcy bitnych i dzielnych żołnierzy. Dowódca 2. Armii Rudolf Schmidt nadał Kamińskiemu rangę generała brygady (Waffen-SS-Brigadegeneral). Niebawem brygada Kamińskiego (Waffen-SS-Sturmbrigade „Kaminski”) osiągnęła stan liczebny 12 tysięcy żołnierzy ochotników. Cały zalesiony obwód brański i orłowski Smoleńszczyzny stanowił wymarzony teren do działań partyzantki sowieckiej, jednak brygada SS pod dowództwem Kamińskiego doszczętnie wyniszczała wszystkie zorganizowane na miejscu oraz przerzucone na samolotach rosyjskie oddziały desantowo-partyzanckie, tak iż był to najspokojniejszy i najbezpieczniejszy teren spośród wszystkich okupowanych przez Niemców. Po części udało się to osiągnąć dzięki znakomitym walorom dowódczym i zdolnościom organizacyjnym generała Kamińskiego, a po części także dlatego, że oficerowie RONA prowadzili wśród lokalnej społeczności skuteczną propagandę ideologiczną (wszyscy należeli do narodowej partii „Wiking”, na której czele też stał Kamiński) w duchu antykomunizmu, doktryny o wyższości rasy aryjskiej i nacjonalizmu rosyjsko-słowiańskiego. Była to skuteczna odtrutka na internacjonalistyczną indoktrynację marksizmu-leninizmu.
Organizacja wewnętrzna RONA była wcale dobra i – jak na czasy wojenne – nawet „demokratyczna”. Cały skład osobowy oddziałów był objęty systemem awansów służbowych i odznaczeń wojskowych. Wielu oficerów otrzymywało od dowództwa niemieckiego Żelazne Krzyże, a szeregowcy „die Tapferkeits – und Verdienstauszeichnungen für Angehörige der Ostvölker”. Umundurowanie było ładne, wzorowane na niemieckim. Żołnierze byli często zwalniani na przepustki do domu, zezwalano na regularny przyjazd rodziców, żon, dzieci i narzeczonych. Dość skutecznie przeciwstawiano się tradycyjnym plagom armii rosyjskiej, takim jak używanie alkoholu, gra w karty czy bijatyki. Jednak między kadrą oficerską a szeregowymi żołnierzami utrzymywano duży dystans i żelazną zasadę hierarchiczności.
Zdolność bojowa brygady Kamińskiego była znakomita, tylko bowiem w pierwszej połowie 1943 roku zniszczyła ona 207 sowieckich oddziałów partyzanckich, zabijając i biorąc do niewoli ponad trzy tysiące bojowców komunistycznych. Według oficjalnej oceny Berlina brygada Kamińskiego pod względem skuteczności dorównywała co najmniej jednej niemieckiej dywizji bezpieczeństwa, czyli że statystycznie przewyższała potencjał liczebnie porównywalnych oddziałów niemieckich. W czerwcu 1943 brygada zniszczyła m.in. ugrupowanie sowieckich partyzantów liczące ponad 6 tysięcy żołnierzy, a nie był to przecież jedyny sukces tej formacji. Po przejęciu jej przez strukturę organizacyjną Schulz-Staffeln jednostka nazywała się 29 Dywizja Grenadierów Waffen SS. W lipcu 1943 część jej batalionów została rzucona na front i wykazała się ogromną nieustępliwością w walce. Sowieckie oddziały zresztą otrzymały oficjalny rozkaz na piśmie: „bandytów Kamińskiego do niewoli niebrać, likwidować na miejscu”. To samo robili też rosyjscy esesmani ze swymi „czerwonymi” rodakami. Okazało się – nie po raz pierwszy w dziejach ludzkości – że wojny bratobójcze bywają szczególnie okrutne i krwawe.
Gdy linia frontu przesuwała się dalej na zachód, żołnierze RONA, którym nie udało się wycofać razem z Niemcami, tworzyli w lasach Smoleńszczyzny antysowiecką partyzantkę, dokonując krwawych rzezi na funkcjonariuszach i oddziałach NKWD jeszcze w 1946 roku, kilkanaście miesięcy po kapitulacji Niemiec hitlerowskich. Nie mieli zresztą wyboru, gdyż jeśli wpadali w ręce NKWD, byli poddawani tak nieludzkim torturom (łącznie z grzebaniem żywcem), że zwykła śmierć w boju wydawała się darem niebios.
W sierpniu i wrześniu 1943 roku formację Kamińskiego i rodziny jego żołnierzy (razem ponad 30 tysięcy osób) ewakuowano na Białoruś, gdzie w okręgu lepelskim utworzyli swą kolejną „wolną republikę”. Walka z białoruską partyzantką komunistyczną okazała się jednak wielce utrudniona, wielu żołnierzy „Wikinga” zginęło, coraz więcej podupadało na duchu i dezerterowało, gdyż w zasadzie już wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, że Niemcy wojnę przegrają, a Związek Sowiecki zdominuje powojenną Europę Wschodnią. Jedna z kompanii przeszła na stronę partyzantów, a dowódca 2 Pułku majore Tarasow razem ze swymi zastępcami Małachowem i Moskwiczewem zamierzał zniszczyć garnizon niemiecki w miejscowości Siennoje i też przejść na stronę wroga. Gdy agenci wywiadu poinformowali znajdującego się wówczas w Leplu generała Kamińskiego, ten, niedługo czekając, pożyczył od Niemców samolot łącznikowy „Fi-156 Storch” i osobiście przyleciał do siedziby 2 Pułku. Mógł zaraz zginąć, gdyż nie miał przy sobie nawet jednego adiutanta. Zachował się jednak tak zdecydowanie, że nikt nie ważył się mu przeciwstawić. Kazał natychmiast aresztować i powiesić majora Tarasowa oraz ośmiu jego najbliższych współpracowników. Mianował nowych dowódców i 2 Pułk Grenadierów SS ponownie podjął działania przeciwko partyzantce radzieckiej. Takich granicznych sytuacji, gdy o wszystkim decydowała osobista odwaga i inteligencja Kamińskiego, było w dziejach 29 Dywizji SS bardzo wiele. I zawsze wychodził z nich z honorem, co sprawiało, iż cieszył się bezgranicznym zaufaniem i szacunkiem swych żołnierzy.
Oczywiście, osobiste cechy przywódcy nie mogą – prawdopodobnie – radykalnie odmienić biegu dziejów, lecz mogą go jednak istotnie zmodyfikować, tak iż zawiśnie od nich los tysięcy, a nawet milionów ludzi. [Na wojnie, jak powiadał Józef Piłsudski, „wszystko jest w ręku dowódcy”, wszystko od dowódcy zależy. B. Kamiński doskonale znał się na psychologii sowieckich komandirów i potrafił przewidywać ich posunięcia taktyczne co do najmniejszych szczegółów, co umożliwiało mu nad wyraz skuteczne tychże posunięć udaremnianie przez zdecydowane przeciwdziałanie. Działo się to jednak jakby w myśl znanej maksymy Napoleona I: „W wojnie ten wódz zwycięża, który lepiej potrafi wyzyskać głupstwa przeciwnika”.
Na przełomie 1943/44 potężne formacje partyzanckie usiłowały wziąć szturmem miasta Lepel i Czaszniki, obsadzone przez oddziały Kamińskiego, który osobiście dowodził obroną i spowodował, że świetnie uzbrojeni komuniści (w tym zrzuceni z samolotów komandosi) ponieśli dotkliwe straty i musieli salwować się ucieczką, choć front był już niedaleko, a Niemcy cofali się pod nieubłaganymi uderzeniami armii generała Jakubowskiego. W styczniu 1944 roku Bronisław Kamiński został udekorowany Krzyżami Żelaznymi I i II klasy przez szefa wydziału kadr Naczelnego Dowództwa Sił Zbrojnych Trzeciej Rzeszy, generała piechoty Wilhelma Burgdorfa. Formacji zaś nadano miano szturmowej (Waffen-SS-Sturmbrigade). Wielu wyróżniających się bohaterstwem żołnierzy nagrodzono i awansowano, a wiosną 1944 udało się skutecznie spacyfikować partyzantów na całym zapleczu Grupy Armii „Środek”.
W tym czasie Niemcy oficjalnie przyznawali, że oddziały RONA są bardziej bitne i skuteczne niż odnośne jednostki niemieckie, nie mówiąc o litewskich. I rzeczywiście, pod znakomitą komendą Kamińskiego jego formacja stała się najlepszym ugrupowaniem antypartyzanckim II wojny światowej.

* * *

Warto w tym miejscu napomknąć, że w hitlerowskich siłach zbrojnych w okresie 1941/45 służyło co najmniej 2 miliony Rosjan, przeważnie byłych żołnierzy Armii Czerwonej, wziętych do niewoli. Ta ogromna liczba nie powinna dziwić, gdyż impet uderzenia niemieckiego w 1941 roku na ZSRR był tak potworny, że unicestwieniu ulegały nie tylko korpusy i dywizje, ale całe armie sowieckie, w sumie zaś do niewoli niemieckiej dostało się około 5,6 mln czerwonoarmistów. Podczas wojny z Niemcami zginęło 223 radzieckich generałów, 50 zaginęło bez wieści, 88 trafiło do niewoli. Niektórzy z nich zgodzili się na współpracę z hitlerowcami, aby uwolnić Rosję – jak to formułowali – „spod żydobolszewickiego jarzma”.
Nie obeszło się jednak bez zgrzytów. Wiosną 1944 roku żołnierzy i uchodźców Kamińskiego ewakuowano dalej na zachód, na tern Grodzieńszczyzny (ośrodek administracyjny Dzięcioł (Diatłowo). Tutaj zaś działała gęsta sieć partyzantki polskiej Armii Krajowej. Mimo nalegań Niemców Kamiński nie podjął walki z AK, unicestwił plany mobilizacyjne i pozwolił na to, by miejscowa ludność polska i białoruska ukryła się po lasach i bezpiecznie doczekała przesunięcia się frontu ze wschodu na zachód.
W połowie 1944 uchodźców Kamińskiego ewakuowano przejściowo na Śląsk, w okolice Raciborza, a żołnierzy rzucono do walki z powstańcami w Warszawie, które wybuchło 1 sierpnia. Tutaj jego współbojownikiem, a potem przełożonym, został inny generał Waffen SS polskiego pochodzenia, o którym pisaliśmy w poprzednim rozdziale, Erich von dem Bach Zelewski. Spośród 6,5 tysięcy żołnierzy wybrano 1700 nieżonatych, sformowano z nich dwa bataliony szturmowe i rzucono do walki z powstańcami. Nie mieli oni jednak zielonego pojęcia o walkach ulicznych w mieście i nie rwali się wcale do walki z Polakami, zważywszy, ze w RONA było mnóstwo Polaków z Białorusi i Białorusinów, którzy tradycyjnie byli Polsce bardzo życzliwi. Zamiast więc walczyć, ronowcy woleli ponoć gromadzić majątek osobisty; zaczęli więc plądrować porzucone mieszkania, kraść, grabić, pić, hulać ze sprzedajnymi kobietami, których w Warszawie zawsze było w nadmiarze. Przy okazji dokonali jednak około 700 mordów na pokojowej ludności z ogólnej liczby 240 000 ofiar w Warszawie, co im potem poczytywano za przejaw „szczególnego okrucieństwa”. A to tym bardziej, że formacja ta był złożona z Rosjan, Białorusinów, Polaków, Ukraińców o przekonaniach antykomunistycznych, zwaną „Waffen-SS-Sturmbrigade „Kaminski”, przemianowaną późniejna„Rosyjską Dywizję Grenadierów SS”. Jej dowódca został nagrodzony za zasługi bojowe medalem„Tapferkeits – und Verdienstauszeichnung für Angehörige der Ostvölker”, „Czarną Odznaką za Rany”. Skierowany przez dowództwo niemieckie do zwalczania Powstania Warszawskiego w sierpniu 1944 roku, nie wykonywał rozkazów zwierzchnictwa, lecz je otwarcie sabotował. Jego dywizji przypisuje się maksymalnie niecały jeden procent ogółu zbrodni hitlerowskich podczas Powstania, a mimo to przyklejono mu łatkę „kata Ochoty”. Niemiecki sąd polowy skazał go zaocznie na rozstrzelanie „za unikanie walki, skrajną niesubordynację, grabież prywatnego mienia i inne przestępstwa”. Zakrawa na posępną drwinę, że Niemcy, którzy grabili na terenach podbitej Europy wszystko, co się da, Kamińskiego skazali rzekomo za to, co sami robili codziennie i nagminnie. Najważniejszym rzeczywistym „przestępstwem” generała Bronisława Kamińskiego była faktyczna odmowa walki przeciwko Powstańczej Warszawie. Według niektórych źródeł został on rozstrzelany w Łodzi przez Niemców, według innych wpadł w zasadzkę sowieckiego „Smierszu”, który od dawna bez skutku na niego polował.
Na Procesie Norymberskim niemieccy świadkowie, mający ręce po łokcie zbroczone krwią całej Europy, właśnie żołnierzom RONA imputowali popełnienie potwornych zbrodni. Przypisywanie oddziałom Kamińskiego wymordowania 15 do 30 tysięcy osób podczas Powstania Warszawskiego jest cyniczną, świadomą i zamierzoną manipulacją niemiecką, mającą na celu zarówno wybielenie Wehrmachtu, jak też tuszowanie późniejszych bestialskich okrucieństw wojsk sowieckich i żydowskiego UB na Mazowszu i w Warszawie. W sumie w Warszawie zginęło około 800 młodych żołnierzy RONA, i to nie tyle w walce z powstańcami, ile w potyczkach z niemiecką ochroną, broniącą niemieckiego mienia w Warszawie, plądrowanego przez „Sturmbrigade „Kamiński”.

* * *

Generał SS Bronisław Kamiński, otoczony bezwzględnym oddaniem i wiernością swych oficerów i żołnierzy, czuł się na tyle pewny siebie, że nie wykonywał poleceń nawet dowódcy 9 Armii generała von Vormanna, do którego wciąż napływały skargi od niemieckich osadników w Warszawie i okolicach, których ronowcy grabili dokładnie tak, jak oni przedtem Polaków i Żydów. 11 sierpnia 1944 kronikarz 9 Armii zanotował w urzędowym dzienniku: „Kamiński – największa plajta. Dziś gwałcili niemieckie dziewczęta ze sportowej organizacji „Kraft durch Freude”... Podejmowane próby uporządkowania sytuacji w ugrupowaniu Kamińskiego dotychczas nie odniosły skutku”. Gdy oficerowie niemieccy usiłowali temperować zachowania ronowców, ci po prostu posyłali ich „na chuj!” i grozili bronią, co nawykli do subordynacji i dyscypliny Niemcy odczuwali szczególnie boleśnie, podobnie jak fakt, że Kamiński, i to nie przebierając w słowach, krytykował zarówno poczynania dowódców, jak i polityków hitlerowskich. Aż w połowie sierpnia 1944 roku SS-Obergruppenführer Erich von dem Bach Zelewski, który przejął po Vormannie ogólne kierownictwo akcją przeciwpowstańczą, po pewnym czasie odwołał jednostki RONA z Warszawy z powodu „obniżenia stanu dyscypliny”. Postępowania i wypowiedzi dowódcy Rosyjskiej Dywizji Grenadierów SS w warunkach wojny nie wolno było dalej tolerować, tym bardziej, że Kamiński głosił wszem i wobec, że Trzecią Rzeszą, podobnie jak Związkiem Sowieckim, rządzą Żydzi, zmierzający do ustanowienia swego panowania nad światem przez skłócanie narodów aryjskich.

* * *

Warto tę kwestię potraktować nieco bardziej szczegółowo. Otóż Bronisław Kamiński zetknął się we wczesnej młodości z barbarzyństwem bolszewickim i to doświadczenie prawdopodobnie raz i na zawsze zdeterminowało jego postawę ideową, moralną i polityczną. Gdy bowiem szlachetna i harmonijna dusza zderzy się z przejawami nieokrzesanego prostactwa i okrucieństwa, wpada nieraz z deszczu pod rynnę i tak się bardzo zacietrzewia, że zdolna staje się do popełnienia najstraszliwszych i najkrwawszych czynów. Jak wynika z materiałów archiwalnych, Kamiński utożsamiał bolszewizm i komunizm z żydostwem i był skłonny do podejmowania radykalnych kroków w celu „samoobrony” narodu rosyjskiego przeciwko „żydowskiemu zagrożeniu”. [Gdy w 1935 roku został aresztowany, był w katowniach NKWD torturowany przez oficerów tej właśnie narodowości i na całe życie znienawidził wszystkich Żydów].
Taka postawa – choć może to zabrzmieć paradoksalnie – psuła mu nieraz stosunki z politykami i oficerami armii niemieckiej. Jak podaje bowiem Israel Shamir „w wojsku Hitlera służyło ponad 150 tysięcy żołnierzy żydowskiego pochodzenia, m.in. admirał Bernhard Rogge, generał Johannes Zuckertort, generał Luftwaffe Helmut Wilberg, marszałek polny Erhard Milch, szef bezpieki Reinhard Heidrich i wielu innych”, w tym setki pułkowników i tysiące oficerów nieco niższej rangi. Ci umundurowani Żydzi, z jednej strony, brali czynny udział w eksterminacji swych rodaków na terenie Europy Wschodniej, ale, z drugiej strony, sabotowali tę politykę i, gdzie tylko się dało, działali na szkodę Trzeciej Rzeszy, wpływając na podejmowanie doniosłych decyzji wojskowych i politycznych w ten sposób, aby wojska niemieckie nie odnosiły sukcesów lub nie wykorzystywały nadarzających się okazji do przejęcia inicjatywy w toczącej się wojnie.
Bardzo wcześnie dostrzegł to Bronisław Kamiński i nie wahał się wciąż na nowo zwracać na to uwagę dowództwa SS i Wehrmachtu. Ściągnął przez to na siebie nienawiść dowódców żydowskiego pochodzenia, którzy tylko czekali na okazję, by tego „polskiego antysemitę” unieszkodliwić. Warto zaznaczyć, że żydowski historyk Kardel twierdził, że nie tylko sam Hitler był pół-Żydem, ale prawie wszyscy w jego najbliższym otoczeniu byłi ludźmi mającymi domieszkę krwi żydowskiej, z wyjątkiem zamordowanego w 1934 roku kapitana Röhma, który był czystym Aryjczykiem. Obaj feldmarszałkowie Milch i Eichman, uśmierceni po wojnie przez swych rodaków w Izraelu, byli Żydami stuprocentowymi. Gdy w 1940 roku Hitler nadał generalnemu inspektorowi Luftwaffe Erhardowi Milchowi rangę marszałka polnego, Hermann Göring zwrócił mu na to uwagę, na co Führer odparł: „To ja decyduję, kto jest Żydem” i ostro temat zamknął. Pół-Żydem był także feldmarszałek Walter von Reichenau (1884-1942) i wielu innych dygnitarzy Trzeciej Rzeszy.
Naukowiec rosyjski K. Kapitonow w publikacji pt. „Żydzi w Wehrmachcie” zamieszczonej, w 2002 roku w periodykach „Niezawisimaja Gazeta” (Moskwa), „Forum” (Warszawa), „Głos Polski” (Toronto), „Polski Przewodnik” (New York), opisał rolę tak zwanych „mieszańców” (Mischlinge) w państwie nazistowskim. W tym tekście można było przeczytać co następuje: „W niemieckiej armii służyło 150 tysięcy żołnierzy i oficerów, których rodzice lub dziadkowie byli Żydami. Dziś nikt nie chce się do nich przyznać.
Terminem „Mischling” określano w III Rzeszy osoby z małżeństw aryjsko-semickich. Ustawy rasowe odróżniały Mischlingów I stopnia (jedno z rodziców Żyd) i III stopnia, kiedy Żydem był ktoś z pokolenia dziadków. Dziesiątki tysięcy Mischlingów służyło w Wehrmachcie, Luftwaffe i Krigsmarine, wysoko awansując. Setki spośród nich odznaczono Żelaznymi Krzyżami, zaś 20 żołnierzy i oficerów żydowskiego pochodzenia otrzymało najwyższy order Trzeciej Rzeszy: Krzyż Rycerski.
Major Wehrmachtu Robert Borhardt został odznaczony Krzyżem Rycerskim za manewr na Froncie Wschodnim w sierpniu 1941 roku. Odkomenderowany później do Afrikakorps dostał się do niewoli brytyjskiej. W 1944 r. mógł wyjechać do Anglii, gdzie przebywał jego ojciec, ale wrócił do Niemiec, mówiąc: „Ktoś musi odbudować nasz kraj”. W 1983 roku, niedługo przed śmiercią, powtarzał: „Wielu Żydów i półkrwi Żydów uważało, że winni bronić Vaterlandu”.
Hitler osobiście poświadczał aryjskość pułkownika Waltera Hollandera, galacha, czyli syna żydowskiej matki. Hollander otrzymał Żelazny Krzyż obu stopni oraz rzadki Złoty Krzyż Niemiecki. W 1943 roku, kiedy dowodzona przez niego brygada zniszczyła pod Kurskiem 21 sowieckich czołgów, został odznaczony Krzyżem Rycerskim. Spod Kurska Hollander jechał do Rzeszy przez Warszawę. Tu przeżył szok na widok zrównanego z ziemią getta. Na front powrócił jako człowiek załamany.
Życie stawiało Mischlingów w absurdalnych sytuacjach. Oto żołnierz z żelaznym krzyżem na szyi przyjeżdża do obozu Sachsenhausen, by odwiedzić ojca. Oficer SS trzęsie się z oburzenia. Gdyby nie krzyż, doszlusowałby zaraz syna do tatusia.
W 1940 roku zapadła decyzja o usunięciu z Wehrmachtu oficerów, którzy mieli dwu żydowskich dziadków lub dwie babki. Ci, którzy mieli tylko jednego żydowskiego dziadka, mieli być zdegradowani do szeregowca. Oficerowie zwlekali z wykonaniem tego rozkazu, a żołnierze wstawiali się za „swoimi” Żydami, a nawet ukrywali ich przed organami bezpieczeństwa. W 1944 roku lista wyższych oficerów „spokrewnionych z żydowską rasą” liczyła 77 nazwisk, w tym 23 pułkowników i 15 generałów. Wszyscy mieli świadectwa niemieckiej krwi podpisane przez Hitlera. Powinna znaleźć się na niej jedna z najbardziej złowieszczych postaci – Reinhard Heydrich, szef RSHA, organizacji kontrolującej gestapo, policję kryminalną, wywiad i kontrwywiad. Jego babka miała wyjść za Żyda już po przyjściu na świat ojca przyszłego szefa RSHA, ale koledzy szkolni bili małego Reinharda, wymyślając mu od Żydów. To właśnie Heydrich zorganizował w styczniu 1942 r. konferencję w Wansee, poświęconą „ostatecznemu rozwiązaniu kwestii żydowskiej”. Opowiadano, że pewnego razu po pijanemu zaczął strzelać do swego odbicia w lustrze, wołając: Ty, paskudny Żydzie!
Klasycznym przykładem „utajonego Żyda” w elitach III Rzeszy był feldmarszałek lotnictwa Erhard Milch”...
W gruncie rzeczy tego rodzaju informacje nie powinny szokować, gdyż np. w Polsce złożony przeważnie z Żydów komunistyczny Urząd Bezpieczeństwa już po wojnie wymordował ponad 70 tysięcy Ak-owców i drugie tyle spośród byłych żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych i Batalionów Chłopskich oraz około 200 tysięcy członków ich rodzin. A przecież bardzo wielu spośród stalinowskich siepaczy wywodziło się z grona prohitlerowskich organizacji żydowskich: Towarzystwa Wolnych Żydów i Żydowskiej Gwardii Wolności „Żagiew” Abrama Gancwajcha. Było zaś tych zbrodniarzy niemało. W samej tylko okupowanej Warszawie z Niemcami świadomie i zawodowo współpracowało co najmniej osiem tysięcy Żydów, nie licząc 2500 policjantów z getta, 820 tajnych etatowych agentów Gestapo i 1378 Żydów, będących „osobami zaufanymi” tejże tajnej policji niemieckiej. Żydowska Policja Porządkowa dokonała samodzielnie selekcji i deportacji do obozów zagłady 310 tysięcy swych rodaków z warszawskiego getta. Żydzi zresztą we wszystkich krajach słowiańskich w okresie 1939-1944 witali kwiatami niemieckie wojska okupacyjne; nic więc dziwnego, że po wojnie tak szybko odrodziła się tu niemiecko-żydowska tradycja współpracy na płaszczyźnie antysłowianizmu.
W wydanej w 2002 roku przez University Press of Kansas książce pt. „Hitler’s Jewish Soldiers” czyli „Żydowscy żołnierze Hitlera”, profesor BryanMark Rigg informuje również, iż w SS iWehrmachcie służyło co najmniej 150 tysięcy osób żydowskiego pochodzenia, w tym siedmiu admirałów itd. Bardzo wielu Żydów służyło – jak twierdzi B.M.Rigg – w tajnej policji politycznej Gestapo, słynącej z popełnienia na terenie Europy mnóstwa najpotworniejszych zbrodni.
Według pewnej zmitologizowanej koncepcji – którą wyznawał m.in. Bronisław Kamiński – Żydzi w ogóle są winni wszelakiego zła: rozpętali dwie wojny światowe, popełnili zbrodnie ludobójstwa w ZSRR, Trzeciej Rzeszy, jak i gdzie indziej. Kierując się takimi poglądami W. Uszkujnik w książce „Paradoksy historii” notuje: „Bestialskie wymordowanie polskich oficerów w Katyniu, które najpierw przypisywano Niemcom, a później Sowietom, było w rzeczywistości zorganizowane przez Berię i jego żydowskich współpracowników kontrwywiadu... Polscy oficerowie byli w ich oczach nosicielami „klasycznego antysemityzmu” i zostali wymordowani jako potencjalni wrogowie Żydów. Zniszczenie radzieckiej wyższej kadry dowódczej przed wojną i wymordowanie oficerów polskich w Katyniu było zjawiskiem wywodzącym się z tego samego źródła”... To twierdzenie w sposób oczywisty jest fałszywe, bo fakty mówią, że zarówno wśród wymordowanych polskich oficerów, jak i wśród pomordowanej kadry oficerskiej ZSRR znajdowało się bardzo wiele ofiar żydowskiego pochodzenia, którym w żaden sposób nie dałoby się przypisać „antysemityzm”.
Jednak W. Uszkujnik i cała narodowa (nacjonalistyczna) historiografia rosyjska uważała i uważa, że w Żydach „opętanych przez mesjaniczną nienawiść” już sam wyraz „Rosja” wywołuje odruch nienawiści, co sprawiło, że „piekielny ogień tejże nienawiści skierowano właśnie na Rosję”, robiąc w niej rewolucje, zamieszanie, chaos itp. I choć w 1953 roku marszałek Grigorij Żukow, rozstrzeliwując osobiście Ławrentija Berię i rozbijając żydowskie kierownictwo NKWD na Łubiance chwilowo odsunął od Rosji niebezpieczeństwo, to jednak rządzący Ameryką i Europą żydowscy Chazarowie są gotowi rozpętać wojnę atomową, byle tylko zemścić się na Rosji, Ukrainie i Białorusi za rozbicie i zlikwidowanie przed tysiącem lat kaganatu Chazarii. Jak pisze autor „Paradoksów historii”: „Powszechna walka Ilii Muromca z Żydowinem znajduje się w tymże stadium, co przed wiekami”, czyli zmaganie się na śmierć i życie wciąż pozostaje nierozstrzygnięte.
Dokładnie takie – stronnicze i mitologiczne – poglądy wyznawał Bronisław Kamiński i, kiedykolwiek z Żydami się stykał, postępował z nimi twardo i bezwzględnie, przez co zyskał sobie w propagandzie globalnej miano psychopaty, ludożercy i okrutnika.

* * *

W okresie Powstania Warszawskiego, kiedy to żołnierze Kamińskiego popełniali liczne zbrodnie także na osadnikach i urzędnikach niemieckich, generał Erich von dem Bach Zelewski skierował do Heinricha Himmlera raport, w którym domagał się ukrócenia samowoli RONA, a Himmler w odpowiedzi polecił właśnie Zelewskiemu dokonanie aresztu i uwięzienie Kamińskiego. Ale choć Kamiński był wówczas ranny w rękę i niezupełnie sprawny, aresztowanie go było niemożliwe, ponieważ ślepo mu oddani żołnierze nigdy by na to nie pozwolili. Zastosowano więc fortel, mający na celu oddzielenie Kamińskiego od jego oddziałów. Jedna z wersji głosi, że generałowi zakomunikowano, iż jest zapraszany do Łodzi (Litzmannstadt), w której stacjonował sztab von dem Bacha, rzekomo na ważną naradę. Tutaj Kamiński miał być aresztowany, w trybie przyspieszonym sądzony przez trybunał SS i na mocy wydanego wyroku śmierci niezwłocznie rozstrzelany. Inna wersja podaje, że Kamiński dostał rozkaz przybycia do Berlina w celu przedyskutowania ważnych spraw wojskowych. W końcu października 1944 generał w asyście szefa sztabu Szawykina, doktora Zabory i tłumacza Sadowskiego wyjechał z Warszawy. Niedaleko Poznania jego auto zostało zatrzymane przez patrol SS, gdy zaś Kamiński i towarzyszące mu osoby nie dali się aresztować, patrol otworzył do nich ogień z ręcznych karabinów maszynowych. W gazetach niemieckich ogłoszono, że był on „wrogiem Führera”, co znowuż nie było tak dalekie od prawdy.
I wreszcie nie jest wykluczona trzecia możliwość. Na Kamińskiego od dawna polowała sowiecka organizacja „Smiersz” („Smierć szpionam”) czyli kontrwywiad wojskowy i cywilny wydzielony z NKWD i GRU. Wielokrotnie z terytorium ZSRR zrzucano grupy komandosów z zadaniem fizycznej likwidacji Kamińskiego, lecz wszystkie one były wykrywane i niszczone przez żołnierzy RONA, mimo iż ci dywersanci byli świetnie wyszkoleni, znali dobrze język niemiecki i byli ubrani w mundury SS lub Wehrmachtu. Kontrwywiad Kamińskiego miał na sowietów wyrobiony węch i likwidował zrzucane oddziały dywersyjne nader skutecznie. W końcu jednak mogli kontrowersyjnego generała SS dopaść, ale wydaję się jednak, że padł on raczej ofiarą niemieckiego podstępu.

Jan Ciechanowicz - GENIUSZE WOJNY cz. 4 (Wybitni teoretycy wojny i dowódcy wojskowi polskiego pochodzenia w armiach obcych)

$
0
0

ROSJA



Bazyli Sokołowski



W okresie II wojny światowej w szeregach Armii Radzieckiej, i to na najwyższych szczeblach, znajdowało się niemało osób o polskim rodowodzie, że wymienimy takie nazwiska, jak generałowie: J. Husakowski, N.Popiel, S. Krasowski, D. Glinka, M. Zinkiewicz, W. Wolski, N. Radkiewicz, A. Pietrykowski, A. Turczyński, P. Bogdanowicz, M. Filipowski, N. Pawłowski, W. Mazurkiewicz, J. Daszewski, S. Iwanowski, S. Krasnowski. Wielu z nich także po wojnie pełniło odpowiedzialne funkcje w aparacie sił zbrojnych ZSRR. Tak np. Aleksander Łuczyński podczas wojny z Niemcami dowodził kolejno dywizją, korpusem, armią; po wojnie zaś pełnił obowiązki dowódcy okręgów wojskowych; od 1958 był Głównym Inspektorem Armii Radzieckiej, generałem broni.
Ze szlacheckiej rodziny herbu Sas wywodził się Józef Husakowski (ur. 25 grudnia 1904 w miejscowości Worodźków koło Krzyczewa, zmarły 20 lutego 1995 roku w Mińsku), wybitny radziecki dowódca wojskowy, generał broni ZSRR, jeden z pogromców Niemców pod Moskwą i pod Kurskiem w 1943 roku, a następnie pod Lwowem, Sandomierzem, jak też nad Wisłą i Odrą; dwukrotny posiadacz tytułu honorowego Bohatera Związku Radzieckiego, kawaler trzech orderów Lenina, czterech orderów Bojowego Czerwonego Sztandaru, dwóch orderów Czerwonej Gwiazdy, jak też orderów Mongolii, Polski, Czechosłowacji i innych krajów.

Zarówno społeczeństwo, jak i wojsko rosyjskie (radzieckie) były wieloetniczne; samych np. generałów żydowskiego pochodzenia w okresie drugiej wojny światowej służyło w Armii Czerwonej 146 osób, co nie bez kozery uwypuklają m.in. izraelskie opracowania historyczne. Polaków było mniej liczbowo, lecz jakościowo była to formacja bezkonkurencyjna, niewątpliwie najznakomitsza pod względem intelektualnym. Ale przez warszawskich durniów dzisiaj ignorowana, zresztą im, jako dyplomowanym ciemniakom, zupełnie nieznana

* * *

Do najwybitniejszych Polaków w wojsku ZSRR należał marszałek Bazyli Sokołowski. Przypomnijmy więc, że Sokołowscy byli ongiś i są do dziś szeroko rozbudowanym domem szlacheckim, używającym w różnych odnogach takich herbów jak: Cholewa, Doliwa, Gozdawa, Korab, Kornic, Ogończyk, Pomian, Poraj, Prawdzic, Rola, Sokola, Ślepowron, Trzaska. Jednym z pierwotnych gniazd wielu Sokołowskich była miejscowość Sokołowo w powiecie łomżyńskim na Podlasiu. O Sokołowskich herbu Gozdawa Bartosz Paprocki w Herbarzu rycerstwa polskiego podawał: „Tego herbu wieku mego używał Stanisław Sokołowski, doctor utrisque juris, proboszcz u Świętego Floriana na Kleparzu, kaznodzieja króla Stefana, człowiek uczciwy, wszelakoż zdrowie niesposobne przeszkadzało onej godności jego. Napisał księgi i wydał „De notis ecclesiae”.
„Dobry człowiek”, czyli szlachcic, Mikołaj Sokołowski figuruje w jednym z zapisów do ksiąg grodzkich drohickich z 8 stycznia 1474 roku (Lietuvos Metrika, t. 25, s. 264).
Sokołowscy herbu Gozdawa, jak twierdzi Ignacy Kapica Milewski (Herbarz, s. 382) wzięli nazwisko od dóbr Sokoły na Podlasiu.
K. Niesiecki (Herbarz polski, t. 8, s. 446-452) pisze o wielu Sokołowskich, zasiedlających dosłownie wszystkie ziemie dawnej Rzeczypospolitej, a używających herbów: Gozdawa, Korab, Kornic, Pomian, Ogończyk, Prawdzic, Rola, Ślepowron, Trzaska. Na ziemiach wschodnich mieszkali przeważnie Pomianowie i Korabowie.
O Sokołowskich herbu Pomian powiada Jan Karol Dachnowski w Herbarzu szlachty Prus Królewskich XVII wieku (Kórnik 1995, s. 78): „Zamilczyć się urodzona z wieków dawnych cnota Panów Sokołowskich nie może, którzy acz byli z Wielkiej Polski, abo też z Kujaw przychodniami, ale dla zacnych zasług swoich in Republicae w tych mianowicie pruskich krajach za indygeny z dawności byli przyjęci. Skąd Mikołaj Sokołowski, de Wrząca et Warzymowo był znacznym dygnitarzem, kasztelanem elbińskim.
Ale znaczniejszym był senatorem Jan Sokołowski, wojewoda pomorski, z których i w Wielkiej Polszcze i na Kujawach wielcy ludzie i w sprawach rycerskich in doma consilio eminebant. W Prusiech niemniej zacnością swą wielu przechodzili, z tych et justiciae administratores et legum defensores et Patriae summi propugnatores bywali. Z tych z dawna fides et industria probata erga Patriam illuxit”.
Ci osiadli w Prusiech Sokołowscy spokrewnieni byli przez małżeństwa z Dąbrowskimi, Kempenami, Działyńskimi, Bystramami, Konarskimi, Kretkowskimi, Rozrażewskimi, Trzebińskimi, Konopackimi.
Cytowany powyżej Bartosz Paprocki w dziele O herbiech książąt i rycerstwa Wielkiego Księstwa Litewskiego w 1584 roku notował pod herbem Gozdawa: „Sokołowscy w Litwie dom starodawny: był Michał sędzim i chorążym słonimskim, który z młodości na sprawach rycerskich się wychował, potem w domu zasiadłszy, na posługach znacznych bywał, na sejmy walne, z Moskwą, z Szwedy w Inflanciech, z Tatary na Rastawicy i indziej w potrzebach, we krwi nieprzyjacielskiej mężnie szablę swą okrywał. Miał syna Waleryana, męża także znacznego, który miał za sobą Hornostajównę, z którą potomstwo zostawił”.
W dawnych źródłach, sięgających jeszcze XV wieku, nagminnie spotyka się wzmianki o reprezentantach tego szeroko rozbudowanego domu szlacheckiego.
Mikołaj z Sokołowa Sokołowski wspomniany jest przez księgi grodu poznańskiego 30 kwietnia 1430 roku. (Kodeks dyplomatyczny Wielkopolski, t. 9, s. 220).
Jan z Wrzącej Sokołowski (Szocolofszky, Zockolawszky) około 1438 roku był komornikiem króla czeskiego. (Por. Akta stanów Prus Królewskich, t. 1, s. 190, Toruń 1955).
„Urożenyj i szlachetnyj” Mikołaj Sokołowski figuruje w jednym z dokumentów Metryki Litewskiej z dnia 24 lipca 1469 roku. (Russkaja Istoriczeskaja Bibliotieka, t. 15, s. 239).
Jacobus de Sokolow, scholasticus Cruschvicensis, Johannes de Sokolow, capitaneus Graudenensis, canonicus Vladislavienensis; Paulus de Sokolow, capitaneus in Grodzancz; Nicolaus de Sokolow (Sokolowsky) figurją pod rokiem 1495 jako uczniowie szkół warszawskich. (Matricularium Regni Poloniae summaria, ed. Theodorus Wierzbowski, t. 2, Varsovie MCMVII).
Jerzy Sokołowski w 1578 roku mianowany został przez króla Stefana Batorego poborcą podatkowym na powiat malborski, miał ściągać specjalny podatek przeznaczony na wojnę z Moskwą. (Volumina Legum, t. 2, s. 197).
Gabryel Sokołowski, łowczy starodubowski, w 1648 roku od województwa trockiego podpisał elekcję króla Jana Kazimierza. (Volumina Legum, t. 4, s. 102).
Pan Aleksander Sokołowski, szlachcic Ziemi Lwowskiej, stawał w 1651 roku do pospolitego ruszenia.
W. Nekanda Trepka zna licznych tego nazwiska „ludzi prostych”, pisze w Liber Chamorum (s. 376): „Sokołowski zowie się chłopski syn. Będąc na cesarskiej służbie, przyuczył się po interlandzku ordynować piechotę. Tak pan Radziwiłł, hetman litewski, wziął go na służbę. Pojął we Żmudzi w Janiszkach miasteczku Dowgierdównę szlachciankę circa 1632”.
Wbrew temu twierdzeniu nie był ten Sokołowski „chłopskim synem”, tylko drobnym szlachcicem, bo by za chłopa żadna Dowgierdówna oddana nie została.
Władysław Sokołowski, podkomorzy Księstwa Inflanckiego, w 1695 roku nabył kamienicę w m. Wilnie. (Akty izdawajemyje..., t. 29, s. 486).
Jegomość pan Alexander Sokołowski na koniu gniadym z szalbą y pistoletami” oraz „jegomość pan Jakub Sokołowski na koniu kasztanowatym, z szablą, pistoletami” stanęli 5.X.1765 roku do popisu szlachty powiatu grodzieńskiego.

* * *

Tomasz Święcki w Historycznych pamiątkach (t. 2, w. 124-125) pisze o licznych reprezentantach tego wielkiego domu szlacheckiego: „Sokołowski herbu Cholewa, oboźny wojskowy, w roku 1663 gdy Jan Kazimierz ciągnął z wojskiem na Ukrainę.
Sokołowski herbu Gozdawa, Michał chorąży i sędzia ziemski Słonimski, żołnierz sławny. Stanisław, króla Stefana spowiednik i kaznodzieja, kanonik krakowski, proboszcz św. Floryana, mąż pobożny i uczony, dowodem są pisma zostawione przez niego. Nakładem Jakóba Bielińskiego odebrawszy wychowanie wszedł w poczet akademików krakowskich i 1562 r. stopień mistrza nauk wyzwolonych i filozofii osiągnął. Po zwiedzeniu obcych krajów pracom naukowym poświęcił się i najlepiej jak wyznaje sam siebie wykształcił. Oderwało go od tych, wezwanie do dworu królewskiego; miewając kazania dla Stefana po łacinie, też po polsku powtarzać musiał. Bologneti legat Grzegorza XIII papieża w liście swym z Polski do Włoch pisanym wówczas wyraził: „tria vidi mirabilia in Polonia, Stephanum regem sapientissimum, Zamoyscium Cancellarium prudentissimum, et Socolovium concionatorera prope divinum.” W szacownem dziele: Partitiones Ecclesiasticae, objął prawidła wymowy kaznodziejskiej. W piśmie Nuntius Salutis w przypisie do Zygmunta III mówiąc o czci ku Najśw. Pannie dawnych polaków opowiada, że Zygmunt Stary wystawił tym końcem kaplicę Roratę zwaną przy kościele katedralnym krakowskim i ozdobił ją bogato, opatrzył dochodami, postanowił kapłanów, muzykę, i w niej sam po śmierci chciał być złożonym. Wszystkie dzieła Sokołowskiego zebrane w jedną księgę wyszły 1591 r. Wiele pracował, a o pracach swych sądził najskromniej. Gdy oddawał królowi pismo przeciw kacerzom, wyrzekł Stefan: „Ojcze kaznodziejo! obadwa walczymy, ty przeciw nieprzyjaciołom wiary, ja przeciw nieprzyjaciołom państwa.” – Prawda miłościwy królu, rzekł Sokołowski, i gdybym tak umiał władać moją bronią jak wasza królewska mość orężem, i jabym także zwyciężał”. – Wyższych dostojności, jak kanonika przyjąć niechciał, zatopiony w naukach lubił innym dopomagać i wspierać. Wzrostu był miernego, cery śniadej, twarzy okrągłej i niebardzo przyjemnej, najczęściej ponury i zeszpecony garbem, lecz dusza go ożywiała najpiękniejsza, którą Bogu oddał 7 kwietnia 1593 r. lat 56 licząc. Fabian Birkowski kaznodzieja Zygmunta III miał mowę na pogrzebie jego, Hozyusz i Kochanowski uwiecznili go swemi pochwałami.
Starowolski w „Setni pisarzów” zaszczytnie go wspomina. Uczony Soltykowicz w dziele o stanie akademii krakowskiej, zrobił spis i rozbiór dzieł jego. Staraniem Sokołowskiego u Batorego króla, akademia krakowska otrzymała prawo prezentowania proboszczów św. Floryana w Krakowie, co stany sejmujące potwierdziły.
Sokołowski herbu Korab w ziemi Czerskiej i w Litwie w Wiłkomirskim powiecie. Władysław podkomorzy Inflantski z sejmu 1678 r. komisarz do Inflant, mąż rycerski i wiele w różnych potrzebach dokazujący. Brat jego zginął pod Mątwami za Jana Kazimierza, Jan wojował pod księciem Ostrogskim i kasztelanem krakowskim, miał za małżonkę Barbarę Arszadiównę z Węgier” etc..
Wywód familii urodzonych Sokołowskich herbu Prawdzic z 28.IV.1802 roku wywodzi jedną z gałęzi od Jerzego Sokołowskiego, który się osiedlił w powiecie rzeczyckim w Latgalii. Kilku jego dalszych potomków uznanych zostało „za rodowitą i starożytną szlachtę polską” i wniesionych do pierwszej części Ksiąg Szlachty Guberni Mińskiej. (Historyczne Archiwum Narodowe Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 1, nr 32a, s. 102-103).
Wywód familii urodzonych Sokołowskich herbu Pomian z 17.XII.1819 roku donosi, iż: „familia urodzonych Sokołowskich od wieków będąc zaszczycona dostojeństwem szlacheckim, prerogatywami temuż stanowi właściwemi oraz herbem Pomian (...) była od wieków zaszczycona urzędami wojskowemi i cywilnemi...
Z której to familii pochodzący, w niniejszym wywodzie wzięty za protoplastę Mikołaj Sokołowski, któren z bratem swoim Antonim poświęciwszy swe życie na obronę Ojczyzny, usługi tronowi Najjaśniejszej Anny, Królowej Polskiej, wierność zawsze zachowywali, a będąc sławni w sztuce rycerskiej, zwycięstwa nad nieprzyjaciółmi odnosili. Za takie zasługi taż Najjaśniejsza Królowa w nagrodę darowała majętność Mizgiry nad rzeką Szłapią leżącą, której powierzchnia zawierała w sobie włok 12, w Xięstwie Żmudzkim położoną; którą Król Zygmunt konfirmował (...)”.
Wywód Familii Urodzonych Sokołowskich herbu Korab” z 1836 roku donosi, że: „familia urodzonych Sokołowskich, szczycąc się prerogatywami stanowi dworzańskiemu właściwemi, posiadała w Guberni Litewskiej dobra ziemne z poddanymi i piastowała cywilne w kraju urzęda; z liczby której Jan Sokołowski, również jak i przodkowie jego, używając praw i swobód dworzaństwu właściwych, za przywilejem Króla Polskiego Jana Kazimierza posiadał dziedzictwem wieś z ludźmi poddanymi Uszpelki, Dubiny i Wizginie w Księstwie Żmudzkim sytuowane; które w 1696 roku przekazał w spadku synowi swemu Kazimierzowi”. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1055, s. 40-42).
Sokołowscy (herbu „Lilija”, jak podawały źródła rosyjskie) spokrewnieni byli z Koncewiczami, Montwiłami, Łabucewiczami, Bałdyszewiczami, Mankiewiczami, Kładowskimi, Sopoćkami, Żukowskimi, Ratowtami.
Posiadali od początku XVII wieku takie wsie jak Kiemiele, Sielce, Zawiszyszki, Horbowszczyzna, Oława na Wileńszczyźnie.
Ci Sokołowscy już od początku XIX wieku jęli się służyć w wojsku rosyjskim.
Pozostawali przeważnie w miejscach pierwotnego pobytu w powiatach trockim, wileńskim, święciańskim, oszmiańskim, grodzieńskim, częściowo wiłkomierskim, dyneburskim, kowieńskim i orszańskim. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 2735).

* * *

Część Sokołowskich w ciągu XVII-XX wieku porzuciła polskość i obrała rosyjską opcję narodową, ponieważ w tym okresie kształtujący się nowoczesny etnos rosyjski manifestował ogromną energię i gwałtownie ekspandował we wszystkich kierunkach, wchłaniając odłamy wielu obcych sobie ludów, plemion i narodowości.
Już dawno badacze zaobserwowali powtarzające się zjawisko raptownego przechodzenia całego etnosu lub jego części ze stanu spokoju i apatii w stan energetycznego dynamizmu, gdy gwałtownie wzrasta jego agresywność i zdolności adaptacyjne, pozwalające się przystosowywać do nowych, dotychczas nie spotykanych zewnętrznych warunków egzystencji. Etnos to trwały zespół jednostek, spostrzegający siebie jako przeciwstawiający siebie wszystkim innym analogicznym grupom, posiadający strukturę wewnętrzną, w każdym razie specyficzną, jak też dynamiczny stereotyp zachowań.
Do wspólnych cech każdego etnosu należą: 1. przeciwstawianie siebie wszystkim innym etnosom, tj. samopotwierdzenie; 2. mozaiczny charakter, tj. nieskończona podzielność, cementowana więziami systemowymi; 3. jedyny proces rozwoju od startu przez fazę akmatyczną do rozproszenia lub do przekształcenia się w relikt. Zarówno dla momentu startu, jak i dla osiągnięcia fazy akmatycznej, a również i dla ewentualnej regeneracji konieczna jest zdolność powstającej populacji do supernapięć, które się przejawiają w przekształcaniu natury, migracjach, podbojach itd. Lecz po tym, gdy superwysiłek został dokonany, następuje proces gaśnięcia energii etnosu.
Możliwe są dwa stany etnosu: homeostatyczny, gdy cykl życiowy jest powtarzany w kolejnych pokoleniach; oraz dynamiczny, gdy etnos przechodzi wszystkie naturalne stadia rozwoju kolejno zmierzając do homeostazy. Ruch ma miejsce w obydwu przypadkach, lecz w pierwszym ma on charakter obrotowy, w drugim – wahadłowy, od startu do akme, od akme do reliktu lub zniknięcia. W ruchu etnosu nie ma celu, nie ma linearności. Wszystkie istniejące obecnie etnosy powstały względnie niedawno, ze starożytnych zachowały się tylko rzadkie relikty, a z pierwotnych nie pozostał żaden. Etnogeneza to stale odbywający się proces przyrodniczy podobny do innych tego rodzaju procesów naturalnych, chociaż w jakiś sposób koreluje ona także z socjogenezą, tworzącą systemy stałego typu.
Kształtowanie każdego nowego etnosu, lub odnowa starego, zawsze powiązane jest z pojawieniem się u niektórych osób niezniszczalnego pędu wewnętrznego do celowej działalności skierowanej na przekształcanie socjalnego lub przyrodniczego środowiska, przy czym osiągnięcie raz określonego celu, niekiedy iluzorycznego, a nieraz wręcz zgubnego dla samego tego podmiotu, jawi mu się jako coś jeszcze bardziej wartościowego niż jego własne życie. Takie zachowania stanowią niewątpliwie odchylenie od normy w zachowaniu gatunku, ponieważ tkwi w nim zaprzeczenie instynktu samozachowawczego, i spotykane jest rzadko. Ale jeśli w społeczeństwie tacy ludzie nie tworzą pewnej dość zauważalnej warstwy, wpada ono w starczy marazm i gnuśnieje. Tylko bowiem młodość wyznaje etykę antyegoistyczną, w której – niech nawet nie zawsze właściwie pojęty – interes zespołu dominuje nad żądzą życia i użycia, nad troską o własny i swej rodziny dobrobyt. Osoby, posiadające tę cechę (często obdarzone także talentami i uzdolnieniami umysłowymi) przy określonych warunkach dokonują (i nie mogą nie dokonywać) takich czynów, które przełamują bezwład tradycji i prowadzą do odnowienia starych narodów lub do kształtowania się nowych. To pozytywne odchylenie od normy przeciętności nie tylko jest przekazywalne genetycznie, ale też zaraźliwe społecznie, co umożliwia odnowę i ożywienie nawet etnosów starych, o długiej i dostojnej tradycji.
Profesor Lew Gumilow uważał w ogóle, że cała historia polityczna i wojskowa składa się z tych czy innych wariantów indukcji duchowo-energetycznej, gdy obdarzone potężną energią osoby wprawiają w ruch tłumy tzw. harmonijnych indywiduów. Jednak warianty te są dość różnorodne, a czynnikiem decydującym jest bliskość etniczna przywódcy i mas. Indukcja duchowo-energetyczna między obcymi sobie etnicznie wodzem i podwładnymi możliwa jest tylko w ograniczonym zasięgu. Im dalsze są sobie te etnosy, tym trudniej o oddziaływanie, tym częściej trzeba sięgać po środki, często okrutnego, dyscyplinarnego przymusu, by wymusić odpowiednie zachowania. Jednak też sama energetyczność jest zaraźliwa. Osobnicy tzw. harmonijni, a w jeszcze większym stopniu – impulsywni, gdy się znajdą obok nosicieli wysokiego ładunku energetyczności, zaczynają się zachowywać tak, jak „energetycy”. Lecz jak tylko dość znaczna odległość dzieli ich od prawdziwych nosicieli ładunku energetycznego, oni znów powracają do swego własnego psycho-etnicznego modelu zachowań. Okoliczność ta od dawna jest znana i wykorzystywana w wojskowości, kiedy to intuicyjnie wyselekcjonowuje się nosicieli energetyczności i albo formuje z nich doborowe oddziały uderzeniowe, albo się rozprasza wśród poborowych w celu podniesienia wśród nich ducha bojowego.
Energetyczność pułku przejawia się w tym, że zwycięstwo jest cenione bardziej niż własne życie. Nosiciele energii zarówno własnym stereotypem zachowań, jak i za pośrednictwem pola bioenergetycznego, mogą tak „zelektryzować” oddział, że z każdej sytuacji wyjdzie on obronną ręką. Rzecz w tym, że np. bezpośrednie zderzenia czołowe dwóch oddziałów kawalerii należą do rzadkości; z reguły jeden z przeciwników skręca jeszcze przed nawiązaniem bezpośredniego kontaktu; czynnik moralny, odwaga staje się tu siłą fizyczną, warunkującą poryw do zwycięstwa i rzeczywiście powodującą psychiczne i militarne załamanie się przeciwnika.
O podboju Greków przez Rzymian profesor Lew Gumilow (Etnogeneza a biosfera Ziemi) pisze: „W VIII-V w. p.n.e. Hellada kipiała od energii... Później ogólna potęga tego kraju jako systemu zmniejszyła się, co spowodowało, iż stała się ona łatwą zdobyczą Rzymu. I nie bacząc na to, że inercji byłej potęgi Hellenów jeszcze starczyło na przyciągnięcie rzymskiej arystokracji do swej kultury, osłabienie trwało dopóty, dopóki resztki Hellenów nie przekształciły się w jądro Greków bizantyjskich, zupełnie przekształconych przez impuls energetyczny I wieku n.e.
Wydaje się, że przez coś podobnego przeszła też Rosja w ciągu XVIII-XX w., kiedy to państwo dokonało bezprecedensowej ekspansji terytorialnej i cywilizacyjnej, przekształcając się w nie tylko największy, ale też w jeden z wysoko rozwiniętych krajów, wywierający ogromny wpływ na dzieje całej ludzkości. Motorem tej ekspansji był światopogląd mesjanistyczno-nacjonalistyczny Rosjan, w okresie sowieckim (1917-1991) przybierający postać ideologii klasowo-proletariackiej, co w sumie stanowiło jednak sprzeczność wewnętrzną, doprowadziło do zachwiania ducha tego państwa i do haniebnej samozagłady jego sowieckiej formy. Nie można bowiem jednocześnie wyznawać dwie przeczące sobie nawzajem ideologie, nawet jeśli jedna z nich tworzy szkielet nośny, a druga stanowi tylko „skórę”, powłokę zewnętrzną, maskującą postawę właściwą.
Jan M. Bocheński w książce Sto zabobonów(Paryż 1987, s. 72) pisał: „Nacjonalizm to pogląd wyrażający się najczęściej słowami: „naród jest najwyższym dobrem”. Niezależnie od pojęcia narodu – różnego w różnych krajach – każdy nacjonalizm zawiera dwa twierdzenia: po pierwsze, że dany naród jest rodzajem absolutu, bóstwa stojącego ponad wszystkim, a więc także ponad jednostką, która winna wszystko dla niego poświęcić; po drugie, że dany naród jest czymś lepszym, godniejszym, bardziej wartościowym niż inne narody. (...) Nacjonalizm jest bałwochwalstwem i jako taki zabobonem – jest nawet zabobonem szczególnie niebezpiecznym, bo bardzo wiele morderstw i innych niesprawiedliwości dokonano niedawno i dalej się dokonuje w jego imieniu.
Pomijając bałwochwalczą stronę nacjonalizmu, jego zabobonny charakter wynika już z tego, że naród jest tylko jedną z licznych grup, do których człowiek należy. (...)
Z nacjonalizmem nie należy mieszać patriotyzmu, który w przeciwieństwie do niego nie jest zabobonem, ale postawą rozsądną. Na skutek tego pomieszania zdarza się, że ludzie popadają w inny zabobon, a mianowicie w internacjonalizm, przeczący, by człowiek miał prawo zabiegać o dobro własnego narodu, że bezwzględne pierwszeństwo przed innymi wspólnotami ludzkimi ma bądź klasa, bądź ludzkość”.
Trzeba jednak przyznać, iż przez kilka dziesięcioleci oficjalną ideologią ZSRR był tzw. internacjonalizm socjalistyczny, który również fascynował wielu reprezentantów narodowości nierosyjskich i spowodował ich przejście na stronę tego „państwa robotników i chłopów”...

* * *

Bazyli, syn Daniela, Sokołowski urodził się w miejscowości Koźliki powiatu białostockiego 9 lipca 1897 roku w rodzinie o skromnym statusie majątkowym.
Po rozpoczęciu pierwszej wojny światowej został powołany pod broń, przeszkolony w składzie armii rosyjskiej i skierowany na front. W 1918 roku znalazł się w składzie komunistycznej Armii Czerwonej i uczestniczył w wojnie domowej kolejno pełniąc funkcje dowódcy kompanii, pułku, brygady, szefa sztabu dywizji strzeleckiej.
W 1921 roku ukończył Akademię Wojskową Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej w Moskwie, w której, nawiasem mówiąc, wykładali najznakomitsi specjaliści zaproszeni z Niemiec. Po studiach skierowany do Azji Środkowej objął stanowisko pomocnika szefa zarządu operacyjnego Frontu Turkiestańskiego, a potem dowódcy dywizji oraz głównodowodzącego grupą wojsk Obwodu Fergańskiego i Samarkandzkiego. Skutecznie rozstrzygnął zacięte walki oddziałów czerwonych przeciwko formacjom islamskim na swą korzyść.
W okresie odbudowy pokojowej (1922-1930) B. Sokołowski piastował kolejno stanowiska: kierownika sztabu dywizji strzeleckiej oraz korpusu armijnego. Później (1930-1934) był dowódcą dywizji oraz szefem sztabu Nadwołżańskiego, Uralskiego i Moskiewskiego (1935-1941) okręgów wojskowych.
Gdy 22 czerwca 1941 roku armia niemiecka uderzyła na ZSRR, Bazyli Sokołowski pełnił funkcje zastępcy szefa Sztabu Generalnego Armii Radzieckiej. Ze względu na złudzenia żywione przez Stalina oraz czynnik zaskoczenia w pierwszych miesiącach wojny wojska radzieckie poniosły dotkliwe straty, tracąc około trzech milionów żołnierzy, wziętych do niewoli w „kotłach”, po mistrzowsku aranżowanych przez Ericha von Mansteina i innych dowódców niemieckich. Ale do kompletnego załamania ani frontów, ani ducha bojowego wojsk radzieckich nie doszło. Powoli odzyskiwały one wolę walki i pewność siebie, uczyły się na własnych błędach i na sukcesach wroga kunsztu prowadzenia wojen, aż wreszcie zaczęły przewyższać wroga pod względem mistrzostwa walki i nieustępliwości. Było to możliwe jedynie dlatego, że w gremiach dowódczych ZSRR znalazł się szereg oficerów i generałów posiadających – jak Bazyli Sokołowski – nadprzeciętne walory umysłu, wiedzy i charakteru.
W jak trudnych warunkach przyszło walczyć, mówi chociażby taki szczegół: mięsne produkty i chleb przekształcały się w kamień na 40-50-stopniowym mrozie, tak iż bochen pieczywa trzeba było rąbać siekierą lub piłować piłą, aby rozdzielić go między żołnierze.
Plan Barbarossa, w którego realizacji miało brać udział ok. 5,5 mln żołnierzy niemieckich, rumuńskich, węgierskich, fińskich i włoskich, zakładał zniszczenie podstawowych sił radzieckich wojsk lądowych za pomocą wojsk pancernych, które uderzeniami klinowymi miały przełamywać radziecką obronę, wychodzić na jej głębokie tyły i zamykać w kotłach oddziały Armii Czerwonej nie dopuszczając do ich wycofania się. Zadaniem piechoty było zlikwidowanie kotłów.
Wojska III Rzeszy i jej sojuszników podzielone zostały na trzy grupy armii. Grupa Armii Nord (feldmarszałek Wilhelm von Leeb) miała zająć włączone już w tym czasie do ZSRR państwa bałtyckie (Litwę, Łotwę i Estonię) i zdobyć Leningrad. Najważniejsze zadanie i największe siły miała Grupa Armii Mitte (feldmarszałek Fedor von Bock), która działać miała na kierunku Mińsk–Smoleńsk–Moskwa. Grupa Armii Süd (feldmarszałek Gerd von Rundstedt) miała działać na kierunku Kijów, Rostów.
Celem działań niemieckich było osiągnięcie w ciągu 3-4 miesięcy linii Archangielsk–Astrachań. Oczywiście wraz ze zdobyciem Moskwy.
22 czerwca 1941 r. o świcie ruszyło natarcie niemieckie na całej długości frontu. Zaskoczenie było całkowite i już pierwszego dnia lotnictwo niemieckie zniszczyło ponad 60 lotnisk i ponad 1000 samolotów, które nie zdążyły wystartować, a na ziemi były całkowicie bezbronne. Luftwaffe uzyskała panowanie w powietrzu i nic już nie mogło jej przeszkodzić w skutecznym wspomaganiu wojsk lądowych.
Przez następne trzy tygodnie armie niemieckie odnosiły sukces za sukcesem. W kotłach wokół Białegostoku, Mińska i Smoleńska wzięto ponad 300 tys. jeńców, a oddziały, które zdołały się wyrwać z okrążenia, pozostawiały niezliczone ilości sprzętu. Na Ukrainie wzięto ponad 600 tys. jeńców, a później w drodze do Moskwy kolejne 800 tys.Komisarzy, Żydów i komunistów rozstrzeliwano natychmiast, pozostałych pędzono do obozów, w których przebywali pod gołym niebem
1 grudnia 1941 roku jednak niemiecka ofensywa stanęła. Pięć dni później ruszyła kontrofensywa marszałka Żukowa. Osłabione oddziały niemieckie nie były w stanie jej się przeciwstawić. 16 grudnia, lekceważąc stanowisko generalicji, że należy zarządzić odwrót, Hitler wydał rozkaz utrzymania zajmowanych pozycji (Haltbefehl).Wykonano go z najwyższym trudem.
Belgijski generał Leon Degrelle, który dowodził walczącą na froncie wschodnim brygadą SS Walonien, napisał po latach: „Cierpienia były niewysłowione, nieopisane (...) amunicja tak lodowato zimna, że parzyła nam palce, śnieg znaczony krwią, która kapała z nosów kropla po kropli. Przemarznięci ranni natychmiast padali. Nikt nie podejmował ryzyka oddania moczu na zewnątrz. Czasami sam wytrysk zmieniał się w zakrzywiony, żółty patyk. Tysiącom żołnierzy zaniknęły na zawsze organy płciowe lub odbyty. Nasze nosy i uszy były rozdęte niczym wielkie morele, z których toczył się lepki, różowawy płyn”.
W czasie gdy trwała kontrofensywa Żukowa, Hitler 11 grudnia wypowiedział wojnę Stanom Zjednoczonym Ameryki solidaryzując się z Japonią (japoński atak na Pearl Harbour miał miejsce 7 grudnia). Licząca 70 mln ludności III Rzesza miała przeciwko sobie od połowy grudnia 1941 r. państwa liczące łącznie 700 mln ludności. Klęska była więc tylko kwestią czasu.
Francuski historyk Philippe Masson stwierdza w Historii Wehrmachtu 1939-1945, że III Rzesza „znalazła się przedwcześnie w konflikcie z mocarstwami morskimi, zanim zdobyła sobie bazę kontynentalną, która dopiero stworzyłaby jej możliwość skoncentrowania wysiłków na morzu i powietrzu”.

B. Sokołowski od lipca 1941 do stycznia 1942 roku pełnił obowiązki kierownika sztabu Kierunku Zachodniego. Ponownie te funkcje obejmował w okresie: maj 1942 – luty 1943. I znowuż w latach 1943-1944 był dowódcą kilkumilionowej armii Frontu Zachodniego, który złamał stos pacierzowy wojsk niemieckich.
Przy całej swej wrodzonej odwadze B. Sokołowski był dowódcą ostrożnym i przewidującym, nigdy nie działał na chybił trafił. Postępował dokładnie według zalecenia starochińskiej księgi pt. Sztuka przywództwa, która m.in. głosi: „Wszystko, co robi się w pośpiechu, można łatwo zniszczyć. Jeśli nie planujesz naprzód swych poczynań i szybko je kończysz, twoje osiągnięcia nie będą wielkie i wspaniałe... Jeśli chcesz być szybki, nie osiągniesz sukcesu; działaj ostrożnie, a uda ci się.
Ostrożność jednak jest czymś innym niż brak zdecydowania, i gdy trzeba było po namyśle działać, marszałek Sokołowski był nieugięty w dążeniu do realizacji wytkniętych celów. Zgodnie zresztą z zasadą tejże starochińskiej księgi (stanowiącej lekturę szkolną w radzieckich akademiach wojskowych): „Wola człowieka musi być stanowcza, nie może się cofać albo zmieniać bez ustanku”... Dopiero, gdy jest twarda, jednoznaczna i nieugięta, prowadzi do zwycięstwa. Na wojnie decyzje muszą być podejmowane zdecydowanie i szybko. „Opieszałość i zwlekanie okazują się przy podejmowaniu decyzji równie szkodliwe, co niepewność. A decyzje spóźnione zawsze okazują się szkodliwe” (Niccolo Machiavelli).
W pierwszych miesiącach 1944 roku generał B. Sokołowski pełnił obowiązki pierwszego zastępcy dowódcy wojsk 1-go Frontu Białoruskiego; następnie w ramach przetasowań kadrowych został mianowany na stanowisko dowódcy Frontu Zachodniego, a jeszcze później objął funkcję szefa sztabu 1-go Frontu Ukraińskiego, na którym to stanowisku skutecznie działał od kwietnia 1943 do kwietnia 1945 roku. Osiągnął w tej roli szereg błyskotliwych zwycięstw, spychając do beznadziejnej defensywy całą potężną machinę wojskową Niemiec hitlerowskich. Skuteczność jego myślenia strategicznego po wielu latach musieli uznać nawet najwybitniejsi spośród przeciwników.
O kampanii na początku 1945 roku feldmarszałek Heinz Guderian we Wspomnieniach żołnierza pisał: „12 stycznia 1945 roku grupa uderzeniowa wojsk rosyjskich ruszyła z przyczółka pod Baranowem do dobrze przygotowanego natarcia. Już poprzedniego dnia mnożyły się oznaki wskazujące, że natarcie rozpocznie się lada chwila. Jeńcy zeznawali, że w nocy z 10 na 11 stycznia kazano zwolnić kwatery dla czołgistów. Przechwycony radiogram meldował: „Wszystko w porządku! Posiłki przybyły!” Od 17 grudnia 1944 roku liczba luf artyleryjskich na przyczółku baranowskim zwiększyła się o 719, liczba luf moździerzy – o 268. O przyczółku pod Puławami protokoły z zeznań jeńców podawały: „Oczekuje się natarcia. W pierwszym rzucie pododdziały karne. Uderzenie ze wsparciem 40 czołgów. 30 do 40 czołgów – w lesie, 2-3 km za przednim skrajem pozycji obrony. W nocy z 7 na 8 stycznia dokonano rozminowania”. Rozpoznanie lotnicze donosiło o napływie nowych oddziałów na przyczółki na Wiśle. Z innych zeznań jeńców wynikało, że na każdy kilometr frontu natarcia przewidziano 300 luf, z moździerzami, armatami przeciwpancernymi i moździerzami rakietowymi włącznie. Z przyczółka pod Magnuszewem donoszono, że przeciwnik wstrzeliwuje się z sześćdziesięciu nowych stanowisk ogniowych.
Podobnie brzmiały meldunki z frontu nad Narwią pod Pułtuskiem, na północ od Warszawy oraz z Prus Wschodnich. Tu punkt ciężkości działań przeciwnika zarysowywał się na odcinku Ebenrode, jezioro Willuhner See i na wschód od Schlossbergu (Krasnoznamiensk).
Jedynie na Węgrzech – na skutek naszego natarcia w dzień Nowego Roku – i w Kurlandii nie należało w najbliższych dniach oczekiwać działań ofensywnych na wielką skalę. Ale i to oznaczało tylko krótką chwilę wytchnienia.
Pierwsze uderzenie nastąpiło więc 12 stycznia pod Baranowem. Przeciwnik wprowadził do boju czternaście dywizji piechoty, dwa samodzielne korpusy pancerne i oddziały innej jeszcze armii. Tego dnia głównych sił skoncentrowanych w tym rejonie wojsk pancernych jeszcze nie wprowadzono do walki, widocznie oczekując momentu, aż początkowe sukcesy wykażą najkorzystniejsze kierunki uderzenia. Rosjanie, zaopatrzeni pod dostatkiem w sprzęt bojowy, mogli sobie pozwolić na tego rodzaju taktykę.
Przeciwnikowi udało się dokonać wyłomu i wbić głębokim klinem w system naszej obrony.
Tego samego dnia rozpoznano nadejście nowych związków rosyjskich, przeznaczonych do natarcia, na położone dalej na północ przyczółki na Wiśle pod Puławami i Magnuszewem. Naliczono tysiące samochodów. A więc i tutaj natarcie było kwestią najbliższych dni lub godzin! To samo dotyczyło przygotowań na północ od Warszawy i w Prusach Wschodnich, gdzie zrobiono już przejścia w polach minowych. Rozpoznano czołgi podciągnięte tuż za linię frontu.
Grupa Armii „A” rozpoczęła przeciwuderzenie, wprowadzając do akcji swe odwody. Odwody te uprzednio, na wyraźny rozkaz Hitlera, podciągnięto bliżej frontu, niż przewidywał to pierwotny rozkaz generała pułkownika Harpego. Skutek tej ingerencji był taki, że dostawszy się pod ogień artyleryjski Rosjan, jeszcze przed rozpoczęciem przeciwuderzenia, zostały one poważnie nadszarpnięte. Przeciwnikowi udało się nawet częściowo je okrążyć. Odtąd oddziały pancerne pod dowództwem generała Nehringa musiały, niby „wędrujący kocioł”, cofać się, ściślej – przebijać się na zachód. Dokonały one tego wręcz niebywałego zadania zachowując niewzruszoną postawę, ku wiecznej chwale niemieckiego żołnierza. Niektórym oddziałom piechoty udało się dołączyć do tego „wędrującego kotła”, co wpłynęło na zwolnienie jego tempa. Ale mimo tego zahamowania zdołano wykonać to ciężkie zadanie przy wzajemnej koleżeńskiej pomocy, jakiej udzielały sobie wszystkie znajdujące się w „wędrującym kotle” oddziały.
13 stycznia na odcinku przełamania frontu na zachód od Baranowa Rosjanie osiągnęli dalsze postępy w kierunku Kielc i stąd dalej na północ. W walkach pojawiły się nieprzyjacielskie 3 i 4 gwardyjskie armie pancerne. Ogółem na tym odcinku przeciwnik wprowadził do akcji trzydzieści dwie dywizje piechoty i osiem korpusów pancernych. Było to największe od początku wojny zmasowanie sił na tak wąskim odcinku.
Na południe od Wisły, pod Jasłem, stwierdzono oznaki wskazujące na rychłe rozpoczęcie natarcia przez przeciwnika. Pod Puławami i Magnuszewem Rosjanie zakończyli już przygotowania i oczyścili pola minowe.
W Prusach Wschodnich rozpoczęło się oczekiwane wielkie natarcie na odcinku Ebenrode, Schlossberg. Przeciwnik pchnął tu do walki dwanaście do piętnastu dywizji piechoty i odpowiednią liczbę związków pancernych. Również i tutaj udało mu się wbić klinem w naszą obronę.
Tego samego dnia ofensywa Hitlera w Alzacji zakończyła się ostatecznym fiaskiem. (...).
W Polsce Rosjanie toczyli walki w rejonie Częstochowy, Radomska, pod Piotrkowem, Łodzią i Kutnem. Nieznaczne siły przeciwnika posuwały się na niemiecki przyczółek nad Wisłą pod Wyszogrodem. Na północ od Wisły wróg nacierał na Włocławek i Działdowo i posuwał się w kierunku Szczytna. Na froncie nad Narwią mnożyły się oznaki wskazujące na mające niebawem nastąpić wielkie natarcie. Hitler w dalszym ciągu odmawiał zezwolenia na cofnięcie tego izolowanego i eksponowanego frontu, jakkolwiek na północy przeciwnik nacierając z rejonu na zachód od Schlossbergu, wyszedł nad rzekę Wystruć. [W ten sposób wysunięty daleko na południe front niemiecki nad Narwią został zagrożony od tyłu, z północy. Drugie ramię „kleszczy” radzieckich, działające na Szczytno, Olsztyn i Elbląg, groziło całkowitym okrążeniem Niemców]...

* * *

W tymże duchu i w tymże kierunku rozwijały się dalsze zdarzenia, a milionowe masy żołnierzy rosyjskich wspaniale dowodzone m.in. przez kilku marszałków polskiego pochodzenia w końcu unicestwiły potęgę Niemiec w ich że groźnej stolicy – Berlinie.
Tuż przed północą 8 maja 1945 roku w gmachu kasyna oficerskiego niemieckiej szkoły saperów w berlińskiej dzielnicy Karlshorst feldmarszałek Wilhelm Keitel jako szef Naczelnego Dowództwa Wehrmachtu podpisał akt bezwarunkowej kapitulacji Niemiec, kończąc w ten sposób formalnie wojnę, która trwała w sumie 2078 dni. Podczas tej ceremonii, jak podają naoczni świadkowie, „Keitel wyglądał jakby, połknął kij od szczotki. Uwagę wszystkich przyciągał monokl w prawym oku feldmarszałka, jego szare rękawiczki, buława marszałkowska, której nie wypuszczał z dłoni, kawaleryjskie buty z ostrogami, baretki orderów, w tym zwłaszcza Krzyż Rycerski na szyi oraz Honorowa Złota Odznaka Partyjna NSDAP, którą został udekorowany przez Hitlera w 1937 r. Mundur miał schludny i wyprasowany.
Tylko podczas podpisywania aktu bezwarunkowej kapitulacji Keitel na chwilę wypuścił z rąk buławę marszałkowską, wtedy też wypadł mu z oka monokl, a na twarzy wystąpiły czerwone plamy. Po podpisaniu wciągnął na prawą rękę rękawiczkę, pozdrowił buławą zebranych, na co radzieccy i alianccy wojskowi nie zareagowali, jak to wcześniej ustalili, traktując delegację Wehrmachtu jak powietrze.
Była godzjna 0.43, 9 maja 1945 r. Z tą chwilą zamilknąć miały działa w Europie, a ponad 11 milionów żołnierzy Wehrmachtu, którzy przeżyli wojnę, spośród 19 milionów, którzy przewinęli się przez szeregi armii dowodzonej przez Hitlera i Keitla, poszło do niewoli zwycięskich mocarstw koalicji antyhitlerowskiej.
Sam W. Keitel wspominał o tym smutnym dla niego wydarzeniu nieco inaczej: „Po zakończeniu ceremonii opuściłem salę wraz z towarzyszącymi mi osobami. Ponownie zaprowadzono nas do niewielkiej willi, gdzie już czekał na nas obficie zastawiony stół pełen zimnych potraw i przeróżnych win. W pozostałych pomieszczeniach przygotowano dla nas posłania. Oficer-tłumacz zapowiedział przybycie rosyjskiego generała, po którego nadejściu miano podać posiłek. Po kwadransie przybył kwatermistrz Żukowa i prosił o zajęcie miejsc. Powiedział, że Żukow prosi o wybaczenie i dodał, że jedzenie jest z pewnością skromniejsze, niż to, do którego przywykliśmy, ale może zechcemy się nim zadowolić. Nie mogłem pozostawić tego bez odpowiedzi, że nie jesteśmy przyzwyczajeni do takiego luksusu i tak bogato zastawionego stołu. Uwaga ta najwyraźniej mu pochlebiła. Sądziliśmy, że znajdujące się na stole „zakuski” są jedyną częścią tej „uczty skazańców”, kiedy jednak dawno już nasyciliśmy się, wniesiono ciepłe dania, pieczone mięsa itd. Na zakończenie podano mrożone świeże truskawki, które jadłem po raz pierwszy w życiu. Po posiłku opuścił nas oficer-tłumacz, który najwyraźniej występował w zastępstwie gospodarza. Na godzinę 6 rano zamówiłem samolot na drogę powrotną, po czym położyliśmy się spać”...
W wyniku kapitulacji do niewoli sprzymierzonych poszło 11,1 mln żołnierzy Wehrmachtu z tego 3,8 mln do amerykańskiej, 3,7 mln do brytyjskiej, 3,15 mln do radzieckiej, 245 000 do francuskiej i 194 000 do jugosłowiańskiej.
USA przekazały 700 000 swoich jeńców niemieckich Francji (pracowali przy odbudowie kraju). Wielka Brytania przekazała 650 000 jeńców Francji, Belgii i Holandii. Z kolei ZSRR przekazał 25 000 jeńców niemieckich Czechosłowacji, 70 000 jeńców Polsce.
Kapitulacja Niemiec oznaczała wolność dla 750 000 więźniów niemieckich obozów koncentracyjnych, ponad 2,4 mln jeńców alianckich i radzieckich. 1.01.1945 r. w niewoli niemieckiej było 930 000 jeńców radzieckich, 920 000 francuskich, 168 000 brytyjskich, 122 000 Serbów, 62 000 Amerykanów, 70 000 Polaków, 68 000 Włochów. W niewoli niemieckiej zginęło wskutek represji i głodu około 3-3,5 mln jeńców radzieckich. Ponad milion żołnierzy niemieckich nie wróciło z niewoli radzieckiej.

* * *

Za niemożliwe do przecenienia zasługi dla Państwa Radzieckiego na niwie wojskowości marszałek B. Sokołowski został nagrodzony ośmioma Orderami Lenina, trzema Orderami Czerwonego Sztandaru Pracy, trzema Orderami Suworowa pierwszego stopnia, trzema Orderami Kutuzowa pierwszego stopnia, kilkudziesięcioma medalami, jak też dwunastoma orderami szeregu innych państw.
Po zakończeniu wojny światowej, od marca 1946 roku, Bazyli Sokołowski otrzymał rangę marszałka ZSRR i objął stanowisko dowódcy okupacyjnych wojsk sowieckich w Niemczech. Jednocześnie został mianowany na stanowisko, które w oficjalnej nomenklaturze miało nazwę: „Gławnonaczalstwujuszczij Sowietskoj Wojennoj Administracji w Germanii”, czyli faktycznego absolutnego dyktatora terytorium Niemiec, zajętego przez wojska ZSRR.
Po kilku latach marszałek Sokołowski został odwołany do Moskwy i od marca 1949 roku przez dłuższy okres czasu pełnił obowiązki pierwszego zastępcy ministra obrony narodowej ZSRR. Od czerwca 1952 był dodatkowo szefem sztabu generalnego Armii Radzieckiej.
W okresie późniejszym marszałek Sokołowski, podobnie jak inni zasłużeni wojskowi zawodowi, był coraz bardziej spychany na dalszy plan przez przewrotne miernoty z KC KPZR i KGB ZSRR. Nie miał serca do rozgrywek gabinetowych. Będąc prawdziwym żołnierzem pełnił jeszcze w latach 1960-1968 funkcje inspektora generalnego Ministerstwa Obrony ZSRR, ale był coraz to bardziej odsuwany od rzeczywistego wpływu na stan armii. Trzeba jednak przyznać, iż obok tego poświęcał niemało czasu na naukowe opracowywanie fundamentalnych zagadnień wojskowości. W 1962 roku ukazała się jego książka Wojennaja strategia (kolejne wydania 1963, 1968, 1972 i In.); w 1964 Razgrom niemiecko-faszystskich wojsk pod Moskwoj.
Zresztą także ta sfera działalności nie została niezauważona i marszałek Sokołowski uzyskał za nie Order Rewolucji Październikowej.
Ten znakomity żołnierz zmarł 10 maja 1968 roku i został pochowany przy Murze Kremlowskim w Moskwie obok najwybitniejszych działaczy tego państwa.
Imię marszałka zostało nadane dużej ilości szkół wojskowych, ulic, placów itp. w całej Rosji.

Iwan Czerniachowski



Jak podają źródła rosyjskie, przyszły generał broni, wybitny dowódca wojskowy, dwukrotny (1943, 1944) kawaler Złotej Gwiazdy Bohatera Związku Radzieckiego, Iwan Czerniachowski urodził się 16 czerwca 1906 roku w Humaniu. Miał pochodzić z rodziny Ukraińca, pracownika kolei. Faktycznie urodził się w rodzinie polskiego oficera gwardii cesarskiej, walczącego na frontach I Wojny Światowej, który został zamordowany razem z żoną przez bolszewików w zamęcie 1918 roku. W domu pamiętano, że pradziadowie byli szlachtą polską i pielęgnowano tradycję rycersko-polską. O tym nieraz później wpływały do NKWD donosy „przyjaciół” rodziny...
Przekazy archiwalne i publikacje genealogiczne nie pomijają milczeniem reprezentantów tego rodu. Czerniachowscy bowiem, niekiedy zwani także Czerniechowskimi, używali herbu Łada, rzadziej – Śreniawa. Byli polską szlachtą ukrainną, ród swój wywodzącą od Jana Czerniachowskiego, towarzysza znaczkowego 1741 (Por. W. Łukomskij, W. Modzalewskij, Małorossijskij Gierbownik, Petersburg 1914, s. 200). Znani od bardzo dawna. Trudno jednoznacznie stwierdzić, jakie jest pochodzenie tego nazwiska. Ongiś sioło Czerniachowskie w Ziemi Bełzkiej słynęło z zamku panów Ilińskich.
W 1884 roku Z. Librowicz pisał o ubogiej wsi Czerniachów w wołyńskiej guberni, powiecie żytomierskim. Czerniaków koło Równa na Wołyniu nazywano ongiś także Czerniechowa. Każda z tych miejscowości mogła być źródłem nazwiska Czerniachowski.
Wzmianki o reprezentantach tego rodu są bardzo dawne. Tak np. Nicolaus de Czerniechow figuruje w zapisach archiwalnych z roku jeszcze 1402. (Por. Kodeks dyplomatyczny Małopolski, t. 4, s. 80. Kraków 1905). Petrassco de Czarnochowsky, notarius Capitanei Russiae, 5 maja 1426 r. podpisał zaświadczenie o zawarciu transakcji majątkowej Piotra Włodkowicza z Charbinowic, podstolego sandomierskiego i generalnego starosty ruskiego (Akta grodzkie i ziemskie z czasów Rzeczypospolitej Polskiej, t. 3, s. 195, Lwów 1872). Szlachcic Nicolaus Czernechowski de Czernechów, podobnie jak Martinus Czernechowski, figurują w zapisach do ksiąg grodzkich lwowskich z lat 1447-1454. Petrus Czarnochowski około roku 1449 był plebanem miasta Krosno.
W 1714 roku w księgach magistratu mohylewskiego wymieniany jest „pan Czerniachowski przysłany przez Niesiołowskiego w interesie Sołohuba” (Istoriko-juridiczeskije matieriały, t. 26, s. 25).
Czerniachowscy herbu Łada w 1783 r. potwierdzeni zostali w rodowitości przez lwowski sąd ziemski (Poczet szlachty galicyjskiej i bukowińskiej, s. 44, Lwów 1857). Szlachcic zamieszkały w Wilnie Czerniachowski, były sekretarz komisji radziwiłłowskiej, wzmiankowany jest w liście generała-lejtnanta Mirkowicza do szefa żandarmów Beneckendorfa z listopada 1840 r., jako osobnik wspomagający polski ruch patriotyczny.
Należeli też do szlachty czernihowskiej. Protoplastą rosyjskiej gałęzi rodu został Jan, syn Jana (Iwan Iwanowicz) Czerniachowski, porucznik Ryskiego Pułku Dragonów w latach 1837-1841 (Por. Miłoradowicz, Rodosłownaja kniga Czernihowskogo dworianstwa, t. 1, s. 603).

* * *

O najwcześniejszym okresie życia generała broni I. Czerniachowskiego nie wiadomo prawie nic. Dotychczas kryją się te informacje w zastrzeżonych archiwach FSB. A przecież charakter człowieka, jako swoisty jego „program życiowy”, kształtuje się właśnie w pierwszych latach wędrówki ziemskiej.
Z późniejszych cech Czerniachowskiego, ze stereotypów jego zachowań można pośrednio wnioskować, że był wychowywany na zdrowych zasadach moralnych, umiał bowiem zachować się mądrze i właściwie w każdej sytuacji życiowej, był szczery, otwarty, mężny i konsekwentny. Ale i przewidujący. Jego postępowanie było zawsze zgodne z jego poglądami. Widocznie ojciec i matka świecili synowi, póki nie zginęli z rąk bolszewickich siepaczy, nienajgorszym przykładem. Ale dość wcześnie los go pozbawił tych spolegliwych opiekunów. Rodzice Jaśka, jak powszechnie zwano chłopczyka w miasteczku Werbowo, zaginęli bez śladu, a 11-letnie dziecko zarabiało odtąd na życie pasając krowy trochę zamożniejszych sąsiadów. Nie sposób ustalić, jak klepiący biedę chłopiec podjął decyzję, która zdeterminowała całe jego życie, ale wiadomo, że w 1924 roku Jasio Czerniachowski (zwany już z ruska „Jasik” lub „Wańką”) został słuchaczem Odeskiej Szkoły Piechoty.
Marszałek I. Jakubowski pisał: „Mając trzynaście lat Czerniachowski stracił rodziców, którzy w 1919 roku zmarli na tyfus. Bezdomnym sierotą zaopiekowali się komsomolcy z Wapniarki, którzy przyjęli go do swej rodziny i zatrudnili jako pomocnika ślusarza na stacji kolejowej. Później był konwojentem towarowym na odcinku Wapniarka – Odessa i kierowcą w cementowni w Noworosyjsku...
Ci, którzy uczyli się z nim w Odesskiej Szkole Piechoty, a następnie w Kijowskiej Szkole Artylerii i w Akademii Wojskowej, poznali już wówczas Iwana Daniłowicza Czerniachowskiego jako człowieka bardzo uzdolnionego, jako energicznego dowódcę stawiającego wysokie wymagania zarówno sobie, jak i swym towarzyszom. Szanowali go i lubili za serdeczność i życzliwość, za stanowczość i zaangażowanie w wykonywanie powierzonych mu zadań.
Wielką Wojnę Narodową rozpoczął jako dowódca dywizji pancernej, a w lipcu 1942 roku dowodził już armią. Jego nazwisko pojawiało się często w rozkazach Naczelnego Dowództwa przy okazji wymieniania zasług bojowych dowodzonych przez niego wojsk”... Istotnie, niewielu wojskowych awansuje do rangi generała, mając zaledwie trzydzieści parę lat – i to dzięki wyłącznie własnym uzdolnieniom, pracy i zasługom, a nie przekupstwu, znajomościom i protekcjom.
Do Armii Czerwonej Czerniachowski trafił w wieku niespełna 18 lat, w 1924 roku. Był nad wyraz zdolny, inteligentny i pilny. W 1928 ukończył Kijowską Szkołę Artylerii; w 1936 – Akademię Wojsk Zmechanizowanych i Zmotoryzowanych Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej. Już tam pisywano na niego donosy jako na „polskiego pana”. A to tym bardziej, że wykazywał podczas zajęć teoretycznych zdumiewające zdolności wojskowo-analityczne, a sama jego sylwetka fizyczna potwierdzała słuszność donosów. Należy jednak pamiętać, że w strukturze bezpieki sowieckiej funkcjonował dział genealogiczny, którego znakomicie wykształceni oficerowie „dokopywali się” zarówno do szlacheckich, jak i do żydowskich, korzeni osób, dobieranych do pełnienia odpowiedzialnych funkcji państwowych. I wbrew pozorom często dopuszczano do robienia kariery nie małomiasteczkowych szaleńców, lecz młodych ludzi „obciążonych” wielopokoleniową kulturą szlachecką i wrodzoną inteligencją. Jednym z nich był Jan Czernichowski.
Swój chlubny udział w drugiej wojnie światowej młody generał rozpoczął w czerwcu 1941 roku na stanowisku dowódcy 28 Dywizji Pancernej. Zamiast się cofać, jak to czynili pod naporem znakomitych wojsk niemieckich wszyscy dowódcy sowieccy, zaatakował i na terenie Łotwy odrzucił wojska niemieckie na zachód, przenosząc działania wojskowe na teren przeciwnika. Niemcy uważali to za „incydent”, ale się później okazało, że Moskwa 34 razy salutowała na cześć jego zwycięstw. Czernichowski był jedynym dowódcą II Wojny Światowej, który ani razu nie został pokonany na polu walki.
W początkowej fazie wojny dowodził na Froncie Północno-Zachodnim 214 Dywizją Strzelecką. Od samego początku prowadzone tu operacje wojskowe z obydwu stron wyróżniały się niespotykaną determinacją i bohaterstwem żołnierzy z obydwu stron, co powodowało, iż straty w żywej sile były potworne. Feldmarszałek Erich von Manstein w „Straconych zwycięstwach” wspominał: „Życie pod namiotami i w wozie terenowym było wyczerpujące i często byliśmy śmiertelnie zmęczeni. Wówczas oddziaływały na nas rozweselające kolejne przeżywane epizody, także te niewielkie. Pewnego razu ciągnęliśmy się niemiłosiernie powoli w środku kolumny marszowej 3. DPZmot. po wąskiej drodze, nie potwierdzając żadnego zamiaru wyprzedzania. Wjechaliśmy w nieprzenikliwą chmurę kurzu. Przez chłodnicę mogliśmy najwyżej rozpoznać cień jadącego przed nami pojazdu czy przezornie włączone światło tylne. Zatrzymaliśmy się na skrzyżowaniu dróg w jednej wiosce. Chmura kurzu trochę się przewietrzyła i powoli opadała Spojrzeliśmy do przodu i nasze twarze ogarnęło zdziwienie. Kilka sekund siedzieliśmy bez ruchu. Rozpoznaliśmy przed nami dwa sowieckie czołgi rozpoznawcze. Nic nie przeczuwając jechały już od dłuższego okresu w naszej kolumnie. Jednak na nasze szczęście załogi tych czołgów były nie mniej speszone niż my sami, kiedy dostrzegły swoje miejsce pobytu. Przy niewielkiej przytomności umysłu mogli ogniem z armat znieść nas z powierzchni ziemi, ale dostrzegliśmy ich skręcających na pełnych obrotach silników w boczną drogę na lewo od krzyżującej się szosy.
Innym razem przy skwarze i czarni jak Murzyni przybyliśmy właściwie wyczerpani do sztabu 8. DPanc. Kiedy dowódca dywizji przedstawiał sytuację, oficer jego sztabu, mjr Berendsen, będący zresztą znakomitym oficerem sztabowym wojsk pancernych, wyciągnął butelkę całkowicie zamrożonego francuskiego koniaku. Gdzież on w tym miejscu i w tym skwarze wystarał się o lód? Okazało się, że kompania saperów podczas budowania nowego dojścia do mostu natrafiła na duży pagórek, który okazał się górą lodową przykrytą ziemią, żelazną rezerwą pewnej mleczarni. Nigdy w życiu nie smakował tak dobrze koniak, jak ten!
Kilka dni później przejeżdżaliśmy przez płonące miasto Solcy. Przed naszym samochodem potknął się Rosjanin, wyłaniający się z gęstego dymu. Ciągnął wózek dwukołowy załadowany kilkoma skrzynkami, w których świeciły flaszeczki z państwowej fabryki wódek. Oczywiście „uratował” on je ze składu monopolowego i uznał za celowe opłacić nam cło w postaci jednej skrzynki. Rzadko nasz powrót na stanowisko bojowe był tak chwalebny jak wówczas, kiedy zjawiliśmy się z małymi buteleczkami wódki, które wkrótce rozdzieliliśmy między naszych przyjaciół. Trudno uwierzyć, jaką rolę podczas życia w polu mogą odgrywać takie małe radości.
Obok korzyści wynikających z częstego przebywania na froncie dla dowodzenia korpusem pancernym, dla oceny możliwości sprawności wojsk i dla wykorzystania korzystnych okazji taktycznych, miało ono także jeszcze dodatkową zaletę. Nie telefonowano ciągle, unikano udzielania zbędnych rad i zapytań. Oczywiście łączność jest nieodzowna dla dowodzenia, jednakże łatwo może stać się barierą ograniczającą swobodne podjęcie decyzji”. (...).
Na przełomie lat 1941-1942 przez szereg miesięcy trwały na Froncie Leningradzkim, Północnym i Północno-Zachodnim krwawe zmagania wojsk niemieckich i rosyjskich. Szala zwycięstwa nie przechylała się zdecydowanie na jedną ze stron. Dowództwo i żołnierze obu walczących stron przejawiały cuda waleczności, bohaterstwa i inwencji operacyjnej.
W 1942 roku, mający zaledwie 34 lata Czerniachowski został mianowany przez Stalina na dowódcę Zachodniego Frontu, w którego składzie znajdowało się kilkadziesiąt dywizji oraz mnóstwo osobnych oddziałów wojskowych specjalnego przeznaczenia. Później ten front przemianowano na Trzeci Białoruski, a generał-major Czerniachowski skutecznie wybijał Niemców m.in. z Woroneża, Kurska, z rodzinnych terenów ukraińskich. Obok Pierwszym i Drugim Frontem Białoruskim dowodzili Rokossowski i Żukow.
Od czerwca 1942 roku generał I. Czerniachowski dowodził 18 Korpusem Pancernym na Froncie Woroneżskim, choć trwało to zaledwie kilka tygodni. Już bowiem w lipcu tegoż roku został awansowany i objął obowiązki dowódcy 60 Armii, która toczyła krwawe walki z oddziałami niemieckimi na froncie nie tylko Woroneżskim, ale też Centralnym i Pierwszym Ukraińskim.

* * *

W tym okresie, od końca 1942 do pierwszych miesięcy 1943 roku ważyły się losy gigantycznej bitwy pod Stalingradem. Pod naciskiem rosyjskich kontruderzeń do 18 stycznia 1943 roku Niemcy wycofali się do dwóch oddzielnych kotłów w centrum miasta. 30 stycznia tegoż roku Hitler awansował dowódcę 6 Armii Friedricha von Paulusa na feldmarszałka. Była to wyraźna wskazówka, by walczył do „bohaterskiego końca”, jako że feldmarszałkowie „nie idą do niewoli”. Von Paulus poddał się jednak już następnego dnia. Bilans 67 dni walk w kotle był dla Niemców straszliwy: 150 tys. żołnierzy niemieckich zginęło lub zmarło z głodu i zimna, 910 tys. poszło do niewoli, z czego do 1956 roku do Niemiec wróciło zaledwie 6 tys. Mit niezwyciężonego Wehrmachtu padł, choć straty radzieckie były ogromne: pod Stalingradem 479 tys. żołnierzy miało zginąć. W czasie bitwy w rejonie Stalingradu zaś zginęło w sumie 2,65 mln żołnierzy i cywili radzieckich i ponad milion niemieckich.
Oczywiście, tej klęski Niemiec dałoby się uniknąć, gdyby nie popełniono ciężkich błędów strategicznych. Chodzi o to, że Hitler odrzucał przestrogi sztabowców, wytykał im tchórzostwo, zwalniał ze stanowisk. Nie spostrzegł, że w niemieckim froncie rozciągniętym na ponad 2 tys. km było wiele luk, że brakowało rezerw i zaopatrzenia. Równocześnie opór Armii Czerwonej był coraz silniejszy. Już na początku września ofensywa w kierunku Kaukazu utknęła w miejscu.
Tymczasem 6 Armia pod dowództwem generała Friedricha von Paulusa, jeszcze w szkole oficerskiej nazywanego kunktatorem, od sierpnia szturmowała Stalingrad. To półmilionowe miasto było ważnym centrum zbrojeniowym i węzłem komunikacyjnym, poza tym nosiło imię Stalina. Szturm zaczął się 23 sierpnia od dywanowego bombardowania, 1600 nalotów jednego dnia, a liczba ofiar wśród ludności cywilnej była większa niż w lutym 1945 r. w Dreźnie. Zarówno Hitler jak i Stalin uznali to miasto za symbol. Jeden – niemieckiej woli zwycięstwa, drugi – radzieckiej woli oporu. Ani kroku wstecz – brzmiał rozkaz Stalina nr 227. Już raz – jako bolszewicki komisarz – zawłaszczył sobie legendę uwolnienia tego miasta od białych, wówczas – w 1918 r. – nazywało się ono Carycyn. Teraz, będąc dyktatorem i generalissimusem, początkowo zakazał ewakuować z miasta ludność cywilną uważając, że żołnierz nie będzie z samozaparciem bronił opuszczonych ruin (z pozostałych w mieście 150 tys. mieszkańców większość zginęła w wyniku walk ulicznych i niemieckich deportacji).
Ciekawy szczegół psychologiczny: gdy zbliżał się kolejny moment natarcia wręcz („rukopasznyj boj”, „Handgefecht”) panowie oficerowie z obu stron przypinali sobie na pierś ordery i medale, umieszczali na swe miejsce oficerskie naramienniki i wysuwali się na pozycje przodujące. Gdy trwało „zacisze”, chowali wszystkie regalia, aby podkreślić równość wszystkich żołnierzy w braterstwie broni.
W ciężkich walkach ulicznych Niemcy zajęli 90 proc. terytorium miasta, docierając do Wołgi. Gdy 22 listopada liczący 200 km kw. kocioł stalingradzki został zamknięty przez Rosjan, było w nim (według niekoniecznie prawdziwych danych niemieckich) 195 tys. Niemców, 50 tys. Rosjan z oddziałów pomocniczych, 5 tys. Rumunów, 900 Chorwatów, 30 Włochów, kilku Francuzów, a nawet 1 Belg. Na południe od Stalingradu było też 180 tys. źle uzbrojonych Węgrów; to przez nich przejechały czołgi radzieckie: 105 tys. osób zginęło.
To był moment zwrotny. Inicjatywę przejęli alianci. Jak wynikało z raportów gestapo, w społeczeństwie niemieckim Stalingrad został odebrany jako zapowiedź klęski. W miastach pojawiły się na murach napisy „1918”. Na uniwersytecie w Monachium rodzeństwo Scholl rozrzuciło ulotki antywojenne i antynazistowskie, odwołując się do „zmarłych w Stalingradzie”. Upadkowi nastrojów propaganda niemiecka starała się przeciwdziałać stylizując Stalingrad w bohaterski epos wierności Nibelungów: „Oni umarli, aby Niemcy mogły żyć” – głosił po klęsce 6 Armii tytuł na pierwszej stronie „Völkischer Beobachter” Joseph Goebbels.

* * *

W tymże czasie trwały krwawe walki także na innych frontach. 15 kwietnia 1944 roku awansowany do stopnia generała broni Czerniachowski objął dowództwo całością wojsk Frontu Zachodniego. Od 24 kwietnia 1944 roku dowodził wojskami 3 Frontu Białoruskiego, które wyparły dywizje niemieckie z terytorium tej republiki, dotkliwie spustoszonej przez najeźdźcę.
Za szereg odniesionych nad Niemcami zwycięstw generał Czerniachowski został m.in. odznaczony przez władze ZSRR Orderem Lenina, dwoma Orderami Suworowa, czterema Orderami Bojowego Czerwonego Sztandaru. Był dowódcą twardym, potrafiącym utrzymać w swych oddziałach żelazną dyscyplinę. Rozumiał, że siła bez dyscypliny staje się żywiołem niszczącym i nieobliczalnym, a gdy raz wyjdzie spod kontroli, trudna jest do ponownego ujarzmienia i uporządkowania. Zaprowadzał więc i utrzymywał ład dosłownie żelazną ręką. Był osobowością silną, charyzmatyczną, jakby samorzutnie organizującą masę żołnierską już samym faktem swego istnienia. „Historia organizuje się wokół mocnych akcentów” – bardzo trafnie zauważa Pierre Chaunu w dziele „Cywilizacja wieku Oświecenia”. W nie mniejszym stopniu dotyczy to wojskowości, jak innych sfer życia społecznego.
Ludzie chcą mieć nie po prostu przywódcę, lecz przywódcę silnego, który ujarzmia swą wolą ich instynkty odśrodkowe i spaja zbiorowość w całość, złożoną z osób nawzajem się wspierających i zgodnie broniących swych wspólnych interesów. Immanuel Kant twierdził, że „człowiek ma skłonność do uspołeczniania się, ponieważ w takim stanie czuje się czymś więcej niż tylko człowiekiem, tzn. czuje rozwój swych naturalnych predyspozycji. Ale również ma wielką skłonność do odosobniania się (samoizolacji), ponieważ zarazem napotyka w sobie właściwości niespołeczne, pragnienie urządzania wszystkiego według własnej woli, i stąd spodziewa się zewsząd oporu, wiedząc o sobie samym, że ze swej strony skłonny jest stawiać taki opór innym”. Podczas wojny, jak też w innych sytuacjach zagrożenia zbiorowego, przełamanie tendencji indywidualistycznych w społeczeństwie stanowi absolutną konieczność i bywa osiągana wszelkimi, w tym najostrzejszymi, sposobami.
Gustave Le Bon w dziele „Psychologia tłumu” wskazywał na pewneprawidłowości psychologiczne, rządzące życiem dużych zbiorowości ludzkich. „Kiedy – pisał – pewna liczba istot połączy się w grupę, bez względu na to, czy to będzie tłum ludzi, czy stado zwierząt, instynktownie dążyć będą do poddania się władzy jakiegoś autorytetu... Tłum bowiem to stado niewolników, które nigdy nie obejdzie się bez pana.
Przywódca początkowo bywa tylko cząstką takiego niewolniczego tłumu i najprzód jest zahipnotyzowany pewną ideą, zanim stanie się jej krzewicielem. Idea ta do tego stopnia owłada jego duszą, że poza nią nic nie widzi, a każda myśl z nią niezgodna uchodzi w jego oczach za błąd i zabobon”. [Podczas wojny taką przewodnią ideą zawsze bywa idea zwycięstwa nad wrogiem].
„Duszą tłumu nie kieruje potrzeba wolności, lecz potrzeba uległości. Pragnienie posłuszeństwa każe tłumowi poddać się instynktownie każdemu, kto chce być jego panem... Kiedy przywódca usunie się lub zostanie usuniety, a nowy nie pojawi się, tłum zamienia się z powrotem w chaotyczne zbiorowisko, nie mogące stawiać najmniejszego oporu”. Dlatego pierwszorzędnym zadaniem dowódcy wojskowego jest narzucenie swym podwładnym żelaznej dyscypliny i bezwzględnego posłuszeństwa, tak, aby liczne formacje zbrojne wspólnie funkcjonowały jak przysłowiowy mechanizm zegarowy.

* * *

I. Czerniachowski nigdy nie pozwalał przeciwnikowi zaskoczyć siebie, zawsze potrafił wyczuć jego intencje i zawczasu zadać cios uprzedzający. Był geniuszem wojny. Jak trafnie bowiem zauważał jeszcze Tukidydes w „Wojnie Peloponeskiej”: „Zarówno dowódca, jak prości żołnierze winni być zawsze na to przygotowani, że mogą się znaleźć w niebezpieczeństwie. Niepewne są bowiem losy wojen, a ataki najczęściej przychodzą nagle, wywołane gorącym pragnieniem walki. Niejednokrotnie mniejsze armie dzięki czujności odnosiły zwycięstwo nad przeważającym przeciwnikiem, który lekceważąc sobie nieprzyjaciela nie był przygotowany do walki. Będąc w kraju nieprzyjacielskim trzeba zawsze iść naprzód z sercem pełnym odwagi, zachowując jednak jak największą ostrożność. W ten sposób żołnierz będzie szedł śmiało naprzód, a w razie ataku nieprzyjacielskiego będzie się czuł pewnie”.
Tak też dowodził przez kilka lat swymi oddziałami I. Czerniachowski: zaskakiwał i rozbijał przeciwnika, a sam się zaskoczyć i pobić nie dawał. Może zresztą jakieś tajemnicze przeczucie podpowiadało mu, że nie powinien ani na chwilę tracić czujności... Siódmego czerwca 1944 roku zmotoryzowane oddziały Frontu Białoruskiego przerwały obręcz obrony Niemców i zbliżyły się bezpośrednio do miasta Wilna, dokonując okrążenia jego od południa i północnego wschodu. Jako pierwsze dotarły do przedmieść jednostki 3 Gwardyjskiego Korpusu Zmechanizowanego generała lejtnanta W. Obuchowa. Tutaj też żołnierze Armii Krajowej zetknęły się z nacierającymi pododdziałami Armii Czerwonej. Spróbowano natychmiast, w porywie słowiańskiej solidarności, zdobyć miasto. Lecz próba ta spaliła na panewce, minęło kilka dni zaciętych walk, aż dopiero 13 lipca można było ogłosić Wilno za oczyszczone z Niemców. W okolicy Krawczun wycofujący się hitlerowcy zostali zaatakowani przez Polaków i po 10-godzinnej krwawej bitwie zostali zmuszeni do kapitulacji. W całej operacji „Ostra Brama” zginęło co najmniej 500 akowców. Jednak całe to przedsięwzięcie, mające, jak zawsze w przypadku Polaków, coś komuś „pokazać”, było szaleństwem z militarnego i głupotą z narodowo-politycznego punktu widzenia. I, jak zwykle, pokazano organiczną głupotę przywódców, okupioną krwią bohaterskiego żołnierza, brak rozsądku, nieumiejętność rozumnej kalkulacji i przewidywania skutków swego postępowania. Początkowo zresztą, dzięki życzliwej postawie generała Czerniachowskiego, wydawało się, że wszystko ułoży się pomyślnie. Przynależność Wilna do Polski niby została zamanifestowana; władza w mieście została przekazana w ręce mieszanej administracji polsko-radzieckiej, ulicą Mickiewicza przeszła wspólna defilada, którą odebrał osobiście generał Iwan Czerniachowski w towarzystwie podpułkownika Aleksandra Krzyżanowskiego, dowódcy lokalnej AK. Sowieccy i polscy żołnierze wspólnie patrolowali ulice Wilna, wyłapując ukrywających się Niemców i Litwinów, tak jak do niedawna wspólnie Niemcy i Litwini polowali na polskich partyzantów. Czerniachowski udzielał akowcom wszelkiej pomocy materialnej i organizacyjnej, planował utworzenie polskiej brygady kawalerii i dywizji piechoty, złożonych z mieszkańców Ziemi Wileńskiej. Niebawem jednak z Moskwy nadeszło rozporządzenie w ostrych i kategorycznych słowach zabraniające dowództwu radzieckiemu nie tylko współpracy, lecz w ogóle nawiązywania jakichkolwiek kontaktów – prócz ogniowych – z oddziałami polskimi, które nakazywano natychmiast rozbrajać, a skład osobowy więzić w specjalnych miejscach odosobnienia. Dyspozycja podpisana przez generalissimusa Stalina nakazywała bezwzględne użycie siły w stosunku do stawiających opór oddziałów AK. Ze wschodu przysłano w trybie pilnym liczącą 12 tysięcy żołnierzy i oficerów elitarną dywizję NKWD, złożoną z Czeczenów, Żydów i Gruzinów, pod dowództwem zastępcy ministra spraw wewnętrznych ZSRR generała Iwana Sierowa, który otrzymywał wskazówki bezpośrednio od Laurentego Berii. Czerniachowskiego nie ukarano za współpracę z „reakcyjnym podziemiem polskim”, ale kazano mu na dzień 17 lipca 1944 roku zaprosić Krzyżanowskiego i oficerów sztabu AK na pertraktacje. Po przybyciu na miejsce polscy oficerowie zostali przez oddział NKWD otoczeni, rozbrojeni i aresztowani. Jednocześnie dokonano okrążenia i rozbrojenia innych oddziałów polskich, których skład osobowy został internowany. Tylko części udało się wydostać z sowieckiej matni. Osoby i oddziały stawiające opór zostały zlikwidowane fizycznie. Szczególnym okrucieństwem wyróżnili się wówczas komisarze NKWD Genrikas Zimanas (Henoch Ziman), później przez wiele lat członek KC KPL i redaktor naczelny miesięcznika „Komunistas”, oraz Irmija Zaks (Sachs), późniejszy teoretyk „ateizmu naukowego” i wykładowca tegoż przedmiotu na wyższych uczelniach Litwy, którzy nie tylko dowodzili masakrami pokojowej ludności w szeregu polskich miejscowości na Wileńszczyźnie, ale i osobiście mordowali bezbronne dzieci i kobiety. (Potomkowie tych i wielu innych komunistycznych morderców po kilkudziesięciu latach stanęli na czele „transformacji ustrojowej” i „demokratyzacji” z lat 1989-91; tak się zachowuje ciągłość genetyczną elit rządzących).
Aresztowanym polskim oficerom Czernichowski, chcąc zachować ich życie, zaproponował wstąpić do Pierwszej lub Drugiej Armii Wojska Polskiego, walczących obok Armii Czerwonej przeciwko Niemcom i ich sojusznikom pod dowództwem generała Zygmunta Berlinga. Z tej deski ratunku skorzystali tylko nieliczni Polacy, którzy byli w większości zupełnie nieświadomi ani istniejących, ani nadchodzących realiów wojskowych i politycznych. Po dokonaniu filtracji około tysiąca szeregowych żołnierzy wileńskiej AK, którzy połapali się, że trzeba zadeklarować narodowość białoruską, puszczono wolno, a ponad pięć tysięcy deportowano pod konwojem siepaczy NKWD do Kaługi, gdzie sformowano z nich 361 Pułk Rezerwowy Armii Czerwonej. Kiedy jednak i tym razem kresowiacy odmówili złożenia przysięgi na wierność ZSRR, zostali wysłani do robót katorżniczych w obwodzie moskiewskimi i archangielskim (oficerowie do obozu w Griazowcu), skąd tylko nielicznym udało się w okresie 1946-47 wyjechać do PRL. Tam zresztą szalał żydokomunistyczny terror i liczni wierni kresowiacy zostali skrytobójczo zamordowani, podstępnie uwięzieni lub rozstrzelani na mocy wyroków sądowych, ferowanych przez Stefana Szechtera i jego rodaków, inni zaś spędzili wiele lat w komunistycznych więzieniach Warszawy, Poznania i in. Tak Polska Ludowa podziękowała swym kresowym dzieciom za wierność i bohaterstwo. Ale generał Iwan Czerniachowski na te wydarzenia nie miał już żadnego wpływu. Na marginesie warto dodać, że wileńskie oddziały AK jeszcze przez dziesięć następnych lat walczyły przeciwko sowieckim okupantom, lecz ich bohaterstwo było nie tylko przemilczane, ale i potępiane jako rzekomy „faszyzm”. Szczególną podłością wyróżniali się Churchill i Eden, dla których Polska była „nędznym krajem ludzi głupich, rządzonych przez ludzi nikczemnych”, którzy strofowali Polaków za upominanie się o losy oficerów z Katynia, za rzekome rozbijanie jedności koalicji antyhitlerowskiej oraz zaaranżowali mord na generale Władysławie Sikorskim.

* * *

Istnieją dwie legendy, dotyczące śmierci generała Iwana Czerniachowskiego. Pierwsza z nich głosi, że na początku 1945 roku generalissimus Józef Stalin wydał rozporządzenie o nadaniu Czerniachowskiemu, mającemu 37 lat, tytułu marszałka Związku Radzieckiego. Przygotowano specjalną złotą gwiazdę wysadzaną diamentami, uszyto odpowiedni garnitur i podjęto przygotowania do uroczystości na Kremlu. Do niej jednak miało nie dojść. Według jednej z wersji wydarzeń, 18 lutego generał, podczas dokonywania inspekcji na linii frontu, trafił pod przypadkowy ostrzał artyleryjski. Odłamek pocisku wszedł przez tylną ściankę „Willisa” i na wylot przebił ciało dowódcy, wchodząc z tyłu miedzy łopatkami, a wychodząc przez klatkę piersiową. Do szpitala polowego nie zdążono dotrzeć. Ostatnimi słowami umierającego dowódcy, skierowanymi do jego adiutanta, pułkownika Komarowa, były: „Nieużeli eto koniec?”
Druga legenda podaje odmienne szczegóły. Na początku 1945 roku Czerniachowski dowodził wojskami likwidującymi w zaciętych i krwawych walkach ugrupowanie wschodniopruskie armii hitlerowskiej. Zdobywano metodycznie wieś po wsi, miasto po mieście. Niekiedy urządzano w zdobywanych miejscowościach przeglądy oddziałów lub naprędce organizowano nieduże defilady. Podczas gdy generał przyjmował jeden z takich pokazów, podbiegła do niego 12-letnia niemiecka dziewczynka o niebieskich oczach i złotych loczkach. Patrząc, jak się do niego zbliżała, pomyślał, że jest bardzo podobna do jego własnej córeczki. Pochylił się więc z uśmiechem, by wziąć z jej rąk duży bukiet kwiatów i... w tej chwili nastąpił wybuch granatu, ukrytego w pięknej wiązance. Było to w dniu 18 lutego 1945 roku. Dziewczynka i generał zginęli na miejscu, porażeni odłamkami stali. Śledztwo wykazało, że niemieckie dziecko z polskiego Pomorza pomściło w ten sposób śmierć swoich bliskich, którzy zginęli na skutek działań wojennych. Schwytano zresztą i rozstrzelano kilku jej znacznie starszych znajomych, którzy ją do tej akcji przygotowywali.
Ale to była tylko „piękna” propagandowa bajka Niemców, stworzona na ich własny użytek. Faktycznie Czerniachowski został ugodzony w plecy skrytobójczą „razrywną” kulą, skierowaną w niego z zasadzki (w plecy) przez oficera ze specjalnego ugrupowania NKWD, stworzonego przez Ławrentija Berię. Żydosowiecki system nienawidził i „likwidował” zbyt inteligentnych gojów.
Generał Czerniachowski został pochowany w Wilnie, gdyż władze radzieckie wiedziały, że stąd, z ziem polskich, wywodzili się jego przodkowie. W celu uwiecznienia pamięci tego odważnego żołnierza i znakomitego dowódcy w 1946 roku dawne miasto pruskie Insterburg przemianowano na Czerniachowsk. Jest ono centrum rejonu o tejże nazwie, stanowiącego część Obwodu Kaliningradzkiego Federacji Rosyjskiej. Obecnie zamieszkuje je około 50 tysięcy osób.
Młodego, niedoszłego marszałka ZSRR (przygotowane papiery i złotą gwiazdę miano wręczyć 26 lutego) pochowano 20 lutego 1945 roku na placu Elizy Orzeszkowej w Wilnie, który też przemianowano na plac Czerniachowskiego (obecnie to Plac Kudirki, teoretyka antypolonizmu litewskiego). W 1992 r. rząd niepodległej, nacjonalistycznej Republiki Lietuva podjął decyzję o likwidacji pomnika. [Podczas II wojny światowej Litwini wystawili 120-tysięczną armię ochotniczą, która po stronie Niemców specjalizowała się w zwalczaniu antyfaszystowskiej partyzantki i w masowych mordach na Żydach, Polakach i Białorusinach. Trudno więc byłoby oczekiwać, że po odzyskaniu niepodległości zaakceptują na swym terenie pomnik swego pogromcy i uszanują spokój jego prochów]. Dyplomacji Federacji Rosyjskiej udało się jednak pomnik (dłuta znanego rzeźbiarza N. Tomskiego) od Litwinów wykupić i przenieść do miasta Woroneż, które on kiedyś uwolnił od Niemców. Prochy zaś Czerniachowskiego pochowano w Moskwie na Cmentarzu Nowodiewiczym.
W stolicy Federacji Rosyjskiej dotychczas mieszka rodzina tego wybitnego żołnierza, w tym jego syn, generał-major Oleg Czerniachowski, a pamięć o nim jest w tym kraju nadal pieczołowicie pielęgnowana.

 

 

Aleksander Wasilewski



Był to nie tylko jeden z najwybitniejszych strategów wojskowych z okresu drugiej wojny światowej, ale też znakomity umysł analityczny, a spod jego pióra wyszła niejedna ciekawa i głęboka myśl o dziejach i istocie wojen jako jednej z form istnienia gatunku „homo sapiens”.
Co do istoty wojen dotychczas są prowadzone polemiki. Od tysięcy lat jedni uważają, że wojny są zjawiskiem biologicznie uwarunkowanym, a ich źródło tkwi we wrodzonej agresywności wszystkiego, co żyje, jak też w konieczności prowadzenia nieustającej walki o przestrzeń życiową i o swe miejsce pod słońcem; inni zaś są zdania, że wojny są wytworem kultury, nie zaś natury. Tak np. profesor Ulrich Bröckling w książce Soziologie und Geschichte militärischer Gehorsamsproduktion (München 1997) twierdzi, że wojny nie stanowią nieuniknionej konsekwencji ludzkiego popędu do agresji, lecz stanowią kulturowo uwarunkowany sposób rozstrzygania konfliktów. Od tradycji i kultury danej społeczności lub państwa zależy, czy wojna zostanie zastosowana jako środek oddziaływania na partnera, oraz jeśli tak, to w jakiej formie i w jakim zakresie. Nie wykluczone jednak, że są to tylko formy realizacji bardziej fundamentalnych praw egzystencji, które powodują, że nawet sam proces życia społecznego może być interpretowany jako wojna wszystkich przeciwko wszystkim, jako niekończąca się rywalizacja jednostek, grup, klas i warstw socjalnych oraz całych narodów, państw a nawet ras i cywilizacji.
Wydaje się, iż rzeczywiście bywają w życiu ludzkich jednostek i zbiorowości takie sytuacje, gdy konfliktu nie da się rozwiązać na drodze wymiany zdań. Wówczas muzy milkną, a głos zabierają miecze.
Poeta arabski z IX wieku Abu Tammam pisał nie bez racji:

Czasami miecz więcej powie niż uczone księgi.
On wyznacza granicę między powagą a żartem.
To nie czarne litery, lecz biel nagich ostrzy
rozstrzyga wątpliwości, usuwa niepewność.
Wyroków losu nie szukaj wśród gwiazd,
lecz tu, na polu walki pomiędzy armiami,
na ostrzach włóczni, które w słońcu lśnią.

W każdym razie nie da się zaprzeczyć faktowi, iż wojny są bez przerwy obecne na każdym etapie rozwoju ludzkości, a każda wojna, jak każda walka na śmierć i życie, mobilizuje ludzkie mózgi i wyzwala wyścig cywilizacyjny. Jest to wszelako tylko jedna ze stron medalu. Nie może ona przesłonić innej, bardziej odpychającej i groźnej.
O skutkach wojny Florian Znaniecki pisał: „Umysłowość narodu, wytrącana z normalnej kolei, nie może przez wiele lat odzyskać równowagi. Niezliczone kliniczne wypadki obłąkania są tylko sporadycznymi i skrajnymi objawami bez porównania bardziej rozpowszechnionej i niebezpiecznej niestałości umysłów. Zmysł rzeczywistości jest osłabiony, świadomość właściwej proporcji rzeczy zanika. Opinia społeczna jest zupełnie niezrównoważona, gotowa wierzyć wszystkiemu i wyciągać najniedorzeczniejsze wnioski. Szalone ekonomiczne i polityczne spekulacje pochłaniają tych, którym zostało trochę energii, a tymczasem zmęczeni i bierni odsuwają się od życia publicznego i przestają dbać o cokolwiek, prócz bezpieczeństwa i wygód, których byli pozbawieni w czasie wojny. Nieokiełznane namiętności i pogoń za przyjemnościami obniżają kryteria moralności, a jednocześnie świadomość społeczna szuka ucieczki w najbardziej zużytych formach życia religijnego i niepokój umysłowy objawia się w odżywaniu najpierwotniejszych przesądów. Zdolność i chęć wykonywania pracy produkcyjnej na ogół słabnie, zwłaszcza wśród tych, których wojna wytrąciła z normalnych zajęć. W pewnych wypadkach tworzy się liczna klasa ludności (złożona przeważnie ze zdemobilizowanych żołnierzy) psychologicznie niezdolna do jakiejkolwiek działalności regularnej i pokojowej. Brutalność uczuć, brak poszanowania życia ludzkiego i współczucia z cierpieniem ludzkim, wzrost skłonności zbrodniczych – należą do zwykłych i dobrze znanych skutków wojny, i żaden zysk w postaci zwiększonej energii i męskości nie zrównoważy tych strat.
Aleksander Wasilewski również uważał wojnę za wytwór życia społecznego, nie zaś cechę natury ludzkiej jako takiej. Choć wskazywał na pewne niby korzystne konsekwencje tego zjawiska, jak np. ogromne ożywienie aktywności gospodarczej czy uczuć patriotycznych, samego zapału, z jakim dają się ludzie nakłonić do wojny, nie zachowują potem podczas działań, lecz zmieniają zapatrywania zależnie od wypadków wojennych... Zdarza się bowiem, że bieg wypadków jest nie mniej nieobliczalny od zamierzeń ludzkich, a żelazna dyscypliny wojskowa w paradoksalny sposób kończy się dezorganizacją, a nawet chaosem socjalnym, którym bardzo trudno zapobiegać. W sumie więc A. Wasilewski był zdania, że wojny są jednak wielkim złem, któremu zjednoczona ludzkość położy kiedyś kres. Droga ku temu miała być daleka i – jak słusznie zauważał – być może tragiczna.

* * *

Marszałek ZSRR Aleksander Wasilewski należał do grona najwybitniejszych dowódców wojskowych XX wieku. Pochodził z jednej z oderwanych od pnia macierzystego gałęzi dawnego i słynnego rodu rycerskiego, szeroko ongiś rozgałęzionego na ziemiach Białorusi, Ukrainy, Litwy, Polski, Łotwy, Mołdawii, Węgier, Niemiec, Austrii i Rosji. Panowie Wasilewscy podzieleni na cztery duże gałęzie, pieczętowali się ongiś herbami: Drzewica, Ostoja, Pobóg i Rogala.
Protoplasta Wasilewskich jeszcze w 1520 roku otrzymał od króla polskiego Zygmunta l herb Ostoję i dobra Maszurzyn w powiecie wołkowyskim, które też i pozostały ich wieczystym gniazdem, mimo iż w następnych wiekach odgałęzili się Wasilewscy też na powiat orszański, mścisławski, witebski, wileński, telszewski, trocki, szawelski, oszmiański, lidzki i dalsze. W 1582 roku księgi grodzkie wileńskie wspominają o Aleksandrze Wasilewskim, szlachcicu powiatu trockiego (Akty izdawajemyje Wilenskoju Archeografczeskoju Komissijeju, t. 30, s. 7). W 1609 roku Łukasz Wasilewski pełnił funkcje pisarza grodzkiego wileńskiego (Akty izdawajemyje..., t. 20, s. 217). Około 1625 Mikołaj Wasilewski był horodniczym witebskim... We wrześniu 1641 roku dworzanin królewski województw witebskiego i połockiego Jan Wasilewski przekazał (na mocy przywileju królewskiego) Pawłowi Wasilewskiemu, wojskiemu witebskiemu, i żonie jego, księżnie Ewie Dolskiej we władanie dożywotnie „dobra Orlija, w wdstwie Witebskim leżące, z folwarkiem do tego Orleje, z poddanemi osiadłemi, w siele mieszkającemi, z ych powinnościami, z gruntami oromemi y nieoromemi, sianożęciami, łuhami, lasami, borami, puszczą, barciami, rzekami, z jeziorem... z łowieniem ryb w tych jeziorach wszelakiemi sieciami, przyprawami, z łowy zwierzynnymi i ptaszymi, z gony bobrowymi, a zgoła ze wszystkim a wszystkim” (Istoriko-juridiczeskije matieriały izwleczionnyje iz aktowych knig gubernij Witebskoj i Mogilewskoj, t. 26, s. 429).
W księgach sądowych dworu żagarskiego znajdujemy w XVII wieku zapis następujący: „Roku 1671 miesiąca iulii dnia 7, [z] Żagor.
Postanowiwszy się ustnie a oczewisto pan Wilelm Wasilewski przyznał, iż przedał i na wieczność puścił gruntu leśnego i sianożętnego włóki dwie trejny w obrębie nazwanym Montaryszkach, od miedze z jednej strony Jana Pajsiewicza, a z drugiej strony miedza samego kupującego [...] przedaży pan Wilelm Wasilewski, [żonę], dzieci, blisko krewne, powinowate, nie zostawując sam na siebie i obcym ludziom padnego rekursu do prawa pod winą na urząd kop 6, a na stronę naruszoną zaręki drugą kop 6 i pod nagrodzeniem wszytkich szkód, nakładów stronie obrażonej. A i po zapłaceniu tej winy i zaręki, tudzież nagrodzneniu szkód, nakładów wszytkich stronie naruszonej, jednak te dobrowolne przyznanie ma samego Matiasza Bujzgia, żony i potomków jego wiecznemi czasy przy zupełnej mocy zostać.
Przy którym to dobrowolnym przyznaniu byli ludzie dobrzy, wiary godni: Jakub Bondar, Marcin Sabulis, Ławrzyn S[au]rajtis, Stefan Froncułujtis, mieszczanie żagorscy.” (Żagares dvaro teismo knygos, Vilnius 2003, s. 124).
Do ksiąg grodzkich mohylewskich w 1695 roku wniesiono m.in. następujący wpis: „Panu Wasilewskomu, kotoryj prijechał z Połocka do Mohylewa uczyć chłopców w szkole brackoj po łacinie i śpiewać na chórze w cerkwi, dali jemu zł. 1”.
Od początku XVIII wieku Wasilewscy liczni byli w powiecie wiłkomierskim (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1690, s. 369).
W styczniu 1712 roku magistrat mohylewski wydatkował: „Na strażnika orszańskiego Władysława Wasilewskiego 74 złote 26 groszy, w tym na pałeczkę smółki weneckiej: przy czym wypito im miodu, piwa i wódki na 12 złotych, 11 groszy i 1 szeląg...” Zapisy o podobnej treści powtarzały się także kilkakrotnie w lutym owegoż roku.
W 1711 roku w księgach grodzkich witebskich wspomina się Wasilewskich, właścicieli wsi Sanników Szarypina, Sobótki Witebskiej. W 1716 r. mówią akta grodzkie o Franciszku Wasilewskim, rocznym administratorze hibernowym w-wa witebskiego. W tymże roku figuruje w nich Józef Wasilewski, poborca tegoż województwa (Istoriko-juridiczeskije materiały..., t. 23, s. 10).
Wywód Familii urodzonych Wasilewskich herbu Ostoja z 1819 podaje, „że dom imienia Wasilewskich od czasów najdawniejszych rodowitością szlachecką zaszczycony w powiatach wołkowyskim, oszmiańskim i orszańskim posiadał za prawami wieczystemi i zastawnemi dobra ziemskie. Pierwszy przodek tego domu od nayjaśnieyszego króla Polskiego Zygmunta l dobra Masuszyna nazwane w powiecie wołkowyskim leżące około 1520 roku miał sobie nadane, z potomków którego jedni też dobra w części w Wołkowyskim po dziś dzień possydują, drudzy zaś do innych województw i powiatów powynaszali się, mianowicie urodzony Samuel Wasilewski majętność Zahoranki w powiecie orszańskim (...)”. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1010, s. 37-38).
Drzewo genealogiczne Wasilewskich herbu Ostoja zatwierdzone w Mińsku w 1826 r. podaje opis siedmiu pokoleń tego rodu (47 osób) od Samuela, protoplasty, zaczynając (Historyczne Archiwum Narodowe Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 1, nr 126, s. 69).
Wasilewscy herbu Ostoja z powiatu prużańskiego guberni grodzieńskiej potwierdzeni zastali w rodowitości przez heroldię grodzieńską i Departament Heroldii Senatu Rządzącego w Petersburgu w roku 1848 (CPAH Białorusi w Grodnie, f. 332, z. 3, nr 1, s. 54-58). Jedna z gałęzi nie została jednak uznana za szlachtę, chociaż należała do tegoż rodu (tamże, s. 59-60).
Wasilewscy, gnieżdżący się na Mińszczyźnie, od początku XIX wieku mieli za tradycję rodzinną wstępowanie do rosyjskiej służby wojskowej (Historyczne Archiwum Narodowe Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 2, nr 433, s. 1-71).
Wasilewskich herbu Drzewica wywodzi Kapica Milewski (Herbarz, s. 438) z dóbr Wasielewo w Ziemi Drohickiej.
W 1802 roku kilku Wasilewskich herbu Drzewica uznanych zostało przez heroldię mińską „za rodowitą i starożytną szlachtę polską” z wpisaniem ich imion do pierwszej części ksiąg szlachty Guberni Mińskiej. (Historyczne Archiwum Narodowe Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 1, nr 32a, s. 155-156).
Wywód familii urodzonych Wasilewskich herbu Drzewica z 28 sierpnia 1820 r. podaje, iż „familia ta od niepamiętnych czasów dostojnością szlachecką zaszczycona, miała sobie nadane rozmaite majątki za osobiste zasługi i liczne dzieła rycerskie, mianowicie Andrzej Wasilewski, będąc obdarzony przez najjaśniejszego Króla Jagiełłę starostwami bereznickim i bobrujskim, oraz dziedzicząc dobra Moszuszyn w powiecie wołkowyskim...” Jego potomkowie dziedziczyli w powiecie oszmiańskim dobra Miśniewicze, Szczepanowicze i Horodek Mały, jak również liczne posiadłości w województwach: Trockim, Witebskim, Mińskim, Nowogródzkim. Ród był niezwykle szeroko rozgałęziony, wykazywał dużą siłę biologiczną. Służyli od dawna w wojskach polskich, pruskich, rosyjskich. Byli zarówno katolikami, jak i prawosławnymi (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 8, nr 2597, s. 246-249).
Inny Wywód Familii urodzonych Wasilewskich herbu Drzewica podaje, że „ta familia od niepamiętnych czasów dostojnością szlachecką zaszczycona miała sobie nadane rozmaite majątki za osobiste zasługi i liczne dzieła rycerskie, a mianowicie Andrzej Wasilewski będąc obdarzony przez nayjaśniejszego króla Jegomość Jagiełłę starostwami Bereznickim i Bobrujskim oraz dziedzicząc dobra Mosuszyn w powiecie Wołkowyskim leżące, spłodził Andrzeja”. Ten zaś miał synów: 1. Pawła, władającego Miszniewiczami, Szczepanowiczami i Horodkiem Małym w w-wie wileńskim; 2. Janusza; 3. Piotra, mającego dobra w powiecie trockim; 4. Wacława, zamieszkałego w w-wie Witebskim; 5. Michała, mającego majątki w województwach Mińskim i Nowogrodzkim; 6. Stanisława, dziedziczącego po przodkach majątek Mosuszyn. Dalsze pokolenia Wasilewskich również wyróżniały się płodnością i rozgałęziły się szeroko po całej Rzeczypospolitej. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1010, s. 167-171).
Jeśli chodzi o Rogalów – Wasilewskich, to krzewili się oni przede wszystkim na Żmudzi. Ich drzewo genealogiczne, sporządzone 4 maja 1902 r. w heroldii wileńskiej, przedstawia dzieje sześciu pokoleń tego rodu, za protoplastę którego wzięto Jana Antoniego Wasilewskiego, który w 1735 r. nabył od S. Barcewicza majętności Jankojcie vel Medidy vel Pikturny w powiecie szawelskim na Żmudzi (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 7, nr 1744).
W świetle przekazów archiwalnych widać, iż Wasilewscy używający różnych herbów stanowili jednak ten sam ród, którego reprezentanci ze względu na ogromne rozrodzenie pieczętowali się odmiennymi godłami.
Biskup – poeta Ignacy Krasicki pisał w wierszu Pszczołydo Aleksandra Wasilewskiego:

Ty, któryś zrzucił jarzmo uprzedzenia,
Chęć dumnych różnic i dworszczyzny troski,
Ty, coś w mierności szukał utajenia
l znalazł szczęście w kącie twojej wioski,
Tam, gdzie liść szemrze, gdzie mruczą strumyki,
Siądź na murawie, czytaj te wierszyki.
(...) Paście się, pszczółki, po rozkosznej łące,
Zbierajcie słodycz z kwiatów wybujałych,
Póki wam służą dni lata gorące,
Póki wam stanie żeru z ziół dojrzałych.
Wasz brzęk rozkoszny nikogo nie nudzi,
Lepiej być z wami niżli wpośród ludzi.”

Z tej rodziny pochodził prawdopodobnie i Joseph Wilhelm von Wasilewski (17.VI.1822 w Grossleesen – 13.XII.1896 w Sondershausen) jeden z najwybitniejszych niemieckich skrzypków i historyków muzyki XIX wieku, utalentowany organizator życia muzycznego w Niemczech, przyjaciel R. Schumanna i L. van Beethovena.
Jeśli chodzi o Rosję, to Wasilewscy zjawili się tam już w wieku XVII. Widzimy wówczas np. wśród szlachty twerskiej rajtara Kornela, syna Jana, Wasilewskiego, mającego dobra w powiecie rżewskim. Obok Wasilewskich spotykamy na przełomie XVII-XVIII wieku w Guberni Twerskiej Buchowieckich, Bielikowiczów, Balickich, Wierzchowskich, Wysockich, Chrapowickich, Dudzińskich, Kowzanów (zwanych tam z rosyjska Kowzanowymi), Kowalewskich, Korbutowskich, Frołowskich, Chonikiewiczów, Wielkopolskich, Weryhów, Galinowskich, Ciechanowiczów, Dobrowolskich, Kosińskich, Przybyszewskich i in. (por. M. Czerniawski, Genealogija gospod dworian Twierskoj Gubernii, s. 27 i inne. (Rękopis w Bibliotece Rumiancewów w Moskwie).

* * *

Aleksander Wasilewski urodził się 18 września 1895 roku w drobnej, liczącej zaledwie trzy chaty, wioseczce Nowa Golczycha na Powołżu w rodzinie wiejskiego kapłana prawosławnego. Rodzina osiadła tu przed trzema pokoleniami, po przybyciu z zachodnich terenów Imperium, lecz jakoś nie bardzo potrafiła się dorobić. Skromnego wyposażenia ojca Michała Aleksandrowicza Wasilewskiego, zaledwie starczało na zaspokojenie najprostszych potrzeb bytowych licznej rodziny (ośmioro dzieci). Dlatego ojciec – co zresztą nie dziwiło w przypadku kapłana prawosławnego – nie tylko parał się dodatkowo pracami ciesielskimi, lecz też razem z innymi członkami rodziny pracował na własnej roli. Matka pochodziła z rodziny Sokołowów.
Jak wiadomo na Ziemi Kostromskiej licznie osadzani byli przez carów wychodźcy z Rzeczypospolitej. To stąd pochodzili Parscy, Ostrowscy, Lutosławscy, Newelscy i cały szereg innych słynnych rodów rosyjskich mających polsko-litewskie korzenie.
Sąsiadami Wasilewskich we wsi była inna polska rodzina – Dobrowolscy, których władze carskie ciągle szykanowały podejrzewając o działalność wywrotową. Nieraz Michał Wasilewski zawczasu uprzedzał sąsiada o szykujących się rewizjach, które miała przeprowadzać policja. Dzięki temu Dobrowolscy zawsze zdążyli schować kompromitującą literaturę w języku polskim zanim zjawiali się stróże porządku. (Por. W. Jarowikow, Grani wojennogo tałanta, Moskwa 1980, s. 4).
Olek Wasilewski przejawiał w dzieciństwie żywą ciekawość świata, dużo czytał, lubił podyskutować z ojcem na tematy historyczne czy filozoficzne. Marzył też o jednym z najbardziej pokojowych zawodów świata – nauczycielskim. Los szykował mu jednak inną karierę: od szeregowca do marszałka.
Po paru latach zajęć w Kostromskim Seminarium Duchownym (Wasilewski marzył po jego ukończeniu o zostaniu nauczycielem), chłopiec zgłosił się – był rok 1914 – na ochotnika do wojska. Trafił jednak do Moskwy, do tzw. Aleksiejewskiej Szkoły Wojskowej w Lefortowie. Po czterech miesiącach, już w randze chorążego, Wasilewski skierowany został do batalionu zapasowego, a jesienią 1915 był już na froncie w składzie 9 Armii generała P. Leczyckiego, też zresztą Polaka. Dość szybko awansował i w 1917 roku dosłużył się rangi sztabs-kapitana armii carskiej. Potem wybuchła rewolucja socjalistyczna, znamionująca radykalny przełom w dziejach Rosji.
W księdze wspomnień Sprawa całego życiamarszałek Wasilewski później pisał: „Można powiedzieć, że mój życiorys jest w jakimś stopniu charakterystyczny... Pochodzę ze stanu duchownego... Byłem oficerem armii carskiej... Takich ludzi w Rosji było mnóstwo. Rok 1917 stanowił punkt przełomowy... Przed milionami obywateli stanął dylemat: z kim jesteś? Po której stajesz stronie barykady? Jedni znaleźli się w obozie Białej Gwardii, inni – a ich było dość dużo – w obozie obrońców władzy radzieckiej. Wśród nich okazałem się i ja”...
W składzie Armii Radzieckiej A. Wasilewski dowodził początkowo kompanią, potem batalionem i wreszcie pułkiem, biorącymi udział w wojnie domowej 1918-1919 roku. Przejawiał charakterystyczną dla wybitnych oficerów inteligencję i odwagę i również dość szybko wspinał się w górę po szczeblach drabiny służbowej, choć karierowiczem nie był w najmniejszym stopniu. Awans zawdzięczał wyłącznie własnym uzdolnieniom, sile woli, konsekwencji w działaniu, odwadze na polu walki i olimpijskiej pewności siebie i optymizmowi nawet w najbardziej groźnych sytuacjach kryzysowych. Być może cechy te tworzą jakiś spójny „syndrom psychiczny” dobrego dowódcy. W każdym razie jeszcze Marek Tulliusz Cyceron pisał w Rozmowach tuskulańskich: „Kto jest dzielny, ten jest też ufny w siebie. („Zadufany w sobie” oznacza wadę, chociaż wyrażenie to pochodzi od słowa „ufać”, które wyraża coś dodatniego). Kto zaś jest ufny w siebie, ten z pewnością nie czuje lęku, ufność bowiem nie godzi się z lękiem. A kogo ogarnia zmartwienie, tego ogarnia też lęk; te same bowiem rzeczy, które obecnością swą pogrążają nas w zmartwienie, budzą w nas lęk, gdy zagrażają nam i gdy się zbliżają. Zmartwienie nie godzi się zatem z dzielnością. Jest więc rzeczą prawdopodobną, że kogo ogarnia zmartwienie, tego ogarnia też lęk, a z pewnością również niemoc duszy oraz przygnębienie. A gdy kogoś uczucia te ogarną, zdarza się również, iż się im podda i że czasem przyznaje, iż został zwyciężony. Kto zaś do tego dopuścił, ten musi dopuścić do bojaźliwości i tchórzostwa. A przecież nie przytrafia się to człowiekowi dzielnemu; zatem nie ulega on też zmartwieniu. Atoli nikt nie jest mądry, jeśli nie jest dzielny; człowiek mądry nie ulega zatem zmartwieniu (...) I podobnie jak oko, jeśli zostało urażone, nie może należycie wykonać swoich funkcji i jak inne części ciała oraz całe ciało nie spełnia swoich obowiązków i funkcji, gdy coś je zakłóci, tak i dusza, która uległa zaniepokojeniu, nie jest zdolna wykonywać swojej funkcji. Funkcją duszy zaś jest posługiwać się rozumem; dusza zaś człowieka mądrego jest zawsze w takim stanie, że jak najlepiej nim się posługuje: nic ją więc nigdy nie niepokoi. Tymczasem zmartwienie jest właśnie niepokojem duszy; mądry człowiek jest zatem zawsze od niego wolny”...
Dotyczy to osób dowolnego zawodu cywilnego, jak i wojskowego.
Oczywiście istnieją różne odmiany odwagi. Wytrawny psycholog i filozof Fryderyk Nietzsche rozróżniał „odwagę z temperamentu” i „odwagę z bojaźni przed bojaźnią”, jak też „odwagę z rozpaczy”. Pisał: „Odwaga jako chłodna nieustraszoność i dzielność, oraz odwaga jako krewkie na wpół ślepe junactwo – obie noszą jednakie miano! A jednak jak bardzo różnią się cnoty zimne od cnót ciepłych!
Psycholog zaś Helen Palmer w książce Enneagramdodaje: „Odwaga uzależniona jest od zdolności ciała do reagowania w sposób adekwatny w stanie niemyślenia. Polega na działaniu przed myśleniem, gdy ciało zaczyna się poruszać zanim nabyta osobowość zdąży się wtrącić”... Niewątpliwie jest to także trafne spostrzeżenie, ale pomija ono tak doniosłą odmianę odwagi – ważną m.in. w dziedzinie wojskowości, ale też w sferze twórczości naukowej czy artystycznej – jak odwagę intelektualną, której mistrzem był właśnie marszałek A. Wasilewski, śmiały strateg, obdarzony ogromną wyobraźnią i polotem myśli.
Tuż po wojnie domowej, w 1920 roku objął kierownictwo dywizyjnej szkoły wojskowej, następnie dowództwo pułku strzeleckiego i wreszcie bardzo wysokie stanowisko zastępcy kierownika do spraw przygotowania bojowego Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej (RKKA). Nieco później został mianowany szefem wydziału przygotowania bojowego Nadwołżańskiego Okręgu Wojskowego. Wszędzie, na każdym posterunku manifestował znakomite walory intelektualne i etyczne, wybitne uzdolnienia organizacyjne i dowódcze. Mocny i nieugięty charakter, samodyscyplina, bezwzględna przyzwoitość w stosunkach służbowych i towarzyskich zjednywały mu w środowisku oficerskim autentyczny szacunek i autorytet.
Jedną z charakterystycznych cech usposobienia A. Wasilewskiego było świadome i konsekwentne dążenie do wiedzy, do nieustannego podnoszenia swych kwalifikacji zawodowych. To, co inni usiłowali osiągać na drodze intryg i rozgrywek personalnych, on zdobywał dzięki walorom merytorycznym, wiedzy i kompetencji. Jak każdy prawdziwy znawca swej sfery działalności ciągle podnosił poziom własnej kultury umysłowej metodą samokształcenia i studiów specjalistycznych.
W 1937 roku A. Wasilewski ukończył Akademię Sztabu Generalnego w Moskwie, od maja 1940 roku został w Sztabie Generalnym Armii Radzieckiej zatrudniony. Błyskawicznie uzyskał rangę pułkownika i generała. W sierpniu 1941 objął eksponowane stanowisko kierownika Wydziału Operacyjnego, a następnie zastępcy i pierwszego zastępcy szefa Sztabu Generalnego AR.
W najtrudniejszych okolicznościach wojny, gdy pancerne zastępy wojsk hitlerowskich parły na Moskwę i Leningrad, wykazał żelazną wolę walki, nieustępliwość i umiejętności organizacyjne. Powoli przełamując bezwład armii, elementy słabości i defetyzmu w gronie przywódczym, na nowo dobierał i kształtował kadrę dowódczą, która niebawem zaczęła z rzadka, a potem coraz częściej odnosić błyskotliwe zwycięstwa nad orężem niemieckim, niewątpliwie przecież najdoskonalszym na świecie. Od czerwca 1942 roku Aleksander Wasilewski piastował równolegle stanowisko szefa Sztabu Generalnego Armii Radzieckiej oraz zastępcy ludowego komisarza obrony czyli ministra obrony ZSRR.
Tylko żelazna dyscyplina i nieugięta wola mogły uratować ZSRR od katastrofy, gdyż do niewoli niemieckiej trafiły miliony sowieckich jeńców, a wojska hitlerowskie były wspomagane przez liczne oddziały sojusznicze zarówno z zachodniej, jak i ze wschodniej Europy, jak również z Kaukazu. Zaczęły one powstawać jesienią 1941 roku z inicjatywy Grup Armii, które w ten sposób chciały wypełnić luki kadrowe. Stopniowo formacje te zaczęły wykonywać na okupowanych terenach Ukrainy, Białorusi oraz republik bałtyckich zadania półwojskowe; używano ich do walk z partyzantami, do likwidacji ludności żydowskiej, do ochrony transportów i dróg komunikacyjnych. Z inspiracji Abwehry i Waffen-SS powstawały także tzw. Ostlegionen czyli legiony wschodnie, jednostki bojowe, chociaż świadomie nie wykorzystywane w działaniu w związkach taktycznych. Hitler zdecydowanie się temu sprzeciwiał.
Gdyby nawet Hitler swe postępowanie zmienił i zapewnił swym wytrawnym generałom zupełną swobodę podejmowania samodzielnych decyzji, nie zmieniłoby to zasadniczo sytuacji na frontach, lecz by tylko wydłużyło okres konania Trzeciej Rzeszy. Naprzeciwko Niemców stał bowiem przeciwnik o wyjątkowych walorach intelektualnych, charakterologicznych i materialnych. Co prawda, generałowie rosyjscy przez pierwsze dwa lata wojny raczej przegrywali wojnę, ale, jak to zauważył Montaigne, „kto zawsze wygrywa, nie jest prawdziwym graczem”. Na froncie, tak jak w szachach, trzeba niekiedy przegrać na początku, by wygrać w końcu. I owszem, wojska radzieckie początkowo nie radziły sobie z oddziałami hitlerowskimi, nie traktując ich z należnym respektem. Najbardziej bowiem niebezpiecznym przeciwnikiem bywa ten, którego lekceważymy. Zapominając o ostrożności, narażamy się na wielkie niebezpieczeństwo, a więc na froncie nigdy nie dość ostrożności, a cofnięcie się bywa nieraz skuteczniejsze niż straceńczy atak. Jedną z najgłębszych reguł sztuki wojskowej jest zasada niedoprowadzania przeciwnika do desperacji i w ten sposób jakby elastyczne usypianie jego czujności. Pamiętali o tym generałowie słowiańscy, a często zapominali germańscy na frontach II wojny światowej.
Generał Wasilewski powoli, lecz konsekwentnie zaprowadzał w armii żelazną dyscyplinę (za poddanie się do niewoli przewidziano karę śmierci przez natychmiastowe rozstrzelanie, które to rozporządzenie obejmowało swym zasięgiem także – jeśli nie przede wszystkim – korpus oficerski). Osiągnięto wreszcie stan, gdy żołnierze bardziej bali się swego dowódcy niż wroga. Jednocześnie dbano o to, by dyscyplina wojska była nie po prostu mechaniczna, lecz świadoma i rozumna, oparta na patriotyzmie i gotowości oddać życie za ojczyznę. A. Wasilewski postępował jakby według myśli Lukiana, który ongiś miał napisać: „Podczas walk zachętą najskuteczniejszą dla oddziałów bojowych jest przypomnienie, że wojna toczy się w obronie ojczyzny. Nie ma człowieka, któryby słysząc te słowa zechciał się spodlić.
Istotnie, z każdym miesiącem wojny opór oddziałów rosyjskich sukcesywnie wzrastał (na pozór wbrew wszelkiej logice, doznawane bowiem porażki musiały prowadzić do defetyzmu i upadku ducha walki), co doprowadzało Niemców do wściekłości, a potem do „rozpaczy zwycięzców”.
Rozważny dowódca winien uczynić wszystko, aby zmusić do walki żołnierzy własnych, a zniechęcić do niej żołnierzy nieprzyjaciela” (N. Machiavelli).
Pełniąc obowiązki szefa sztabu wojsk radzieckich A. Wasilewski w szczególny sposób dbał o to, by żołnierze byli zawsze dobrze zaopatrzeni nie tylko w amunicję i broń, ale też w żywność. Armie bowiem, jak to trafnie sformułował Wellington, „maszerują na brzuchu”, to znaczy, muszą być dobrze odżywione.
I wreszcie ogromna siła woli połączona z wolą zwycięstwa i zdolnością brania na siebie całej odpowiedzialności za bieg wydarzeń pozwalały Wasilewskiemu na bardzo skuteczne prowadzenie wojny z Niemcami. Niccolo Machiavelli napisał w Rozważaniach, że „armia powinna mieć jednego tylko wodza, gdyż wielu rozkazodawców przynosi tylko szkodę; ... lepiej postawić na czele wyprawy jednego człowieka pospolitego rozumu, niż powierzyć jej dowództwo dwóm ludziom wielkiej mądrości”...
Generał Wasilewski zaś starannie dobierał kadrę dowódczą, awansował najzdolniejszych, najbardziej odważnych i inteligentnych oficerów; wymagał jednak i od nich bezwzględnej lojalności i absolutnego sobie posłuszeństwa. Po prostu dokładnie zdawał sobie sprawę z prawidłowości, którą socjolog Florian Znaniecki opisał jak następuje: „Każda praca zbiorowo wykonywana przez grupę, nie podporządkowana woli indywidualnej, począwszy od zgromadzenia ulicznego, a kończąc na posiedzeniu parlamentu, odbywa się kosztem nieobliczalnego zmarnowania talentu, inicjatywy i energii”. Zasada „jedinonaczalija” stanowiła oś filozofii dowódczej A. Wasilewskiego.
Powracając do sytuacji na froncie przypomnijmy, że wśród legionów wschodnich wymienić należy liczne formacje kozackie, ukraińskie, złożone z narodowości kaukaskich (Gruzinów, Czeczenów, Ormian), Tatarów, Turkmenów, Kirgizów, Kałmuków oraz z państw nadbałtyckich – Litwinów, Lotyszów i Estończyków. Istniały także formacje rosyjskie, np. RONA byłego radzieckiego kapitana Kamińskiego, którego brygada SS wsławiła się zbrodniami na ludności cywilnej podczas Powstania Warszawskiego.
Najbardziej znane były formacje ROA – Rosyjskiej Armii Wyzwoleńczej: powstałe pod kierownictwem generała lejtnanta Andrieja Własowa, który po dostaniu się do niewoli już latem 1942 r. oddał się do dyspozycji Wehrmachtu, a jego oddziały znajdowały się od jesieni 1944 r. pod patronatem Waffen-SS.
Od nazwiska Własowa (1901-1946), formalnego dowódcy ROA, formacje kolaboranckie i legiony wschodnie nazywano „własowcami”, chociaż większość z nich odrzucała jego rosyjskie zwierzchnictwo. Formacje te walczyły także we Włoszech, Jugosławii, przeciw powstańcom warszawskim oraz podczas inwazji w Normandii (lato 1944 r.), gdzie ku zdumieniu Anglików i Amerykanów poddało się prawie 20 000 żołnierzy Wehrmachtu mówiących, że są antykomunistycznymi Rosjanami. Zostali zresztą wydani przez W. Brytanię Stalinowi, który kazał wszystkich rozstrzelać.
Łączne formacje wschodnie liczyły od 800 000 do miliona żołnierzy, policjantów i strażników. Stanowili oni od 25 do 30 procent składu osobowego jednostek Wehrmachtu na froncie wschodnim! Bez nich front wschodni zawaliłby się znacznie wcześniej. Była to przez ponad 40 powojennych lat jedna z najbardziej wstydliwych kart radzieckiej historiografii II wojny światowej.
W okresie lat 1942-1944 Aleksander Wasilewski (od 16 lutego 1943 roku Marszałek ZSRR) na mocy decyzji Kwatery Głównej Najwyższego Głównodowodzącego koordynował działania frontów: Południowo-Zachodniego, Dońskiego i Stalingradzkiego, mających na celu zamknięcie w kotle i zniszczenie wojsk przeciwnika. Co też nastąpiło w Bitwie pod Stalingradem na przełomie lat 1942-1943. W 1943 roku Wasilewski koordynował działania frontów Woroneżskiego i Stepowego, które osiągnęły swój skutek w słynnej Bitwie pod Kurskiem. Latem tegoż 1943 roku pod jego dowództwem wojska Południowo-Zachodniego i Południowego Frontu odzyskały Donbas.
O sytuacji na froncie w drugiej połowie 1943 roku feldmarszałek Heinz Guderian we Wspomnieniach żołnierza pisał: „Bezbronność naszej piechoty wobec rosyjskich czołgów działających w większej liczbie powodowała coraz to większe straty. Pewnego wieczoru, podczas raportu sytuacyjnego, doprowadziło to Hitlera do wybuchu wściekłości. Zaczął wygłaszać długi i utrzymany w gwałtownym tonie monolog, rozwodząc się nad bezsensownością odmawiania piechocie wystarczających środków obrony przeciwpancernej. Przypadkowo byłem obecny przy tym raporcie. Stałem naprzeciwko Hitlera, gdy dawał upust swym żalom. Musiał widocznie odczytać z wyrazu mej twarzy, co myślałem, gdyż nagle przerwał, spojrzał na mnie i po chwili milczenia powiedział: „Miał pan rację! Mówił mi pan to już dziewięć miesięcy temu. Szkoda, że pana nie usłuchałem”. Teraz więc nareszcie mogłem zrealizować swój zamiar, ale niestety – za późno. Przed rozpoczęciem przez Rosjan ofensywy zimowej 1945 roku zdołaliśmy tylko jedną trzecią kompanii przeciwpancernych wyposażyć w tę nową broń.
Tyle o technicznym rozwoju naszych wojsk pancernych do końca 1943 roku. W drugiej połowie tego roku sytuacja operacyjna rozwijała się w dalszym ciągu na naszą niekorzyść. (...).
5 listopada przeciwnik wbił się głębokim klinem w nasze linie pod Kijowem. 6 listopada dowództwo grupy armii wydało rozkaz, którego sens daje się streścić, jak następuje: „25 dywizja pancerna zostaje podporządkowana 4 armii pancernej i winna posiadanymi oddziałami na kołach jeszcze 6.11 rozpocząć marsz do Białej Cerkwi. Koncentracja następuje w rejonie: Biała Cerkiew, Fastow. Dywizja ubezpiecza się własnymi siłami. Oddziały na gąsienicach podciągnąć z rejonu Kirowogradu”.(...).
Na froncie niemal bez chwili przerwy trwały zaciekłe walki. W obrębie Grupy Armii „Środek” udało się Rosjanom dokonać wyłomu w rejonie Rzeczycy między Prypecią i Berezyną. Zacięte walki toczono o Witebsk i Newel. Opuściliśmy Homel i Propojsk, ale na wschód od Mohylewa i Orszy utrzymaliśmy w swym ręku przyczółek na wschodnim brzegu Dniepru.
Zachodzi uzasadnione pytanie, czy w tej sytuacji, która chyba już raz na zawsze wykluczała możliwość podjęcia ofensywy w kierunku wschodnim, w ogóle miało jeszcze jakiś sens utrzymywanie przyczółków nad Dnieprem. Pod Nikopolem Hitler chciał eksploatować złoża manganu. Tu więc przynajmniej wchodziły jeszcze w grę jakieś względy gospodarki wojennej, co prawda mało przekonywające i – jak widzieliśmy – z punktu widzenia operacyjnego szkodliwe. Ale na wszystkich innych przyczółkach słuszniej byłoby wycofać się za linię Dniepru, wydzielić odwody, przede wszystkim dywizje pancerne, i uzyskanymi w ten sposób siłami prowadzić działania ruchowe – manewrować. Ale Hitler, gdy tylko słyszał słowo „manewrować”, od razu wpadał w gniew. Przypuszczał, że u generałów słowo to zawsze oznacza odwrót. Toteż z fanatycznym uporem obstawał przy swym żądaniu utrzymywania terenu nawet tam, gdzie to przynosiło szkodę.
Ciężkie, połączone z wielkimi stratami walki tej zimy pochłonęły całą uwagę Naczelnego Dowództwa Wojsk Lądowych. Nikt nawet nie pomyślał o przygotowaniu sił dla Zachodu, gdzie na wiosnę 1944 roku niechybnie należało oczekiwać inwazji. Uważałem więc za swój obowiązek wciąż na nowo przypominać o konieczności wycofania dywizji pancernych z frontu w celu uzupełnienia. U Naczelnego Dowództwa Sił Zbrojnych, chociaż powinno najbardziej interesować się czekającym je w niedalekiej przyszłości najważniejszym teatrem działań wojennych, nie znajdowałem w tych staraniach żadnego poparcia. (...).
Wszystko zatem pozostawało po staremu. Dalej walczono o każdy metr kwadratowy terenu. Ani razu nie zdecydowano się na to, aby ratować jakąś beznadziejną sytuację, zawczasu wycofując się z bronionych pozycji. Hitler potem nieraz jeszcze pytał mnie ze zgaszonym wzrokiem: „Nie wiem, dlaczego od dwóch lat nic nam się nie udaje?” Ale uchylał się od dalszej rozmowy, gdy słyszał ode mnie zawsze tę samą odpowiedź: „Proszę zmienić postępowanie”.

* * *

W 1944 oddziały Floty Czarnomorskiej i 4-go Frontu Ukraińskiego pod dowództwem Aleksandra Wasilewskiego odbiły z rąk Niemców Krym, a wojska 3-go i 4-go Frontu Ukraińskiego oswobodziły Prawobrzeżną Ukrainę. Były to ogromne zwycięstwa militarne, w których przeciwnik poniósł bezprecedensowe straty w sile żywej, technice wojskowej i zajmowanym dotąd terytorium. Armie dowodzone przez A. Wasilewskiego powoli i ze straszliwą konsekwencją rujnowały i obracały w perzynę idealnie zorganizowaną potęgę militarną Niemiec, spychając doborowe formacje wroga do coraz głębszej i coraz bardziej beznadziejnej defensywy. Latem 1944 roku wojska 3-go Białoruskiego oraz 1-go i 2-go Frontu Nadbałtyckiego pod bezpośrednim dowództwem marszałka A. Wasilewskiego wyparły całkowicie paromilionową armię niemiecką, jak też stutysięczną litewską i nieco mniejszą łotewską z terytorium Białorusi, Litwy i Łotwy.
W lutym 1943 roku A. Wasilewski został członkiem sztabu Kwatery Głównej Najwyższego Dowództwa Armii Radzieckiej i objął komendę nad 3 Frontem Białoruskim. Skutecznie zrealizował operacje wojskowe, mające na celu zagarnięcie Prus Wschodnich i Królewca (Königsberg).
W czerwcu 1945 roku A. Wasilewski został mianowany głównodowodzącym wojskami sowieckimi na Dalekim Wschodzie i dowodził nimi w trakcie zwycięskiej dla niego wojny radziecko-japońskiej 1945 roku, kiedy to przestała istnieć słynna Armia Kwantuńska cesarza Japonii.
Za ogromne sukcesy wojskowe marszałek A. Wasilewski został odznaczony szeregiem wysokich nagród państwowych ZSRR, jak np. siedmioma Orderami Lenina, dwoma Orderami „Pobieda”, dwoma Orderami Czerwonego Sztandaru, Orderem Suworowa pierwszego stopnia, Orderem Gwiazdy Czerwonej, jak też prawie dwudziestoma orderami innych krajów, m.in. Polski, Czechosłowacji, USA, Francji, Wielkiej Brytanii, Danii. Dwukrotnie, 29 lipca 1944 oraz 8 września 1945 marszałek Wasilewski otrzymał zaszczytne miano Bohatera Związku Radzieckiego.
Po wojnie, od 1946 roku marszałek piastował m.in. stanowisko szefa Sztabu Generalnego AR, pierwszego zastępcy ministra obrony, a od 1949 – ministra Sił Zbrojnych ZSRR. W latach 1950-1953 pełnił funkcje ministra wojny, a w 1953-1957 pierwszego zastępcy ministra obrony Związku Radzieckiego. Od roku 1959 marszałkowi A. Wasilewskiemu powierzano nieco mniej ważne stanowiska w Ministerstwie Obrony ZSRR. Było to związane nie tylko z jego coraz bardziej zaawansowanym wiekiem, ale i z okolicznością, że znakomita kadra autentycznie zawodowych wojskowych była powoli, lecz nieubłaganie zastępowana przez karierowiczowskie miernoty z mianowania partyjnego oraz przez szumowiny z NKWD i KGB. Powoli też kadra dowódcza, a z nią i całe siły zbrojne ZSRR zaczynały degenerować się i tracić zdolności bojowe.
Ci dowódcy, którzy usiłowali jakoś się temu rozkładowemu procesowi przeciwstawiać, byli niepostrzeżenie spychani na boczne tory m.in. przez powierzanie im jakichś podrzędnych funkcji partyjnych czy biurokratycznych. Marszałek A. Wasilewski w okresie 1952-1961 był m.in. członkiem Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego. Genialny żołnierz musiał więc zasiadać w tym gremium obok kilkuset politowania godnych intrygantów i łobuzów, którzy powoli doprowadzali ten wielki kraj do ruiny gospodarczej, moralnej i politycznej.
Marszałek A. Wasilewski zakończył życie 5 grudnia 1977 roku. Na dwa lata przed zgonem ukazały się jego zbeletryzowane wspomnienia pt. Dieło wsiej żyzni (Sprawa całego życia), ukazujące w literackiej formie niełatwe dzieje jego życia.



Iwan Jakubowski



Ród panów Jakubowskich herbu Topór należał do najbardziej rozgałęzionych i sławnych na ziemiach Polski, Litwy i Rusi. Profesor Janusz Kurtyka opracował wywód genealogiczny Toporzyków sięgający wieku XII, a lokalizujący ich w latach 1186-1187 jako potomków Śmiła i Sulisława Sieciechowiców. Dokumentalne wzmianki o panach Jakubowskich znajdujemy m.in. w zapisach rachunkowych dworu króla Władysława Jagiełły z lat 1393-1395; Adam Boniecki zaś wymienia Jakubowskich herbu Jastrzębiec i Topór; Seweryn Uruski – także herbu Trzaska i Kopacz (Żydzi); a pod Grunwaldem w 1410 roku poległ rycerz Jakubowski herbu Poraj. Licznie rozrodzeni używali, jak widać, różnych godeł rodowych i zamieszkiwali wszystkie bez wyjątku prowincje byłej Rzeczypospolitej. [Patrz szczegółowo o nich: Jan Ciechanowicz, Z rodu polskiego”, t. 2, s. 177-198, Rzeszów, wyd. Wyższej Szkoły Pedagogicznej, 1999; oraz tegoż autora „Rody rycerskie Wielkiego Księstwa Litewskiego”, t. 3, s. 181-186, wyd. oświatowe Fosze, 2001].

* * *

Iwan Ignatiewicz Jakubowski (1912-1976) był jednym z najwybitniejszych dowódców II wojny światowej. Przyszedł na świat we wschodniej Białorusi, jako potomek zupełnie zbiedniałej gałęzi dawnego rodu szlacheckiego. W swych wspomnieniach wyznawał: „Z miastami i wsiami Białorusi łączą mnie nie tylko drogi frontowe. Ziemia białoruska jest moją ojczyzną. Tu spędziłem lata swego dzieciństwa i młodości. Muszę powiedzieć, że były to lata niełatwe i dlatego szczególnie pamiętne. W naszej rodzinie było wiele dzieci, ale nie wszystkie przetrwały okres głodu”. [Głodomór na Ukrainie, Białorusi i w Rosji został celowo zorganizowany przez władze bolszewickie jako ludobójstwo z premedytacją, a jego ofiarami padło w sumie prawie 20 mln. ludzi. – Przyp. J.C.] „Pozostało sześcioro – czterech braci i dwie siostry. Mieszkaliśmy we wsi Zajcewo, w rejonie horeckim obwodu mohylewskiego. Nasz dom nawiedziło wcześnie nieszczęście: w 1917 roku (miałem wówczas 5 lat) zmarła moja matka. Ojciec był na froncie, wobec czego wszystkie kłopoty spadły na żonę mego starszego brata... Żyliśmy w biedzie. Szkoły podstawowe, do których uczęszczałem, znajdowały się we wsiach Czaszniki i Kurtasy, odległych o parę kilometrów od Zajcewa. Były to zwykłe chłopskie chaty, w których dzieci uczyły się od pierwszej do czwartek klasy”...
Zupełna bieda i zdeklasowanie drobnej szlachty polskiej na Białorusi prowadziły też do denacjonalizacji, do indyferentyzmu narodowego lub do przyjęcia bardziej „proletariackiej” opcji narodowej białoruskiej albo rosyjskiej. Jedyną zaś drogą do wybicia się pozostawało kształcenie. „Do szkoły siedmioletniej, która była w Horkach, musiałem maszerować prawie 10 kilometrów. Szkoła mieściła się w niedużym dwupiętrowym budynku. Wkładałem do płóciennej torby zeszyt, ołówek oraz piętkę chleba i – niezależnie od pogody, mrozu czy pluchy, – w drogę. Żądza wiedzy jak gdyby skracała odległość i łagodziła bieżące trudności. Chodziliśmy do szkoły jak na uroczystości, jak do zaczarowanego świata pełnego niedostępnego piękna, które było coraz bardziej kuszące. O tym, co jest „dobre, rozumne i wieczne”, mówili nam tacy nauczyciele jak Maria Możajska, Piotr Kiślakow i Helena Jatczenia. Wspaniałymi pedagogami byli też Staroszecki, Księżuk i dyrektor szkoły Zienkiewicz. Wspominam ich z głęboką, serdeczną wdzięcznością”.
Oczywiście, wspomnienia marszałka Jakubowskiego powstawały w okresie dyktatury KGB i KPZR, musiały więc być utrzymane w konwencji w tym reżimie obowiązującej. W przeciwnym razie ani marszałek nie byłby marszałkiem, ani jego wspomnienia nie ujrzałyby światła dziennego. „Były to lata, w których kształtowała się władza radziecka. Na naszych oczach torowało sobie drogę nowe życie. Zmieniało się jego oblicze i charakter. Pamiętam, jak w mojej rodzinnej wsi, jako pierwszej w całej okolicy, powstał kołchoz. Ojciec mój, Ignacy Leonowicz Jakubowski, który był jednym z założycieli komitetów biedoty, został aktywistą tego kołchozu. Był on przeświadczony o słuszności sprawy partii. Jako żołnierz pierwszej wojny światowej, który przeszedł w swoim życiu wiele ciężkich prób, wiedział, że trzeba iść za bolszewikami. Swoje dzieci wychowywał również w duchu wierności socjalizmowi. Sąsiednia wieś Romanowo, która była dawniej posiadłością książęcą, została za zgodą Włodzimierza Iljicza przemianowana na Lenino”.
Trudno dokładnie powiedzieć, ile w tych słowach Jakubowskiego rzetelnej informacji, a ile werbalnego rytualizmu i „czerwonego sosu”, mającego na celu uśpienie czujności partyjnej cenzury. Z wielu tysięcy polskich i rosyjskich szlachciców, którzy współtworzyli system państwa socjalistycznego, bodaj tylko Feliks Dzierżyński nie tylko otwarcie przyznawał się do „błękitnej krwi”, ale i ostentacyjnie nosił na palcu sygnet rodowy z herbem Sulima – także na posiedzeniach KC WKP(b) i WCzK. Reszta dorabiała sobie proletariackie i inne plebejskie rodowody, z którymi notorycznie obnosiła się po gazetach i komitetach bolszewickich. Przy tym chodziło nie tylko o kożuszkiem do góry wywrócony snobizm rewolucyjny, ale i o to, by nie zostać ofiarą uzbrojonego skomunizowanego motłochu, dowodzonego przez żydowskich komisarzy. Fałszywe rodowody „robotnicze” i „chłopskie” dorabiali sobie tak znani przywódcy i dowódcy raczkującego państwa radzieckiego, jak pochodzący z polskich rodzin szlacheckich Malinowski, Tuchaczewski, Kotowski, Fabrycjusz, Sokołowski, Kuklewicz, Rokossowski, Hreczko, Czernichowski i szereg innych, nie tylko zaś marszałek Jan Jakubowski.
Chociaż w jego przypadku pauperyzacja majątkowa i degradacja społeczna rzeczywiście zrównały status rodzinny z poziomem chłopstwa białoruskiego i spowodowały faktyczną deklasację i denacjonalizację czwartego z rzędu pokolenia polskiej rodziny szlacheckiej, wystawionej na szykany i prześladowania zarówno ze strony władz carskich, jak i bolszewickich. Tak więc we wspomnieniach Jakubowskiego z pewnością znajdują się obok obowiązkowych deklaracji lojalności w postaci rytualnych wyznań miłości do partii komunistycznej także rzetelne opisy faktów i zdarzeń, chociaż niełatwo ustalić, gdzie się kończą pierwsze, a zaczynają drugie. Może i sam marszałek, którego przez cały czas jego żołnierskiej kariery – także na froncie – pilnowali partyjni komisarze, już nie potrafiłby dokładnie oddzielić ziaren od plew w swej książce. Lecz oddajmy mu głos: We wsi Czaszniki powstała wówczas komórka komsomolska. Przyjęto mnie, młodzieńca szesnastoletniego, do szeregów organizacji”... Tu chłopiec został poddany drastycznemu praniu mózgu i komunistycznej indoktrynacji, z reguły doszczętnie niszczących zdolność do krytycyzmu, samodzielnego myślenia i twórczej gry wyobraźni. „W 1930 roku organizacja komsomolska skierowała mnie do liceum pedagogicznego w Orszy. Utkwiło mi w pamięci doniosłe wydarzenie, a mianowicie przyjęto mnie tam na kandydata na członka partii komunistycznej. Zaczęło się dla mnie życie pełne szczególnego niepokoju. Uczyłem się odpowiedzialności za własne postępowanie, a zarazem brałem czynny udział w działalności zespołu. Nasza organizacja partyjna była nieliczna, ale za to silna i bojowa. W jej skład wchodzili wykładowcy i uczniowie starszych klas, którzy zahartowali się już w pracy po ukończeniu szkoły podstawowej. Do aktywistów partyjnych zaliczali się: dyrektor liceum Antoni Połoński, wykładowcy Ksenofont Borecko, Aksentij Poroszkow, Aleksander Kochanow i inni starsi towarzysze, z których doświadczenia można było wiele skorzystać. Sekretarzem licealnej organizacji komsomolskiej był wówczas W. Wyrwicz – energiczny działacz młodzieżowy, świetny organizator. Pamiętam również drugiego naszego aktywistę komsomolskiego – Tymoteusza Golinkiewicza”...
Połoński, Borecko, Wyrwicz, Golankiewicz – znane kresowe nazwiska szlacheckie; trochę zaskakuje odnajdywanie ich wśród aktywu młodzieży komunistycznej. Warto jednak pamiętać, że do partii wciągano (nieraz stosując szantaż moralny i zamaskowane pogróżki) wszystkie co bardziej rzutkie, inteligentne i dynamiczne pierwiastki – by je tym łatwiej kontrolować i zmuszać do pracy na rzecz reżimu komunistycznego. W przypadku najmniejszego przejawu nielojalności byli ci „obcy klasowo” ludzie fizycznie eliminowani. A gdy w okresie około lat 1934-1938 okazało się, że element ten, genetycznie obciążony skłonnością do samodzielnej postawy ideowej i inicjatywy społecznej, pozostaje (mimo członkostwa w partii i komsomole) czymś organicznie obcym i przeciwstawnym w stosunku do żydokomunistycznego systemu sowieckiego, – uczyniono z tych działaczy domniemanych „wrogów narodu” (jakiego?) i poddano zmasowanej eksterminacji fizycznej w obozach pracy i w miejscu zamieszkania. Siepacze Berii i Bermana nie mieli w tym względzie najmniejszych odruchów litości czy wahań. To wszystko, czyli m.in. masowe szlachtowanie kadry dowódczej Armii Czerwonej, od dziesiątków tysięcy oficerów do czterech marszałków włącznie, odbywało si ę na oczach młodego Jasia Jakubowskiego, który przecież doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co było grane. Chyba więc i jemu utkwiło głęboko w szpiku kości lodowate przerażenie na widok tych okrutnych rzezi, dokonywanych na najlepszych reprezentantach narodu białoruskiego, ukraińskiego, rosyjskiego i innych, skoro nawet w późniejszym okresie „odwilży”, gdy pisał swe wspomnienia, wciąż na nowo, wręcz do znudzenia, powtarzał propartyjne mantry. Chociaż nie można też wykluczyć, iż częściowo mógł ulec komunistycznej manipulacji, ponieważ często strach staje się przekonaniem.
Pisał marszałek o sobie: „Nie mieliśmy wtedy czasu na nudę. Był to okres gorący, trudny, ale pełen romantyzmu: chleb z przydziału, brak odzieży i mieszkań. Większość naszych uczniów mieszkała w celach dawnego klasztoru (którego ruiny zachowały się po dziś dzień), później zaś w drewnianej przybudówce gmachu liceum przy ulicy Krasnej. Porównując to z obecnymi warunkami można powiedzieć, że po prostu gnieździliśmy się w ubogich, ciemnych pomieszczeniach. Wówczas jednak nasz internat wydawał się nam przytulnym domem, w którym uczyliśmy się z zapałem. Uczniowie odbywali praktykę w sąsiedniej szkole, w której uczyły się bezdomne dzieci. Komsomolcy opiekowali się nimi, zaprzyjaźnili się ze swoimi podopiecznymi oraz pomagali im zdobywać nowe zainteresowania i umiejętności, stać się ludźmi pełnowartościowymi. Zachowałem do dziś dobre wspomnienia o tej twórczej przyjaźni. Uważaliśmy, że jesteśmy cząstką tej wielkiej siły, która w miastach i wsiach przebudowywała życie na nowy, radziecki ład (w dalszym ciągu jeździliśmy do pobliskich wsi, biorąc udział w kolektywizacji). W drugiej klasie liceum niektórym naszym uczniom powierzono prowadzenie zajęć w szkołach. Mnie przypadły w udziale zajęcia z matematyki i geografii w dwu szkołach: miejskiej szkole dla pracowników państwowych i partyjnych oraz w szkole wieczorowej dla młodzieży pracującej w kombinacie lniarskim. Oczywiście, rola nauczyciela nie była łatwa. Zdarzało się, że musiałem rezygnować ze snu, by zdążyć z przygotowaniem się do kolejnych zajęć”.
W zasadzie był ten gorączkowy tryb życia typowy dla ówczesnej młodzieży mieszkającej w ZSRR. Iluzja zbudowania społeczeństwa socjalistycznego, opartego na sprawiedliwości socjalnej, porywała za sobą miliony, idea stała się siłą materialną. Takie były czasy...
Jakubowski pisze: „W 1932 roku wyjechałem z Orszy udając się w ramach partyjnej mobilizacji do służby wojskowej. Zostałem skierowany do Mińska, do połączonej Białoruskiej Szkoły Wojskowej imienia Centralnego komitetu Wykonawczego Białorusi, później – imienia M. Kalinina. W Mińsku byłem już poprzednio na zlocie uczącej się młodzieży robotniczej. Pamiętam dokładnie, z jakim zapałem młodzi żołnierze dążyli do jak najlepszego opanowania broni i sprzętu bojowego. Jak na owe czasy mieliśmy dość nowoczesny sprzęt, który musieliśmy doskonale poznać, szykując się do roli przyszłych dowódców. Poza rozkładem zajęć poświęcaliśmy też wiele czasu pracy w kółkach technicznych. Nawiasem mówiąc, w 1932 roku kształciło się w takich kółkach około 80% stanu osobowego Białoruskiego Okręgu Wojskowego... Trzeba powiedzieć, że przygotowywano nas nie do parady, lecz do walki z silnym przeciwnikiem, do surowych warunków bojowych. Stawiano nam wysokie wymagania, my zaś rozumieliśmy, że jest to nieunikniona konieczność. W szkole wojskowej słuchacze otrzymywali rzetelną wiedzę z dziedziny artylerii, broni pancernej, inżynierii wojskowej i wyszkolenia ogniowego. Atmosfera powszechnego zapału wpływała bardzo korzystnie na przyszłych dowódców oraz sprzyjała kształtowaniu niezbędnych moralno-bojowych”.
Te akapity naprawdę nie są pustym werbalnym ornamentem i raczej odpowiadają rzeczywistości. W wyższych uczelniach wojskowych Rosji, A to zarówno carskiej, jak też sowieckiej, dokładnie i wnikliwie studiowano najlepszy dorobek myśli wojskowej nie tylko tego kraju, ale też Niemiec, Indii, Japonii, Francji, Wielkiej Brytanii, Włoch, Hiszpanii, Austrii, szczególnie zaś – Chin. Przypomnijmy, ze jeszcze w VI wieku p.n.e. chiński teoretyk Sun Tzu w dziele „Sztuka wojny” wywodził: „Przez czynnik dowodzenia rozumiem kwalifikacje dowódców, ich mądrość, szczerość, humanitaryzm, odwagę, surowość (...) oto pięć szlachetnych cech generała; takiego dowódcę armia określa mianem Godnego Szacunku. Jeśli dowódca jest mądry, potrafi zareagować odpowiednio do zmieniających się warunków. Jeśli jest szczery, jego żołnierze nie mają kłopotów ze zrozumieniem jego intencji i nie odczuwają leku. Jeśli jest humanitarny, to kocha ludzi, potrafi współczuć innym, dba o ich interesy oraz uzbrojenie. Ludzie traktowani z łagodnością, sprawiedliwością, prawością będą jednomyślni i z ochotą spełnią polecenia dowódcy... Jeśli jest odważny, osiąga zwycięstwo łamiąc bez wahania opór wroga. Jeśli jest wymagający, jego oddziały są zdyscyplinowane, ponieważ czują przed nim respekt i obawiają się kary... Nie ma dowódcy, któryby nie słyszał o tych pięciu zagadnieniach. Ten, kto jest w nich biegły, zwycięża; kto ich nie opanuje – przegrywa”... Dzieło „Sztuka wojny” należało do kanonu obowiązujących lektur w radzieckich akademiach wojskowych, obok m.in. ksiązki „O wojnie” Clausewitza, toteż i Jakubowskiemu była doskonale znana, przyczyniając się, być może, do ukształtowania w jego umyśle i charakterze wszystkich tych znakomitych właściwości, jakie posiadał. Choć przecież genialności nie można nauczyć, z niż się trzeba urodzić; ale rozwijać ją i szlifować na pewno trzeba. Do szeregu lektur obowiązujących należała też „Wojna Peloponeska” Tukidydesa, zawierająca szereg organizacyjnych i psychologicznych zaleceń, dotyczących spraw wojskowych. „Wodzów – doradzał wielki Grek– należy wybrać niewielu, dać im pełnię władzy i złożyć na ich ręce przysięgę, że się pozwoli im dowodzić zgodnie z najlepszą ich wiedzą; w ten sposób najłatwiej da się zachować konieczną tajemnicę; a w armii zaprowadzi się porządek i sprężystą organizację”... Ciekawe, że wydawane specjalnie dla akademii wojskowych klasyczne dzieła z teorii wojskowości miały gryf „Tajne” i nie mogły być wypożyczane i wynoszone poza bramy uczelni, a nieraz nawet poza mury biblioteki. Władze tego państwa skrupulatnie dbały o to, aby prawdziwa mądrość wieków była dostępna wyłącznie dla względnie wąskiej elity rządzącej, podczas gdy reszcie społeczeństwa serwowano prymitywną papkę propagandową, spreparowaną z fragmentów wypowiedzi Marksa, Engelsa, Lenina, banalną beletrystykę i... wódkę. Uważano, że mądre księgi mogą prymitywnym masom szkodzić, i chyba słusznie; ale z drugiej strony, pociągało to za sobą drastyczne obniżenie ogólnego poziomu intelektualnego społeczeństwa. Skończyło się to wszystko samodestrukcją systemu władzy komunistycznej, zbudowanego na niegodziwości, przymusie i fałszu. Stało się to jednak dopiero w 1991 roku, 50 lat wcześniej nikt jeszcze takiego finału nie przewidywał.

* * *

Pierwszym miejscem służby po studiach stała się dla Jakubowskiego 27 Dywizja Omska, której dowódcą był w tym czasie generał K. Podlas. Po ukończeniu Leningradzkich Kursów Wojsk Pancernych w 1935 roku młody oficer objął dowództwo kompanii czołgów w jednej z jednostek Białoruskiego Okręgu Wojskowego. Był to początek jego chlubnej drogi zawodowej i bojowej.
Do wybuchu wojny światowej pozostawało zresztą zaledwie kilka lat. Już we wrześniu 1939 r. Jakubowski wraz ze swą jednostką uczestniczył w „oswobadzaniu” Polski Wschodniej. We wspomnieniach poświęcił temu wydarzeniu dosłownie jedno tylko zdanie, unikając m.in. obowiązującego w ZSRR opowiadania o tym, jak to rzekomo polska ludność witała okupanta sowieckiego kwiatami (czynili to tylko niektórzy młodzi Żydzi, należący do komunistycznego związku młodzieży i służący potem w NKWD i UB. Po inwazji na Polskę jednostka jakubowskiego została skierowana na front fiński, gdzie w 1940 roku pułk czołgów Jakubowskiego został doszczętnie zmasakrowany przez dzielnych Finów, a jego żałosne resztki przerzucono na Kaukaz. Po uzupełnieniu i zaleczeniu ran pułk ponownie wrócił na teren Białorusi. Młody oficer został mianowany na stanowisko szefa sztabu batalionu pancernego 17 Brygady Czołgów Lekkich. Wojna z Niemcami była tuż tuż
Iwan Jakubowski doskonale zdawał sobie sprawę z podłoża ideologicznego, psychologicznego, gospodarczego i etnologicznego agresji niemieckiej na wschód. W dziele „Ziemia w ogniu” zauważał bowiem: „Hitlerowcy marzyli od dawna o napaści na Związek Radziecki... Wmawiali Niemcom, że Rosjanie są ich podwójnym wrogiem: po pierwsze, jako komuniści, po drugie, jako państwo. Marzyli o tym, by ogniem i mieczem ujarzmić narody słowiańskie, pozbawić je całkowicie suwerenności państwowej, kultury narodowej i niezależności, ograbić je, większość ludności zniszczyć, a pozostałą część zgermanizować i zniewolić. „Powinniśmy się kierować zasadą – mówił Hitler – wedle której jedynym usprawiedliwieniem egzystencji tych narodów jest ich gospodarcza użyteczność dla nas”.
W instrukcjach i dyrektywach dotyczących grabieży bogactw naturalnych i wartości materialnych zebranych w tzw. „Zielonej księdze” znajdujemy następujące stwierdzenie: „Niewątpliwie, (...) dziesiątki milionów ludzi zginą z głodu, jeśli wywieziemy z tego kraju wszystko to, co jest nam potrzebne... Na tych obszarach pozostanie wiele milionów zbędnych ludzi; muszą oni zginąć, albo zostaną przesiedleni na Syberię”... [To był realny plan niemiecki dla „nowej, zjednoczonej Europy”. I choć nie został zrealizowany w połowie XX wielu na skutek porażki Niemiec w wojnie z Rosją, to wszak obecnie (lata 2010) w Polsce i innych krajach Europy Środkowo-Wschodniej poniewierają się dziesiątki milionów „zbędnych” ludzi, skazanych na bezrobocie, emigrację i powolne wymieranie, a cały handel, przemysł, bankowość, media i nawet kościoły znalazły się w obcym ręku. Czyli że plan Hitlera jest realizowany, ale nie militarnymi, lecz bardziej elastycznymi środkami]. Jeszcze bardziej cyniczny w swym okrucieństwie niż wyłuszczony w „Zielonej księdze” był tzw. „Generalnyplan Ost”, który przewidywał systematyczne niszczenie na ziemiach okupowanych przez Wehrmacht ludności cywilnej i jeńców wojennych oraz wysiedlenie w ciągu 30 lat ponad 50 milionów Polaków, Białorusinów, Ukraińców, Litwinów, Łotyszy i Estończyków na Syberię Zachodnią, do Ameryki Południowej i do Afryki. Kilkanaście milionów europejskich Żydów zamierzano przetransportować na Madagaskar. Pozostali mieszkańcy tych terenów (około 10 milionów) mieli być zgermanizowani i przekształceni w tanią siłę roboczą. Marszałek Jakubowski notował: „Szczególną wagę wodzowie faszystowscy przywiązywali do niszczenia kultury narodów podbitych oraz instytucji naukowych i technicznych, zamierzali zamknąć wszystkie szkoły wyższe i średnie, ograniczyć wykształcenie do poziomu podstawowego, jak również sztucznie zredukować przyrost naturalny ludności(...). Zawczasu przygotowano „Przewodnik żołnierza niemieckiego”, zawierający m.in. następujące barbarzyńskie wskazówki:
„Zapamiętaj i wykonaj:
1.      Nie masz nerwów, serca ani litości – jesteś zbudowany z niemieckiej stali. Po wojnie będziesz miał inną duszę i czyste serce – dla twoich dzieci, żony i Wielkich Niemiec; obecnie działaj zdecydowanie i bez wahania.
2.      Bądź bez serca i bez nerwów, na wojnie nie są one potrzebne. Stłum w sobie współczucie i litość, zabijaj każdego wroga, nie wahaj się, jeśli masz przed sobą starca lub kobietę, dziewczynkę lub chłopca. Zabijaj, a tym samym ocalisz sam siebie przed zgubą. Zapewnisz przyszłość swojej rodzinie i zdobędziesz wieczną chwałę.
3.      Żadna siła na świecie nie oprze się naporowi niemieckiemu. Rzucimy na kolana cały świat”...
Tacy byli – powiada dalej Jakubowski– ojcowie i dzieci „Wielkich Niemiec”, taki był ich świat duchowy, ich nienawistna moralność”...

Na podstawie osobistych wskazówek Hitlera przygotowywano w największej tajemnicy przedsięwzięcia mające uwiecznić przyszły triumf wojenny Niemiec, powołanych rzekomo do panowania nad całym światem. Symbol ucieleśniający tę ideę hegemonii został zaprojektowany przez samego autora „Mein Kampf” osobiście, który polecił w największym sekrecie zbudować makietę pomnika zwycięstwa, mającego na szczycie olbrzymiego orła, zaciskającego szpony na kuli ziemskiej. Pomnik ten miał stanąć w centrum stolicy Niemiec natychmiast po z góry założonej klęsce Związku Radzieckiego, Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych. Hitler, oszołomiony łatwymi zwycięstwami w Europie Zachodniej, był pewny, że osiągnie kolejne sukcesy. Dlatego też na krótko przed napaścią na ZSRR zaczęto zwozić nad Odrę, w rejon miasta Fürstenberg, położonego w odległości 90 kilometrów od Berlina, części przyszłego pomnika – bliki granitu i marmuru ze Szwecji, Norwegii i Finlandii. Hitler marzył również o tym, by sławić zwycięstwa oręża niemieckiego pod kopułą swego przyszłego pałacu obliczonego na 180 tysięcy miejsc. Gdzieś w głuchych kamieniołomach ciosano już kamienne bloki przeznaczone na drugi pomnik, który zgodnie z dalekosiężnymi planami przywódców Rzeszy miał stanąć w Moskwie po jej upadku.
Marszałek Jakubowski notuje: „Jak wiadomo, historia zadrwiła sobie okrutnie z pechowych zdobywców i ich bzdurnych planów. Po zniszczeniu hitlerowskiej machiny wojennej ludzie radzieccy wznieśli swoje unikalne pomniki zwycięstwa znane całemu światu: majestatyczny zespół w parku Treptow z wieńczącą go rzeźbą żołnierza-wyzwoliciela oraz pomnik w Pankowie. Nawiasem mówiąc, znalazł tu właściwe zastosowanie granit i marmur zmagazynowane w Fürstenbergu. Natomiast bloki kamienne przeznaczone do planowanego pomnika w Moskwie wykorzystano przy oblicowaniu tamtejszych nowych budynków mieszkalnych”. Do tego finału prowadziła jednak długa droga. A udało się ją przejść właśnie tak, a nie inaczej, dzięki temu, że na czele armii radzieckiej stali tak utalentowani dowódcy, jak bohaterowie tej ksiązki.
W nocy z 21 na 22 czerwca 1941 roku armia niemiecka uderzyła na zachodnią granicę ZSRR. Rozgorzały krwawe walki, naznaczone wielkim męstwem i determinacją obydwu walczących stron. Marszałek Jakubowski pisze: „26 czerwca 1941 roku na północny zachód od Mińska dokonali nieśmiertelnego czynu: dowódca eskadry 207 Pułku Lotniczego 42 Dywizji Lotnictwa Bombardującego Mikołaj Gastełło i jego załoga w składzie: kapitan A. Burdeniuk, lejtnant Skorobohaty i sierżant A. Kalinin. Eskadra wykonywała uderzenie na nieprzyjaciela na szosie Małodeczno – Radoszkowicze. Samolot kapitana Gastello zapalił się od nieprzyjacielskiego pocisku i wtedy pilot skierował go na kolumnę wroga. Wybuch i pożar zniszczył dziesiątki samochodów i czołgów nieprzyjaciela. Zginęło kilkuset faszystów. Kapitanowi Gastelle nadano za ten czyn pośmiertnie tytuł Bohatera Związku Radzieckiego”. [Wypada w tym miejscu przypomnieć, że badania przeprowadzone w latach 2005-2007 na terenie Białorusi wykazały, że samolot kapitana Gastełły spadł na teren lasu, kilkaset metrów od szosy, i nie wyrządził żadnych szkód Niemcom w 1941 roku. Dopiero propaganda sowiecka uczyniła z jego skądinąd bohaterskiej śmierci mit, mający krzepić ducha walki żołnierzy radzieckich. Ale marszałek Jakubowski tego wiedzieć jeszcze nie mógł].
Mimo iż Związek Radziecki dysponował ogromnym potencjałem ludzkim, gospodarczym, technicznym, militarnym, początkowy okres wojny zapowiadał się raczej na korzyść Niemiec. Żołnierze rosyjscy wcale nie palili się oddawać życie za komunistycznych rzeźników. Już w pierwszym dniu wojny ZSRR stracił ponad 1200 samolotów, przeważnie rozstrzelanych i spalonych przez myśliwce niemieckie na taflach lotnisk.
Hitlerowcom udało się też stworzyćw wybranych miejscach na kierunku głównych uderzeń przewagę w sile żywej i ogniowej, tak iż wojska sowieckie rozcinane były na kawałki, jak masło nożem przez dywizje pancerne Guderiana (dokładnie tak, jak w kampanii polskiej), dostawały się w „kotły” i szły do niewoli całymi dywizjami. Tylko w ciągu pierwszego roku wojny Niemcy wzięli do niewoli ponad pięć milionów żołnierzy i oficerów radzieckich. I chociaż po trzech latach walk sytuacja się odwróciła, droga do tego była bardzo daleka, znaczona krwią milionów żołnierzy obydwu wojujących stron.
W lipcu 1941 roku oddziały dowodzone przez I. Jakubowskiego prawie przez miesiąc wiązały przeważającą część armijnej grupy pancernej generała Heinza Guderiana (też częściowo polskiego pochodzenia, urodzonego w Chełmie). Na innych odcinkach frontu ta grupa posunęła się daleko na wschód, aż ku Moskwie, tam zaś, gdzie stał Jakubowski, ugrzęzła w miejscu, tracąc ponad 40% czołgów. O ile 15 lipca 1941 roku generał Halder chełpliwie donosił do Berlina: „Nie będzie przesady, jeśli stwierdzę, iż kampania przeciwko Rosji została wygrana w ciągu 14 dni”; to miesiąc później generałBrauchitsch musiał przyznać, że od 1939 roku Niemcy napotkali na swej drodze „pierwszego poważnego przeciwnika”. Jednym z głównych sprawców tego wyznania był ówczesny młody generał Iwan Jakubowski. Pisał później: „Muszę przyznać, że jako żołnierz widziałem w tym okresie nieraz oblicze śmierci i żegnałem przyjaciół poległych w boju. Ale widok tylu zabitych kobiet, starców i dzieci leżących w rowach lub pośrodku szosy, widok matek szlochających nad zakrwawionymi dziećmi, widok niemowląt krzyczących obok trupów ich karmicielek budził determinację i wolę walki. Płonęły i waliły się miasta i wsie, płonęły nie zżęte łany zbóż. A duszący swąd, który zalegał całe okolice, zwiastował ludziom złowrogą czarną noc... Nasze serca wypełniała nienawiść, nieubłagana nienawiść do wroga”... Następnie walki przeniosły się na Smoleńszczyznę i przybrały nad wyraz zacięty charakter. Przy czym okropnie ucierpiała miejscowa ludność cywilna; po zakończeniu wojny w niektórych regionach ziemi smoleńskiej przez 15 lat nie było wesel: nie było komu wstępować w związki małżeńskie.

* * *

Okres drugiej wojny światowej był czasem, kiedy geniusz dowódczy generała Jakubowskiego zamanifestował się w całej jego imponującej potędze. Był on nie tylko świetnym dowódcą, dalekowzrocznym strategiem przewidującym zawczasu szereg posunięć wroga, ale też błyskotliwym, zdolnym do twórczych improwizacji taktykiem, ogrywającym raz po raz wybitnych generałów niemieckich.Współbojownicy tego żołnierza nieraz mówili później o jego charyzmie, inteligencji, kulturze osobistej, zdolności do podejmowania w okamgnieniu trafnych decyzji oraz do ich równie szybkiego modyfikowania w zmienionej sytuacji, wreszcie o jego osobistej odwadze, jak również o jednocześnie łagodnym i wymagającym stosunku do podwładnych.Te zalety bazowały na znakomitych wrodzonych predyspozycjach dowódcy, ale też zostały po mistrzowsku wykształcone na świetnych rosyjskich akademiach wojskowych. W wojnie z Niemcami Jakubowski dowodził kolejno pułkiem, brygadą, korpusem. Brał udział w walkach na frontach: Zachodnim, Briańskim, Południowym, Dońskim, Południowo-Zachodnim, Pierwszym Ukraińskim. Uczestniczył w bitwie stalingradzkiej i kurskiej, w działaniach zaczepnych na terenie Ukrainy, Polski, Niemiec. Jeśli chodzi o bitwę nad Wołgą, należącą do szeregu najsławniejszych w dziejach ludzkości, generał Jakubowski odegrał w niej bardzo ważną rolę.
Pod Stalingradem stanęło po ponad jednym milionie żołnierzy z każdej strony. Przy tym Niemcy dysponowali 10,3 tysiącami dział i moździerzy (Rosjanie – 13,5 tysiącami), 675 czołgami (Rosjanie – 894), 1216 samolotami (Rosjanie – 1400). Iwan Jakubowski, obok generałów K. Rokossowskiego, N. Watutina, A. Jeriomienki, należał do głównych aktorów tej krwawej tragedii i w następujący sposób ją opisywał: „Przez 200 dni i nocy trwała wielka bitwa nad Wołgą... Niszcząc przeszło jedną czwartą część sił faszystowskich znajdujących się na froncie radziecko-niemieckim, Armia Czerwona nadwerężyła gigantyczną machinę wojenną faszyzmu niemieckiego i przejęła ostatecznie inicjatywę strategiczną. Bitwa stalingradzka zapoczątkowała zasadniczy zwrot nie tylko w dziejach Wielkiej Wojny Narodowej, ale i całej drugiej wojny światowej oraz przesądziła o dalszym rozwoju wydarzeń na korzyść koalicji antyhitlerowskiej. Przeciwnatarcie pod Stalingradem, które przerodziło się w ogólne natarcie Armii Czerwonej na ogromnym froncie od Leningradu do przedgórzy Kaukazu, zapoczątkowało masowe wypędzanie najeźdźców”...
Pokonany nad Wołgą znakomity generał niemiecki Doerr pisał, że w 1942 roku Stalingrad stał się zwrotnym punktem drugiej wojny światowej. „Bitwa pod Stalingradem była dla Niemiec najcięższą porażką w ich historii, dla Rosji zaś – jej największym zwycięstwem”. Wtóruje mu Heinz Guderian,pisząc w swych słynnych„Wspomnieniach żołnierza”: „Po katastrofie pod Stalingradem w końcu stycznia 1943 roku sytuacja stała się nader groźna, nawet bez wystąpienia mocarstw zachodnich”... Także Adolf Hitler uznał w gronie zaufanych osób, że po tej klęsce (straty niemieckie wyniosły według danych rosyjskich 900 tysięcy żołnierzy i oficerów) Niemcy utraciły na zawsze inicjatywę strategiczną na frontach wschodnich.
Minęło nieco czasu, a imię generała Jakubowskiego stało się ponownie głośne na całym świecie w związku z operacją dnieprzańską. W rejonie Dniepru na wiosnę 1944 roku Niemcy dysponowali 83 dywizjami i jedną brygadą doborowego żołnierza (w tym 18 dywizji pancernych i 4 zmotoryzowane), w odwodzie zaś mieli Czwartą Armię rumuńską i Pierwszą Armię węgierską, liczące w sumie 24 dywizje. Wojska te były wspierane przez IV Flotę Powietrzną Luftwaffe, posiadającą 800 samolotów z doświadczonymi załogami bojowymi. W marcu – kwietniu 1944 roku to potężne zgrupowanie zostało niemiłosiernie wytrze3bione przez niszczące ciosy armii generałów Żukowa, Rybałki, Czernichowskiego, Jakubowskiego, Hreczki i przestało istnieć.
Sztab generała Jakubowskiego nieraz znajdował się pod bezpośrednim ogniem artylerii niemieckiej tuż przy linii frontu, lecz nikt nigdy nie widział go w panice czy choćby w stanie zwątpienia. Dodawał swą mężną postawą otuchy oficerom i żołnierzom. Odwaga jest cechą wrodzoną i nie można się jej nauczyć, ani zdobyć przez trening, jak też nie sposób się jej pozbyć. Dlatego tak wysoko są cenieni żołnierze o dowódcy tę dosyć rzadką właściwość posiadający.
Za w najwyższym stopniu odważne i umiejętne dowodzenie wojskami w czasie forsowania Dniepru i Wisły generał Jakubowski został odznaczony dwukrotnie (10 stycznia 1944 i 23 września 1944) Złotą Gwiazdą Bohatera Związku Radzieckiego. Nadano mu również honorowe miano Bohatera Czechosłowackiej Republiki Socjalistycznej...

* * *

Iwan Jakubowski był świadomy swego polskiego pochodzenia, jednak nigdy się z tym nie obnosił i nie afiszował (w przeciwieństwie np. do generała K. Rokossowskiego), ale też nigdy się nie posunął do wygłaszania antypolskich deklaracji, w pewnym okresie wręcz obowiązujących w środowisku sowieckich elit wojskowych i politycznych. Wiele ciepłych słów w swych wspomnieniach poświęcił ten marszałek ZSRR żołnierzom i oficerom Pierwszej i Drugiej Armii Wojska Polskiego, dobijającym hordy hitlerowskie na terenie Polski i Niemiec. Jak mówiła w jednym ze swych wywiadów prasowych córka marszałka Nela Jakubowska, był on w ogóle nader życzliwie nastawiony w stosunku do Polaków i nieraz dawał temu wyraz wbrew obowiązującej w ZSRR postawie polonofobicznej. W książce „Ziemia w ogniu” marszałek m.in. konstatował: „Naród polski i jego żołnierze wnieśli godny wkład do wspólnego zwycięstwa... Jako uczestnik minionej wojny dumny jestem z tego, że mogłem brać udział w operacjach: lwowsko-sandomierskiej, dolnośląskiej i górnośląskiej, wiślańsko-odrzańskiej, berlińskiej i praskiej, podczas których wyzwolone zostało terytorium Polski w jej dzisiejszych granicach, – pisał jakubowski w 1975 roku. – Bardzo trudne drogi wojenne zbratały radzieckich i polskich żołnierzy, doprowadziły ich do wspaniałego zwycięstwa nad wspólnym wrogiem. Szczycę się również tym, że jestem honorowym obywatelem miasta Opola”...

* * *

Po wojnie Iwan Ignatjewicz Jakubowski pełnił szereg odpowiedzialnych funkcji w systemie obrony narodowej ZSRR jako pierwszy głównodowodzący sił zbrojnych ZSRR (od 1957); głównodowodzący Radzieckiej Północnej Grupy Wojsk w Niemczech (od 1960); dowódca Kijowskiego Okręgu Wojskowego (od 1965); pierwszy zastępca ministra obrony ZSRR (od 1967); głównodowodzący Siłami Zbrojnymi Państw Członków Układu Warszawskiego (od 1967). Był też posłem do parlamentu ZSRR. W Rosji i na Białorusi do dziś traktuje się pamięć o marszałku Jakubowskim z ogromnym szacunkiem i czcią.



Aleksy Radziewski



Urodził się w Humaniu w rodzinie drobnego, niemajętnego szlachcica 31 lipca 1911 roku. (Radziewscy vel Radzewscy, zagrodowa szlachta kresowa, używali herbu Łodzia i byli znani od około 1500 roku zarówno na ziemiach ukrainnych, jak i na Wileńszczyźnie). W młodości był robotnikiem, lecz w wieku 18 lat został (1929) powołany do wojska. Tam zauważono uzdolnienia młodego człowieka i skierowano go do dwuletniej szkoły kawaleryjskiej. Po jej ukończeniu i paru latach służby skierowano na studia do Akademii Wojskowej im. M. W. Frunze, którą ukończył w 1938 roku; oraz dodatkowo Akademię Sztabu Generalnego (1941).
Niedługo po otrzymaniu dyplomu uniwersyteckiego A. Radziewski miał okazję w praktyce sprawdzić wartość uzyskanej na studiach wiedzy.
Atak niemiecki na ZSRR 22 czerwca 1941 roku stanowił właściwie uderzenie wyprzedzające, Rosjanie bowiem już byli ściągnęli nad granicę około 200 swych dywizji, rozlokowali tu potężne składy amunicji, wybudowali gęstą sieć lotnisk, usadowili ponad 20 tys. czołgów i niewiele mniej samolotów. Gdyby Niemcy nie uprzedzili ich o rok swym uderzeniem prewencyjnym, z pewnością nie daliby rady, by cios takiej potęgi wytrzymać. Dzięki zaś czynnikowi zaskoczenia (w tym zaskoczenia psychologicznego, gdyż przepojeni poczuciem swej straszliwej przewagi Rosjanie nie tylko nie obawiali się, ale i nie oczekiwali żadnego na siebie ataku) generałowie niemieccy rozbili w perzynę machinę wojenną ZSRR, urządzając gigantyczne „kotły” i biorąc do niewoli tylko w 1941 roku ponad 3,5 mln żołnierzy i oficerów radzieckich. Do realizacji „Planu Barbarossa” użyto imponującej siły wojskowej.
[Niejako na marginesie warto zaznaczyć, że podczas koncentracji wojsk po obu stronach linii demarkacyjnej ZSRR i Niemcy dynamicznie rozwijały wymianę handlową, która – aż do dnia niemieckiej agresji – obejmowała także sprzęt wojskowy i surowce strategiczne. Już 18.12.1939 r. podpisano umowę, w której ZSRR zobowiązał się dostarczyć Niemcom 108 000 ton ropy naftowej w zamian m.in. za niemieckie plany budowy pancerników klasy „Bismarck” i krążownika „Lützow” (dostarczono je do Leningradu). 11.02.1940 r. ZSRR zobowiązał się dostarczyć Niemcom 872 000 ton ropy naftowej i 934 000 ton zboża, 500 000 ton rudy żelaznej, 100 000 ton rudy chromu oraz znaczne ilości niklu, cynku i miedzi. ZSRR otrzymał w zamian pewną liczbę nowoczesnych samolotów, dwa moździerze 210 mm produkcji Kruppa oraz 4,7 mln ton węgla, 2380 specjalnych obrabiarek dla przemysłu zbrojeniowego.
W 1941 r. ZSRR otrzymał ok. 4000 specjalnych obrabiarek i dalsze nowoczesne modele samolotów. W okresie 1.01.–31.05.1941 r. ZSRR dostarczył Niemcom 307 000 ton ropy, 654 000 ton zboża, 77 000 ton miedzi, 68 000 ton rudy manganu, 78 000 ton fosfatów, 42 000 ton bawełny, 1076 ton platyny. Transporty z radzieckimi dostawami przekraczały granicę jeszcze w nocy z 21. na 22.06.1941 r.].
22 czerwca 1941 roku Niemcy uderzyły na ZSRR trzema grupami armii. „Północ” pod dowództwem feldmarszałka Wilhelma von Leeba w składzie: 16 i 18 armie ogólnowojskowe i 4 Grupa Pancerna na odcinku od Kłajpedy do Gołdapi. Liczyła 23 dywizje piechoty, 3 dywizje pancerne i 3 dywizje zmotoryzowane oraz 1 dywizję kawalerii i szereg jednostek wspierających. Wspierała ją też 1 Flota Powietrzna. Zadanie – opanowanie państw bałtyckich i Leningradu. „Środek” pod dowództwem feldmarszałka Fedora von Bocka w składzie: 4 i 9 armia oraz 2 i 3 Grupa Pancerna na odcinku od Gołdapi do Włodawy. Liczyła 34 dywizje piechoty, 9 dywizji pancernych, 6 dywizji zmotoryzowanych. Wspierała ją 2 Flota Powietrzna. Zadanie – natarcie w kierunku Mińsk-Smoleńsk-Moskwa. Było to najsilniejsze ugrupowanie Wehrmachtu. „Południe” pod dowództwem feldmarszałka Gerda von Rundstedta, w składzie: 6, 11 i 17 armia, 1 Grupa Pancerna oraz 3 i 4 armia rumuńska, do których dołączył korpus węgierski; działać miała na odcinku Włodawa-Przemyśl-Użhorod-Jassy. Liczyła 48 dywizji piechoty, 5 dywizji pancernych, 4 dywizje zmotoryzowane i kilka dużych jednostek kawalerii. Wsparcia udzielała jej 4 Flota Powietrzna. Zadanie – natarcie w kierunku Kijowa i łuku Dniepru.
Na dalekiej północy operowała niemiecko-fińska armia „Laponia” (4 dywizje Wehrmachtu i 2 fińskie). Zadanie – atak na Murmańsk. Z kierunku południowo-wschodniego miały nacierać 2 armie fińskie wzmocnione dywizją niemiecką (łącznie 15 dywizji piechoty). Armie te wspierane były przez 5 Flotę Powietrzną i lotnictwo fińskie. Zadanie – atak na Leningrad.]
Przez pierwszy miesiąc po napaści Niemiec na ZSRR (czerwiec – lipiec 1941) A. Radziewski pełnił funkcje dowódcy sztabu dywizji kawaleryjskiej. Choć wojska radzieckie znajdowały się w szybkim odwrocie, a niemieckie zajmowały ogromne tereny i Hitlerowi oficjalnie donoszono z frontu, że siły zbrojne ZSRR przestały istnieć, był to tak naprawdę tylko początek wojny, a nie jej koniec.

* * *

Feldmarszałek Albert Kesselring, jeden z najwybitniejszych niemieckich dowódców z okresu II wojny światowej, w tomie swych wspomnień pt. Soldat bis zum Ende (Żołnierz do końca) w następujący sposób przedstawia rozwój wydarzeń w przededniu i w okresie początkowym najkrwawszej wojny XX wieku.
Hitler już latem 1940 r. planował atak na ZSRR. 18 grudnia 1940 r. wydał dyrektywę nr 21 („Fall Barbarossa”), która stwierdzała: „Niemieckie siły zbrojne muszą być przygotowane, by jeszcze przed zakończeniem wojny z Anglikami rozgromić radziecką Rosję w błyskawicznej kampanii pod kryptonimem »Barbarossa«. Przygotowania należy rozpocząć już teraz i zakończyć do 15 maja 1941 r. Decydujący nacisk położyć na to, by ukryć zamiar uderzenia na Wschód. Należy się liczyć z aktywnym współdziałaniem Rumunii i Finlandii”. 13 marca 1941 r. wydano wytyczne Hitlera dotyczące uzupełnienia dyrektywy operacji „Barbarossa” zasadami regulującymi okupację podbitych ziem radzieckich: eksterminacja ludności, podział na okręgi podległe różnym organom Rzeszy w celu ich ekonomicznej eksploatacji. 6 czerwca 1941 r. Hitler ogłosił dowódcom wytyczne „dekretu o komisarzach” przewidującego, że wzięci do niewoli komisarze polityczni Armii Czerwonej winni być natychmiast likwidowani. 17 czerwca 1941 r. ustalono ostateczny termin „Barbarossy”: 22 czerwca 1941 r., początek ataku godz. 3.15.
Kesselring wspominał:„ Hitler już wcześniej oświadczał, także w swym przemówieniu końcowym do generałów 14 czerwca 1941 r., że kampania wschodnia jest nieunikniona i że trzeba zaatakować teraz, jeśli pragnie się uniknąć ataku Rosjan w niedogodnym momencie. Jednocześnie przypomniane zostały ponownie punkty, z których miało wynikać nieprawdopodobieństwo trwałej przyjaźni Rosji i Niemiec, nie dające się zanegować sprzeczności ideologiczne odsuwane przez obie strony na bok, ale nie usunięte; ponadto swego rodzaju posunięcia mobilizacyjne na wybrzeżu Bałtyku i na zachodniej granicy Rosji, nasilanie się agresywnej postawy żołnierzy rosyjskich wobec ludności mieszkającej na terenach peryferyjnych, ruchy wojsk w rejonach nadgranicznych; intensywna, pospieszna rozbudowa rosyjskiego przemysłu zbrojeniowego itd.
Żeby wymienić choćby jeden przykład: we wrześniu 1939 r. w rejonie przygranicznym o głębokości 300 km stwierdzono lub domniemywano obecność 65 wielkich związków rosyjskich, w grudniu 1939 r. – 106 wielkich związków, a w maju 1940 r. – 153 plus 36 związków zmotoryzowanych, czyli łącznie 189 związków. Takie rozmieszczenie wojsk rosyjskich z silnym zmasowaniem pośrodku – tylko na wysuniętym łuku białostockim było 50 wielkich związków – pozwalało wnioskować o zamiarach tak ofensywnych, jak i obronnych. Rozpoznana w pobliżu granicy organizacja naziemna lotnictwa i jej obsada miała zdecydowanie ofensywny charakter i tym samym demaskowała zamiary armii rosyjskiej. (...).
Tezę Hitlera, że Rosjanie zaatakowaliby nas przy pierwszej nadarzającej się okazji, uważałem za bezdyskusyjnie słuszną. Anglia stała się front in being. Co mogło się z tego rozwinąć, nie sposób było przewidzieć. Istniało wiele możliwości unieruchomienia większości niemieckich sił zbrojnych w jakimś niekorzystnym pod względem politycznym i wojskowym okresie; Kreml mógł łatwo stworzyć pretekst do niespodziewanego ataku. Czas pracował dla niego, a był on mistrzem przeczekiwania. Dzięki raportom niemieckich inżynierów lotniczych, którzy podróżowali po Rosji jeszcze w ostatnim okresie przed wojną, wiedzieliśmy, że rozpoczęto tam realizację szeroko zakrojonego – niestety przez naczelnego dowódcę Luftwaffe i Hitlera uważanego za fantazję – programu przemysłowego i zbrojeniowego, któremu w niedługim czasie nie mogliśmy przeciwstawić nic równorzędnego. Adiutant lotniczy Hitlera, von Below, informuje w swych pamiętnikach, że 1 marca 1941 r. Luftwaffe wysłała naczelnego inżyniera Dietricha Schwenke z Ministerstwa Żeglugi Powietrznej Rzeszy z wizytą do Rosji, gdzie miał zwiedzać zakłady zbrojeniowe. Po powrocie informował, że nie mogło być wątpliwości, iż Rosja zbroi się pełną parą. Na ukończeniu są nowo budowane zakłady lotnicze o rozmiarach tak wielkich, z jakimi wizytujący jeszcze nigdy się nie spotkał. Przyszły rozwój wydarzeń zapowiadał się – jeśli sprawę potraktować obiektywnie – niekorzystnie dla nas. Sądzę, że tylko niepoprawni optymiści mogli się spodziewać, że Rosja zadowoli się stanem powstałym po zakończeniu kampanii polskiej. Aczkolwiek przez wiele osób obwołany zostałem optymistą, to tej kwestii nigdy nie wykazywałem optymizmu i nie wierzyłem, że Rosja zachowa się spokojnie.
Jakie więc były militarne perspektywy w 1941 r., jeśli już trzeba było liczyć się z wojną? Wymienię najpierw negatywy: przewidziany termin ataku był znacznie spóźniony. Ten handicap mógł zostać w pewnym zakresie usunięty poprzez trafne określenie celu. Byłem przekonany, że podczas tych kilku miesięcy, które mieliśmy do dyspozycji, zrobimy wszystko co w ludzkiej mocy, aby uniemożliwić, lub przynajmniej ograniczyć zapowiadający się groźnie rozwój rosyjskiego kolosa. Nie mogłaby tego zmienić nawet istniejąca po stronie rosyjskiej przewaga sił lądowych i lotniczych, dlatego że – i tu dochodzę do pozytywów – podczas dwóch wielkich i dwóch małych kampanii mogliśmy zebrać doświadczenia, którym Rosjanie nie mogli przeciwstawić nic równorzędnego. Staliśmy się doświadczonymi wojownikami, którzy znali swoje rzemiosło i do oczekiwanej wojny manewrowej wnosili wkład, który musiał prowadzić do szybkiego sukcesu. Rzeczywiście, w połowie lat dwudziestych konstruowaliśmy razem z Rosjanami czołgi i samoloty, ale w międzyczasie my mieliśmy za sobą lata budowy i wypróbowywania sprzętu, podczas gdy wojna rosyjsko-fińska nie przyniosła Rosjanom żadnych korzystnych doświadczeń. Co się tyczy lotnictwa, to miałem zaufanie do naszych pułków i wiedziałem, że Grupa Armii von Bocka, z którą miała współpracować jak dotychczas 2 Flota Powietrzna, nie będzie się czuła osamotniona. To, że VIII korpus lotnictwa bliskiego wsparcia dopiero dołączał z Krety, było wprawdzie nieprzyjemne, ale zrobiono wszystko, by ten korpus, szczególnie dobrze wyszkolony w wojnie powietrznej, pod dowództwem generała lotnictwa von Richthofena mógł się szybko odnaleźć w nowej sytuacji. Korpus artylerii przeciwlotniczej pod dowództwem dzielnego generała von Axthelma miał najcięższe działa pod Brześciem Litewskim i stanowił część znajdującej się na głównym kierunku uderzenia Grupy Armii von Bocka dysponującej dwiema armiami pancernymi. A więc nic tu nie mogło się nie udać.
Walka nie będzie łatwa, kryzys może gonić kryzys, dowóz zaopatrzenia może napotkać nieoczekiwane trudności. Czy jednak cel, jakim było utrzymanie komunizmu z dala od Europy Zachodniej, nie był na tyle wielki, że należało odważyć się na wszystko i być przygotowanym na najgorsze? Trzeba było przezwyciężyć własne wątpliwości po to, by móc swoim oddziałom zaszczepić pewność i przekonanie o zwycięstwie.
Z chwilą gdy kampanię należało uznać za rzecz przesądzoną, byłoby błędem zajmować się jeszcze innymi koncepcjami operacyjnymi. To była sprawa Hitlera! W swej książce Mein Kampf Hitler określił wojnę na dwa fronty jako błędną i niebezpieczną. Nie można zakładać – tak przynajmniej sądzę – że zapomniał o swych poglądach na wojnę na dwa fronty i bez wiedzy o tkwiących w niej źródłach niebezpieczeństw wdał się w wojnę dwufrontową. Musiały go do tego skłonić ważne okoliczności. Toteż trzeba mu dać na to swoją zgodę. Być może sądził, że zgodnie z koncepcją „walki w głębi”' będzie mógł we właściwym czasie wyeliminować Rosję z europejskiego teatru wojny, że następnie zespolonymi siłami wystąpi przeciw zagrożeniu z Zachodu. Ale jedno jest pewne: obca mu była myśl wymierzenia w Rosję silnego, może nawet decydującego uderzenia z krajów graniczących z Morzem Śródziemnym i tym samym zadania Anglii śmiertelnego ciosu w jej najczulsze miejsce. Skrępowany kontynentalnym myśleniem nie doceniał znaczenia obszaru Morza Śródziemnego i tym samym popełnił kolejny błąd przesądzający wynik wojny. Cóż, lepsze jest wrogiem dobrego.”
[Luftwaffe przystąpiła do ataku na ZSRR w sile 1888 samolotów; 1 Flota Powietrzna miała 355 samolotów (w tym 144 myśliwskie i 211 bombowców), 2 Flota Powietrzna (Kesselring) – 814 samolotów (279 myśliwskich, 78 niszczycieli, 293 bombowce i 164 nurkujące Stukasy), 4 Flota Powietrzna – 642 samoloty (286 myśliwskich, 243 bombowce i 113 nurkujących), a 5 Flota Powietrzna (Finlandia) – 77 maszyn (18 myśliwskich, 10 niszczycieli, 12 bombowców i 37 nurkujących). Sojusznicy Niemiec dodali ok. 1000 samolotów. W tym czasie na Zachodzie pozostawało (3 Flota Powietrzna) tylko 611 samolotów; do obrony Rzeszy przeznaczono 280, Norwegii – 87, ana Bałkanach stacjonowało 308 samolotów. Poza frontem wschodnim było zatem łącznie 1286 maszyn.
Lotnictwo rosyjskie było na początku wojny rozproszone organizacyjnie. Dopiero późnym latem 1941 r. powstał koło Moskwy korpus ochrony myśliwskiej stolicy liczący 500 samolotów. Już w listopadzie 1942 r. lotnictwo ZSRR liczyło jednak 4100 maszyn. Do grudnia 1943 r. liczba samolotów uległa podwojeniu. Na początku 1944 r. lotnictwo radzieckie liczyło 408 000 ludzi i prawie 9000 samolotów, ok. 100 dywizji, a sześć miesięcy później już 14 700 samolotów bojowych, czyli 153 dywizje. Tylko w operacji berlińskiej w kwietniu 1945 r. uczestniczyło 8400 samolotów bojowych.]
Na początku wojny niemiecko-sowieckiej sytuacja była wszelako zupełnie inna. Feldmarszałek Kesselring pisze: „Dzięki dobremu taktycznemu planowaniu i niezmordowanej woli walki wszystkich związków udało się, na podstawie znakomitego rozpoznania i zdjęć lotniczych, w ciągu dwóch dni wywalczyć panowanie w powietrzu. Meldunki o zestrzeleniach w powietrzu oraz o zniszczonych samolotach na ziemi osiągnęły 2500 maszyn, liczbę, którą marszałek Rzeszy przyjmował początkowo z niewiarą. Dopiero kiedy po zdobyciu terenu kazał sprawdzić te dane, musiał mi zakomunikować, że rzeczywiste liczby są o 200-300 sztuk wyższe. Bez obawy o zarzut wyciągania pochopnych wniosków mogę stwierdzić, że bez takiego zainaugurowania ofensywy operacje wojsk lądowych nie rozwinęłyby się tak szybko i z takim powodzeniem. Od drugiego dnia operacji obserwowałem walki z nadlatującymi z głębi rosyjskiego terytorium średniociężkimi samolotami bombowymi. Uważałem prawie za zbrodnię, że tak nieporadnym w powietrzu samolotom nakazywano atakowanie w taki niedopuszczalny pod względem taktyki powietrznej sposób. I tak nadlatujące w równych odstępach czasu, eskadra za eskadrą, stawały się łatwym łupem dla naszych myśliwców. Prawdziwe „dzieciobójstwo”, jak sobie wówczas pomyślałem. Poza tym udało się tak skutecznie rozbić bazę dla odbudowy rosyjskiej floty bombowców, że przez całą kampanię rosyjskie bombowce już się więcej nie pokazywały. Był to właściwie nigdy w pełni nie doceniony wyczyn niemieckiego lotnictwa zaangażowanego na Wschodzie i przynajmniej tutaj powinien zostać uhonorowany!
Poczynając od trzeciego dnia kampanii ataki Stukasów na nieprzyjacielskie wojska frontowe były wzmacniane przez wprowadzanie do walki coraz większych sił z pozostałych związków Floty Powietrznej. Zostały nam postawione i przez nas wykonane następujące zadania: obezwładnienie nieprzyjacielskiego lotnictwa, co nie wymagało już specjalnych sił; wspieranie sił pancernych i piechoty w celu złamania lokalnego oporu bądź wyeliminowania działających na skrzydłach sił wroga, co było przede wszystkim zadaniem dla Stukasów i samolotów szturmowych; zniszczenie lub powstrzymanie sił rosyjskich, które znajdowały się w drodze na front lub próbowały się wycofać, co było zadaniem Stukasów, samolotów szturmowych, myśliwskich, niszczycieli i pozostałych sił lotniczych; zakłócanie operacyjnych ruchów wojsk nieprzyjaciela przemieszczanych transportem kolejowym; bieżące działania rozpoznawczo-zwiadowcze.
Korpusy artylerii przeciwlotniczej, przydzielone do wojsk pancernych, w miejsce właściwych sobie zadań osłony powietrznej, coraz częściej odgrywały rolę obrony przeciwpancernej oraz zajmowały się taktycznym zwalczaniem rosyjskich gniazd oporu. Korpusy były tak zespolone z jednostkami armii lądowej, że można je było traktować jako ich część składową, a skuteczność działania miała często znaczenie decydujące.(...).
Podczas gdy do 24 czerwca 1941 r. walczono jeszcze o Brześć Litewski, którego twierdzę „otworzyła” tysiąckilogramowa bomba, wojska pancerne pędziły do przodu i zapoczątkowały bitwę okrążeniową Mińsk–Białystok (od 26 czerwca do 3 lipca 1941 r.). Bitwa zakończyła się wzięciem do niewoli 300 000 żołnierzy, ale nie całkowitym zniszczeniem walczących tam sił. Kryzysy były nieuniknione, ponieważ większość sił pancernych kontynuowała ofensywę w kierunku Dniepru i „linii Stalina”, a w tym samym czasie 4 i 9 armie musiały stopniowo podciągać do „kotła” swoje dywizje nie zmotoryzowane. Ta operacja, paraliżująca okrążone siły rosyjskie, ułatwiła ruchy niemieckich grup pancernych w ich natarciu przez Dniepr.
3 grupa pancerna wspierana przez korpus Richthofena 3 lipca 1941 r. zdobyła Witebsk uzyskując dogodną pozycję wyjściową dla swych rozwijających się pomyślnie operacji na północ i północny wschód od Smoleńska. [Wolfram baron von Richthofen (1895-1945), feldmarszałek (1943), w latach 1938-1939 dowódca interwencyjnego „Legionu Condor” walczącego w Hiszpanii po stronie Franco, w kampanii polskiej – dowódca specjalnej grupy Stukasów niszczących Warszawę, dowodził atakami na Francję, Bałkany i ZSRR, później w latach 1943-1944 dowódca 2 Floty Powietrznej we Włoszech]. Zła pogoda czasowo utrudniała posuwanie się naprzód absolutnie niewystarczającą siecią rosyjskich dróg.Tak zaczęliśmy bezpośrednio poznawać prawdziwe oblicze rosyjskiego teatru działań wojennych. Trudności dały się we znaki grupom bojowym, nawet pojazdom gąsienicowym z czołgami włącznie, a jeszcze bardziej pojazdom zaopatrzenia, które musiały być, wobec braku przez dłuższy czas kolei, przewożone kolumnami samochodowymi.
Walki o linię Dniepru (10 i 11 lipca 1941 r.) wykazały słabnący opór sił rosyjskich, ale też posiadanie przez nieprzyjaciela dużych, aczkolwiek niezbyt wartościowych, rezerw.
W sukcesach tych decydujący udział miało lotnictwo. Kładliśmy duży nacisk na atakowanie wojsk rosyjskich na drogach, szosach i liniach kolejowych oraz rozpoznanych obozów wojskowych. Później Stukasy, samoloty szturmowe i myśliwce ponownie przystąpiły do ataków z lotu koszącego na pozycje obronne na różnych odcinkach Dniepru. Jeszcze większe trudności komunikacyjne, niż w wypadku wojsk lądowych, pojawiły się podczas przesuwania do przodu jednostek obsługi naziemnej lotnictwa, niedostatecznie zmotoryzowanych i nie dysponujących pojazdami gąsienicowymi. Do tego, oprócz stałych lotnisk, trzeba było urządzić lotniska polowe, które nie miały bezpośredniej osłony wojsk lądowych. Nieliczne siły naziemne Luftwaffe były więc dodatkowo obciążone zadaniami ochronnymi. Pozostanie wielką zasługą okręgów lotniczych i ich sztabów, że umożliwiły nieustanne działania bojowe związków lotniczych, a zwłaszcza korpusu wspierania pola walki. Dowództwo Floty Powietrznej mogło bieżąco wpływać na działania bojowe podległych związków Luftwaffe, a także wojsk lądowych, zwłaszcza kiedy 23 czerwca 1941 r. w rejonie Brześcia Litewskiego przeniosłem swoje stanowisko dowodzenia do specjalnego pociągu. W pierwszych dniach lipca 1941 r. mój sztab przesiadł się do specjalnej kolumny samochodów dowódczych umieszczonej na wschód od Mińska. Dowodzenie w bezpo­średnim bliskim kontakcie z wojskami było w tych toczących się na wielkich przestrzeniach walkach, warunkiem powodzenia.
Po ogromnych zdobyczach terytorialnych w pierwszych tygodniach wojny bardzo wcześnie pojawiło się pytanie dotyczące kontynuowania operacji. Wątpliwości powstałe w swoim czasie w dowództwie Wehrmachtu były dla mnie, pochłoniętego wydarzeniami na froncie środkowym, nie całkiem zrozumiałe. Także i ja, podobnie jak dowództwo Grupy Armii, opowiadałem się za kontynuowaniem trwającej już wiele tygodni bitwy wyniszczającej za Dnieprem, aby ostatecznie wyeliminować rosyjską armię zachodnią. Godne ubolewania było to, że kierownictwo Wehrmachtu pozwalało się ponosić na fali wydarzeń, nie podejmując szybkich ostatecznych decyzji! Na froncie w owych dniach nie czuło się jeszcze tego wahania. Atakowano i zdobywano teren. Z bazy lotniczej w Orszy oraz z położonych na północ i na południe od niej lotnisk polowych udzielano wsparcia, zgodnie z wypróbowanymi zasadami, nacierającym obu grupom pancernym i armiom Grupy Armii „Środek”.
Walki te doprowadziły do bitwy okrążeniowej w rejonie Smoleńska (od połowy lipca do początku sierpnia), która zakończyła się wielkim sukcesem (ponad 300 tys. jeńców), ale nie przyniosła żadnego rozstrzyg­nięcia, tylko „zwyczajne” zwycięstwo. Bitwa ta mogła stać się decydującą, gdyby udało się zamknąć lukę powstałą na wschód od Smoleńska. Pilne wnioski dotyczące tej sprawy zgłaszane przeze mnie i naczelnego dowódcę Luftwaffe nie zostały przyjęte. Wąska, licząca zaledwie kilka kilometrów, luka, pośrodku której znajdowała się niewielka dolina rzeczna porośnięta maskującą roślinnością, pozwoliła w ciągu kilku dni, a zwłaszcza nocy, przeniknąć znacznym siłom rosyjskim. O ile za dnia lotnikom udawało się nieprzerwanymi atakami ograniczyć to przenikanie, to pora zmierzchu i noce były przez Rosjan tym skuteczniej wykorzystywane do tego, aby się wymknąć. Zbiegli w ten sposób na zaplecze Rosjanie – liczbę ich szacuję na ponad 100 tys. – stali się trzonem nowych rosyjskich formacji. Sił tych nie udało się później zniszczyć – przypomnę tu tylko ciężkie, pełne strat, walki na łuku Jelni w okresie od 30 lipca do 5 września 1941 r. – ale nie dlatego, że zawiodło wojsko i dowództwo niemieckie. Oddziały nasze włącznie z Luftwaffe były po prostu przemę­czone, wycieńczone i oddalone od bezpiecznych baz zaopatrzenia.
Nasza dewiza brzmiała: marsz i walka, walka i marsz przez półtora miesiąca na głębokość 700 km podczas częściowo niekorzystnej pogody, walka na froncie z odstępującymi rosyjskimi oddziałami i napływającymi z zaplecza nowymi dywizjami przeciwnika; walki drugich i trzecich rzutów armii niemieckiej z okrążonymi w małych i dużych kotłach wojskami rosyjskimi, z pojawiającymi się po raz pierwszy oddziałami partyzanckimi i z pojedynczymi eskadrami lecących na małych wysokościach dość skutecznych, opancerzonych rosyjskich samolotów szturmowych. Porządny wypoczynek, uzupełnienie załóg, jak również choćby krótka, ale prawdziwa przerwa, pozostawały w sferze marzeń...
Z gorącym sercem i chłodnym umysłem rozpoczęto od 15 września przygotowania do nowej ofensywy. Osobiście omawiałem szczegóły połączonego dowodzenia walką z dowódcami 2, 4, 9 armii oraz z 2, 4 i 3 armiami pancernymi. Mój stary przyjaciel z okresu służby w Metzu, generał-pułkownik Hoepner (dowódca 4 armii pancernej) – prawdopodobnie pod wrażeniem nikłych sukcesów Grupy Armii „Północ” – niewiele spodziewał się po tej operacji. Dwukrotnie wyjaśniałem mu zupełnie odmienne położenie przed frontem Grupy Armii „Środek” oraz to, że ma wręcz jedyną szansę na wykonanie operacji przełamania i okrążenia, ponadto obiecałem mu wzmocnione wsparcie lotnicze. Nabrał zaufania i kiedy odwiedziłem go podczas bitwy, był szczęśliwy i dumny. Jeśli chodzi o moje związki lotnicze, to taktyczne ramy ich działania były jednoznacznie określone. Działania korpusów artylerii przeciwlotniczej miały się koncentrować na walkach naziemnych w charakterze artylerii wsparcia i przełamania z głównym kierunkiem uderzenia na prawym skrzydle”.[I korpus artylerii plot. od początku kampanii do tego momentu zestrzelił 314 rosyjskich samolotów i zniszczył pond 3000 czołgów].
Lotnicy bliskiego zasięgu (pola walki), zgodnie z dotychczasowymi regułami, walką otwierali wolną drogę dla wojsk lądowych oraz przede wszystkim dla grup pancernych i mieli atakować wszelkie przemieszczające się siły wroga aż do ich zniszczenia. Ciężkie bombowce odgradzały pole walki od zaplecza wroga. W porównaniu z poprzednimi bitwami widziało się niewiele nieprzyjacielskich samolotów. Najczęściej pojawiały się one na południowym skrzydle.
Niekorzystny układ, który doprowadził do tego, że również ta bitwa, mimo wzięcia 650 000 tysięcy jeńców, stała się tylko „zwykłym” zwycięstwem, uwidocznił się na skrajnym prawym skrzydle. Nadzieja na zaplanowane z rozmachem wielkie okrążenie wojsk nieprzyjacielskich na obszarze od Tuły do Moskwy została zniweczona już w pierwszych dniach października przez złą pogodę w rejonie południowym, przed frontem 2 armii pancernej. Niekorzystne warunki pogodowe utrudniły wsparcie lotnicze. Śnieg i deszcz, nadmiernie rozjeżdżone przez pojazdy gąsienicowe i zryte lejami bombowymi drogi, spowolniły ruch wojsk, a od 5 października stopniowo prawie go wstrzymały. Nawet czołgi miały kłopoty. Próby wyciągania pojedynczych pojazdów ciągnikami artylerii przeciwlotniczej kończyły się rozerwaniem wozów lub łańcuchów. Kiedy zawiódł dowóz zaopatrzenia, Flota Powietrzna zmuszona była zrzucać dla części 2 armii pancernej nawet żywność. Trudy fizyczne (wojska lądowe nie miały jeszcze zimowego ekwipunku) i wyczerpanie psychiczne stały się dla ludzi 2 armii zbyt wielkie.
Był to punkt zwrotny w serii wielkich bitew na Wschodzie.”
Wehrmacht został 1 grudnia 1941 r. powstrzymany zaledwie 27 km od murów Kremla, ale zanotował już straty nieporównywalne z dotychczasowymi kampaniami: 157 773 zabitych, 31 191 zaginionych, 563 082 rannych. Luftwafte straciła w ciągu tego półrocza 2093 samoloty. Radziecka kontrofensywa rozpoczęta pod Moskwą z 5 na 6 grudnia 1941 r. (trwała do 28.2.1942) spowodowała dalsze ciężkie straty niemieckie: 51 799 zabitych, 16 112 zaginionych i 184 679 rannych. Łącznie Wehrmacht stracił w tym okresie 209 572 zabitych, 47 303 zaginionych i 747 761 rannych.
Luftwaffe weszła w rok 1941 z pierwszymi poważnymi stratami i porażkami w Bitwie o Anglię, która udowodniła, że niektóre jej samoloty, np. Stukasy czy Me 110, nie są już maszynami odznaczającymi się szczególnymi walorami w nowoczesnej wojnie powietrznej. Załamał się mit niezwyciężonych niemieckich pilotów. Od 1 września 1939 r. do 1 kwietnia 1941 r. Luftwaffe straciła łącznie 6261 samolotów; od 1 kwietnia do 28 czerwca 1941 r. – dodatkowo 2160, a od 29 czerwca 1941 r. do 30 czerwca 1942 r. – w pierwszym roku wojny na Wschodzie – straciła 8529 samolotów. Front wschodni zaczął pożerać Luftwaffe.
Reszty dokonały trudne warunki atmosferyczne rosyjskiej jesieni: słota, mgły, zimno. Nawet piloci samolotów bliskiego zasięgu mogli atakować tylko te cele, które widzieli i które były wystarczająco duże. Ruchy zwartych formacji wojsk nieprzyjacielskich po bitwach w kotle Briańsk–Wiaźma dało się zaobserwować tylko w wyjątkowych wypadkach; wielkie przesunięcia wojsk syberyjskich w ogóle nie zostały dostrzeżone lub nie rozpoznano ich skali. Dlatego do zwalczania tych, jak się później okazało rozstrzygających o wyniku bitew, elitarnych wojsk w ogóle nie doszło. Gniazda oporu były to pojedyncze, rozproszone w terenie bunkry, których niszczenie w warunkach pogody pod psem sprawiało pilotom nadzwyczajne trudności.
Także walka z coraz liczniej pojawiającymi się czołgami T-34, które swobodnie poruszały się nawet w najgorszych warunkach terenowych, wymagała najwyższej ofiarności pilotów szturmowych latających na najniższych wysokościach nad drzewami, lasami i zabudową. Ustawicznie zlecane pilotom myśliwskim akcje mające na celu osłonę oddziałów lądowych przed nisko latającymi rosyjskimi opancerzonymi samolotami szturmowymi przeprowadzano tylko gwoli uspokojenia wojsk naziemnych; ich skuteczność była nieznaczna, ponieważ szanse powodzenia nie istniały. Więcej można tu było osiągnąć przy użyciu artylerii przeciwlotniczej i przeciwpancernej, chociaż i one w tych trudnych warunkach terenowych były niezbyt skuteczne. Niezależnie od częstotliwości prowadzonych, mimo wszelkich przeszkód, ataków lotniczych, nie mogły one decydować o wyniku walk.
Aby wykorzystać wszystkie możliwości, jednostki latające zostały rozlokowane na lotniskach polowych, w bezpośredniej bliskości frontu na linii Orzeł-Juchnow-Rżew. Ale nie przyniosło to widocznego sukcesu. Nawet silna Luftwaffe nie byłaby w stanie udzielić zastygłemu w bezruchu i osłabionemu frontowi niemieckiemu rozstrzygającego o wynikach bitwy wsparcia w walce z prawie niewidocznym nieprzyjacielem. Jeszcze mniej można było oczekiwać od osłabionego i przemęczonego lotnictwa (...).
Reasumując, moskiewska ofensywa z udziałem, grup pancernych mogła się udać tylko wtedy, gdyby przynajmniej na dwóch odcinkach (Mińsk i Smoleńsk) jednostki pancerne zostały przejściowo zatrzymane, oczyszczony został teren przy pomocy korpusów piechoty z sił wroga na zachód od tych odcinków i dopiero z zabezpieczonej bazy wyruszyło dalsze natarcie.
Na zakończenie jeszcze kilka uwag o wykorzystaniu dodatkowych zasobów ludzkich i materiałowych. W sierpniu, lub na początku września 1941 r. feldmarszałek von Reichenau, dowódca 6 armii, proponował wystawienie białoruskich i ukraińskich dywizji. Hitler odrzucił ten wniosek, mówiąc: Reichenau (którego zresztą bardzo cenił) powinien troszczyć się o sprawy swojego wojska, a wszystko inne zostawić jemu. Kto widział ten liczny, wspaniały, chętny do walki rosyjski materiał ludzki, mógł tylko ubolewać z powodu takiej postawy Hitlera. Od 1943 r. do końca wojny pod moim dowództwem znajdowały się oddziały niemiecko-rosyjskie, które, nie mogąc urzeczywistnić swego wymarzonego celu, trwały przy nas aż do gorzkiego końca. Od 1942 r. mogły one, pod hasłem obrony ojczyzny i jej wyzwolenia spod bolszewickiego jarzma, przynieść odczuwalne odciążenie na froncie; z ich poparciem można byłoby, z dużym prawdopodobieństwem, osiągnąć militarne i gospodarcze cele. Błędna polityka narodowościowa Hitlera i jego politycznych pełnomocników zemściła się także w wymiarze wojskowym, a nie tylko w kwestii band. Natychmiastowe, planowe wykorzystanie i znaczna rozbudowa rosyjskiego przemysłu ciężkiego i zbrojeniowego w sposób zasadniczy utrudniłaby rozbicie naszych zakładów produkcyjnych, czego byliśmy świadkami od 1943 r. i z pewnością w znacznym zakresie uzupełniłaby niedobory materiałowe.
Kiedy popatrzeć trzeźwo na stosunki na Wschodzie – bez omawiania możliwości istniejących na Zachodzie – to samo przez się nasuwa się pytanie: „Czy ta wojna musiała zakończyć się taką apokalipsą, jaką się zakończyła?

* * *

Wbrew pozorom nie jest to pytanie retoryczne, fakt wszelako pozostaje faktem: Niemcy ponieśli klęskę nie dlatego, że byli gorsi od Rosjan, lecz dlatego, że Rosjanie w końcu okazali się lepsi.
Dywizja kawaleryjska A. Radziewskiego także początkowo cofała się razem z frontem na wschód, lecz zadawało jednocześnie przeciwnikowi dotkliwe straty w sile żywej i technice, tak iż nieuchronnie i coraz szybciej tracił on siły, a tempo natarcia zaczęło się wyhamowywać już pod koniec lipca 1941 roku. Na kilku odcinkach Niemcy doznali też dotkliwych porażek, co spowodowało dymisję szeregu wysokiej rangi dowódców.
11.08.1941 r., zaledwie w miesiąc po postawieniu tezy, że Armia Czerwona w istocie jest rozbita, generał Franz Halder zapisał w„Dzienniku wojennym”: „Z ogólnej sytuacji coraz wyraźniej wynika, że rosyjski kolos [...] nie był przez nas doceniony. Stwierdzenie to odnosi się zarówno do spraw organizacyjnych, jak i gospodarczych, do komunikacji i transportu, lecz przede wszystkim do zdolności i sprawności czysto militarnej. Na początku wojny liczyliśmy się z ok. 200 dywizjami nieprzyjaciela. Obecnie zakładamy już 360 [...], i jeśli zostanie rozbity tuzin dywizji, to Rosjanie wystawią nowy tuzin. Halder okazał odwagę po tym, jak wcześniej, 4.08. Hitler powiedział zaskoczonemu generałowi Guderianowi w obecności feldmarszałka von Bocka i generała Hotha:„Gdybym wiedział, że Rosjanie rzeczywiście mają tyle czołgów, ile pan podawał w swojej książce, wówczas, myślę, nie rozpocząłbym tej wojny” (H. Guderian, Wspomnienia żołnierza). Guderian oszacował liczbę czołgów radzieckich na 10 000 w 1937 r., „ale mogłem udowodnić, ponieważ posiadałem takie wiadomości – pisze– że mają ich 17 000”. W rzeczywistości w 1941 r. Armia Czerwona miała 20 000 czołgów; zaczęły wchodzić do walki słynne T-34, którym Niemcy długo nie mogli sprostać.
25.08.1941 r. podczas spotkania z Mussolinim w Kwaterze Głównej w Kętrzynie Hitler przyznał: „Po raz pierwszy Abwehra nie działa. Nie zameldowano mi, że Rosja ma pod każdym względem znakomicie wyposażoną armię, na którą w większej części składają się fanatycy”. A fanatycy, czyli ludzie nie wątpiący o tym, że mają rację i wierzący w słuszność swej sprawy, walczą bez pardonu i nie wiedzą, co to jest ustępliwość.
Generał Franz Halder zanotował pod datą 25.04.1942 r., 308 dnia od rozpoczęcia „Barbarossy”:„od 22.06.1941 do 20.04.1942 r. ogólne straty Wehrmachtu na froncie wschodnim wyniosły 1.148.954 żołnierzy i oficerów, czyli 35,9 procent przeciętnego stanu 3,2 mln. Jednakże liczby te nie dotyczą ubytków spowodowanych chorobami, które dotkliwie osłabiły wojsko (odmrożenia, przeziębienia, biegunki). Po doliczeniu tej kategorii ubytków straty Wehrmachtu w jednostkach bojowych sięgały 1,8 mln żołnierzy i oficerów”.

* * *

Warto w tym miejscu zwrócić uwagę na interesujące zjawisko, polegające na fałszowaniu statystyk frontowych przez strony walczące w II wojnie światowej.
Pierwsi zaczęli w czasie tej wojny kłamać o swych rzekomych sukcesach bojowych lotnicy polscy we wrześniu 1939 roku. Mieli ponoć zestrzelić w ciągu kampanii 258 samolotów Luftwaffe, ale, jak się okazało, Niemcy stracili nad Polską wówczas tylko 170 maszyn, z których większość, nawiasem mówiąc, strąciła naziemna artyleria przeciwlotnicza.
Podobnież w maju 1940 roku Brytyjczycy zestrzelili 10 samolotów niemieckich, a przechwalali się, że aż 39.
W Bitwie o Anglię polski Dywizjon 303 zestrzelił faktycznie nie 130 samolotów przeciwnika, a tylko 45. Według statystyk alianckich w czasie całej kampanii powietrznej nad Albionem miano zniszczyć 1.600 maszyn niemieckich, ale faktycznie liczba ta okazała się dokładnie dwukrotnie niższa.
Bohater narodowy Francji Pierre Clostermann miał strącić 33 samoloty niemieckie, faktycznie zaś łupem tego Francuza niemieckiego pochodzenia padło 11 maszyn Luftwaffe. Co zresztą też było niemałym wyczynem, zważywszy na mistrzostwo i odwagę pilotów Hermanna Goeringa.
Szczyty mistyfikacji osiągnęli jednak propagandyści radzieccy. Gdy np. podczas zwycięskiej bitwy na Łuku Kurskim strącili faktycznie 14 samolotów niemieckich, gazety w Moskwie pisały aż o 217! Co prawda nie ustrzegli się kłamstw także honorowi Niemcy: zestrzelili na tymże Łuku 171 samolotów sowieckich, ale przechwalali się, że było ich 193. To fałszerstwo nie było jednak zamierzone, lecz zaszło raczej na skutek jakiegoś nieporozumienia. Zdarzały się bowiem przypadki wręcz przeciwne. Gdy po kilku pierwszych dniach wojny z ZSRR w czerwcu 1941 roku lotnicy niemieccy donosili dowództwu o zniszczeniu 1811 samolotów rosyjskich, marszałek Herrmann Goering nie dał wiary tym informacjom, powołał niezależną komisję do zbadania podstawności tych danych, a ta z kolei ustaliła, iż faktycznie Luftwaffe zestrzeliła 2011 samolotów nad ZSRR. Jednak w czasie całej wojny na wschodzie Niemcy, zestrzeliwując „zaledwie” 46 tys. samolotów radzieckich, w statystykach umieszczali wygórowaną mocno liczbę 70 tys.
Zagorzałymi kłamcami byli jednak przede wszystkim lotnicy amerykańscy. Podczas niszczycielskich dla ludności cywilnej nalotów dywanowych 1943 roku na Niemcy podawali w oficjalnych sprawozdaniach, że jakoby zniszczyli 543 myśliwce wroga, podczas gdy faktycznie strącili zaledwie 15 samolotów. W sumie statystyka wygląda następująco: w trakcie trwania II wojny światowej Niemcy zawyżyli swe osiągnięcia bojowe przeciętnie o 25 proc., alianci – dwukrotnie, Rosjanie – sześciokrotnie.
Po co były potrzebne te kłamstwa, zaniżające własne straty i zawyżające sukcesy? Po to, by dodać otuchy i wiary w siebie własnym żołnierzom i obywatelom, a posiać defetyzm w obozie przeciwnika. Obok wojny krwi i żelaza bowiem zawsze równolegle z nią toczy się wojna argumentów i kłamstw, czyli wojna psychologiczna. Dobre kłamstwo jest nieraz bardziej skuteczne niż takaż salwa artyleryjska.
Już Adam Mickiewicz w wykładach o literaturach słowiańskich zwracał uwagę na różnicę zdań kronikarzy polskich i niemieckich, jeśli idzie o ocenę ilości wojsk po obydwu stronach uczestniczących w bitwie pod Grunwaldem. Pierwsi podają chyba liczby nieco wygórowane, aby podkreślić wagę odniesionego zwycięstwa; drudzy liczby zaniżają, aby w ten sposób jakby zdeprecjonować rozmiary poniesionej porażki. To właśnie jest niejako ciągiem dalszym owej pamiętnej bitwy, ale toczonym już na płaszczyźnie moralnej i informacyjnej. Pisze więc Mickiewicz: „Niemcy, według świadectwa kronikarzy polskich, liczyli 150, wedle niemieckich zaś tylko 80 tysięcy ludzi”. Także zresztą obecnie historycy niemieccy podają liczby dwukrotnie niższe niż polscy. Widocznie tak ich mniej boli.

* * *

Niepowodzenia armii niemieckiej w 1941 roku na froncie wschodnim wynikały w znacznej mierze z arogancji naczelnego dowództwa i niedoceniania przeciwnika. Hitler, Keitel, Halder i von Brauchitsch zapowiadali „wojnę błyskawiczną”, która po kilku miesiącach lub nawet tygodniach zakończy się zwycięstwem. Na okupowanych ziemiach pozostałyby tylko dywizje okupacyjne. Ze 150 dywizji pozostać miało na linii Morze Czarne-Moskwa-Leningrad tylko 54. Dla nich przygotowano ciepłą odzież. Z tej liczby 10 dywizji miano przenieść w rejon Morza Kaspijskiego i zaplanowano dla nich mundury tropikalne. Jeszcze 24.10.1941 r. upominał się o nie na naradach w Berlinie generał F. Paulus, zastępca szefa Sztabu Generalnego, który w styczniu 1943 r., jako feldmarszałek, skapitulował z 6 armią w Stalingradzie. Zaopatrzenie w ciepłą zimową odzież przygotowano dla 20 procent wojsk na wschodzie, dla 2,8 mln żołnierzy zabrakło ciepłych płaszczy, nie mówiąc o butach i czapkach.
21.12.1941 r. Keitel w rozkazie OKW potwierdził wcześniejszy rozkaz wydany Siłom Lądowym: „należy bezwzględnie zabrać jeńcom wojennym i mieszkańcom zimową odzież”. Usankcjonowało to stosowaną od końca sierpnia 1941 r. praktykę. Tak np. elitarna 23 dywizja piechoty z Poczdamu (co zapisano w jej dzienniku wojennym 3.09.1941 r.) rozebrała 2000 radzieckich jeńców wojennych z płaszczy i po odwszeniu ubrała się w nie. W 4 armii tylko co piąty żołnierz z 600 000 miał płaszcz zimowy. Dywizja SS „Wiking” podczas natarcia na Rostów zdobyła radziecki skład mundurowy i założyła walonki i waciaki przeciwnika, co jest sprzeczne z wszelkimi wymogami prowadzenia wojny.
Pod koniec grudnia 1941 r. generał Guderian informował Hitlera, że nie ma szans na dalsze utrzymanie linii frontu. Hitler kategorycznie odrzucił tę sugestię, dodając: „czy sądzi pan, że grenadierzy Fryderyka Wielkiego pragnęli umierać? Oni także chcieli żyć, lecz król miał rację żądając od nich, by się poświęcili. Uważam, że mnie również przysługuje prawo żądania od każdego niemieckiego żołnierza, by złożył swe życie w ofierze”. W tym czasie 2 armia pancerna Guderiana dysponowała jeszcze 40 czołgami z 1500, którymi wjechała do Rosji przed pół rokiem. 7 dywizja pancerna generała Reinhardta straciła wszystkie czołgi, miała tylko 200 zdrowych żołnierzy z około 12 000 w dniu 22.06.1941 r.
Katastrofalny był stan transportu zaopatrzeniowego Wehrmachtu. Rozpoczął on „Barbarossę” dysponując 600 000 samochodów, w tym zdobycznymi maszynami francuskimi kilkunastu typów i marek, do których zabrakło części zamiennych, z 3300 czołgów ponad 1000 stanowiły zdobyczne czołgi czeskie i francuskie, wyraźnie ustępujące nowym radzieckim T-34. Z 625 000 koni taborów i artylerii na froncie wschodnim pozostały tylko te, które znalazły się na dalekim zapleczu. Srogi mróz spowodował, że chleb trzeba było rąbać siekierami. Ale do tego byli przecież zmuszeni nie tylko niemieccy, lecz również radzieccy żołnierze, którym „generał mróz” także doskwierał w nie mniejszym stopniu, choć trzeba przyznać, że byli ubrani lepiej.

* * *

Od 1941 aż do lutego 1944 roku A. Radziewski kierował sztabem korpusu kawaleryjskiego na Froncie Zachodnim i Południowo-Zachodnim. Toczył walki m.in. na kierunku kaukaskim. Feldmarszałek W. Keitel pisał o tym okresie: „Do operacji na Kaukazie przewidziano Grupę Armii A. Utworzono Sztab Dowodzenia. Pozostała jednak otwarta kwestia, kto nadaje się na głównodowodzącego. Halder i ja – niezależnie od siebie – zaproponowaliśmy feldmarszałka Wilhelma Hermanna Lista. Hitler długo nie mógł się zdecydować, nie wyjaśniając, oczywiście, jakie ma wobec Lista zastrzeżenia. Kiedy był już najwyższy czas, żeby podjąć jakąś decyzję, odbyliśmy, Halder i ja, rozmowę z Hitlerem, który dopiero po dłuższej zwłoce wyraził zgodę i zaakceptował Lista. Ale zaraz pierwsze działania bojowe oddziałów tej Grupy Armii, która miała przedrzeć się przez Rostów, a stamtąd wachlarzowato na nizinę kaukaską, wywołały falę nieuzasadnionych zarzutów wobec Lista. Nagle oskarżono go, że przeszkodził oddziałom pancernym SS wedrzeć się do Rostowa, że zbyt późno przystąpił do walki i „paskudnie” atakował itd., chociaż wszyscy wiedzieliśmy, że List działał zgodnie z rozkazami Hitlera.
Kryzys został spowodowany nieszczęsnym lotem Jodla do korpusu górskiego, który głównymi siłami toczył walki na Kaukazie o zejścia z gór nad Morze Czarne. Jodl odbył wówczas szczegółową rozmowę na temat beznadziejnego położenia z dowódcą korpusu Conradem, przy której obecny był także feldmarszałek List. Wieczorem, po powrocie, Jodl złożył Führerowi meldunek o sytuacji i powiedział, że podziela pogląd Lista, iż wyznaczone zadanie jest niewykonalne.(...).
Operacje na Kaukazie i na północ od niego – mimo zajęcia Elbrusa, najwyższego szczytu i symbolu Kaukazu – nie zaspokoiły daleko idących oczekiwań Hitlera. Rosyjskie ataki na Grupę Armii „Środek” na zachód i południowy zachód od Moskwy, które służyć miały odciążeniu poważnie zagrożonego rosyjskiego południowego frontu, stworzyły groźną sytuację. Halder słusznie oceniał ofensywę i ogólną sytuację, mimo olbrzymich zdobyczy terytorialnych, jako niezadowalającą. Podobnie jak Jodl i ja, Halder spodziewał się, oprócz rozpoznanych punktów zapalnych, wkroczenia operacyjnych rosyjskich rezerw, które, jego zdaniem, nie zostały jeszcze rzucone na szalę. Również sposób prowadzenia przez Rosjan walk podczas ofensywy na południu miał całkowicie inny charakter. Liczba jeńców wojennych – w porównaniu z innymi bitwami w kotłach – była stosunkowo niewielka. Przeciwnik w porę unikał grożącego mu oskrzydlenia i w strategicznej defensywie wykorzystywał rozległość te­renu, co było równoznaczne z unikaniem druzgocącej klęski. Dopiero w Stalingradzie i wokół niego oraz na górskich podejściach stawiał niezwykle zacięty opór, ponieważ nie obawiał się już operacyjnego oskrzydlenia.
Chociaż dzięki działaniom sojuszników wzdłuż Donu – przemieszanych z pojedynczymi dywizjami niemieckimi – udało się 6 armii pod dowództwem Paulusa dotrzeć aż w rejon Stalingradu, to jednak jednostki te wystarczyły jedynie do stworzenia lokalnych punktów na polach naftowych i pod Stalingradem. Zresztą ten bardzo rozciągnięty front nie był już zdolny do skutecznych działań ofensywnych. Halder słusznie dostrzegł zagrożenie na flance Donu, gdzie na południe od Woroneża najpierw stali Węgrzy, a później Włosi, podczas gdy na skrzydle na zachód od Stalingradu umieszczono Rumunów. Chociaż Führer stale liczył się z możliwym zagrożeniem skrzydła Donu, a jego zaufanie do sprzymierzonych było nikłe, tak wysoko cenił jednak przeszkodę, jaką stanowił Don – przynajmniej do czasu zamarznięcia – że uważał, iż może tu sobie pozwolić na pewne ryzyko.
Nic z tego, wszystkie plany strategów niemieckich spełzły na niczym w obliczu doskonałego dowodzenia wojskami radzieckimi przez takich generałów jak Radziewski. W lutym 1944 objął on stanowisko szefa sztabu i dowódcy 2 Gwardyjskiej Armii Pancernej w składzie początkowo 2 Frontu Ukraińskiego, następnie 1 Frontu Białoruskiego. Jego jednostka bojowa odegrała w tym czasie rolę stalowego młota rozdrabniającego swymi uderzeniami linie obrony niemieckiej, a następnie mielące je gąsienicami ciężkich czołgów.
W okresie między 22 czerwca a 8 lipca 1944 Grupa Armii „Środek” został rozbita, a z walk wyeliminowano 28 dywizji i 350.000 żołnierzy Wehrmachtu.
Mijały miesiące ciężkich walk i w maju 1945 wojna dobiegła końca. Lecz straty zadane przez nią narodom Europy były przerażające.
ZSRR poniósł straty w wysokości ponad 25 mln ludzi, wśród nich było około 14 mln żołnierzy, w tym 3,5 mln jeńców wojennych.
Straty polskie, wedle różnych szacunków, wahają się od 5 do 6 mln ludzi, w tym 120.000 żołnierzy.
Wielka Brytania straciła w zabitych na frontach Europy, Afryki i Azji 326.000 żołnierzy, w tym zmarłych w niewoli jeńców wojennych. Stany Zjednoczone AP w latach 1941-1945 wraz z frontem na Pacyfiku straciły 295.000 żołnierzy, a Francja – 340.000 żołnierzy.
II wojna światowa pochłonęła łącznie 55-60 mln ofiar ludności cywilnej i żołnierzy. W ramach „ostatecznego rozwiązania” formacje SS, przy współpracy jednostek Wehrmachtu, zamordowały kilka milionów Żydów.
W każdym więc kraju Europy było co odbudowywać, i to we wszystkich sferach życia społecznego, gospodarki, szkolnictwa, a także wojskowości.
Po zakończeniu drugiej wojny światowej A. Radziewski pełnił szereg odpowiedzialnych funkcji przede wszystkim w radzieckim wyższym szkolnictwie wojskowym. Ale też piastował bardzo wysokie stanowiska w hierarchii Armii Radzieckiej. W okresie 1950-1952 był dowódcą tzw. Północnej Grupy Wojsk ZSRR, stacjonującej na terenie Polski; w 1952-1953 dowodził wojskami Turkiestańskiego Okręgu Wojskowego; w 1953-1954 był dowódcą wojsk pancernych i zmechanizowanych całego ZSRR; w 1954-1958 kierował Odesskim Okręgiem Wojskowym. W roku 1959 został mianowany na stanowisko pierwszego zastępcy naczelnika Wojskowej Akademii Sztabu Generalnego Sił Zbrojnych ZSRR. Był zresztą wybitnym teoretykiem wojskowości, w 1961 habilitował się i uzyskał tytuł profesora zwyczajnego.
Od kwietnia 1968 do lipca 1969 A. Radziewski pełnił funkcje szefa Zarządu Głównego Szkolnictwa Ministerstwa Obrony ZSRR, a później przez szereg lat piastował stanowisko naczelnika (rektora) Wojskowej Akademii im. M.W. Frunze w Moskwie. Był obierany na posła parlamentu ZSRR. W 1972 roku awansowany do rangi generała broni.
Za zasługi frontowe i za organizowanie szkolnictwa wojskowego w ZSRR został odznaczony Orderem Lenina, sześcioma Orderami Czerwonego Sztandaru, dwoma Orderami Suworowa pierwszego stopnia i jednym II stopnia, Orderem Kutuzowa drugiego stopnia, Orderem Gwiazdy Czerwonej oraz Czerwonego Sztandaru Pracy, tudzież szeregiem orderów innych państw, w tym Polski.



Rodion Malinowski



Był wybitnym dowódcą wojskowym, którego sława nabrała blasku podczas II wojny światowej. Wywodził się ze spauperyzowanej gałęzi zasłużonej rodziny rycerskiej. [Niektórzy badacze przeszłości twierdzą, że R. Malinowski był Karaimem z pochodzenia, jak to czyni J. Zajączkowski w książce pt. „Wojskowi Karaimi” (Wilno 2005). W papierach oficjalnych zresztą podawał narodowość ukraińską; gdyby podawał polską, zostałby rozstrzelany przez siepaczy z NKWD. Nawet gdyby istotnie tak było, to przecież i tak stanowili panowie Malinowscy ongiś integralną część braci-szlachty Wielkiego Księstwa Litewskiego i Korony Polskiej, część jednego „narodu szlacheckiego”].
Od najdawniej znani i najszerzej rozgałęzieni Malinowscy używający godła Pobóg pochodzili z Podlasia, ale już w XVI stuleciu posiadali silne odgałęzienia zarówno na wschód, jak i na zachód od gniazdowisk pierwotnych.
W dawnych dokumentach nagminnie się spotyka wzmianki o członkach tego rodu.Jan, Stanisław i Leonard Malinowscy z Malinowa w powiecie drohiczyńskim herbu Ślepowron figurują w zapisie do ksiąg ziemskich tegoż powiatu z 7 lutego 1547 roku (W. Semkowicz, Wywody szlachectwa, nr 331).
Marcus Malinowski w 1575 roku pełnił funkcje dowódcy gwardii miejskiej Krakowa. Piotr Malinowski, drobny szlachcic będący na służbie u pana Krzysztofa Możniewskiegoo, sprawcy myt pogranicznych i karczem mohylewskich, figuruje w księgach grodzkich Mohylewa w roku 1578 (Istoriko-juridiczeskije matieriały izwleczionnyje iż aktowych knig gubernij Witebskoj i Mogilewskoj, t. 32, cz. 2, s. 57, 107, Witebsk 1906).
Jan Michał Malinowski, deputat z Kolna, podpisał w 1632 roku elekcję króla Władysława IV (Volumina Legum, t. 3, s. 366, Petersburg 1856). W archiwach magistratu połockiego z 1671 r. figuruje „wielebny xiądz Dominik Jacek Malinowski, świętego pisma doktor” (Istoriko-juridiczeskije matieriały..., t. 26, s. 227). W 1676 roku na sejmie koronacynym w Warszawie został za zasługi wojenne nobilitowany urodzony Stanisław Franciszek Malinowski (Volumina Legum, t. 5, s. 200). Jan Tadeusz Malinowski, starosta hołowieski, sędzia miasta Rzeczyca na Białej Rusi, około r. 1716 wielokrotnie jest odnotowywany w ówczesnych księgach grodzkich Mohylewa i Witebska. „Wielmożny jegomość pan Antoni Tadeusz Malinowski, regent grodzki powiatu rzeczyckiego, starosta sianorzęcki”, występuje na kartkach dawnych rękopisów około roku 1753. Józef i Jan Malinowscy, ziemianie powiatu grodzieńskiego, 17 kwietna 1764 r. podpisali laudum sejmiku lokalnego; zaś „jegomość pan Wojciech Malinowski na koniu gniadym, z szablą”, „jegomość panFranciszek Malinowski na koniu karym, z szablą y karabinem, a „pan Józef Malinowski na koniu gniadym, z szablą y pistoletemstawili się 5 października 1765 roku do popisu szlachty powiatu grodzieńskiego na pospolite ruszenie (Akty izdawajemyje Wilenskoju Archeograficzeskoju Komissijeju, t. 7, S. 395 i in., Wilno 1865-1915). W roku 1764 Filip Malinowski z województwa poznańskiego, Jan Malinowski od województwa sandomierskiego, Piotr i Józef Malinowscy w imieniu powiatu grodzieńskiego podpisali w Warszawie sufragię ostatniego króla polskiego Stanisława Augusta Poniatowskiego (Volumina Legum, t. 7, s. 108, i in.).
Antoni Malinowski 23 czerwca 1764 r. podpisał uchwałę konfederacji generalnej koronnej w Warszawie (Publiczna Biblioteka Miejska i Wojewódzka w Rzeszowie, dział rękopisów; Rk-3, k. 178).
Jedno ze swych pradawnych siedlisk mieli Malinowscy w powiecie wołkowyskim, od wieków też zaznaczali swą obecność w powiecie wileńskim, wilejskim, zawilejskim, wiłkomierskim, kowieńskim, lidzkim, oszmiańskim, bobrujskim, mińskim i innych. Zawsze i wszędzie uznawani byli za niewątpliwie „pochodzących z starożytnej w Polsce familii”. Ich rodowitość wielokrotnie potwierdzały heroldie Grodna, Wilna, Mińska, Lwowa, Witebska i innych sławnych miast Rzeczypospolitej. Przez małżeństwa spokrewnieni byli m. In. z takimi domami szlacheckimi, jak Dobrowolscy, Czyżewscy, Nowiccy, Lanżerowie, Ciechanowiczowie, Skwarkowscy, Pieślakowie, Łabuciowie, Szostakowie, Romankiewiczowie, Jacewiczowie, Kiersnowscy.
Z reguły charakteryzowała ich duża dynamika życiowa, energia twórcza, wysoki poziom etyczny i intelektualny, być może, uwarunkowane genetycznie. Często nawet córki tego rodu wykazywały odwagę i siłę ducha, o czym świadczyć może np. fakt, iż szlachcianki powiatu lepelskiego Grasylda, Kamilla i Zofia Malinowskie przez długie lata w okresie 1863/68 znajdowały się pod tajnym rosyjskim nadzorem policyjnym ze względu na swój pod względem politycznym „szkodliwy skład myśli” (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 378, z. 6, nr 64, s. 291).
Zbiory heroldii wileńskiej zawierają liczne materiały do dziejów kilku gałęzi tego wielkiego roku. Wywód familii urodzonych Malinowskich herbu Pobóg z roku 1805 za przodka podaje Hrehorego Malinowskiego, właściciela folwarku Olechnowszczyzna w województwie mińskim, który spłodził synów Franciszka i Samuela. Widymus z ksiąg ziemskich powiatu oszmiańskiego z roku 1748 ukazuje tę rodzinę jako dość szeroko rozgałęzioną (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 203, s. 1-183).
Inny Wywód familii urodzonych Malinowskich tegoż herbu, zatwierdzony w heroldii wileńskiej 8 czerwca 1812 roku donosi: „Ta familia jest dawna i starożytna, prerogatywami szlacheckimi i znakomitością urodzenia zaszczycona w Królestwie Polskim... (W podlaskim województwie i samdomierskim piszą się z Kulnicy. Aleksander Malinowski, namiestnik podstarostwa łąckiego, 1625 roku; Jan, Michał, Seweryn, Adam – 1632roku w Podlaskiem... Stanisław na Kulnicy i Kazimierz w Sandomierskiem 1674 r.) ... oraz liczne ziemskich osiadłości majątki posiadała i dobrze w Kraju zasłużona, z której Jan Malinowski z Podlasia przeniósł się do Litwy na mieszkanie...Jeden z jego potomków, Samuel, miał syna Michała, a ten z kolei Jerzego i Szymona, od których poszły dwie duże osobne gałęzie... W 1812 roku heroldia w Wilnie uznała Jerzego, Gabryela Wincentego, Tadeusza, Klemensa i Antoniego Malinowskich „za rodowitą i starożytną szlachtę polską, wpisując ich do pierwszej części Ksiąg Szlachty Guberni Litewsko-Wileńskiej (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 1795).
Drzewo genealogiczne rodu Malinowskich herbu Pobóg z 1829 roku bierze za protoplastę linii Jana Malinowskiego, który miał synów Michała i Stefana; wnuka Daniela; prawnuków Pawła, Stanisława, Józefa, Marcina; praprawnuków Michała, Teofila, Ignacego, Karola, Franciszka. Wykres przedstawia osiem pokoleń (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1775a, s. 144). Jak wynika z innego dokumentu, wymieniony powyżej Jan Malinowski miał otrzymać jeszcze od króla Zygmunta III pustosze Stadaniszki, Kluczyszki, Surmaniszki i Smiechowszczyznę; jego syn Stefan był w służbie kozackiej, a wnuk Daniel posiadał majątek Kołbowszczyzna w województwie połockim (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1835, s. 31-32).
Liczną grupę Malinowskich, siedzących m.in. w powiecie drohickim na dobrach Kłopoty Bujne, Korzeniówka Wielka, Wiercień Wielki i Mały, Zaremby, Malinowo, Brzeziny Janowięta, potwierdziła w 1835 roku w szlachectwie heroldia grodzieńska (CPAH Białorusi w Grodnie, f. 332, z. 4, nr 1, s. 119-122).
Leopold von Ledebur (Adelslexicon der Preussischen Monarchie, t. 2, s. 71) pisze: „Malinowski (Wappen Pobog). Diesem Geschlechte gehoert Franz von Malinowski an, Hauptmann im 3. Artillerie – Regiment und Vorsteher der Artillerie –Werkstatte zu Berlin; ein Sohn des im Jahre 1824 verstorbenen ehemaligen Platzmajors von Magdeburg Leopold Ignatz von Malinowski, dessen Vater am 25 August 1778 alsLeutnant bei den Bosniaken starb.
l wreszcie jeszcze jeden WywódMalinowskich, tym razem z roku 1837, dotyczący kolejnej linii rodu, podaje, że „familia Malinowskich używająca herbu Pobóg, wedle świadectwa wielu dziejopisarzów polskich, jest dawna i starożytna w Królestwie Polskim, a mianowicie w województwie podlaskim i sandomierskim (...), a z nich rozmnożone w czas późniejszy po różnych Królestwa Polskiego prowincyach porozsiedlali się i powiatach, zawsze z zaszczytem prerogatyw szlacheckich, z znakomitością swej starożytności, mianowicie zaś w Księstwie Litewskim w powiecie wiłkomierskim (...) używali...(CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1059, s. 12-16). Za protoplastę tej gałęzi wzięty został Andrzej Malinowski, właściciel dóbr Kurkle w powiecie wiłkomierskim. Miał on syna Adama oraz wnuków Kazimierza, Franciszka i Bartłomieja, z których wyrosły z kolei potężne odgałęzienia na całe Wielkie Księstwo Litewskie.
Wypada podkreślić, że ród Malinowskich w ciągu stuleci wykazał na ziemiach Rzeczypospolitej i poza jej granicami niepospolitą żywotność i dynamikę, popisał się wielkimi osiągnięciami swych utalentowanych synów. Dał on Polsce licznych znakomitych artystów (malarzy, kompozytorów, rzeźbiarzy), uczonych, nauczycieli akademickich, lekarzy, działaczy politycznych, powstańców, duchownych (w tym biskupów), pisarzy, inżynierów, oficerów, publicystów. Bardzo istotny jest ich wkład do skarbnic kultur narodowych Rosji (Malinowskij), Ukrainy (Malinovskyj), Białorusi (Malinouski) i Litwy (Malinauskas).
Z dokumentów genealogicznych, przechowywanych w zbiorach Archiwum Historycznego Obwodu Kijowskiego (f. 782, z. 2, nr 446, s. 351-352) wynika, że Kijowskie Zgromadzenie Deputatów Szlacheckich 27 listopada 1902 roku zatwierdziło (a Departament Heroldii Senatu Rządzącego w Petersburgu 28 kwietnia 1903 roku potwierdził) rodowitość szlachecką Leona Mateusza, Leonarda i Bronisława Malinowskich. Przedtem toż zgromadzenie potwierdziło szlacheckość Aleksandra, Jana, dwóch Józefów, Izaaka, Paulina oraz Józefa Walentego Malinowskich.
Na początku XX w. w Mińsku działał „najzacniejszy pod słońcem doktor Malinowski. Jak pisał we wspomnieniach Józef Godlewski (Na przełomie epok, Londyn 1978), „ten ofiarny lekarz – społecznik leczył biedotę za darmo i z własnych pieniędzy kupował leki...

* * *

Z mołdawskiego odgałęzienia tej rodziny wywodził się właśnie Rodion Malinowski, jeden ze słynnych dowódców wojskowych XX wieku. Urodził się w drobnej miejscowości niedaleko Odessy 11 listopada 1898 roku. Po szeregu wywłaszczeń jego ojciec, Jakub, został doprowadzony do skrajnej nędzy, przeniósł się w poszukiwaniu pracy do portowego miasta Odessy, gdzie też pracował w charakterze niewykwalifikowanego robotnika. Razem z pauperyzacją rodzina uległa też rusyfikacji. Niektóre źródła podają, że ojciec Rodiona był nieznany, a nazwisko wziął on po matce jako „niezakonnorożdionnyj” czyli dziecko nieślubne. Ukończył trzy klasy szkółki parafialnej i na tym skończyło się formalne kształcenie tego w przyszłości wybitnego dowódcy wojskowego, erudyty świetnie posługującego się nie tylko językiem rosyjskim, ale też polskim, francuskim, hiszpańskim i włoskim. W wieku 14 lat, gdy matka wyszła za mąż, nie było już mu miejsca w domu matczynym, uciekł tedy z niego i udał się do pobliskiej Odessy. Z pomoca wuja i ciotki znalazł skromne lokum i zatrudnienie w drobnej firmie handlowej i rozpoczął życie samodzielne. Dzięki żelaznej samodyscyplinie, pracowitości i ambicji potrafił stawiać czoło nad wyraz trudnym okolicznościom życiowym, część skromnego wynagrodzenia oddawał na zakup książek, jako że był nałogowym amatorem samokształcenia, oraz na spłatę należności za kurs języka francuskiego
Ponieważ zawód kupca zupełnie mu nie odpowiadał jego usposobieniu, po wybuchu pierwszej wojny światowej 16-letni młodzieniec zaciągnął się na ochotnika do wojska rosyjskiego, walczył na froncie, został awansowany na plutonowego, miał wyróżnienia za odwagę. W lutym 1916 roku został skierowany do Francji w składzie 45-tysięcznego rosyjskiego korpusu ekspedycyjnego. Jako podoficer zamanifestował na polu walki z Niemcami błyskotliwy talent dowódczy oraz iście bohaterską odwagę, tak iż został dwukrotnym kawalerem rosyjskiego Krzyża Św. Jerzego oraz trzykrotnym – francuskiego Krzyża z Mieczami. Po trzech latach wrócił do zrewoltowanej Rosji i w składzie 27 Dywizji Strzeleckiej Armii Czerwonej brał udział w walkach przeciwko Białej Gwardii. Był świetnym dowódcą polowym i szybko awansował na kolejne, coraz wyższe stopnie, rewolucja bowiem umożliwiała zawrotne kariery młodym talentom także w sferze wojskowości.
W 1924 roku Malinowski był już dowódcą korpusu Armii Czerwonej. Miał wówczas skończone 25 lat! W 1930 roku ukończył w trybie przyspieszonym i raczej fikcyjnym Akademię Wojskową im. M. W. Frunze i początkowo pełnił odpowiedzialne funkcje kierownicze na terenie ZSRR. W 1937 roku, jako jeden z 3000 „ochotników”, czyli instruktorów wojskowych, został oddelegowany do Hiszpanii, gdzie kolejno (jako rzekomy „colonel Malino”) przez trzy lata pełnił obowiązki doradcy Centralnego Frontu Madryckiego, doradcy dowódcy II Korpusu Madryckiego, doradcy Korpusu Armii Manewrowej.
Podczas wojny domowej w Hiszpanii 1936-1939 działały tam nie tylko 3 tysiące radzieckich oficerów-doradców; walczyło 160 lotników; jak też, na marginesie zaznaczając, 5 tysięcy polskich ochotników. Związek Radziecki dostarczył stronie komunistycznej: 648 samolotów, 347 czołgów, 60 pojazdów opancerzonych, 1186 armat, 20.436 karabinów maszynowych, 500 tysięcy karabinów, ogromne ilości paliwa, umundurowania, żywności. Marszałek Malinowski był jednym z nadzorców i dowódców tej interwencji. Do wielkich jego „zasług” w owym okresie należało wywiezienie z Hiszpanii do ZSRR złotego funduszu rządu hiszpańskiego czyli kilkudziesięciu ton słonecznego kruszcu, który nigdy nie został przez Kreml zwrócony prawowitym właścicielom, czyli Hiszpanom, a dokumentacja odzwierciedlająca tę aferę dotychczas jest ściśle tajna i nie udostępniana badaczom historii.

* * *

W okresie 1939-1941 był Malinowski wykładowcą Akademii Wojskowej im. M. W. Frunze w Moskwie. W czerwcu 1941 rozpoczął, początkowo niezbyt udaną, karierę frontową jako dowódca 48 Korpusu Strzeleckiego, od sierpnia 1941 – 6 Armii, stawiającej czoła Niemcom w regionie Dniepropietrowska i Donca Północnego. W ciągu pierwszej połowy 1942 roku pełnił funkcje dowódcy Frontu Południowego, później – dowódcy Dońskiego Ugrupowania Armii. Tutaj, na południu Rosji i na Ukrainie, R. Malinowski stoczył w 1941-1942 r. krwawy pojedynek z najwybitniejszym strategiem niemieckim Erichem von Mansteinem (Lewinskim). Ten ostatni opisywał w Straconych zwycięstwach przebieg zdarzeń jak następuje: „Już w dniu 21 września zaznaczyła się zmiana sytuacji na froncie wschodnim armii, podczas gdy do dnia 24 września wskutek trudności zaopatrzeniowych i wspomnianego przegrupowania sił przeciągnęły się przygotowania do wykonania uderzenia na przesmyku perekopskim. Przeciwnik zdołał utworzyć już front na rozbudowanej rubieży, rozciągającej się na zachód od Melitopola – zakole Dniepru na południe od Zaporoża. Musiano wstrzymać pościg. Dowództwo armii stało na stanowisku rozwiązania niemieckiego korpusu górskiego. W celu utrzymania niewielkiego ryzyka zarządzono nasycenie rumuńskich oddziałów 3. Armii pozostałymi jednostkami niemieckimi. Rumuński korpus kawalerii, znajdujący się na południowym odcinku tego frontu, został włączony w skład niemieckiego XXX KA, zaś rumuńska 3. Armia, znajdująca się na odcinku północnym, przejęła niemiecką 170. DP w postaci „gorsetu” dla rumuńskiego korpusu górskiego...
Mimo silnych kontrataków przeciwnika korpusowi udało się jednak zająć w dniu 26 września Perekop i przekroczyć Wał Turecki. W trzech kolejnych ciężkich dniach natarcia powiodło się przełamanie tyłowej rubieży obrony nieprzyjaciela i uzyskano wolną przestrzeń po zajęciu silnie rozbudowanej miejscowości Armiańsk. Rozbite jednostki nieprzyjaciela wycofały się na przesmyki iszuńskie. Poniósł on duże straty, w nasze ręce dostało się do niewoli ponad 10 000 jeńców, 112 czołgów i 135 dział.
Owoc tego ciężko wywalczonego zwycięstwa, ostateczne przebicie się na Krym, nie mógł jeszcze zostać zebrany. Mimo ciężkich strat poniesionych przez nieprzyjaciela, ilość jego dywizji, znajdujących się przed naszym korpusem armijnym, wzrosła w tym okresie do sześciu. Według wszelkiego prawdopodobieństwa próba zajęcia także przesmyków iszuńskich w wyniku przeprowadzenia natychmiastowego szturmu, przy uwzględnieniu stosunku sił i znacznej ofiary ze strony korpusu niemieckiego, przewyższała siły naszych jednostek. Zamiar dowództwa armii uzyskania w tym okresie już nowych sił – korpusu górskiego i „Leibstandarte” – został pokrzyżowany przez nieprzyjaciela. Oczywiście nieprzyjaciel, licząc na niemiecką próbę szybkiego zdobycia Krymu, wprowadził nowe siły na front między Morzem Azowskim a Dnieprem.
W dniu 26 września rzucił on na front wschodni naszej armii dwie nowe armie, 18. i 9., liczące łącznie 12 dywizji w dużej części nowo sformowane bądź uzupełnione. Wprawdzie nieprzyjaciel w pierwszym szturmie przeciwko naszemu XXX KA nie uzyskał sukcesu, ale doprowadził tam do zaostrzenia sytuacji. Zwinął on na odcinku rumuńskiej 3. Armii jej 4. BGórs. i dokonał wyłomu w ugrupowaniu naszej armii o szerokości 15 km. Powyższa brygada straciła prawie całą artylerię i wydawała się być u kresu swojej zdolności bojowej. Dwie pozostałe rumuńskie brygady górskie doznały także znacznych strat.
Wydział Dowodzenia dowództwa armii rozpoczął już w dniu 21 września zbliżanie się do obu frontów armii, zajmując stanowiska bojowe na stepach nogajskich w Askanii Nowej. Askania Nowa była we wcześniejszym posiadaniu niemieckiej rodziny Falzfein.
Kiedyś w całej Rosji było to jedno ze znanych wzorcowych gospodarstw, później w okresie rządów bolszewików zostało kołchozem. Wszystkie maszyny zostały zniszczone przez wycofujące się wojska sowieckie, a całą górę wymłóconego zboża, znajdującą się na wolnym powietrzu, polano benzyną i podpalono. Pęczniało i tliło się całymi tygodniami i nie było żadnego sposobu na jego ugaszenie.
Askania Nowa, wywodziła swoją pierwotną nazwę od księcia von Anhalt, który uzyskał tutaj koncesję na posiadanie dużego obszaru ziemi, później przeszła w ręce rodziny Falzfein i dzięki istnieniu sławnego ogrodu zoologicznego stała się znana w całej Rosji. W środku stepu wznosił się rozległy park z potokami i stawami, w których żyły setki różnego rodzaju gatunków ptaków wodnych, od kaczek czarno-biało-czerwonych do czapli i flemingów. Ten park był rzeczywiście małym rajem, którego nie naruszyli nawet bolszewicy. Do niego przyłączono rozległy rezerwat stepowy ciągnący się wiele km2. W nim pasły się wszystkie gatunki zwierząt. Była to zwierzyna płowa, daniele, antylopy, zebry, muflony, bizony, jaki, antylopy gnu, godnie kroczące wielbłądy, i wiele pozostałych gatunków, które zgodnie tutaj się pasły. Jedynie niewielka ilość groźnych zwierząt trzymana była w otwartych boksach wybiegowych. Pełną osobliwej rozkoszy w tym rezerwacie była jazda konno między tymi wszystkim zwierzętami. Prawdopodobnie istniała tutaj także hodowla węży. Ponoć Sowieci przed wycofaniem się wypuścili z rezerwatu węże. Jednak nasze poszukiwania jadowitych węży pozostały bez rezultatu. Później okazało się, że kilka z nich pozostało. Pewnego dnia ogłoszono alarm lotniczy. Szef sztabu, płk Wöhler, przezornie wcześnie nakazał wykopanie w pobliżu budynku biura Wydziału Dowodzenia rowu plot. i rozkazał sztabowi udawanie się do niego w przypadku ogłoszenia alarmów. Kiedy pojawił się pierwszy nieprzyjacielski samolot szturmowy, wszyscy zdążali do tego rowu po drabinie. Płk Wöhler, znajdujący się na samym czele, stanął jak wryty na najniższym szczeblu. Za nim z szeregu rozległ się głos szefa wyszkolenia: „panie pułkowniku, proszę posłusznie posunąć się trochę dalej. Wszyscy jeszcze stoimy na dworze”. Wöhler, odwracając się wściekły, nie czyniąc żadnego kroku dalej, zawołał: „człowieku, co to znaczy dalej? Nie mogę. Przede mną jest wąż!” Rzeczywiście! Wszyscy wychylając głowy ujrzeli na dnie rowu widok najbardziej nieprzyjemnego węża. Był zwinięty w pół, szalenie bujając swoją głową we wszystkie strony i z jego gardzieli wydobywało się złowrogie syczenie.
Wybór pomiędzy samolotami a wężem wypadł na korzyść tych pierwszych, które na szczęście także nic nie upolowały. Naturalnie to komiczne zdarzenie stanowiło temat rozmów podczas kolacji. Naszemu szefowi saperów nakazano wprowadzenie do programu szkolenia, obok wykrywania min, także wykrywanie węży. Jeden z naszych oficerów sztabu zaproponował poinformowanie OKH o stosowaniu tej nowej tajnej broni przez przeciwnika, która miała rzekomo być stosowana wyłącznie przeciwko sztabom wyższych związków. Zresztą musiano wówczas przeszukać pomieszczenia sztabowe i pozostałe budynki w poszukiwaniu min z zapalnikiem czasowym, kiedy okazało się, że ofiarą takich min padł w Kijowie jeden ze sztabów niemieckich, a w Odessie rumuński.
Jeszcze raz farma zwierząt stanowiła podstawę do śmiechu. Pewnego dnia nasz szef wydziału operacyjnego, pochłonięty swoją pracą, siedział nad stosem map. W parterowym budynku zabłądziła oswojona łania i przypatrywała się ciekawskim spojrzeniem bijącym z jej spokojnych oczu mapom wiszącym na ścianie. Na początku zmagała się z chlebakiem płk. Busse'a, który tak łatwo nie pozwalał zakłócać sobie pracy. Następnie ubodła go trochę za boleśnie w krzyż. Podskoczył wysoko krzycząc: „to ... to zaszło już za daleko ... to niesłychane ...” i spojrzał w wierne, melancholijne oczy łani! Następnie wyprowadził uprzejmie za drzwi tego osobliwego gościa. Kiedy opuszczaliśmy Askanię Nową, zabrał on z ptaszarni dwie papużki faliste, nazywając je, jedną Askania, a drugą Nowa, które od tej pory zawsze radośnie fruwały w pokoju naszego szefa wydziału operacyjnego. Zresztą przeszkadzały one tam w mniejszym stopniu aniżeli niezliczone muchy, mające zamiłowanie do koloru czerwonego, z takim skutkiem, że nieprzyjaciel, zakreślany na czerwono na mapach wiszących dłużej na ścianie, stawał się coraz bardziej mniejszy. Niestety w rzeczywistości było odwrotnie!
Jeszcze jedna mała historia, ujawniająca stosunki panujące wewnątrz naszego sztabu, zrelacjonowana przez jednego oficera:
„My młodzi oficerowie sztabowi, znajdowaliśmy się pod surowymi rządami szefa wydziału operacyjnego, płk. Busse'a. Nazywał nas krótko i zwięźle: „chłopcami operacyjnymi”. Naturalnie żadne jeszcze tak surowe rządy nie mogły poskromić naszej młodzieńczej swawoli. I tak pewnego wieczoru zorganizowaliśmy poufnie wewnętrzną uroczystość zakrapianą wódką. Odbyła się w pokoju szefa wydziału operacyjnego. Właściwie wszyscy w piątkę spaliśmy w tej kwaterze, część na łóżkach polowych, część na stołach sztabowych, ciasno jeden obok drugiego. Po północy, kiedy spłynęły ostatnie meldunki, nasza impreza osiągnęła punkt kulminacyjny. Na korytarzu, gdzie mieściły się zarówno nasze biura oraz pokoje dowódcy i szefa sztabu, zorganizowaliśmy naukę marszu w nocnych koszulach. Rozpoczęto pojedyncze marsze, lecz wkrótce wyniknęły znaczne różnice między piechurami a kawalerzystami. Komendy i krytyka odbijały się od gołych ścian. Nagle zdrętwieliśmy jak słupy soli. Powoli otworzyły się drzwi i pojawił się gen. von Manstein. Zlustrował nas zimnymi oczami, grzecznie mówiąc półgłosem: „moi panowie, czy nie możecie załatwiać tych spraw trochę ciszej? Obudzicie jeszcze szefa sztabu i Busse'a!” I drzwi się zamknęły.
Zaostrzająca się sytuacja na froncie armii skłoniła nas do przeniesienia w dniu 29 września małego sztabu bojowego tuż nad zagrożony odcinek frontu. Takie postępowanie jest zawsze celowe w sytuacjach krytycznych, kiedy chce się zapobiec przedwczesnemu wycofywaniu podległych sztabów na tyły i wyeliminowaniu złego wrażenia na wojskach. Tutaj takie przedsięwzięcie było szczególnie przydatne w obliczu skłonności niektórych sztabów rumuńskich do przedwczesnej zmiany pozycji na tyły.
Tego samego dnia niemiecki korpus górski i „Leibstandarte” przystąpiły do wykonywania uderzenia na flankę południową, gdzie nieprzyjaciel przełamał wcześniej pozycje rumuńskiej 3. Armii i nie w pełni zrozumiał wykorzystanie swojego początkowego sukcesu. Podczas gdy tutaj udało się ponownie uspokoić sytuację, drogę torował sobie nowy kryzys na skrzydle północnym XXX KA. Jedna rumuńska brygada kawalerii na tym odcinku wymagała na miejscu mojej energicznej interwencji, aby zapobiec jej przyśpieszonemu odwrotowi. W wyniku gwałtownego przerzucenia „Leibstandarte” udało się wkrótce zapobiec groźbie przełamania.
Tak napięta sytuacja na froncie wschodnim na podstawie wyżej opisanych wydarzeń niosła z sobą jednocześnie dużą szansę. Dwie armie nieprzyjacielskie w wyniku coraz to ponawianych uderzeń wgryzały się frontalnie w celu pokrzyżowania naszych zamiarów w stosunku do Krymu. Oczywiście obecnie nie dysponował on już rezerwami do osłony przepraw na Dnieprze pod Zaporożem i Dniepropietrowskiem, z których mogła uderzyć 1. GPanc. gen. von Kleista na północne skrzydło nieprzyjaciela. Kiedy w następnych dniach interweniowałem w GA „Południe” w sprawie wykonania takiego uderzenia, odpowiedni rozkaz wyszedł w dniu 1 października. Podczas gdy 11. Armia powstrzymywała wciąż atakującego nieprzyjaciela, odczuwalny od północy stawał się nacisk grupy pancernej. Nieprzyjaciel wycofał się. W dniu 1 października dowództwo armii mogło wydać rozkaz o przystąpieniu do wykonania natarcia względnie pościgu dla XXX KA i rumuńskiej 3. Armii. W następnych dniach we współdziałaniu z 1. GPanc. udało się okrążyć przeważające siły dwóch armii nieprzyjacielskich w rejonie Bolszoj Tokmak – Mariupol – Berdiańsk czy zniszczyć w szybkim pościgu. Przy tym w ręce niemieckie wpadło około 65 000 jeńców, 125 czołgów i ponad 500 dział. (...)
Zgodnie z przewidywaniami nieprzyjaciel po załamaniu się jego obrony na przesmykach iszuńskich wycofał się wraz z przybyłą z Odessy „Armią Nadmorską” (pięć dywizji strzeleckich i dwie kawalerii) na południe do stolicy Krymu, Symferopola. Miasto stanowiło kluczowy punkt dla jedynych stałych dróg ciągnących się wzdłuż północnego pasma gór Jaila do Sewastopola względnie do Płw. Kerczeńskiego i przez góry do wybrzeża południowego wraz z jego portami. Inna grupa (9. Korpus Piechoty z czterema dywizjami piechoty i dwoma dywizjami kawalerii) wycofywała się na południowy wschód, a więc zamierzała ujść w kierunku Płw. Kerczeńskiego. Prawdopodobnie trzy dywizje, jako rezerwa, znajdowały się już wokół Symferopola – Sewastopola (...).
11. Armia zdobywając Krym z wyjątkiem rejonu twierdzy Sewastopol zyskała, że tak powiem, swój własny teatr wojny. Chociaż czekały ją jeszcze ciężkie czasy, chociaż niezbędne będzie domaganie się jeszcze od wojsk wzniesienia się na najwyższy szczyt ich możliwości, to urok krajobrazu i łagodny klimat stwarzały możliwość pewnej rekompensaty. Chociaż północna część Krymu była monotonnym stepem, godne uwagi były tutaj duże zakłady wydobycia soli. Do olbrzymich basenów wpuszczano wodę z Siwasza w celu odparowania i w ten sposób pozyskiwano sól, zresztą rzadko występujący minerał w Rosji. Zabudowania w tym rejonie robiły wrażenie ubogich, składały się przeważnie z nędznych lepianek. Szczególnie w oczy rzucała się tutaj jedyna wioska żydowska, w której bolszewicy przymusowo osiedlili Żydów (...)
Obok uroku krajobrazu naszą uwagę na każdym kroku przykuwała także przeszłość. Miasta portowe Eupatoria, Sewastopol, Teodozja zostały założone w okresie starohelleńskim. Po zdobyciu Sewastopola znaleźliśmy na Płw. Chersones ruiny świątyni Gotów. Goci utworzyli tu królestwo rozciągające się na wschód od Sewastopola w górach skalistych. Utrzymywali się tutaj przez wiele wieków, później porty zajęli częściowo Genueńczycy, a na końcu na Krymie pojawili się Tatarzy, którzy bronili się przed Rosjanami do XVIII w. Jednocześnie Tatarzy stanęli po naszej stronie. Widzieli w nas wyzwolicieli z bolszewickiego jarzma, zwłaszcza, że poważnie szanowaliśmy ich zwyczaje religijne. Ich delegacja zjawiła się u mnie, by przekazać mi owoce i piękne ręcznie tkane materiały dla swojego wyzwoliciela, „Adolfa Effendi”.
Wschodni kraniec Krymu, stanowi rozciągnięty Płw. Kerczeński, ponownie ukazywał całkiem inne oblicze. Jest on częściowo tylko pofałdowaną równiną, która jedynie nad wybrzeżem morskim, nad wąską odnogą morską rozdzielającą Krym od Kubania, przechodzi w wysokie nagie szczyty. Na półwyspie znajdowały się pokłady węgla, rudy żelaza oraz niewielkie ropy naftowej. Wokół miasta portowego położonego nad zatoką powstały duże zakłady przemysłowe. W pobliżu położonych górach znajdowały znaczne jaskinie skalne stanowiące kryjówkę dla partyzantów a później dla niedobitków zniszczonej armii inwazyjnej.
Podczas gdy nasz Wydział Nadkwatermistrzowski wprowadził się do stolicy, Symferopola, leżącego już na północnym skraju gór Jaila i w znacznym stopniu zrusyfikowanego, nasz sztab dowodzenia udał się do Sarabusa, dużej wioski położonej na północ od Symferopola. Znaleźliśmy tam nowo wybudowaną szkołę, które to Sowieci tworzyli w prawie każdej większej wsi, praktyczną kwaterę dla naszych biur. Ja wraz z szefem i kilkoma oficerami zamieszkałem w małym budynku kierownictwa kołchozu sadowniczego, gdzie każdy z nas miał osobny pokój. Moje umeblowanie składało się z łóżka, stołu, krzesła, taboretu, na którym stała miska do mycia i pary wieszaków na ubrania. Z pewnością mogliśmy sprowadzić z Symferopola meble, ale w mentalności naszego sztabu nie funkcjonowało pojęcie tworzenia sobie komfortu, którego brak odczuwali nasi wojacy.
Chciałbym w tym miejscu dotknąć jednego problemu, który – jeżeli został nawet pominięty z powodu trudnych kłopotów, które wystąpiły w zimie 1941/42 r. pod względem operacyjnym – poruszył mnie szczególnie. Będąc dowódcą armii jest się także jej najwyższym sędzią. Najtrudniejsze jest zatwierdzanie wyroków śmierci. Z jednej strony jest to jego nieunikniony obowiązek utrzymania karności i surowe karanie w interesie wojska wszelkich przypadków odmowy udziału w walce. Z drugiej strony ciężka jest myśl, że w wyniku własnego podpisu gaśnie czyjeś życie! Z pewnością podczas wojny śmierć pochłania setki czy tysiące ofiar i każdy żołnierz jest przygotowany do tego, że musi oddać swoje życie. Ale co innego jest paść niespodziewanie z honorem w walce od nieprzyjacielskiej kuli czy zostać nieoczekiwanie zaskoczonym, aniżeli stanąć przed lufami karabinów towarzyszy walki i haniebnie opuścić szeregi żyjących.
Naturalnie, jeżeli żołnierz swoim nikczemnym występkiem zhańbi honor armii, jeżeli jego postępowanie spowoduje śmieć towarzysza broni, wówczas nie można i nie wolno okazywać litości. Lecz zawsze są przypadki, w których istnieje wytłumaczalna po ludzku odmowa, nie tkwiąca w podłości charakteru. Mimo to według prawa i ustaw sąd wojenny zmuszony jest wydać wyrok śmierci.
Ja w żadnym przypadku, w którym chodziło o wyrok śmierci, nie zadowalałem się sprawozdaniem mojego, zresztą znakomitego, sędziego armijnego, lecz zawsze osobiście bardzo dokładnie studiowałem akta. Nawet wtedy, jeżeli wyrok był słuszny i sprawiedliwy, tak jak było to w przypadku dwóch żołnierzy z mojego korpusu, którzy zaraz na początku wojny zostali skazani na śmierć za zgwałcenie i zamordowanie starszej kobiety. Inaczej rzecz się przedstawiała w przypadku żołnierza odznaczonego za kampanię polską Krzyżem Żelaznym, który ocalał w walce i uciekł z pola walki. Pierwszego dnia zginął jego dowódca drużyny i pozostali koledzy z obsługi km, po czym w walce stracił nerwy i uciekł. Wprawdzie według prawa zasłużył na śmierć. Ale był to przypadek, w którym – mimo dopuszczenia się tchórzostwa – należało zastosować inną skalę. Nie zważając na nic mogłem uchylić wyrok sądu wojennego. W tym i podobnych przypadkach po rozmowach z dowódcami pułków pomogłem sobie w taki sposób, iż zatwierdzenia wyroku śmierci zawieszałem na cztery tygodnie. Wyrok uchylałem, jeżeli żołnierz sprawdził się w tym okresie w walce. Jeśli nie, wyrok wchodził w życie. Z tych, którym w ten sposób zagwarantowano odroczenie wyroku, tylko jeden zbiegł do nieprzyjaciela. Wszyscy pozostali albo zachowali życie albo padli w ciężkich walkach jako żołnierze wierni swoim obowiązkom. (...)
Desant sił sowieckich na Płw. Kerczeński, podjęty w momencie, kiedy bliskie było rozstrzygnięcie walk toczonych przez 11. Armię na froncie północnym pod Sewastopolem, okazał się wkrótce jedynie nieprzyjacielskim manewrem pozoracyjnym. Sowieckie rozgłośnie obwieściły, że chodzi o rozstrzygającą ofensywę, wykonywaną na rozkaz i według planów Stalina, mającą na celu odzyskanie Krymu. Walka ta – jak zostało to ogłoszone – znajdzie swój finał dopiero w zniszczeniu 11. Armii na Krymie. Ta groźba nie była żadnym pustosłowiem, kiedy okazało się wkrótce, że za dużymi siłami nieprzyjaciela i jednocześnie najbardziej bezwzględnym zużyciem sił, wyczuwało się brutalną wolę Stalina.
W dniu 26 grudnia nieprzyjaciel przekroczył Cieśninę Kerczeńską i wylądował na razie przy pomocy dwóch dywizji po obu stronach Kercza. Mniejsze desanty nastąpiły na wybrzeżu północnym półwyspu...(...)
Szczególne obciążenie psychiczne w tych dniach stanowił fakt przebywania w szpitalach wojskowych w Symferopolu 10 000 rannych, których nie można było odtransportować. W Teodozji bolszewicy zabili naszych rannych w tamtejszych szpitalach wojskowych, częściowo wywlekli naszych rannych żołnierzy, znajdujących się w wyciągach, na brzeg morza i polali wodą, którzy zamarzli podczas panującego wówczas przenikliwego zimna. Nie chcieliśmy myśleć, co działoby się, gdyby nieprzyjaciel przerwał cienką linię zabezpieczenia na zachód od Teodozji i skierował się na Symferopol?
Zresztą wydawało się, że wszystko sprzysięgło się przeciwko nam. Silne mrozy panujące na lotniskach wokół Symferopola i Eupatorii, z których mogły startować nasze Stukasy i bombowce, często nie pozwalały na start wczesnym rankiem do wykonania uderzeń na nieprzyjacielskie desanty w Teodozji. Wspomniano już o tym, że nieprzyjaciel mógł przekroczyć po lodzie drogę z Kerczu. Z drugiej strony także eskadry naszych bombowców, rozlokowane na lotniskach wokół Chersonia i Nikołajewa, nie mogły startować z powodu panu­jących warunków atmosferycznych.
Wskutek trudnej sytuacji zaopatrzeniowej, panującej od wielu tygodni, nie było możliwe sprowadzenie obok owsa także paszy dla koni. Te braki wśród jednostek, mających na stanie konie i znajdujących się na południowym wybrzeżu Krymu, gdzie nie było żadnej paszy, doprowadziły do całkowitego wyczerpania zwierząt i wysokiego ubytku. I tak cała artyleria zaprzęgowa 170. dywizji mogła przekroczyć góry między Ałusztą i Symferopolem jedynie bez dział. Armaty musiały być przetransportowane za pomocą samochodów ciężarowych(...).
Istnienie od początku silnego ruchu partyzanckiego na Krymie, sprawiającego nam wiele kłopotów, wynikało z tego, że ludność Krymu obok Tatarów składała się z pozostałych grup narodowościowych, w tym z dużej liczby Rosjan. Przeważnie z nich i z żołnierzy wielu rozbitych oddziałów w pierwszych walkach w górach rekrutowali się partyzanci. Funkcjonowanie ruchu partyzanckiego na Krymie było przygotowywane od dawna. W niedostępnych gó­rach Jaila partyzanci znajdowali kryjówki oraz przygotowane magazyny żywnościowe i składy amunicji, do których dostęp był niezwykle utrudniony. Usiłowali oni blokować niewielką ilość dróg. Właśnie w tej opisanej napiętej sytuacji, kiedy musiano użyć na froncie także wszystkie rumuńskie jednostki górskie, partyzanci stanowili znaczne niebezpieczeństwo. Częściowo ruch na drogach mógł być utrzymany jedynie w formie konwojowania. Zresztą partyzanci walczyli, jak wszędzie na wschodzie, z największą przebiegłością i okrucieństwem. Nie przestrzegali żadnych zasad prawa międzynarodowego...
Walki końcowe toczyły się jeszcze na Półwyspie Chersones do dnia 4 lipca. 72. dywizja wzięła do niewoli kilka tysięcy żołnierzy broniącego się fortu pancernego „Maxim Gorki II”. Pozostałe dywizje wypierały nieprzyjaciela coraz bardziej na najdalszy kraniec Półwyspu Chersones. Nieprzyjaciel podejmował systematyczne próby przebicia się na wschód, chyba w nadziei przyłączenia się do partyzantów w górach Jaila. W zwartych grupach, dosłownie biorąc pod rękę pojedynczych żołnierzy, przez co nikt nie mógł pozostać w tyle, szturmowali oni nasze linie. Często na samym przodzie występowały kobiety i dziewczyny z młodzieży komunistycznej, które uzbrojone osobiście, zagrzewały do walki pozostałych uczestników. Było oczywiste, że przy tego rodzaju próbach przełamania straty musiały być nadzwyczaj wysokie.
W końcu niedobitki Armii Nadmorskiej usiłowały znaleźć schronienie w dużych jaskiniach, znajdujących się w stromych brzegach Półwyspu Chersones, oczekując na próżno na odtransportowanie. Kiedy poddali się w dniu 4 lipca, tylko z najdalej wysuniętego odcinka półwyspu ujawniło się jeszcze 30 000 osób.
W całości liczbawziętych do niewoli z rejonu twierdzy przekroczyła 90 000 jeńców. Krwawe straty przeciwnika były wielokrotnie wyższe niż nasze. Tymczasem w nasze ręce wpadła nieprzejrzana ilość sprzętu. Padła twierdza bogato wyposażona przez naturę i rozbudowana za pomocą wszystkich środków i broniona przez jedną armię. Armia ta została zniszczona, a cały Krym znalazł się obecnie w rękach niemieckich. 11. Armia jeszcze w porę – pod względem operacyjnym – została zwolniona do użycia w ramach wielkiej ofensywy niemieckiej na skrzydle południowym frontu wschodniego.(...)”
To przejściowe zwycięstwo na Południu stanowiło w zasadzie zaledwie jeden z epizodów w długoletniej morderczej wojnie dwóch tytanów, Niemiec i Rosji, oraz dwóch stylów myślenia strategicznego. W pierwszej połowie tych zmagań inicjatywa należała do Niemców, później, gdy Rosjanie wielu rzeczy od nich na polu walki się nauczyli i jęli się używać broni przeciwnika przeciwko niemuż, role się odwróciły, a koleje losu odmieniły. Na razie jednak R. Malinowski przegrywał pojedynek z E. von Mansteinem, a wojska sowieckie doznawały kolejnych porażek, ponosząc trudne do wyobrażenia straty w sprzęcie i żywej sile.
Mijały miesiące i wyroki losu odwracały się w odmiennym kierunku. [Nawiasem mówiąc, zacięta walka trwała nie tylko na froncie. W 1942 roku Gestapo zdemaskowało największą działającą w Niemczech w latach II wojny światowej organizację powiązaną z wywiadem radzieckim. Gestapo nadało jej kryptonim Rote Kapelle (Czerwona Orkiestra). Organizacja ta została stworzona w 1938 roku przez wywiad wojskowy GRU (Główny Zarząd Wywiadowczy Armii Czerwonej) w Europie Zachodniej przez liczącego wówczas zaledwie 34 lata pułkownika Leopolda Treppera, pochodzącego z żydowskiej rodziny rzemieślniczej z Nowego Targu. Działała ona w Belgii, Holandii i Francji.
W tym czasie w Niemczech powstała liczna grupa antyfaszystów i intelektualistów, osób na ważnych stanowiskach cywilnych i wojskowych, której część skupiona wokół Harro Schulze-Boysena i Arvida Harnacka (starszego radcy w Ministerstwie Gospodarki) szukała zagranicznych sprzymierzeńców. Nawiązała kontakt z radzieckim wywiadem, z tym że nie był to wojskowy GRU, lecz utworzony na bazie NKWD wywiad NKGB – Ludowego Komisariatu Bezpieczeństwa Państwowego. Grupa ta przesłała do radzieckiej centrali 1500 meldunków o najważniejszych tajemnicach III Rzeszy: plany kolejnych operacji ofensywnych, stanu zbrojeń (np. plany czołgu „Tygrys”) i kłopotów paliwowo-energetycznych, a nawet rozmieszczenia miejsc pobytu Hitlera. W lipcu 1942 roku gestapo powołało Sonderkommando Rote Kapelle do rozszyfrowania przecieków z najwyższych kręgów polityczno-wojskowych. Latem 1942 roku aresztowano ponad 100 osób, którym wytoczono proces o zdradę stanu. 21.12.1942 skazano większość z nich na śmierć, a Hitler osobiście wybierał formę egzekucji: powieszenie lub ścięcie toporem].
Jesienią 1942 roku R. Malinowski dowodził 66 Armią na północ od Stalingradu, nieco później – 2 Armią Gwardii, która uczestniczyła w rozgromieniu ugrupowania Ericha von Mansteina, dążącego do odblokowania ćwierćmilionowego wojska Friedricha Paulusa, zamkniętego w „kotle” przez oddziały radzieckie.
Bitwa Stalingradzka zaczęła się od okresu działań zaczepnych, które trwały od 17 lipca do 18 listopada 1942 roku. Po stronie niemieckiej Grupą Armii „A” (43 dywizje) dowodził feldmarszałek W. List, zaś Grupą Armii „B” (71 dywizji) feldmarszałek Franz von Bock. Następnie po obu stronach do walki wciągały się coraz to nowe jednostki bojowe. Całość kampanii skończyła się straszliwą klęską wojsk niemieckich 2 lutego 1943 roku. Według źródeł rosyjskich, całkowicie zostały zniszczone 32 dywizje niemieckie, czyli w sumie około 800 tys. żołnierzy, 2.000 czołgów, 3.000 samolotów, 10.000 dział, 70.000 samochodów, olbrzymie ilości broni strzeleckiej. Do niewoli trafiło 92 tys. Niemców, w tym 20 generałów i feldmarszałek F. Paulus. Po tej klęsce Niemcy już nie potrafili dojść do siebie, był to przełom w II wojnie światowej.
Nawiasem mówiąc, także dowódcy niemieccy uznają wagę tej bitwy. Feldmarszałek W. Keitel później czuł się zmuszony wyznać:
Walki w Stalingradzie przyciągały niczym magnes jedną dywizję za drugą. Wycofywanie ich z frontu sprzymierzonych, dla którego stanowiły kręgosłup i podporę, wzmagało zagrożenie. Chociaż osiągnięto Wołgę na północy, na południu i w Stalingradzie, od października 1942 r. trwały w mieście zacięte walki uliczne o poszczególne domy i olbrzymie zakłady przemysłowe. Z trudem osiągano postępy, uporczywa obrona na północy miasta, pomiędzy Wołgą i pętlą Donu, wzmagała upór i fanatyczną wolę zdobycia ostatnich dzielnic z nadzieją na ostateczne osiągnięcie wytyczonego celu, jakim było zwycięstwo nad Stalingradem. Zapewne ambicją tak dowództwa jak i jednostek armii Paulusa było ukoronowanie bitwy pełnym sukcesem; pozostawiam na przyszłość rozstrzygnięcie, jak dalece najwyższe dowództwo przyczyniło się do późniejszej katastrofy. Kiedy prawidłowo pod względem operacyjnym rozpoczęta przez stronę rosyjską w grudniu 1942 r. ofensywa odciążająca rozbiła w pył armię rumuńską, i tym samym otworzyła głębokie skrzydło 6 armii i groziła okrążeniem armii Paulusa w Stalingradzie, jedna tylko decyzja mogła zapobiec katastrofie: rezygnacja ze Stalingradu i natarcie całej (niemieckiej) armii stalingradzkiej na zachód, po to, żeby albo uderzyć we wschodnie skrzydło rosyjskiej ofensywy i pokonać przeciwnika trafiając w jego najsłabszy punkt, albo dla odzyskania swobody operacyjnej zaryzykować przebicie się przez pierścień okrążenia grożący całkowitym zamknięciem. Nie wątpię, że udałoby się wówczas uratować 6 armię i prawdopodobnie pokonać Rosjan – oczywiście za cenę zrezygnowania ze Stalingradu i brzegu Wołgi.
Wszystkie te okropności, które wydarzyły się w styczniu 1943 r. wskutek okrążenia armii Paulusa w Stalingradzie, zakaz wyrwania się (z kotła), na co już i tak było za późno, daremne próby zaopatrzenia z powietrza, spóźniona i podjęta zbyt słabymi siłami kontrofensywa w celu uwolnienia 6 armii, należą do moich najstraszliwszych wspomnień. Nie jestem w stanie oddać potworności tego dramatu. Brak mi do tego dokumentów. Mogę jednak powiedzieć, że nawet największe wysiłki i największa ofiarność oraz poświęcenie wszystkich uczestników nie mogły naprawić operacyjnego błędu, który jako zawinione zaniedbanie obciąża najwyższe dowództwo. Rezygnacja ze Stalingradu na pewno oznaczałaby utratę prestiżu. Jednakże utrata armii i powstała w wyniku tego sytuacja operacyjna była równoznaczna z przegraniem kampanii 1942/1943 r. Nic dziwnego, że krytycy uaktywnili się, a Rosjanie otrzymali potężny bodziec do kontynuowania wojny. My straciliśmy ostatni atut i przegraliśmy”.
Było to jednak złudzenie, w obliczu wzrastającej potęgi materialnej, ducha bojowego i świetnego dowodzenia wojskami rosyjskimi Niemcy już nie mieli żadnych szans na powstrzymanie przeciwnika. I choć zaniżane dane niemieckie znacznie odbiegają od przytaczanych przez Rosjan, to i tak się uznaje, że Bitwa Stalingradzka, która toczyła się na froncie długości 320 kilometrów, doprowadziła do wyeliminowania z walki około miliona żołnierzy niemieckich i ich sojuszników. Straty radzieckie ocenia się również na ok. milion żołnierzy. Zagładzie uległa cała 6 armia niemiecka, znaczna część 4 armii pancernej, 3 i 4 armia rumuńska, 2 armia węgierska i 8 armia włoska (liczyła ok. 220 000 żołnierzy, z których zginęło ok. 60 procent), a także 1 pułk piechoty chorwackiej. Do niewoli radzieckiej oddał się nie tylko po raz pierwszy w tej wojnie feldmarszałek, ale także 23 innych generałów Wehrmachtu oraz 5 rumuńskich.
Armia Czerwona zniszczyła całkowicie 32 dywizje nieprzyjaciela a 16 rozgromiła; Niemcy stracili ponad 500 samolotów. Bitwa Stalingradzka zapoczątkowała rozważania satelitów – Węgier, Rumunii i Włoch (ci ostami dodatkowo po klęsce w Afryce Północnej) nad wycofaniem się z wojny u boku Hitlera.

* * *

O ile jednak Operacja Stalingradzka była dziełem kilku genialnych dowódców, w tym Konstantego Rokossowskiego, o tyle późniejsza operacja Jasso-Kiszyniowska została zaplanowana i zrealizowana przede wszystkim przez R. Malinowskiego, jako dowódcę II Frontu Ukraińskiego. Strona radziecka dysponowała w tym miejscu 1250 tys. żołnierzy, 16 tys. dział, 1870 czołgami, 2200 samolotami. Na kierunkach głównych uderzeń, w celu zdruzgotania linii obrony niemieckiej nad rzeką Prut, osiągnięto koncentrację 240 dział i 56 czołgów na 1 kilometr frontu. Precyzyjnie zaplanowane uderzenie zostało dokładnie przeprowadzone i w ciągu tygodnia linia umocnień niemieckich przestała istnieć. A przecież generał-pułkownik Hans Friesner dysponował tu przed uderzeniem Malinowskiego Grupą Armii „Południowa Ukraina” (900 tys. żołnierzy, 7600 dział, 400 czołgów, 810 samolotów), a potężne umocnienia ułożone w 3-4 linie uchodziły za niemożliwe do zdobycia szturmem.
Ta operacja została zrealizowana w dniach od 20 do 29 sierpnia 1944 roku, a na jej skutek przestały istnieć 22 dywizje niemieckie oraz 3 Armia Rumunii; rzeka Prut została przekroczona i wojska radzieckie zaczęły forsownie zajmować terytorium Rumunii, która też niebawem zerwała sojusz z Niemcami i opowiedziała się po stronie aliantów.
O działaniach frontowych z przełomu 1943/1944 roku marszałek polny Heinz Guderian notował: „Podczas gdy front zachodni został odrzucony z wału atlantyckiego na wał zachodni, na froncie wschodnim nadal bez przerwy toczyły się ciężkie walki; na jego południu już nie udało się powstrzymać nieprzyjaciela. Nacierające z krótkimi przerwami wojska rosyjskie zajęły całą Rumunię, Bułgarię, w końcu zaś także znaczną część Węgier. Na Węgrzech walczyła dowodzona przez generała pułkownika Friessnera Grupa Armii „Południowa Ukraina”, która 25 września zmieniła swą zdezaktualizowaną nazwę na Grupę Armii „Południe”. W październiku, po zaciętych walkach w rejonie Debreczyna, gdzie niemieckie przeciwuderzenia przejściowo powstrzymały przeciwnika, w ręce Rosjan wpadł cały Siedmiogród.(...).
29 października Rosjanie podeszli pod sam Budapeszt, a 24 listopada sforsowali Dunaj pod Mochaczem. Tak więc w czasie gdy wojska niemieckie stały jeszcze w Salonikach i Durazzo, dolina Morawy znajdowała się już w ręku wroga. Wskutek wojny partyzanckiej na Bałkanach ewakuacja tych obszarów napotykała coraz większe trudności. 30 listopada Rosjanie przełamali front wojsk niemieckich „Południowy Wschód” pod miejscowością Pecz, na północ od Drawy, wyszli na Jezioro Balatońskie i zrolowali front obrony Grupy Armii „Południe” nad Dunajem. 5 grudnia podeszli do Budapesztu od południa. Tego samego dnia przeciwnik sforsował Dunaj również na północ od Budapesztu, osiągnął miasto Vacz, po czym z trudem zdołaliśmy go zatrzymać na wschód od rzeki Grań. Dalej na północny wschód Rosjanie zajęli Miskolc i doszli do rejonu na południe od Koszyc. Na Bałkanach nasze ewakuujące się wojska odeszły na linię Podgorice, Użice i dalej na północ.
Natarcie rozpoczęte przez przeciwnika 21 grudnia doprowadziło w dzień Bożego Narodzenia 1944 roku do okrążenia Budapesztu. Nieprzyjaciel wyszedł na linię jeziora Balaton, Székesfehérvar, rejon na zachód od Komarom, jak również na północ od Dunaju do rzeki Gron. Od tego miejsca front przebiegał mniej więcej wzdłuż granicy państwowej Węgier. Walki z obu stron prowadzone były z wielką zaciekłością. Ponieśliśmy ciężkie straty.(...).
Prócz własnych kłopotów poważnie trapił nas wtedy niepokój o zdolność bojową i wierność sojuszniczą Węgrów. Wspomniałem już o postawie, jaką regent Horthy zajmował wobec Hitlera. Postawa ta, choć z węgierskiego punktu widzenia mogła być jak najbardziej zrozumiała, dla nas, z niemieckiego punktu widzenia, była niepewna. Regent Węgier pokładał swe nadzieje we współpracy z mocarstwami anglosaskimi. Pragnął nawiązać z nimi łączność lotniczą. Czy próbował zamiar ten zrealizować i czy Anglicy i Amerykanie skłonni byli zgodzić się na to – tego nie wiem. Ale wiem, że wielu wyższych oficerów węgierskich przeszło na stronę wroga, jak na przykład uczynił to 15 października generał Miklas, którego poznałem w Berlinie, gdy był węgierskim attache wojskowym. Tak samo postąpił szef węgierskiego Sztabu Generalnego Vörös, który na kilka tygodni przedtem odwiedził mnie w Prusach Wschodnich, zapewniał o swej wierności sojuszniczej i przyjął ode mnie w prezencie samochód, a w kilka dni później tymże właśnie samochodem, moim własnym Mercedesem, pojechał do Rosjan. Na Węgrach nie można już było polegać. Hitler obalił więc rząd Horthyego i na jego miejsce postawił Salaszyego, węgierskiego faszystę, człowieka małych zdolności i jeszcze mniejszej energii. Zmiana ta nastąpiła 16 października 1944 roku. Stosunków na Węgrzech bynajmniej nie poprawiła, za to unicestwiła ostatnie resztki obopólnego zaufania i sympatii.
W Słowacji, która początkowo stała całkowicie po stronie Niemiec, już od dłuższego czasu prowadzona była ożywiona działalność partyzancka. Ruch kolejowy stawał się coraz bardziej niepewny. Partyzanci zatrzymywali pociągi pospieszne, rewidowali pasażerów, zabijali niemieckich żołnierzy, zwłaszcza oficerów. To z kolei wywoływało surowe represje. W kraju panowała nienawiść, mnożyły się zabójstwa. To samo, niestety, w coraz większym stopniu działo się także w innych krajach. Partyzantka, zainicjowana i podsycana przez walczące z nami wielkie mocarstwa, swymi sprzecznymi z prawem międzynarodowym metodami walki zmuszała nas do obrony. Później oskarżyciele i sędziowie w Norymberdze zarzucili nam tę obronę jako sprzeczną z normami prawa międzynarodowego, aczkolwiek alianci, wkraczając do Niemiec, wydali w tym względzie przepisy karne znacznie surowsze od przepisów wydanych kiedykolwiek przez Niemców. Że rozbrojona i wycieńczona Rzesza nie dawała im już okazji do stosowania tych sankcji, to już sprawa zupełnie innego rodzaju.
Aby uzupełnić ten obraz, spójrzmy jeszcze na Włochy. 4 czerwca 1944 roku alianci wkroczyli do Rzymu. Dowódca Grupy Armii „Południe” feldmarszałek Kesselring toczył w Apeninach, na północ od Wiecznego Miasta, zacięte walki obronne przeciw przeważającym siłom nieprzyjacielskim. Walki te wiązały ponad dwadzieścia niemieckich dywizji. Na Włochach, którzy pozostali wierni Mussoliniemu, z uwagi na ich małą zdolność bojową nie można było polegać; użyto ich tylko do służby na Riwierze. Na tyłach frontu niemieckiego prowadzona była zaciekła wojna partyzancka. Rozpoczęła się ona od aktów okrucieństwa popełnionych przez Włochów, co zmusiło nas do zastosowania surowych represji, w przeciwnym bowiem razie grupie armii groziło całkowite sparaliżowanie zaopatrzenia i łączności. Niestety, po zawieszeniu broni sądy wojenne mocarstw zachodnich, rozpatrując te sprawy, nie kierowały się sprawiedliwością i wydawały bardzo osobliwe wyroki.
To ostatnie zdanie feldmarszałka Guderiana jest dość dziwne, gdyż wychodzi spod pióra człowieka o niepospolitej inteligencji i kulturze umysłowej, który powinien był wiedzieć, że jeszcze w XVIII wieku Adam Smith wyznawał w dziele Teoria uczuć moralnych”:Podczas wojen i pertraktacji obserwuje się rzadko reguły sprawiedliwości. Nieomal całkowicie lekceważy się prawdę i uczciwe postępowanie. Łamie się traktaty, a zerwanie ich, jeśli sprowadza jakieś korzyści, na ogół nie przynosi ujmy dla gwałciciela”... Wojnę prowadzi się dla zwycięstwa, a nie dla sprawiedliwości. Zwycięzca zaś zawsze „ma rację” i dyktuje warunki zwyciężonemu.

* * *

W 1944 roku R. Malinowskiemu nadano rangę marszałka Związku Radzieckiego; w 1945 – tytuł Bohatera Związku Radzieckiego za wybitne zasługi w pokonaniu wojsk niemieckich. Od lipca 1945 roku R. Malinowski dowodził wojskami Frontu Zabajkalskiego, pod którego ciosami padła Armia Kwantuńska Japonii.
Po wojnie dowodził Dalekowschodnim Okręgiem Wojskowym, a od 1957 do 1967 był ministrem obrony ZSRR. W 1958 roku nadano mu powtórnie tytuł Bohatera Związku Radzieckiego, tym razem za wybitne osiągnięcia w umacnianiu potęgi wojskowej ZSRR i wdrażanie broni rakietowo-kosmicznej.
Rodion Malinowski był człowiekiem o wybitnej energii i rzadko spotykanych walorach intelektualnych, autorem m.in. książek Sołdaty Rossii (1969), Finał (1969), Jassko-Kiszyniowskije Kanny (1964). Za zasługi dla państwa rząd radziecki w różnych latach nagrodził go 5 orderami Lenina, 3 orderami Czerwonego Sztandaru, orderem Zwycięstwa, orderem Kutuzowa I stopnia, orderem Suworowa I stopnia, szeregiem medali. Prócz tego R. Malinowski był kawalerem 16 orderów innych państw, w tym Francji, Wielkiej Brytanii, Rumunii, Czechosłowacji, Polski, NRD, Włoch, Jugosławii.
Należy jednak zaznaczyć, że w Rosji nie cieszy się on jednoznacznie pozytywną opinią. Często przypisuje się mu, jako „przeklętemu Polakowi”, wydanie rozkazu o krwawym spacyfikowaniu buntu robotników w Nowoczerkasku na południu kraju w dniach 1-2 czerwca 1962 roku, kiedy to zastrzelono setki osób, w tym mnóstwo ciekawskich dzieci, przyglądających się na ulicy demonstracjom robotników przeciwko podniesieniu o 30% cen na żywność. Ponoć to na rozkaz Malinowskiego ciała ofiar załadowano na ciężarówki, wywieziono w nieznanym kierunku i wrzucono gdzieś do sztolni jednej z zamkniętych kopalń węgla kamiennego, a krew z ulic Nowoczerkaska spłukiwały do kanalizacji ciężarowe wodowozy.
Dosłownie do ostatniego dnia swego życia marszałek Malinowski pełnił obowiązki ministra obrony narodowej ZSRR i pracował nad ukończeniem powieści autobiograficznej. Zmarł 31 marca 1967 roku i został pochowany na Placu Czerwonym w Moskwie przy Murze Kremlowskim. Na drugi dzień po pogrzebie w mieszkaniu marszałka zjawili się oficerowie KGB i bez słowa komentarza skonfiskowali obszerne archiwum osobiste oraz część biblioteki rodzinnej i do dziś niewiadomo, gdzie się one znajdują. Córka R. Malinowskiego Natalia została wybitnym uczonym w zakresie filologii i historii hiszpańskiej, tłumaczką literatury tego kraju na język rosyjski, nauczycielem akademickim.



Stanisław Popławski



Pochodził z rodziny szlacheckiej, Popławscy bowiem byli ongiś szeroko rozgałęzieni na ziemiach Litwy, Białorusi i Polski, a pieczętowali się m.in. takimi herbami jak: Drzewica, Jastrzębiec, Jelita, Leliwa, Rogala, Rola, Ślepowron, Trzaska. (Por. K. Niesiecki, Korona Polska, t. 3, s. 651-651; M. Paszkiewicz i J. Kulczycki, Herby rodów polskich, s. 451, Londyn 1990).
O Popławskich herbu Drzewica Bartosz Paprocki pisał w 1584 roku: „W krakowskim województwie dom Popławskich, z którego wieku mego był N. Popławski mężem uczonym na dworze cesarskim, nauk wyzwolonych w postronnych krajach dokonawszy, czas długi się potem bawił u arcyksiążęcia; był mąż godny i w rzeczach biegły, które należały”...
O nichże Herbarz rodzin szlacheckich Królestwa Polskiego (cz. I, s. 183, Warszawa 1853) donosi: „Popławscy, w dawnej Ziemi Łomżyńskiej. Andrzej w roku 1775 dobra Zambrzyce-Stare i Minoty posiadał”.
O Popławskich zaś herbu Jastrzębiec Herbarz rodzin szlacheckich Królestwa Polskiego z roku 1853 (cz. II, s. 173) pisze: „Popławscy. Jerzy Zygmunt z Popław Rudy Popławski w roku 1667 dobra Łącki w Ziemi Lwowskiej posiadał. Wojciech, syn Wojciecha, nabył dobra Gołąbki z częściami na wsiach Mory i Niecki w Ziemi Warszawskiej leżące”.
Od bardzo dawna znani też na ziemiach Litwy, po różnych województwach i powiatach. W latach 1573-1577 figuruje w księgach magistratu brzeskiego Jan Popławski, miejscowy szlachcic. (Akty izdawajemyje..., t. 3, s. 12). W roku 1577 woźny magistratu brzeskiego Jan Popławski zarejestrował w księgach grodzkich skargę niejakiej Maryny Pryputniewicz o tym, iż Żydzi brzescy niewinnie zbili i zamordowali jej męża Kuryłę. (Akty izdawajemyje..., t. 5, s. 3). Krzysztof Popławski wymieniany jest w księgach sądowych Grodna w 1604 roku. (Akty izdawajemyje..., t. 1, s. 12, 16), a Gabryel w księgach grodzkich Brześcia w 1609 roku. Jan Popławski był około 1642 roku kanonikiem chełmskim. (Akty izdawajemyje..., t. 23, s. 196, 200). W 1661 roku wiele spraw w Brześciu badał i rozsądzał pan Wojciech Popławski, „jenerał jego królewskiey mości województwa brzeskiego” (Akty izdawajemyje..., t. 17, s. 413, 433 i in.).
W szlacheckiej wsi Popławy powiatu mielnickiego według Regiestru wsiów parafiey Łosickiey w roku Pańskim 1662 spisanym mieszkało obok Ostrowskich, Rozwadowskich, Zgliczewskich, Łukawskich, Wyrzykowskich, Bolestów, Sawickich, Nowosielskich także kilkunastu Popławskich z rodzinami: Symon, Mateusz, Kazimierz, Baltazar, Andrzej, Wojciech, Adam, Paweł, Jędrzej, Błażej i in. (Akty izdawajemyje..., t. 33, s. 409-410).
Andrzej Malczewski, pisarz kancelaryi aktów trybunalskich, wniósł do ksiąg grodzkiego urzędu w Wilnie następujący zapis: „Lata ot Narożenia Syna Bożeho Tysiecza Szestsott Diewietdiesiatoho miesiaca Awgusta Trytsat Pierwoho Dnia –
Piered nami sudiami hołownymi na Trybunał w Wielikom Kniastwie Litowskom z województw, zieml y powietow, na rok tepiereszni 1690 obranymi, postanowiwszy się oczywisto u sudu pan Jan Wróblewski opowiedał, pokładał y do aktt Knih Hołownych Trybunalnych spraw wieczystych listt cessyjny od Jeho Miłosty Pana Martyna Popławskoho na recz niżey mienienuju, Jeho Miłosti Panu Kazimieru Popławskomu dany y należaczy podał. Kotory to list cessyjny podajuczy do aktt prosił, aby był do Knih Hołownych Trybunalnych spraw wieczystych pryniat i wpisan. Jakoż pryniawszy, a upisujuczy u knihi słowo do słowa, tak się w sobie majet: Ja, Marcin Popławski, ziemianin Jego Królewskiey Mości Województwa Wileńskiego, czynię wiadomo y zeznawam tym moim dobrowolnym cessyjnym listem, każdemu, komu by o tym wiedzieć należało: Iż mając ja z łaski Nayjaśnieyszych Królów Ichmościów gruntu włok sześć Halina Popławszczyzna nazwanego, w Województwie Wileńskim nad rzeką Haliną leżącego, przywilejami sobie nadane y konferowane, jako o tym szerzey te same przywileje w sobie wyrażają, które te włok sześć gruntu, z lasami, sianożeciami, jako się w sobie z dawnych czasów w prawnym ograniczeniu miał y teraz mając, z afektu mego, a za konsensem Jego Królewskiey Mości, Pana Mego Miłościwego, będąc już sam w leciech podeszłych, jegomości panu Janowi Kazimierzowi Popławskiemu, synowcowi memu, tym listem moim cessyjnym wiecznemi czasy ustępuję. Ma tedy y wolen będzie od daty tego listu mego cessyjnego pomieniony jegomość pan Popławski te włok sześć obiąwszy na się, spokojnie, bez żadney ni od kogo przeszkody trzymać, wladać y na nich budynki wszelkie ku najlepszemu pożytkowi swemu stawić y wszelkich pożytków z nich przymnażać, tak jakom ja sam trzymał y na tom dał pomienionemu jegomość panu Popławskiemu ten list cessyjny z podpisem ręki na mieyscu moim, jako pisma nieumiejętnym, tudzież z podpisaniem rąk ichmościów panów pieczętarzów, ode mnie ustnie y oczewisto uproszonych, niżey wyrażonych. Pisan w Halinie roku 1689 miesiąca Nowembra 5 dnia”. U toho listu cesyjnoho zapisu pry pieczaty podpis ruk (...)”. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 2302, s. 1-3).
Około roku 1696 ksiądz Adam Popławski byl kanonikiem katedralnym łuckim.
Najwięcej materiałów archiwalnych, dotyczących tej rodziny lub wzmiankujących jej członków pochodzi z województwa brzeskiego. W jednym z tamtejszych dokumentów czytamy: „Przed nami urzędem maydeburskim Brzeskim imieniem wielmożnego pana Wawrzyńca Stanisława na Taykurach y Melsku Popławskiego – woyskiego y pisarza grodzkiego Łuckiego, imć pan Jan Pruchnicki – szyper pomienionego wielmożnego iegomości żałował y solleniter protestował się na żydów starszych, całą synagogę Brzeską y na wszystkie pospólstwo żydów Brzeskich, w iednostayney radzie y namowie z sobą będących, iż gdy Marca wturego dnia, w roku teraźnieyszym 1703, imć pan Gabryel Horn – oberszterleytnant z ludem pieszym szwedzkim do miasta iego królewskiey mści Brześcia przybył, tedy obżałowani żydzi starsi kahału Brzeskiego, wiedząc dobrze, że szkuta z pszenicą wielmożnego imć pana Wawrzyńca Stanisława Popławskiego w Brześciu iest lokowana, dla szczupłości wody w Bugu, w spichlerzu pana Jana Nesterowicza – podstolego w-wa Brzeskiego, z tych racyi, że nie mógł dalej do Gdańska żałuiący szyper płynąć y zaraz oznaymili imć panu oberszter-leytnantowi o tey pszenicy y subordynowali imści, aby zabrały... zapłatę pewną deklarowawszy”...
Na sugestię Żydów oficer szwedzki posłał swych ludzi z wozami po zboże pana Popławskiego, „przy których wozach niemało y żydów z wozami było Brzeskich. Tamże szpichlerz odbiwszy, pszenicę w wozy nasypuiąc, do wozów kładli y do Brześcia prowadzili. Wartę do szpichlerza przydali y samego żałuiącego imć pana Pruchnickiego pod wartę wzięli, a potem unikaiąc swego złego uczynku żydzi wymogli na Pruchnickim kartę taką, iż oni z przymuszenia pszenicę od Szwedów muszą brać. Do którey karty, w niewoli będąc pan Pruchnicki, iaką sobie żydzi napisali, musiał się podpisać do niey. Y tak począwszy od dnia czwartego aż do dnia dwudziestego ośmego miesiąca Marca praesentis anni pszenicę Szwedzkiemi podwodami żydzi zabierali. Jakoż beczek cztyrysta z szpichlerza wzięli y między sobą ku pożytkowi swemu rozdzielili i przedawali. Szkutę, z namowy żydów, Szwedzi byli wzięli, most na Bugu rozbili. Wniwecz szkutę podziurawiono, poświdrowano, żagiel nowy podziurawili. Którą to szkutę ledwo pan Pruchnicki odzyskał z niemałą spezą... Panu Wawrzyńcowi Stanisławowi na Taykurach y Melsku Popławskiemu – woyskiemu y pisarzowi grodzkiemu łuckiemu, tak znaczna szkoda stanęła ieno przez obżałowanych żydów Brzeskich”... (Akty izdawajemyje...,t. 6, s. 478-479).
Rozprzężenie i chaos sięgnęły takiego stopnia, że nawet księża częstokroć nie stronili od rozboju i otwartego bandytyzmu. 28 lutego 1713 roku w księgach grodzkich grodzieńskich odnotowano, iż: „w Bogu wielebny imć xiądz Michał Popławski y sama ieymość pani Teresa Strawińska Michałowa Popławska... przeciwko ichmościom panom w Bogu wielebnym imści xiędzu Adamowi Rokickiemu, dziekanowi dekanatu Grodzieńskiego, tudzież w Bogu wielebnemu xiędzu Krzysztofowi Borowskiemu, komendarzowi Szudziłowskiemu, imści xiędzu Janowi Kobylińskiemu, plebanowi Sokolańskiemuskargę zanieśli... W świadectwie tym wymownym czytamy, że „od niemałego czasu różnych lat, miesięcy y dni, nie uważaiąc na prawo pospolite y na charakter kapłański, dotykaiąc słowy uszczypliwemi xiędza Michała Popławskiego, swieszczennika Samohrudzkiego... W roku teraźnieyszym 1713, miesiąca Januarii 11 dnia naiechawszy w Bogu wielebny imć xiądz Krzysztoph Borowski pierwszego razu z czeladzią y pomocnikami swemi na fundusz ichmościów panów Mościckich, na plebanię Samohrudzką, który kapłan nikomu w niczym nie był winnym, oskoczywszy z czeladzią wkoło plebanii, który nie spodziewał się ni od kogo żadnego naiazdu, w tym tedy obżałowany imć xiądz Borowski wpadszy obcesem z czeladzią do izby, zaraz porwali za łeb żałuiącego y wywlekli na podwórze. Tamże go bili, męczyli, iako sami chcieli; potym żałuiącego żona poczęła gwałtu wołać, oni tedy y samą poczęli lżyć, bić y łaiać. Usłyszawszy, sąsiedzi na ten hałas przybiegli y odratowali, co żywego, a ciepłego żałuiącego y samą. Jeszcze odieżdżaiąc srogą odpowiedź y pochwałkę uczynili, mówiąc: „Tak, chłopi-popi, ale nie iesteście wy popi, ale bambizowie!”. Jeszcze tak mówił: „Ponieważ nie ucieszylem się nad tobą teraz, ale wybiorę taki czas, że cię przyiechawszy wezmę nie iako kapłana, ale iako bombizę, y bedę cię wiązał y krępował iako sam chciał”.
Ksiądz Popławski pytał: „Com ia tobie, mości xięże, winien, co mię naieżdżasz, biiesz, morduiesz, iako sam chcesz, y ieszce pochwałki czynisz?”. Ksiądz zaś Borowski odparł: „Wtedy dowiesz się, kiedy będziesz w kaydanach siedział”...
Nie dość na tym, po pewnym czasie ksiądz Borowski ponownie zebrał niemałą grupę swych zwolenników (w tym szlachciców Sebastiana Wołkowyckiego i Andrzeja Popławskiego, najwidoczniej krewniaka księdza unickiego) „gromadą wielką” najechali plebanię Samohrudzką. Oto jak opisuje dokument archiwalny te wydarzenia: „gwałtownym sposobem, armata manu, oskoczywszy wkoło plebanii, żeby nie uciekł, w Bogu wielebny imć xiądz Krzysztof Borowski wrota kazał wyłamać. Wylamawszy wrota do budynku drzwi wybili. Samego swieszczennika porwawszy z łóżka iako iakiego złoczyńcę w samą północ tegoż roku, miesiąca Februarii 21, nie uważaiąc na charakter kapłański, w iednych chustach, iako iakiego hultaia, wziowszy, bili, mordowali, ile chcieli, tak się nad nim pastwili kanczukami, kiiami, płazami, czym kto mógł, męczyli. Nie dość tego, wsadziwszy na konia oklep w iednych chustach nogi pod konia podwiązali i popędzili przed sobą, plagi niemiłosierne daiąc. Ręce nazad zawiązali, i tak przez całą drogę kanczukowali. Przyprowadziwszy do Kamionki do wóyta, publice na górze sto kiiów kazali dać, zwoławszy całey wsi, żeby na to patrzali. Potym ukontentowawszy się wóyt, widząc, że w iednych chustach, a do tego bosego, z miłosierdzia przyodział...
Potym nie dość tego, przyprowadziwszy do Sokółki, do xiędza dziekana dali znać, żeśmy tego bombizę przyprowadzili. W tym razie wyszedszy w Bogu przewielebny iegomość xiądz Rokicki – dziekan Grodzieński, kazał sobie trzcinę przynieść, potym tą trzciną, iak wzioł bić po głowie, aż krew się z żałuiącego poczęła lać iak z wieprza. Y ieszcze nie dość tego, na cmentarzu położywszy załuiącego okrwawionego kazali sto kiiów wyliczyć y do więzienia wsadzić. Zaraz kaydany na nogi rozkazał włożyć, potym na dobrydzień y na dobranoc po czterdzieści kiiów kazał dawać”.
To jeszcze wszelako nie było kresem cierpień nieszczęsnego księdza Michała Popławskiego, ówczesny zapis informuje o dalszych jego przeżyciach: „Na rynek wyprowadziwszy w miescie Sokółce kazał (ksiądz K. Borowski)żałuiacego u słupa bić, żeby krewni nie odprosili, pewnie by go tam o śmierć (przyprawił)”. Potem rzucili do więzienia „gdzie psy zapędzali”. Żonę Popławskiego „zbili, zmordowali, za nieżywą porzucili, Pan Bóg wie, ieżeli żywa będzie, a do tego ciężarną niewiastę”...
Motywacja tych okrutnych działań pozostała niejasna, gdyż księża Borowski, Rokicki i Kobyliński na wszystkie zapytania, dotyczące Popławskiego, odpowiadali „krótko i węzłowato”: „Tak tych bambizów, którego spotkawszy gdziekolwiek, iako psów będziem zabijali”. (Akty izdawajemyje..., t. 7, s. 478-480). I kropka.
W piętnaście lat później jeden z uczestników tej mordęgi Andrzej Popławski, który na ten czas i sam został księdzem unickim, prezbiterem kościoła w Olekszycach, sam z kolei stał się ofiarą podobnych działań. Mianowicie miejscowy szlachcic Michał Cydzik wraz ze swą żoną Felicjanną z Eysymontów ukradli Popławskiemu klacz. Gdy zaś on przez znajomych upomniał się o swą własność, Cydzik z koleżkami „naiechawszy na plebanię Olekszycką, usiłuiąc samego żałuiącego imć zbić, skaleczyć, czyli też o śmierć przyprawić, którego nie zastawszy na ów czas w plebanii nie pohamowanemi słowy skomatycznemi, uszczypliwemi, honorowi kapłańskiemu zbyt szkodzącemi, tamże napadszy na niewinną niewiastę samą żałuiącą ieymość panią prezbiterową Olekszycką obcesem z konia spadszy, z biciem y fulminowaniem za warkocze porwawszy, niemiłosiernie targaiąc, po podwórzu włócząc, kolanami, nogami, podkówkami biiąc, zbił, karku nadwerędził, warkoczów mało co na głowie zostało y ledwo co żywą porzucił. Uczyniwszy dalsze na zdrowie obóyga delatorów pochwałki, sam odiechał do karczmy.
Na ostatek posypawszy sobie dobrze głowę w karczmie trunkiem różnym” zabrał pasącego się na łące „źrebca”, należacego do Popławskich i uprowadził go do swych majętności Misiewicz. (Tamże, s. 505-507).
4 października 1765 roku do pospolitego ruszenia obywateli powiatu grodzieńskiego między innymi stanęli „pan Aleksander Popławski – porucznik jego królewskiej mości, na koniu gniadym, do woyny zgodnym, z szablą, pistoletami”... oraz „jegomość pan Fabian Popławski na koniu myszatym z szablą; jegomość pan Jan Popławski na koniu białym przy szabli; jegomość pan Kazimierz Popławski z szablą, pieszy; jegomość pan Bartłomiey Popławski bez broni, pieszy” (Akty izdawajemyje..., t. 7, s. 399, 424).
W pierwszej połowie XVIII wieku Popławscy władali majątkiem Mickuny pod Wilnem, który w 1790 roku Tadeusz Popławski sprzedał Sawickiemu. Następnie rodzina ta przesiedliła się do Wieliża na Witebszczyźnie. Oficjalnie zaaprobowana genealogia z 1874 roku wymienia kolejnych przedstawicieli tego rodu: protoplasta Adam Popławski, jego syn Tadeusz, wnuk Józef oraz prawnukowie Bronisław Michał i Juliusz Józef (1845) (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 328).
Adwokat z Brześcia Jan Popławski znajdował się w 1828 roku pod nadzorem policji (CPAH Białorusi w Grodnie, f. 1, z. 2, nr 1469).
W 1829 roku Uniwersytet Wileński wydał następujące zaświadczenie: „Auspiciis augustissimi et potentissimi Imperatoris Nicolai I, Russorum Autocratoris etc. etc. etc. (...) Cum nobilis Leopoldus Michaelis filius Popławski hujus Caesareae Universitatis Litterarum Vilnensis Studiosus actualis, in Ordine Professorum scientiarum Physico-mathematicarum examen rigorosum ex Physica, Chemia, Zoologia, Botanica, Mineralogia, Mathesi sublimiori pura et applicata, Geometria descriptiva, Mechanica practica, Agronomia et Logica, subierit, atque in hoc examine diligentiam suam et processus Praeceptoribus suis adeo probaverit, ut ad formulam legis de conferendorum honorum academicorum ratione modogue die XXIII Junii Anni MDCCCXXVIII suffragiis Professorum Ordinis scientiarum Physico-mathematicarum Candidati gradum et honorem meruisse, judicaretur; Nos proinde, ea, qua pollemus, auctoritate, eumdem ornatissimum Leopoldum Popławski Candidatum in Ordine Physico-mathematico renuntiamus ac declaramus; atque X-ae Civium Classi adscriptum, cunctis juribus atgue commodis huic loco et ordini propriis eumdem gandere testamur. In cuius rei fidem Diploma hoc publicum manu nostra subscriptum sigilloque Universitatis munitum eidem dedimus.
Vilnae in Aedibus academicis A. MDCCCXXIX die XVII mensis Junii. N. 2019”. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 721, z. 1, nr 836, s. 69).
15 września 1841 roku Wileńska Deputacja Wywodowa uznała szlachectwo Szymona i Kaspra Popławskich herbu Trzaska, mieszkańców powiatu szawelskiego. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 5, nr 526). Rodowód swój ta gałąź rodu wyprowadzała od Marcina Popławskiego, od 1690 roku właściciela gruntów Halina; genealogia wylicza jedenaście członków rodziny, należących do sześciu pokoleń.
Znajdujący się w tychże zbiorach wywód genealogiczny trocko-wiłkomierskiej gałęzi rodu (z lipca 1842 roku) przedstawia 23 reprezentantów siedmiu pokoleń rodziny Popławskich, pochodzących od Jana, właściciela Talkun w Ziemi Trockiej.

* * *

Sam generał Armii Radzieckiej i Ludowego Wojska Polskiego w następujący sposób wspominał o swym pochodzeniu i dzieciństwie: „Nie wiem, jakie losy rzuciły polską rodzinę Poplawskich na Ukrainę. Być może, kiedyś moi przodkowie uciekli przed prześladowaniami jakiegoś feudała na wolne stepy ukraińskie, a może znaleźli się tu przed wiekami, podczas najazdów polskiej szlachty na ziemie ukraińskie? Niewykluczone również, że trafiwszy do niewoli kozackiej, zadomowili się z czasem i na obcej ziemi znaleźli drugą ojczyznę. Fornale, jak wiadomo, nie przejmują się zbytnio swym drzewem genealogicznym, wobec czego nie usiłuję dać miarodajnej odpowiedzi na postawione na wstępie pytanie. Wiem tylko, że od wczesnego dzieciństwa czułem się Polakiem, przy czym nie była to wcale zasługa kościoła, w którym zgodnie z surowo przestrzeganym w mojej rodzinie obyczajem musiałem odbyć pierwszą spowiedź. Prawdę mówiąc – pierwszą i ostatnią w życiu.
Chociaż ojciec pracował od świtu do późnej nocy, bardzo trudno było mu wyżywić liczną rodzinę. Pamiętam go zawsze posępnego – uśmiech rzadko gościł na jego twarzy. Na pewno niełatwe było życie fornala. Dla dzieci ojciec był bardzo surowy, a czasem nawet wydawało mi się, że niesprawiedliwy. Było nas ośmioro. Najstarsza była siostra Zuzanna, drugie dziecko to ja, a potem kolejno: Janina, Helena, Maria, Tadeusz, Stefan i Kazimierz.
W pokoju nad drzwiami zawsze wisiała rózga. Nieraz miałem okazję poczuć jej piekące jak ogień uderzenia. Najczęściej bowiem mnie się obrywało. Być może dlatego, że byłem niespokojnym, krnąbrnym dzieckiem. Wydawało mi się wtedy, że ojciec jest dla mnie wyjątkowo srogi.
Dopiero później zrozumiałem rzeczywiste przyczyny jego surowości, spowodowanej nadmiernym ciężarem tułaczego życia oraz na wpół niewolniczą zależnością od obszarników, u których pracował.
Nie znalazłszy szczęścia podczas długiej tułaczki po Podolu, ojciec przed wybuchem pierwszej wojny światowej przeniósł się wraz z całą rodziną w Kijowskie i przyjął służbę u bogatego ziemianina Dachowskiego, właściciela ogromnych folwarków w powiecie lipowieckim. Mieszkaliśmy wtedy we wsi Chejłowo, w jednym z trzech folwarków Dachowskiego. Oprócz Chejłowa posiadał on majątek z obszernym parkiem i pałacem w Leskowie oraz dobra ziemskie w małej, niepozornej wsi Matwieicha, słynącej jedynie z lasu, który rokrocznie dostarczał wiele metrów sześciennych dębowego i grabowego drzewa na chłopskie sanie.
W samym Chejłowie miał Dachowski cztery tysiące dziesięcin ziemi, a jego posiadłości ciągnęły się dziesiątki wiorst. Opowiadania o ogromnych bogactwach dziedzica zmusiły mnie po raz pierwszy do zastanowienia się nad ciężkim życiem naszej rodziny. Surowość ojca zaczęła stawać się dla mnie bardziej zrozumiała.
Wkrótce miałem skończyć piętnaście lat. Byłem chudy, wysoki, ale wydawałem się młodszy, może z powodu wypłowiałych na słońcu włosów, przypominających kolorem suchą słomę. Nosiłem krótkie spodnie, sięgające nieco poniżej kolan, takie jak polscy chłopcy, w odróżnieniu od ukraińskich, których łatwo było poznać po długich portkach.
Chociaż miałem już tyle lat, byłem prawie analfabetą. Polskie dzieci mogły się uczyć tylko w wiejskich szkołach parafialnych – innych zresztą tu nie było – i to pod warunkiem, że będą chodziły na lekcje katechizmu, którego uczył miejscowy pop.
– Niedoczekanie, żeby moje dzieci uczyły się u popa! – irytował się ojciec, gdy rozmowy zahaczały o sprawę nauki. – Nigdy na to nie pozwolę!
Ojciec był człowiekiem religijnym. Mimo przepracowania, każdej niedzieli wybierał się do odległego o osiem wiorst kościoła. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek opuścił niedzielne nabożeństwo.
Matka, w przeciwieństwie do ojca, nie należała do najbardziej pobożnych, aczkolwiek przestrzegała wszystkich tradycji, świętowała wszystkie uroczystości kościelne. Rozmawiała z nami po polsku. Była kobietą o łagodnym usposobieniu, dobrą, bardzo czułą. Pamiętam ją zawsze czymś zajętą, najczęściej przy plecionej z prętów wierzbowych kołysce, w której darł się wniebogłosy kolejny dzieciak. Kołysząc go cichutko nuciła:

Lulaj, mój sokole,
Jasne oczka zmruż,
Śpią już ptaszki, śpi już myszka,
Zaśnij, mój pieszczoszku, śpijże już.

W długie zimowe wieczory, często do północy, matka w słabym świetle kaganka ślęczała nad igłą. Wciąż coś szyła, cerowała. Nie tylko obszywała własną, liczną rodzinę, ale szyła także dla innych, dorabiając w ten sposób parę groszy. Nieraz zasypiała nucąc polską piosenkę:

Rosła kalina z liściem szerokim,
Nad modrym w gaju rosła potokiem,
Drobny deszcz piła, rosę zbierała,
W majowym słońcu liście kąpała...

Miłość matki wspominam jako coś najjaśniejszego w mym niełatwym dzieciństwie. Mocno tuliłem się do niej, gdy spracowaną, szorstką ręką głaskała moją rozwichrzoną czuprynę. Najczęściej zdarzało się to po oberwaniu od ojca kolejnego lania. Milcząco uspokajała mnie szlochającego, pieściła, nie wypowiadając przy tym ani jednego przykrego słowa pod adresem ojca. Później przynosiła jajko dopiero co wyjęte spod kury i dawała mi je, jak gdyby to był największy przysmak.
Czasem wychodziłem z matką do ogródka przed domem. Nasz dom, podobnie jak wszystkie sąsiednie, stanowił własność obszarnika. Nasze były tylko kwiaty, troskliwie pielęgnowane przez matkę. Piękne, jaskrawoczerwone i jasnoniebieskie, rosły wzdłuż ogrodzenia, przyciągając wzrok przechodniów. Po kolorowych rabatkach rozpoznawano nasz dom.
– Pytacie o dom Popławskich? Niedaleko karczmy, tam gdzie pełno kwiatów...
Po matce odziedziczyłem sentyment do kwiatów. Nawet w trudne lata wojny na przeoranej pociskami ziemi zbierałem na wpół spalone polne kwiaty i przyozdabiałem nimi frontową ziemiankę, zawsze wspominając przy tym staruszkę matkę...
Nadarzyła mi się jednak okazja poznania pisma. Nauczył mnie tej sztuki mój najlepszy przyjaciel – Nestor Stieżko. Był o kilka lat starszy ode mnie i uczył się w podstawowej szkole w pobliskim miasteczku Monastyryszcze.
Nestor był chłopakiem chorowitym i może dlatego nad wiek poważnym i niezwykle „uczonym”. Stał się moim pierwszym w życiu nauczycielem. Tak się zapaliłem do nauki, że nieraz całymi godzinami przesiadywałem pod domem Nestora, czekając na jego powrót ze szkoły. Po kilka godzin dziennie ślęczałem nad podręcznikami. Przynosił mi różne książki, które dosłownie połykałem.
Książki i serdeczne rozmowy z Nestorem odkrywały przede mną nowy, nieoczekiwanie bogaty świat. Zacząłem uważnie przyglądać się wszystkiemu, co mnie otaczało.
Kilka lat później uczestniczyłem w pogrzebie Nestora. Umarł na galopujące suchoty. Niosłem na cmentarz trumnę. Nad jego grobem po raz pierwszy jako dorosły człowiek płakałem. Po powrocie z cmentarza czułem się w pewnym sensie osierocony.
Moim uniwersytetem było życie. Chociaż po rewolucji lutowej uczyłem się w szkole ludowej, otwartej w tych samych Monastyryszczach, czytanie ulubionych książek, a także samo życie dało mi znacznie więcej niż dwie klasy, które zdążyłem ukończyć.
Chejłowo – to duża wieś położona na wzgórzu, skąd roztaczał się piękny widok na pański staw (w którym nie tylko nie wolno było łowić ryb, lecz nawet kąpać się), na rosnące równym rzędem topole, niby uszykowane do defilady wojsko, na rozpływające się za horyzontem soczyście zielone łąki...
Pod wieczór, gdy ostatnie promienie zachodzącego słońca złociły czubki jesionowych koron, a na granatowiejącym niebie pozostawały tylko czerwonopomarańczowe smugi, ponad wiejskimi sadami płynęły skoczne i tęskne ukraińskie i polskie piosenki. W jednym końcu wsi zbierali się chłopcy. Stamtąd dolatywały słowa:

Zakukowała ta sywa zozula
Rano w ranci na zori,
Zapłakały chłopci-mołodci
Hej, hej wturećkij newoli-tiurmi...

Na drugim zaś końcu dziewczęta śpiewały swą ulubioną piosenkę: Oj, chmelu mij, chmelu, chmełu zełeneńkyj... Wieczorem rozbrzmiewały we wsi pełne zadumy pieśni o ciężkiej doli kobiecej, o nie odwzajemnionej miłości...
Niebawem jednak chłopcy i dziewczęta zbierali się razem i wtedy nad zasypiającą już, cichą wsią niosło się echo wspólnie śpiewanych piosenek.
Do tej rozśpiewanej młodzieży przyłączali się także młodsi spośród jeńców austriackich, którzy znaleźli się w Chejłowie. Wykorzystywano ich tutaj jako siłę roboczą do uprawiania ziemi obszarniczej. Mieszkali w jednym specjalnie dla nich wydzielonym czworaku fornalskim i mogli się poruszać swobodnie, bez nadzoru.
Dom jeńców stał tuż obok naszej chałupy, toteż razem z wieloma kolegami spędzałem u nich prawie cały wolny czas. Jeńcy umieli grać na organkach, bałałajkach i mandolinach. Byli to prości, wiejscy chłopcy. Zupełnie nie mogłem zrozumieć, dlaczego nazywano ich wrogami. Fornale pracowali w zgodzie z jeńcami na polu, w podwórzu, w stajni.
W tym czasie również i mnie zaprzęgnięto w obszarnicze jarzmo.
– Staszek, pójdziesz orać pod buraki cukrowe. Założysz do pługa siedem koni i będziesz je popędzać.
– A kto za pługiem? – zapytałem.
– Ten jeniec, Polak...
W ten sposób zawarłem znajomość z Janem Nowakiem, Polakiem, żołnierzem armii austriackiej, który wkrótce stał się moim oddanym przyjacielem i nauczycielem. Zastąpił mi zmarłego Nestora.
Dobrze mi się pracowało z Janem. Znał się świetnie na roli; można się było od niego wiele nauczyć. – Co robiliście w domu? – zapytałem go kiedyś. Rozmawialiśmy po polsku.
– To samo co tutaj – odpowiedział. – Różnica polega tylko na tym, że tam pracowałem na pana hrabiego Potockiego, a tu na pana Dachowskiego. Na jedno wychodzi.
– I tam także są panowie?
– Są, chłopcze. Panowie są wszędzie.
Od tej pory Jan był ze mną bardziej szczery. Dowiedziałem się od niego o rozbiorach Polski, o tym, jak kajzerowskie Niemcy, Austria i carska Rosja uciskają naród polski. Opowiadał mi o uroku polskich miast, najwięcej o Krakowie, gdzie się urodził. Głęboko zastanawiałem się nad jego słowami, nie mogłem jednak w żaden sposób pojąć, jak to jest, że Polacy, ludzie jednej narodowości, noszą mundury różnych armii i walczą jedni przeciw drugim.
– Janie – pytałem – czy pan Dachowski wie, że jesteście Polakiem? Czy pomaga wam? Przecież on także jest Polakiem!
– Pan jest przede wszystkim panem, a my obaj chłopi. Pan zawsze będzie popierał pana.
– Czy Kraków to piękne miasto? – wypytywałem swojego przyjaciela.
– Piękne, ale i tam prostym ludziom nie jest lepiej. Fornalom wszędzie jednakowo źle. Tutaj, w niewoli, żyję niewiele gorzej niż u swego Potockiego...
Nowak chwilę myślał, a później zniżył głos:
– Tylko nie powtarzaj tego nikomu. Przyjdzie czas, że i naród polski będzie gospodarzem na swojej ziemi.
Rozmowy z Janem to pierwsze lekcje mojej edukacji politycznej.
Złote ręce miał ten człowiek – wszystko potrafił zrobić. I piec postawić, i miednicę zalutować, i pług lub bronę naprawić. Wkrótce stał się ulubieńcem całej wsi. Był po prostu rozchwytywany. Wszystko robił chętnie i z humorem; żartując potrafił wyrażać swoje wolnomyślne poglądy, które znajdowały żywy oddźwięk wśród chłopów.
Pośrodku Chejłowa, na małym placyku, stały obok siebie cerkiew i karczma, a w sąsiednim Leskowie pałac obszarnika Dachowskiego.
W przededniu wojny dziedzic znalazł się w Austrii i tam został internowany. Lecz po upływie roku, nie wiem, jakimi drogami, powrócił do swego majątku. Utwierdziło mnie to w przekonaniu, że ciężary wojny ponosi przede wszystkim prosty lud, a panowie – choć z przeciwnych stron linii frontu – zawsze znajdą wspólny język.
Wkrótce stary pałac ożywił się. Stajnie zapełniły się wierzchowcami. Dachowski był namiętnym wielbicielem koni i jego stajnie wysoko ceniono na zagranicznych torach wyścigowych.
Z dziecinnym zachwytem patrzyłem na harcujące konie, na dżokejów ubranych w jaskrawe wdzianka, i wtedy krystalizowały się moje marzenia. Kiedyś marzyłem o tym, by służyć zawodowo w wojsku. Pragnienie to zrodziło się we mnie jeszcze wówczas, kiedy przyjechał do nas w gościnę brat matki – artylerzysta – ubrany w cudowny, jak mi się wydawało, mundur carskiego żołnierza. Ale gdy zobaczyłem pana i jego gości galopujących na długonogich ogierach, chciałem za wszelką cenę zostać dżokejem.
Kawalkada jeźdźców szybko jednak znikała z oczu, pozostawiając za sobą tumany kurzu. Bosonodzy chłopcy odprowadzali ich chciwym wzrokiem. Otwierała się żelazna brama i wszystko znikało za wysokim murem z czerwonej cegły.
Niezwykle tajemniczy wydawał mi się ten piętrowy pałac z wieżyczkami wystającymi ponad murem. Ogromnie pragnąłem znaleźć się tam kiedyś i choć przez chwilę popatrzeć na nieznany świat bogactwa. Pewnego dnia los uśmiechnął się do mnie.
Zdarzyło się to podczas polowania na przepiórki. Zbliżał się koniec żniw, koszono ostatnie łany żyta. Przepiórki zwykle kryją się na zagonach niezebranego zboża. Polowanie odbywa się bardzo prosto. Myśliwi zajmują dogodne stanowiska, a dzieciarnia z krzykiem i gwizdem biega między zbożem, płosząc ptaki. Myśliwi strzelają i skoszone śrutem przepiórki spadają, poruszając nieporadnie skrzydełkami.
Dachowski przyjechał z licznymi gośćmi. Kilkunastu myśliwych podniosło dubeltówki. Dziedzic skinął ręką. Malcy skoczyli w zagony. Upolowane ptaki składano u stóp dziedzica.
– Co to za chłopak? – zapytał Dachowski wskazując ręką na mnie. – Dobrze biega.
– Przecież to syn Hilarego Popławskiego, proszę pana – usłużnie odpowiedział ekonom.
– Za to, że tak szybko biega, wziąć go do biura. Niech biega jako goniec.
Pańska wola została spełniona przy radosnej aprobacie moich rodziców; za tę służbę miałem otrzymywać skromniutkie wynagrodzenie. Zacząłem więc biegać po całym folwarku, przekazując codziennie wiele różnych poleceń i zarządzeń. Posługiwał się mną każdy, kto miał na to ochotę, do lokajów włącznie.
– Staszek, leć do stajni!
– Biegiem, Staszek, do młyna!
– Migiem odszukaj pana rządcę!
Wieczorem dokuczał mi ostry ból w nogach, piekła skóra na plecach, posiniaczona od ciągłych klapsów, których nie szczędził mi sam Dachowski i jego liczna służba.
Teraz rzadko kiedy miałem okazję widywać przyjaciela, rozmawiać z nim o Polsce, o ciężkim życiu fornala. Podczas krótkich, przypadkowych spotkań Jan dodawał mi otuchy, obdarowywał jabłkami, którymi częstowały go wdzięczne za pomoc gospodynie.
Pewnego razu udało mi się wśliznąć do wciąż dla mnie niedostępnego, a otoczonego tajemnicą pańskiego pałacu. Był piękny letni wieczór, nad wsią płynęły dźwięczne melodie dziewczęcych piosenek, gdy do biura nadeszła depesza z wiadomością, że koń ze stajni Dachowskiego zwyciężył w zawodach hipicznych w Jelizawetgradzie. Księgowy, przeczytawszy depeszę, krzyknął:
– Hej, Staszek, gdzie jesteś, psiakrew! Piorunem leć do pałacu z depeszą! Pański koń zwyciężył w Jelizawetgradzie!
Polecenia nie trzeba było mi dwa razy powtarzać. Co sił w nogach rzuciłem się w kierunku żelaznej furtki, która tym razem otworzyła się przede mną. Znalazłem się we wspaniałym parku. W dole błyszczał duży staw z zieloną wysepką pośrodku. Ileż tam było różnych kwiatów! Gazony i klomby najrozmaitszych kształtów okalały wejście do pałacu. Oszołomiony rozglądałem się dokoła, wchłaniając woń kwitnących roślin.
Nie wiem, jak długo stałem w miejscu, napawając wzrok niecodziennym widokiem. Wyprowadziło mnie z osłupienia szczekanie psów. Kiedy ochłonąłem, zobaczyłem pana Dachowskiego idącego alejką, otoczonego sforą psów. Miał na sobie jedwabny szlafrok, przepasany złotym sznurem. Rzucał do góry kawałki cukru, zabawiając się zręcznością swoich ulubieńców. Pomyślałem sobie wtedy, że u nas w domu nie zawsze bywa cukier do herbaty, że ojciec nigdy nie pozwala sobie na wrzucanie go do filiżanki i nawet w najlepszych czasach pije gorzką herbatę, trzymając tylko w ustach odrobinę cukru.
– Czego tu szukasz? – huknął na mnie towarzyszący panu lokaj.
– Depesza do jaśnie wielmożnego pana – odpowiedziałem.
– Daj ją! – wyciągnął rękę Dachowski.
Przeczytał, uśmiechnął się zadowolony. Spojrzał na mnie i krzyknął:
– Marsz stąd! Biegiem, psiakrew!
Od tego czasu nic mnie już nie ciągnęło do pańskiego pałacu. Wiedziałem, że mieszka tam zły człowiek. Pojęcie „bogacz” stało się dla mnie synonimem słowa „okrutny”.
– Ucz się, Stasiu. Wiele jeszcze się dowiesz – mówił Jan Nowak, kiedy zwierzałem mu się ze swych przeżyć.
Niebawem w Rosji nastąpiła zmiana reżymu z kapitalistycznego na socjalistyczny.
Choć ziemię poobszarniczą po 1917 roku przydzielono wielu biedniejszym rodzinom, w tym Popławskim, uprawa jej nie była rzeczą prostą. Brakowało koni, inwentarza, wreszcie też rąk do pracy. W tej nieznośnej sytuacji Stanisław Popławski postanowił zaciągnąć się do wojska, by zarobić przynajmniej na własne utrzymanie i odciążyć ojca. W końcu zapisał się ochotniczo na szeregowca do Armii Czerwonej. We wspomnieniach o tym ciekawym okresie swego życia napisze:
Był niezapomniany rok dziewiętnasty. Z naszego Chejłowa dopiero co wyniosła się jedna z licznych band grasujących na Ukrainie, tzw. tiutiunnikowcy. Tu i ówdzie fruwało jeszcze pierze oskubanych kur, roznosił się zapach przypalonej szczeciny zakłutych świń, słychać było zawodzenie lamentujących bab. Koło karczmy chłopi rozprawiali o niedawnym napadzie, przeklinali swój nieszczęsny los.
Tylko dzieci, które szybko zapominają o przeżytym strachu i niepokoju, bawiły się przy grobli nad stawem. Głodne i bose biegały po polu, bawiąc się w wojnę z bandytami. Pamiętam, że nikt nie chciał być bandytą. Wszyscy chcieli być „czerwonymi” i to wywoływało więcej sporów i bójek niż sama zabawa.
Nagle ktoś krzyknął:
– Patrzcie!
Na wzgórzu ukazał się jeździec. Później drugi, trzeci. Było ich kilkudziesięciu. Stali w miejscu, jakby się naradzali.
– Leć, powiedz ludziom, żeby się chowali! – krzyknąłem do jednego z chłopców. – Reszta do rowu! – rozkazałem chyba po raz pierwszy w życiu. Nie spuszczaliśmy jeźdźców z oka. Niedobrze... Ruszyli w kierunku naszej wsi. Za chwilę byli już przy nas. Siedzieliśmy cicho, bardzo wystraszeni. Ale co to? Czyżby mi się przewidziało? Czyżby naprawdę na ich czapkach widniały czerwone gwiazdy? Tak! Dostrzegłem też czerwone naszywki na wyłogach kołnierzy.
– Czołem, chłopcy! – krzyknął wesoło pierwszy z jeźdźców. – Czego tu siedzicie?
– Patrzymy... – odpowiedział któryś z naszych chłopaków.
– A wy kto? – ośmielił się drugi.
– My Armia Czerwona!
– E tam... – mruknął chłopak niedowierzająco.
– Nie wierzycie? – żołnierze roześmieli się. – Pewnie niemało bandziorów przeszło przez waszą wieś. Proszę, jacy oberwani!... A banda Tiutiunnika także była?
– Poszli już... Czy wy na pewno jesteście czerwoni?
– Popatrzcie – żołnierz wskazał na wzgórze, na którym pojawiła się kolumna piechoty. – Pułk idzie.
Nigdy jeszcze nie mieliśmy okazji oglądać całego pułku Armii Czerwonej. Przechodziły wprawdzie tędy pojedyncze pododdziały i grupki czerwonoarmistów, ale nigdy cały pułk.
Zapominając o naszym naiwnym maskowaniu się, wybiegliśmy na drogę. Naprzeciwko jechał powóz na ogumionych kołach. Na koźle siedział młody żołnierz z karabinem na plecach. Z trudem utrzymywał rwącą naprzód parę pięknych, dobrze odkarmionych karych koni. Z tyłu siedział mężczyzna o okrągłej, pogodnej twarzy. Miał na sobie ciemne ubranie półwojskowego kroju i buty z cholewami. Jego zgrabną postać przecinały mocno ściągnięte pasy. Na jednym zwisała torba polowa, na drugim rewolwer w drewnianym futerale. Powóz zatrzymał się koło kawalerzystów. Słyszeliśmy, jak jeden z żołnierzy mówił do siedzącego w powozie: „Towarzyszu dowódco pułku!”. To jeszcze bardziej spotęgowało naszą ciekawość.
Nagle dowódca zwrócił się do nas:
– Podejdźcie tutaj – a widząc, że nikt nie rusza się z miejsca, wskazał palcem na mnie i dodał: – Chodź no tu, blondasie.
Przezwyciężając nieśmiałość zrobiłem kilka kroków.
– Coś ty za jeden?
– Tutejszy.
– A gdzie mieszkasz?
– Tam – wskazałem ręką w kierunku wsi.
– A tatulo gdzie? W bandzie?
– Nie... w domu. Ojciec jest fornalem. – Wiedziałem już, że czerwoni są po stronie biednych.
– No, to zawieź, chłopcze, gości do domu!
Wdrapałem się na siedzenie obok czerwonoarmisty.
– Jedziemy, Piotrze Aleksiejewiczu! – powiedział dowódca.
Czyżbym się przesłyszał? Dowódca pułku zwracał się do woźnicy, jak do równego sobie. Zdawałoby się, że to drobiazg, ale to dało mi pierwsze pojęcie o stosunkach panujących w armii, która walczyła o nowy porządek na świecie.
– Podobają ci się konie? – zapytał Piotr Aleksiejewicz.
Byłem tak przejęty tym, co zobaczyłem i usłyszałem, że nawet nie odpowiedziałem. Ocknąłem się dopiero, kiedy Piotr Aleksiejewicz podał mi lejce. Popędziłem konie i w jednej chwili znaleźliśmy się przed naszą chatą. Na widok wojskowego mama zbladła.
– Mamo, nie bój się – szepnąłem. – To czerwony, on nam nic nie zrobi. To dowódca pułku – dodałem, ale wątpię, czy zrozumiała, co to znaczy.
– Dzień dobry, gospodyni! – powiedział dowódca i wyciągnął na powitanie rękę. – Nie będę przeszkadzał? – zapytał uprzejmie.
– Prosimy bardzo – odparła matka czerwieniąc się, bo nie przywykła do takiego traktowania przez wojskowych, którzy przedtem u nas stacjonowali.
Dowódca pułku nazywał się Taran. Pamiętam dobrze. Tak nazywali go żołnierze, dowódcy, łącznicy. Imię natomiast wyleciało mi z pamięci.
Wieczorem zebrał się u nas tłum ludzi. Taran chętnie rozmawiał z chłopami. Mówili ciągle o tym samym: o ziemi, o władzy radzieckiej, o bandach kułackich grasujących w okolicy.
Nie odrywałem oczu od naszego gościa, chwytałem każde jego słowo. Zauważyłem, że nawet ojciec uważnie przysłuchuje się rozmowom o władzy radzieckiej, o bolszewikach. Wiedziałem, że nie jest przeciwny władzy radzieckiej, ale też nie opowiada się za nią zdecydowanie. Jego największym pragnieniem było posiadanie własnego gospodarstwa, własnej ziemi. Bolszewicy mówili wprawdzie, że ziemię oddadzą chłopom, ale czy rzeczywiście tak będzie?
W końcu ojciec zdecydował się i zadał Taranowi pytanie:
– Powiedzcie, towarzyszu, jak będziemy żyć bez obszarników?
W odpowiedzi usłyszał: „Kto nie pracuje, ten nie je”.
Widziałem, że ojciec był bardzo poruszony. Przez całe swoje życie – miał już pod sześćdziesiątkę – przyzwyczaił się do odwrotnej sytuacji: pan nie pracował i jadł, chłop natomiast pracował, ale nie jadł.
Do późnej nocy dowódca pułku rozmawiał z chłopami. Odtąd wiele ludzi zaczęło zastanawiać się nad swym dotychczasowym życiem. W przyszłości wielu z nich wzięło aktywny udział w tworzeniu władzy radzieckiej.
Po raz pierwszy moje rodzinne Chejłowo uznało człowieka z karabinem za swego obrońcę.
Co tu ukrywać, większą część wolnego czasu spędzałem z Piotrem Aleksiejewiczem, którego wszyscy nazywali Pietrucha. Wyręczałem go w pracy przy koniach: sam je czyściłem, karmiłem i poiłem. Miałem w tym ukryty cel. Kiedy przekonałem się, że grunt został odpowiednio przygotowany, przystąpiłem do realizacji swego planu.
– Pietrucha – zacząłem go błagać – weź mnie ze sobą.
– Ojciec cię nie puści.
– Ucieknę.
– Tak nie można – uciął dyskusję.
Niebawem pułk odszedł w kierunku Monastyryszcz.
Z żalem słuchałem dochodzącej stamtąd artyleryjskiej kanonady i wspominałem ludzi z czerwonymi gwiazdkami, którzy stali mi się tak bliscy. Cała wieś wspominała ich ciepło i serdecznie.
Mijały dni żołnierskiej służby, pełne kłopotów, radości, smutków i niebezpieczeństw.
W 1924 roku, po ukończeniu szkoły pułkowej, pełniłem służbę nadterminową. Zostałem wówczas mianowany szefem szkoły pułkowej 295 pułku piechoty 99 dywizji.
Stacjonowaliśmy wówczas w Czerkasach, pięknym, zielonym mieście nad Dnieprem. Mieszkaliśmy w koszarach. Cały czas poświęcałem służbie, dużo czytałem, najchętniej książki o tematyce historycznej, zwłaszcza o wojnie domowej, a także te, które mówiły o ojczyźnie moich przodków, o Polsce, do której miłość obudził we mnie austriacki jeniec, Jan Nowak.
Cofając się myślą w przeszłość, musze przyznać, że los był dla mnie łaskawy. Już w pierwszych latach służby wojskowej spotkałem wielu wybitnych i ciekawych ludzi – uczciwych, szlachetnych, szczerze oddanych sprawie socjalizmu. Szanowałem ich i starałem się naśladować, i to, być może, odegrało pewną rolę w mym życiu i wpłynęło na dalsze moje losy.
Jednym z nich był dowódca 99 dywizji, Kazimierz Kwiatek. Cóż może łączyć wchodzącego w życie chłopca z zahartowanym w walce klasowej warszawskim proletariuszem? A jednak Kazimierz Kwiatek stał się moim przyjacielem i nauczycielem; przyjaźń ta napełniała mnie dumą, żywiłem podziw dla tego nieustraszonego rewolucjonisty, mądrego dowódcy, taktownego i serdecznego człowieka.
Koszary szkoły pułkowej znajdowały się w pobliżu sztabu dywizji. Kazimierz Kwiatek bywał u nas często zarówno w godzinach zajęć, jak i w czasie odpoczynku.
W tych latach oficerowie sztabu – członkowie partii – nie tworzyli odrębnej organizacji i należeli do podstawowej organizacji partyjnej poszczególnych pododdziałów. Dowódca dywizji był członkiem organizacji partyjnej przy szkole pułkowej. Dzięki temu nie tylko znał każdego słuchacza z nazwiska, ale wiedział, jakie maja oni osiągnięcia w nauce, w czym się wyróżniają, kim chcą zostać. Przy każdym spotkaniu z dowódcą poznawaliśmy nowe szczegóły z jego niezwykle bogatej przeszłości. Przychodził czasem wieczorem do świetlicy, gdzie zbieraliśmy się, aby poczytać, pograć w szachy i domino, pośpiewać. Siadał na krześle pod oknem, dawał znak ręką, żeby nie wstawać, i zaczynał mówić o ostatnim strzelaniu albo manewrach. Ale to był tylko wstęp. Później można go było pytać o wszystko.
Wiedzieliśmy, że urodził się w Warszawie w 1888 roku i że ma trzydzieści sześć lat. Był średniego wzrostu, krępy, barczysty i sądząc z tego, co przeżył, chyba niebywale silny. Z wyrazistych rysów jego twarzy przebijała jakaś duma. Badawcze spojrzenie ciemnych oczu i rudawe, lekko obwisłe wąsy potęgowały to wrażenie. Ale skoro tylko Kwiatek zaczynał z kimś szczerą rozmowę, rysy twarzy łagodniały, oczy patrzyły ciepło, po ojcowsku. Kochał nas jak synów i widać było, że rozmowa z nami sprawia mu przyjemność. Łączyło nas i to, że dowódca był synem polskiego robotnika, poznał biedę i krzywdę ludzką, pracował w niejednej kopalni i fabryce.
– A ty, szefie, skąd jesteś? – spytał mnie któregoś dnia Kwiatek. – Też z Polski?
– Ja z Ukrainy. Ojciec był fornalem w majątku Dachowskich.
– Mówisz po polsku?
– Mówię.
– A ja powoli zapominam. Zamyślił się chwilę i mówił dalej:
– Niedługo minie dwadzieścia lat, jak wywieźli mnie żandarmi z Warszawy zakutego w kajdany.
– W kajdany? – nie mogliśmy ukryć zdumienia. Kwiatek nie zwracał uwagi na naszą dość naiwną reakcję i ciągnął dalej:
– Wy będziecie szczęśliwsi od nas, chłopcy! Przed wami staną otworem wszystkie drogi. Przyjmijcie dobrą radę: uczcie się. To, czego mnie nie udało się zdobyć w młodości, powinniście osiągnąć wy. Nie mogłem skończyć szkoły, wyrzucili mnie. Za co? Nie zdjąłem czapki przed księdzem. Na lekcji przypomniał mi o tym: złapał za włosy i tak szarpnął, że gwiazdy stanęły mi przed oczami. Nie wytrzymałem i rąbnąłem go w brzuch. Za to mnie wyrzucili.
– A gdzie uczyliście się potem, towarzyszu dowódco?
– W więzieniu...
Z ogromnym zainteresowaniem i wzruszeniem słuchaliśmy opowiadań naszego dowódcy, jakbyśmy czytali porywającą opowieść o rewolucyjnej walce klasy robotniczej z carskim despotyzmem.
Pamiętam, opowiadał nam kiedyś o próbie zamachu na ówczesnego warszawskiego generała gubernatora Maksymowicza 6 maja 1906 roku (według starego kalendarza).
– Nasza dziesiątka – mówił Kwiatek – stała niedaleko miejsca zamachu. Osłanialiśmy ucieczkę towarzysza Dzierzbickiego, który miał rzucić bombę. Ale nie udało się. Wyśledzili go szpicle i chcieli aresztować. Wówczas rzucił sobie bombę pod nogi i bohatersko zginął. Ostrzeliwując się, wycofaliśmy się.
– Ile lat siedzieliście w więzieniach? – zapytał go kiedyś jeden ze słuchaczy.
– Prawie jedenaście.
– A w kajdanach?
– Sześć.
Opowiadanie dowódcy rozbudzało w nas myśli o bohaterstwie rewolucjonistów, o ofiarach ponoszonych przez klasę robotniczą w krwawej walce z caratem i kapitalizmem, o tym, jak wierni synowie proletariatu stali się dowódcami Armii Czerwonej.
Byłem dobrym szefem kompanii, bodaj najlepszym w dywizji. Często na różnych zebraniach zasiadałem w prezydium obok Kwiatka. Byłem z tego dumny i nie spuszczałem oczu z ukochanego dowódcy. Na jego piersi błyszczał Order Czerwonego Sztandaru. W tym czasie niewielu dowódców miało tak wysokie odznaczenie...
Marzyłem o kontynuowaniu nauki i pragnąłem wstąpić do Szkoły Czerwonych Dowódców w Charkowie. Jednakże za mało umiałem i komisja, ku mojej wielkiej rozpaczy, nie zatwierdziła złożonego raportu. (...).
W 1929 roku poznałem Maję, córkę agronoma – Polaka. Pokochaliśmy się i wkrótce została moją żoną. O wiele łatwiej było mi teraz przezwyciężać piętrzące się trudności. Któż ich nie miał w czasie długich lat służby i któż nie wie, jak cenna jest pomoc i rada bliskiej osoby. Maja, opanowana i rzeczowa, potrafiła dodać mi otuchy w najcięższych chwilach, nierzadko łagodziła moją porywczość. Już ponad czterdzieści lat idę przez życie z moim wiernym przyjacielem, towarzyszem i doradcą. (...).

Ukończyłem akademię w 1938 roku, w pierwszej dziesiątce najlepszych, i zostałem na uczelni wykładowcą taktyki ogólnej oraz języka polskiego. Początkowo nie byłem zachwycony tą decyzją; bardzo chciałem znaleźć się w jednostce liniowej. Dopiero po kilku latach zrozumiałem, jak wiele dała mi praca w akademii. Pogłębiłem zdobyte wiadomości, przyswoiłem sobie sztukę podejmowania szybkich i trafnych decyzji, nauczyłem się też cenić pracę sztabów i ich doniosły wpływ na rozwój sytuacji na polu walki. Wszystko to uświadomiłem sobie w pełni, dopiero kiedy znalazłem się w jednostce.
Nauczanie jeżyka polskiego pomogło mi lepiej opanować język moich przodków, poznać polską literaturę klasyczną. Jeszcze w Chejłowie czytałem powieści Sienkiewicza, ale w przekładzie rosyjskim. Teraz mogłem je czytać w oryginale, poznać piękno mowy polskiej, a co najważniejsze, zapoznać się z burzliwymi dziejami bohaterskiego narodu. Rozczytywałem się w „Potopie”, w „Ogniem i mieczem”, „Panu Wołodyjowskim”, „Krzyżakach” i innych dziełach Sienkiewicza”...

Po ukończeniu Akademii Wojskowej im. M. W. Frunze S. Popławski pozostał na tejże renomowanej uczelni w charakterze wykładowcy, gdyż jego znakomite uzdolnienia, pracowitość, erudycja i szczere usposobienie budziły szacunek we wszystkich ludziach, którzy go poznali. Rokował wielkie nadzieje jako przyszły nauczyciel akademicki.
Okres 1940-1941 spędził na stanowisku szefa działu operacyjnego dywizji. Wojnę ZSRR z Niemcami rozpoczął w charakterze dowódcy pułku, później szefa sztabu i dowódcy dywizji w składzie frontów: Zachodniego, Kalinińskiego oraz 3 i 1 Białoruskiego, w latach 1943-1944 był dowódcą korpusu armijnego.
W 1944 roku generał S. Popławski został odkomenderowany przez władze ZSRR do Wojska Polskiego, powstałego na terenie tego kraju. We wrześniu-grudniu 1944 dowodził 2 Armią WP, następnie, do września 1945, 1 Armią WP.
Przeszedł długi i bohaterski szlak bojowy od Rosji do Niemiec, przez Litwę i Polskę, a w jego znakomitej książce wspomnień pt. Towarzysze frontowych dróg znalazł się również opis tego, jak wojska sowieckie zajmowały w 1944 roku polską Wileńszczyznę.
Po rozgromieniu nieprzyjaciela na Białorusi wojska 3 Frontu Białoruskiego otrzymały nowe zadanie: wykonać uderzenia na Wilno i Lidę, opanować te miasta, a następnie sforsować Niemen i uchwycić przyczółek na jego zachodnim brzegu.
Nasza 5 armia działała na kierunku głównego uderzenia. Tempo natarcia było wyjątkowo wysokie. Nieprzyjaciel stawiał słaby i niezbyt zorganizowany opór rozproszonymi siłami nadciągających nowych dywizji i resztkami cofających się zdziesiątkowanych sił, czepiając się wszystkich dogodnych rubieży, rzek, jezior i większych miejscowości. W związku z tym już pod koniec dnia 7 lipca oddziały przydzielonego 5 armii 3 korpusu zmechanizowanego gwardii, którym dowodził generał lejtnant W. Obuchow, zbliżyły się do Wilna od północnego wschodu. Jednocześnie wojska 5 armii pancernej gwardii pod dowództwem marszałka wojsk pancernych P. Rotmistrowa dotarły do południowego odcinka zewnętrznej rubieży obrony miasta. Od wschodu nadciągnął 65 korpus piechoty generała majora G. Pieriekriestowa. Od północnego zachodu Wilno było oskrzydlone przez oddziały 72 korpusu piechoty generała majora A. Kazancewa.
Do chwili rozpoczęcia walk o Wilno 45 korpus piechoty, nacierający w drugim rzucie armii, wspólnie z litewskimi, polskimi i białoruskimi partyzantami oczyszczał teren z wałęsających się na tyłach rozproszonych grup nieprzyjaciela. Przy aktywnej pomocy partyzantów i ludności zadanie to było wykonywane pomyślnie. Litwini bardzo gościnnie witali naszych żołnierzy, dzielili się żywnością, z własnej inicjatywy naprawiali drogi i mosty, podejmowali się roli przewodników, dawali podwody do przewożenia różnych ładunków.
W ciągu trzech lat „gospodarowania” na ziemi litewskiej hitlerowcy dopuścili się licznych zbrodni. Realizując barbarzyński plan „Ost”, okupant uśmiercił ponad 700 tysięcy ludzi, co stanowiło około jednej czwartej całej ludności tej republiki. W późniejszym okresie niedaleko Wilna, w miasteczku Ponary, znaleziono groby masowe przeszło 100 tysięcy ludzi. W jednym z fortów w Kownie hitlerowcy uśmiercili ponad 80 tysięcy ludzi radzieckich.
Kierowany przez komunistów miłujący wolność naród litewski stanął do walki z najeźdźcą hitlerowskim. W 1944 roku na terytorium Litwy działało 67 oddziałów i grup partyzanckich o różnej liczebności.
Ostatnie dwa akapity spośród przytoczonych powyżej wspomnień Popławskiego niewiele mają wspólnego z rzeczywistością. Po pierwsze, bowiem to nie „hitlerowcy”, lecz Litwini wymordowali w Ponarach ponad 120 tysięcy cywilów, nie żadnych „ludzi radzieckich”, lecz obywateli Polski, około 100 tysięcy Żydów, 20 tysięcy Polaków (w tym około tysiąca młodzieży gimnazjalnej Wilna). Po drugie, żaden „naród litewski” nie stanął „do walki z najeźdźcą hitlerowskim”, Litwa bowiem wystawiła po stronie Trzeciej Rzeszy 120-tysięczną armię ochotniczą, której co prawda Niemcy na front nie skierowali, uważając, że do tego się nie nadaje (generał Oeler uważał, że – cytujemy – „Bałtowie to najbardziej tępa i prymitywna rasa Europy”, i dlatego marni żołnierze), ale na całego używano do walki z ludnością pokojową na terenach okupowanej Europy Wschodniej w akcjach pacyfikacyjnych, masowych mordach na Żydach, Polakach, Białorusinach. Antyniemiecki ruch partyzancki na Litwie organizowali Polacy, Żydzi, Rosjanie i Białorusini, m.in. w odpowiedzi na bestialstwa litewskich oddziałów specjalnych. Nie dziwi więc, że jeden z dokumentów AK z 1943 roku stwierdzał, że Lietuvisi to „niezdrowy i nieliczny naród, lecz barbarzyński i zdemoralizowany lud, który jest nieświadomą zabawką w rękach wrogów Polski.

* * *

W dalszym ciągu swych żołnierskich wspomnień generał Stanisław Popławski pisał: Walki o Wilno przybrały na zaciętości. Dowództwo hitlerowskie przywiązywało do tego miasta wielką wagę, toteż przekształciło je w potężny węzeł obrony, osłaniający podejścia do Prus Wschodnich. W rejonie miasta znajdowały się poważne siły. Wycofywały się tu również resztki dywizji rozgromionych na Białorusi, przerzucano także wojska z innych odcinków frontu.
Jak wynikało z zeznań jeńców i zdobytych dokumentów, w obronie miasta uczestniczyły oddziały i pododdziały dziesięciu dywizji piechoty, trzech dywizji ochrony i dywizji pancernej, trzech samodzielnych pułków piechoty i dwóch pułków policji, szturmowy batalion SS, cztery samodzielne bataliony piechoty, trzy bataliony saperów oraz pewne pododdziały specjalne. Siły te liczyły co najmniej 12-15 tysięcy żołnierzy, ponad 300 dział i moździerzy, około 50-60 czołgów i dział pancernych. Garnizon był zaopatrzony w amunicję i żywność wystarczającą na dłuższy czas.
Jeszcze przed nadejściem wojsk radzieckich nieprzyjaciel zatrudnił przy budowie urządzeń obronnych swoje wojska oraz wszystkich zdolnych do pracy mieszkańców miasta, przekształcając je w twierdzę. Od strony wschodniej, w pagórkowatym terenie, przygotowane zostały rowy o pełnym profilu, osłonięte zaporami z drutu kolczastego i polami minowymi. Poważną przeszkodą dla nacierających wojsk radzieckich była tu również rzeka Wilejka. Od północy i zachodu miasto osłaniała rzeka Wilia. Jej strome brzegi, zwłaszcza w części północnej, były trudne do pokonania nie tylko dla czołgów i artylerii, lecz nawet dla piechoty. Klasztory i kościoły znajdujące się na lewym brzegu rzeki, zbudowane z kamienia i cegły, stanowiły doskonałą osłonę dla broniących się w nich hitlerowców. W samym mieście wszystkie większe budynki murowane przekształcone zostały w punkty oporu; wszystkie ulice znajdowały się pod ogniem krzyżowym i skrzydłowym. W centrum miasta urządzono stanowiska ogniowe dla artylerii i moździerzy, które mogły prowadzić ogień w dowolnym kierunku i ześrodkowywać go na zagrożonych odcinkach. Innymi słowy, był to „twardy orzech”. 7 lipca przybył tu samolotem generał leutnant Stachel z rozkazem Hitlera: „Utrzymać Wilno za wszelką cenę”.
Ale dla żołnierzy radzieckich nie istniały przeszkody nie do pokonania. Wojska 3 korpusu zmechanizowanego gwardii wdarły się na północno-wschodnie przedmieścia. Nacierające od czoła oddziały 65 korpusu piechoty rozpoczęły szturm przedmieść wschodnich. 72 korpus piechoty zakończył okrążenie Wilna od północnego zachodu, i zachodu, odcinając hitlerowcom drogi odwrotu.
Wojska 45 korpusu piechoty, po forsownym marszu, w godzinach rannych 8 lipca ześrodkowały się mniej więcej w odległości 60 kilometrów na południowy wschód od Wilna. W tym dniu zamierzano dać żołnierzom zasłużony odpoczynek, uzupełnić zapasy amunicji i materiałów pędnych, podciągnąć tyły. Jednak w połowie dnia ze sztabu armii nadszedł rozkaz: ogłosić alarm i natychmiast maszerować w kierunku Wilna.
Korpus przypominał poruszone mrowisko. Mimo zmęczenia ludzie robili wszystko w wielkim pośpiechu. Wszystkim dodawała energii wiadomość, że idziemy wyzwalać stolicę Litwy. Trzeba podkreślić, że aparat polityczny dywizji i korpusu, organizacje partyjne i komsomolskie poinformowały żołnierzy o bestialstwach hitlerowców, jakich dopuścili się oni na Litwie i w samym Wilnie. Żołnierze byli wzburzeni. Wszyscy pałali chęcią niezwłocznego uwolnienia ludzi radzieckich z hitlerowskiej niewoli.
W celu szybkiego przerzucenia korpusu wykorzystano nie tylko etatowe środki transportu, lecz również zdobyczne samochody. Miejscowi chłopi proponowali użycie przechowanych przez nich koni, sami ładowali na wozy amunicję, żywność, różne mienie wojskowe. Miedzy innymi dzięki ich pomocy znaleźliśmy się w wyznaczonym rejonie przed czasem.
Już w drodze otrzymałem rozkaz, aby z marszu zaatakować wileńskie zgrupowanie Niemców od południowego wschodu i rano 9 lipca wziąć udział w szturmie miasta.
Czołowa 159 dywizja piechoty w tym samym dniu nawiązała styczność bojowa z nieprzyjacielem i późnym wieczorem wszczęła walkę na południe od Wilna. O świcie nadeszły oddziały 338 i 184 dywizji piechoty. Wkrótce wyjaśniło się, że nieprzyjaciel wykorzystując pozostawanie w tyle wojsk nacierających na prawo od 5 armii, utworzył dość silne zgrupowanie i przeszedł do natarcia od północy, usiłując odblokować garnizon wileński. Stanowiło to poważne niebezpieczeństwo, ponieważ na prawym skrzydle 3 korpus zmechanizowany gwardii był całkowicie zaangażowany w walkach w samym mieście.
Dowódca armii zdecydował zawrócić na północ 251 i 277 dywizję piechoty, które miały zająć obronę i odeprzeć natarcie nieprzyjaciela. W celu wzmocnienia 72 korpusu piechoty miałem przekazać mu 338 dywizję piechoty. Dywizja ta siłami jednego pułku prowadziła walkę o południowo-zachodnie przedmieście Wilna, a pozostałe pułki przeprawiła w nocy przez Wilię i wyszła na rubież Orany, Rowy.
Nasze rozpoznanie lotnicze nagle wykryło ruch kolumn piechoty i czołgów nieprzyjaciela od północnego zachodu, od stacji Koszedary na Iwje, śpieszących z odsieczą garnizonowi wileńskiemu. Zgodnie z rozkazem dowódcy armii rzucono przeciwko nim naszą 184 dywizję piechoty, wzmocnioną pułkiem 97 dywizji oraz liczną artylerią przeciwpancerną. W rejonie zagajników na północ i północny zachód od Buchty i Dolnej jej oddziały zagrodziły drogę nieprzyjacielowi i zadały mu ciężkie straty w sile żywej i czołgach. Tak więc hitlerowcom nie udało się przebić do Wilna również od północy.
W mieście nadal trwały zacięte walki uliczne. W zasadzie walczyły tu 144, 371 i 97 dywizja piechoty, 3 korpus zmechanizowany gwardii, pułk 184 dywizji piechoty i większa część artylerii 45 korpusu piechoty, ustawiona do strzelania na wprost, w tym również działa wielkich kalibrów.
Hitlerowcy bronili się rozpaczliwie. Wszystkie budynki przekształcili w punkty oporu przystosowane do obrony okrężnej. Miasto było zasnute dymem palących się zabudowań i czołgów. Wstrząsały nim ogłuszające wybuchy pocisków, granatów moździerzowych i bomb lotniczych. Bez przerwy ujadały karabiny i pistolety maszynowe, wybuchały ręczne granaty.
Chcąc uniknąć wielkich strat i zniszczeń, dowództwo 5 armii jeszcze 10 lipca zaproponowało hitlerowcom poddanie się. Jednak nie złożyli oni broni nawet wówczas, gdy radzieckie oddziały przedarły się do centrum miasta, a próby odblokowania okrążonego garnizonu zakończyły się niepowodzeniem. Lotnictwo dostarczało otoczonym wojskom amunicję i żywność. W rejonie zagajnika na południe od Pogrundasu zrzucono nawet desant, liczący około 600 żołnierzy. Ale desant ten w zasadzie został unieszkodliwiony jeszcze w powietrzu, resztę zaś ujęły pododdziały 371 i 184 dywizji piechoty.
11 lipca wileńskie zgrupowanie hitlerowców zostało rozcięty na dwie części, z ośrodkami oporu w rejonie wiezienia i obserwatorium astronomicznego. Ataki grup szturmowych wzmocnionych artylerią i miotaczami płomieni nieprzyjaciel wciąż odpierał. Pomogli nam lotnicy. W ciągu jednego dnia wykonali 370 lotów, zrzucając tylko w rejonie więzienia około 90 ton bomb, w tym 18 jednotonowych. W nocy z 12 na 13 lipca zdemoralizowany nieprzyjaciel skapitulował. Natomiast z rejonu obserwatorium trzema grupami, liczącymi w sumie około 1000 ludzi, przedarł się do południowo-zachodniego przedmieścia i ukrył w lesie na północny wschód od Nerowa. Ale tam hitlerowcy zostali ponownie okrążeni i niemal wszyscy zginęli.
Po sześciodniowych zaciętych walkach nad Wilnem załopotały zwycięskie flagi. W czasie walk wojska 5 armii zlikwidowały ponad 7000 hitlerowców, a 5200 wzięły do niewoli. Zdobyły przy tym 156 sprawnych dział, 48 moździerzy, 291 karabinów maszynowych, 7000 karabinów i pistoletów maszynowych, 28 czołgów i dział pancernych, 1100 samochodów, 100 motocykli, 8 radiostacji, 500 koni, wiele składów z amunicją, żywnością i różnym mieniem wojskowym.
W czasie walk o Wilno znów zetknąłem się z Polakami.
Rankiem 10 lipca wracałem ze 184 dywizji do sztabu korpusu. Musiałem się zorientować, jak dojechać do chutoru, do którego miał się w tym czasie przenieść sztab. Nikogo z miejscowych mieszkańców po drodze nie spotkałem, nie miałem więc się kogo zapytać.
Nagle zobaczyłem w przydrożnym lasku liczną grupę uzbrojonych ludzi. Żołnierze siedzieli w grupkach pod drzewami. Wartownicy z pistoletami maszynowymi przechadzali się wzdłuż szosy. Zwróciłem uwagę, że niektórzy z nich byli ubrani po cywilnemu, choć nosili pasy wojsko­we. Na głowie mieli rogatywki. Początkowo myślałem, że to jakaś jednostka z Armii Polskiej generała Berlinga, ale wygląd żołnierzy nie wskazywał na to.
Wezwałem jednego z wartowników. Podszedł, stanął na baczność, zasalutował. Zapytałem go, jak można dojechać do wsi, której szukałem.
– Nie wiem, panie generale – powiedział po polsku. – Nie jestem tutejszy.
Zbliżyło się jeszcze dwóch żołnierzy. Jeden z nich był w polskim mundurze z dystynkcjami kapitana i w rogatywce. Przedstawił się.
Powtórzyłem pytanie i otrzymałem wyczerpującą odpowiedź. Widać było, że doskonale zna swój rejon.
– Co to za jednostka? – zapytałem.
– Dwudziesta dywizja Armii Krajowej.
– A wy kim jesteście?
– Dowódcą batalionu.
Rozmawialiśmy po polsku. Wzbudziło to zainteresowanie żołnierzy, którzy zaczęli gromadzić się wokół samochodu i przysłuchiwać naszej rozmowie.
– Co tu robicie?
– To jest rejon ześrodkowania naszej dywizji.
– A gdzie walczyliście?
– Do czasu okrążenia Wilna przez Armię Czerwoną działaliśmy na tyłach Niemców.
– A teraz?
– Otrzymaliśmy rozkaz zaprzestania działań bojowych.
– Czyj to rozkaz? Od kogo?
– Od rządu.
– Jakiego rządu?
– Rządu londyńskiego.
– To przecież nonsens! Teraz, kiedy zwycięstwo jest już blisko, wy składacie broń?
Popatrzyłem na stojących wokół nas żołnierzy, na ich przygnębione twarze i spuszczone oczy.
– Czekamy na rozkazy, panie generale... – głos kapitana brzmiał niepewnie.
Później dowiedziałem się, że w ramach realizacji planu „Burza” okręgi AK Wilno i Nowogródek wystawiły 1, 19 i 20 dywizję piechoty AK. W ostatnich dniach czerwca 1944 roku dowódca połączonych sił AK okręgu wileńskiego i nowogródzkiego, pułkownik Aleksander Krzyżanowski, pseudonim „Wilk”, dał rozkaz skoncentrowania głównych sił AK na południe od Wilna, w rejonie: Turgiele, Dziewieniszki, Ejszyszki. Z przybyłych oddziałów utworzono trzy zgrupowania: „Jaremy”, „Pohoreckiego” i „Węgielnego”. Ale na rozkaz polskiego rządu emigracyjnego wojska te nie angażowały, się do walki. Na co liczono? Najwidoczniej chodziło tu wyłącznie o demonstrowanie roszczeń do obszarów teraz należących do ZSRR. Zaniechano aktywnej walki z hitlerowcami, ściągano wojska na tereny wyzwolone już przez Armię Czerwoną, uważając je za własne.
Po przybyciu do chutoru spotkała mnie miła niespodzianka. Sztab korpusu rozlokował się w domu polskiej rodziny.
Słońce już zachodziło, złocąc promieniami wierzchołki drzew i dachy rozsianych aż po sam horyzont chałup. Były to chutory chłopskie, powstałe jeszcze za czasów caratu, chyba w okresie reakcji stołypinowskiej.
Dom, w którym mieścił się sztab, był tak mały, że większość moich oficerów ulokowała się w namiotach, łącznościowcy zaś zainstalowali swoje aparaty w rowach. Wchodząc do mieszkania usłyszałem polską mowę. Przywitała mnie starsza kobieta o bardzo bladej, wychudzonej twarzy.
– Prosimy, panie generale – powiedziała po polsku, dowiedziawszy się widocznie od oficerów sztabu, że jestem Polakiem.
– Dobry wieczór – odpowiedziałem.
Niech się pan poczęstuje... Czym chata bogata – gospodyni wniosła na dużej patelni jajecznicę oraz dzban zimnego mleka.
Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że od rana nic nie jadłem. Poczęstunek spożyłem więc z wielkim apetytem.
– Smakowało? – zapytała gospodyni, zabierając wytartą do czysta patelnię i pusty dzban.
– Bardzo. Dziękuję.
Z rozmowy dowiedziałem się, że gospodyni mieszka w chutorze z dwiema córkami i maleńkim synkiem.
– A gdzie mąż? – zapytałem.
– Niemcy rozstrzelali – kobieta nie mogła powstrzymać łez. – Był nauczycielem... Polakiem.
Prawdopodobnie pogłoski o generale mówiącym po polsku dotarły do miejscowej ludności polskiej, wkrótce bowiem wokół naszego domu zaczęli się gromadzić mieszkańcy sąsiednich chutorów.
Usiedliśmy na ganku. Wywiązała się ożywiona rozmowa, wywołując, oczywiście, ogromne zainteresowanie wśród żołnierzy ochrony sztabu, łącznościowców i kierowców. Rozpoczęła się ona od skargi pewnego staruszka, który żalił się na akowców, że zarekwirowali mu konia.
– Niech pan rozkaże, żeby mi go zwrócili – domagał się staruszek.
Kiedy powiedziałem mu, że AK nie podlega Armii Radzieckiej, uporczywie powtarzał:
– Przecież jest pan generałem i pana rozkaz muszą wykonać.
Zacząłem opowiadać zebranym o Armii Polskiej, która formowała się w ZSRR. Chłopi coś niecoś słyszeli, ale mieli o niej fałszywe zdanie. – To przecież Sowieci – odpowiadali – a nie Polacy.
– A górnik Aleksander Zawadzki? Czy to nie Polak?
– Słyszeliśmy... Tylko że to jest wojsko niepolskie...
– Kto wam takich głupstw naopowiadał?
– Słuchaliśmy radia londyńskiego.
Zrozumiałem, że propaganda rządu londyńskiego i tutaj posiała swe zatrute ziarno. Podległe mu ekspozytury krajowe nie tylko nie myślały o aktywnej walce z wycofującymi się Niemcami, lecz starały się ludzi od niej odciągnąć i wzniecić nienawiść do Związku Radzieckiego i odrodzonego Wojska Polskiego.
Próbowałem wyjaśnić swoim rozmówcom te sprawy. Pod koniec rozmowy wydawało mi się, że sporo z tego zrozumieli.
Natarcie 5 armii trwało. W zasadzie rozwijało się ono w najgorętszym okresie walk o Wilno. Prowadzono je przede wszystkim siłami 45 korpusu piechoty – 338 i 159 dywizji piechoty, wspartych 958 pułkiem dział pancernych oraz oddziałami artylerii przeciwpancernej. Po udaremnieniu prób odblokowania garnizonu wileńskiego, podejmowanych przez niemiecką piechotę i czołgi na północny zachód od miasta, wojska radzieckie w zaciętej walce posuwały się na zachód – w kierunku Niemna, w pasie Jeznas, Punia, Alitus, na południowy wschód od Kowna. W miarę zbliżania się do Niemna opór nieprzyjaciela wzrastał. Po kontratakach poszczególnych grup, wzmocnionych czołgami i działami pancernymi, zaczął on wprowadzać do walki świeże jednostki, przerzucane z Niemiec i mniej aktywnych odcinków frontu. Dowództwo hitlerowskie podejmowało rozpaczliwe kroki w celu umocnienia rubieży Niemna i Szeszupy – ostatnich przeszkód wodnych na drodze do Prus Wschodnich. Na zachodnim brzegu Niemna przeciwko wojskom 3 Frontu Białoruskiego hitlerowcy ześrodkowali ponad 10 dywizji piechoty i dywizji pancernych oraz kilka samodzielnych brygad. W skład tego zgrupowania wchodziła również dywizja pancerna SS „Totenkopf”, przerzucona tu z rejonu Jass, oddziały 19 dywizji pancernej ściągnięte z Holandii, 242 i 174 dywizja piechoty sprowadzone z Niemiec, 260, 57, 299 i 214 dywizja piechoty oraz inne związki taktyczne odtworzone po rozgromieniu ich przez wojska radzieckie w poprzednich walkach.
Znaczne siły przeciwstawiały się również 45 korpusowi piechoty, zwłaszcza nad Niemnem. Ciężka artyleria nie­miecka zamykała dostęp do rzeki. Lotnictwo, działając grupami po 15-20 samolotów, bombardowało kolumny naszych wojsk i ostrzeliwało je z broni pokładowej. Jednak 338 i 159 dywizje piechoty mimo wszystko posuwały się do przodu. W nocy z 13 na 14 lipca dotarły do Niemna i korzystając z ciemności czołowymi oddziałami sforsowały rzekę w rejonie Puni. 184 dywizja, po rozgromieniu nieprzyjaciela na północny zachód od Wilna, pod koniec dnia forsownym marszem dotarła do rejonu walk o Niemen i ześrodkowała się w rejonie Junczyonisa. Rozpoczęły się ciężkie walki o utrzymanie i poszerzenie przyczółków na zachodnim brzegu Niemna.
Sukcesy bojowe 45 korpusu piechoty wysoko oceniła Kwatera Główna Naczelnego Dowództwa, nadając mu zaszczytne miano „Niemeńskiego”. Wszystkie dywizje przedstawione zostały do odznaczenia orderami. Wielu oficerów, podoficerów i szeregowców za męstwo i odwagę wykazane w walkach o Witebsk i Wilno także przedstawiono do odznaczeń.
W połowie sierpnia korpus znów przeszedł do natarcia z zadaniem osiągnięcia rubieży rzeki Szeszupy i granicy pruskiej. Działania zaczepne poprzedzone zostały rozległymi przygotowaniami natury materiałowo-technicznej i politycznej. Podciągano tyły, wojska otrzymywały amunicję, przeprowadzano remont sprzętu, rozpoznawano nieprzyjaciela. Wykonując zadania oddziału politycznego korpusu, wydziały polityczne dywizji rozwinęły odpowiednią pracę polityczną. We wszystkich organach dowodzenia, oddziałach i związkach taktycznych odbyły się narady aktywu partyjnego, zebrania organizacji partyjnych i komsomolskich, wiece. Ich celem było przygotowanie stanów osobowych do przełamania silnej obrony nieprzyjaciela i jak najszybszego dotarcia do granicy Niemiec. „Wpędzić faszystowską bestię do jej legowiska!” – takie było gorące pragnienie żołnierzy, dowódców i pracowników politycznych.
Dobrze zapamiętałem przebieg narady aktywu partyjnego w 184 Duchowszczyńskiej Dywizji Piechoty, odzna­czonej Orderem Czerwonego Sztandaru i Orderem Suworowa II stopnia, w której uczestniczyłem wraz z zastępcą szefa oddziału politycznego korpusu, majorem Leonidowem. „Z nową siłą uderzymy na wroga całą potęgą nasze­go oręża, zadamy mu druzgocący cios” – mówili występujący na naradzie. (...).

15 sierpnia o godzinie 12.00 rozpoczęło się potężne przygotowanie artyleryjskie. Po zrzuceniu bomb przez nasze lotnictwo 184 i 159 dywizje 45 Niemeńskiego Korpusu Piechoty przeszły do natarcia. Jako pierwszy ruszył do przodu 1 batalion 262 pułku piechoty, na czele ze swoim dowódcą kapitanem Koczniewem i jego zastępcą do spraw politycznych kapitanem Kostenką. Żołnierze jednym skokiem pokonali strefę ognia zaporowego, wdarli się do okopów i opanowali je. Szczególnie wyróżniła się kompania starszego lejtnanta Dudkina. Jeden z jej plutonów oczyszczał transzeję z hitlerowców, inne zaś podążyły do przodu, nie dając pozostałym możliwości umocnienia się w drugiej transzei. Nieprzyjaciel w popłochu pierzchnął, porzucając karabiny maszynowe i baterię sprawnych dział. Szef artylerii pułku, kapitan Łoskutow, niezwłocznie odwrócił jed­no z dział i otworzył z niego ogień do uciekających hitlerowców. Równie pomyślnie nacierały oddziały 338 dywizji piechoty. Jednakże w miarę posuwania się w głąb obrony nieprzyjaciela jego opór wzrastał. Hitlerowcy bez przerwy kontratakowali. Z meldunków dowódców dywizji można było wywnioskować, że nieprzyjaciel podciąga odwody, wprowadza do walki czołgi i działa pancerne, w tym również najnowsze – „Tygrysy”, „Pantery” i „Ferdynandy”. Mimo to wojska radzieckie, odpierając liczne kontrataki, niepowstrzymanie parły ku granicy państwowej.(...).
Jako pierwsze stanęły nad graniczną rzeka Szeszupą pododdziały 294 i 297 pułku piechoty – bataliony kapitanów Jurgina i Gubkina. W walce na granicy szczególnie wyróżniły się kompanie starszego lejtnanta Jewdokimowa i starszego lejtnanta gwardii Zajcewa. Dzielni żołnierze tych kompanii, którzy pierwsi stanęli na granicy i utrzymywali tę rubież do chwili nadejścia sił głównych ich pułków, zostali przedstawieni do odznaczeń. Należeli do nich: z 297 pułku – lejtnant Ałybajew, starsi sierżanci Postnikow i Kapłun, sierżanci Kostin i Anjaman, szeregowcy Mawrin, Kasjanienko, Timoszenko, Kozyriew; z 294 pułku piechoty – starszy sierżant Pietrow, szeregowcy Alimow, Duchowski i Pietrowski. Dowódca batalionu, kapitan Gieorgij Gubkin, oraz dowódca kompanii, starszy lejtnant Wasyl Zajcew, którzy wykazali szczególne męstwo w walce o uchwycenie rubieży granicy państwowej, zostali przedstawieni do nadania im tytułu Bohatera Związku Radzieckiego. Za przełamanie silnie umocnionej nadgranicznej rubieży obrony tytuł ten otrzymało również wielu innych oficerów, podoficerów i szeregowców. Ponad 1200 osób odznaczono orderami i medalami.
Rozwijając powodzenie wojska korpusu na kilku odcinkach sforsowały Szeszupę i uchwyciły przyczółki na jej zachodnim brzegu, już na terenie Prus Wschodnich. Wkrótce – zgodnie z rozkazem – przeszliśmy na przyczółkach do obrony; budowano przeprawy w celu podciągnięcia ciężkiego sprzętu. Żołnierze korzystali z wypoczynku, który im się bardzo przydał, od chwili bowiem rozpoczęcia operacji białoruskiej przebyli w nieustannych walkach ponad 700 kilometrów. Zaczęliśmy przygotowywać rubieże wyjściowe, z których korpus przeszedł potem do natarcia, uczestnicząc w operacji wschodniopruskiej.
Aby uniknąć strat od ognia dalekonośnej artylerii i lotnictwa nieprzyjaciela, pułki okopywały się, podciągały tyły, przyjmowały uzupełnienie i sprzęt bojowy, uzupełniały zapasy amunicji.
W chłodny, wrześniowy poranek w czasie inspekcji dywizji wszedłem do schronu dowódcy 184 dywizji piechoty, generała majora Basana Gorodowikowa, i serdecznie się z nim przywitałem. Wysoki, zgrabny, z czarną czupryną i pysznymi wąsami, energiczny, zawsze się wesoło uśmiechał, ukazując dwa rzędy olśniewająco białych zębów, kontrastujących z jego opaloną twarzą. Nieco skośne, mądre oczy błyszczały taką nie ukrywaną radością życia, że zarażały entuzjazmem każdego, kto się z nim zetknął.
– Witaj, wodzu – zażartowałem. – Co słychać?
– U Gorodowikowych zawsze wszystko w porządku – odpowiedział wpadając w wesoły ton.
Była to aluzja do bojowych tradycji jego rodziny, a równocześnie uzasadniona duma ze swojej dywizji, która wyróżniła się w czasie odpierania ostatniego przeciwuderzenia nieprzyjaciela.
Usiedliśmy nad mapą i sprecyzowaliśmy zadania dywizji, która w systemie obrony korpusu zajmowała bardzo ważny kierunek.
Ze wzgórza, gdzie znajdował się punkt obserwacyjny, dobrze było widać cały odcinek obrony. Zamierzaliśmy właśnie wyjść ze schronu, aby pewne sprawy ustalić bezpośrednio w terenie, gdy niespodziewanie telefonista zameldował, że sztab armii wzywa mnie do aparatu.
Podniosłem słuchawkę i usłyszałem głos dowódcy armii, Kryłowa:
– Przekażcie natychmiast dowództwo korpusu swojemu zastępcy i zameldujcie się na stanowisku dowodzenia sztabu armii. Następnie udacie się do Moskwy, do Głównego Zarządu Kadr.
– Rozkaz! – to było wszystko, co mogłem odpowiedzieć.
To nagłe wezwanie było dla mnie zagadką. Snułem różne przypuszczenia. Możliwość skierowania, do szeregów Wojska Polskiego zajmowała wśród nich nieostatnie miejsce.
W warunkach frontowych przekazanie dowództwa nie zabiera wiele czasu, toteż jeszcze tego samego dnia zameldowałem się na stanowisku dowodzenia armii. Ziemianka dowódcy armii przypominała tysiące innych ziemianek dowódców pułków i dywizji. Nikołaj Iwanowicz, człowiek z natury skromny, nie budował sobie podziemnych apartamentów, tym bardziej że obrona nad rzeką Szeszupą nie mogła być długotrwała.
– Tak więc, Stanisławie Hilarowiczu – powiedział dowódca armii – rozstajemy się. Jesteście Polakiem, a więc będziecie służyć w Wojsku Polskim. Wiem, że spodziewaliście się tego.
Przypomniałem sobie, jak jeszcze w październiku 1943 roku do mojego schronu wszedł szef sztabu korpusu i zameldował:
– Dzwonili z armii, prosili o podanie nazwisk oficerów polskiej narodowości.
– To o co chodzi? Przekażcie!
Spojrzał na mnie pytająco.
– Czy podać mnie?... Oczywiście.
I oto stało się.
Zjedliśmy razem z Nikołajem Iwanowiczem obiad, wypiliśmy po kieliszku za przyszłe sukcesy bojowe Wojska Polskiego, po przyjacielsku wspominając minione dni i wspólne bitwy z wrogiem. Na pożegnanie życzyliśmy sobie wzajemnie wszystkiego najlepszego.
Po wyjściu z ziemianki odetchnąłem pełną piersią i rozejrzałem się dokoła. Zrobiło mi się jakoś bardzo smutno na myśl, że już nigdy nie ujrzę frontowych przyjaciół i że zamknął się jeszcze jeden rozdział mego życia. Jak potoczą się dalsze moje losy?...
Na lotnisku czekał już samolot i po pięciu godzinach wylądowałem w Moskwie, gdzie oczekiwał mnie oficer z Głównego Zarządu Kadr. Sprawa jest widocznie pilna, pomyślałem. I rzeczywiście. Od razu pojechaliśmy do zarządu.
– Przeczytajcie – powiedziano mi tam, podając jakiś dokument.
Był to rozkaz Naczelnego Dowódcy Radzieckich Sił Zbrojnych, marszałka Stalina, o skierowaniu mnie, na prośbę PKWN, do Wojska Polskiego. Rozkaz polecał „udać się niezwłocznie na miejsce służby”.
Wieczorem przyjął mnie szef Sztabu Generalnego, generał armii Antonow.
– Obejmiecie stanowisko w jednej z armii Wojska Polskiego...
– Jednej z armii? – przerwałem mimo woli.
– Tak. W miarę wyzwalania terytorium Polski formują się tam polskie siły zbrojne... O piątej rano odlecicie do Lublina. Życzę powodzenia.
A więc stało się!
Owładnęły mną sprzeczne uczucia: smuciłem się i cieszyłem równocześnie. Smuciłem się, ponieważ opuszczałem Armię Radziecką i ludzi bliskich mi i drogich. Jednocześnie zaś cieszyłem się, że powierzono mnie – komuniście i Polakowi – zaszczytne zadanie uwalniania od faszystów ziemi polskiej, na której żyli niegdyś moi przodkowie.
Spotkanie z rodziną, która w tym czasie wróciła już do Moskwy, było krótkie, o wiele krótsze, niż bym sobie tego życzył. O świcie znalazłem się już na lotnisku. Padał ulewny deszcz. Chmury wisiały nisko, zdawało się, że tuż nad samą ziemią.
– Lecimy? – zapytałem pilota.
– Tak jest, towarzyszu generale.
Samolot wzniósł się w powietrze i skierował na zachód.

* * *

W ciągu dalszych walk z hitlerowcami i ich sojusznikami Stanisław Popławski brał udział w wielu decydujących starciach między wojskami radzieckimi i polskimi z jednej strony, a niemieckimi, holenderskimi i innymi z drugiej, w których uczestniczyły gigantyczne masy siły żywej i techniki, niespotykane nigdy na taką skalę w dziejach ludzkości. Druga wojna była zresztą pod tym względem zjawiskiem wyjątkowym, Tylko np. bitwa powietrzna o Anglię trwała od 15 sierpnia do 31 października 1940 roku. Niemiecka Luftwaffe miała do dyspozycji 2355 samolotów, a tym około 900 myśliwców. Na skutek bombardowań zniszczono około 20 proc. powierzchni mieszkalnej Londynu, zabito 42 tys. jego mieszkańców, a 111000 odniosło rany. W tej bitwie Niemcy stracili 1733 samoloty (247 z nich zestrzelili piloci polscy), a lotnictwo brytyjskie – tylko 733. Są to liczby imponujące, a przecież na Froncie Wschodnim, gdzie z Niemcami walczył wspólnie żołnierz polski i radziecki, zarówno masa siły żywej, jak i techniki była wielokrotnie większa niż na Zachodzie. I tutaj też rozstrzygały się losy drugiej wojny światowej – także dzięki męstwu żołnierzy i mądrości ich dowódców.
Do najdonioślejszych zdarzeń II wojny światowej należały walki o przełamanie Wału Pomorskiego, potężnego systemu obronnego stworzonego przez Niemców na terenie Polski północnej. O tych walkach Stanisław Popławski opowiedział w rozdziale pt. Przez bunkry i pola minowe swej książki:
W bitwie o Wał Pomorski armia nasza zdawała swój najtrudniejszy egzamin w tej wojnie. Trzech Polaków ze Związku Radzieckiego – generałów Wojska Polskiego – spędziło tu wiele bezsennych nocy: szef sztabu armii, generał brygady Wsiewołod Strażewski, mój zastępca, generał brygady Marek Karakoz, no i ja – dowódca 1 armii Wojska Polskiego. Pochyleni nad mapami operacyjnymi bądź ze słuchawką telefoniczną przy uchu przeżywaliśmy tu chwile radości i niepowodzeń.
Zanim przejdę do opisu przebiegu bitwy, muszę zaznaczyć, że przełamanie Wału Pomorskiego przez 1 armię rozpoczęło się wtedy, gdy armie radzieckie wchodzące w skład 1 Frontu Białoruskiego i działające bardziej na południe znajdowały się już nad Odrą. Fakt ten, oczywiście, nie mógł nie mieć wpływu na zdolność obronną wojsk nieprzyjaciela. Jednocześnie muszę podkreślić, że umocnienia Wału Pomorskiego stanowiły bardzo trudną przeszkodę do pokonania.
Niemieckie dowództwo rozpoczęło budowę potężnie ufortyfikowanego pasa obrony na granicy wschodniej jeszcze w 1934 roku. W owym czasie niemiecki sztab generalny gorączkowo przygotowywał plany wojenne i rozbudowywał silne umocnienia na granicy z Polską. Wtedy też powstawał Wał Pomorski, powiązany od południa z międzyrzeckim rejonem umocnionym.
Dzisiaj, po upływie przeszło ćwierć wieku od chwili zakończenia wojny, można dokładnie określić cele, do których dążyło dowództwo hitlerowskie. Wał Pomorski stanowił ważne ogniwo w całym systemie ufortyfikowanego pasa obrony na wschodzie hitlerowskich Niemiec. Spełniał on zadanie osłony koncentracji wojsk hitlerowskich przeznaczonych do agresywnych działań na wschodzie. Jednocześnie Wał Pomorski pełnił funkcję rubieży obronnej na kierunku berlińskim. Dlatego też, gdy wojska radzieckie zbliżyły się do terenów niemieckich, dowództwo faszystowskie przystąpiło do modernizowania i doskonalenia urządzeń obronnych na wale oraz do budowy dodatkowych umocnień.
Dokładne usytuowanie wszystkich urządzeń obronnych mogliśmy szczegółowo poznać dopiero po przełamaniu tej pozycji. Do tego momentu Wał Pomorski był dla nas całkowitą zagadką. Nawet sztab 1 Frontu Białoruskiego nie dysponował dokładniejszymi danymi. Wszystkie potrzebne informacje trzeba było zdobywać w czasie walk – przez wszechstronne rozpoznanie i z zeznań jeńców.
Wał Pomorski składał się z trzech rubieży obrony.(...)
Bitwa rozpoczęła się 5 lutego 1945 roku....
Moje pododdziały uderzały w tym rejonie, który generał Kieniewicz wskazał na mapie. O godzinie 16.00 podeszły do szosy na północ od folwarku Dobrzyca. Ich atak stanowił dla nieprzyjaciela całkowite zaskoczenie. W związku z tym do niedostatecznie obsadzonego folwarku skierował on dodatkowe oddziały, odsłaniając tym samym centrum i prawe skrzydło swego ugrupowania. Niestety, generał Kieniewicz spóźnił się trochę z wprowadzeniem do walki drugiego rzutu, co Niemcy skwapliwie wykorzystali. Dwie kompanie hitlerowskie wykonały gwałtowny kontratak na odcinku przełamania batalionów i odcięły je od głównych sił 4 dywizji. W tym krytycznym momencie walki major Murawicki stracił łączność radiową z dowódcą pułku.
Tymczasem dowódca 11 pułku piechoty, pułkownik Kondratowicz, nie orientując się, co się stało z jego dwoma batalionami, postanowił w południe wprowadzić swój drugi rzut – 1 batalion pod dowództwem porucznika Sergiusza Grucy. Jednakże działanie batalionu również było spóźnione. Nieprzyjaciel spodziewał się, że będziemy dążyli do połączenia z odciętymi batalionami, i powitał nacierających ogniem broni maszynowej i moździerzy. Natarcie załamało się. Powstała bardzo trudna sytuacja.
W tym czasie generał Kieniewicz przyjechał na stanowisko dowodzenia pułkownika Kondratowicza. Po zapoznaniu się z sytuacją podjął decyzję natychmiastowego uderzenia w celu połączenia się z odciętymi batalionami 11 pułku. Po 15-minutowej nawale ogniowej artylerii 10 pułk piechoty, dowodzony przez pułkownika Wincentego Potapowicza, wspólnie z batalionem porucznika Sergiusza Grucy i 2 batalionem 12 pułku piechoty pod dowództwem kapitana Kazimierza Otwinowskiego wykonały silne uderzenie w kierunku Leżenicy.
Żołnierze i oficerowie dobrze znali ciężką sytuację okrążonych batalionów, toteż wzmogli tempo natarcia. Opór niemiecki zaczął słabnąć. Wkrótce nacierający przerwali pierścień okrążenia i połączyli się z odciętymi batalionami. 6 lutego o godzinie 5.00 rano 10 pułk piechoty wyszedł na rubież rzeki Dobrzyca w rejonie folwarku o tej samej nazwie i połączył się z batalionami 11 pułku piechoty.
Należy podkreślić, że noc spędzona w okrążeniu była dla żołnierzy wyjątkowo ciężka. Gdyby pomoc nadeszła kilka godzin później, epilog byłby tragiczny.
Oczywiście, dla ostrzelanych i zahartowanych w walkach wojsk walka w okrążeniu w owym czasie nie była czymś wyjątkowym, potrafiły one twardo bronić się w takich warunkach, ale dla młodych, niedoświadczonych jeszcze żołnierzy polskich było to nie lada przeżycie. Zdali oni pomyślnie swój trudny egzamin bojowy, mimo że przeważające siły wroga atakowały ze wszystkich stron. Oto niektóre epizody tej walki.
Jedna z kompanii 2 batalionu natknęła się na zamaskowany betonowy schron bojowy. Początkowo żaden z naszych żołnierzy nie mógł się zorientować, skąd prowadzony jest ogień. Wydawało się, że pociski wylatują spod ziemi. Polacy zalegli. Padli pierwsi ranni. Żołnierze nie znali jeszcze sposobów zdobywania BSB. Jednakże trzeba było rozwiązać i tę zagadkę bojową. Dowódca plutonu, chorąży Seretny, zaczął czołgać się w kierunku podejrzanego wzgórza. Kiedy zorientował się, skąd strzela nieprzyjacielski karabin maszynowy, minął wzgórze, przedostał się na tyły schronu i zaległ, zastanawiając się, co dalej robić. Jednocześnie przygotował granat. Nagle spostrzegł, że hermetyczne drzwi BSB otwierają się. Wychyliła się z nich głowa w hełmie. Nie namyślając się długo, rzucił granat prosto w otwarte drzwi. Wewnątrz schronu nastąpił wybuch. Chorąży oddał w tym samym kierunku serię z pistoletu maszynowego. Nieprzyjacielski karabin maszynowy zwalił go z nóg. Nadbiegli koledzy, otoczyli schron i zmusili Niemców do poddania się.
Żołnierze pochylili się nad ciężko rannym, chorążym. Ledwie dosłyszalnym głosem zapytał:
– Milczy?
– Milczy, milczy – uspokajali go domyślając się, o co pyta.
Wtedy chorąży, tracąc już przytomność, wyszeptał:
– Naprzód, przyjaciele, za naszą Polskę...
Nieprzyjaciel zaciekle atakował, pragnąc zniszczyć odcięte bataliony. O zmierzchu na drodze z Wałcza rozległ się warkot silników i pojawiła się kolumna samochodów. Wozy podjechały bliżej i zatrzymały się. Zaczęli z nich wyskakiwać hitlerowscy żołnierze.
– Znowu kontratak – zorientował się Murawicki wyglądając z okopu i rzucił komendę: – Przygotować się! Bagnet na broń!
Żołnierze zrozumieli: jeśli nie starczy amunicji, będą walczyć wręcz, na bagnety. Tak się też stało. Nieprzyjacielski pocisk zniszczył ostatni moździerz. Zginął dowódca kompanii moździerzy. Kończyła się amunicja.
– Na bagnety! – rzucił rozkaz Murawicki. Żołnierze wybiegli z okopu. Odwaga czyniła cuda.
W pobliżu folwarku Dobrzyca Niemcy pozostawili stosy trupów. Niewielu uszło z życiem przed bagnetem polskich żołnierzy.
Wróg nie dawał jednak za wygraną. Nacierał ze wszystkich stron. Atak następował za atakiem – z przodu, ze skrzydła, z tyłu. Nikt zresztą nie mógł rozróżnić, gdzie front, a gdzie tyły. Ale bataliony polskie nie cofnęły się ani o krok. W najbardziej krytycznym momencie, kiedy wydawało się, że sytuacja jest już bez wyjścia, a triumf nieprzyjaciela bliski, zupełnie nieoczekiwanie nadeszła pomoc.
– Trzymaliśmy się do ostatka – powiedział Murawicki i wyczerpany osunął się na ziemię.
Hitlerowcy wykonali jeszcze kilka nieudanych kontrataków. Z godziny na godzinę nasza sytuacja się popra­wiała. Przełamanie zostało dokonane. Nadeszła chwila decydujących działań całej armii.
Jednakże sytuacja 4 dywizji wciąż jeszcze była niewyjaśniona. Wprawdzie włamała się ona w głąb obrony nieprzyjaciela na głębokość 5 kilometrów, ale jej skrzydła pozostały odsłonięte. A to zawsze grozi niebezpieczeństwem. I wtedy z pomocą piechurom przyszli artylerzyści. W ślad za piechotą ruszyła 5 brygada artylerii ciężkiej, która wspierała walczące oddziały piechoty ze stanowisk w rejonie Szwecji. Traktory, ciężko sapiąc, ciągnęły po grząskim błocie potężne 152-milimetrowe działa. Saperzy i piechurzy pomagali artylerzystom, rzucając pod gąsienice kawałki drzewa, deski, gałęzie.
– Ej, rrrup! – okrzyk ten brzmiał jednakowo po polsku i po rosyjsku. – Jeszcze raz, rrrup!
Dowódca brygady, generał Włodzimierz Kierp, nie pozostawał na uboczu. Brnął razem z żołnierzami w grząskim błocie, podpierał ramieniem działa, wołał z innymi: „Ej, rrrup!”
Wreszcie błotnista nizina skończyła się. Ciągniki szybko ruszyły naprzód po twardym gruncie. Pierwsza podeszła pod Dobrzycę bateria porucznika Mateusza Łaczina i otworzyła ogień na wprost. To samo uczynił celowniczy Kuten. Już po pierwszym wystrzale nad schronem wykwitł pióropusz kurzu. Jeden pocisk trafił w stalową kopułę, drugi w otwór strzelniczy. Po trzecim wystrzale ze schronu zaczął wydobywać się dym, a potem nastąpił wybuch. Schron został rozbity.
Na wschód od Dobrzycy zajęła stanowisko ogniowe bateria porucznika Fiłatowa. Artylerzyści polscy lubili swego dowódcę za odwagę i pogodne usposobienie.
– Ognia, ognia! – prosili piechurzy.
– Zaraz damy Niemcom przypalić – uspokajał ich Fiłatow. – Podajemy właśnie ogień.
Bateria strzelała celnie i skutecznie i nieprzyjaciel postanowił ją zniszczyć. Obsługi naszych dział ujrzały nagle przed sobą hitlerowskich żołnierzy. Byli to artylerzyści, których działa zostały przez nas zniszczone. Szli do ataku, ale nie strzelali. Groźnie krzycząc, zbliżali się do naszych stanowisk. Wtedy Fiłatow zwrócił się do żołnierzy i zawołał:
– Bracia! Dajmy bobu faszystowskim gadom, niech się nie pchają na polską baterię! Za mną, żołnierze!
Polscy artylerzyści ruszyli za nim. Walczyli kolbą, bagnetem, nożem, pistoletem. Wkrótce na polu walki pozostały tylko ciała niemieckich artylerzystów. Bateria znów otworzyła ogień.
Pod Dobrzycą faszyści niemieccy popełnili kolejną potworną zbrodnię.
Z dywizjonu artylerii ciężkiej wysłano zwiadowców w kierunku Golców w celu przygotowania punktów obserwacyjnych. Zwiadowcy zaginęli. Na poszukiwanie ich udała się grupa żołnierzy. I oto w gęstym lesie znaleziono zwłoki naszych kanonierów. Widocznie trafili na nieprzyjacielską zasadzkę. Hitlerowcy w nieludzki sposób musieli znęcać się nad zwiadowcami. Podporucznik Gardziel miał połamane ręce i nogi, a w klatce piersiowej ogromną ranę od noża. Szesnaście ran zadanych w głowę i pierś naliczyli żołnierze na zwłokach chorążego Marcina Olesiuka. Zginął męczeńską śmiercią plutonowy Antoni Wandycz. Podobny los spotkał kaprala Sadę i kanoniera Kazimierza Urbana.
Następnego dnia zaginęła grupa artylerzystów, którzy prowadzili obserwację i kierowali ogniem artylerii. W toku przesuwania się dywizjonu na nowe stanowiska ogniowe żołnierze znaleźli rozbity samochód zaginionych zwiadowców. W pobliżu leżały ich zmasakrowane ciała.
Pomordowani mieli wykłute oczy, poobcinane uszy, połamane ręce i nogi. Artylerzyści z trudem rozpoznali wśród ofiar swych towarzyszy broni: podporucznika Eugeniusza Olesiuka (brata zamęczonego Marcina Olesiuka), podporucznika Edwarda Ostrzyńskiego i pozostałych dwudziestu czterech żołnierzy...
Generał Kieniewicz trafnie przewidział, że na głównym kierunku uderzenia Niemcy będą usiłowali odzyskać utracone pozycje, i przezornie przesunął artylerię bliżej piechoty.
Przewidywania generała Kieniewicza rzeczywiście się sprawdziły. Nieprzyjaciel podciągnął świeże siły, stawiał coraz bardziej zacięty opór i rozpoczął gwałtowne kontrataki. Wywiązały się ciężkie walki. Nasi żołnierze twardo jednak utrzymywali zdobyte rubieże. O gwałtowności niemieckich kontrataków świadczy chociażby fakt, że 10 pułk piechoty w ciągu pięciu godzin był kontratakowany dziewięć razy. Mimo to nie udało się nieprzyjacielowi złamać oporu polskich żołnierzy, którzy nie tylko mężnie się bronili, ale wykorzystując każdą okazję wciąż posuwali się do przodu. W ten sposób 11 pułkowi piechoty udało się opanować skrzyżowanie dróg na północ od folwarku Dobrzyca, a 3 batalionowi 12 pułku piechoty pod dowództwem kapitana Stanisława Piotrowskiego włamać się w obronę nieprzyjaciela między jeziorami Zdbiczno i Smolno.(...).
Nieprzyjaciel nie spodziewał się natarcia o tej porze. Najwidoczniej uważał, że nasze oddziały prowadzą działania ograniczone z zamiarem poprawienia ogólnego położenia. Dzięki temu zaskoczeniu Niemcy nie zdążyli podjąć zorganizowanego przeciwdziałania, jedynie artyleria otworzyła silny ogień. Piechota polska, wspierana ogniem artylerii, zdecydowanie posuwała się naprzód. Do końca dnia 2 dywizja opanowała miejscowość Kłosowo, a 1 dywizja zdobyła Dębołękę i podeszła do Górnicy. Jednocześnie 4 dywizja piechoty przesunęła się na południe, do rubieży Kolno, Karsibór. Jej lewoskrzydłowe pododdziały sforsowały rzekę Dobrzycę i podeszły do miejscowości Bobrowo.
W ten sposób zarysowała się sprzyjająca sytuacja do wykonania decydującego uderzenia w celu ostatecznego przełamania Wału Pomorskiego.
Wieczorem szef oddziału rozpoznawczego armii, podpułkownik Stanisław Domaradzki, przyprowadził wziętego do niewoli niemieckiego oficera. Przede mną stał oberleutnant, dowódca kompanii pułku „Deutsch Krone”. Nie zapamiętałem jego nazwiska. Nie ma to zresztą większego znaczenia. Wspominam o nim z zupełnie innych powodów.
– Gdzie pełniliście służbę? – spytałem oficera.
– Jestem artylerzystą. Byłem wykładowcą w szkole artyleryjskiej w Bornem.
– Członek partii nazistowskiej?
– Tak jest – wykrztusił, a potem poprawił się. – Tak jest, panie generale.
– Proszę wskazać umocnienia w rejonie Mirosławca – zażądałem, podsuwając mu mapę.
– Panie generale... – zawahał się. Ale gdy napotkał mój gniewny wzrok, pokazał część umocnień na mapie.
– O tych wiemy. Gdzie jeszcze?
– To wszystkie.
– A jeszcze gdzie? – powtórzyłem pytanie podniesionym głosem.
– Bardziej na południe, o tu... jeszcze jeden schron bojowy...
– Dobra – machnąłem ręką. – A kto dowodzi dywizją „Märkisch Friedland”?
– Pułkownik Lehmann. – Niemiec nie czekając na dodatkowe pytanie, scharakteryzował Lehmanna jako odważnego i twardego dowódcę.
– Co rozumiecie przez pojecie „twardy dowódca”?
– Wydał rozkaz, żeby bronić się do ostatniego żołnierza. Żadnej litości dla wroga ani dla rannych, ani dla jeńców...
– Uważacie ten rozkaz za słuszny?
– Tak jest. – Spostrzegł się jednak i dodał: – Jestem żołnierzem, panie generale.
– A co możecie powiedzieć o dowódcy dziesiątego korpusu armijnego, generale von Krappe?
Jeniec drgnął, usłyszawszy to nazwisko.
– Nie mam zaszczytu znać go osobiście. Ale to jest znakomity taktyk. Potrafi obronić honor wielkich Niemiec... to jest swojej ojczyzny, chciałem powiedzieć... Generał Krappe pochodzi z Pomorza i w ostatnim okresie został przydzielony do Grupy Armii „Wisła”. Wiem o tym z rozkazu, który nam odczytano w związku z objęciem przez niego obowiązków dowódcy korpusu.
– O czym jeszcze mówił ten rozkaz?
– Rozkaz żądał bezgranicznego oddania führerowi... nieustępliwej walki z wrogiem, zwłaszcza z Polakami, którzy czyhają na nasze ziemie, chcą zabrać Pomorze.
Postanowiłem poprosić swego zastępcę do spraw polityczno-wychowawczych. Niech jeniec powtórzy przy nim, czego żąda od swoich żołnierzy Krappe.
– Generał Krappe wymaga, żeby w stosunku do Polaków być bezlitosnym, ponieważ chcą zagarnąć Pomorze – stwierdził powtórnie jeniec.
– Bezlitosnym? Co to znaczy?
– Nie oszczędzać ani jeńców, ani rannych...
Oberleutnanta wyprowadzono.
– Te słowa generała von Krappe powinien znać każdy żołnierz i oficer polski. Nie ulega przecież, wątpliwości, że nasi pomordowani artylerzyści to pierwsze ofiary tego bestialskiego rozkazu.
– Żołnierze i oficerowie o tym wiedzieli – odparł Jaroszewicz i szybko wyszedł z pokoju.
Początkowo uderzenie na punkt oporu Mirosławiec planowane było na godzinę 9.00 rano. Wszystko zasnuła jednak gęsta mgła, zwiastun ochłodzenia. Powiał zimny wiatr. Kałuże ściął lód. Mgła dla artylerzystów to prawdziwy dopust boży. Bez wsparcia artylerii piechocie ciężko nacierać. Dlatego początek ataku przesunęliśmy na godzinę 11.00. (...)

* * *

Piotr Jaroszewicz, uczestnik tych zdarzeń, („Przerywam milczenie”, Warszawa 1991) wspominał: „Niemcy czynili wiele, aby zniszczyć odrodzone wojsko polskie, wojsko, od starć z którym rozpoczęli wojnę. Klasycznym przykładem specjalnego rzucenia najsprawniejszych sił niemieckich dla rozgromienia Polaków było skierowanie wypoczętych dywizji sprowadzonych ze Skandynawii wprost na I Armię na Pomorzu Zachodnim. Z jaką zawziętością prowadzony był atak na Polaków świadczy fakt, że spalono wtedy żywcem polskich żołnierzy i oficerów, których grupę podstępnie wzięto do niewoli. Dywizje hitlerowskie próbowały włamać się w głąb naszej obrony, ale zostały zdruzgotane, a ich niedobitki Niemcy skierowali za Odrę. Podobna próba totalnego ataku na Polaków powtórzyła się nawet w ostatniej fazie wojny, nad Kanałem Hohenzollernów, na północ od Berlina... Dopiero po 10 dniach walk, 7 lutego 1945 roku, nastąpiło przełamanie Wału Pomorskiego. Nasze wojska wdarły się na głębokość 30 kilometrów w głąb obrony przeciwnika. Był to ogromny sukces w skali całej operacji, która doprowadziła wojska radzieckie od Wisły do Odry, na przedpola Berlina. Kosztowało to nas jednak ponad 6 tysięcy rannych, zabitych i zaginionych w czasie ciężkich walk. Poległo 1780 żołnierzy. Straty hitlerowskie sięgnęły 8 tysięcy ludzi. Ponadto Polacy wzięli do niewoli około 1500 żołnierzy i oficerów”...
Skoro jesteśmy przy wspomnieniach premiera Piotra Jaroszewicza, to zaznaczmy na marginesie, że on niezbyt pochlebnie oceniał swego byłego towarzysza broni i notował: „Dowódca 1 Armii, generał Stanisław Popławski, człowiek wzrostu słusznego, był oficerem niższej klasy i inteligencji niż generał Strażewski... Nałogowy alkoholik, nader często bywał niezdolny przez kilka dni z rzędu do kierowania armią”...
Pozostawiając na uboczu te niezbyt wytworne, lecz jakże „polskie”, uszczypliwości, powróćmy znów do wspomnień generała Popławskiego.
11 lutego 1945 roku Naczelne Dowództwo Radzieckich Sił Zbrojnych ogłosiło w rozkazie podziękowanie wojskom 1 Frontu Białoruskiego. Wymieniono w nim również związki taktyczne 1 armii Wojska Polskiego. W Moskwie oddano na cześć zwycięzców dwanaście salw ze stu dwudziestu czterech dział.
Ogólne straty poniesione przez 1 armię w walkach o przełamanie Wału Pomorskiego były znaczne. W niektórych batalionach pozostało nie więcej niż stu żołnierzy. Wydawało się, że nadszedł czas zasłużonego wytchnienia. Jednakże sytuacja, jaka ukształtowała się w wyniku rozegranej bitwy, nie pozwalała na odpoczynek.
Lewe skrzydło l armii przesunęło się znacznie na zachód. W związku z tym linia frontu wygięła się na północny wschód i przebiegała przez Wielboki do Nadarzyc. 3 i 6 dywizja piechoty oraz 1 brygada kawalerii podeszły do pozycji ryglowej Wału Pomorskiego. Tu, opierając się o silne umocnienia, nieprzyjaciel zatrzymał polskie oddziały. Szczególnie niebezpieczna sytuacja wytworzyła się na prawym skrzydle 2 dywizji. Jej pułki zostały bardzo przerzedzone. Dywizja była ugrupowana frontem na północ. Właśnie z tego kierunku oczekiwano przeciwuderzenia nieprzyjaciela. Rozpoznanie nasze wykryło tu dwa nowo przybyłe pułki 5 lekkiej dywizji niemieckiej.
Niepokoiła mnie także luka, jaka powstała między zgrupowaniem uderzeniowym działającym na kierunku Mirosławca a wojskami, które przeszły do obrony na prawym skrzydle armii. Należało ją za wszelką cenę zlikwidować. Wydaję więc kolejny rozkaz: 2 dywizja piechoty uderzy rankiem 11 lutego w kierunku północnym na Będlino, Żabin; 1 dywizja piechoty wykona uderzenie swoim prawym skrzydłem w kierunku na Borujsko i opanuje Łowicz Wałecki.
Przez dwa następne dni toczyły się zacięte walki. Wreszcie 13 lutego w godzinach rannych zadanie zostało wykonane. 2 i 1 dywizja podeszły do pozycji ryglowej Wału Pomorskiego i w ten sposób zlikwidowały lukę w centrum ugrupowania armii. W tym czasie 4 dywizja piechoty współdziałała z 47 armią, która ostatecznie zniszczyła okrążonego nieprzyjaciela w rejonie Wałcza. Po wykonaniu tego zadania dywizja przeszła do odwodu armii. Zmienił się również nasz lewy sąsiad. Była nim teraz 61 armia, dowodzona przez generała P. Biełowa.
W ciągu najbliższych pięciu dni 1 armia WP prowadziła działania bojowe na kierunku Czaplinka w celu zajęcia dogodnych rubieży i związania sił przeciwnika. Były to walki pełne napięcia, choć komunikaty prasowe kwitowały je lakoniczną wzmianką: „Nic szczególnego nie zaszło”.
W składzie sił nieprzyjaciela, znajdujących się w pasie działania naszej armii, również nastąpiły pewne zmiany. W obawie przed przełamaniem pozycji ryglowej Niemcy przegrupowali tu 163 dywizję piechoty, która zluzowała wykrwawione pododdziały i zajęła obronę.
W tym okresie 2 Front Białoruski, po nieudanej próbie natarcia w dniu 10 lutego, przygotowywał się do nowej operacji. Natarcie wojsk tego frontu miało nastąpić 24 lutego. Na naszym odcinku mieliśmy wiązać siły nieprzyjaciela, by uniemożliwić ich użycie przeciwko wojskom 2 Frontu Białoruskiego. 1 armia otrzymała w związku z tym zadanie częściowego włamania się w pozycję ryglową. Natarcie miało nastąpić na odcinku 35 kilometrówi rozwijać się na głębokość około 25 kilometrów. W ten sposób mieliśmy jednocześnie poprawić ogólne położenie naszych wojsk. (...).
W tym czasie sztab 1 armii podsumował wyniki walk o przełamanie Wału Pomorskiego. Nasze związki taktyczne zlikwidowały około 8000 żołnierzy i oficerów nieprzyjaciela, zniszczyły 14 czołgów i 16 dział pancernych, około 100 dział polowych, 630 samochodów, opanowały 24 betonowe schrony bojowe i 52 drewniane schrony bojowe. Ponadto zniszczono 22 samoloty, z tego 20 w czasie zdobywania lotniska w Borujsku. Zdobyto także 20 magazynów ze sprzętem wojskowym i amunicją.
W rejonie miejscowości Rudki 2 pułk piechoty zdobył sztandar oficerskiej szkoły artylerii w Bornem.
Także w ciągu dalszych walk Stanisław Popławski wykazał się jako znakomity strateg i dowódca wojskowy. W 1945 roku rząd ZSRR nadał mu tytuł honorowy Bohatera Związku Radzieckiego za wybitne osiągnięcia w skutecznym dowodzeniu wojskami sprzymierzonymi.

* * *

Po wojnie generał Stanisław Popławski pełnił szereg funkcji na terenie PRL. Dowodził wojskami okręgu wojskowego, wojskami lądowymi Polski. Był też zastępcą Ministra Obrony Narodowej PRL.
W 1955 roku został odwołany do Moskwy, gdzie awansowano go na generała broni. Widocznie rząd sowiecki nie do końca ufał tak wybitnym dowódcom, polskiego bądź co bądź pochodzenia, i uważał za bezpieczniejszą sytuację, gdy będą oni przebywać w Moskwie. Bardziej ufano raczej Bermanom, Szechterom, Lichtom, Zambrowskim, Mincom, Tykocińskim i im podobnym szumowinom, pozbawionym jakiejkolwiek przyzwoitości, a zaślepionym przez nienawiść rasową do Polski i katolicyzmu.
Przez dwa lata generał pełnił funkcje pierwszego zastępcy Ministra Obrony ZSRR, a później przez dłuższy okres inspektora generalnego w Inspektoracie Wyszkolenia Bojowego Sił Zbrojnych ZSRR. W 1965 roku ukazała się książka wspomnień Stanisława Popławskiego pt. Towarzysze frontowych dróg, utrzymana w duchu polsko-radzieckiego braterstwa broni i przyjaźni między narodem polskim a rosyjskim. Zmarł w 1973 roku.


 

Konstanty Rokossowski



Był jednym z najwybitniejszych dowódców w całych dziejach wojskowości powszechnej, wysoko ocenianym zarówno przez sojuszników, jak i przez przeciwników. Generał armii Paweł Batow jeden ze swoich tekstów wspomnieniowych o marszałku K. Rokossowskim zaopatrzył w motto W. Lenina: „Historia dawno już dowiodła, że wielkie rewolucje wyłaniają wielkich ludzi i rozwijają takie talenty, jakich poprzednio nawet sobie nie wyobrażano”. Jednym z takich talentów był niewątpliwie pogromca Niemców pod Stalingradem z 1943 roku...
Wypada zaznaczyć, że nazwisko swe panowie Rokossowscy wzięli od miejscowości Rokossowo w Ziemi Leszczyńskiej. O przodkach marszałka heraldyk Seweryn Uruski w dziele Rodzina (t. 15, s. 231) stwierdza lapidarnie: „Dawna wielkopolska rodzina”. I słusznie, Rokossowscy bowiem pieczętowali się herbami Glaubicz, Prus I i Oksza, a wzmianki archiwalne o nich spotyka się w zapisach od wieku XVI zaczynając.
Jacobus Rokossowski wspominany jest w latach 1574-1576 przez źródła archiwalne jako „castellanus Szremensis, capitaneus Ostrzeszoviensis, praefectus teloneorum regni per utramque Poloniam”. Później został podskarbim koronnym; był wielkim przyjacielem i pomocnikiem króla Stefana Batorego w jego zmaganiach z Moskwą (Biblioteka Ordynacji Krasińskich, t. 5-6, s. 118, Warszawa 1881).
W korespondencji między hrabiowskimi domami Zamoyskich i Opalińskich roku 1582 wyczytać możemy następujące zdania: „Iż mu pan Międzyrzecki Szczebrzezin przedać obiecuje a tanio, gdziebyśmy mu opiekunowie pana Rokossowskiego przedać Szamotuły chcieli, które są dziedziczne pana Rokossowskiego pupilli, i prosił, aby pan Marszałek do tego przywiódł rzeczy, aby opiekunowie to przedali, gdyż to in rem pupilli, bo barzo wiele dłużen pupillus, a tak tym by się to wypłacić mogło”...
Na ten list przyszła odpowiedź: „Ad primum pozwoleł tego, rozmówiwszy się z drugimi opiekuny, ale tak, żeby po pupillum Rokossowskiego posłał, który żeby to sam uczynił”... (Archiw Jugo-Zapadnoj Rusi, t. 3, s. 452-453).
T. Święcki w dziele Historyczne pamiątki znamienitych rodzin i osób dawnej Polski (t. 2, s. 27) krótko odnotował: „Rokosowski Jakub herbu Glaubicz, z Wielkiej Polski, podsędek poznański, poseł ziemski na Sejm Lubelski 1569 roku, potem kasztelan śremski i podskarbi wielki koronny”.
O Rokossowskich herbu Prus I wzmiankuje Bolesław Starzyński w swym niewydanym herbarzu, przechowywanym w oddziale rękopisów Biblioteki Jagiellońskiej w Krakowie. Jerzy i Piotr Rokossowscy „za Wisłą we wsi Jaślanach die 23 octobris anno Domini 1621” podpisali uchwałę zjazdu tutejszej szlachty. (Akta sejmikowe woj. poznańskiego i kaliskiego, cz. 2, s. 116, Poznań 1962).
Jan, Maciej i Kazimierz z Rokossowa Rokossowscy podpisali od województwa poznańskiego w 1697 roku akt elekcji króla Augusta II. (Volumina Legum, t. 5, s. 422). Rokossowski, starościc bachtyński, w 1790 roku był dowódcą chorągwi w Brygadzie Drugiej tzw. Ukraińskiej (a szóstej w numeracji ogólnej) Kawalerii Narodowej Wojska Koronnego. (Materiały do bibliografii genealogii i heraldyki polskiej, t. 1, s. 28, Buenos Aires – Paryż, 1963).
Jezuita K. Niesiecki (Herbarz polski, t. 8, s. 131) podaje: „Rokossowski herbu Glaubicz, w Wielkiej-Polszcze. Jakub Rokossowski, najprzód podsędek Poznański, poseł na sejm Lubelski 1569, potem kasztelan szremski, podskarbi koronny, starosta ostrzeszowski, umarł w roku 1580. Z Reginy Kościeleckiej, wojewodzianki łęczyckiej, generałówny wielkopolskiej, zostawił syna jednego i córki, z których jedna była za Łukaszem Radzymińskim, druga za Piotrowskim, podkomorzym lwowskim. Stanisław z sejmu 1641 komisarz do granic od Szląska. Maryanna, Pawła Grabskiego herbu Wczele, małżonka 1700. Marcin 1710, Krzysztof w zakonie naszym, kollegium poznańskiemu część fortuny swojej zapisawszy, gorąco się na missyą do Indyi prosił, atoli w roku 1600, młodo, dojrzały jednak w cnoty, przeszedł w wieczność w Poznaniu. N. Chryzostoma Marszewskiego małżonka. N. miał za sobą Annę Mycielską. Józef Rokossowski w roku 1778 kanonik gnieźnieński i poznański. Franciszek stolnik wschowski. Tomasz wojski gnieźnieński”.
Teodor Żychliński w 1 tomie (s. 199) Złotej księgi szlachty polskiej (Poznań 1889) podaje: „Jakób Rokossowski (herbu Glaubicz) był kasztelanem śremskim, podskarbim koronnym i starostą ostrzeszowskim (um. 1580); z Reginy Kościeleckiej, wojewodzianki łęczyckiej, jenerałówny wielkopolskiej, miał syna, którego córką była prawdopodobnie Katarzyna z Rokossowskich Mielżyńska”.
O Rokossowskich herbu Glaubicz („W polu niebieskim ryba złota w lewo. W szczycie hełmu pięć piór strusich”) Herbarz rodzin szlacheckich Królestwa Polskiego z roku 1853 (cz. 2, s. 46) podaje: „Rokossowscy, w dawnem Województwie Poznańskiem. Z tych Kazimierz Rokossowski w roku 1700 nabył dobra Gembice Nowe i Stare. Maciej zaś w roku 1762 wieś Strzałkowo w Województwie Kaliskiem posiadał”.
Baltisches Wappenbuch Carla Arvida von Klingspora określa Rokossowskich jako „alter polnischer Adel” – „dawną szlachtę polską”. (s. 87 komentarza, Stockholm 1882). Węgierscy zaś genealodzy odnotowują: „Rokossowski lub Rokosowski herbu Glaubicz. Od 1400 w Poznaniu. Od 1855 roku baronowie rosyjscy. Jeden senator”. (Stefan Graf von Szydlow Szydlowski, Nikolaus Ritter von Pastinszky, Der polnische und litauische Hochadel, Budapest 1944, s. 81).
Od dawna wpływowi byli także w Cesarstwie Rosyjskim, gdzie posiadali tytuł baronów. „Familia Rokossowskich proischodit iz polskogo szlachiectwa” – podaje A. Bobrinskij (t. 2, s. 515). „Ród baronów Rokasowskich pochodzi od podpułkownika rosyjskiego Jana Rokasowskiego, uszlachconego 16 marca 1786 roku przez cesarza rzymskiego Józefa II. Od 1855 roku należeli do pocztu baronów Wielkiego Księstwa Finlandzkiego”. (Siergiej Wasiljewicz, Titułowannyje rody Rossijskoj Impierii, t. 2, s. 36-37, Petersburg 1910).

* * *

Z tej rodziny pochodził wybitny dowódca wojskowy, marszałek ZSRR i PRL Konstanty Rokossowski (1896-1968), którego rodzice mieszkali początkowo na wsi niedaleko Brześcia Litewskiego (według innej wersji – w Grójcu na Mazowszu). Później jego ojciec był pracownikiem kolei, a utalentowany chłopak przyszedł na świat w pociągu, – jak głosi jedna z wersji – którym rodzice zmierzali z Moskwy do Wielkich Łuk 21 grudnia 1896 roku. Dlatego jako miejsce urodzenia Konstantego Rokossowskiego jest z reguły wskazywane to drugie miasto. W moskiewskim Ośrodku Przechowywania Współczesnej Dokumentacji (Centr Chranienija Sowpiemiennoj Dokumentacji) znajdują się dwie karty osobowe marszałka Rokossowskiego, jedna z roku 1940, druga z 1948. W pierwszej czytamy: „Miejsce urodzenia – Warszawa. Narodowość – Polak”; w drugiej: „Miejsce urodzenia – Wielkie Łuki. Narodowość – Rosjanin”. Z reguły jednak podkreśla się polskie pochodzenie tego wybitnego dowódcy. Tak np. socjalistyczny niemiecki Lexikon(Leipzig 1954, s. 845) określa Rokossowskiego jako „hervorragender Feldherr des 2. Weltkriegs” i zaznacza następnie: „Sohn eines Warschauer Arbeiters”.
Gdy wybuchła pierwsza wojna światowa, został powołany pod broń do armii Cesarstwa Rosyjskiego i cztery lata spędził na froncie w randze podoficera. Był obdarzony niepospolitą odwagą osobistą, w boju wykazywał lekceważenie dla przeciwnika i dla niebezpieczeństw, co mu zyskało dużą popularność wśród żołnierzy. Zawsze łączył tę odwagę z wiedzą wojskową i jej umiejętnym stosowaniem, jakby idąc za myślą Tukidydesa: „Poczucie przewagi przy równych szansach wzmaga odwagę; człowiek taki mniej się opiera na nadziei, której siła objawia się w sytuacjach niepewnych, a bardziej na znajomości rzeczy, która pozwala mu raczej z pewnością niż z nadzieją patrzeć w przyszłość”. Taką postawę Rokossowski zachowywał w ciągu całej swej wieloletniej kariery wojskowej. Bywał też wybuchowy, gdy stykał się z przejawami słabości lub niezdecydowania, a już nie daj Boże – tchórzostwa.
Charaktery silne z natury wydają z siebie skłonność do gniewu, a ponieważ same są ogniste i kipiące energią, nie mogą ścierpieć niczego delikatnego ani słabego”. (Seneka, O gniewie, ks. II, r. XV). Wydaje się, że tego rodzaju usposobienie stanowi jedną z cech konstytutywnych charakteru żołnierskiego, od którego nie sposób oczekiwać potulności, łagodności czy miękkości.
Jak powiadał Napoleon Bonaparte, „armia baranów, której przewodzi lew, jest silniejsza od armii lwów, prowadzonej przez barana”. Lew bowiem potrafi utrzymać baranów w porządku, baran lwów – nigdy.
Wybitny socjolog amerykański Pitirim Sorokin słusznie tedy zauważał: „Aby wojsko było siłą i mogło skutecznie bronić kraju, – pierwszym i podstawowym warunkiem tego celu jest istnienie bezwzględnej dyscypliny. Bez tej ostatniej wojsko staje się bezsilnym stadem. Armia bez karności – to chaotyczna masa, nie zdolna do obrony, nie zdatna do tego, by być siłą, i na dodatek, masa niesłychanie groźna, łatwo ulegająca różnym manipulacjom i nieuporządkowanym działaniom”. Czyli, że jest tak, jak pisał Tukidydes w Wojnie Peloponeskiej: „Najpiękniejsza rzecz i zarazem najbardziej zapewniająca bezpieczeństwo – to liczna armia, podporządkowana jednolitej dyscyplinie”...
O Rokossowskim jednak powiadano, że obok surowości, zdecydowania i nieugiętej siły woli przejawiał też – w na pozór paradoksalny sposób – naprawdę ludzki i troskliwy stosunek do podległych sobie żołnierzy, a to zarówno jako podoficer podczas pierwszej wojny światowej, jak też jako generał i marszałek podczas drugiej.
W październiku 1917 roku K. Rokossowski wstąpił do szeregów Gwardii Czerwonej, a następnie Armii Czerwonej, w której również służył w randze podoficera. W 1918 został dowódcą eskadronu kawaleryjskiego, następnie wydzielonego dywizjonu i wreszcie pułku kawalerii. W tym właśnie okresie wojny domowej 1918-1920 ujawnił się po raz pierwszy jego niepospolity talent organizacyjno-dowódczy.
Od 1919 roku Rokossowski należał do Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, zwanej wówczas jeszcze Wszechrosyjską Komunistyczną Partią Bolszewików. Był to zresztą wymóg, którego nie dało się obejść: każdy oficer Armii Czerwonej, który chciał coś w życiu osiągnąć, musiał formalnie zostać komunistą, choć na własny użytek mógł mieć dowolne poglądy, z którymi wszelako nie bardzo się wypadało wynurzać, gdyż byle donos mógł spowodować nie tylko załamanie się kariery, ale i zsyłkę „na białe niedźwiedzie”. Rokossowski miał tego zresztą doświadczyć na własnej skórze. Ale stało się to znacznie później. Na razie zaś młody oficer robił zawrotną karierę zawodową. W 1925 roku ukończył Kursy Doskonalenia Dowódców, a w 1929 Akademię Wojskową im. M. Frunze. Później był dowódcą Kubańskiej Brygady Kawalerii i innych jednostek bojowych.
W 1940 roku generał K. Rokossowski dowodził oddziałami sowieckimi dokonującymi inwazji na Finlandię. Nie odniósł żadnych spektakularnych zwycięstw, a straty wojsk radzieckich były ogromne, sięgały 1 mln osób wyeliminowanych z walki. Józef Stalin kazał dowódcę aresztować. Komisja śledcza ustaliła, że Rokossowski świadomie dopuścił się uchybień strategicznych i taktycznych, że był „polskim szpiegiem” i zdeklarowanym wrogiem Związku Radzieckiego, choć jednak sam delikwent do niczego się nie przyznawał. Nie pomogło nawet wybicie przednich zębów, ani zdruzgotanie młotkami palców nóg, ani przygniatanie butami genitaliów do podłogi, ani pozbawianie snu, ani pogróżki rozstrzelania całej rodziny. Nie złamało go też skazanie na karę śmierci, czy dwukrotnie pozorowana egzekucja przez rozstrzelanie. [Mimo woli przypominamy w tej chwili słowa św. Jana Chryzostoma: „Widzieć człowieka wtrąconego do więzienia, który godzien jest największych zaszczytów i który nie ugiął się pod brzemieniem kajdan – to widowisko nie ziemskie, ale godne nieba”.]
Gdy jeden z oficerów śledczych podczas nocnego przesłuchania w kazamatach NKWD ironicznie zapytał posiniaczonego i krwawiącego generała, czy jest Polakiem, ów, choć miał spuchnięte usta i powybijane zęby, odparł: „Da, ja Polak i gorżuś etim!” – „Tak, jestem Polakiem i jestem z tego dumny!”...Zaczęto więc go ponownie bić żelaznymi prętami, potem kopać leżącego we krwi butami, aż wreszcie wywleczono za nogi nieprzytomnego na korytarz, a następnie do chłodnej, ciemnej celi bez okna. W obliczu chociażby tego jednego szczegółu widać, jak piramidalną bzdurą jest zdanie historyka Oskara Haleckiego z jego książki „A History of Poland” (New York 1992), że „marszałek Rokossowski to symbol sowieckiej dominacji w Polsce”. Dla stronniczych, agresywnych ciemniaków, nienawidzących wszystkiego, co nie pasuje do ich stereotypowych szablonów ich głupoty, być może rzeczywiście tak jest, ale nie dla osób znających się na faktach i nie dyszących nienawiścią do wszystkiego, co wielkie.
Do tej kwestii wrócimy jeszcze w naszym tekście. W tym miejscu odnotujmy tylko fakt, że Rokossowski nigdy nie zrzekł się polskości i mężnie wytrwał całe lata tortur w kazamatach NKWD. Nawiasem mówiąc, „kaukascy” oficerowie stalinowskiej bezpieki wybili temu znakomitemu dowódcy 9 zębów, złamali 6 żeber, rozdrobili młotkiem wszystkie palce nóg, które to rany nie były nawet leczone. Trzeba było mieć zaiste niezwykłe zdrowie, aby organizm potrafił sam z takich opresji wychodzić. Talmudyczni czekiści bili Polaka zawsze we troje, gdyż pojedynczo nie mogli dać rady temu dobrodusznemu siłaczowi. (W późniejszym okresie, także wówczas gdy marszałek rezydował w Warszawie, bez przerwy trzymali go na oku przez podstawionych agentów z „polskiego” UB, którzy pisywali na niego donosy do Moskwy, że jest „polskim nacjonalistą” i nie chce z nikim rozmawiać po rosyjsku. Rokossowski nieraz pomyśliwał o tym, jakby tę sforę niegodziwców unieszkodliwić, ale stać go było tylko na wydalenie z Wojska Polskiego około tysiąca żydowskich oficerów, którzy w żadnej mierze nie identyfikowali się z Państwem Polskim, a na lewo i na prawo sprzedawali tajemnice wojskowe za granicę. Jedynej zaś szansy na wprowadzenie narodowej dyktatury wojskowej w 1953, po otruciu Stalina przez siostrę Kahanowicza i po zastrzeleniu Berii przez Żukowa, obaj marszałkowie nie wykorzystali; pełnia zaś władzy faktycznie nadal pozostała w ręku tejże bandy). Talmudyczni faryzeusze wykombinowali już w Judei, a potem udoskonalili w diasporze system wszechobecnych, aczkolwiek niewidzialnych, rządów opartych na wzajemnej nieufności, podejrzliwości i obawie obywateli. Szpiegowanie wszystkich przez wszystkich, donoszenie wszystkich na wszystkich stanowiło podstawę ustroju rabinicznego w gettach. Później na tej zasadzie funkcjonowała inkwizycja hiszpańska (na czele z maranem Torquemadą) i włoska (na czele z „nawróconym” talmudystą Savonarolą), a jeszcze później – wszystkie partie, służby specjalne i armie krajów _ pożal się Boże! – „demokracji ludowej” z ich instytucją politruków, czyli oficerów politycznych, oplatających siecią donosicieli całą strukturę wojska od szczebli najniższych po najwyższe. To oni i ich wnukowie do dziś nie potrafią wybaczyć Rokossowskiemu jego „antysemityzmu” i wciąż spotwarzają to wielkie imię. Ten system wszechobecnej nikczemności stał w rażącej sprzeczności z zasadami honoru oficerskiego, powodował oburzenie i protest korpusu dowódczego, w tym bardzo często – wówczas jeszcze generała Konstantego Rokossowskiego.
Siepacze z NKWD usiłowali przez wiele miesięcy torturami złamać Rokossowskiego moralnie i zmusić go do samooczerniania się i przyznania do niepopełnionych zbrodni. Z wieloma innymi wybitnymi osobami takie postępowanie skutkowało, z psychologicznego bowiem punktu widzenia: „Tortury niszczą władze umysłowe, łamią wolę jednostki i odbierają jej świadomość. Ich stosowanie prowadzi do takiego momentu, w którym ofiara, aby tylko uniknąć doznawania bólu lub uzyskania przywileju szybkiej i lekkiej śmierci, gotowa jest przyznać się do wszystkiego (...)”. Prócz tego, „tortury zawsze schlebiają czyjejś próżności, ci bowiem, którzy je zadają, posiadają władzę. Zdegradować czy poniżyć, ograbić, zadać cierpienie swemu wrogowi, to wielki luksus. Żądza krwi jest straszliwym demonem, jeśli raz zostanie rozbudzona”... (G.W. Sumner).
Katom z NKWD jednak tym razem się nie upiekło. Rokossowski nie dał się złamać i zeszmacić. Tragiczny finał tej zabawy byłby jednak nie do uniknięcia, gdyby nie atak Niemiec na ZSRR 22 czerwca 1941 roku i straszliwe klęski wojsk radzieckich w pierwszych tygodniach wojny.

* * *

Generalissimus Stalin kazał uwolnić Rokossowskiego z więzienia NKWD i osobiście go mianował na dowódcę 9 Korpusu Zmechanizowanego, od sierpnia zaś 1941 dowódcą 16 Armii na Froncie Zachodnim. I się nie pomylił: w walkach pod Moskwą oddziały dowodzone przez Rokossowskiego nie tylko zadały Niemcom ciężkie straty i zastopowały ich posuwanie się na wschód, lecz już w grudniu 1941 roku zmusiły do odwrotu, co miało ogromne znaczenie psychologiczne, gdyż rozwiało mit o niezwyciężoności wojsk hitlerowskich.
Marszałek I. Jakubowski, który przez pewien czas był na froncie podwładnym Rokossowskiego w 1975 roku pisał: „Podobnie jak inni oficerowie i generałowie byłem zachwycony dążeniem generała Rokossowskiego do jak najgłębszego zrozumienia istoty przebiegających wydarzeń, umiejętnością ujmowania ich we wzajemnym związku, troską o precyzyjne i ciągłe dowodzenie wojskami oraz wysokim opanowaniem i wiarą w podwładnych. Swoim spokojem i zrównoważeniem generał Rokossowski wszczepiał w otaczających go ludzi poczucie naszej wspólnej siły”...
Marszałek dążył do tego, aby każdy żołnierz szedł do walki z przekonania, a nie tylko na rozkaz dowódcy. Był świadom prawdy psychologicznej, sformułowanej jeszcze przez Senekę, która głosi: „Kto chętnie wypełnia rozkazy, unika najgorszej niewoli – czynienia tego, czego czynić nie chce... Nie ten jest nieszczęśliwy, kto robi coś na rozkaz, lecz ten, kto robi to niechętnie. Zły to żołnierz, który idzie za wodzem jęcząc”. Do boju powinno się iść z podniesioną głową i sercem wypełnionym uczuciem oddania ojczyźnie i wodzowi, a nie lękiem przed nim. Kto budzi lęk w innych, sam się ichboi. Nikt nigdy nie mógł być postrachem bez obawy”. Stąd dobry dowódca powinien potrafić nie tylko precyzyjnie zaplanować akcję, ale i sprawić, by żołnierze byli przekonani o słuszności walki, jak też bezgranicznie ufali swemu dowódcy. „Żołnierz ma być obywatelem, a nie tylko ślepym narzędziem lub jestestwem samolubnym” (Tadeusz Kościuszko).

* * *

W lipcu-wrześniu 1942 K. Rokossowski dowodził wojskami Frontu Briańskiego, od września 1942 do lutego 1943 – Frontem Dońskim. Kierował odcinkiem zamykającym pierścień okrążenia armii niemieckiej pod Stalingradem w styczniu-lutym 1943 roku. Na skutek utraty inicjatywy strategicznej w obozie niemieckim zaczął się wzmagać bałagan organizacyjny i moralny. Gdy cudem wydostały z kotła pod Stalingradem major Coelestin von Zietzewitz (widocznie Celestyn Cycewicz) opowiedział w Berlinie generałowi-pułkownikowi Zeitzlerowi, jakie potworności dzieją się na froncie i błagał o odsiecz lub przynajmniej o rozkaz do cofnięcia się, ów cynicznie odparł: „Der Mensch regeneriert sich schnell”. Uparcie też trwano na pozycjach, a setki tysięcy żołnierzy niemieckich bohatersko trwało na straconych pozycjach, przymierając głodem i zamarzając na śmierć w 30-stopniowym mrozie.
Sam marszałek K. Rokossowski w książce Żołnierski obowiązek, spisanej ewidentnie na zlecenie władz sowieckich przez dyspozycyjnego dziennikarza, ale na podstawie ustnych wspomnień dowódcy i przez niego autoryzowanych, opowiada o tym okresie w rozdziale Pod Stalingradem, jak następuje:
Lot Li-2 odbył się pomyślnie. Lecieliśmy przez cały czas nisko, tuż nad ziemią. Nauczyła nas tego wojna. Trzeba zaznaczyć, że nieprzyjacielowi rzadko udawało się strącać samoloty, które szły lotem koszącym.
Natychmiast po lądowaniu pojechaliśmy wraz z Żukowem oczekującymi nas samochodami na punkt obserwacyjny dowódcy Frontu Stalingradzkiego, znajdujący się w rejonie na wschód od Jeżowki. Toczyły się tu zacięte walki. Związki taktyczne lewego skrzydła Frontu nacierały na przeciwnika, który przedarł się do Wołgi na północnym skraju Stalingradu, na odcinku Rynok– Akatowka.
Walki trwały już trzeci dzień, ale nie udawało się wyprzeć nieprzyjaciela. Jego pozycje położone były wyżej, czyli używając języka wojskowego – panowały nad okolicą. Przeciwnik miał doskonały wgląd na rozmieszczenie naszych oddziałów i nie szczędził nam ani pocisków, ani granatów moździerzowych. Wzdłuż całego frontu – jak tylko okiem sięgnąć – widać było gęste fontanny wybuchów. Pośród zalegającej piechoty dymiły nasze uszkodzone czołgi. Wystarczyło tylko, by czołg wspiął się na grzbiet stoku, a natychmiast stawał w płomieniach trafiony bezpośrednio pociskiem nieprzyjacielskim: najwidoczniej niemiecka artyleria wstrzelała się dobrze.
Na tym odcinku działały związki taktyczne niemieckiego XIV korpusu pancernego – 60 i 3 dywizja zmotoryzowana, zwrócone frontem na północ, oraz 16 dywizja pancerna i 389 dywizja piechoty – frontem na południe. Walczyły one o utrzymanie przebitego przez siebie korytarza, który dochodził do Wołgi. Szerokość korytarza miała nie więcej niż dziesięć kilometrów. Ponieważ jednak przebiegał on wzdłuż wzniesienia, nie mieliśmy – znajdując się niżej – wglądu w pozycje nieprzyjaciela.
W powietrzu wisiało nieprzyjacielskie lotnictwo. Bez przerwy bombardowało nasze wojska, a jeszcze bardziej – miasto. Po każdym nalocie nad Stalingradem wznosiły się słupy dymu. Wróg dążył do całkowitego zniszczenia nadwołżańskiej twierdzy.
Z naszej strony w natarciu brały udział oddziały 1 armii gwardii i 66 armii, które usiłowały połączyć się z 62 armią, walczącą w samym mieście.
Na punkcie obserwacyjnym zapoznałem się z zastępcą dowódcy Frontu, W. Gordowem, którego dotąd nie znałem. Wyraźnie denerwował się, beształ przez telefon dowódców armii, przy czym nie bardzo przebierał w słowach (już słyszałem, że żołnierze określali to trafnie „dowodzeniem za pomocą wyzwisk”). Żukow nie wytrzymał.
– Krzykiem i wyzwiskami nic tu nie wskórasz – powiedział Gordowowi – należy umiejętnie organizować walkę.
Oceniając obiektywnie sytuację na tym odcinku, muszę stwierdzić, że istota rzeczy polegała nie na nieudolnym dowodzeniu, lecz na niedostatecznej ilości sił i środków do pomyślnego wykonania zadania. Ujemny wpływ miał również pośpiech. Od dowódcy Frontu uporczywie żądano, by doprowadził do przełomu w działaniach bojowych, ale nie brano pod uwagę, że przeciwnik miał w tym czasie znaczną przewagę w siłach. Życzenia znów nie były zgodne z możliwościami wojsk.
Pod wieczór stało się oczywiste, że natarcie i tym razem nie da rezultatu. Wojska ponosiły straty, lecz nigdzie nie były w stanie przełamać obrony nieprzyjaciela.
Żukow polecił Gordowowi zastanowić się nad tym, jak działać dalej, po czym zaproponował, byśmy udali się na stanowisko dowodzenia Frontu, skąd miał połączyć się z Wasilewskim, który przebywał we Froncie Południowo-Wschodnim.
Z wielkim zdumieniem stwierdziłem, że dowództwo i sztab Frontu Południowo-Wschodniego przeprawiły się na wschodni brzeg Wołgi. W tych warunkach wyglądało to raczej dziwnie: wojska Frontu toczą ciężkie walki z gwałtownie atakującym przeciwnikiem, a dowództwo i sztab oddzielone są od nich szeroką rzeką.
Zawsze uważałem, że dowódca powinien znajdować się tam, gdzie walczą jego wojska: i dowodzić łatwiej, i ludzie biją się z większym przekonaniem. W tym konkretnym wypadku byłoby wskazane mieć na wschodnim brzegu Wołgi zapasowe stanowisko dowodzenia w celu utrzymania kontaktu z 62 armią, która broniła się w samym mieście.
Nad brzegiem wielkiej rosyjskiej rzeki toczyła się bitwa, jakiej dotąd historia nie znała. Nieprzyjaciel wdarł się głęboko w nasze terytorium. Ale wszystkie jego plany kończyły się fiaskiem. Siła oporu narodu i jego armii nie tylko nie malała, lecz przeciwnie – wzrastała z każdym dniem. Ludność przejściowo okupowanych rejonów pałała nienawiścią do zaborców. Wszędzie na tyłach niemieckich wojsk rozwijał się ruch partyzancki. Ciężkie niepowodzenia na froncie nie zachwiały wiary narodu radzieckiego w wyższość socjalistycznego ustroju nad kapitalistycznym. Naród i jego armia otaczały miłością swoją władzę, ofiarnie broniły wolności i niezawisłości ojczyzny i nie szczędziły sił, aby wojna zakończyła się całkowitym zwycięstwem nad wrogiem.
Po klęsce pod Moskwą hitlerowskie kierownictwo przekonało się, że wojna nabrała przewlekłego charakteru. Mimo iż nadal dążyło do całkowitego rozbicia Armii Czerwonej i zakończenia w ten sposób wojny ze Związkiem Radzieckim, nie mogło już prowadzić natarcia jednocześnie na wszystkich kierunkach strategicznych jak w roku 1941. Latem 1942 roku postawiono niemieckim wojskom jako główne zadanie: zniszczyć nasze wojska na południowym odcinku frontu i opanować rejon Kaukazu i dolnego biegu Wołgi. Podstępny plan! Jego zrealizowanie postawiłoby nasz kraj w niezwykle ciężkim położeniu (...).
Pod koniec września nieprzyjaciel rzucił do bitwy wszystkie siły, ale celu, jaki sobie postawił, nie osiągnął. Grupa Armii „A” toczyła ciężkie walki u podnóży głównego grzbietu Kaukazu, gdzie ugrzęzła na skutek silnego oporu naszych wojsk. A do tego trzeba było jeszcze związki taktyczne 4 armii pancernej skierować na wzmocnienie Grupy Armii „B”, która utknęła w międzyrzeczu Wołgi i Donu, wciągnięta w ciężkie walki narzucone jej przez radzieckie dowództwo. Tak więc hitlerowcom nie udało się ani zdobyć Kaukazu, ani wyjść nad Wołgę na całym odcinku między Stalingradem a Astrachaniem. Dowództwo hitlerowskie przeliczyło się, podobnie jak w roku 1941, nie doceniając siły i możliwości Związku Radzieckiego. Nadszedł moment, kiedy powinno było ono, przy prawidłowej ocenie sytuacji, raczej pomyśleć o tym, jak wydostać się z krytycznego położenia. Nie uczyniło tego jednak. Natomiast nasza Kwatera Główna i Sztab Generalny, tak jak w decydującym momencie bitwy pod Moskwą, oceniły w sposób właściwy nadarzającą się okazję wykonania druzgocącego uderzenia na nieprzyjaciela, który zanadto się zagalopował. (...).
Pomimo ciężkich przejść w wojskach panował bojowy nastrój. Dowódcy, aparat polityczny, organizacje partyjne i komsomolskie umiejętnie popularyzowały wśród żołnierzy przykłady bohaterstwa, które w walkach o Stalingrad przybrało niespotykane rozmiary. Pracą partyjno-polityczną we Froncie kierowali członek rady wojennej, generał A. Żełtow, i szef zarządu politycznego, generał S. Gaładżew. Doskonałym, wszechstronnie wykształconym pracownikiem politycznym i wspaniałym towarzyszem okazał się Gaładżew. Rozsadzała go energia i godna pozazdroszczenia radość życia, które są szczególnie cennymi cechami, zwłaszcza w ciężkich chwilach. A trzeba przyznać, że takich chwil w owym okresie było więcej niż radosnych. Z Żełtowem współpracowaliśmy bardzo krótko. Został on skierowany do nowo tworzonego Frontu Południowo-Zachodniego, ale pozostawił po sobie jak najlepsze wspomnienia. Pracowało się z nim niesłychanie łatwo.
W 4 armii pancernej znów przekonałem się, jakie straty w ludziach i sprzęcie bojowym powoduje wprowadzanie związków taktycznych do walki częściami, w sposób niezorganizowany i bez należytego zabezpieczenia artyleryjskiego. Pozostały w tej armii (która co prawda odegrała istotną rolę w udaremnieniu zamysłów nieprzyjaciela, mających na celu okrążenie naszej 62 i 64 armii w wielkim łuku Donu) tylko cztery czołgi. Jeden z oprowadzających mnie oficerów zapytał żartobliwie: czy nie dlatego właśnie nazywa się ona 4 armią pancerną? Żołnierze wnieśli poprawkę: swoją armię z gorzką ironią nazywali czteroczołgową (czetyriechtankowaja). Dowódcę armii, generała W. Kriuczenkina, odwołano do Moskwy. Znałem go ze służby w okresie pokojowym – dowodził 14 dywizją w 5 korpusie kawalerii. Był to dobry, odważny rębacz; szczególnie odznaczył się w walkach z basmaczami. Widać i jemu nieraz się dostało, bowiem zarówno głowę, jak i twarz miał pooraną wieloma bliznami po cięciach szablą.
Na jego miejsce wyznaczono generała Batowa, mającego bogate doświadczenie bojowe na stanowiskach dowódczych i wykazującego wiele inicjatywy. Pawła Iwanowicza znałem ze wspólnej służby we Froncie Briańskim. Wierzyłem, że potrafi wyciągnąć armię z tej sytuacji. Została ona niebawem przekształcona w 65 armię ogólnowojskową. Jej związki taktyczne obsadzały szczególnie ważny odcinek – duży przyczółek na zachodnim brzegu Donu, który trzeba było utrzymać za wszelką cenę. Właśnie tutaj nasze oddziały atakowały nieprzyjaciela za każdym razem, gdy tylko rozpoczynał szturm miasta. Pomagały w ten sposób 62 i 64 armii Frontu Stalingradzkiego...
Podczas pobytu w 24 armii przekonałem się, że tymi siłami i środkami, którymi dysponował Gałanin, trudno było osiągnąć choćby tylko niewiele znaczący sukces. Przeciwnik był silny, miał dużą zdolność manewrową, zajmował dogodną rubież, którą swego czasu przygotowały nasze wojska. Związki taktyczne armii poniosły w długotrwałych i zażartych walkach znaczne straty. Jednak mimo przemęczenia i poniesionych strat, mimo że armia nie odniosła poważniejszego sukcesu, wśród szeregowców i dowódców panował duch bojowy. Świadomość tego, że swoimi aktywnymi działaniami udzielają pomocy towarzyszom walczącym bezpośrednio w Stalingradzie, dodawała im wszystkim sił i otuchy.
Pozostało mi jeszcze tylko zapoznanie się z 66 armią, znajdującą się – podobnie jak 24 armia – w międzyrzeczu; opierała się ona swoim lewym skrzydłem o Wołgę i nawisała nad Stalingradem od północy. Ze względu na dogodne położenie armia musiała prawie bez przerwy prowadzić działania zaczepne, mające na celu likwidację utworzonego przez nieprzyjaciela korytarza, który odcinał oddziały 62 armii Frontu Stalingradzkiego od pozostałych wojsk. Siłami i środkami, jakimi dysponowała 66 armia, zadania tego nie można było wykonać. Nieprzyjaciel, po przedarciu się nad Wołgę, obsadził umocnienia tak zwanego pierścienia stalingradzkiego, zbudowanego w swoim czasie przez nasze wojska. Dysponował on dostateczną ilością sił, by utrzymać te pozycje. Niemniej jednak 66 armia aktywnymi działaniami przyczyniła się do ulżenia doli obrońców miasta, ściągając na siebie uwagę i siły nieprzyjaciela. Za przeciwnika miała niemieckie związki taktyczne (XIV korpus pancerny).
Dowódcy 66 armii nie zastałem na stanowisku dowodzenia. Udał się on do oddziałów, jak zameldował mi szef sztabu armii, generał F. Korżeniewicz – mój znajomy z okresu służby w 1930 roku w 3 korpusie kawalerii, gdzie dowodziłem 7 Samarską Dywizją Kawalerii, a on pełnił obowiązki szefa oddziału operacyjnego sztabu korpusu. Był to doskonale wyszkolony oficer sztabowy. Zdziwiłem się nieco, że dowódca armii wyjechał do oddziałów, nie czekając na mnie. Został przecież zawiadomiony, że jadę do niego. Korżeniewicz chciał go wezwać na stanowisko dowodzenia, lecz powiedziałem mu, że sam odszukam dowódcę, a przy okazji poznam związki taktyczne.
Odwiedziłem stanowiska dowodzenia dywizji, a następnie pułków. Wreszcie znalazłem się na stanowisku dowodzenia batalionu. Ale i tutaj nie udało mi się spotkać dowódcy armii. Wyjaśniono mi, że znajduje się w jednej z kompanii.
Trzeba zaznaczyć, że w tym dniu toczył się dość ożywiony pojedynek artylerii i moździerzy, a wszystko wskazywało na to, że przeciwnik przygotowuje wypad, w odpowiedzi na atak, który przeprowadziły w dniu poprzednim oddziały 66 armii. Postanowiłem przedostać się tam, ciekawy, czym może zajmować się w tej chwili dowódca armii? Jak się dało – okopami o pełnym profilu, a gdzieniegdzie, pochylony aż do ziemi, okopami mocno zasypanymi – dobrnąłem do przedniego skraju. Dopiero tutaj ujrzałem generała, średniego wzrostu, krępego. Po oficjalnym przedstawieniu się i krótkiej rozmowie napomknąłem dowódcy armii, czy jest sens, żeby wędrował po kompanijnej pozycji, i poradziłem mu wybrać bardziej dogodne miejsce, skąd będzie lepiej dowodzić wojskami. Rodion Malinowski wysłuchał mnie z uwagą. Jego posępna twarz rozjaśniła się.
– Sam to rozumiem – uśmiechnął się. – Ale bardzo trudno wytrzymać, przełożeni naciskają. Więc pojechałem jak najdalej od przełożonych.
Rozstaliśmy się jako przyjaciele, doskonale się nawzajem rozumiejąc. Oczywiście, armii powierzono odpowiedzialne zadanie, jej dowódca rozumiał to i obiecał uczynić wszystko, co będzie mógł, aby wzmocnić uderzenia na nieprzyjaciela.
Z pewnych odcinków naszej obrony można było doskonale obserwować pozycje przeciwnika. Pozostało tam po zaciętych walkach mnóstwo wraków czołgów – i niemieckich, i naszych. Żołnierze taką rubież nazywali polem czołgowym. Był to twardy orzech. Pod spalonymi wozami hitlerowcy wykopali okopy. Wraki czołgów przekształciły się w trudne do zniszczenia punkty ogniowe. Drogo nas kosztował szturm takich pozycji....
Stalingrad przypominał „młyn pod Verdun” z okresu pierwszej wojny światowej. Nieprzyjaciel dążył za wszelką cenę do opanowania ruin miasta, dlatego rzucał tu wciąż nowe oddziały, nie licząc się ze stratami.
Dowództwo Frontu Stalingradzkiego czyniło wszystko, aby wzmocnić 62 armię. Kwatera Główna kierowała pod Stalingrad oddziały piechoty, czołgów i artylerii. Większość z nich natychmiast przeprawiano przez Wołgę do miasta. Pewne uzupełnienia otrzymywał także Front Doński. Były one jednak niewspółmierne do strat, jakie ponosiliśmy w kontratakach.(...).
Ponieważ główna rola w przygotowywanej operacji przypadła 66 armii, omówiłem tę sprawę z Malinowskim, który prosił, by siedmiu nowych dywizji nie kierować do walki.
– Tylko nadaremnie je stracimy.
Na nasze szczęście w terminie wyznaczonym przez Kwaterę Główną z siedmiu dywizji otrzymaliśmy tylko dwie. Zostały one przydzielone 66 armii. Pozostałe spóźniły się i pozostawiliśmy je w odwodzie Frontu. Później odegrały ogromną rolę.
Jak należało oczekiwać, natarcie nie miało powodzenia. Wojska Frontu Dońskiego nie zdołały przełamać obrony przeciwnika. Natarcie Frontu Stalingradzkiego również nie osiągnęło zamierzonego celu. Mimo to jednak nieprzyjaciel był zmuszony utrzymywać nadal swoje zgrupowanie w międzyrzeczu, co wywierało ogromny wpływ na bieg wydarzeń w rejonie Stalingradu.
Wojska hitlerowskie musiały dreptać w miejscu. Nie były w stanie posuwać się naprzód ani nad Wołgą, ani na Kaukazie. Niezmiernie rozciągnięte komunikacje sprawiały nieprzyjacielowi ogromny kłopot, ponieważ wzmogły się akty dywersji ze strony partyzantów.(...).
Zbliżała się chwila długo przez nas oczekiwana. O mającym nastąpić przeciwuderzeniu ja i Jeremienko wiedzieliśmy już w październiku; pokrótce poinformował nas o tym Żukow. Lecz dotychczas nie podał przypuszczalnego terminu rozpoczęcia operacji. A jednak jego informacja umożliwiła nam przystąpienie do określonych przygotowań, oczywiście z zachowaniem w absolutnej tajemnicy celu tych przedsięwzięć. Wszelkimi sposobami starano się wprowadzić nieprzyjaciela w błąd. Usiłowaliśmy upewnić go o tym, że zamierzamy nacierać w międzyrzeczu. Dlatego w tym rejonie prowadzono najbardziej aktywne działania. A na pozostałych odcinkach pozorowano wzmożone roboty – kopanie transzei, budowę umocnień itp. Wszelki ruch wojsk do tych rejonów, z których miały się rozpocząć działania, odbywał się tylko nocą, przy zachowaniu wszelkich środków maskowania.
16 armii lotniczej, którą dowodził doświadczony i energiczny generał S. Rudenko, polecono, by równocześnie z wykonywaniem zadań na polu walki nieustannie obserwowała zachowanie się nieprzyjaciela. Nie wolno było przegapić przegrupowania jego wojsk w pasie Frontu i na stykach z sąsiadami.
Jak na złość, właśnie w tym okresie, kiedy lotnicy mieli do spełnienia tak ważne zadania, wielu z nich zachorowało na tularemię, której nosicielami były myszy. Stały się one istną plagą i trzeba było stosować rozmaite środki, aby nie tylko uchronić ludzi przed zachorowaniem, lecz także samoloty przed pogryzieniem; gryzonie cięły gumową izolację wszędzie, gdzie tylko się im udawało przedostać (...)”.

* * *

Aby niejako zrównoważyć ten opis zdarzeń, warto go skonfrontować z odnośnymi wspomnieniami strony przeciwnej, którą może reprezentować wybitny niemiecki dowódca Erich von Manstein (Lewiński), który był uważnym obserwatorem wydarzeń na froncie i w rozdziale Tragedia Stalingradu swej słynnej książki Stracone zwycięstwanotował:
Przechodniu, powiedz Sparcie – tu leżą jej syny,
prawom jej do ostatka swej wierni godziny”.
Nigdy ten wiersz obwieszczający nam wiadomość o bohaterstwie obrońców Termopil i uważany od tamtej pory za pieśń waleczności, wierności i posłuszeństwa, nie został wyryty w kamieniu pod Stalingradem, w mieście nad Wołgą, na pamiątkę złożonej tam ofiary przez poległą niemiecką 6. Armię.
Na zatartych tam śladach po poległych, zagłodzonych, zamarzniętych żołnierzach niemieckich chyba nigdy nie wzniesie się krzyża, kamienia pamiątkowego.
Wspomnienie o ich niezmiernych cierpieniach i śmierci, o bezprzykładnej waleczności, wierności i wypełnieniu obowiązku przetrwa czasy, jeżeli niedługo ucichnie okrzyk triumfu zwycięzców, jeżeli umilknie żal cierpienia, gniew zawodu i rozgoryczenia.
Może ta waleczność była daremna, może tę wierność poświęcono dla jednego człowieka, który ani tego nie rozumiał ani się nie odwzajemnił i także nie zasłużył na to, by doprowadzić to spełnienia obowiązku do śmierci czy do pójścia do niewoli, to ta waleczność, ta wierność, to spełnienie obowiązku pozostanie pieśnią żołnierza niemieckiego! Etos żołnierza, który dzisiaj wprawdzie już minął i który wydaje się przeżywać w epoce, w której może zostać pogrążone wszelkie życie przez bomby atomowe wystrzelone z bezpiecznej odległości. Bohaterstwo żołnierza mimo upadku jego etosu wydaje się równie godne jak tych, którym niegdyś poświęcono powyższy wiersz. Ofiara może wydawać się daremna, jeśli poświęcona została straconej sprawie, wierność może być bezsensowna, jeśli podarowana została reżimowi, który jej nie szanował. Posłuszeństwo może okazać się chybione, jeżeli warunki, na których się opiera, okazały się zwodnicze. Wartość etyczna lojalności nakazująca żołnierzom 6. Armii złożenie ofiary została utrzymana do końca.
Przedstawienie bohaterstwa żołnierzy 6. Armii raczej powinno dokonać się przy pomocy pióra poety. Cierpienia i śmierć żołnierzy niemieckich powinny zostać uświęcone, aby z tego nie uczynić sensację zgrozy, źródło wątpliwych odkryć czy okazję do kontrowersji politycznych. Jeśli ktoś chce wnieść coś do historii z tej tragedii, jego pióro powinno żywić szacunek a nie nienawiść! Ktoś, taki jak ja, który przeżył walkę o Stalingrad na odpowiedzialnym stanowisku jako współtowarzysz, a nawet ci, którzy nie mieli żadnego wpływu na jej przebieg, w piersiach których bije serce żołnierza, nie będą profanowali oklepanymi frazesami śmierci żołnierzy pod Stalingradem. Tragizm tego wydarzenia nie odpowiada ani szumnym frazesom ani fałszywej nienawiści. Należy się zdecydować, w jaki rzeczowy sposób można te wydarzenia przedstawić, co można powiedzieć z własnego punktu widzenia, w jaki sposób obiektywnie je ocenić? Ostateczną ocenę należy pozostawić historii i jednocześnie należy żywić nadzieję, że odda ona sprawiedliwość tym, którzy z wiarą spełniając swój żołnierski obowiązek, przebyli krwawą drogę. Z pewnością historia oceni chyba także nieporozumienia, błędy i zaniedbania i dokona wyroku, gdzie naruszony został nakaz wierności, także u tego, który jej wymagał.
Nie zamierzam opisywać walk i cierpień żołnierzy 6. Armii, w których uczestniczyłem, a przeszkadza mi w tym pełnione stanowisko. Nie powinno się tutaj poruszać ludzkiej strony tragedii, cierpień, rozpaczy czy rozgoryczenia, śmierci tych osób, obaw i trosk w tamtych dniach ze strony ich najbliższych, ich smutku. Może także nie, ponieważ to wszystko w swojej okropności w pełni i na trwale pozostało w mojej świadomości i moich współpracowników, oraz u wszystkich tych, którzy walczyli wówczas o uratowanie 6. Armii. Może dlatego też, że nikt poza nami z pewnością nie doświadczył głębiej tego ludzkiego oblicza tragedii naszych żołnierzy poległych pod Stalingradem, oddających życie za ojczyznę, a także dlatego, że zrozpaczeni usiłowaliśmy chwytać się ostatniej możliwości przyjścia z pomocą naszym towarzyszom broni. Ale to ludzkie oblicze tej tragedii obejmuje w swoim wymiarze największe, prawie niewyobrażalne cierpienia oraz także największe i daremne bohaterstwo i my, którzy wszystko to przeżyliśmy, nie zachowalibyśmy odpowiedniego dystansu do opisywanych wydarzeń. Nie uśmierzylibyśmy bólu tych, którzy tak bardzo wycierpieli, lecz ponownie rozdrapalibyśmy jedynie stare rany. Nie chcemy wywoływać nienawiści i w mniejszym stopniu służylibyśmy poznaniu prawdy.
Z tego powodu spróbuję rzeczowo i bezstronnie opisać przebieg tej tragedii. Wierzę, że powinienem milczeć przed rozmiarami bohaterstwa, jak i cierpieniami tych żołnierzy niemieckich. Spróbuję spojrzeć na los 6. Armii z perspektywy mojego stanowiska, w ramach większych wydarzeń, gdzie Stalingrad był jedynie ich częścią, co prawda najtragiczniejszą. Czytelnik chyba zrozumie, że nie zostanie wprowadzony we wrzawę bitwy, na zaśnieżone stepy wokół Stalingradu czy w wir walk o wąwozy i bloki mieszkalne, lecz w dziedzinę dowodzenia wyższego szczebla. Nie będzie otoczony gorącem walki czy zabójczym zimnem stepów, lecz atmosferą rozważań i odpowiedzialności. Może być pewien, że także podczas tego biły gorące serca, które towarzyszyły tym, którzy walczyli, cierpieli i umierali za Stalingrad.
Bitwa o Stalingrad z punktu widzenia Sowietów w zrozumiały sposób określana jest za decydujący przełom w wojnie. Anglicy przypisują podobne znaczenie rezultatowi „battle of Britain”, tj. obronie wyspy brytyjskiej w 1940 r. przed niemiecką ofensywą lotniczą. Amerykanie skłonni są przypisywać swojemu uczestnictwu w wojnie osiągnięcie rozstrzygającego sukcesu przez państwa sprzymierzone.
Także w Niemczech reprezentowany jest niejednokrotnie pogląd o przypisywaniu Stalingradowi znaczenia tej „rozstrzygającej bitwy”.
Natomiast należy stwierdzić, że chyba żadnemu z tych czy innych pojedynczych zdarzeń nie powinno przypisywać się czynnika rozstrzygającego. Wynikał on raczej z wielu czynników, z których najważniejszym będzie prawdopodobnie fakt, że Niemcy ostatecznie dzięki polityce i strategii Hitlera znaleźli się w beznadziejnej niższości w stosunku do swoich wrogów.
Z pewnością Stalingrad jest tak dalece punktem zwrotnym w historii II wojny światowej, gdyż wówczas nad Wołgą załamała się niemiecka fala uderzeniowa, by cofnąć się jak łamacz przyboju. Wprawdzie strata 6. Armii była dotkliwa, lecz wojna na Wschodzie – i tym samym wojna w ogóle – nie wydawała się być jeszcze przegraną. Wciąż pozostawała jeszcze możliwość uzyskania remisowego rozwiązania, gdyby na to nastawiła się polityka niemiecka i kierownictwo Wehrmachtu.
Nie od rzeczy byłoby w tym miejscu przypomnieć, że widząc tragiczne i absolutnie beznadziejne położenie wojsk niemieckich, marszałek Rokossowski wystosował osobisty list oficjalny do dowództwa niemieckiego, proponując mu honorowe poddanie się całego ugrupowania i dając oficerskie słowo honoru, że jeńcy zostaną potraktowani z całym szacunkiem, a po zakończeniu wojny będą mogli wrócic do ojczyzny. Niemieckie dowództwo, mimo iż to memorandum otrzymało, nie raczyło nawet udzielić na nie odpowiedzi i tym przypieczętowało swój los.
Mannstein w dalszym ciągu swych wspomnień notuje: „Przyczyn zagłady 6. Armii należy szukać oczywiście w tym, że Hitler –niewątpliwie ze względów prestiżowych – wzbraniał się przed dobrowolnym oddaniem Stalingradu.To, że jednak 6. Armia w ogóle mogła znaleźć się w takim położeniu, tkwi w udokumentowanych błędach operacyjnych popełnionych przez naczelne dowództwo niemieckie zarówno wcześniej podczas planowania i wykonywania ofensywy niemieckiej w 1942 r., a zwłaszcza podczas jej zakończenia...
Ofensywa niemiecka w 1942 r., wskutek założonego celu Hitlera, przeważnie zdeterminowanego jego punktem widzenia z perspektywy gospodarki wojennej, skierowała się na dwa rozbieżne kierunki – Kaukaz i Stalingrad. Wskutek tego podczas osłabienia natarcia niemieckiego utworzył się front, dla utrzymania którego istniejące siły niemieckie okazały się niewystarczające. Dowództwo niemieckie nie dysponowało rezerwą operacyjną na tym skrzydle całości owego frontu, skoro rozproszyło zwolnioną na Krymie 11. Armię na najróżniejsze kierunki.
W ten sposób Grupa Armii „A” – skierowana frontem na południe – znajdowała się w północnej części Kaukazu między Morzem Czarnym i Morzem Kaspijskim. Grupa Armii „B” utrzymywała front skierowany na wschód względnie północy wschód, osadzający się na Wołdze na południe od Stalingradu, skręcający na północ od Stalingradu w kierunku środkowego Donu i przebiegający następnie wzdłuż tej rzeki w kierunku północnym do Woroneża. Obie grupy armii trzymały rozciągnięty front, mając do dyspozycji za słabe siły. Należy uwzględnić jeszcze szczególny fakt, że nieprzyjacielskie skrzydło południowe nie zostało w rzeczywistości rozgromione, lecz cofnęło się i uniknęło zniszczenia ponosząc przy tym znaczne straty. Oprócz tego przeciwnik dysponował jeszcze bardzo dużymi rezerwami operacyjnymi na pozostałych odcinkach frontu oraz na dalekich tyłach. W końcu między dwoma niemieckimi grupami armii na stepach kałmuckich otworzyła się luka o szerokości 300 km, zabezpieczana w stopniu niewystarczającym jedynie przez jedną dywizję (16. DZmot.) stacjonującą pod Elistą.
Próba utrzymania na dłuższą metę znacznie rozciągającego się frontu stanowiła pierwszy błąd – całkowicie pomijając błędy popełnione podczas planowania i wykonywania letniej ofensywy, w wyniku którego 6. Armia znalazła się w końcu listopada 1942 r. w rozpaczliwym położeniu.
Drugim, jeszcze donioślejszym w skutkach, błędem było zmuszenie przez Hitlera Grupy Armii „B” do rzucenia jej zasadniczej siły uderzeniowej, 6. Armii i 4. APanc., do walki w i o Stalingrad. Zabezpieczenie głębokiej północnej flanki tej grupy nad Donem pozostawiono rumuńskiej 3., jednej włoskiej i węgierskiej armii oraz na odcinku Woroneża słabej niemieckiej 2. Armii. Hitler musiał wiedzieć, że sojusznicze armie nie sprostają silnemu uderzeniu sowieckiemu także za Donem. To odnosiło się w podobnym stopniu do rumuńskiej 4. Armii, której powierzył osłonę prawej nieosłoniętej flanki 4. Armii Pancernej.
Próba zajęcia Stalingradu mogła być dopuszczalna na wszelki wypadek w wyniku krótkotrwałego zaplanowanego uderzenia i uzyskanie tym samym panowania nad Wołgą, nawet, kiedy pierwszy rozmach natarcia w celu zajęcia miasta przyniósł jedynie częściowe powodzenie. Jednak decydującym błędem było pozostawienie na całe tygodnie głównych sił Grupy Armii „B” pod Stalingradem bez wystarczającego zabezpieczenia skrzydeł. Właśnie w wyniku tego stworzono przesłanki dla przejęcia inicjatywy przez przeciwnika, który mocno usadawiając się pod Stalingradem naciskał na całe skrzydło południowe. Formalnie zaproszono go do tego, aby pochwycił nadarzającą się szansę i okrążył 6. Armię.
Trzecim błędem była groteskowa struktura dowodzenia na niemieckim skrzydle południowym.
Grupa Armii „A” w ogóle nie miała własnego dowódcy. Nawiasem mówiąc była ona dowodzona przez Hitlera (...). Każdy naczelny wódz, jeżeli chce osiągnąć sukces, jest zmuszony do wzięcia na siebie ryzyka. Ryzyko podjęte przez naczelne dowództwo niemieckie późną jesienią 1942 r. nie polegało prawdopodobnie na tym, aby związać na dłuższy okres pierwszorzutowe związki GA „B” pod Stalingradem i zadowolić się utrzymaniem nazbyt długiej osłony tak łatwej do zerwania na froncie nad Donem. Nie chciano takiego całkowitego niespisania się armii sojuszniczych, które dokonało się później w sposób nieoczekiwany. Bądź co bądź jednostki rumuńskie, będące wciąż naszymi najlepszymi sprzymierzeńcami, biły się tak dokładnie, jak było to do przewidzenia po doświadczeniach w kampanii krymskiej. Odnośnie siły bojowej Włochów pozbyto się wszelkiej iluzji.
Ryzyko, które mogłoby podjąć wówczas dowództwo niemieckie, kiedy okazało się, że ofensywa letnia doprowadziła wprawdzie do zdobycia kolejnych obszarów, lecz nie do decydującej klęski nieprzyjacielskiego skrzydła południowego, było inne niż to wymienione wyżej. Jego istota polegałaby na wykorzystaniu możliwości operacyjnych wielkiego łuku Donu między Kaukazem a środkowym Donem do ponownego przejścia do prowadzenia operacji manewrowych i nie przekazaniu inicjatywy przeciwnikowi. Taka zamiana ryzyka nie tkwiła w mentalności Hitlera. Nie wyciągnął on konsekwencji z faktu, że jego ofensywa utknęła nie przynosząc ostatecznego rozstrzygnięcia i tym samym przygotowała tragedię Stalingradu! (...)
Rano 19 listopada nieprzyjaciel po gwałtownym i silnym przygotowaniu artyleryjskim przystąpił do ataku z przyczółka dońskiego pod Kremieńskaja oraz z rejonu położonego dalej na zachód przez Don przeciwko lewemu skrzydłu 6. Armii oraz rumuńskiej 3. Armii. Jednocześnie duże siły nieprzyjacielskie, znajdujące się na południe od Stalingradu, przebiły się przez ugrupowanie 4. APanc. (d-ca – gen. płk Hoth), które dublowane było przez ugrupowanie rumuńskiej 4. Armii. Z jednej strony zdołano utrzymać lewe skrzydło 6. Armii, zaś z drugiej nieprzyjaciel mógł całkowicie rozbić Rumunów na dwóch frontach. Silne sowieckie związki pancerne natychmiast po włamaniu się w dwóch miejscach frontu, naśladując nasz sposób działania, kontynuowały natarcie w głębi operacyjnej. Już rano w dniu 21 listopada osiągnęli oni Don pod Kałaczem, gdzie w ich ręce dostał się niezniszczony most, ważny dla funkcjonowania zaopatrzenia dla 6. Armii. Przed południem w dniu 21 listopada zamknął się pierścień wokół 6. Armii i kocioł w rejonie na południe od Stalingradu, w którym znalazły się jednostki niemieckie i rumuńskie należące do 4. APanc. W kotle tym znalazło się pięć korpusów niemieckich, łącznie dwadzieścia dywizji, w tym dwa korpusy rumuńskie, przeważająca część niemieckiej artylerii wojsk lądowych (pozostała część znajdowała się na froncie leningradzkim) i bardzo duże siły saperów. Było to duże zgrupowanie sił i później także nie było możliwe uzyskanie dokładnych danych o ogólnej liczbie okrążonych żołnierzy niemieckich w kotle. Zestawione dane o 6. Armii wahały się między 200 000 – 270 000 żołnierzami, przy czym należy uwzględnić, że podana „ilość żołnierzy pozostających na zaopatrzeniu” uwzględniała obok jednostek rumuńskich jeszcze wiele tysięcy żołnierzy z „jednostek pomocniczych innych narodowości” oraz jeńców wojennych. Przeważnie podawana ilość przekraczająca 300 000 osób była niewątpliwie przesadzona. Część służb tyłowych armii znalazła się poza kotłem, jak również część taborów, rannych i urlopowiczów. Ta reszta stała się później kadrą dla nowo tworzonych większości dywizji 6. Armii. Ich liczebność wahała się przeważnie między 1 500 – 3 000 żołnierzy na każdą dywizję. Jeśli uwzględni się, że stany osobowe dywizji 6. Armii znacznie zmalały już w listopadzie 1942 r., to ilość 200 000 do 220 000 żołnierzy mimo dużego przydziału jednostek artyleryjskich i saperów, którzy znaleźli się w kotle, wydaje się chyba właściwa...

Z danych o nieprzyjacielu wynikał obraz, że przeciwnik w sile około dwudziestu czterech związków (dywizje, brygady zmechanizowane względnie pancerne) przebił się przez wytworzoną lukę na froncie na południe od Stalingradu i dokonał zwrotu na północ przeciwko skrzydłu południowemu 6. Armii oraz przystąpił do gwałtownego uderzenia.
Nieprzyjaciel w sile około dwudziestu czterech związków przebił się z rejonu przełamania przez ugrupowanie rumuńskiej 3. Armii na tyły 6. Armii w kierunku na Kałacz. Ponadto zameldowano o dalszych dwudziestu trzech związkach kierujących się dalej w kierunku na zachód z zamiarem wykonania zwrotu na południe względnie południowy zachód w kierunku rzeki Czyr. Poza tym w Stalingradzie znajdowały się jeszcze siły, które utrzymały się tam aż do ostatnich szturmów 6. Armii i otrzymały wzmocnienie przez Wołgę. W dalszym ciągu między Wołgą a Donem znajdowały się przeważające siły nieprzyjacielskie przed frontem północnym 6. Armii. W końcu nie było żadnej wątpliwości co do wykorzystywania kolei przez nieprzyjaciela dla bieżącego wzmacniania swoich sił. W rzeczywistości stwierdzono już w dniu 28 listopada sto czterdzieści trzy duże związki nieprzyjacielskie (dywizje, brygady pancerne itd.) w rejonie działania nowej Grupy Armii „Don”.
Oznaczało to dla tworzonej pod moim rozkazem Grupy Armii „Don” prawie trzykrotną przewagę posiadaną przez nieprzyjaciela nad 6. Armią okrążoną wokół Stalingradu liczącą dwadzieścia dywizji niemieckich i dwie rumuńskie, znajdujących się w stanie znacznego wyczerpania, bez wystarczających zapasów amunicji, benzyny i żywności, bez ciągłego zaopatrzenia. Zresztą pomijając także fakt okrążenia i nieposiadania jakiejkolwiek swobody operacyjnej z uwagi na surowy rozkaz Hitlera utrzymania „twierdzy Stalingrad”. Dalej niedobitki 4. Armii Pancernej i dwóch armii rumuńskich. Obecnie grupa armii w najlepszym razie dysponowała jedyną dotychczas nienaruszoną dywizją niemiecką (16. DZmot.), której nie wolno było wycofać z jej linii zabezpieczenia w stepie, gdzie tworzyła ona pojedynczą osłonę tyłową Grupy Armii „A”, i czterema jeszcze nienaruszonymi dywizjami rumuńskimi, których niewielka wartość bojowa nie mogła budzić żadnej wątpliwości u nieprzyjaciela (...). Ostatecznie armia Paulusa została zniszczona. Był to straszliwy dramat nie tylko wojska, ale i całego narodu niemieckiego. Jak wiadomo, wszystkie wysiłki Wehrmachtu, by przełamać fatalny rozwój wydarzeń, spaliły na panewce.
Oficer niemiecki Hans Doerr plastycznie opisał obraz walk pod Stalingradem na przełomie lat 1942/1943: „Aus der Weite der Steppe sickerte der Krieg ein in die durchfurchten Berghänge der Wolga mit ihren Schluchten, Waldstücken und Balkas, in den porösen, unterhöhlten, zerschnittenen, von Eisen, Beton und Stein überbauten Stadt – und Fabrikbereich von Stalingrad. Der Kilometer als Maseinheit wich dem Meter, die Generalstabskarte dem Stadtplan. Um jedes Haus, jede Fabrikhalle, um Wassertürme, Bahneinschnitte, Mauern, Keller und schliesslich um jeden Trümmerhaufen tobte ein Kampf, wie man ihn in dieser Konzentration selbst in den Materialschlachten des ersten Weltkrieges kaum erlebt hatte. Entfernungen gab es nicht, nur Nähe! Trotz wiederholter Masseneinsätze von Luftwaffe und Artillerie konnten die Fesseln des Nahkampfes nicht gesprengt werden. Der Russe, dem Deutschen in Bezug auf Ausnutzung des Geländes und Tarnung überlegen und erfahren im Barrikaden – und Häuserkampf, sass fest”.
Rokossowski skwapliwie skorzystał z powstałej sytuacji i coraz bardziej zaciskał żelazną obręcz na gardle armii niemieckiej, doprowadzając do najstraszliwszej katastrofy nie tylko wojsk, ale i narodu niemieckiego: według danych Berlina zginęło wówczas, w ciągu zaledwie czterech miesięcy, 300 tys. żołnierzy niemieckich, a 100 tys. dostało się do niewoli. – Dane Moskwy głosiły, że straty Niemców, dowodzonych przez Friedricha Paulusa, wyniosły 900 tysięcy osób. Po tej klęsce w elitach i w społeczeństwie Trzeciej Rzeszy dominowało – zupełnie skądinąd słuszne – przekonanie, że „Stalingrad einen Wendepunkt des Krieges bedeutete.”
W perspektywie już się rysowała klęska narodowa Niemiec 1945 roku. A przecież psycholog Carl Gustav Jung w jednym z wywiadów, udzielonych w 1939 roku ostrzegał Niemców: „Niemand hat je in Russland hineingebissen, ohne es zu bedauern. Russland ist keine sehr schmackhafte Speise”. Takich nauk raczej się nie uwzględnia a priori... Ze znanym wszelako skutkiem.
[Niejako na marginesie przypomnijmy podstawowe dane o głównym przegranym Bitwy Stalingradzkiej. Friedrich Paulus (1890-1957), feldmarszałek, w kampanii przeciwko Polsce generał major i szef sztabu 10 armii, w maju 1940 r. I zastępca szefa Sztabu Generalnego Sił Lądowych, współautor planu „Barbarossa”, w 1942 r. dowódca 6 armii nacierającej w ofensywie „Blau” na Stalingrad, od listopada w okrążeniu, respektuje rozkazy Hitlera o konieczności wytrwania za wszelką cenę. 31.01.1943 r. mianowany feldmarszałkiem w oczekiwaniu, że wybierze wraz z armią „bohaterską śmierć”, ale tego samego dnia kapituluje. Do niewoli poszły setki tysięcy niemieckich żołnierzy i generałów; po wojnie wróciło do Niemiec tylko 6000.
Latem 1944 r. Paulus przystępuje do Komitetu „Wolne Niemcy” i do Związku Oficerów Niemieckich, który nawołuje żołnierzy Wehrmachtu do obalenia Hitlera i do zawarcia pokoju. W lutym 1946 r. zeznawał jako świadek przed Międzynarodowym Trybunałem Wojskowym w Norymberdze i oskarżał Keitla, Jodla i Göringa jako głównych twórców planu napaści na ZSRR. W 1953 r., po śmierci Stalina, zwolniony z niewoli zamieszkał w Dreźnie i uczestniczył, jak niektórzy inni generałowie i oficerowie Wehrmachtu, w życiu społecznym NRD. Wygłaszał prelekcje w Narodowej Akademii Wojskowej Armii Ludowej, krytykował wejście RFN do NATO].
Od lutego do października 1943 Rokossowski dowodził najważniejszym Frontem Centralnym, powodując powoli lecz konsekwentnie („langsam aber sicher”) załamanie się strategicznej ofensywy niemieckiej, przełom w wojnie i definitywne przejęcie inicjatywy przez Armię Radziecką.
Tebańczyk Epaminondas był wynalazcą strategii, (którą później przypisano Napoleonowi I, a którą pomyślnie wykorzystywali Niemcy w pierwszej połowie II wojny światowej, a Rosjanie, przede wszystkim Rokossowski i Jakubowski, w drugiej jej połowie). Polegała ona na idei, że należy stwarzać taką sytuację, by górować nad siłami przeciwnika w określonym momencie i miejscu, zadając mu tu i teraz druzgocące ciosy, a nie rozpoczynać batalię na całym froncie jednocześnie. Gdy się odniesie bowiem zwycięstwo w punkcie newralgicznym, cały system wojskowy przeciwnika zaczyna się chwiać, a nawet rozsypywać.
W trudnych, krytycznych chwilach, których nie brak przecież w każdej wojnie, generał Rokossowski potrafił zawsze zachować zimne wyrachowanie, nigdy się nie załamywał, intuicyjnie znajdując optymalne w danej sytuacji rozstrzygnięcia i posunięcia taktyczne. Wiadomo, że wojna nigdy nie toczy się według z góry przyjętych reguł, lecz sama z siebie, zależnie od okoliczności, wyłania nowe sytuacje i nowe metody walki. Kto zachowuje spokój, może liczyć na zwycięstwo, kto rzuca się w nią na oślep, naraża się na klęskę. Ale też sam zimny rozsądek tu nie wystarcza.
W momentach wielkiego napięcia, gdy potrzebne są szybkie decyzje, śmiałe działania, błyskawiczna i mocna ingerencja, rozum jest wprawdzie potrzebny, ale może łatwo wszystko zepsuć, jeśli zdobywa przewagę i przeszkadza znalezieniu, a zarazem uchwyceniu tego co słuszne w sposób intuicyjny, bezpośredni. Czysty intelektualizm wprowadzałby wówczas zamęt i niezdecydowanie. Dlatego powszechnie ceni się dowódców wojskowych obdarzonych wrodzonym talentem i intuicją, za które to cechy bardzo wysoko cenili Rokossowskiego zarówno Stalin, jak i Hitler.
To właśnie wrodzona intuicja umożliwiała Rokossowskiemu nie tylko przewidywanie prawdopodobnych posunięć wroga, ale i zadawanie mu ciosów tam, gdzie najmniej tego oczekiwał. Jakby w myśl zdań Machiavelli’ego: „Dobry dowódca dwie powinien mieć troski. Po pierwsze, niechaj stara się o to, aby przy użyciu jakiegoś wybiegu wywołać przestrach w szeregach nieprzyjaciela. Po drugie, niechaj zawsze będzie gotów do wykrycia i unieszkodliwienia podstępów, które wróg zastosuje przeciwko niemu”.
Ten jego wielki dar znalazł szczególny wyraz w przełomowej bitwie pod Kurskiem.
Odpowiedzialnością ogólną za utworzenie systemu obronnego na Łuku Kurskim obarczono marszałka ZSRR G. Żukowa. Sztab generalny opracował wszelkie obliczenia i plany, dotyczące defensywy oraz ewentualnego kontruderzenia. 5 lipca wywiad 13 Armii generała N. Puchowa wziął do niewoli sapera niemieckiej 6 Dywizji Piechoty, który potwierdził, że wojska niemieckie rozpoczną atak o godzinie trzeciej nad ranem. W tej sytuacji dowódca Frontu Centralnego Konstanty Rokossowski podjął błyskawiczną decyzję o zadaniu przeciwnikowi natychmiastowego uderzenia artyleryjskiego. Telefonicznie decyzję zaaprobował marszałek Żukow i dziesiątki tysięcy armat oraz urządzeń rakietowych na komendę Rokossowskiego otworzyło jednocześnie huraganowy ogień na pozycje i zaplecze wroga, krusząc i łamiąc jego konstrukcje organizacyjne, żywą siłę, technikę, zadając tak poważne straty, że od miesięcy planowane i świetnie przygotowane natarcie niemieckie ruszyło z ponad dwu i pół godzinnym opóźnieniem, a przy tym bez wielu ważnych ogniw po prostu wyeliminowanych przez artylerię Rokossowskiego, a duch bojowy jednostek został tak dotkliwie nadwerężony, iż – aby dodać żołnierzom animuszu – dowództwo niemieckie wydało rozkaz o wydaniu im dodatkowej porcji wódki. Niewiele to zresztą pomogło, główne uderzenie w kierunku Olchówki i Ponyr zostało po kilkudobowych zażartych starciach nie tylko powstrzymane, ale i odrzucone na pozycje wyjściowe. Według źródeł niemieckich, zginęło wówczas ponad 20 tysięcy żołnierzy i oficerów Wehrmachtu. Ostatecznie Niemcom nie tylko nie udało się wsadzić Rosjan „do worka”, lecz – dzięki m.in. znakomitemu dowództwu generała Rokossowskiego – okazali się w bardzo trudnym położeniu. Było to jedno z głównych uderzeń, druzgocących stos pacierzowy niemieckiej potęgi militarnej i zbliżającej ostateczną klęskę tego wojowniczego narodu w II wojnie światowej.

* * *

Walki na Froncie Centralnym w 1943 roku polegały na powolnym, lecz bezwzględnym, spychaniu wojsk niemieckich do defensywy i do ich cofania się coraz bardziej na Zachód. Rokossowski okazał się na wysokości zadania i nie dając przeciwnikowi chwili wytchnienia nieubłaganie gnał go do punktu wyjścia, w kierunku na Berlin, stosując na masową skalę taktykę rozbijania linii obrony przeciwnika potężnymi uderzeniami wojsk pancernych.
W okresie od października 1943 do lutego 1944 generał Rokossowski dowodził Frontem Białoruskim, od lutego do listopada 1944 – Pierwszym Frontem Białoruskim, a potem, aż do końca wojny, Drugim Frontem Białoruskim. Był jednym z głównych współtwórców zwycięstwa wojsk radzieckich w gigantycznej bitwie pancernej na Łuku Kurskim, które ostatecznie przeważyło szalę wojny na niekorzyść armii Hitlera.
O sytuacji na froncie latem 1944 roku feldmarszałek Heinz Guderian zaznaczał:
Sytuacja na froncie Grupy Armii „Środek” przybrała rozmiary najgorszej katastrofy, jaką można sobie było wyobrazić. W okresie od 22 czerwca do 3 lipca 1944 roku Rosjanie, przeszedłszy do natarcia, przełamali front niemiecki między Prypecią i Berezyną, pod Rohaczewem, pod Czausami, na północ od Orszy i po obu stronach Witebska. Grupa Armii „Środek”, straciwszy około 25 dywizji, została odrzucona na linię: Dawidgródek, Baranowicze, Mołodeczno, Koziany, rzeka Dźwina na północ od Połocka. W ciągu następnych dni Rosjanie energicznie wykorzystując ten nadspodziewanie wielki sukces zajęli Pińsk i wyszli na linię: Prużana, Wołkowysk, Niemen na wschód od Grodna, Kowno, Dźwina na wschód od Dyneburga, Idrica. W ten sposób nie tylko Grupa Armii „Środek”, ale i Grupa Armii „Północ” wciągnięte zostały w wir katastrofy. Do 21 lipca Rosjanie, których marszu zdawało się nic już nie mogło powstrzymać, parli do przodu ku linii Wisły między Sandomierzem i Warszawą oraz przez Siedlce, Bielsk Podlaski, Białystok, Grodno, Kowno i – co najgorsza – przez Poniewież na Szawle i Mitawę. Na północ od Mitawy wyszli na wybrzeże Zatoki Ryskiej, odcinając Grupę Armii „Północ” od reszty frontu.(...).
W wyniku przeciwuderzenia wojsk niemieckich, przeprowadzonego w czasie od 16 do 26 września 1944 roku, łączność między obydwiema grupami armii została przywrócona. Osiągnięcie to przypisać należy walecznej postawie pułkownika Strachwitza i jego kombinowanej dywizji pancernej. Wszystko zależało teraz od niezwłocznego wyzyskania powstałej wskutek tego pomyślnej sytuacji. Zawód jednak sprawiła Grupa Armii „Północ”. Schoerner nie wierzył w nowe uderzenie Rosjan na zachód od Szawli. Przewidywał, że nastąpi ono pod Mitawą i dlatego – wbrew dyrektywie opatrzonej podpisem Hitlera – tu właśnie, pod Mitawą, trzymał swe oddziały pancerne. Moje prośby o zastosowanie się do dyrektywy nie odniosły skutku. Czy Schoerner potajemnie otrzymał na to zezwolenie Hitlera, tego nigdy nie udało mi się wyjaśnić. W każdym razie utrzymywał z nim bezpośrednie kontakty. Rezultat był taki, że słabo obsadzony front niemiecki na zachód od Szawli został ponownie przełamany. Między Kłajpedą i Lipawą Rosjanie wyszli nad Bałtyk. Grupa Armii „Północ”, po jeszcze jednej nieudanej próbie nawiązania z nią łączności wzdłuż wybrzeża, pozostała odcięta od reszty frontu wschodniego; zaopatrywanie jej odbywać się musiało drogą morską.
Odtąd prowadziłem zaciekłą walkę z Hitlerem o wycofanie tych cennych wojsk, niezbędnych dla obrony Niemiec. Spór zatruwał tylko atmosferę, nie dał jednak żadnego pozytywnego rezultatu.” Rokossowski pokrzyżował wszystkie plany Niemców.
W 1944 roku nadano mu rangę wojskową marszałka ZSRR oraz tytuł honorowy Bohatera Związku Radzieckiego – na znak uznania ogromnych jego zasług w gromieniu wojsk niemieckich pod Moskwą, Stalingradem, Kurskiem oraz na terenie Białorusi.
Gdy wojska radzieckie stanęły nad prawym brzegiem Wisły, niektóre oddziały rosyjskie, a także polskie ze składu I Armii Wojska Polskiego usiłowały z marszu sforsować rzekę, by odbić z rąk Niemców stolicę Polski. Mimo iż pozycje niemieckie były tu starannie umocnione, Rokossowski skłaniał się ku decyzji o natychmiastowym uderzeniu, tym bardziej, że 1 sierpnia w mieście wybuchło powstanie. Został jednak nieoczekiwanie odwołany do Moskwy pilnym telegramem podpisanym osobiście przez Stalina i był tam przetrzymywany pod pozorem konsultacji, aż Powstanie Warszawskie zostało przez oddziały niemiecko-łotewsko-ukraińsko-litewskie zduszone. Jest nieprawdą, jakoby to Rokossowski zatrzymał ofensywę radziecką na Warszawę, by umożliwić hitlerowcom rozprawę z powstańcami. Jest też nieprawdą, że uniemożliwił samolotom alianckim, wysyłanym z misją niesienia pomocy zaopatrzeniowej dla powstańców, lądowania na obszarze wolnym od Niemców. Choć te oszczercze zarzuty od lat lansuje prasa wychodząca w Polsce i na Zachodzie, prawdą jest, że oba rozkazy w powyżej wymienionych sprawach wydał osobiście głównodowodzący Armią Radziecką generalissimus Józef Stalin. Marszałek Rokossowski musiał więc do tych nadesłanych z Moskwy dyspozycji stosować się. Pośrednio potwierdzają to źródła niemieckie, choć sowieckie i rosyjskie spychają odpowiedzialność na Polaka Rokossowskiego. Cytowany już powyżej Heinz Guderian o tym okresie pisze jak następuje: „Podczas gdy na lewym skrzydle naszego rozległego frontu dokonywały się ważne przegrupowania i toczyły zacięte boje, a w rejonie na wschód od Warszawy feldmarszałek Model, osobiście biorąc udział w walkach, zatrzymał cofający się front Grupy Armii „Środek”, w Warszawie 1 sierpnia 1944 roku wybuchło pod dowództwem generała Bora-Komorowskiego powstanie Polaków, które stworzyło bezpośrednio za naszym frontem ognisko wielu niezwykle groźnych dla nas niebezpieczeństw. Łączność z frontem 9 armii generała Vormanna została przerwana. Nie można było wykluczać ewentualności rychłego dojścia do współdziałania między wojskami rosyjskimi i polskimi powstańcami. Wystąpiłem z wnioskiem o włączenie Warszawy do obszaru operacyjnego armii. Powodowani jednak ambicją generalny gubernator Frank i reichsfuehrer SS Himmler zdołali wymóc na Hitlerze, że Warszawa – chociaż położona tuż za frontem, a potem nawet na samej linii frontu – nie została zaliczona do strefy działań bojowych wojsk lądowych, lecz nadal podlegała władzy generalnego gubernatora.
Zadanie stłumienia powstania otrzymał Reichsfuehrer SS Himmler, który ze swej strony wyznaczył w tym celu gruppenfuehrera SS von dem Bacha Zelewskiego i pewną liczbę oddziałów SS oraz policji. Walkę z powstańcami, która ciągnęła się długie tygodnie, prowadzono z wielką surowością. Dyscyplina w związkach esesowskich – które zresztą nie wchodziły w skład wojsk SS – nie była wolna od zarzutów. Brygada Kamińskiego składała się z byłych jeńców wojennych, po większej części Rosjan nieżyczliwie usposobionych do Polaków, brygada Dirlewangera – z warunkowo wypuszczonych z więzień niemieckich przestępców kryminalnych. Gdy te wątpliwe elementy zostały uwikłane w walki toczone o każdą ulicę i dom, w nieubłagany bój na śmierć i życie, odpadły dla nich ostatnie hamulce moralne. Von dem Bach, składając mi któregoś dnia raport dotyczący spraw uzbrojenia, sam opowiadał o ekscesach swoich podwładnych, których nie był w stanie opanować. To, co usłyszałem od niego, było tak okropne, że postanowiłem jeszcze tego samego wieczora złożyć o tym raport Hitlerowi i zażądać zabrania tych dwóch brygad z frontu wschodniego. Fuehrer początkowo nie chciał się na to zgodzić, ale gdy nawet dowódca brygady SS Fegelein, przebywający przy Hitlerze oficer łącznikowy Himmlera, musiał potwierdzić me słowa mówiąc: „Tak jest, mój Fuehrerze, to są szumowiny!” – nie pozostało mu nic innego, jak uczynić zadość memu żądaniu. Von dem Bach z przezorności kazał jeszcze rozstrzelać Kamińskiego, usuwając w ten sposób niepewnego świadka.
Powstanie upadło dopiero 2 października 1944 roku. Już wcześniej, biorąc pod uwagę, iż powstańcy byli skłonni skapitulować, radziłem Hitlerowi, aby im zagwarantować, że będą traktowani jako jeńcy wojenni zgodnie z przepisami prawa międzynarodowego, i przez to szybciej położyć kres tej bezsensownej walce. Hitler usłuchał tej rady. Generał pułkownik Reinhardt, mianowany 15 sierpnia na miejsce Modela dowódcą Grupy Armii „Środek”, otrzymał odpowiednie instrukcje; były one podstawą dalszego postępowania wojska.
W walkach w Warszawie, tak jak zawsze w walkach z powstańcami, trudno było odróżnić zorganizowanych bojowników od nie biorących udziału w powstaniu cywilów. Sam generał Bór-Komorowski pisze o tym: „Podczas walk nasi dowódcy z trudem mogli odróżnić żołnierzy od cywilów. Nasi ludzie nie mieli mundurów, nie mogliśmy zaś przeszkodzić cywilom w noszeniu na ramieniu takich samych biało-czerwonych opasek. Cywile, tak jak żołnierze Armii Krajowej, posługiwali się zdobyczną bronią niemiecką i marnowali amunicję, na jednego bowiem niemieckiego żołnierza zużywali całą masę nabojów i granatów ręcznych. Na początku powstania każdy otrzymany przeze mnie meldunek zawierał skargi na wielkie marnotrawstwo amunicji”. Poza tym fakt, że Polacy wkładali niemieckie mundury ze zdobytych magazynów wojskowych, jeszcze bardziej potęgował po stronie niemieckiej uczucie niepewności, a więc i skłonność do bezwzględnych metod walki. Nic dziwnego, że i Hitler, któremu Fegelein lub sam Himmler regularnie składali raporty o przebiegu wydarzeń w Warszawie, wybuchnął gniewem i wydał surowe rozkazy tak co do sposobu prowadzenia walk w Warszawie, jak i co do sposobu traktowania miasta i jego ludności.
Znalazło to wyraz w dyrektywie oddziału informacji głównego komisarza SS i policji okręgu Wschód (Nachrichtenstelle des Hoeheren SS – und Polizeifuehrers Ost), przekazanej generalnemu gubernatorowi, doktorowi Frankowi w Krakowie 11 października 1944 roku. „Dotyczy nowej polityki wobec Polaków. – Obergruppenfuehrer von dem Bach otrzymał rozkaz przeprowadzenia pacyfikacji Warszawy, tzn. rozkaz, aby jeszcze w czasie wojny zrównać Warszawę z ziemią – w granicach, w jakich nie sprzeciwiają się temu wojskowe plany fortyfikacyjne. Przed zburzeniem należy wywieźć z Warszawy wszystkie surowce, tekstylia i meble. Zadanie to przypada przede wszystkim administracji cywilnej”.
O tym rozkazie wydanym w trybie wewnętrznym SS nic wtedy nie wiedziałem. Czytałem go po raz pierwszy w 1946 roku w więzieniu w Norymberdze. Niemniej jednak krążące w kwaterze głównej pogłoski o zamiarze całkowitego zburzenia Warszawy, jak również w mojej obecności wybuch gniewu Hitlera w związku z wydarzeniami w Warszawie skłoniły mnie do tego, aby podczas jednego z kolejnych raportów wskazać na konieczność zachowania miasta, które przecież na jego własny rozkaz uznane zostało za twierdzę i wskutek tego musi udzielić schronienia wojskom niemieckim. Zachowanie budynków było tym bardziej konieczne, że w owym czasie Wisła stanowiła już pierwszą linię frontu, który przebiegał więc przez samo miasto.
Już wcześniej ponawiające się w latach 1943 i 1944 powstania w Warszawie przyczyniły się do znacznych zniszczeń. Walki od jesieni 1944 roku aż do rozpoczęcia rosyjskiego natarcia w styczniu 1945 roku zadały temu nieszczęśliwemu miastu ostatni cios.
Po kapitulacji wzięci do niewoli powstańcy zostali oddani pod dozór organów SS. Bór-Komorowski był znajomym Fegeleina, z którym niejednokrotnie spotykał się na międzynarodowych zawodach. Fegelein zajął się jego losem.
Niejednokrotnie stawiano pytanie, dlaczego Rosjanie, wiedząc przecież o wybuchu powstania w Warszawie, nie zrobili czegoś więcej, aby je wesprzeć od zewnątrz, mało tego – zatrzymali swe natarcie nad Wisłą. Powstańcy niewątpliwie należeli do obozu tzw. emigracji, której rząd przebywał w Londynie, i stamtąd otrzymywali dyrektywy. Reprezentowali koła polskie o orientacji zachodniej. Można więc przypuścić, że Związek Radziecki nie był zainteresowany w tym, by koła te wzmocniły się dzięki zwycięskiemu powstaniu i zdobyciu miasta. Prawdopodobnie chciał te atrakcyjne atuty zachować dla swych zwolenników z obozu lubelskiego. Ale to niechaj byli sojusznicy załatwią sami między sobą. Dla nas ważne było to, że natarcie rosyjskie nie przekroczyło wtedy Wisły i że uzyskaliśmy krótką chwilę wytchnienia.
25 lipca 1944 roku próba podjęta przez rosyjski XVI korpus pancerny przekroczenia Wisły przez most kolejowy pod Dęblinem nie powiodła się; Rosjanie stracili 30 czołgów. Most zdołaliśmy zawczasu wysadzić w powietrze. Inne rosyjskie oddziały pancerne zostały zatrzymane na północ od Warszawy. My, Niemcy, mieliśmy wrażenie, że to nie zamiar Rosjan sabotowania polskiego powstania, lecz nasza obrona zatrzymała ich natarcie.
2 sierpnia 1 armia Wojska Polskiego przystąpiła siłami trzech dywizji do sforsowania Wisły na odcinku Puławy, Dęblin. Poniosła przy tym ciężkie straty, zdołała jednak uchwycić przyczółek i utrzymać go do nadejścia posiłków radzieckich.
Pod Magnuszewem przeciwnikowi również udało się zdobyć przyczółek nad Wisłą. Oddziały, które sforsowały rzekę na tym odcinku, miały zadanie posuwać się wzdłuż szosy przybrzeżnej na Warszawę; zdołano je zatrzymać nad Pilicą.
Dowództwo 9 armii niemieckiej w każdym razie miało 8 sierpnia wrażenie, że próba Rosjan zdobycia Warszawy nagłym atakiem w pościgu, prowadzonym dotąd niemal bez przeszkód mimo trwającego powstania, rozbiła się o jej obronę i że samo powstanie – widziane oczyma przeciwnika – rozpoczęło się przedwcześnie. Sztab 9 armii zameldował, że w okresie od 26 lipca do 8 sierpnia 1944 roku wzięto 603 jeńców i 41 żołnierzy nieprzyjacielskich, którzy przeszli na naszą stronę, zniszczono 337 czołgów i zdobyto 70 dział, 80 armat przeciwpancernych, 27 moździerzy i 116 karabinów maszynowych – po miesiącu nieprzerwanych walk odwrotowych bądź co bądź poważny rezultat.
Jak dotąd ani na Wschodzie, ani na Zachodzie nic nie zrobiono w zakresie umocnień lądowych. Na Zachodzie dlatego, że Hitler uważał, iż może polegać na wale atlantyckim, na Wschodzie zaś dlatego, iż stale powracał do tego argumentu, że jeżeli zbuduje umocnienia, to generałowie będą mniej energicznie bronili swych odcinków frontu, a bardziej będą skłonni przedwcześnie wycofywać się na tyłowe linie obrony. Teraz jednakże, po doznanych niepowodzeniach, które pozbawiły nas większej części posiadanych dotąd obszarów na Wschodzie i w groźny sposób przybliżały front do granic Rzeszy, należało za wszelką cenę coś przedsięwziąć w tym kierunku, w przeciwnym bowiem razie najmniejsze niepowodzenie mogło od razu odbić się na sytuacji całego frontu. Według mego przekonania, o czym mówiłem Hitlerowi już w styczniu, należało przede wszystkim odbudować nasze dawne umocnione rejony na Wschodzie, a następnie umocnić linie łączące te rejony oraz linie wielkich rzek.
Wspólnie z generałem Jacobem, szefem wojsk inżynieryjnych przy Naczelnym Dowództwie Wojsk Lądowych, opracowałem plan budowy umocnień. Do opracowywania zagadnień fortyfikacyjnych rozkazałem przywrócić zlikwidowany przez mego poprzednika oddział fortyfikacyjny Sztabu Generalnego i powołałem na jego szefa podpułkownika Thilo. Opracowany z generałem Jacobem plan przekazałem na własną odpowiedzialność jako rozkaz wszystkim właściwym sztabom i władzom wojskowym i dopiero potem przedłożyłem go Hitlerowi meldując, iż sprawę uważałem za tak ważną i pilną, że zmuszony jestem prosić o zatwierdzenie tego planu ex post. Hitler zgodził się na to bardzo niechętnie; często metody tej stosować nie mogłem (...).
Jeżeli chodzi o zapasy, to wydano zarządzenie, aby fortyfikacje zaopatrzyć na okres trzymiesięczny. Zbudowano radiostację, założono magazyny paliwa. Korzystałem z każdego wyjazdu, aby na miejscu kontrolować stan robót. We wszystkich tych wysiłkach ofiarnie wspierało mnie wielu kolegów, w szczególności generał pułkownik Strauss. Oddali się do mej dyspozycji nie zważając na swe dawne stanowiska, które musieli opuścić z powodu choroby lub na skutek arbitralnej decyzji Hitlera. Energicznie pomagało mi także kilku gauleiterów i chociaż na tle ich nadgorliwości dochodziło niekiedy do tarć, to jednak ich dobre chęci zasługują na uznanie.

* * *

Obarczanie marszałka Rokossowskiego winą za niepowodzenie Powstania Warszawskiego 1944 roku jest co najmniej nieporozumieniem, a właściwie podłym i niegodziwym pomówieniem. Jak podaje Piotr Jaroszewicz („Przerywam milczenie”, Warszawa 1991) to marszałek Żukow i Chruszczow (druga po Stalinie co do ważności osoba w ZSRR) uniemożliwili Rokossowskiemu uderzenie na Warszawę, jak też fakt koncentracji i kontruderzenia na Pierwszy Front Białoruski potężnej pięści pancernej Niemców na południe od miasta. „Nie nastąpiło też jakieś znaczące oddziaływanie przywódców zachodnich na Stalina, nie zrobiono nic godnego uwagi, by skłonić go do zdecydowanej i skutecznej pomocy dla walczącej bohatersko Warszawy”. Co więcej, Winston Churchill wyparł się jakiejkolwiek odpowiedzialności za powstanie, ogłaszając je w rozmowie ze Stalinem za kolejną „lekkomyślną awanturę” Polaków i zakazał zrzucenia na odsiecz Warszawie Samodzielnej Brygady Spadochronowej generała Sosabowskiego, choć przedtem obiecał ją tam wysłać, co niewątpliwie zachęcało powstańców do zrywu zbrojnego i rzeczywiście uratowałoby los powstania. Wiadomo zresztą, że polski „rząd londyński” podjął decyzję o powstaniu po uzgodnieniu i zaakceptowaniu przez Anglików, którzy jednak, jak widać, chcieli tylko pchnąć do walki i wykrwawić „dokuczliwych” Polaków. I tym razem sprawdziły się słowa o tym, że jest tylko jedna rzecz gorsza od tego, by mieć Anglików za wrogów, to – mieć ich za przyjaciół.
Za dyskretnym przyzwoleniem Rokossowskiego generał Berling podjął kilka „samowolnych” desperackich prób przyjścia z pomocą powstańcom, co jednak spowodowało duże straty w ludziach i skończyło się niepowodzeniem w obliczu znacznej materialnej i taktycznej przewagi Niemców na tym odcinku frontu. Pod ogniem przeciwnika zginęło wówczas ponad cztery tysiące „kościuszkowców”, usiłujących przebić się do płonącej Warszawy, jak też ponad dwa tysiące Rosjan. Nawiasem mówiąc, gdy na przełomie sierpnia i września 1944 w rejonie Bańskiej Bystrzycy wybuchło antyfaszystowskie powstanie (około 20 tys. Słowaków przeciwko 50 tys. Niemców) wojska radzieckie usiłowały je wspierać, ale powstanie zostało w końcu października zduszone. W wojnie nigdy nie ma pewności zwycięstwa, a walka kosztuje zwykle wiele krwi. Nie zaskakuje więc, że w sierpniowym (1944) Powstaniu Warszawskim zginęło ponad 240 tysięcy mieszkańców stolicy, a 600 tys. deportowano z miasta, przystępując do realizacji rozkazu Hitlera, by „zrównać Warszawę z ziemią”. Do pełnej realizacji tego planu zresztą nie doszło wyłącznie dlatego, że marszałek Rokossowski odbił miasto z rąk hitlerowców zanim dokonali dzieła ostatecznego zniszczenia polskiej stolicy.
W końcowej fazie drugiej wojny światowej marszałek Rokossowski odegrał decydującą rolę w operacjach Wschodnio-Pruskiej, Wschodnio-Pomorskiej i Berlińskiej. Niemców dobijał już na ich własnym terenie. W swych wspomnieniach o wiośnie 1945 roku mówił: „Na drogach Niemiec spotykało się nie tylko pełznące, ponure kolumny jeńców. Na tych drogach kipiała również prawdziwa ludzka radość. Z zachwytem witały nas we wszystkich językach świata tłumy ludzi. Serce zamierało, gdy się patrzyło na to różnojęzyczne ludzkie morze. Odziani w łachmany, wycieńczeni do ostatka. Wielu z nich nogi odmawiały posłuszeństwa, podtrzymywali się nawzajem, aby nie upaść. A w oczach – szczęście.
To wczorajsi więźniowie faszystowskich obozów koncentracyjnych. Ludzie, których czekała śmierć. My, radzieccy żołnierze, wyzwoliliśmy ich, uratowaliśmy im życie.
Ludzi tych spędzono ze wszystkich krajów Europy. Jak wyjęci spod prawa niewolnicy musieli pracować na swych ciemięzców, dopóki nie zginęliby z głodu, chorób i wycieńczenia. Teraz znów stali się wolnymi ludźmi. Powracali do domów, do swych rodzin. Dziękowali za to nam – radzieckim żołnierzom.
Kogo tu nie było: Polacy, Czesi, Serbowie, Czarnogórcy, Francuzi, Belgowie. Wszystkich nie wyliczy. Trudno opisać ich zachwyt, radość, bezgraniczną wdzięczność wyrażaną słowami, gestami, spojrzeniem, obfitymi łzami szczęścia. Witali nas pieśnią w swojej ojczystej mowie, flagami, tabliczkami, na których wypisywali swoją narodowość. Okrzyki na cześć żołnierzy radzieckich, na cześć Kraju Rad rozbrzmiewały we wszystkich językach. Te wzruszające momenty zachowaliśmy w swej pamięci na całe życie.
Spotkaliśmy tu wielu francuskich, angielskich, amerykańskich, belgijskich, holenderskich szeregowców, podoficerów i oficerów, którzy w różnych okolicznościach trafili do hitlerowskiej niewoli. Znajdowało się wśród nich szczególnie dużo byłych lotników. Między innymi wyzwoliliśmy szefa Sztabu Generalnego armii belgijskiej wraz z liczną grupą generałów i oficerów.
Prócz spraw bieżących rada wojenna Frontu musiała teraz załatwiać sporo dodatkowych. Trzeba było zaopiekować się dziesiątkami tysięcy ludzi wyzwolonych z katorgi hitlerowskiej. Otrzymywaliśmy później od rządów oraz rozmaitych organizacji dziesiątki i setki listów z wyrazami gorącego podziękowania za wyzwolenie i otoczenie opieką ich rodaków.
8 maja podpisany został akt bezwarunkowej kapitulacji hitlerowskich sił zbrojnych.
Któż zdoła opisać entuzjazm żołnierzy. Nie milkną strzały na wiwat. Strzelają ze wszystkich rodzajów broni i nasi, i sojusznicy. Biją w niebo, wyrażając swoją radość. W nocy przyjeżdżamy do miasta, w którym rozlokował się nasz sztab. Niespodzianie ulice zalało jaskrawe światło. Zapaliły się latarnie uliczne, rozbłysły światła w oknach domów. Stało się to tak nagle, że zaskoczyło mnie. Nie od razu uświadomiłem sobie, że to już koniec z zaciemnianiem. Koniec wojny! Dopiero wówczas pojąłem sens nie milknących wystrzałów. Trzeba położyć kres temu żywiołowemu salutowi. Wydałem zarządzenie w sprawie zaprzestania strzelaniny.
Dowódca 3 korpusu pancernego gwardii, generał Panfiłow, którego oddziały pierwsze zetknęły się z wojskami brytyjskimi, wręczył mi zaproszenie od marszałka Montgomery'ego. Nazajutrz wraz z grupą generałów i oficerów udaliśmy się do Wismaru. Przed wjazdem do miasta witają nas brytyjscy oficerowie w zwykłych ubiorach polowych, ale już bez hełmów, w beretach. Po krótkiej ceremonii powitalnej towarzyszą nam w drodze do rezydencji swego dowódcy. Daje się odczuć, że Anglicy starają się nadać temu spotkaniu charakter jak najbardziej przyjazny. Odpowiadamy tym samym.
I oto marszałek Montgomery. Wymieniamy mocny uścisk dłoni i gratulacje z okazji zwycięstwa. Anglicy ściśle przestrzegają rytuału. Grzmi salut artyleryjski, zastygły szeregi kompanii honorowej. Po tych ceremoniach rozpoczęła się ożywiona rozmowa. Zarówno nasi, jak i brytyjscy generałowie i oficerowie włączają się do ogólnej pogawędki. Prowadzimy ją za pośrednictwem tłumaczy i bez nich. Montgomery zachowuje się swobodnie, widocznie jemu również udzielił się ogólny nastrój.
Oczywiście, nie obeszło się bez fotografów, malarzy, dziennikarzy. Powiedziałbym nawet, że było ich zbyt wielu. Ale chyba nie ma się czemu dziwić. Przecież było to pierwsze spotkanie dowódców dwóch sojuszniczych armii po czteroletniej krwawej wojnie przeciwko wspólnemu wrogowi – faszystowskim Niemcom.
Kiedy się już wszyscy zapoznali, marszałek poprosił nas na salę. Na stołach – poczęstunek. Ale my wszyscy byliśmy pochłonięci rozmową.
Sfotografowano mnie z marszałkiem Montgomerym na tle mapy rozwieszonej na ścianie. Robiliśmy sobie zdjęcia wszyscy razem, pojedynczo i grupami.
Spotkanie upłynęło w przyjacielskiej atmosferze. Wynieśliśmy dobre wrażenie. Angielskich oficerów, jak również samego Montgornery'ego cechowała prostota, byli towarzyscy – inni niż to sobie wyobrażaliśmy. Pożegnaliśmy się serdecznie. Odprowadzili nas ci sami oficerowie na czele z generałem Bowlesem, dowódcą dywizji powietrznodesantowej.
Na uprzejmość odpowiedzieliśmy uprzejmością i zaprosiliśmy do siebie marszałka Montgomery'ego wraz z jego najbliższym otoczeniem. Postanowiliśmy urządzić przyjęcie z iście rosyjska gościnnością.
Jako kompanię honorową wystawiono kubańskich Kozaków 3 korpusu kawalerii gwardii generała Oslikowskiego – w szyku konnym, w kompletnym kozackim umundurowaniu. Na Montgomerym i jego oficerach wywarli oni ogromne wrażenie. Anglicy spojrzeniami pełnymi zachwytu odprowadzali oddalającą się dziarską konnicę. Po ceremoniach powitalnych zaprosiliśmy ich do wielkiej sali, w której kunsztownie, ze smakiem podano obiad. Siedząc przy suto zastawionym stole (Anglicy gościli nas na stojąco), nasi goście poczuli się jeszcze lepiej. Rozmowa przebiegała w ciepłym tonie. Sam Montgomery, który początkowo w bardzo taktowny sposób usiłował ograniczyć czas swojej wizyty, przestał spoglądać co chwila na zegarek i włączył się do ogólnej rozmowy.
Na zakończenie wystąpił nasz frontowy zespół pieśni i tańca. A trzeba powiedzieć, że mieliśmy doskonały zespół. Tym ostatecznie podbiliśmy Anglików. Każdy numer programu kwitowali takimi burzliwymi owacjami, że aż ściany drżały. Montgomery długo szukał słów, aby wyrazić swój zachwyt.
Późnym wieczorem marszałek i jego oficerowie pożegnali się z nami.
Spotkanie to utwierdziło nas w przekonaniu, że obywatele różnych państw, mówiący różnymi językami, a nawet stojący na gruncie różnych ideologii mogą przy dobrych chęciach żyć w przyjaźni i odnosić się do siebie z wzajemnym szacunkiem.
Radość żołnierzy nie miała granic. Patrząc na ich rozentuzjazmowane twarze, cieszyłem się wraz z nimi.
Zwycięstwo! Największe szczęście żołnierza – świadomość tego, że pomógł swemu narodowi zwyciężyć wroga, obronić wolność ojczyzny, przywrócić jej pokój. Świadomość, że spełnił swój żołnierski obowiązek – ciężki i wzniosły, który nie ma sobie równych na świecie!
Gdy wojska radzieckie pod dowództwem marszałków Rokossowskiego, Koniewa i Żukowa rozpoczynały 16 kwietnia 1945 roku ofensywę na Berlin, liczyły 2,5 mln żołnierzy, w tym ponad 200 tys. Polaków w składzie 1 i 2 Armii Wojska Polskiego.
Ugrupowanie niemieckie wzdłuż Odry i Nysy, które broniło dostępu do Berlina, leżało w pasie działania Grupy Armii „Wisła”: dowodzona przez Himmlera została pobita na Pomorzu Zachodnim w marcu 1945 r., ale odbudowana pod dowództwem (od 21.03.) generała pułkownika Heinrici; w jej skład wchodziła na północy 3 armia pancerna generała Hasso von Manteuffla, w centrum działała 9 armia ogólnowojskowa generała Theodora Busse (liczyła 14 dywizji, łącznie ok. 400 000 żołnierzy i ponad 500 czołgów). a na południu od niej 4 armia pancerna Grupy Armii „Środek” generała pułkownika (od 4 kwietnia feldmarszałka) Ferdinanda Schörnera.
Do obrony Berlina przygotowano ponad milion żołnierzy, 10 000 dział i moździerzy, 1500 czołgów i dział pancernych, 3000 samolotów. W centrum Berlina utworzono na mocy specjalnego rozkazu Hitlera rdzeń obrony „Zitadelle” (Cytadela), obejmujący dzielnicę rządową, zwłaszcza Kancelarią Rzeszy, Reichstag i inne ważne obiekty. Komendantem „Zitadelle” został generał major SS Wilhelm Mohnke, najbardziej zaufany oficer osobistej ochrony Hitlera. Miał do dyspozycji kilka tysięcy żołnierzy elitarnych jednostek SS, w tym francuskich i skandynawskich ochotników, którzy okazali się najbardziej fanatycznymi obrońcami führera. Zadali też ogromne straty nacierającym.
Walki o Berlin były niesłychanie zacięte, a więc i krwawe. Tylko 1 Armia Wojska Polskiego, wchodząca pod komendą generała Stanisława Popławskiego w skład 1 Frontu Białoruskiego marszałka ZSRR G. Żukowa, poniosła w okresie między 16 kwietnia a 6 maja 1945 straty wynoszące łącznie 10.444 żołnierzy, w tym 2.326 zabitych, 7.035 rannych i 116 zaginionych.
Tylko 1 Front Ukraiński marszałka Koniewa, jak pisze w pamiętnikach, stracił w Berlinie 800 czołgów, marszałek Żukow ocenia, że straty radzieckie w operacji berlińskiej wyniosły 300 000 zabitych i rannych (nie odbiegają od szacunków generałów Eisenhowera i Bradleya z marca 1945 r. dotyczących ewentualnych strat sojuszniczych w wypadku bitwy o Berlin!).
Do strat sojuszniczych trzeba jednak dodać straty polskie. W operacji berlińskiej uczestniczyły dwie armie Wojska Polskiego liczące, jak zaznaczyliśmy, ok. 200 000 żołnierzy. Część 1 Armii WP brała bezpośredni udział w szturmie na centrum Berlina (uczestniczyło 13 000 żołnierzy). Polskie straty wyniosły tam 550 żołnierzy. Łączne straty 1 i 2 Armii WP w operacji berlińskiej wyniosły 32 400 żołnierzy.
Straty niemieckie wyniosły 100 000 zabitych, drugie tyle rannych, a 130 000 żołnierzy Wehrmachtu poszło do niewoli. Życie straciło ponad 50 000 cywilnych mieszkańców dumnej stolicy Niemiec, której centrum zostało zniszczone.

* * *

Ostatnie tygodnie wojny na przełomie kwietnia i maja 1945 roku stanowiły oczywiście wielką tragedię osobistą przywódców Trzeciej Rzeszy. W swych więziennych wspomnieniach feldmarszałek W. Keitel pisał: „Jako jeden z nielicznych, którzy przeżyli ten dramat w Kancelarii Rzeszy i poza nią pragnę skreślić tu kilka wspomnień rozpoczynając od 20 kwietnia 1945 r., dnia ostatnich urodzin Hitlera.
Berlin i jego wschodnie dzielnice znajdowały się już pod pojedynczym ogniem rosyjskich lżejszych dział dalekiego zasięgu. Nad wschodnią częścią miasta krążyły nieprzyjacielskie samoloty bombowe i rozpoznawcze, w szczególności tuż przed i po zapadnięciu zmroku; trzymały się jednak w pełnej szacunku odległości od naszych baterii przeciwlotniczych. Te ostatnie zwalczały – oprócz celów powietrznych – rozpoznane radzieckie baterie dalekiego zasięgu i szybko zmuszały je do milczenia. W położonych najdalej na wschodzie peryferyjnych dzielnicach Berlina toczyły się już walki, po tym jak koło Frankfurtu nad Odrą i Kostrzynia nastąpiło przerwanie frontu 9 armii generała Busse i upadła obrona Odry.
Naczelne Dowództwo (OKW) i szef Sztabu Dowodzenia Wehrmachtu pracowali na stanowisku dowodzenia zbudowanym jeszcze przez generała i ministra wojny von Blomberga w 1936 r. w Dahlem, przy Föhrenweg, podczas gdy pozostały Sztab Dowodzenia Wehrmachtu, po oddaniu położonego w pobliżu dowództwa okręgu lotniczego przy Kronprinzenallee, połączono ze Sztabem Generalnym Sił Lądowych w siedzibie Naczelnego Dowództwa Sił Lądowych w bunkrach w Wünsdorf (Zossen). Ja i Jodl zamieszkaliśmy tymczasowo w Dahlem. Ja w domu mistrza boksu Maxa Schmelinga, przy Föhrenweg.
20 kwietnia, koło południa, nastąpił ostatni szeroko zakrojony atak lotniczy amerykańskich i brytyjskich flot powietrznych na centrum Berlina (dzielnicę rządową). Wraz z żoną, panem i panią Dönitz i adiutantami obserwowaliśmy to potężne, potworne widowisko z małego wzniesienia w ogrodzie służbowego mieszkania wielkiego admirała, który poprzedniej nocy wrócił do Berlina ze swego stanowiska dowodzenia Koralle (koło Eberswalde), z powodu jego zagrożenia przez Rosjan. Nasze własne pułki myśliwców wyznaczone do obrony nie przystąpiły nad Berlinem do walki, a artyleria przeciwlotnicza była nieskuteczna z powodu wysokości, na jakiej krążyły nieprzyjacielskie maszyny. Blisko dwugodzinny nalot przebiegał niczym na ćwiczeniach w okresie pokoju, samoloty leciały równymi formacjami, zrzucając bomby na komendę. Już wcześniej poważnie uszkodzona Kancelaria Rzeszy nie została podczas tego ostatniego, wielkiego bombardowania ponownie trafiona.
Na godzinę 4 po południu wezwano mnie do Kancelarii Rzeszy (bunkra Führera) na omawianie sytuacji; Jodl i ja weszliśmy do bunkra. Zobaczyliśmy Führera w towarzystwie Goebbelsa i Himmlera wchodzących do dziennych pomieszczeń Kancelarii Rzeszy; nie zareagowałem na wezwanie jednego z adiutantów, żeby dołączyć do nich, ponieważ wcześniej nie miałem okazji przywitać się z Führerem. Powiedziano mi, że na górze w Kancelarii Rzeszy zebrano grupę członków młodzieży hitlerowskiej (Hitler-Jugend), którym miano wręczyć odznaczenia bojowe, w tym wiele Krzyży Żelaznych, za znakomitą postawę i odwagę podczas nieprzyjacielskich nalotów i w obronie przeciwlotniczej.
Po powrocie Führera do bunkra wzywano kolejno do jego małego pomieszczenia mieszkalnego obok sali konferencyjnej: Göringa, Dönitza, mnie i Jodla, byśmy mogli złożyć mu życzenia urodzinowe. Wszystkich pozostałych uczestników narady Führer pozdrawiał przy wejściu do sali uściskiem dłoni, nie nawiązywano już jednak do rocznicy urodzin. Stanąwszy samotnie naprzeciw Führera nie byłem w stanie życzyć mu szczęścia. Powiedziałem coś w tym rodzaju: że opatrzność łaskawie ocaliła go podczas zamachu 20 lipca 1944 r. i że dziś, w rocznicę jego urodzin, w tych jak dotąd najcięższych dniach, kiedy zagrożone jest istnienie stworzonej przez niego Rzeszy, dzierży w swych rękach dowództwo, co daje nam pewność, że podejmie nieodzowne decyzje. Jestem zdania, że musi działać, zanim stolica Rzeszy stanie się terenem walk. (Były to ostatnie, 56 urodziny Adolfa Hitlera urodzonego 20.04.1889 r. w Braunau w Austrii. Od 1921 r. był führerem (wodzem) NSDAP, od 1933 r. kanclerzem, a od 1934 führerem i kanclerzem Rzeszy oraz Naczelnym Dowódcą, Wehrmachtu, od grudnia 1941 r. także głównodowodzącym Sił Lądowych.)
Chciałem mówić dalej, ale nie pozwolił mi przerywając słowami: „Keitel, wiem czego chcę i będę się bił przed Berlinem, w nim lub poza nim”. Najwyraźniej był świadom tego, że próbuję się sprzeciwić koncepcji, którą uważałem za efektowne hasło. Wyciągnął do mnie rękę i odesłał ze słowami: „Dziękuję panu, proszę wezwać do mnie Jodla, jeszcze pomówimy ze sobą później”. Nigdy nie dowiedziałem się o czym rozmawiał z Jodlem.
Wygłaszanie referatów na temat sytuacji (militarnej) w imieniu Naczelnego Dowództwa Sił Lądowych, przez generała Krebsa dla frontu wschodniego, przez Jodla dla pozostałych teatrów wojennych, odbywało się zwykle w przytłaczającej ciasnocie bunkrowego pomieszczenia. Tymczasem Göring poprosił mnie do pomieszczenia mieszkalnego, aby omówić zamiar przeniesienia swego stanowiska do Berchtesgaden, ponieważ Karinhall był poważnie zagrożony, a Kurfürst – stanowisko bojowe Sztabu Dowodzenia Luftwaffe pozbawione chwilowo środków łączności. Göring chciał jechać samochodem. Był po temu najwyższy czas, ponieważ tylko jedna autostrada na południe, pomiędzy Halle i Lipskiem, na pewno nie była jeszcze zajęta przez wroga. Doradziłem to Göringowi i poprosiłem, żeby wolno mi było zaproponować Führerowi, by przeniósł swoje stanowisko dowodzenia do Berchtesgaden.
Mimo krytycznego położenia – obecnie na włoskim teatrze działań wojennych – narada przebiegała spokojnie, bez częstych zazwyczaj wybuchów gniewu. Führer podejmował jasne i rzeczowe decyzje i panował nad swymi emocjami. Kiedy wysunąłem propozycję, żeby wysłać Göringa na południe, zanim dojdzie do ewentualnego przerwania połączenia, zgodził się i sam zaproponował to Göringowi.
Moja propozycja była zgodna z moim ówczesnym absolutnym przekonaniem, że również – jak to zgodnie z rozkazem przewidziano – Naczelne Dowództwo (a więc Hitler i Sztab Dowodzenia Wehrmachtu) zostanie przeniesione do Berchtesgaden; wprawdzie dopiero wtedy, gdy sytuacja pod Berlinem ustabilizuje się i w razie potrzeby nocnym lotem. W tym celu trzymaliśmy samoloty w stałej gotowości. Wszystko, co w Berlinie nie było absolutnie niezbędne, zostało z Głównej Kwatery Hitlera przewiezione koleją (specjalnym i pociągami) i samochodami do Berchtesgaden, podobnie z OKW i z Naczelnego Dowództwa Sił Lądowych, które zostały podzielone na zespoły dowódcze Północ (dla Dönitza) i Południe (w Berchtesgaden). Na północy Dönitz miał dowodzić wszystkimi częściami Wehrmachtu od chwili, kiedy i środkowe, i południowe Niemcy zostaną oddzielone od północnych, w wyniku współdziałania Amerykanów i Rosjan na południe od Berlina. Hitler osobiście wydał stosowne rozkazy, w związku z zamiarem udania się na południe i utrzymywania stamtąd radiowego kontaktu z Dönitzem.
W drodze powrotnej z bunkra Führera do Dahlem powiedziałem Jodlowi o swojej decyzji, że następnego dnia, 21 kwietnia, zamierzam wszystko, co jeszcze zbędne, wysłać do Berchtesgaden samolotami, ponieważ 18 kwietnia odjechał już mój pociąg specjalny. Moja osobista maszyna zabrała między innymi generała Wintera, doktora Lehmanna, panią Jodl i moją żonę do Pragi, skąd podstawionymi samochodami pojechali do Berchtesgaden. Wieczorem samolot znów był do mojej dyspozycji stojąc na lotnisku Berlin-Tempelhof. Wszystko to zrobiono po to, żeby ułatwić i przygotować zbliżające się przeniesienie Głównej Kwatery Führera do Berchtesgaden, co wówczas nie ulegało najmniejszej wątpliwości.” Ale to wszystko nie miało już sensu.
Ciekawe, że ludzie często nie tracą złudnych nadziei nawet w sytuacjach zupełnie beznadziejnych.
W nocy 28 kwietnia 1945 w podziemiach Kancelarii Rzeszy wstrząsanej bombami i pociskami radzieckimi, odbyła się ceremonia zaślubin 56-letniego Adolfa Hitlera z jego długoletnią przyjaciółką 32-letnią Ewą Braun. Świadkami państwa młodych byli Bormann i Goebbels. 30 kwietnia nowo upieczone małżeństwo popełniło samobójstwo przez zażycie śmiertelnej dawki cyjanku potasu. W dziewięć dni później Trzecia Rzesza bezwarunkowo skapitulowała.

* * *

Pierwszego czerwca 1945 roku K. Rokossowski otrzymał po raz drugi tytuł Bohatera Związku Radzieckiego, a 24 czerwca tegoż roku dowodził gigantyczną Defiladą Zwycięstwa na Placu Czerwonym w Moskwie. Brało w niej udział 15 tysięcy dobranych żołnierzy radzieckich, którzy m.in. rzucili pod mury Kremla 200 najokazalszych zdobycznych sztandarów niemieckich (spośród 900 zagarniętych przez Rosjan). Defiladą dowodził, jak zaznaczyliśmy, marszałek Rokossowski na koniu Polus, a odbierał ją marszałek Żukow na koniu Kumir. W dowodzonej przez Rokossowskiego moskiewskiej defiladzie uczestniczyło wielu innych generałów i oficerów polskiego pochodzenia, jak również pododdziały 1 Armii Wojska Polskiego.
Dla porównania przypomnijmy, że w rok po zakończeniu II wojny światowej w Londynie odbyła się także imponująca Defilada Zwycięstwa. Maszerowali w niej przedstawiciele 30 sprzymierzonych krajów, które wraz z Wielką Brytanią pokonały Trzecią Rzeszę. Szli nawet reprezentanci Fidżi, która to wysepka przekazała była do dyspozycji aliantów kilkanaście pielęgniarek. W tych uroczystościach nie było jednak miejsca dla Polaków, którzy przecież podczas wojny stanowili czwartą co do znaczenie (po ZSRR, USA i UK) siłe zbrojną koalicji antyniemieckiej! Anglia wykorzystała Polaków jako mięso armatnie, a gdy stali się niepotrzebni, z dnia na dzień zapomniała o długu wdzięczności. To była bulwersująca niegodziwość, z której zresztą Anglicy słyną od dawna w całym szerokim świecie. [To przecież ich „służby” zgładziły generała Władysława Sikorskiego, do czego dotychczas brakuje im uczciwości, by się przyznać]. Gdy polscy oficerowie skoszarowani na terenie Zjednoczonego Królestwa spróbowali zaprotestować, puszczono na nich uzbrojoną po zęby ciemnoskórą żandarmerię kolonialną, która zmasakrowała Polaków, nie mających broni i nie spodziewających się takiego barbarzyństwa po sojusznikach. Kilkanaście oficerów zamordowano w bestialski sposób, kilkuset ciężko pokaleczono, a tysiącom kazano w trybie natychmiastowym wynosić się (póki czas!) za ocean, do Australii i innych brytyjskich kolonii.
Ci, którym udało się pozostać na wyspach mglistego Albionu, zostali zepchnięci na samo dno życia, na poziom marginesu społecznego, do funkcji hydraulików i stróżów klozetowych (dokładnie tak, jak teraz). Bohaterski generał, dowódca polskich spadochroniarzy na Zachodzie, Stanisław Sosabowski wspominał: „Przez 17 lat pracowałem w fabryce, prowadząc żywot podwójny (...) przez 5 dni w tygodniu szeregowca fabrycznego, a prze dwa – dostojnego generała, poniekąd „ojca” polskich spadochroniarzy, znanego wśród swoich i Brytyjczyków, Amerykanów i Holendrów”...
Działalnością „artystyczną” musiał zająć się legendarny generał Tadeusz Komorowski: razem z żoną, aby zarobić na kawałek chleba, wyrabiał ręcznie abażury. Brytyjczycy odesłali go do cywila, dając na pożegnanie 300 funtów szterlingów jednorazowej zapomogi i ani grosza emerytury czy renty. Miał wówczas 57 lat. Początkowo zresztą próbował trudnić się stolarką, potem tapicerką, a wreszcie został magazynierem w fabryce urządzeń elektrycznych, i to z tak marnym wynagrodzeniem, ze musiął dorabiać wyżej wspomnianą działalnością „artystyczną”. O swojej pracy opowiadał: „Nie była to praca ani dobra, ani też lekka, gdyż materiały były przeważnie z miedzi lub mosiądzu. Gdy jest się cały czas pracy na nogach, gdy trzeba dźwigać ciężkie skrzynki, wspinać się po drabinie lub nawet bez niej włazić na górne półki, by ustawić lub zdjąć z nich ciężkie materiały i znieść je na dół – w końcu jest się zupełnie wyniszczonym”... Bohaterski generał nigdy nie uzyskał praw do emerytury i zakończył życie w nędzy i zapomnieniu w 1967 roku. Socjalistyczna Polska ani bogata Polonia brytyjska nigdy w niczym nie pomogły dzielnemu żołnierzowi.
Zachód traktował Polaków jak psów, jak bydło, a jednocześnie w Polsce Ludowej rzesze „baranów” marzyły o tym, by na Zachód się przedostać, klękały przed nim, modliły się do niego i o niego. Głupota bowiem jest absolutną władczynią tego swiata, a złudzenia w polityce to nic innego jak zbrodnia zdrady stanu. Zbigniew Herbert zresztą zaznaczał: „Stuprocentowy Polak to stuprocentowy idiota”...

* * *

Rosjanie po II wojnie światowej nie traktowali swoich polskich sojuszników w tak nikczemny i niehonorowy sposób. Marszałek Rokossowski cieszył się wielkim autorytetem i sławą w społeczeństwie radzieckim, był powszechnie szanowany i ceniony. W latach 1945-1949 pełnił funkcje dowódcy tzw. Północnej Grupy Wojsk ZSRR. Od października 1949 przebywał oficjalnie w Polsce, pełniąc funkcje ministra obrony narodowej i wicepremiera PRL. W Warszawie otrzymał rangę marszałka Polski, był wybierany do Sejmu oraz do Biura Politycznego KC PZPR, zorganizował i umocnił Wojsko Polskie, którego kadry dowódcze usiłował dość skutecznie aryizować, dymisjonując prymitywną, nieprzygotowaną pod względem merytorycznym kadrę żydowską, narzuconą ongiś z awansu ideologicznego. Zwalniani oficerowie żydowscy jeździli ze skargami do Moskwy, że Rokossowski to polski nacjonalista i antysemita, który się niebawem zbuntuje przeciwko ZSRR. Tam jednak marszałkowie Żukow i Koniew neutralizowali usiłowania żydowarszawskich komunistów.
Nie był jednak ten pogromca niemieckich generałów, mimo propolskiego nastawienia, popularny w kraju nad Wisłą. Trudno się temu dziwić, gdyż sowieccy oswobodziciele, jak się rychło okazało, stali się po prostu nowymi okupantami Polski, a wpływowe siły antypolskie w samej Polsce i poza nią polewały marszałka propagandowymi pomyjami na falach agenturalnych rozgłośni, któremu to ujadaniu niewyrobiony słuchacz krajowy łatwo dawał posłuch. „Nie ten, kto sam ujarzmia, lecz ten, kto mógłby temu zapobiec, a nie zapobiega – ten jest właściwie zaborcą, choćby się nawet chlubił zaszczytnym mianem oswobodziciela” (Tukidydes). Właśnie w tej postaci był w Polsce w okresie 1949-1956 postrzegany marszałek Rokossowski, choć zupełnie niesłusznie.
W 1956 roku był tu już nadzwyczaj niepopularny, a to zarówno w społeczeństwie, w wojsku, jak i w gronie elit komunistycznych – szczególnie wśród bardziej patriotycznie i liberalnie usposobionych zwolenników Władysława Gomułki. Co prawda, na słynnym VIII Plenum KC PZPR z 1956 roku za ponownym wejściem marszałka do Biura Politycznego przegłosowało aż 38 z 75 członków KC uczestniczących w wyborach, to jednak na rozkaz Gomułki wyniki sfałszowano i podano do wiadomości publicznej, że Rokossowski uzyskał tylko 23 głosy. Tak też uważano aż do roku 2001, kiedy to badacze wykryli fałszerstwo i zdemaskowali je. W 1956 roku jednak uważano podane liczby za oficjalne i słuszne, a Rokossowski nie stał się jednym z dziewięciu członków Biura Politycznego KC PZPR. Zamierzano go jednak początkowo pozostawić na stanowisku ministra obrony narodowej. O jego odejściu zadecydował nacisk społeczny i szemrana propaganda talmudyczna. Osoba Rokossowskiego była w oczach wielu, choć niekoniecznie zgodnie z faktami, jaskrawym symbolem rosyjskiej dominacji nad Polską. Jednym z najczęstszych żądań masowo odbywających się po VIII Plenum wieców i manifestacji było jego usunięcie. Pojawiały się hasła: „Precz z Rokossowskim”, „Rokossowski do Moskwy”, „Rokossowski na Sybir”, „Kostek do Nikity”. Przesądzającą okazała się postawa wojska, które również zdecydowanie domagało się zmiany swego dowódcy. W związku z „zachwianiem autorytetu” Rokossowskiego 24 X Biuro Polityczne udzieliło mu urlopu, a 10 XI postanowiło przychylić się do prośby tow. Rokossowskiego o zwolnienie go ze stanowiska ministra obrony narodowej (co nastąpiło 13 XI). W połowie lsitopada Rokossowski zaopatrzony w list dziękczynny oraz dożywotnią rentę w wysokości ministerialnej pensji wyjechał do Moskwy.
W ZSRR marszałek K. Rokossowski od 1956 roku pełnił m.in. funkcje zastępcy ministra obrony kraju, głównego inspektora wojennego, dowódcy Zakaukaskiego Okręgu Wojskowego i in. Był członkiem parlamentu radzieckiego. Wśród licznych odznaczeń, które mu nadano, znajdowało się siedem Orderów Lenina, sześć Orderów Czerwonego Sztandaru, Order Rewolucji Październikowej, Order „Pobieda”, Ordery Suworowa i Kutuzowa pierwszego stopnia, a także liczne ordery i medale kilkunastu innych krajów, w tym PRL, NRD, CzSSR, Rumunii i in. Międzynarodową karierę zrobiła jego cytowana powyżej książka wspomnień pt. Sołdatskij dołg (1968), przetłumaczona na liczne języki obce, choć bardzo sztuczna w swej warstwie ideowej.
Marszałek Konstanty Rokossowski zmarł 3 sierpnia 1968 roku i został pochowany na Placu Czerwonym w Moskwie przy Kremlu.

* * *

W Rosji, na Ukrainie i Białorusi legenda Rokossowskiego jest wciąż żywotna, a obraz tego bądź co bądź wyjątkowego, ale też złożonego i kontrowersyjnego, człowieka ulega tam daleko posuniętej idealizacji. Widocznie zachodzi tu zjawisko psychospołeczne plastycznie ongiś opisane przez jednego z myślicieli włoskich: „Jak prawie wszystkie kobiety, tak też bardzo często i mężczyzn, a zwłaszcza najpyszniejszych, jedna się i zachowuje obojętnością i lekceważeniem, lub, w miarę potrzeby, udając, że na nich nam nie zależy, lub, że ich nie szanujemy. Albowiem ta sama pycha, wskutek której nieskończona ilość mężczyzn zachowuje się wyniośle wobec pokornych i tych wszystkich, co ich czczą, czyni ich zapobiegliwymi i dbałymi o cześć, łaknącymi jej i spojrzeń tych ludzi, co o nich nie dbają, lub udają, że ich nie zauważyli (...)
Wobec ludzi wielkich, a zwłaszcza wobec tych, w których jaśnieje wyjątkowa dzielność, świat zachowuje się jak kobieta. Nie tylko podziwia ich, lecz i kocha, albowiem owa siła budzi w nich miłość. Często, jak w kobietach, miłość ku takim jest większa z powodu i w miarę lekceważenia, które oni okazują, złego obchodzenia się, którym darzą i samego strachu, którym napełniają ludzi. Tak Napoleon był najbardziej kochany przez Francję i stał się przedmiotem, żeby tak rzec, czci żołnierzy, których zwał mięsem armatnim, i za takich uważał. W tenże sposób liczni dowódcy, którzy ludzi tak samo oceniali i za takich uważali, byli bardzo drodzy swym wojskom za życia, a dziś w książkach historycznych zdobywają serca czytelników. Także pewien rodzaj brutalności i przesady podoba się w takich niemało, jak kobietom w kochankach. Dlatego [dość bezwzględny] Achilles jest najzupełniej miły; podczas gdy dobroć Eneasza i Gotfryda, mądrość ich i Ulissesa, budzą prawie nienawiść”. (Giaccomo Leopardi).
W Polsce, jak prawie każdy wybitny człowiek, marszałek K. Rokossowski został „odbrązowiony”, czyli zachlapany stekiem pomówień, zmyśleń, oszczerstw – zgodnie z tradycją „kulturalną” tego nieużytego i zawistnego kraju. W Niemczech historycy wojskowości uznają tego żołnierza za jednego z najbardziej genialnych dowódców wojskowych okresu II wojny światowej, choć przecież to uznanie przychodzi Berlinowi wyartykułować z wielkimi oporami.




ZAKOŃCZENIE



Konrad Lorentz twierdził, że w ludziach „istnieje wrodzona wewnętrzna potrzeba walki. Indywiduum czeka, że go sprowokują, a jeśli atak w ciągu określonego czasu jest niemożliwy, zaczyna ono szukać odpowiedniego pretekstu, by wszcząć konflikt”. Przy czym dla człowieka jest charakterystyczne, że wewnątrzgatunkową walkę skłonny bywa prowadzić aż do zupełnego unicestwienia przeciwnika. Dlatego krwawe zbrodnie stanowią nieodłączną część składową każdej niemal walki zbrojnej. Jednak jest to tylko jedna strona medalu. Z drugiej zaś strony, jak zauważał Max Scheler w dziele „Istota i formy sympatii”: „Stan wojny – abstrahując od tego, jak i z czyjej tzw. „winy” wyniknął – pozwala wyłonić się wszelkim „wspólnotom życiowym” jako potężnym jednolitym realnością, tzn. wszelkim grupom i ludziom, którzy czują się „zjednoczeni” w swym niepodzielnym procesie życia. Stan ten heroizuje jednostkę, lecz zarazem w znacznym stopniu usypia wszelką duchową indywidualność”. W dużym stopniu też niejako odczłowiecza życie społeczne.
Dlatego ludzie zawsze marzyli o tym, by przekuć miecze na pługi. Herodot np. zauważał: „Nikt nie jest tak głupi, żeby przenosić nad pokój wojnę, w pokoju bowiem układają ojcowie swych synów do spoczynku, a podczas wojen składają ich do mogił”.
Staropolski poeta zaś wywodził:

„O miły, wdzięczny niebieski pokoju!
Toż ty nie myślisz nigdy nic o boju.
W pokoju ludzie prawie ożywiają,
Bogactwa, skarby z nim się rozmnażają.
Walka bogactwa, walka skarby niszczy;
Uporny skacze, a niewinny piszczy.
*
Walka uporna a niesprawiedliwa
Nigdy fortunna ni dobra nie bywa.
*
Jakaż to nędzna świecka sprawiedliwość,
Lać niewinną krew przez uporną chciwość!
*
Jakąż to walkę pobożną zwać mają,
Dla której łzy się ludzkie wylewają?
*
Przodkowie nasi, co rozum miewali,
Wieczną rozkoszą wdzięczny pokój zwali”

U Wacława Potockiego, gloryfikującego nieraz bohaterstwo i odwagę żołnierza polskiego, znajdziemy jednak też szereg wierszy o jawnie pacyfistycznym nastroju:

„Uważajcie, królowie, najprzód chrześcijanie,
Pierwej niźli do bitwy wojsko w szyku stanie,
Jako wiele tysięcy dusz ludzkich w żelezie
Na śmierć się waszej k’woli odważa imprezie.
*
Płakał Kserkses zgarnąwszy Wschód cały na Greki,
Że za sto lat (dosyć czas zamierzył daleki)
Żaden się z tych na świecie żywo nie ostoi;
Aż w kilka dni, o których za sto lat się boi,
Wszystkich do szczętu zgubił.
*
Więc precz stąd wojna, precz miecz i łuk krzywy,
Sierp mój rynsztunek i kosa na niwy,
Dojrzałe kłosy to nieprzyjaciele,
Snopy wiązać, bić cepami mendele!”
*

Wojny, co prawda, nie są czymś godnym zachwytu, lecz stanowią stałą, odwieczną rzeczywistość świata nie tylko ludzkiego. Są faktem, a z faktami trzeba się liczyć, nie zaś na nie się obrażać, jak to czyni zjadliwie Erazm z Rotterdamu w „Pochwale Głupoty”: „Czyż nie wojna jest źródłem i najobszerniejszym polem wszystkich tak uwielbianych czynów bohaterskich? A czyż jest coś głupszego, jak nie wiem dla jakich tam wymarzonych przyczyn i pozorów, toczyć bój morderczy?... Skoro z obu stron zbrojne wystąpią szeregi i ozwie się straszne hasło do boju, jakaż tam korzyść z tych mędrców, co to zwiędnęli nad księgą, snują się jak cienie i ledwie dają oznaki życia? Nie, do tej sprawy trzeba sążnistych jak dęby, grubych i wytuczonych ludzi, którzy by zuchwalstwa mieli jak najwięcej, rozumu jak najmniej... Lecz może ktoś powie, że rozum rozstrzyga los wojny. Nie przeczę, że dla wodza jest on potrzebny, wszakże i to nie filozoficzny, lecz tylko rozum żołnierski, bo gdy rzecz przyjdzie do boju, któż go poprowadzi? Czy zawołani mędrcy? Bynajmniej! Owszem, hultaje, pijacy, wszetecznicy, zbójcy, złodzieje, łajdacy, kanalie, chamy, bydlaki, głupcy, bankruci, słowem, wyrzutki rodzaju ludzkiego. Biją się więc, kaleczą i zarzynają nawzajem, już to otwarcie, już to częściej podstępem, a im nikczemniejszym, tym lepszym. Oszukaństwa, szpiegostwo, zdrady, wszystko im na rękę, wszystko dla nich godziwe. Słowem, bohaterskich dokonują czynów, które uroczystym obchodzą tryumfem, po całym rozrabiają świecie, wspaniałymi, ze spiżu lanymi pomnikami uwieczniają ich pamięć i przekazują potomności... Sprawia to wszystko nienasycona żądza panowania, rozboju i grabieży, tygrysie pragnienie krwi przelewu i pastwienia się nad ujętymi ofiarami; często owo urojone widmo honoru, a najwięcej próżnej sławy, czasem tylko zachcianka pozyskać nowy dla siebie tytuł, lub zmienić na inny, księcia na króla, króla na cesarza, oraz próżność upstrzenia się i świecenia dziecinnymi cackami. Bo za te krwawe mordy i rzezie, za te pożogi i zniszczenia obwieszają się wzdłuż i w poprzek, na szyi, na piersiach, ramionach i brzuchu, z tyłu i z przodu, w prostych i krzyżowych liniach, różnobarwnymi, mozaikowymi, że tak powiemy, szmatami z uczepionymi do nich różnokształtnymi wyobrażeniami, zacząwszy od. Św. Trójcy, Chrystusa, św. Ducha i wszystkich świętych, aż do barana i całego zwierząt orszaku, a nawet gwiazd niebieskich, owszem podwiązek, a niemal pantofli i szlafmyc. Dźwigając więc słonie i barany, jednego tylko brakuje, a którego nie powinni byli przede wszystkim pominąć – osła. (...) Nic nie ma okropniejszego nad wojnę, tak dalece, że prowadzić ją przystało bardziej drapieżnym zwierzętom niż ludziom; nic głupszego, gdyż ją i sami poeci przypisują natchnieniom jędz piekielnych; nic zgubniejszego, bo pociąga za sobą powszechne skażenie obyczajów; nic bardziej niesprawiedliwego, bo najdzielniejszymi żołnierzami są najwięksi zbójcy; nic bardziej bezbożnego i obmierzłego w oczach Chrystusa, bo się wręcz sprzeciwiającego się Jego duchowi”.
Zupełnie to słuszne i nie mijające się z prawdą słowa, aczkolwiek prawdy nie wyczerpujące do konca. Odwieczne bowiem moralne oburzanie się na wojnę nie spowodowalo jej zaniku. Była ona, jest i będzie odwiecznym i jedynie rozstrzygającym środkiem prowadzącym albo do życia i wolności, albo do zagłady i zniewolenia. Jeśli ktoś ma co do tego wątpliwości, jest naiwnym idealistą. Tak więc warto być wytrwałym na wojnie choćby po to, by nie przegrać, nie stracić wolności, godności, a wręcz i swego życia.

* * *

Później Adam Mickiewicz m.in. zabrał głos w tym temacie i pisał: „Albowiem porty, i morza, i lądy są dziedzictwem ludów wolnych. Alboż kłóci się Litwin z Polakiem o granice Niemna, i o Grodno, i o Białystok? Przetoż powiadam wam, iż Francuz, i Niemiec, i Moskal muszą być jak Polak i Litwin.
Wszedł do domu opustoszałego człowiek dziki, z żoną, i z dziećmi. A widząc okna, rzekł: przez to okno będzie patrzeć żona moja, a przez drugie ja sam, a przez trzecie mój syn. Patrzyli więc, a kiedy odchodzili od okien, zasłaniali się obyczajem ludzi dzikich, aby światło, do nich należące, innym nie dostało się. A reszta rodziny okien nie miała.
I rzekł człowiek dziki: przy tym piecu ja sam tylko grzać się będę, bo jeden tylko piec był. A inni niech sobie zrobią każdy po jednym piecu. I rzekł potem: wybijmy w domu drzwi dla każdego oddzielnie; przetoż popsuli dom, i bili się często o światło, ciepło i granice izby.
Otóż tak robią narody europejskie; zazdroszczą sobie handlu książek, i handlu wina, i bawełny, nie wiedząc, iż nauka i dostatek do jednego domu należą, do wolnych ludów należą”. Narody wolne nie powinny nawzajem się wyniszczać, lecz raczej współpracować ku powszechnemu pożytkowi, uważał Wieszcz narodu polskiego.
Przyznając, że istnieje wrodzony potężny instynkt wojny w psychice wszystkich ludzi, jednocześnie G. F. Nikolai w książce „Biologia wojny” (Leningrad 1926) twierdził:„Powszechne braterstwo ludzi jest bardziej dawne i pierwotne niż ich wzajemna walka, którą ludzkość poznała o wiele później”. Ten fakt wynika ze społecznej natury człowieka i z powszechnych praw biologii. Prawdziwe wojny wewnątrzgatunkowe prowadzą tylko jelenie, mrówki, pszczoły i niektóre ptaki. Reszta świata ożywionego miewa tylko sporadyczne starcia między poszczególnymi osobnikami i jest to zgodne z celem zachowania gatunku. Podobnież wśród normalnych ludzi i narodów o wiele żywszy oddźwięk wywołują idee braterstwa, przyjaźni, życzliwości niż wrogości i nienawiści. Jak powiada tenże autor: „Godność człowieka polega na szanowaniu innych ludzi. Godność narodu polega na szacunku do innych narodów”.
Również baron de Holbach zaznaczał, że „naród sprawiedliwy będzie zawsze uważał podboje za nieopłacalne kradzieże, które mogą mu przysporzyć jedynie niezliczonych wrogów”. Ale kto, gdzie i kiedy widział ludzi do końca sprawiedliwych? Przecież za sprawiedliwe uważamy to, co jest dla nas korzystne; co zaś jest korzystne dla nas, bywa często ze szkodą dla innych. Interesy, a nie idee etyczne, poruszają czynami ludzi.

* * *

Z każdym nowym wynalazkiem w dziedzinie techniki wojskowej twierdzono, że teraz wojna już będzie niemożliwa, bo wszyscy wszystkich zniszczą. Tak było, gdy wynaleziono zabijającą na odległość kuszę, a kościół katolicki zakazał jej stosowania w 1139 roku jako zupełnie nieludzką broń. Minęło jednak paręset lat, a kapłani już błogosławili oddziały kuszników, wyruszających na linię ognia. Z kolei wynalezienie broni palnej zdawało się czynić wojnę krwawą jatką, w której ludzie będą zabijani na odległość zupełnie niezależnie od swych indywidualnych umiejętności i właściwości. Miało to uniemożliwiać wojnę ze względu na niebywale okrutne skutki, lecz raczej stworzyło pokusę do coraz to częstszego ich wszczynania.
Jan Chryzostom Pasek, bitny żołnierz i świetny pisarz, ubolewał nad tym, że na skutek zastosowania nowinek technicznych w walce coraz to mniej znaczą osobiste męstwo i dzielność, bo najgorszy tchórz może z bezpiecznej odległości razić ogniem rycerza przewyższającego go odwagą i siłą. „Insza to bywało owych lat, że kamykami a oszczepami do siebie ciskali, taranami mury tłukąc, a insza teraz, kiedy to granaty i bomby kartacze wypuszczą, kiedy wyrzucą ognie, okrutnymi fetorami lud zarażając, kiedy poślą insze żywioły korumpujące i wody ad usum potrzebne trujące; kiedy na ostatek rozumiesz, że bezpiecznie stoisz na ziemi od Boga i natury mocno ugruntowanej, a nie wiesz, co się pod tobą dzieje, że w tej minucie z miejscem, na którym stoisz, i z belnardzami, i z kamienicami potężnie wymurowanymi, jako mucha wylecisz w powietrze pod obłoki.”
Postęp techniczny w dziedzinie wojskowości miał – w wyobraźni wielu pisarzy – uniemożliwić prowadzenie wojen. Na początku XX wieku polski finansista Jan Bloch w sześciotomowym dziele pt. „Przyszła wojna” (przetłumaczonym na siedem języków obcych) matematycznie dowodził, że wojna nowoczesna odbyć się nie może; a to zarówno ze względu na obciążenia gospodarcze, które ściągną na siebie kraje wojujące, jak i z powodu zbyt niszczycielskiego charakteru ówczesnej broni. „Jakże tu wojować, – przekonywał Bloch – skoro w 1870 roku granat rozpryskiwał się na 19 – 30 odłamków, a w 1893 rozpryskuje się na 240; w roku 1870 70-funtowa bomba rozpryskiwała się na 42 odłamki, a w 1893 na 1200, niszcząc wszystko w promieniu dwustu metrów”... W pięć lat po ukończeniu ostatniego tomu tego dzieła, wydanego także po niemiecku, francusku, rosyjsku, angielsku, wybuchła I wojna światowa, która pochłonęła ponad 15 milionów istnień ludzkich; po 18 latach – II wojna światowa, która kosztowała życie 55 milionom osób; a w nadchodzącej III wielkiej wojnie liczba ofiar sięgnie setek milionów czy nawet kilku miliardów.
Arnold Toynbee, wybitny intelektualista angielski, nazywał wojnę „najbardziej diaboliczną” ze wszystkich tradycyjnych form aktywności ludzkiej. Jest ona istotnie czymś takim ze względu na śmierć zadawaną mnóstwu ludzi, na cierpienia i krew, na kłamstwo i demoralizację jej towarzyszące. „Nigdy ludzie nie kłamią tak dużo, jak po polowaniu i przed wojną” – powiedział polityk niemiecki.
Jednak ryzyko wojny było i będzie nadal podejmowane z rozmaitych pobudek: finansowych, prestiżowych, politycznych, moralnych, religijnych, osobistych itd. Wojna to po prostu – obok pokoju – jedna z podstawowych form istnienia wszystkiego, co żyje.

* * *

W przemówieniu do korpusu dyplomatycznego akredytowanego przy Stolicy Apostolskiej Jan Paweł II 13 stycznia 2003 roku mówił: „Wojna nigdy nie jest nieuchronna! Wojna zawsze jest porażką ludzkości! Prawo międzynarodowe, uczciwy dialog, solidarność między państwami, szlachetna sztuka dyplomacji – oto środki rozwiązywania sporów odpowiadające godności człowieka i narodów. Mówię to z myślą o tych, którzy wciąż jeszcze pokładają ufność w broni atomowej, oraz o zbyt licznych konfliktach, które nadal nękają naszych braci w człowieczeństwie”.
W ustach głowy Kościoła i autentycznego autorytetu moralnego są to słowa słuszne i piękne. Gdy jednak spojrzymy na dzieje ludzkości z punktu widzenia historiozofii, filozofii, psychologii społecznej i historii, dostrzeżemy też inne prawdy i inne niuanse. Z reguły głównym argumentem przeciwko wojnom jest okoliczność, że podczas jej trwania giną ludzie.
A czy nie giną i nie umierają w czasie pokoju? Poeta niemiecki Novalis nie bez racji uważał, że cały świat jest potworną maszynerią zabijania: „die Natur – furchtbare Mühle des Todes”. Śmierć jest nieoddzielna od życia, wszystko bowiem, co raz się urodziło, musi też kiedyś umrzeć. Na wojnie, czy w pokoju – nie ma znaczenia. Śmierć jest momentem życia, jest czynnikiem jego odnowy i rozwoju. Jest też powszechna i wszechobecna – zawsze i wszędzie, czy to zauważamy, czy nie.
Bardzo trafnie zauważał w Dzienniku Witold Gombrowicz: „Rewolucje, wojny, kataklizmy – cóż znaczy ta pianka w porównaniu z fundamentalną grozą istnienia? Mówicie, że dotychczas czegoś podobnego nie było? Zapominacie, że w najbliższym szpitalu dzieją się nie mniejsze okrucieństwa. Mówicie, że giną miliony? Zapominacie, że miliony giną bez chwili wytchnienia, przerwy, od początku świata. Przeraża was i zdumiewa tamta groza, ponieważ wyobraźnia wasza zasnęła i zapominacie, że o piekło ocieramy się na każdym kroku.
Trzeba więc być dość mężnym i przenikliwym, by ten fakt nie tylko stwierdzić, ale też go odważnie, a nawet z radosnym sercem, zaakceptować. „Walka jest bowiem ojcem wszystkich rzeczy, wszystkich rzeczy królem” (Heraklit). Nie ma bez niej życia, nie ma rozwoju i postępu przez zwycięstwo tego co jest zdrowsze i silniejsze, a wyeliminowanie tego, co ułomne i nie dość mocne, by pokonać rywala w walce o miejsce pod słońcem. Jak zauważył Thomas Carlyle, „cywilizacja ma dwóch promotorów: druk i proch strzelniczy”. Jest to twierdzenie niepodważalne.
Najlepszym sprawdzianem żywotności narodu jest wojna. W czasie wojny naród działa jak jeden człowiek – walczy o życie... Kiedy naród walczy, obywatele muszą zdobyć się na liczne i wielkie poświęcenia. Otóż przypuszczenie, że wielka liczba ludzi jest skłonna poddać się takim wymaganiom, dowodzi nieznajomości rodzaju ludzkiego.
Dlatego wszystkie narody, które angażowały się w wielkie wojny, doprowadziły, być może wcale nieumyślnie, do wzmocnienia własnego rządu. Narody, którym to się nie udało, zostały podbite. Długotrwała wojna prawie zawsze zmusza narody do smutnego wyboru pomiędzy klęską, przynoszącą ruinę, a zwycięstwem, przynoszącym despotyzm”. (Alexis de Tocqueville).
Ten ostatni zresztą też miewa swoje zalety i, gdy trzeba, spełnia swą odpowiedzialną funkcję dziejową, – z reguły za pośrednictwem sił zbrojnych, które zarówno bronią kraju, jak i stabilizują sytuację społeczną. Bardzo trafnie więc powiedział Clausewitz: „naród, który nie szanuje własnego wojska, będzie karmił obce”. Tak też bywa nierzadko, dlatego najlepiej jest tępić pacyfistów we własnym kraju, a popierać w sąsiednim. Często dzieje się bowiem tak, że sprawcą wojny nie jest napadający, lecz napadnięty, który biernym okazywaniem swej obawy i słabości zachęcił napastnika do podjęcia działań zaczepnych.
Stąd wypływa prawda, iż dla stworzenia potężnego mocarstwa ważne jest, aby wojskowość stała się dla ludności główną jej troską i sprawą honoru.
Tak znakomity umysł jak Franciszek Bacon twierdził, że żadne państwo nie może stać się wielkim, jeśli nie jest gotowe uzbroić się przy byle potrzebie. „Nie ma zdrowia bez ćwiczenia. Domaga się tego zarówno organizm ludzki, jak i polityczny. A najlepszym ćwiczeniem dla państwa jest sprawiedliwa i honorowa wojna. Wojna domowa naprawdę przypomina gorączkę, ale wojna z obcokrajowcami, jeśli i rozgrzewa, czyni to jak ćwiczenie sprzyjające zdrowiu. A okresy pokojowego lenistwa niosą ze sobą utratę męstwa i zepsucie obyczajów”.
Nie przypadkiem wyjątkowo przenikliwy umysł N. Machiavelli’ego stwierdzał: „przyczyną niezgody w republikach bywa zazwyczaj trwająca w czasie pokoju bezczynność, a zgodę przywraca strach wywołany wojną”.
Ludy wychodzą z wojen nieraz wzmocnione; nawet narody, w których panuje niezgoda, osiągają dzięki zewnętrznej wojnie spokój wewnętrzny... Podobnie jak ruch wiatru chroni jezioro przed gniciem, do którego doprowadziłaby je jakaś trwała cisza, tak trwały czy nawet wieczny pokój doprowadziłby do tegoż gnicia całe narody... Jak napisał niemiecki filozof Georg Friedrich Wilhelm Hegel: „Szczęśliwe wojny hamowały wybuchy wewnętrznych niepokojów i umacniały wewnętrzną władzę państwa”.
Również francuski historyk Pierre Chaunu pisał w dziele Cywilizacja wieku Oświecenia: „Szansą Europy, jednym ze źródeł gwałtownego i stałego wzrostu, jak niegdyś szansą Grecji, jest podział i, bez wątpienia, rodzące się z niego wojny. Gdyby Europa nie dzieliła się na zazdrosne, bojaźliwe i konkurujące ze sobą państwa, nie starano by się nadrabiać zacofania. W sposób paradoksalny podział polityczny Europy skuteczniej wzmógł uniformizującą siłę przemiany, a więc wzrost przez zawsze na próżno dokonywane próby nadrobienia braków. Odrabianie zaległości, cel narzucony przez państwo, zapewnia wzrost słabo rozwiniętej peryferii, przeciwdziała tendencji „zachowania dystansu”, jaka cechuje środkową oś wielkich osiągnięć. Doścignięcie i wyprzedzenie, nieufność, ekspansja i szukanie chwiejnej równowagi zmuszają państwo do działań dogłębnie przeobrażających.
Natomiast poeta i eseista żydowski Osip Mandelsztam w tekście Pszenica człowiecza skłonny był interpretować zjawisko wojny po prostu jako część i manifestację procesów geologiczno-biologicznych. „Polityczne szaleństwo Europy, jej niezmordowana chęć do przekrajania wciąż na nowo swych granic można rozpatrywać jako ciąg dalszy procesu geologicznego, jako potrzebę kontynuowania w dziejach ery katastrof geologicznych, wahań, potrzebę charakteryzującą najbardziej młody, najbardziej delikatny kontynent historyczny, czyja potylica jeszcze nie okrzepła, jak potylica dziecka. Lecz życie polityczne jest katastroficzne z samej swej istoty.
Także wiele innych tęgich głów było dalekie od tego, by potępiać wojnę. Usiłowano raczej ją zrozumieć i poprawnie zinterpretować. Toteż ZaratustraFryderyka Nietzschego powiada: „Mówicie, iż słuszna sprawa uświęca nawet wojnę? Ja wam mówię: dobra wojna uświęca każdą sprawę. Wojna i męstwo uczyniły więcej wielkich rzeczy, niżli miłość bliźniego.”
Także wybitny żołnierz Helmuth von Moltke uważał, że „podczas wojny dochodzą do głosu najszlachetniejsze ludzkie cechy: odwaga i bezinteresowność, wierność obowiązkowi i ofiarność, nie cofająca się nawet przed poświęceniem własnego życia”.
Według Maxa Schelera wojna budzi ludzi ze snu, oczyszcza wewnętrznie.
Nie przypadkiem napisał generał pruski Häseler: „Trzeba, by cała nasza cywilizacja zbudowała swoje świątynie na górach trupów, na oceanie łez i na rzężeniu nieskończonej liczby ginących”. Za wielu bowiem jest słabych i nic nie wartych. A i w ogóle potrzeba walki, chęć sprawdzenia siebie i odniesienia zwycięstwa, stanowią konstytutywną cechę natury ludzkiej. Toteż „pokój bardziej ciąży ludziom niewolnym, niż wojna ludziom wolnym” (Liwiusz).
Jako jeden z argumentów przeciwko wojnie wysuwa się niepozbawione podstaw twierdzenie, że podczas wojen często są popełniane grabieże, zdzierstwa i inne nadużycia. Ale przecież potrzeba ich dokonywania, jak potrzeba zabijania, stanowi jedną z fundamentalnych cech natury ludzkiej. „Grabież zawsze istniała w społeczeństwach ludzkich; można mieć nadzieję na znaczne jej ograniczenie, ale nie można być pewnym, że kiedykolwiek zupełnie zniknie” (Vilfredo Pareto). Ba, grabi się nie tylko podczas wojen, lecz bodaj niemniej też w czasie pokoju, gdy ludzie nawzajem się wyzyskują i wyniszczają. Wówczas też może się stać, że wojna staje się narzędziem sprawiedliwości. Jak napisał Juvenalis: „ludziom pozbawionym wszystkiego pozostaje oręż” – „spoliatis arma supersunt”.
Dla tych, którym się dobrze powodzi, wojna jest najwyższym szaleństwem...” (Tukidydes); ale: „sprawiedliwa jest wojna tych, którzy są do niej zmuszeni, i błogosławiony jest oręż, jeśli tylko w nim cała spoczywa nadzieja” (Liwiusz).
Czasy się zmieniają. Ale niezmienna pozostaje natura ludzka. Nie ma więc racji socjolog amerykański R. Jennings, gdy pisze w książce An Anatomy of Leadership (Nowy Jork 1980), iż nastąpił obecnie wiek, gdy na zmianę bohaterom wojny i produkcji przyszli bohaterowie konsumpcji. Sama bowiem Ameryka pokazuje raz po raz, że w celu zaspokojenia wygórowanych potrzeb konsumpcyjnych własnego społeczeństwa nie wzdraga się przed rozpętywaniem grabieżczych wojen, sławiąc swych zdzierców i morderców jako bohaterów narodowych. Wszystko więc wskazuje na to, że wojny były, są i pozostaną integralną częścią dziejów ludzkich. Nie da się ich uniknąć chociażby z tego względu, że „wielkie zagadnienia w życiu narodów rozstrzyga tylko siła” (Włodzimierz Lenin). I nie ma sensu udawać, że jest czy kiedykolwiek będzie inaczej, człowiek bowiem to nie tylko „homo cogitans”, „homo faber” czy „homo ludens”, ale też – i być może przede wszystkim – „homo militans”.
N. Machiavelli pisał, iż „żądza podbojów jest rzeczą bardzo naturalną i powszechną i zawsze, gdy je ludzie czynią z powodzeniem, zyskują pochwały, a nie naganę”. Trudno zaprzeczyć temu spostrzeżeniu.
Według zaś Arthura Schopenhauera (Parerga i paralipomena): „Bezstronne spojrzenie na naturę człowieka poucza, że bić się jest dla niego rzeczą równie naturalną, jak dla drapieżników gryźć, a dla bydła rogatego bość: człowiek jest mianowicie zwierzęciem, które się bije”. Tak było ongiś, tak jest teraz, tak będzie w przyszłości. Za pośrednictwem zaś wojny Bóg (Przyroda? Historia?) feruje swe wyroki nad narodami. „Ten naród, – powiada Dante Alighieriw„Monarchii” – który wyszedł zwycięsko ze zmagań ze wszystkimi innymi ludami o władzę nad światem, uzyskuje przewagę dzięki pomocy Boga. Pan Bóg troszczy się bowiem bardziej o rozstrzyganie sporów globalnych niż partykularnych. W niektórych szczególnych przypadkach Bóg jest proszony o interwencję przez samych zawodników wedle utartego przysłowia: „Komu Bóg zezwala, temu i Piotr pomaga”. Bez wątpienia zatem przewaga w zapasach o rządy nad światem jest wynikiem decyzji Bożej... To zaś, co się osiąga w szlachetnej walce, uzyskuje się więc w sposób zgodny z prawem”. Dlatego zwycięzców się nie sądzi, a zwyciężonych unicestwia. Jedem das Seine.

Robert Majka, Lech Jęczmyk: Trolle szczują jeden na drugiego po to, by skłócić Polaków

Dr Jan Ciechanowicz Kresy Wschodnie w labiryncie wielkiej polityki

$
0
0

Dr  Jan  Ciechanowicz

Kresy Wschodnie w labiryncie wielkiej polityki
                    

           Jan  Ciechanowicz,  był (razem z Henrykiem  Mażulem i Janem Sienkiewiczem)   inicjatorem założenia  Związku Polaków na Litwie i, jako prodziekan Wydziału Języków Obcych  Wileńskiego Instytutu Pedagogicznego, docent Katedry Filozofii tejże uczelni  i   publicysta o ukierunkowaniu polsko-narodowym na Litwie, zorganizował i prowadził w auli Instytutu pierwsze (1988) , założycielskie zgromadzenie  Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego Polaków na Litwie (później przemianowanego na  ZPL),  a potem założył w terenie kilkadziesiąt (37)   lokalnych ogniw tejże organizacji. Był też wśród współzałożycieli Polskiego Uniwersytetu w Wilnie, Fundacji Kultury Polskiej na Litwie, innych organizacji polonijnych w tym kraju. Jest nauczycielem akademickim o 44-letnim stażu,  autorem 62 książęk z zakresu germanistyki, historii, filozofii, etyki, genealogii, aforystyki oraz około 1200 artykułów naukowych i popularnonaukowych w języku angielskim, białoruskim, litewskim, niemieckim, polskim, rosyjskim, opublikowanych w kilkunastu krajach.           
                                                                     ***

         Tytułem wstępu warto zaznaczyć, że   rzekoma  „demokratyzacja” bloku wschodniego, czyli transformacja ustrojowa socjalizmu w kapitalizm,  nie była zjawiskiem zdeterminowanym oddolnie przez jakiekolwiek ruchy wolnościowe. Stanowiła ona ciąg dalszy i przeprowadzony odgórnie przez sowiecką bezpiekę i jej prowokatorów (z inicatywy   M6,   CIA, George’a Sorosa et consortes) drugi etap rewolucji bolszewickiej.  (Profesor Steven Cohen i wybitna obrończyni praw człowieka,   zmarła w maju 2011 roku Jelena Boner niezależnie od siebie nazwali ten przekręt  „rewolucją kryminalną”).   Jej plan został opracowany i skutecznie zrealizowany przez złodziejską wierchuszkę komunistyczną ZSRR (przede wszystkim skrzydło liberalne Biura Politycznego KC KPZR, KGB, GRU) i młode, bezideowe pokolenie komsomolców, aktywistów Komunistycznego Sojuszu Młodzieży ZSRR) w porozumieniu z kapitałem oligarchicznym i służbami specjalnymi Zachodu, światem przestępczym,   skorumpowanymi władcami krajów „demokracji ludowej,”  jak też agenturalnymi  bufonami  pretendującymi do roli „autorytetów moralnych”.  Zadbano też na drodze korupcji o życzliwość i „duchową opiekę” ze strony wszystkich konfesji. Postępowano wedle zasady: „Jeśli chcemy, by wszystko pozostało tak, jak jest, wszystko musi się zmienić”  (Giuseppe Tomassi di Lampedusa).
            Jeśli wierzyć współautorom dwuseryjnego filmu A. Kondraszowa pt. „Putin” (2018), to już w 1988 roku została ukształtowana w sztabie przywódcy komunistów rosyjskich Borysa Jelcyna specjalna rada do spraw reformy ZSRR, złożona ze 160 osób, wśród których 70 to byli „eksperci” amerykańscy, zaproszeni przez swych moskiewskich rodaków do „reformowania” tego kraju, które skończyło się – jak wiadomo – jego likwidacją, zniszczeniem armii, nauki, kultury, przemysłu, rolnictwa. Agresywna, ogłupiająca propaganda w mediach czyniła z ludzi baranów. Milionowe tłumy Rosjan na Placu Czerwonym w Moskwie wyły z zachwytu, gdy ich pijany prezydent Jelcyn ze sceny wrzeszczał do nich: „Nam niepotrzebne imperium! Dosyć karmienia Kaukazu i Nadbałtyki rosyjskim chlebem!” I ogłosił natychmiastowe wyjście Federacji Rosyjskiej ze składu ZSRR!
         Gdy zaś część elity rosyjskiej podjęła nieśmiałą próbę ratowania kraju, Biały Dom w Moskwie otoczyły oddziały izraelskiego specnazu i obrońców parlamentu wystrzelano jak kaczki; całością zaś tej operacji dowodzono z ambasady Izraela – o ile można wierzyć publikacjom w rosyjskiej prasie narodowej.
           Masy otumanionych przez propagandę Rosjan, Litwinów, Ukraińców i innych „radzieckich narodów”  oczekiwały dobrobytu, wolności, praworządności, a w olbrzymim kraju natychmiast rozpanoszył się chaos, głód, bandytyzm, bezrobocie. Upadły tysiące wielkich, nowoczesnych zakładów przemysłowych, rozpadły się instytucje naukowe i oświatowe. Setki ton najtajniejszej nowatorskiej dokumentacji naukowej, technicznej, technologicznej ze sfery kosmonautyki, lotnictwa, wojskowości, okrętownictwa, transportu etc. w ciągu szybkiego czasu zostało wyekspediowanych z tajnych radzieckich ośrodków badawczych do USA, Belgii,  Izraela. Żaden oficjalny dokument rządu sowieckiego i potem rosyjskiego w tym okresie (1990 – 2000) nie mógł powstać, być uchwalony i opublikowany bez udziału, aprobacji i podpisu amerykańskich doradców, złożonych z oficerów wywiadu cywilnego i wojskowego USA! Nawet sowiecka agentura w dziesiątkach krajów świata, w tym w Polsce, została przekazana do dyspozycji CIA i poznać ją dziś po tym, jak – obrażona i zawiedziona – wściekle ujada na Federację Rosyjską i Putina. Wiadomo, takiej zdrady się nie  wybacza. Wielka Brytania i USA zorganizowały, wyszkoliły i uzbroiły 100 000 armię islamskich rzeźników (przeważnie Arabów) , którym powierzono zadanie tworzenia na terenie Rosji tak zwanego Kalifatu Kaukaz, co miało być pierwszym krokiem ku ostatecznemu zniesieniu państwa rosyjskiego jako takiego. Niepojęte, jakim cudem udało się Władimirowi Putinowi, obranemu na urząd prezydenta w 2000 roku, wygrać tzw. „wojnę czeczeńską” i ten proces odwrócić, a swój kraj uratować.
             Sprawa miała także inny wymiar. W ten sposób zakończyła się wieloletnia szczurza rywalizacja między partiami komunistycznymi a bezpiekami i policjami komunistycznymi: kompletną klęską i likwidacją partii oraz  absolutnym zwycięstwem „towarzyszy oficerów”, którzy powierzyli rzekomą „likwidację” (zmianę szyldu!)  bolszewickich służb specjalnych zarówno na Litwie, jak i w Polsce tajnym współpracownikom („osobom zaufanym”) tychże służb! Komunistyczna bezpieka (pisałem w 1991 roku) zlikwidowała komunizm i partie komunistyczne, a  jeśli kierownictwo tych ostatnich nie sprzeciwiało się (a się nie sprzeciwiało, zwabione perspektywą zawłaszczenia majątkiem narodowym pod sztandarem „reform” i „prywatyzacji”), proces przebiegał gładko. Trochę „partyjnego sumienia” przez pewien czas zachowywało przywództwo NRD, ale i ono rychło zostało spacyfikowane przez wspólne wysiłki moskiewskiego KGB oraz służb Londynu i Waszyngtonu.  Majstersztyk socjotechniki! 
           Przy okazji, np. w Polsce, stłamszono moralnie i zlikwidowano autentyczną lewicę polityczną, stojącą na straży praw obywatelskich ludzi pracy, i zastąpiono ją pederastyczną pseudolewicą milionerów, nie mającą żadnego poparcia społecznego. Do podziału, czyli rozkradania,  majątku narodowego zostali dopuszczeni tylko ci reprezentanci nomenklatury partyjnej, którzy jednocześnie byli tajnymi współpracownikami aparatu terroru państwowego. Co uczciwsze osoby  ogłoszono za „komuchów”. Ale też „wyborczo”. Odtąd bandyci z bezpieki i milicji w krajach obozu postsowieckiego (z częściowym wyjątkiem Czech, Estonii, Białorusi, Kazachstanu i Węgier) rządzą się, jak im się żywnie podoba, kontrolują wszystkie partie, media, służby specjalne, a wojsko (jedyną siłę, która mogłaby powściągnąć ich zapędy)  ogołocili, ośmieszyli i niemal zlikwidowali. Co wskazuje na olbrzymią siłę niszczycielską tej globalnej formacji wolnomularskiej, sterowanej z USA i UK.
                                                                   ***
       Do demontażu ustroju socjalistycznego dążył już Ławrentij Beria, ale został zdemaskowany przez Chruszczowa i zastrzelony przez  marszałka Żukowa. Sama idea jednak „nie umarła”, a decyzja o jej realizacji zapadła w 1975 roku w sztabie Jehudy Fajnsztejna, bardziej znanego pod pseudonimem politycznym jako Jurij Andropow, szef sowieckiego KGB. Do akcji szykowano się długo, świadomie zohydzając ustrój socjalistyczny jako z natury „nieefektywny”(a co z Chińską Republiką Ludową czy socjalistycznymi jakże skutecznym  Wietnamem?), „niereformowalny”  i „opresyjny”; podjęto szykany wobec tzw. dysydentów, ze sklepów poznikały niewiadomo dlaczego rozmaite towary i żywność, choć przedsiębiorstwa przemysłowe i rolnicze pracowały pełną parą, jeszcze w latach 1960 – 1969 zapewniając zaspokojenie  normalnych potrzeb ludności. Od 1975 roku jednak w krajach, za przeproszeniem, „demokracji ludowej” zaczęło braknąć wszystkiego prócz  przysłowiowego octu, zalegającego   półki w sklepach spożywczych. Olbrzymia produkcja przemysłowa i rolnicza była przez nomenklaturę policyjno – wojskowo – partyjną zbywana za bezcen za granicą, a miliardy dolarów osiadały na kontach prywatnych tejże nomenklatury, która – jak się okazało już po „zmianach demokratycznych”– w międzyczasie zgromadziła miliony,  kształciła swe dzieci w renomowanych zachodnich uniwersytetach, płacąc duże pieniądze, ukradzione własnym obywatelom, skazanym na picie wódki i popijanie jej octem. Wreszcie gdy „socjalizm” dostatecznie w oczach ludności zohydzono, założono fikcyjne organizacje „antykomunistyczne”, na których czele usadowiono agenturalną „rezerwę demokratyczną” i przystąpiono do realizacji „transformacji ustrojowej”.   
         Celem zaś tych zmian wcale nie było zdobycie wolności (chyba że chodziło o „wolność” bezrobocia i odbierania sobie życia z rozpaczy) przez  narody obozu socjalistycznego, lecz zalegalizowanie nielegalnie nabytych fortun   nomenklatury komunistycznej,  dalsza grabież majątku narodowego przez elementy kryptokryminalne oraz geopolityczna  afrykanizacja, kolonizacja i marginalizacja świata wschodnioeuropejskiego, w szczególności słowiańskiego (m.in. „kowentryzacja” Jugosławii przez bombowce RFN, USA i UK, podział Czechosłowacji, utopienie we krwi Ukrainy, pełzające wyniszczanie Polski przez finansowy imperializm anglosaski i niemiecki. Co  też  się  stało. [Czy ktoś zwrócił uwagę na wiele mówiący „szczegół”, że wszyscy „nasi” kolejni prezydenci, premierzy, ministrowie gospodarki, „wybitni” specjaliści od usraelskiej dywersji ekonomicznej w rodzaju  Balcerowicza czy   Bieleckiego,  i sprzedajni dziennikarze zawłaszczonych przez Niemcy mediów w Polsce przez ostatnie ćwierćwiecze notorycznie powtarzali mantrę, że „należy rozwijać w kraju mały i średni biznes, jako podstawę gospodarki narodowej”? A jednocześnie pod tę melodyjkę świadomie doprowadzano do upadku, ćwiartowano i likwidowano potężny przemysł wielki, olbrzymie zakłady m.in. zbrojeniowe, przetwórcze, motoryzacyjne, stoczniowe! Nie, nie w USA, W. Brytanii, Francji czy w Niemczech – w Polsce, Litwie, innych neokolonialnych krajach Europy Wschodniej, ogłaszając w agresywnej propagandzie wspaniałe, nowoczesne przedsiębiorstwa za „monstra komunistyczne”! Ten przestępczy proceder, spychający narody krajów postkomunistycznych wprost do poziomu wspólnoty pierwotnej, wciąż trwa, a ten teren geopolityczny już stanowi kondominium niemiecko – amerykańskie, zagłębie taniej siły roboczej i śmietnik do utylizacji samochodów używanych. W państwach Zachodu zaś czy Azji nadal prosperują, rozwijają się i powstają olbrzymie „monstra kapitalistyczne”. Bo i czyż mogą „małe i średnie przedsiębiorstwa” produkować boeingi, mistrale, mercedesy, tomahawki, komputery, lotniskowce, drony i inne nowoczesne cacka, stanowiące podstawę potęgi gospodarczej i militarnej, umożliwiającej z kolei kolonizowanie i „hybrydowy  podbój” ludów bardziej „prymitywnych” i „niewolniczych”, takich jak Polacy, Ukraińcy, Białorusini, Rosjanie, podatnych na manipulację, gdyż nie posiadających rodzimych elit narodowych? Minimalistyczną filozofię gospodarki państwa imperialistyczne zawsze serwowały dla swych afrykańskich kolonii, obecnie zaś narzuciły ją przez „ekspertów” także krajom wschodnioeuropejskim, które słono płaciły i płacą tym, którzy ich uczą, jak popełnić na samych sobie gospodarcze harakiri]. 
            Na ruinach obozu socjalistycznego powstało kilkanaście sprzedajnych, kompradorskich, kleptokratycznych  [i co najważniejsze z geopolitycznego punktu widzenia naszych nowych panów  – rusofobicznych] reżimów złodziejsko – bandycko – policyjnych, stojących na straży obcych  interesów.(Tylko na terenie byłego ZSRR pederastyczni panowie demokraci, jako kryminaliści dużego formatu,  spowodowali „wyparowanie” z kont obywateli około 670 miliardów USD oszczędności, które szczęśliwie wylądowały na kontach Berezowskiego, Połońskiego, Wekselberga, Usmanowa, Gusinskiego, Chodorkowskiego, Poroszenki, Kołomyjskiego, Taruty i innych przestępców, bez wyjątku należących do rodzin od trzech pokoleń bezpieczniackich!).  Na skutek tej „transformacji”   władzę formalnie przejęła   kieszonkowa „rezerwa demokratyczna”, wyselekcjonowana i wyhodowana przez komunistyczną bezpiekę, od dawna zresztą sterowaną przez obce ośrodki,  a  dziesiątki milionów   zwykłych (i niezwykłych) ludzi stało się  pozbawionymi pracy, a więc  środków do życia  i  jakichkolwiek  perspektyw  życiowych,  a nawet samej nadziei, bezrobotnymi i bezdomnymi.  
 Na drugim zaś biegunie zjawiła się względnie nieliczna grupa świeżo upieczonych multimilionerów  o łatwo  rozpoznawalnym rodowodzie  (jak np. Vytautas Landsbergis, Przewodniczący Rady Najwyższej Litewskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, a potem „malowany demokrata”),    dziś zmuszająca swe ofiary do świętowania rocznic przeprowadzenia owego perfidnego  przekrętu. Szczególnie wiele na  rujnującym oszustwie rzekomej „demokratyzacji” zyskali autorzy tego tricku, czyli oficerowie, generałowie i denuncjanci komunistycznych organów terroru państwowego, jak też członkowie cywilnej nomenklatury sowieckiej, którzy podzielili się wielomiliardowym dorobkiem  znojnej pracy kilku pokoleń robotników i chłopów, stali się „nową arystokracją” (faktycznie kleptokracją!) i usiłują przekazać nagrabione majątki swemu potomstwu.   Dziś ich zdobyczy i dominującej pozycji broni cała armia speców od propagandy i tumanienia ludzi   oraz mnóstwo rozbuchanych służb tajnych.   [  Dokładnie tak chwalili się ongiś swym „bohaterstwem i zasługami”  z okazji  ichrocznic komunistyczni bandyci, czyli ojcowie obecnych władców  Europy Wschodniej]. Kto  do dziś nie zrozumiał istoty owego gigantycznego oszustwa,  niech najlepiej nie zabiera głosu w tym temacie. Jeśli ktoś mniema, że tzw. „problemy” (identyczne w Polsce, Rosji, Litwie, Białorusi, Czechach itd.) ze służbą zdrowia, straszliwą demoralizacją młodzieży, na gwałt seksualizowanym szkolnictwem, rujnowaną oświatą, nauką, zatrudnieniem są wynikiem zwykłej nieporadności władz, ten się bardzo mocno myli. Te problemy to skutek celowej strategii tzw. Zachodu, mającej na celu wyniszczenie większości tych narodów, a ich resztek spędzenie do rezerwatów i przekształcenie w niewolników z zastosowaniem tym razem nie militarnych, lecz ekonomicznych metod, realizowanych przez najemną agenturę w postaci „demokratycznie obranych władz”, którym w tym niszczycielskim  dziele skutecznie „doradzają” – i to za olbrzymie pieniądze! –  „eksperci” z USA czy Wielkiej Brytanii. Szczególnie wyraziście ten przestępczy, śmiercionośny  proceder uwidacznia się dziś na terenie Ukrainy.  
                                                              ***
              Gazeta Wyborcza”, „Tygodnik Powszechny”, „Rzeczpospolita”, „Cazeta Polska”, „Nie” , inne antypolskie „organa” przez wiele lat nagłaśniały dywersyjną, doktrynę o „skomunizowanych” Polakach na Litwie.  (Tzw. „demokraci” nie wiedzieli, co począć z patriotyzmem części Kresowiaków, więc „etos solidarności” podpowiedział im   „genialne” pod  względem nikczemności  rozwiązanie: ogłosić rodaków  za „promoskiewskich komunistów” i tak pozbyć się kłopotu). Po co jednak  szukać   „skomunizowanych Polaków”  aż na Wileńszczyźnie?  Tam oni byli też, i owszem.  Ale przecież   w samej RP  do dziś żyje  około  trzech  milionów byłych członków PZPR oraz – według danych IPN – kilka dalszych  milionów (!) konfidentów SB PRL, zajmujących wszystkie ważne stanowiska we wszystkich sferach życia społecznego, stojących na czele wszystkich partii i ugrupowań politycznych, a wśród nich był    jeden z autorów  kłamliwego propagandowego sloganu o  „promoskiewskich” Polakach w Wilnie, komunistyczny profesor historii, sekretarz podstawowej organizacji partyjnej Uniwersytetu Warszawskiego, konfident  SB donoszący na  swych rodaków z Żydowskiego Instytutu Historycznego Bronisław Geremek. To on wespół z Adamem Michnikiem, pochodzącym z rodziny bolszewickich  bandytów,    przez  wiele lat robił  „naiwnym”  Polakom z mózgu zupełnie inną substancję, tysiące razy powielając kłamstwa o Polakach na Ziemiach Zabranych.   Za tymi dwoma goliatami kłamstwa ujadała  liczna  sfora  pomniejszych agenturalnych szczekaczek oraz  dyplomowanych durniów, czyli rzekomych „znawców tematu”, niekiedy przebranych dla kamuflażu w sutanny. Obłuda warszawskich „ełyt” i załganie  „wiernego ludu”, wybierającego na prezydentów „wolnej i niepodległej” to agenta SB „Bolka”, to dwukrotnie (!) byłego komunistycznego ministra przy jednoczesnym szukaniu rzekomych „komunistów polskich” na Litwie robi piorunujące wrażenie.    Ba, te kanalie posunęły się nawet do tego, że wydelegowały (1992) do Wilna ze specjalną misją tzw. egzekutora, by ew. fizycznie „unieszkodliwił” jednego z tamtejszych polskich patriotów. Icek W. (zmarł dopiero w listopadzie 2018 roku) był zawodowym mordercą w AK (jak wiadomo, ściśle współpracującej podczas WW2 z NKWD)  i zastrzelił zza węgła strzałem w plecy podczas wojny mnóstwo Polaków na podstawie kapturowych „wyroków sądowych”, których lista przeważnie Bogu ducha winnych  ofiar dotychczas nie została ustalona i opublikowana.
           Ci „ludzie sprzedajnego pióra” zabijali moralnie, szelmowali i piętnowali  patriotycznych „Polaków wyklętych” z Wileńszczyzny, a wynosili na piedestał osoby reprezentujące otwarcie lub skrycie antypolski punkt widzenia, jak Tomas Venclova, Vytatutas Landsbergis, Virgilijus Czepaitis. Oto niektóre „dumne imiona” agenturalnych, antypolskich naganiaczy prasowych:  Borkowicz Icek, Chmielowska Jadwiga, Dobroński Jan, Gargas Anita, Geremek Bronisław, Hennelowa Józefa, Hlebowicz Adam, Hlebowicz Piotr, Holland Agnieszka, Iwaniak Olga, Jagielski Wojciech, Jagiełło Michał, Kalinowski Icek, Karp Marek, Kijak Ryszard, Kłopotowski, Kostrzewa –Zorbas Grzegorz, Kuchejda Michał (USA), Kurkus Alicja, Lipiec Józef, Maszkiewicz Mariusz, Maziarski Wojciech (o tym redaktor Leszek Bubel w  Liście najbardziej wpływowych Żydów w Polsce” bardzo trafnie (2016) napisze:  „Wojciech Maziarski, pisarczyk m.in. w szechterowskim zoo; najczęściej podaje cudowne recepty na to, jak zrobić z gówna kulę), Michnik Adam, Mickiewicz Robert, Mieczkowski Romuald, Narbut Maja, Niemczyński Czesław, Nowakowski Marek, Polak Grzegorz, agentka litewskiego wywiadu Maria Przełomiec, Rokita Jan Maria, Romaszewski Icek , Sariusz-Wolski Marek, Sakiewicz Tomasz, Sawicka Anna, Skubiszewski Krzysztof, Starzak Grażyna, Surdykowski Jerzy, Świdnicki Wojciech, Widacki Jan, Wojszczuk Jerzy. Należy jednak przyznać, że temu „chórowi przechrztów” przeciwstawiła się plejada mądrych, szlachetnych, przyzwoitych i patriotycznych ludzi pióra, że wymienimy tu imiona tylko niektórych z nich: Andrzejewska Teresa, Basta Alicja, Bendykowski Jacek, Berłowicz Grzegorz, Biedulska Teresa, Boratyński Marian, Brazewicz Maria, Bubel Leszek,  Bugaj Maria, Bujnicka Agata, Butrym Stanisław,  Byliński Wincenty, Chapinski Benjamin (USA), Chajewski Adam, Cywińscy Ewa i Jan, Czerwiński Zygmunt (USA), Dawidowicz Aleksander, Deręgowski Jan B., ks. Dogiel Edmund, Fiedercowa Helena, Gawin Tadeusz, Gawlik Paweł, Grabowski Chester (USA), Hall Lizabeth (USA), Iwanow Mikołaj, Iwanowicz Romuald, Jabłonowski Zbigniew, Jakowicz Jan, Jakubowski hr. Theodor, Janas Aleksandra, Januszkiewicz Stanisław, Jastrzębska Iga (USA), Jaśkiewicz Bronisław, Konopka Wiesław,  Koprowski Marek, Korab-Żebryk Roman,  Kosman Marceli, Kurzawa Eugeniusz, Leśniewska  , Lewiński Jerzy, Lipniewicz Maria i Jan, Łossowski Piotr, Łukaszewicz Tadeusz, Mackiewicz Michał, Magdoń Andrzej, Magiera Wiesław (Kanada), Makarewicz Andrzej, Makowiecki Józef, Matejczuk Stanisław, Miller Władysław, Minkowska Grażyna, Mossakowski Rafał, Nawrocki Aleksander, ks. Obrembski Józef, Oplustil Paweł (USA), Oszerow Borys, Palmer Barclay (USA), Paradowska Janina, Pasierbska Helena, Pieczara Izabela, Pochroń Stanisław (USA), Podgórski Wojciech, Podmostko Jadwiga, Pruszyński hr. Alexander (Kanada), Rafalska Bożena, Rapacki Marek, Reszko Mirosław, Rosiński Kazimierz, Rozpłochowski Andrzej, Różański Zbigniew, Rurarz Zdzisław (USA), Rydzewski Włodzimierz, Rzytka Jan, Sadowscy Regina i Stanisław, Sellin Jarosław, Siekierski Maciej, Sienkiewicz Jan, Słowiński Wacław, Sokołowska Halina, Strumiło Władysław, ks. Szakniewicz Edmund, Szawłowski Ryszard, Szeremietiew Romuald, Szot Edmund, Szpecht Paweł, Śnieżko Ryszard, Tchórzewski Andrzej, Urban Mariusz, Urbańczyk Adam K. (USA), Uścinowicz Jerzy, Wajda Jerzy, Walendziak Wiesław, Wierciński Adam, Wójcik Henryk (Kanada), Zawiejski Bruno, Zdanowicz Zygmunt, Zieliński Jerzy (USA).  Cześć i chwała tym ludziom honoru, mimo iż ich głosu mainstreamowe media nie nagłaśniały. Przeciwnie, także na nich wszczęto nagonkę i w końcu niektórych zakrzyczano, zmuszono do milczenia albo do „zmiany zdania”. Stąd i dziś polska opinia publiczna jest skazana na wysłuchiwanie ogłupiających  michnikowskich bzdur , firmowanych przez nieprzerwanie zakatarzonego Landsbergisa i im podobnych kreatur.
         Proporcjonalne  „komuchów”  wśród Polaków wileńskich było kilkanaście razy mniej niż wśród Litwinów, Rosjan, nie mówiąc o Żydach, którzy prawie w komplecie należeli do partii Lenina, ale czemuś prasowe  skunksy w Warszawie, Lublinie  czy Krakowie  wciąż bębnią   o  domniemanym  „skomunizowaniu” właśnie Polaków.   Dlaczego? Komu to ma  służyć?  Od kogo odwracać uwagę? Że   wytrawni politycy talmudyczni  i generałowie sowiecko-litewskiej bezpieki sfabrykowali propagandową bajkę o  „skomunizowanych Polakach Wileńszczyzny”, którzy jakoby byli przeciwko niepodległości Litwy, nie dziwi, zaskakuje jednak, że    - mówiąc w kategoriach Józefa Piłsudskiego  -  „stado baranów” nad Wisłą przez długie lata brało to  fałszerstwo  za dobrą monetę. Zresztą w  tym biednym  kraju   nawet Żydzi są  durniami (mimikra do otoczenia!).   Mają tu od kilku stuleci swój    siermiężny  „paradisus iudeorum”, a jednocześnie histerycznie  ujadają    na   wszystko, co polskie,  nie  stroniąc  od  kłamstw  i  oszczerstw (vide „dzieła” J.T. Grossa, w których pisze o Polakach jeszcze podlej niż Adolf Hitler w  Mein Kampf” o Żydach, dostaje od władz warszawskich  za to Order Orła Białego i coraz to kolejne olbrzymie honoraria i granty na tworzenie dalszych antypolskich elaboratów!). Co prawda w tym haniebnym  procederze coraz częściej  głupawych  warszawskich parchów  wyręczają szczwane  gojskie  hieny, które wywęszyły, że na  publicznym atakowaniu domniemanego  „polskiego antysemityzmu” można kapitalnie (dosłownie!) się załapać, a które  za szczelnie zamkniętymi drzwiami swego domu syczą , że to  „Żydzi są wszystkiemu winni” .  I jednym i drugim warto więc   przypomnieć złotą myśl z   Talmudu”: „Kto pluje w górę, temu plwociny spadają  najego własną twarz”.
     
       A że część Polaków litewskich z rezerwą i raczej obojętnie zachowała się w czasach „pierestrojki”, wynikało, po pierwsze, stąd, że od początku deklaracje Sajudisu nacechowane były rażącym antypolonizmem, po drugie, zastanawiało, że w roli najaktywniejszych „demokratów” raptem – ni z gruszki, ni z pietruszki – zaczęły występować osoby znane jako konfidenci KGB, i po trzecie, od roku 1939 zaczynając, przez cały okres okupacji niemieckiej i dwa okresy okupacji sowieckiej niektórzy Litwini byli przez Berlin i Moskwę wykorzystywani jako narzędzie do gnębienia, wynaradawiania i mordowania Polaków Wileńszczyzny. To zaś zmuszało podejrzewać, że cała heca z rzekomą „demokratyzacją” jest jedną wielką prowokacją sowieckich służb specjalnych.  A bywało i tak, że kogo się bardziej bało, za tym się opowiadano! Strach stawał się przekonaniem; przy tym niekiedy sam człowiek do końca nie wiedział – szczerym, czy udawanym było to przekonanie i ta nieraz ostentacyjnie okazywana postawa.
                                                                  
                                                                        ***

                  W  czasach radzieckich w Wilnie funkcjonowała  olbrzymia centrala KGB ZSRR, odpowiedzialna za teren krajów bałtyckich i Polski, kierowana przez kilkunastu litewskich i żydowskich generałów.  To tutaj prawdopodobnie zapadła decyzja dotycząca fizycznego zlikwidowania  księdza Jerzego Popiełuszki. W każdym bądź razie we wrześniu 1984 roku w litewskim środowisku dziennikarskim przekazywano z ust do ust wiadomość, że w „konserwatorium” [tak ironicznie zwano gmach bezpieki w Wilnie], zapadła decyzja o zgładzeniu  niepokornego  kapłana. Opowiedziałem wówczas o tym pewnemu księdzu profesorowi z KUL-u, który bywał stałym gościem w ZSRR, prosząc o ostrzeżenie episkopatu i osobiście księdza Jerzego o grożącym niebezpieczeństwie. Nie wiem, czy i jaki  zrobił z tego użytek. Po miesiącu dotarła do nas wstrząsająca wieść o bestialskim mordzie na zacnym kapłanie. Z wileńską centralą KGB w Wilnie   ściśle współpracowały i jej bezpośrednio  podlegały setki dziś  „pozytywnie zweryfikowanych” (przez samych siebie) oficerów warszawskiej SB oraz agenturalnych „naukowców”, księży i dziennikarzy z Polski,   rozpracowujących  dla  „radzieckich  towarzyszy”   polskie środowisko   Wileńszczyzny. (Z podania ówczesnego prezydenta Akademii Nauk Litwy informowałem  wówczas dyskretnie także o tym, że KGB ZSRR ma w Polsce około 24 tysięcy agentów, w tym 3 tysiące przebranych za księży i biskupów katolickich).  Ci agenci albo są nadal czynni, albo  do czasu „uśpieni”  czekają  na dyspozycje  zza granicy, aby się ponownie  „obudzić”, lub od czasu do czasu, gdy „trzeba”, wyszczekują to, co im każe centrala. A centrala wileńska, i poprzez nią moskiewska, ma multum swych „osób zaufanych” w RP i na Litwie [czytaj: polskojęzycznych mendoweszek], nadal pieprzących brednie o tym, że „Moskwa wykorzystywała Polaków w Wilnie do zwalczania Litwinów”, podczas gdy było i jest dokładnie odwrotnie –  zawsze wykorzystywała ona Litwinów do zwalczania Polaków. I to już od ponad stu lat! 
                                                                         ***
                    Ciekawym tematem do zbadania jest kwestia współudziału warszawskiej bezpieki w zwalczaniu polskiego nurtu  patriotycznego na terenach zagrabionych w 1939 roku przez ZSRR  w ostatnich dwu dekadach XX wieku oraz na początku XXI. Ostatnio nakładem Europejskiego Centrum Solidarności w Gdańsku  ukazało się obszerne opracowanie zbiorowe  pt. „Czas przełomu. Solidarność  1980 – 1981 , jak dwie krople wody podobne do niedawnych komunistycznych opracowań tego rodzaju,  gloryfikujących domniemane „zasługi i męstwo”  w grabieniu cudzego majątku przez „bohaterskich” zbirów bolszewickich.    Na stronach 631 – 632 tego propagandowego gniotu znalazł się pewien fragment, dotyczący mojej skromnej osoby, a najwidoczniej spisany ze słów kapitana    Mariana  Charukiewicza  (prawdopodobnie czyjejś  „wtyczki”   w SB).    Niejaki Jerzy Kordas  w owym tomie ze słów swego zaprzyjaźnionego esbeka m.in. pisze: „Charukiewicz, mieszkając we Wrocławiu utrzymywał kontakt z Wileńszczyzną. Jeździł tam i starał się pomagać Polakom i Litwinom w utrzymaniu niezależności od Rosji”. [Koń by się uśmiał: oficer peerelowskiej bezpieki prześlizguje się niezauważony do skoszarowanego i totalnie kontrolowanego ZSRR i nie ma tam nic do roboty, jak tylko wspomagać antykomunistyczną opozycję! Jakże trzeba być głupim, żeby myśleć, iż ludzie są na tyle głupi, by dać wiarę takim bujdom!– J.C.]  Gdy w 1976 roku przybył tam z Białorusi Jan Ciechanowicz, wyznaczony na nowego redaktora   „Czerwonego Sztandaru”, Charukiewicz spotkał się z nim pod zmienionymi personaliami. Przypuszczał początkowo, że skoro przysłano Ciechanowicza z Białorusi, to może on być wtyczką KGB, ale mylił się. Nakłaniał go do wspierania Polaków, by ich nie wynarodowić i nie zrusyfikować, lecz hamować bliższe kontakty polsko-rosyjskie. Wspominał: „Ryzykowałem. Nie wiedziałem, jak Ciechanowicz zareaguje, bo mógł rzeczywiście pracować dla KGB. Okazało się jednak, że mimo początkowych wątpliwości, działał zgodnie z moimi sugestiami”… Tyle cytat z tekstu  Jerzego Kordasa, w którym autor ze słów oficera SB idealnie wymieszał prawdę z kłamstwem i wynikiem stało się kłamstwo podobne do prawdy.
            [Aby ostrzec czytelników przed manipulacją, pozwolę sobie na kilka zdań w tej materii.  Otóż ja się urodziłem w ośrodku gminnym  Worniany  byłego powiatu wileńsko-trockiego (obecnie ostrowieckiego), niecałe 50 km od Wilna,  w rodzinie zarządcy gospodarstwa  eksperymentalnego Uniwersytetu Stefana Batorego,  znajdującego się w tejże miejscowości, Stanisława i Zofii z Mosiejków Ciechanowiczów. Po ukończeniu szkoły średniej (1964) podjąłem studia germanistyczne w Mińsku. Odbyłem 2-letnią służbę wojskową. Mając 23 lata założyłem rodzinę i zamieszkałem u siostry w Wilnie, a następnie od 1970 roku pracowałem w charakterze nauczyciela języka niemieckiego w polskiej szkole w miejscowości Mejszagoła pod Wilnem, mieszkając tamże (na wynajmowanym poddaszu!) z żoną i maluśką  córeczką.    W roku 1974 opublikowałem na łamach polskojęzycznego dziennika    Czerwony Sztandar” kilka artykułów na tematy pedagogiczne, które znalazły żywy oddźwięk wśród czytelników.  Byłem zaskoczony, gdy w 1975 roku pani  Eliszewa Kancedik, kierowniczka działu szkół tejże gazety (niezwykle szlachetna, kulturalna i nad wyraz inteligentna osoba, nawiasem mówiąc    ideowa  i  zasadnicza  syjonistka;  wyjechała potem, niestety, do Izraela)  zaprosiła mnie do objęcia etatu korespondenta w „Czerwonym Sztandarze”. Zgodziłem się i na okres 9 lat zostałem zawodowym dziennikarzem (nadal jednak na pół etatu nauczałem języków obcych w polskich szkołach Wileńszczyzny) – zawsze na najniższym etacie i z najniższym wynagrodzeniem  (dokładnie tak, jak od 1993 roku w Polsce, mimo 44-letniego stażu pracy w polskim szkolnictwie na Litwie i w Kraju!)!   Widocznie  z  powodu  niepoprawności  politycznej , jak też niezgody na współpracę z jakimkolwiek  „gestapo”,     nie  byłem  awansowany, ale na łamach wileńskiego dziennika  Cz. Sz.” opublikowałem (w okresie 1975 – 1985) ponad 300 artykułów, z których 284 o historycznej tematyce polsko-patriotycznej, miewając z tego powodu regularne przykrości, ale i szacunek czytelników.  Kto   więc mnie, wówczas młodego człowieka, nie członka   KPZR,   który rozpaczliwie szukał pracy, potem był zwykłym nauczycielem w podwileńskiej szkole, a jednocześnie studiował zaocznie języki obce,  miał  „przysłać z Białorusi” do Wilna? I to w sytuacji, gdy zarówno Litwa, jak i Białoruś stanowiły identyczne części jednego państwa – ZSRR. Gdzie się kończy ta piramidalna ciemnota i  głupota, a zaczyna się takaż podłość?].      
               Co prawda, Charukiewicz  nieraz wypowiadał się w jaskrawo antyrosyjskim tonie, wiedząc, że w redakcji jest podsłuch, a to budziło we mnie podejrzenie, iż jest prowokatorem; nigdy do końca nie ufałem temu panu o powierzchowności pasywnego pedała, ale obdarzonemu nie lada inteligencją  i wiedzą, co budziło sympatię ku niemu mimo   dwuznacznych zachowań. Zresztą za coś tam jestem mu winny wdzięczność. Pouczał mnie m.in., że ponieważ wszystkie moje listy, jak powiadał, są perlustrowane i kopiowane przez KGB, powinienem  je wszystkie zaprawiać „czerwonym sosem”, a szczególnie listy do tych osób, co do których istnieje podejrzenie, że są agentami KGB. Sugerował też, iż warto od czasu do czasu napisać coś z odcieniem antyżydowskim, bo to będzie mile widziane przez litewskich i rosyjskich perlustratorów; jak też dać do zrozumienia, iż ma się wśród swych przodków np. Ukraińców, Rosjan, Serbów  czy inne niepolskie narodowości, co pozwoli w pewnym  stopniu uniknąć notorycznego wówczas obwiniania mnie o  polski nacjonalizm. Radził również wstąpić do KPZR, co miało umożliwić  skuteczniejsze działania  na rzecz polskości w ówczesnych warunkach,  i  głośno  deklarować  się  jako  „ideowy  komunista” w obecności  denuncjantów KGB.  Z wielu jego rad skorzystałem, ale co ciekawe,   że np. moje „komunistyczne” listy  (jak się okazało, pisane nieraz rzeczywiście do zamaskowanych agentów KGB w Polsce) i ich kopie robione przez bezpiekę,  później, w latach 1991 – 2011,  były wykorzystywane do lansowania tezy, że  Ciechanowicz to  „ nacjonalista, komunista, ateista, szowinista, antysemita,   faszysta”, a nawet „antypolski żyd” (?!).  Przypomina mi się w tej chwili cięte  i złośliwe spostrzeżenie W. Lenina, że   do  policji    politycznych wszystkich krajów, wszędzie i zawsze idą służyć  najpodlejsze elementy,   spędzające swe jałowe życie na podglądaniu, podsłuchiwaniu i perfidnym niszczeniu ludzi. Rzeczywistość   wszelako jest bardziej złożona. Policja, wojsko i służby specjalne są filarami każdego dobrze zorganizowanego państwa, o ile są w ręku ludzi prawych, dobrze wykształconych, kulturalnych, patriotycznych i mądrych; stanowią jednak   hańbę i wręcz zagrożenie dla bytu narodowego, jeśli napcha się do nich ciżba ciemniaków i chamów,   obrośniętych świńskim sadłem  płaskich, azjatyckich, końskich mord, w których znajdują    się dwa miligramy mózgu i trzy kilogramy zupełnie innej substancji…  
               Dla zupełnej jasności dodam, że nigdy nie byłem pod względem ideowym ani rusofobem, ani antysemitą, ani germanofobem, ani komunistą, ani faszystą, choć niekiedy  w swych publikacjach wypowiadałem się – jako naukowiec i  jako publicysta – w tonie krytycznym, lecz nigdy wrogim, o różnych reprezentantach tych trzech wielkich nacji  kulturotwórczych, jak zresztą i o Polakach czy Litwinach.   Naukowiec ma obowiązek odkrywać prawdę i mówić prawdę. Mój nacjonalizm zaś – tak często mi zarzucany w epoce poprzedniej - polegał  nie na tym, aby kogoś  (rzekomo  „dla Polski”)  nienawidzić, lecz na tym, aby dla Polski uczciwie  i rzetelnie pracować…
              Co do notorycznego wyzywania mnie przez  prasowych śmierdzieli bezpieki od  „Białorusina”   [prawdopodobnie miało to mnie dyskredytować i dyskwalifikować w oczach zapyziałego  gojskiego ciemnogrodu], to się nie obrażam, przecież Białorusinami (czyli dawnymi Słowiańskimi Litwinami, twórcami i gospodarzami WKL) byli: król Stanisław August Poniatowski, Franciszek Skoryna, Konstanty Ostrogski, Tadeusz Kościuszko, marszałek Francji Józef Poniatowski, Stanisław Moniuszko, Adam Mickiewicz, Michał Kleofas i Michał Kazimierz  Ogińscy, Antoni Gołubiew, Tadeusz Rejtan, Ignacy Domeyko, Ferdynand Antoni Ossendowski, Józef Piłsudski (tak podawał w ankietach policji carskiej), Lucjan  Żeligowski, Ignacy Jan Paderewski, Napoleon Orda, Leon Petrażycki, Ludwik Kondratowicz, Czesław Miłosz, Melchior Wańkowicz, Józef Mackiewicz, Władysław Tatarkiewicz, Jerzy Popiełuszko, Czesław Niemen, Teodor Dostojewski etc., etc. ; nie mówiąc o znanych Żydach białoruskich jak Mojsza Segal (Marc Chagall) czy „książę” (czemu nie „cesarz”?) Jerzy Giedrojć, którego paryską „Kulturę” finansował wywiad „największej demokracji świata”.  Gdybym był Białorusinem – a tym bardzie Żydem -  znalazłbym się  w naprawdę doborowym towarzystwie…
                                                             ***
                 Oficer  Wrocławskiej Delegatury SB (potem UOP)  Marian Charukiewicz     wpadł do mnie do wileńskiej  redakcji w 1976 roku ubrany  po cywilnemu  i   przedstawił  się   jako rzekomy nauczyciel  z Wrocławia, patriota i piłsudczyk, zaangażowany w antysowiecki  ruch niepodległościowy. Natychmiast kupił tym moje naiwne  młode serce.   A po każdej z nim rozmowie w Wilnie, tak, jak po  rozmowach  ze     wspomnianym powyżej księdzem profesorem z Lublina, miałem przykre szykany  w pracy i w życiu. Obaj panowie kwaterowali się  zresztą w Wilnie u osób, znanych tu jako tajni współpracownicy KGB ZSRR  Byłem o tym nieraz  ostrzegany przez dobrych znajomych. Ale w głowie mi się nie mieściło wówczas, że rodacy z Polski mogą naprawdę być na usługach KGB i nas, Polaków kresowych, na zlecenie „towarzyszy radzieckich” rozpracowywać!  Dopiero w 1990 roku Marian Charukiewicz  wyznał mi, że jest oficerem SB-UOP-u. Klapnąłem się w łeb  – mądry Polak po szkodzie! I natychmiast kontakty z  nim zerwałem. Ale było za późno. Towarzysz Marian na pożegnanie rzekł do mnie: „My pana zniszczymy!”, postraszył Adamem Michnikiem, innymi „działaczami” z „rezerwy demokratycznej”, później przekazał spreparowane przez bezpiekę materiały, kompromitujące mnie jako domniemanego „komunistę”, „ateistę”, „antysemitę” i szowinistę  do  Gazety Wyborczej”, do innych polskojęzycznych gadzinówek w kraju i za granicą, a propagandowa machina zniesławiania i nienawiści ruszyła. Gojskie świnie, wspólnie z syjonofaszystowskimi i żydokatolickimi chamidłami atakowali pod hasłem: „Warszawskie śmieci idą w bój!”… Charukiewicz był delegowany  służbowo z  takimże  kompromatem do Nowego Jorku, Chicago, Toronto,   ponieważ od lat Ciechanowicz współpracował  (jako publicysta i naukowiec) z polskimi pismami i środowiskami patriotycznymi w Kanadzie i USA oraz z  Instytutem Hoovera w Stanford (jako naukowiec),   trzeba więc było go tam skompromitować, dorabiając  mu   gębę  „promoskiewskiego komunisty”. Ileż to pieniędzy zmarnowali towarzysze z  warszawskiego postkomunistycznego gestapo w ciągu 25 lat nagonki na mnie, byle tylko mnie ochlapać błotem i zdyskredytować w oczach rodaków!  Bakchanalia! Orgia chamstwa i głupoty!  Cała czereda   parchatych i gojskich epibiontów karmiła się koło mnie, niby  koło papieża! Zakładali nawet specjalne periodyki, by mnie zwalczać! Jestem dumny, że tak wysoko mnie cenili. I chyba się bali, choć do dziś nie rozumiem, dlaczego. Lecz  jednak  szkoda takiego szmalu z kieszeni polskiego podatnika na tak błahą sprawę ,   doprawdy szkoda!  Ale cóż, głupota zawsze kosztuje, a „organiczna głupota polska” w wykonaniu „żydowskich pachołków” (jak się zwie koroniarzy na Litwie) - szczególnie. 
           Czego są warte wielokrotne deklaracje niejakiej Jadwigi Chmielowskiej z tzw. „Solidarności Walczącej”, że gdyby na Wileńszczyźnie doszło do konfrontacji siłowej między Polakami a Litwinami, to Polska wysłałaby tam swe wojska, by zabijać i pacyfikować Polaków. I taka smrodliwa kreatura wciąż w „tym kraju” ogłaszana jest za autorytet moralny, a nawet intelektualny! Gdyby jakiś Litwin rzekł  na Litwie, iż w razie konfliktu Polaków i Litwinów na Suwalszczyźnie, Litwa wyśle swe wojska do Polski, by zabijać tamtejszych Litwinów, byłby natychmiast trupem, i to nie tylko politycznym. Głupota i podłość nadwiślańskiej hołoty jest bezprecedensowa.  
                                                                        ***
          Mogę na marginesie dodać, że w ciągu 30 lat dorosłego życia w systemie sowieckim autor tych słów był „niewyjezdnoj”, czyli miał zakaz wyjazdu poza granice ZSRR, w szczególności na Zachód - ze względu na tzw. „język”, czyli krytyczne wypowiedzi o sowieckim reżymie. Podczas narady pedagogicznej w szkole średniej podwileńskiego miasteczka Mejszagoła w roku 1974 nauczycielka rusycystyki głośno, nie kryjąc się ze świętym oburzeniem,  rzuciła mi w twarz: „U was,Ciechanowicz, daże lico nie sowietskoje!”Cóz dopiero mówić o pglądach. Gdy zostałem zaproszony na gościnne wykłady w charakterze „visiting profesor”  do uniwersytetu w Aberdeen, a później do Stanford (i to w już „demokratycznym” roku 1989!), nie tylko zakazano mi wyjazdu, lecz zagrożono natychmiastowym zwolnieniem z pracy w Instytucie Pedagogicznym i represjami wobec  rodziny, gdybym się poważył coś w tej mierze przedsiębrać.  Nawet do okupowanej PRL z trudem puszczono na kilka dni tylko w 1978, 1986  i w 1989 roku. Koniec! Klapa! A dziś oficerowie KGB w Polsce i inne prostytutki polityczne głoszą, że Ciechanowicz to Polak, który – po Feliksie Dzierżyńskim! – zrobił w ZSRR największą karierę. Co za brudna i podła gojska swołocz!

            Jerzy Kordas pisze, że M. Charukiewicz  to „polski nacjonalista”. Wolno mi jednak co do tego wyrazić wątpliwość, bo mnie się w 1989 roku chwalił, że jego matka to żydowska komunistka i rewolucjonistka,  ojciec trocki  Karaim, a dwie kolejne żony  - też Żydówki. Mówił mi, że Polacy to najgłupszy naród Europy, że portret Jana Pawła II powinienem powiesić nie w salonie, gdzie wisiał, a w ubikacji, i że najlepiej by było, gdyby wileńscy Polacy jak najrychlej się litwinizowali, bo   być Polakiem to wstyd. Wystawiłem go po tym za drzwi, ale po pewnym czasie znów się w Wilnie pojawił, przywiózł mi poszarpany drugi tom trylogii Pawła Jasienicy (jedyny jego „prezent”  dla mnie, nawiasem mówiąc)   i ponownie prowokował do rozmaitych antysowieckich wypowiedzi, które nagrywał i odnosił do „konserwatorium”. W okresie zaś „transformacji ustrojowej”  razem z agenturalnym ścierwem   ogłaszał mnie  w szemranej  propagandzie    („moci szem ra”  po hebrajsku znaczy  „szerzyć oszczerstwa”)   za „komunistę” i „ateistę”, co chętnie pochwycili moskiewscy agenci na KUL-u i UMCS, i też o tym „szemrali”.  Na tym właśnie polega perfidia postkomunistycznej bezpieki , że uczciwym osobom, które nie poszły na współpracę z KGB, dorabia się do dziś  gęby „komunistów”, „ateistów”, „faszystów”, „antysemitów”  itp. To właśnie zowie się  niszczeniem moralnym ludzi.
           [Nawiasem mówiąc, najbardziej na „komunę” wybrzydzają dziś najwięksi złodzieje, ci, którzy najwięcej się nakradli podczas „transformacji ustrojowej”, bo przecie nie wszyscy mogą być  kapitalistami   – nie wszyscy potrafią okradać bliźnich  i żyć cudzym kosztem – musi ktoś pozostać  nie posiadającym majątku „komunistą” – tego nie rozumiała zapita solidarnościowa   hołota, której się wydawało, że w kapitalizmie wszyscy będą kapitalistami, a gdy kapitalizm w Polsce zadomowił się na dobre, „robole” , którzy najgłośniej jego się domagali, zostali jako pierwsi wyrzuceni na bruk, aby nie pieprzyli bzdur i nie robili dalej zamętu. Na marginesie: po odgórnym zdemontowaniu europejskiego systemu socjalistycznego kapitaliści na całym świecie przypuścili szturm generalny na prawa ludzi pracy.                                                                                           
                                                                      ***
                Litewscy politycy  (m.in. Landsbergis, zwany przez opozycję ludową na Litwie „zacerowanym kondomem”), dziennikarze, księża, oficerowie służb specjalnych  doskonale znają się na polskiej bezmyślności, „organicznej głupocie” i „kundlizmie”    i po mistrzowsku te cechy wykorzystują we własnym interesie  narodowym,  o czym świadczy m.in. notoryczne dotychczas gderanie (z podania  prowokatorów!) rozmaitych kurzych móżdżków   w Polsce o   rzekomo „antylitewskich”  i „promoskiewskich” Polakach w Wilnie (którzy to Polacy są tam równie różni jak w Kraju). [Na marginesie: każdy głupiec jest przekonany o swojej niezrównanej inteligencji. Czy ktoś kiedyś pofatyguje się np. obliczyć, ile jest w Polsce ulic, popiersi i innych obiektów noszących imię Winstona Churchilla, który w swych pięciotomowych  Wspomnieniach”, wyróżnionych w roku 1955 literacką nagrodą  Nobla, napisał: „Polska to nędzny kraj ludzi głupich, rządzonych przez ludzipodłych”?   Nawet Hitler czy Stalin z taką nienawistną  pogardą o Polsce się nie wypowiadali, a ów perfidny  Anglik jest w  RP  ogłaszany przez niedouczonych dziennikarzy i „naukowców” za „wielkiego przyjaciela Polski”!].  A o jakże niespotykanej gdzie  indziej „inteligencji”  świadczą deklaracje kolejnych „naszych” szefów MSZ i prezydentów, że Stany Zjednoczone (które jako jedyny kraj na świecie na mocy strategicznej „doktryny Brzezińskiego”  planowały [a może i dziś planują, kto wie?] jako pierwszy krok w wypadku wybuchu wojny z Rosją zrzucenie na Polskę kilkudziesięciu  bomb wodorowych, czyli wymazanie wszystkich Polaków na zawsze spośród narodów Europy), są gwarantem bezpieczeństwa Polski! I czemuż  to ta ukochana Ameryka pozwala bez wiz przyjeżdżać do siebie obywatelom ponad 40 państw, wśród których jednak nie ma jej „strategicznego partnera”  (politycznej prostytutki) z Europy Wschodniej? Niestety, gwarantem   bezpieczeństwa każdego państwa może być wyłącznie jego własna siła moralna, intelektualna, gospodarcza, militarna. – Żadnej z nich dzisiejsza Polska (rządzona przez śmieci genetyczne) nie posiada. 
        Jest nie do pojęcia, jak w ciągu zaledwie kilkudziesięciu lat szajce łajdaków i sprzedajnych kanalii udało się tak ogłupić, zszargać, upodlić, sponiewierać wielki naród kulturotwórczy i przerobić go na  bezkształtną, ubezwłasnowolnioną, zatomizowaną, bezmyślną, amorficzną   masę, z której agenci obcego wpływu na gwałt lepią debilnych  „prawdziwych europejczyków”, a bezmyślny motłoch „protestuje” przeciwko nadużyciom władz – blokując ulice i drogi (!), czyli uprzykrzając życie innym, Bogu ducha winnym współobywatelom.
                                                                      ***
         Gdy w 1993 roku  przyjechałem do pracy w Rzeszowie, już na drugi dzień zetknąłem się na ulicy  przypadkowo  „nos w nos” z szefem ówczesnej bezpieki litewskiej   i jego zastępcą. Pomyślałem: przyjechały szuje     rozwadniać mózgi pracownikom polskich służb spreparowanymi przez się przeciwko mnie fałszywkami. I się nie pomyliłem. Umundurowani durnie połknęli haczyk i się zaczęło: nocne nękania telefoniczne z użyciem systemu inwigilacyjno-podsłuchowego „Finezja”,  pocięcia opon samochodu, prowokacje w miejscu zatrudnienia, kontrolowane wejścia do mieszkania połączone z jego okradaniem.  (Szczególny  popis  tego   „odważni” i  „honorowi” polscy  oficerowie z rzeszowskich  „organów” (prawdopodobnie  zamaskowani  banderowscy  bandyci, udający Polaków i ubrani w uniformy polskie, choć nie wykluczone, że  po prostu owe pospolite „barany”, o których z pogardą mówił  Józef Piłsudski, że „potrafią tylko kury szczać wodzić”), dali w kwietniu  2005 (w okresie rządów Święczkowskiego i Pis-dy), wykradając wśród białego dnia rękopisy, 170 nowych książek naukowych z mojej biblioteki domowej oraz zbiór numizmatyczny warty wówczas około 12 – 14  tysięcy Euro, jedyne rodzinne  oszczędności, nawiasem mówiąc… Ciekaw jestem, czy skradzione dobra   panowie  oficerowie („elita narodu polskiego”, za przeproszeniem!) przekazali do rządowych schronów, czy też zachowali (według tradycji funkcjonariuszy  NKWD) dla siebie i swego   potomstwa, które powinno się wstydzić takich ojców).
            Dojść sprawiedliwości i prawdy nie udało się ani w policji, ani w prokuraturze, ani w sądzie , ani w Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, ani u rzecznika praw obywatelskich RP, ani w Senacie czy Sejmie RP, ani w NIK, ani w CBA, ani w CBŚ, ani w ABW.  I pomyśleć, że taka moralna dzicz , jadowita grzybica żrąca Polskę, waży się jeszcze pouczać   inne państwa, co to jest  demokracja , kultura polityczna  i „prawa człowieka”.    Kraj opanowany, otumaniony i do cna zdeprawowany przez mafię sprzedawczyków, bandytów, złodziei,  różnej maści oszustów, półgłówków i degeneratów nie może w żadnej mierze występować w roli ani „Prometeusza”, ani tym bardziej „Chrystusa” narodów.   Zresztą ciągłość specyficznej odmiany „kultury”  politycznej jest ewidentna. Nota bene: casus gen. Rozwadowskiego, casusks. Popiełuszki, casus ks. Suchowolca, casus gen. Papały, casus posłanki Blidy, casus posła Leppera, casus  seryjnych powieszeń świadków w aresztach śledczych, casus tygodnika „Wprost”,  czy codzienne informacje w prasie o kolejnych morderstwach na polskich dzieciach, popełnianych przez, za przeproszeniem, „matki Polki”, o współżyciu seksualnym ojców z własnymi dziećmi (10 000 zgłoszeń rocznie na policję!),  o seryjnym już mordowaniu rodziców przez własne dzieci i odwrotnie, o 4 000 dzieci rocznie bez śladu w Polsce znikających, 10 000 rocznie prób samobójstwa z rozpaczy etc, etc . I takie bydło, taka płaskomorda dzicz okupująca naszą Ojczyznę jeszcze się wypina – w naszym imieniu - na „Wschód”?!... I nie tylko się wypina, lecz aranżuje tam – jak na Ukrainie - krwawe burdy (cóż za „piękny” widok na ekranie telewizora: na kijowskim majdanie rozbrzmiewa banderowska pieśń w wykonaniu chóru „polskiego” w składzie: Icek Sariusz-Wolski, Jarosław Kaczyński, Donald Tusk, Bronisław Komorowski, Aleksander Kwaśniewski, Lech Wałęsa, a oklaskuje ich wielotysięczna ciżba otumanionych studentów z Krakowa, Rzeszowa i Przemyśla zwieziona tam specjalnymi pociągami, by zademonstrować „poparcie dla zmian demokratycznych” , czyli uczynić zamęt, w domu sasiada!]. Azuchełwej!
          Wracając do perfidnych szefów wileńskiej   bezpieki   -   co za zawziętość: renomowani dygnitarze państwowi pofatygowali się za ponad 800 kilometrów  z Wilna aż do Rzeszowa, byle tylko dopiec komuś, kto nie upadł przed nimi na kolana, zachował godność i niezależność,  nie zeszmacił się donosami i serwilizmem, zachował   honor i wierność. 
                                                                                  ***
                 Jan Ciechanowicz w latach osiemdziesiątych XX wieku stał się powszechnie na Litwie znanym „kontrowersyjnym” publicystą dzięki temu, że raz po raz rzucała na niego  grzmoty i błyskawice prasa partyjna za artykuły, w których wiele czytano „między wierszami” - został   pod koniec roku 1989 wybrany przez ludność  polską i inne mniejszości narodowe Republiki na posła do Rady Najwyższej ZSRR i tam przez nieco ponad dwa lata reprezentował i bronił, najlepiej jak mógł, ludzkich i obywatelskich   praw swych wyborców.  Oto co o tym okresie powie w wywiadzie dla prasy krajowej  w 2016 roku wybitny publicysta i  polityk polsko-wileński Jan Sienkiewicz: „Co do redakcji „Czerwonego Sztandaru”, to chciałbym podkreślić zasługi Jana Ciechanowicza. Pracując w redakcji napisał do pół tysiąca artykułów, które nie przeszłyby nawet w PRL. Na rocznicę 400-lecia Uniwersytetu Wileńskiego napisał o Filomatach, Filaretach, Promienistych, pojawił się w tych tekstach cały szereg profesorów. A władze nic nie mogły powiedzieć, bo w każdym artykule było o walce z caratem i idee humanistyczne. Raz, co prawda, artykuły Ciechanowicza były omawianeoraz krytykowane i potępiane co tydzień na tzw. „letuczkach”, czyli cotygodniowym poniedziałkowym podsumowaniu ubiegłego tygodnia, przy czym szczególna zjadliwością i donosicielskim charakterem systematycznie wyróżniały się wypowiedzi 2 polek, Krystyny Adamowicz i Łucji Brzozowskiej, notorycznie i zupełnie słusznie zarzucających autorowi antysowietyzm, antyrosyjskość i antykomunizm,nawet na posiedzeniu biura organizacji partyjnej. Ale to dopiero po tym, jak jego artykuły zostały przedrukowane w Polsce m.in. przez krakowskie „Życie Literackie”…Głównym zarzutem było, dlaczego Ciechanowicz nie napisał o współczesnym litewskim uniwersytecie. Żadnych poważnych konsekwencji jednak nie było. Ciechanowicz pisał potem o obu powstaniach – 1830 i 1863 r. To były materiały, które się czytało z zapartym tchem. Potrafił napisać w „Czerwonym Sztandarze” pięć odcinków dzień po dniu. To było coś, co miało nieocenioną wartość. Walka z caratem… Oczywiście każdy rozumiał, że to walka z Rosjanami. Ale rosyjski komunista nie mógł tego ugryźć, bo była podbudowa ideologiczna w postaci walki z samodzierżawiem. To miało kapitalne znaczenie i dzięki temu Janek stał się znany i potem bez problemu został wybrany do ostatniej Rady Najwyższej ZSRR”…  
             [Osoby niewtajemniczone uprzejmie informuję, że „deputowani ludowi” parlamentu ZSRR to było coś zupełnie innego niż obecni „demokratyczni” panowie posłowie: po wyborze nadal pracowali w swoim zawodzie w miejscu zamieszkania, nie mieli ani biur poselskich, ani pomocników, a ich dodatkowe uposażenie wynosiło miesięcznie raptem równowartość  aż 50 (pięćdziesięciu!) dolarów. Jedynym przywilejem było prawo gratisowego przejazdu w środkach lokomocji publicznej, czyli autobusach, tramwajach, pociągach i trolejbusach; obowiązkiem zaś  - zjawić się kilka razy do roku na parlamentarnej sali posiedzeń w stolicy kraju, aby wziąć udział w tej czy innej dyskusji i głosowaniu. Deputowani nie mieli żadnej realnej władzy, ponieważ wszystkim wówczas, w totalitarnej przeszłości, podobnie jak teraz, w „demokratycznej” teraźniejszości, rządziły  służby specjalne]. Nie otrzymują też żadnych z tego powodu emerytur.
                                                                          
         Na marginesie warto zaznaczyć, że w Radzie Najwyższej ZSRR w tym czasie około połowy składu osobowego stanowiły same znakomitości: wybitni poeci i pisarze, naukowcy, kompozytorzy, architekci, duchowni chrześcijańscy, islamscy i buddyjscy, artyści malarze, rzeźbiarze, medycy, nauczyciele akademiccy, wojskowi, piosenkarze, sportowcy – osoby w różnym wieku, należący do kilkudziesięciu różnych narodowości, posiadający imponujący potencjał i dorobek twórczy, nieskazitelną i wyrafinowaną kulturę. Poszczęściło mi osobiście poznać i nieraz porozmawiać z takimi luminarzami kultury powszechnej, jak Wasil Bykau, Czyngiz Ajtmatow, Ion Druce, Jewgienij Jewtuszenko, Rasuł Gamzatow, Jakow Kanowicz, Oleś Honczar, Borys Olejnik, Fazil Iskander, Justinas Martinkeviczius, Eduardas Mieżelaitis, Wiktor Astafjew. Nie mniej inspirująca była wymiana zdań na różne tematy ze sławami ze świata sztuki, takimi jak Zurab Cereteli, Eldar Szengełaja, Tichon Chrennikow, Machmud Esambajew, Andrej Eszpaj, Michaił Sawicki, Rajmond Pauls, Iosif Kobzon, nie mówiąc o znanych całemu cywilizowanemu światu uczonych i inżynierach, jak laureaci nagrody Nobla Jaures Ałfierow i Andrej Sacharow, sławne kosmonautki i nosicielki tytułu doktorów habilitowanych nauk technicznych Walentyna Tiereszkowa i Swietłana Sawicka, konstruktor samolotów Aleksiej Tupolew i Roald Sagdiejew, Michaił Bronstein i Witalij Ginzburg, rektor Uniwersytetu Wileńskiego Jonas Kubilius i profesor Uniwersytetu Moskiewskiego Jurij Afanasjew, Stanisław Szuszkiewicz i Wiktor Ambarcumian, Siergiej Awierincew i Nikołaj Amosow czy Roj Miedwiediew. A także wielokrotny szachowy mistrz świata Anatolij Karpow, wielokrotny mistrz świata w podnoszeniu ciężarów i świetny mistrz pióra w jednej osobie Jurij Własow, marszałkowie ZSRR, nosiciele tytułu Bohatera Związku Radzieckiego Iwan Kożedub,  Siergiej Achromiejew. [Ten drugi zresztą, wówczas szef Sztabu Generalnego Radzieckich Sił Zbrojnych, osobowość pod każdym względem bez zarzutu, po bardzo dramatycznym przemówieniu na zjeździe deputowanych ludowych, został nazajutrz 24 sierpnia 1991 roku znaleziony powieszonym w swym gabinecie służbowym w Moskwie, jak mówiono wśród posłów, ze skrępowanymi do tyłu rękami, choć oficjalnie prokuratura ogłosiła, że popełnił samobójstwo. Widocznie zamierzał S. Achromiejew ratować swój kraj przed zagładą i komuś bardzo silnemu mocno się przez to naraził. Komu – niewiadomo, może temu samemu, któremu się później naraził polski wicepremier i poseł Andrzej Lepper, także w Warszawie powieszony na sznurku w swym gabinecie służbowym. I o którym Radio Polskie podało pośpiesznie w kilkunaście minut po dokonaniu morderstwa, że się powiesił dlatego, iż narobił długów i że miał syna alkoholika – oszczercza wersja przygotowana zawczasu]. Niezwykle inteligentni byli w wymianie zdań m.in.  słynni politycy Borys Jelcyn, Michaił Gorbaczow, Algirdas Brazauskas, Jewgienij Primakow, Anatolij Sobczak. Wszyscy oni dążyli do odgórnego demontażu ZSRR i parcelacji majątku narodowego wśród „swoich”. Co też się dokonało.

                                                                 ***
           Koncepcja rozwiązania kwestii polskiej w ZSRR  (wysunięta w 1989 roku) przez autora tych słów  polegała na 3-etapowym gambicie: a) stworzenie w składzie tego mocarstwa  autonomicznej Republiki Wschodniej Polski, złożonej ze wszystkich ziem polskich zagarniętych przez Sowiety w 1939 roku; b) ściągnięcie do niej Polaków z Syberii, Kazachstanu i innych regionów; c)  ogłoszenie niepodległości tejże republiki. (Było to możliwe wyłącznie w okresie odgórnego demontażu ZSRR przez ekipę M.Gorbaczowa, czyli w latach 1990-91). Dotarłem  z tą koncepcją  osobiście nie tylko do M.Gorbaczowa, B. Jelcyna, A. Sacharowa, ale i do R. Nixona, M. Dukakisa, do Kongresu USA (Dingell, Konjorski).  KGB ZSRR natychmiast zresztą zdemaskował    prowokację polskich faszystów” ,   a jej zwalczaniem i dyskredytacją w Polsce, jako rzekomej „prowokacji  Moskwy” (!),  zajęła  się właśnie   moskiewska  agentura  (jak zaznaczyliśmy powyżej, około 24 tysięcy osób,   nie licząc jawnych  najemników  Moskwy w postaci funkcjonariuszy WSI , w tym 3 tysiące  sowieckich agentów  przebranych za   księży i biskupów, m.in. na  KUL-u) w  całej Polsce.
               Nikczemnym wszelako sykofantom, którzy do dziś nazywają mnie złośliwie  jedynym polskim  deputowanym w Radzie Najwyższej ZSRR” [byłem jednym z ośmiu Polaków w ostatnim i jedynym demokratycznie wybranym parlamencie ZSRR: 2 – z Litwy, 3 – z Białorusi, 1 – z Estonii, 2 – z Ukrainy, nie licząc „Rosjan” o takich nazwiskach, jak Opaliński, Jaroszewska, Tymiński, Sandurski, Dobrowolski, Szczepanowski itp.] odpowiadam: wówczas, gdy  wy (jeszcze w 1989 i 1990 roku!) w Warszawie uniżenie całowaliście „gdzieś”  sowieckiego  ambasadora  i sprzedawaliście    Polskę  Moskwie, Jan Ciechanowicz w sercu supermocarstwa nazwanego przez R. Reagana  „imperium zła” [„przyganiał kocioł garnkowi, że czarny, a san kopci!”] walczył o sprawę polską, domagał się przeprosin i rekompensaty dla Polski za zbrodnię katyńską, za grabież polskiego terytorium i majątku narodowego, postulował powrót rodaków z Syberii, spod bieguna północnego i z pustyń Kazachstanu na byłe tereny Polski Wschodniej. Wówczas to jeszcze  wasz  potworkowaty  premier i głupiuteńki prezydent expressis verbisdomagali się od nas, abyśmy byli  dobrymiobywatelami waszej radzieckiej ojczyzny”.
                                                                              ***
               Jan Ciechanowicz został w końcu wygryziony   nawet ze Związku Polaków na Litwie, który, jak się okazało, współtworzył po prostu dla  przefarbowanych lisów  partyjnej nomenklatury ,   oficerów sowieckiej milicji i bezpieki, czyli chciwych kołchoźników,    którzy  „poczuli się Polakami”, dopiero gdy z Polski popłynął      szeroki strumień  pomocy finansowej, a na założycielskie spotkanie ZPL (1988)   nawet nie przyszli, choć zostali na nie  zaproszeni jako prominenci ówczesnych władz komunistycznych na Litwie.
               Prawie wszyscy polscy „działacze” w Wilnie po 1990 roku nałożyli do portek i rzucili się, „jak jedna szmata”, w kierunku  mianowanego „ojca narodu litewskiego”, a gdy dobiegli, przez dłuższy czas przepychali się i bili  o pierwszeństwo pocałowania go w   dupę.   Prześcigało się zaś z nimi w tym haniebnym procederze warszawsko-gdańsko-lubelsko-krakowskie  ścierwo prasowe, na czele z konfidentami „Gazety Wyborczej” , „Gazety Polskiej”  i  Tygodnika Powszechnego” w rodzaju patentowanego imbecyla Grzegorza Kostrzewy-Zorbasa, konsula RP w Wilnie Mariusza (Mojszy) Maszkiewicza, Adama Hlebowicza, Wojciecha Maziarskiego  itp. zer].  Warto też zastanowić się nad tym, czy było sprawą przypadku, czy raczej skutkiem knowań warszawskiej i litewskiej bezpieki intryganckie wygryzienie z gremiów kierowniczych Polonii litewskiej jedynych obdarzonych talentem, wiedzą i doświadczeniem politycznym działaczy, jak Anicet Brodawski, Ryszard Maciejkianiec, Henryk Mażul i usadowienie tam jawnych agentów, sprzedawczyków i zaślepionych miłością własną „charyzmatycznych” ciemniaków i pospolitych złodziei wyspecjalizowanych w wyłudzaniu z Polski pieniędzy, a potrafiących  tylko „kury szczać wodzić”…                          
                                                                    ***
           Poszukując pracy (byle jakiej), wstąpiłem do dokładnie 56 polskich organizacji i instytucji w Wilnie  w roku 1992, lecz zawsze dostawałem „ot worot poworot”. Z trudem wiązaliśmy koniec z końcem, sprzedając najcenniejsze książki z biblioteki rodzinnej, dostając skromne honoraria z USA od redaktorów  Chapinskiego,   Jakubowskiego,  Urbaniaka (któremu agenci UOP  w 1992 roku spalili gmach redakcyjny tygodnika „Biały Orzeł” w Ware), Zielińskiego, Czerwińskiego, którzy publikowali moje artykuły na łamach swoich periodyków polonijnych.  Postanowiliśmy też z żoną sprzedać obrączki, gdyż nie było chleba dla dziecka. Wbijając mi nóż w plecy ropuchowata „elita” ZPL, złożona z sekretarzy KPZR i tajnych współpracowników KGB,   chciała w ten sposób wybielić własne buraczkowe oblicze, i wykazać się lojalnością wobec postsowieckiej bezpieki. Potem rozgłaszali, że Ciechanowicz  rzekomo narobił bigosu na Litwie, a sam „uciekł” do Polski,  oni   zaś, biedacy, pozostali „na posterunku”  -  z nakradzionymi milionami i przy korycie pełnym    forsy płynącej obficie z Warszawy do ich bezdennych kieszeni. 
           Warto dodać, że  przez nie lada szykany  ze strony  tego bydła  musiał przejść  także „autonomista”  Anicet Brodawski, człowiek absolutnie prawy i rzetelny, którego przed    polskimi siepaczami pułkownika   milicji Popławskiego w 1991 roku ukrywali w swych mieszkaniach przez kilka miesięcy… Litwini!    Trudno o równie podłą niegodziwość i     serwilizm. Ale „Polak potrafi” wbijać nóż w plecy.
             Nawiasem mówiąc, gdyby   wileńskim Polakom przed 25 laty  noża w plecy nie wbito, gdyby utworzona w 1990 roku  przez Brodawskiego i Wysockiego autonomia polska w Litwie nie została przez Warszawę napiętnowana, gdyby służby specjalne RP, prezydent Wałęsa, ambasador Widacki, minister Geremek, redaktor Michnik, konsul Maszkiewicz  nie wzięli czynnego udziału w jej likwidacji (władze litewskie  nadały  wszystkim tym  panom  za to ordery)     to dziś w stosunkach polsko-litewskich nie byłoby prawdopodobnie żadnych zgrzytów. Zresztą nie była to żadna „inicjatywa Moskwy”, jak dotychczas uparcie bębnią prasowi i naukowi durnie w Polsce, lecz właśnie inicjatywa czysto lokalna, polsko-wileńska. Na marginesie warto się zastanowić nad poziomem warszawskiej kadry dyplomatycznej, sformowanej ongiś przez antypolską Unię Wolności i do dziś w niezmienionej postaci czynnej: konsul Maszkiewicz „w pijanom  widie” urządził bijatykę w Mińsku, sprawę wyciszono i zatuszowano tylko dzięki powściągliwości władz Białorusi. Innym razem pan konsul rozrabiał po pijaku w Wilnie, a Litwini tak nabuzowali mu mordę, że długo leczył się w szpitalu. Został odwołany do Warszawy i niebawem „ukarany”, czyli  – jak podają media -  mianowany na posadę ambasadora RP w Gruzji!...          
           A jeszcze inny pan konsul RP i tytularny profesor rusycystyki (od lat zarejestrowany w wileńskiej centrali KGB jako etatowy współpracownik!) był wielokrotnie skierowywany na kosztowne delegacje służbowe do miejsc rodzinnych J. Ciechanowicza, by gromadzić tam plotkarskie, oszczercze łgarstwa, mające kompromitować i dyskredytować  jego rodzinę! Z zadania, jak na raz Polaka, raz Litwina, raz Białorusina, wywiązywał się wzorcowo! W Wilnie zaś dotychczas opowiada się, jak to pan konsul wyróżnił wysokim orderem polskim pewną wileńską pannę za świadczone mu intymne usługi. Bagno, gdzie tylko spojrzeć, cuchnące, śmierdzące bagno. Europa po polsku.

                                                                       ***


              Agenturalne  media  w Polsce i Litwie oraz   ich odmóżdżona  klientela dotychczas trelą  o tym, że jakoby Jan Ciechanowicz i duża część innych Polaków wileńskich  w 1990 roku występowali przeciwko niepodległości Litwy. To też jest  cyniczne kłamstwo, mogące jednak stać się  „prawdą” w  rozcieńczonych wódką  móżdżkach   durnego ciemnogrodu na skutek notorycznego powtarzania. Otóż faktem jest, że jeszcze w czasach  sowieckich Ciechanowicz łatwo znajdował wspólny język z inteligencją litewską, z litewskimi działaczami niepodległościowymi i od początku wspierał ich dążenia; nigdy też nie powiedział ani słowa przeciwko suwerennym prawom tego narodu.   (Naraził się Litwinom  dopiero wówczas, gdy  wystąpił w obronie  praw  ludności  polskiej na tamtym terenie).  Gdyby  istotnie był  „wrogiem Litwy”, jak to wmawiają  prowokatorzy, na pewno nie byłby dziś obywatelem niepodległego Państwa Litewskiego.
                                                                  ***

                  Związek Polaków na Litwie powstał jako autentyczna oddolna inicjatywa patriotyczna tamtejszej Polonii, ale   został z czasem opanowany przez agenturę bezpieki i przekształcony w ciepłą synekurę dla byłych sekretarzy KPZR, przewodniczących sowieckich kołchozów,  tajnych współpracowników KGB ZSRR i innych „patriotów    własnej kieszeni”, dbających tylko o swe stołki i po mistrzowsku wyciągających z RP grubą forsę (poproszajki!) , czyli osób dla których sprawa polska faktycznie nie istnieje, i które nie posiadają ani zdolności do konceptualnego myślenia, ani umiejętności konstruktywnego załatwiania ze stroną  litewską tak np. banalnych spraw, jak pisownia nazwisk, dwujęzyczne nazwy ulic  czy funkcjonowanie szkół polskich na Litwie, których liczba w ostatnich 25  „demokratycznych” latach skurczyła się z ponad 250 do 55.  Wciągają oni do tego lokalnego i drobnego konfliktu Państwo Polskie, gdyż sami nic nie potrafią, a w tym czasie zapomniana społeczność Polaków na tamtym terenie degraduje i wymiera na skutek alkoholizmu i marginalizacji socjalnej, która  wszelako jest skutkiem nie   dyskryminacji ze strony rządu  litewskiego, a  rezultatem  kompletnej bezradności i obojętności na sprawy zwykłych ludzi   tamtejszych polskich – pożal się Boże! – „liderów”.  Umieralność na alkoholizm (skutek rozpaczy egzystencjalnej) wśród wileńskiej  populacji polskiej jest sześciokrotnie wyższa niż  wśród populacji litewskiej. Kilku  wileńskich  „liderów”, byłych  posłów na sejm  Litwy, - jak informowała ongiś  Nasza Gazeta  - zbiło nawet pokaźne fortuny na imporcie z Niemiec do Wileńszczyzny toksycznego spirytusu technicznego i produkcji z niego  rzekomych  „gatunkowych wódek”  (metodą mieszania tegoż spirytusu z wodą i kolorowymi lakami oraz  innymi syntetycznymi barwnikami), którymi przez szereg  lat truli  rodaków.   -   Takich to  „działaczy” wylansowało warszawskie postkomunistyczne gestapo. Funkcjonariusze MSZ  zresztą nieraz otwarcie, na łamach „Gazety Wyborczej”, czy  Rzeczypospolitej”, deklarowali    ustami      konsula RP w Wilnie M. Maszkiewicza (syna sowieckiego pułkownika  NKWD!), patentowanego durnia i pedała Grzegorza Kostrzewy – Zorbasa : „złożymy w ofierze Polaków wileńskich w imiędobrych stosunków z Litwinami”.  I przez 30 lat „składali”. Składają zresztą dotychczas.
             [Niektórzy „nasi” politycy sprzedają Polskę za znacznie niższą cenę niż ona jest warta:  za kieliszek wybornej  litewskiej wódki, za kęs takiejże kiełbasy, za darmowy pobyt i takąż kurwę w hotelu, za błyszczącą  blaszkę przypiętą do piersi. W ten dość prosty sposób działacze litewscy  bez trudu korumpują polskich, rosyjskich, białoruskich  (ale już nie zachodnich!)  dziennikarzy, intelektualistów, polityków, funkcjonariuszy państwowych, księży, choć sami, posiadając świetne walory charakterologiczne i przygotowanie merytoryczne są absolutnie nieprzekupni i zawsze  myślą w kategoriach Państwa i Narodu Litewskiego].       Za takie deklaracje w szanujących się państwach stawia się odnośne osoby za zdradę stanu  przed plutonami egzekucyjnymi, a co najmniej ogłasza się za osoby bez czci i wiary.  U nas chodzą  w glorii „autorytetów”, piastują najbardziej ważne i intratne urzędy państwowe, notorycznie i codziennie pieprzą bzdury w telewizji! Co by to było, gdyby któryś z izraelskich polityków rzekł, iż złoży  w ofierze Żydów Jordanii w imię dobrych stosunków z Palestyńczykami!?  Nikt nie szanuje tych, którzy sami siebie nie szanują.  Jeśli w samej  Polsce seryjnie, z paranoicznym uporem  w wydawnictwach państwowych (?) i  „katolickich” („Więź”, „Znak”)  ukazują się podłe antypolskie elaboraty, jak możemy się oburzać, że, za przeproszeniem, „Litwini nas nie lubią”?… Nas „lubią” tylko ci, którzy się z nami nie zetknęli.
                                                                     ***
                Diaspora żydowska każdego roku  wpompowuje do Izraela dziesiątki miliardów dolarów, przy czym datki na historyczną ojczyznę składają także niezamożni członkowie wspólnoty narodowej. Żydowskie lobby w USA, Kanadzie, Rosji, Zjednoczonym Królestwie i innych krajach wymusza  dodatkowo na odnośnych rządach dalsze wielomiliardowe injekcje  na finansowanie m.in. armii izraelskiej (trzeciej potęgi militarnej świata po USA i Rosji, jeśli idzie o potencjał nuklearny!)  i gospodarki tego kraju. Polska zaś diaspora    wschodnia, jak i zachodnia, wyspecjalizowała się w sztuce zręcznego wyzyskiwania swej historycznej ojczyzny, wyciągania z niej olbrzymich środków  finansowych rzekomo na utrzymanie polskości.  „Działacze”  (bardziej właściwe byłoby miano „krętacze”) polonijni ze Wschodu potrafią pojechać np. do Londynu, Warszawy czy Nowego Jorku i pokazywać tam zdjęcia z powojennego 1951 roku, mówiąc: „Polskie dzieci na Litwie nie mają  butów i chodzą do szkoły bose!”… Taki chwyt marketingowy z reguły skutkuje i spryciarz lub spryciarka wraca do domu z pokaźną sumą pieniędzy, które oczywiście nigdy nie docierają do naprawdę potrzebujących, lecz osiadają na kontach bankowych prosperujących kombinatorów. Wileńskie  męty   osiągnęły szczyty perfekcji w wyciąganiu grosza z Polski, potrafią np. zaplanować kilkodniowy bal, (na którym do upadłego hulają cudzym kosztem byli funkcjonariusze sowieckiego aparatu przemocy, prezesi kołchozów, sekretarze KPZR i ich  „przyjaciółki”)  jako  „europejski projekt integracyjny” i wyciągnąć na tę imprezkę  pieniądze z Senatu RP. Zręcznie też udają  ludzi  „biednych”,  „prześladowanych”, niemal męczenników sprawy narodowej i… każą sobie za swój rzekomy patriotyzm słono płacić. (Jeśli są tak patriotyczni, to dlaczego nie chcą utrzymać we własnym zakresie choćby jednego  periodyku, a za wszystko musi płacić podatnik krajowy?  Przecież w Wilnie mieszka kilkaset dolarowych  milionerów polskich!)     A jak podleją swe kłamstwa sosem religijnym, jak się powołają  na rany Matki Boskiej Ostrobramskiej i przekażą  rodakom od Niej pozdrowienia, jak to puszczając perskie oko szepną, iż są szczęśliwi, że wreszcie przyjechali do państwa „prawdziwie europejskiego”, to zaraz i uzbierają na nowy „BMW” czy „Mercedes”. Dla siebie, nie dla „bosych polskich dzieci”.
       Nauczyli się też, biorąc przykład z siedmiu tysięcy złodziejsko-kombinatorskich fundacji krajowych, których jedyną funkcją jest tuczenie swych leniwych  „działaczy”, sprytnie zakładać rozmaite stowarzyszenia (koniecznie imienia jakichś świętych, jak św. Zyta, św. Kazimierz, św. Jan Paweł II, czy królów – Batorego i in.; co za kundli spryt!)  „pozarządowe”, ale dostające    olbrzymie dotacje właśnie od władz RP!  I prosperują z tego! A jak chcą na darmochę polecieć np. do Brazylii czy na Cypr,  to ogłaszają, że owa seksualna  wycieczka jest  „pielgrzymką” i zaraz mają finanse z Senatu  RP na ten  jakże  „zbożny” cel! Postępują wedle „zasady Okińczyca: „Jak chcą, żebyśmy byli Polakami, niechaj płacą!”… Boże, ty widzisz cynizm tych chamów  i nie grzmisz!...
        W ten sposób na Wschodzie ukształtowała się wielotysięczna rzesza pasożytniczych darmozjadów, sprytnie  okradających skarb Państwa Polskiego metodą  wymuszania m.in. rozmaitych grantów i datków na kraju, w którym brak pieniędzy na stypendia dla studentów, na szklankę  mleka w szkole  dla naprawdę biednych dzieci, na budowę dróg i wałów przeciwpowodziowych, a nawet na zakup kilku nowoczesnych samolotów dla najwyższych władz państwowych. Wyciągać  w tej sytuacji pieniądze z Polski  potrafią tylko zdeklarowane kanalie.    Multum zaś wybudowanych na Wschodzie ogromnym wysiłkiem Państwa Polskiego tzw. „polskich domów” i szkół już teraz służy dalece nie tylko społecznościom  polonijnym,   za kilkanaście lat zostanie przejęte za darmo  przez odnośne kraje ościenne. 
              To też stanowi jedną  z oznak kompletnej klapy tzw. „polskiej polityki wschodniej”.  Ukryć tej klęski  nie potrafi nawet chorobliwie  agresywna, prowokatorska, perfidna, „wielkopańska” polityka  RP w stosunku do Białorusi i do spływającej krwią Ukrainy, która to  „polityka” , wspomagająca  finansowo i propagandowo rosyjską agenturę na Białorusi   (maskowaną pod „obrońców praw człowieka”), ostatecznie wpędziła ten kraj w żelazny uścisk Polarnego Niedźwiedzia, a Ukrainę pogrążyła w krwawej, bratobójczej wojnie domowej.   Zresztą   Litwini, a chyba nie tylko oni, bardzo uważnie obserwujący  to, co się dzieje w ich sąsiedztwie,  w naturalny sposób wnioskują  z awantur warszawskiego  MSZ w Mińsku i Kijowie, że Warszawa    w określonych warunkach może  być  skłonna  do wykorzystywania  Polonii  jako dywersyjnej  „piątej  kolumny”, służącej  do destabilizacji ładu prawnego w kraju zamieszkania i do zmuszania odnośnych rządów do „demokratycznych  reform”, czyli do przekazania  majątku narodowego w ręce wędrownych oligarchów i globalnej mafii, wprowadzenia ustawodawstwa antynarodowego  itp. Stąd    m.in.  głęboka       nieufność władz  (i nie tylko władz) Litwy, Białorusi i Ukrainy do swej mniejszości polskiej, jak też w ogóle do Polaków.
          
                                                                              Dr  Jan  Ciechanowicz
         

         
        ANEKS  II. O   AUTORZE

    Dr  Ciechanowicz  Jan  

Ur. 02.07.1946 na Ziemiach Zabranych, w miasteczku  Worniany powiatu wileńsko-trockiego (po II wojnie światowej - ostrowieckiego) dawnego Województwa  Wileńskiego. Badania w zakresie nauk humanistycznych: historia, filozofia, filologia germańska, socjologia, relogioznawstwo, etyka, politologia, historia idei; aforysta, tłumacz literatury litewskiej na język polski
            Studia: Miński Państwowy Instytut Języków Obcych (1971); Społeczny Uniwersytet Nauk Politycznych (Wilno 1973); doktorat z zakresu najnowszej filozofii niemieckiej „Człowiek i kultura w filozofii Theodora Wiesengrunda Adorno”:   Instytut Filozofii i Prawa Akademii Nauk Białorusi w Mińsku (1983).
            Wiedza języków: angielski, białoruski, litewski, niemiecki, polski, rosyjski, ukraiński i in. 
            Praca:   tłumacz-referent w Instytucie Filozofii i Prawa AN Białorusi w Mińsku (1969); tłumacz w Naukowo-Metodycznej Bibliotece Kultury Fizycznej i Sportu w Mińsku (1970); nauczyciel języka niemieckiego w Mejszagolskiej i Duksztańskiej polskich szkołach średnich  rejonu wileńskiego (1970 – 1975); korespondent dziennika „Czerwony Sztandar” w Wilnie (1975 – 1983); wykładowca filozofii, etyki i religioznawstwa w Wileńskim Państwowym Instytucie Pedagogicznym (pół etatu 1975 – 1983); wykładowca filozofii w Wileńskim Państwowym Uniwersytecie (pół etatu 1975 – 1976); docent w Litewskiej Filii Moskiewskiej Akademii Nauk Społecznych w Wilnie (1983 – 1986); docent Katedry Filozofii Wileńskiego Państwowego Instytutu Pedagogicznego (1986 – 1991); nauczyciel języka niemieckiego w Szkole Średniej imienia Mścisława Dobużyńskiego w Wilnie (pół etatu  1992); lektor języka niemieckiego, rosyjskiego i litewskiego w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Bydgoszczy (1993 – 1994); starszy wykładowca Instytutu Filologii Germańskiej Uniwersytetu Rzeszowskiego (wykłady i zajęcia praktyczne z zakresu filozofii, etyki, historii filozofii niemieckiej, filozofii kultury, leksykologii języka niemieckiego; wypromowanie 78 prac magisterskich;  1994 – 2013);  nauczyciel języka niemieckiego w Zespole Szkół imienia króla Władysława Jagiełły w Niechobrzu koło Rzeszowa (2000 – 2008); wykładowca języka niemieckiego w Zespole Kolegiów Nauczycielskich w Tarnobrzegu (pół etatu 2001 – 2011); wykładowca etyki biznesu w Wyższej Szkole Biznesu w Sanoku (pół etatu 2005 – 2006).  
           Publikacje: 60 książek orazokoło 1200artykułów naukowych,publicystycznych i popularnonaukowych w  periodykach ukazujących się w Polsce oraz w (przeważnie polonijnych) pismach na Litwie, Białorusi, Ukrainie, Kanadzie, Francji, USA, Niemczech, Australii, Rosji w języku angielskim, białoruskim, litewskim, niemieckim, polskim, rosyjskim.

  
    Książki i skrypty dra Jana Ciechanowicza opublikowane w okresie 1978  -  2015:

  1. K voprosu o kritike filosofsko-metodologičeskich osnov kulturno-estetičeskoj koncepcii Theodora Wiesengrunda Adorno (skrypt).   24 s.  Perm, Isdatelstvo Permskogo Universiteta     1978.
  2. Problema čeloveka v filosofii Theodora Wiesengrunda Adorno i Herberta Marcuse (skrypt).  24 s. Perm, Isdatelstvo Permskogo Universiteta    1978.
  3. Mirovozzrenie Theodora Wiesengrunda Adorno:čelovek i kultura (skrypt).   16 s.  Vilnius,  Leidykla  „Mokslas  ir  Technika”      1982.
  4. Borba  za mir  i  sovremennyj  katolicizm (skrypt). 22 s. Minsk, Isdatelstvo „Znanije”  1985.
  5. Vatikanas laisvinasi nuo  „išsivadavimo teologijos” (skrypt). 24 s. Vilnius, Leidykla „Żinija” 1985.
  6. W kręgu postępowych tradycji.  150 s.  Kaunas,  Leidykla  „Šviesa”      1987.
  7. Na wileńskiej Rossie (wspólnie z B.& M. Kosman).  184 s.  Poznań, Krajowa Agencja Wydawnicza  1990.
  8. Na wschód od Bugu.  120 s.  Wilno – Chicago,  Panorama  Publishing   1990.
  9. Trzynastu  sprawiedliwych.  221 s.  Wilno,  Polskie Wydawnictwo w Wilnie   1993.
  10. Droga geniusza  (O Adamie Mickiewiczu).  157 s. Wilno, Wydawnictwo  Znicz,  1995;  (wydanie drugie:  131 s. Wrocław,  Wydawnictwo  Nortom.  1998).   
  11. Pod skrzydłami porannej zorzy.  176 s.  Rzeszów,  Wydawnictwo Oświatowe  FOSZE   1996. 
  12. Twórcy cudzego światła.   401 s.  Toronto – Wilno,  Polski Fundusz Wydawniczy w Kanadzie   1996.
  13. Na styku cywilizacji.  541 s.  Wilno – Rzeszów,  Wydawnictwo  Naukowo-Literackie  Znicz  &  Wydawnictwo Oświatowe  FOSZE   1997. 
  14. W bezkresach Eurazji.  371  s.  Rzeszów,  Wydawnictwo  Wyższej  Szkoły Pedagogicznej    1997.
  15. Minima.Aphorismen.     61 s.  Berlin,  Mordelius Press    1997. 
  16. Filozofia  kosmizmu.  (vol. 1 – 3 ,  280 s. + 303 s. + 370 s.).  Rzeszów,  Wydawnictwo  Oświatowe FOSZE    1999.
  17. Z rodu polskiego  (vol. 1 - 2,  294 s. + 288 s.),  Rzeszów,  Wydawnictwo  Wyższej Szkoły Pedagogicznej   1999.
  18. Rody rycerskie Wielkiego Księstwa Litewskiego  (vol. 1 – 6,  368 s. + 480 s. + 548 s. + 610 s. + 598 s. + 490 s.).  Rzeszów – Wilno,  Wydawnictwo Oświatowe FOSZE  &  Wydawnictwo  Naukowo – Literackie  Znicz   2001 – 2006.
  19. Syjon, Olimp i Golgota.  355 s.  Molodečno,  Isdatelstvo  Pobeda   2001.
  20. Myśl i czyn.  320 s.  Molodečno,  Isdatelstvo  Pobeda    2001.
  21. Sprichwort, Wahrwort. Kleines  deutsch-polnisches Spruch-  und  Sprichwörterbuch. 114 s.  Tarnobrzeg,  Wydawnictwo  Kolegium Nauczycielskiego   2002. 
  22. Gońcy Ikara. Osoby pochodzące z Litwy i Polski w dziejach lotnictwa i kosmonautyki światowej.  320 s.  Molodečno,  Isdatelstvo  Pobeda   2002.
  23. Zdobywca  Azji. Mikołaj Przewalski.  315 s.  Molodečno,  Isdatelstvo  Pobeda   2002. 
  24. Etyka czterech  umiejętności.  232 s.  Molodečno,  Isdatelstvo  Pobeda, 2002;  (2. edition  280 p.  New York  2009; 3.Edition Siemianowice Śląskie 2014).    
  25. Weisheit der Bibel. Wörterbuch der biblischen Aphorismen.  154 s.  Rzeszów,  Wydawnictwo Uniwersytetu Rzeszowskiego   2002. 
  26. Musica peregrina.  Artyści pochodzący z Litwy i Polski w obcej sztuce muzycznej i teatralnej.  576 s.   Molodečno,  Isdatelstvo  Pobeda   2002. 
  27. Ludzie wśród gwiazd. Homo sapiens  w perspektywie kosmologicznej.  371 s.  Rzeszów,  Wydawnictwo  Oświatowe  FOSZE   2005. 
  28. Dzieci żelaznego wilka.  608 s.  Rzeszów,  Wydawnictwo Oświatowe  FOSZE    2005. 
  29. Spassvogel. Witze und Schwänke  aus  Gegenwart und  Vergangenheit.  108 s.   Tarnobrzeg,  Wydawnictwo   Zespołu Kolegiów Nauczycielskich    2005. 
  30. Lies  und  denk’! Ein Lesebuch für Freunde der deutschen Sprache.  168 s.  Rzeszów,  Wydawnictwo Uniwersytetu  Rzeszowskiego   2005. 
  31. Witze und Scherze.  Żarty i kawały w języku niemieckim.  132 s.  Niechobrz,  Wydawnictwo  Zespołu  Szkół im. króla  Władysława Jagiełły    2006. 
  32. Herbarz polsko-rosyjski. Rody szlacheckie Imperium Rosyjskiego pochodzące z Polski.  (vol. 1 – 2,  651 s. + 575 s.)  Warszawa,  Wydawnictwo  Stowarzyszenia Dom Polski Sarmacja    2006.
  33. Niemieckie idiomy, zwroty, porzekadła, skrzydlate słowa, przysłowia.  -  Deutsche Idiome, Redewendungen, Sprüche, geflügelte Worte, Sprichwörter.  602 s.  (2. Edition,  408 s.) .  New York,  Polish  Guide  Publishing 2008.
  34. Rozpacz a filozofia. Myśliciele Europy wobec Boga, życia i  śmierci. 528 s.New York,  Polish  Guide  Publishing   2009.
  35. Etyka życia i śmierci.  464 s.   New York,  Polish  Guide  Publishing    2009.  (2.Edition Siemianowice Śląskie 2014).
  36. Herbarz Polesia.  232 s.  Boguchwała,  Wydawnictwo  Duet    2009. 
  37. Niemiecko-polski słownik frazeologiczny.  380 s.  Tarnobrzeg, Wydawnictwo Zespołu Kolegiów Nauczycielskich 2009.
  38. Etyka wielkich cywilizacji.  624 s.  New York,  Polish  Guide  Publishing   2010. (2. Edition Warszawa Warszawa 2013; 3. Edition Siemianowice Śląskie 2014). 
  39. Antropologia  władzy.  200 s.  Wilno,  Wydawnictwo  Znicz  2010. 
  40. Polonobolszewia.  Siedmiu mędrców  sowieckich  czyli  jak  polska  szlachta  komunizowała  Rosję.  288 s.    Boguchwała,  Wydawnictwo  Duet  2010; 2. Edition     Warszawa  2015,  455 str.). 
  41. Antysemityzm(analiza konfrontatywna)”   616 s.  New York,  Astra   Publishing   2010; 2. Edition vol. 1 – 2. Warszawa 2015, 800 str.). 
  42. Z dziejów kultury W. Ks. Litwy. 544 s. Siemianowice Śląskie, Wyd. „Kolumb”  2012.
  43. Poczet profesorów wileńskich.  476 s. Siemianowice Śląskie, Wyd. „Kolumb”  2012.
  44. Synowie księcia Gedymina.  545 s. Siemianowice Śląskie, Wyd. „Kolumb”  2012.
  45.  W królestwie Uranii. Astronomowie i podróżnicy pochodzący z Litwy i Polski. 414 s. Siemianowice Śląskie, Wyd. „Kolumb” 2012.
  46. Dobroczyńcy  ludzkości. (Wybitni działacze medycyny pochodzący z ziem Wielkiego Księstwa Litewskiego i Polski w krajach obcych).  (vol. 1-2, 462 s. + 456 s.). Siemianowice Śląskie, Wyd. „Kolumb” 2013.
  47. Geniusze wojny. (Wybitni teoretycy wojny i dowódcy wojskowi polskiego pochodzenia w armiach obcych). (vol. 1-2, 387 s. + 300 s.). Siemianowice Śląskie, Wyd. „Kolumb” 2013.
  48. Wysłannicy Słowa. (Poeci i pisarze polskiego pochodzenia w kulturach obcych). (vol. 1-2, 500 s. + 488 s.).  Siemianowice Śląskie, Wyd. „Kolumb” 2013. 
  49. Urok prowincjonalizmu. (Z dziejów sztuk  pięknych na Kresach Wschodnich). 336 s. Siemianowice Śląskie, Wyd. „Kolumb”. 2013.
  50. Etiudy etognomiczne. ( wydanie drugie, poszerzone, vol. 1 – 3, 575 s. + 567 s. + 600 s.). Siemianowice Śląskie, Wyd. „Kolumb”.  2013.
  51. Księga herbowa Białej, Czarnej, Czerwonej i Zielonej Rusi, Inflant, Litwy, Moskwy, Polski, Ukrainy i Żmudzi. 316 s.   Siemianowice Śląskie, Wyd. „Kolumb” 2013; wydanie drugie Warszawa 2015.
  52. W cieniu rajskich jabłoni. Wybitni reprezentanci nauk ścisłych i technicznych pochodzący z ziem dawnej Rzeczypospolitej w obcych krajach. 398 str. Warszawa    2015.
  53. Klug durch Lesen. 183 str. Warszawa  2015.
  54. Nauczyciele. Oblicza humanizmów. 328 str. Warszawa 2015.
  55. Niemiecko – polski słownik frazeologiczno – paremiologiczny, 620 str. Warszawa 2015.
  56. Kosmofilozofia. 575 str. Warszawa 2015.
  57. Scorpionomachia.Polemiki o „kwestii polskiej” w Wilnie, 1985 – 2005, 2015”. 571 str. Warszawa 2015.
58. Na łąkach Stworzyciela.Ludzie wielkiej nauki. 300 str. Warszawa 2016. 59.Reminiscencje.Aforyzmy.    100 str. Warszawa 2016.  
     60. W poszukiwaniu straconego Piękna, str. 368. Warszawa 2018.
     61. Zrozumieć lot dwugłowego orła. (Nad rozdrożami Rosji), str. 224. Warszawa 2018.
     62. Geniusze i wariaci, str. 368. Warszawa 2018.
63. Polskie gwiazdy nad Niemcami, str. 580.  Warszawa 2019.

                                                               ***                                             


SCORPIONOMACHIA cz. 1 - Polemiki o „kwestii polskiej” w Wilnie, 1978-2015 [MATERIAŁY PRASOWE]

$
0
0

BIBLIOTEKA „POLITYKI POLSKIEJ”

DOKUMENTACJA KRESÓW WSCHODNICH















SCorpionomachia


Polemiki o „kwestii polskiej” w Wilnie, 1978-2015
[MATERIAŁY PRASOWE]






Wybór i komentarz:
dr Jan Ciechanowicz












Warszawa 2018




















Redaktor: Dorota Wadiak




Copyright by Jan Ciechanowicz






Wydanie drugie, przejrzane i uzupełnione






































„Musi się wiele zmienić, by niczego się nie zmieniło”. Gdy jakaś formacja polityczna chce na trwałe i na dłuższą metę zachować swą dominację, musi od czasu do czasu pozorować zaprowadzanie w życiu społecznym mniej lub bardziej radykalnych zmian, a ludzie nie zauważają, że w nowym przebraniu powraca do nich wciąż to samo.





Uwertura do wielkiego oszustwa

 


Zmienić, by zachować




W latach 70-tych wieku XX-go nasiliła się i trwała aż do końca ZSRR rywalizacja o pełnię władzy i wzajemną nad sobą kontrolę między KGB a KPZR (po stronie tej ostatniej było MSW i częściowo wojsko). Krach ZSRR był w dużym stopniu skutkiem tej „bratobójczej” wojny. Zresztą na skutek trwającej kilka dziesięcioleci negatywnej selekcji w nomenklaturze obu powyżej nazwanych rekinów reżymu komunistycznego dominował element pod względem intelektualnym i etycznym najgorszy.
Od około 1975 do 1990 roku tysiące dygnitarzy z aparatu KGB, KPZR, armii, administracji sowieckiej i krajów tzw. „demokracji ludowej” pozakładało konta w bankach amerykańskich i szwajcarskich. Odtąd gospodarka radziecka w dużym stopniu pracowała na nich. Poziom życia ludności spadał, a przywódcy budownictwa komunistycznego już żyli w „komunizmie”, to znaczy używali życia według ichże „potrzeb”. W końcu zbrzydła im ich własna obłuda i postanowili dokonać „transformacji ustrojowej”.
Jesienią 1990 roku marionetka zachodnich służb Borys Jelcyn czarował w Tatarstanie: „Bierzcie tyle niepodległości, ile potraficie udźwignąć. I jeśli to będzie pełna niepodległość od Rosji, jest to wasz wybór, wasza sprawa”. To samo mówił w Baszkirtostanie, Jakucji itd. Mało kto ufał tym słowom. Uważano je często za przedwyborcze pustosłowie lub, co gorsze, za prowokację bezpieki. I właśnie na terenach nierosyjskich Jelcyn zebrał najmniej głosów w wyborach 1991 roku. Ludzie obawiali się kolejnej prowokacji Moskwy. I to była prowokacja, lecz „odwrócona”. Profesor Dunlop ma rację, pisząc, że „właśnie Rosja i jej prezydent Jelcyn odegrali decydującą rolę w likwidacji imperium bolszewickiego ZSRR, i na tym polega ich zasługa dziejowa”... Dodajmy jednak, że nie mniejsze zasługi w odgórnym demontażu ZSRR położył także M. Gorbaczow i A. Jakowlew, dwaj czołowi i najbardziej, obok B. Jelcyna, wpływowi wolnomularze tego kraju.
W. Kuziczkin, wysokiej rangi oficer KGB, który uciekł, to jest został oddelegowany na Zachód przez KGB w celu „demaskowania” KGB, pisze o dylemacie przywódców tej organizacji: „Jeśli założymy, że władza przejdzie w ręce sił rzeczywiście demokratycznych, to jednym z pierwszych jej posunięć będzie niewątpliwie rozwiązanie KGB, instytucji znienawidzonej przez dysydentów. Jeśli w wyniku wojskowego przewrotu do władzy dojdzie Armia, KGB zostanie zniszczone, nawet gdyby w rządzie zasiadali ortodoksyjni komuniści. Powód jest bardzo prosty. W Armii wszyscy bez wyjątku nienawidzą KGB, które odpowiada za bezpieczeństwo w siłach zbrojnych i w związku z tym penetruje struktury wojskowe. Szanse przejęcia władzy przez samo KGB są mizerne. Nigdy nie zgodzi się na to Armia, która obaliłaby siłą rządy KGB.” (W. Kuziczkin, KGB bez maski). W tej sytuacji KGB urządziło zawrotną karuzelę polityczną, forsując na „liderów”, gdzie się tylko dało, swoich zaufanych informatorów, jak też autentycznych przeciwników imperializmu rosyjskiego, oraz „prywatyzując” forsownie do swych kieszeni ogromne bogactwo narodowe. W ten sposób władza znów pozostała w ręku bolszewickich kanalii. Ale stało się to możliwe tylko na skutek karkołomnych manipulacji i wyjątkowo zręcznych przekrętów bezpieki, zrealizowanych na skalę międzynarodową.
Na skutek niedołężnego kierownictwa i złodziejstwa nomenklatury gospodarka radziecka całkowicie się załamała w latach 80-tych. W takich warunkach poziom życia ludzi stale się obniżał. „Doszło do tego, że trzeba było wprowadzić kartki na produkty żywnościowe. Poprzednio system ten obowiązywał w latach drugiej wojny światowej. Rozpuszcza się pogłoski, że powodem trudności są reformy Gorbaczowa. Nie ma wątpliwości, że jest to robota aparatu partyjnego. To nic nowego. Taką samą taktykę zastosowano w 1964 roku, przygotowując opinię publiczną do obalenia Chruszczowa.
Bardzo to komplikuje sytuację Gorbaczowa. Z jednej strony jest pod naciskiem aparatu partyjnego, który nie chce reform, z drugiej różne organizacje opozycyjne [inspirowane lub wręcz założone przez KGB – uwaga J.C.] domagają się reform radykalnych. Gorbaczow musi ustawicznie manewrować pomiędzy tymi siłami... Cały czas jednak w kraju narasta niezadowolenie. Znaczna część społeczeństwa jest rozczarowana wynikami przebudowy, a właściwie w ogóle jej brakiem... Cierpliwość ludzka nie jest bezgraniczna, szczególnie po okresie tak długiego oczekiwania. Najwyraźniej zostało to zademonstrowane w Europie Wschodniej, gdzie znienawidzone dyktatury upadły jedna po drugiej. W Rumunii dyktatora rozstrzelano, w innych krajach staną zapewne przed sądem. Ci komuniści, którzy jeszcze utrzymują się przy władzy, szybko wyrzekają się ideologii tak zdecydowanie znienawidzonej przez ich narody.
W Związku Radzieckim w zasadzie nadal nie ma żadnych zmian”... (Władimir Kuziczkin, KGB bez maski, Warszawa 1991, s. 352-353). Czyż to nie dziwne, że oficer komunistycznej bezpieki (później powróci do Moskwy) tak ostro demaskował reżym komunistyczny? W KGB uważano, że Partia, która przez swoich przywódców określana była jako „rozum, honor i sumienie naszej epoki”, w rzeczywistości przeobraziła się w organizację mafijną, przegniłą do samych korzeni. Swoją pozycję kierowniczą utrzymywała jedynie siłą”– pisze W. Kuziczkin. Dlatego, gdy w sierpniu 1991 roku odgrywano w Moskwie farsę puczu (ale farsę brzemienną w groźne skutki) Kolegium KGB ZSRR już w pierwszym dniu jednogłośnie potępiło własną prowokację i ogłosiło, że KGB jest przeciwko „spiskowcom”.
Przed 1990 KPZR zabraniała jakiejkolwiek poważnej krytyki tego, co się w kraju działo, i tym popychała go do zguby. Coś lepszego wynajdzie przecież tylko ten, kto skonstatuje: „to nie jest dobre i powinno być ulepszone”. Ale starannie dbano o to, by nikt nie zawołał, że król jest nagi.
Nieco później wszystko się posypało. Układ Warszawski rozpędzony został przez KGB, które uważało go za „zastępy żarłocznych obywateli krajów socjalistycznych, żerujących na sowieckiej gospodarce”.Zmiany jednak, które nastąpiły po przełomie 1990/91, dotyczyły nie istoty rzeczy, lecz jej formy. Jeśli przedtem rządzono za pomocą terroru i fałszu, to później za pomocą fałszu i terroru. Zmieniono nie metody, lecz ich kolejność w użyciu. Na Litwie np. agenci i agentki KGB, którzy ongiś z potajemnie schowanymi w kieszeniach i torebkach miniaturowymi magnetofonami zapisywali w kościołach na zlecenie bezpieki sowieckiej kazania „nieprawomyślnych” księży, Polaków i Litwinów, stanęli z dnia na dzień na czele „świętych” stowarzyszeń i czasopism propagujących prawdy wiary, jak np. „Logos”. Jednym z najczynniejszych „obrońców” niepodległości Litwy i policyjnej „demokracji” stał się w Wilnie arcybiskup wileński i litewski Chryzostom, również wieloletni zausznik KGB.
Spektakularne burzenie pomników Lenina, jako typowe pozorne działanie zastępcze, inspirowane przez najgorszy złodziejsko-komunistyczny element, monopolizujący jednocześnie wszelką władzę (w tym duchową) i majątek narodowy w swym ręku – to było gigantyczne oszustwo, ciąg dalszy oszukańczego „budownictwa komunizmu”, a nawet swego rodzaju jego pomyślne ukoronowanie, tworzące ów „raj na ziemi” dla najgorszych bolszewickich wyrzutków, którzy kończyli swój „historyczny eksperyment” kolejnym aktem bandytyzmu gospodarczego i politycznego, zagarniając pod pozorem prywatyzacji i demokratyzacji całość majątku narodowego i władzy w swe ręce. Jak słusznie pisał Jan Maria Jackowski w znakomitej książce Bitwa o Polskę (1993): „Wielu dzisiejszych bojowników o „niezależność dziennikarską”, „obiektywizm”, „pluralizm” i „fachowość” to funkcjonariusze dawnego „frontu ideologicznego”... Dziś chcą oni za wszelką cenę odreagować swoje dawne zniewolenie, ale stosują stare, dobrze przyswojone metody działania. Z gorliwością neofity wyszukują więc cele ataku, nad którymi pastwią się z tym większą energią, im bardziej pragną zapomnieć swoje dawne lokajstwo”. Działają i oczerniają brutalnie, podle, bezwzględnie, nie oglądając się ani na fakty, ani na przyzwoitość. „Poglądy i światopogląd – kontynuuje Jackowski– tych ludzi określa fakt, że do dziennikarstwa, zwłaszcza do ważniejszych tytułów prasowych oraz radia i telewizji, byli rekrutowani prawie wyłącznie ludzie „sprawdzeni”, gwarantujący lojalność wobec władzy”.
Szczególnie wyróżniała się swym chamstwem, zakłamaniem i pogardą do inteligencji czytelnika rzekomo „najlepiej robiona gazeta w Polsce” – mianowicie „Gazeta Wyborcza”. Jan Maria Jackowski poświęcił jej znaczne miejsce, gdyż miała ona niekwestionowane „osiągnięcia” w skandalicznym ogłupianiu swych odbiorców: „Ulubioną metodą działania „Gazety Wyborczej” jest dość prosty zabieg polegającyna ośmieszaniu wszelkich autorytetów, na walce z Kościołem, wyszydzaniu partii politycznych i wmawianiu Polakom, że są do niczego nie zdolni... Stylistyka redagowania tego dziennika posługuje się takimi wynalazkami, jak bezlitosne kopanie przeciwników politycznych i bezpardonowe kłamstwa.
Istnieje przekonanie, że „GW” jest atrakcyjną i fachowo robioną inicjatywą wydawniczą. Jest ono o tyle niesłuszne, że w pojęciu fachowości, obok poziomu warsztatowego, mieści się również rzetelność i etyka zawodowa. A tego wszystkiego na próżno byłoby szukać u fundamentalistów „europejskości” i ortodoksów humanizmu laickiego, którzy robią „Gazetę”; najlepszym dowodem są ciągle zamieszczane sprostowania do kłamliwych i nie sprawdzonych informacji, które są tak preparowane, aby ilustrowały z góry założoną tezę. Socjologowie znają to zjawisko, polegające na tym, że fanatycy nie potrafią właściwie opisać rzeczywistości. W miejsce faktów wprowadzają własne pragnienia lub uprzedzenia. Wielowątkowe widzenie świata sprowadzają do prostego i jednoznacznego obrazu, który ma zagłuszyć wątpliwości czy sprzeczności. Społeczeństwo – poza Strażnikami z Unii Demokratycznej, Kongresu Liberalno-Demokratycznego i reformatorów PZPR – jest ciemne i głupie. Kościół jest konserwatywny, a Polacy zaściankowi i niezdolni do niczego... Ideologowie „Gazety” są „chorzy z nienawiści” do wszystkiego co narodowe, polskie i katolickie”... Tyle Jackowski.
W Polsce były też nagminnie uprawiane „donosy na Polskę” na łamach zagranicznych środków przekazu. Z. Bujak, B. Geremek, A. Michnik czy M. F. Rakowski przestrzegali świat przed „mętnymi frazesami katolickiego państwa narodupolskiego”, „zoologicznym antykomunizmem”, ksenofobią, antysemityzmem, szowinizmem, zaściankiem, słowem, „niezgułowatą Polską”. Dzięki terrorowi informacyjnemu nie tylko świat wyrobił fałszywe pojęcie o Polsce, ale i Polacy wciąż nie mogą wyrobić prawdziwego obrazu samych siebie i swej Ojczyzny. Michnik bowiem kłamie bez zająknięcia, a prawda nie przechodzi mu przez przepite gardło. Ma też do usług liczną sforę starych i młodych psów, wytresowanych w rozszarpywaniu na kawałki każdego, kto nie chce ulec ich kryminalnemu despotyzmowi, kto ma głowę na tyle mocną, by drwić z prymitywnego szulerstwa tych małomiasteczkowych kieszonkowców, zachłystujących się sprytem swych brudnych złodziejskich palców. „Europejczyków”– czytamy w „Bitwie o Polskę”cechuje brak tolerancji oraz narzucanie innym własnych „złotych” myśli wszelkimi środkami; agresywną retoryką zwalczają wszystkich, których poglądy odbiegają odustalonych przez nich norm i standardów zachowań. Najbardziej nienawidzą tych, którzy się nie zeszmacili, nie donosili, nie byli reżimowymi maskotkami, karierowiczami. I oto nagle ta rzesza uczciwych ludzi jest oskarżana o ksenofobię, wsteczność, nacjonalizm” – ba, o komunizm, jeśli wymyśli się do tego jakiś cyniczny „pretekst”...
Unia Demokratyczna [obecnie Platforma Obywatelska i PiS – przyp. J.C.], to typowa kryminalna mafia polityczna, traktująca czysto instrumentalnie Państwo Polskie jako coś będącego na tejże mafii usługach, świadomie stosowała metodę kreowania tzw. „faktu prasowego” (idea Geremka). Istota tej dialektycznej koncepcji sprowadza się do tego, że wystarczy fałszywą informację odpowiednio nagłośnić, powtórzyć wiele razy, a uzyska się dla jej treści intelektualną, moralną, polityczną legitymację. Jest to dokładnie ta sama metoda, którą stosowała ongiś prasa hitlerowska i stalinowska, a wychodząca z założenia, że „kłamstwo powtórzone tysiąc razy stajesię prawdą”. Zważywszy zaś, jaka rzeka milionów płynie do kasy prasy polskojęzycznej tego typu z Zachodu i ze Wschodu, natykając się na każdym kroku na edycje manipulacyjne, nie dziwmy się, że substancja mózgowa mieszkańców Kraju została rozwodniona w tak dużym stopniu, że akt politycznego przebieraństwa antynarodowej komunistycznej nomenklatury przez długi czas entuzjastycznie tam odbierano jako rzekomą „demokratyzację” i odzyskanie wolności. Nie takiej demokracji i nie takiej jednak wolności oczekiwali ludzie.


1980



16 maja 1980 roku na łamach ukazującego się w Warszawie tygodnika „Przyjaźń” ukazał się materiał pt. „O polszczyźnie kresowej”, w którym można było przeczytać: „Doktor filologii Wiaczesław Werenicz jest pracownikiem naukowym Instytutu Językoznawstwa Akademii Nauk Białoruskiej SRR. Zajmuje się on badaniami polszczyzny kresowej, jako że od kilkunastu lat w Związku Radzieckim prowadzone są studia nad językiem i folklorem ludności polskiego pochodzenia zamieszkującej w ZSRR, której liczba sięga dziś ponad milion osób. Zamieszczamy poniżej obszerne fragmenty rozmowy z dr. Wereniczem, którą przeprowadził J. Ciechanowicz na łamach „Czerwonego Sztandaru”, gazety wydawanej w języku polskim w Wilnie.
Czym właściwie jest „polszczyzna kresowa”, jakie są jej źródła?
Polski dialekt kresowy sięga swymi korzeniami w głąb wieków, około pół tysiąca lat wstecz. Powstał on w wyniku historycznie ukształtowanych stosunków politycznych, kulturalnych i społecznych, które umożliwiły szerokie rozpowszechnianie się języka polskiego na Ukrainie, Białorusi, Litwie i Łotwie. Przynależność do wspólnego państwa – Rzeczypospolitej – oraz napływ i osiedlanie się na tych ziemiach polskiej ludności doprowadziły z biegiem czasu do masowego polonizowania wyższych i średnich warstw ludności miejscowej. Dialekt kresowy powstał więc dzięki przeniesieniu polskiego języka literackiego na podłoże ukraińskie lub białorusko-litewskie. Skutkiem takiego właśnie rozwoju polszczyzna kresowa nie ma analogii z żadnym z polskich dialektów ludowych i znacznie się różni od języka powszechnie używanego w Polsce.
Jest to jednak problem, dookoła którego narosło, jak się wydaje, sporo nieporozumień, uprzedzeń, nie zawsze pozytywnych emocji...
Tak. Sam temat polszczyzny kresowej, który w Rosji przedrewolucyjnej wiązano z kwestią polską, zawsze należał do zagadnień najtrudniejszych, niezmiernie ostrych i drażliwych. Carat był żywotnie zainteresowany w sztucznym rozdmuchiwaniu tej kwestii, w podjudzaniu przeciwko sobie różnych narodowości. W wieku XIX ziemie Ukrainy, Białorusi, Litwy i Łotwy stały się areną zaciętych walk ideologicznych i politycznych pomiędzy przedstawicielami prorządowej polityki rusyfikacyjnej a zwolennikami obrony zdobyczy polonizacyjnych. Miejscowa ludność chłopska stroniła zazwyczaj od tych zmagań. Niestety, ciężar tych dawnych stosunków i powikłań dziejowych niekiedy daje się odczuć do dziś. A przecież nie sposób, powiedzmy, negować faktu, że polszczyzna kresowa w ciągu kilku stuleci pełniła funkcje pośrednika między kulturą zachodnioeuropejską (w tym polską) a ruską i litewską. Przy czym wpływy kulturalne przekazywane były w obydwu kierunkach.
Kulturze polskiej dały te ziemie jej najwspanialsze nazwiska w dziedzinie nauki, sztuki, państwowości. Mickiewicz, Słowacki, Kraszewski, Moniuszko, Kościuszko, Sienkiewicz i wielu innych twórców kultury polskiej tu się urodziło lub stąd się po mieczu czy po kądzieli wywodziło.
Niewykluczone, że właśnie ten szczególny klimat, jaki tworzony jest przez współistnienie na jednym terenie różnych kultur i narodowości, sprzyja wzrastaniu talentów. Przecież także wielu twórców kultury białoruskiej stąd się wywodzi. Wiele rzeczy „przeminęło z wiatrem”, ale zainteresowanie tymi terenami, ich kulturą, tradycją, językiem nie słabnie ani w Polsce, ani w Związku Radzieckim. W języku kresowym powstały po wojnie dzieła pisarzy polskich, m.in. Haliny Anderskiej, Edwarda Redlińskiego, Stanisława Bielikowicza. Wielu innych twórców nie stroni od używania w swych dziełach barwnych „kresowizn”...
Na ten temat napisała ciekawą, wydaną przed paru laty w Krakowie monografię profesor Zofia Kurzowa...
Naukowcy z obydwu krajów wychodzą z założenia, że obiektywne zbadanie tych spraw może się tylko przyczynić do umocnienia przyjaźni między naszymi narodami. Nieprzypadkowo w ostatnim piętnastoleciu daje się zauważyć w ZSRR dynamiczny rozwój badań polonistycznych. Prężne, silne ośrodki naukowe (lub poszczególni znakomici uczeni) działają w Moskwie i Leningradzie, Irkucku i Samarkandzie, Mińsku i Lwowie, Wilnie i Rydze. Obywatele radzieccy coraz głębiej poznają bogactwa kultury polskiej, a dla Polaków coraz bliższe staje się nasze życie kulturalne.
Jakie były początki badań dialektu kresowego?
W 1966 roku zorganizowaliśmy międzyrepublikańskie grupy badawcze. W skład których weszli naukowcy z Litwy, Białorusi, Ukrainy, Łotwy, Kazachstanu, Federacji Rosyjskiej. W ciągu trzynastu lat zbadaliśmy ponad 70 miejscowości w pięciu republikach, w których mieszkają Polacy. W radzieckich i zagranicznych pismach naukowych zamieściliśmy ponad 60 artykułów poświęconych dialektowi kresowemu. W 1973 r. ukazały się dwa tomy „Gwar polskich w ZSRR”. „Czerwony Sztandar” jako pierwszy zamieścił wówczas ich recenzje. Później przyszły kolejne, zarówno w Polsce, jak i w ZSRR, bardzo pochlebne.
Pisaliśmy wówczas, że przygotowywane są do druku dwa dalsze tomy, a tymczasem jakoś o nich cicho...
Jeszcze w 1978 roku oba tomy zostały przygotowane i zatwierdzone do druku, mamy jednak kłopoty z bazą poligraficzną, m.in. z czcionkami łacińskimi i dodatkowymi znakami dialektycznymi. Niedawno doszliśmy do porozumienia z Komitetem Językoznawstwa Polskiej Akademii Nauk w sprawie wspólnych edycji niektórych prac dotyczących polsko-wschodniosłowiańskich kontaktów językowych.
Jaka jest geografia polskiego dialektu kresowego na terenie ZSRR?
Najaktywniej język polski jest używany w strefie litewsko-łotewsko-białoruskiego pogranicza, gdzie Polacy mieszkają w dużych zwartych skupiskach. Na pozostałych terenach osiedla polskie stanowią mniejsze lub większe wyspy w obcym otoczeniu etnolingwistycznym. W tej sytuacji Polacy przejmują z reguły język otoczenia używając języka ojczystego tylko w gronie rodzinnym. Niekiedy już tylko starsze pokolenie zna swój język dobrze, średnie słabiej, a młodsze, zdarza się, że i wcale. Ludność po prostu zaczyna używać tego języka, który funkcjonuje w urzędach, szkolnictwie, życiu społecznym. Jest to zazwyczaj język danej republiki związkowej, ale częstokroć też – język rosyjski.
Można przypuszczać, że badania dialektu kresowego mają też znaczenie ogólniejsze dla językoznawstwa?
Na pewno. Przecież my badamy polski język w powiązaniach z innymi językami funkcjonującymi na terenach pogranicza obok siebie. Obserwujemy wzajemne oddziaływanie na siebie języków, obserwujemy ogólne prawidłowości podobnych procesów i ich powiązania z procesami społecznymi, ekonomicznymi, politycznymi, kulturowymi i itp. Rezultaty naszych badań zostaną podsumowane w pracy pt. „Polski dialekt kresowy”, w której ukażemy genezę, etapy rozwojowe i mechanizmy funkcjonowania tej gwary, no i oczywiście przedstawimy wnioski wynikające z naszych badań dla językoznawstwa jako takiego.
Jakim dorobkiem mogą się jeszcze poszczycić nasi badacze?
Niech to zilustrują liczby. W ubiegłych latach obroniono w ZSRR 4 rozprawy doktorskie poświęcone polszczyźnie kresowej; Instytut Językoznawstwa Białoruskiej Akademii Nauk posiada dziś kartotekę leksyki gwar polskich w ZSRR zawierającą ponad 220 000 jednostek, ma także fonotekę tekstów gwarowych. Przygotowujemy do druku zbiór dialektycznych tekstów polskich oraz zbiór polskich kresowych pieśni ludowych (wraz z nutami). Ten ostatni zbiór zwłaszcza wzbudzi zainteresowanie czytelników, pozwoli nie tylko na poznanie polszczyzny kresowej, ale i da wyobrażenie o dawnych i obecnych losach Polaków zamieszkałych w ZSRR, o ich tradycjach i zwyczajach, zmianach w sposobie myślenia i sposobie życia.
Może jeszcze kilka słów o współpracy z polskimi naukowcami...
Od połowy lat pięćdziesiątych prowadzone są w Polsce badania języków wschodniosłowiańskich i litewskiego, kontaktów językowych polsko-ukraińskich, białoruskich, litewskich, rosyjskich, a ostatnio także – integracji językowej na Ziemiach Odzyskanych. Będąc w ubiegłym roku w Warszawie i Krakowie, na zaproszenie Komitetu Językoznawstwa PAN wygłosiłem odczyty m.in. o naszych badaniach polszczyzny kresowej. Opracowaliśmy tez z polskimi naukowcami wstępne założenia dalszych wspólnych przedsięwzięć.



1985



Proces erozji reżimu komunistycznego rozpoczął się o wiele wcześniej. W 1985 roku, pełniłem wówczas obowiązki docenta Katedry Filozofii Wileńskiego Państwowego Instytutu Pedagogicznego (obecnie Uniwersytet Edukologii), demokratyzacja, a raczej rozprężenie reżymu radzieckiego, posunęło się już tak daleko, że można było sobie „pofolgować”. Postanowiłem i ja, na własną rękę, nawet nie konsultując sprawy z kierownikiem Katedry Filozofii Instytutu Pedagogicznego, zupełnie odstąpić od oficjalnego programu nauczania w zakresie etyki, religioznawstwa i filozofii. Choć od samego początku, to jest od roku 1973, wprowadziłem znaczne odchylenia od programu, który urzędowo obowiązywał, zapoznając studentów z autentycznymi skarbami myśli ogólnoludzkiej, a sprowadzając do minimum wykłady z oficjalnej filozofii marksistowskiej, teraz jednak zdecydowałem się na zupełne odejście od niej. Oczywiście, trzeba było się liczyć z okolicznością, że co piąty student donosił na kolegów i wykładowców, a zresztą nigdy wśród nich nie brakowało i pewnego odsetka „entuzjastów”, co to „nie mogli nie donieść”. Ale podjąłem to ryzyko. Studenci w ogromnej większości byli niesłychanie zadowoleni z treści zajęć, „entuzjaści” zaś mieli miny zakłopotane. Wiem, że donosili, uprzedzali mnie (ale dość łagodnie, bez przekonania i „po ojcowsku) zarówno rektor Jonas Aničas, jak też dziekan Włodzimierz Czeczot czy kierownik katedry Vaclovas Makarevičius. Wyczuwało się, że zostali oni poinformowani o moich „wykroczeniach”, ale widocznie i litewscy oficerowie bezpieki nie zamierzali przedsiębrać w stosunku do mnie jakichś zdecydowanych kroków, choć pro formapoinformowali o wszystkim moich przełożonych. Ci zaś, też pro forma, zrobili mi „uwagę”. Przyjąłem to do wiadomości i... robiłem swoje – ku zgorszeniu „entuzjastów”, (którzy zresztą w okresie późniejszym objeżdżali Polskę z bajkami o tym, jak to Ciechanowicz „zamęczał studentów filozofią marksistowską”, – ludzka podłość jest niesamowita!). Ponieważ pracowałem zarówno z grupami litewskimi, jak też polskimi i rosyjskimi, zauważyłem dużą różnicę w reakcji studentów na moje odejście od programu na korzyść poznania klasycznej tradycji kulturalnej. Najżyczliwsi byli Litwini, reagowali w stu procentach z aprobatą, wydaje się, że dobrowolnych donosicieli wśród nich w ogóle nie było. Dalej szli Polacy, tu zauważało się u „entuzjastów” istotne rozdrażnienie. I bardzo chłodno – w większości – przyjęli moją „reformę” słuchacze z grup rosyjskich. Tutaj dezaprobata i podejrzliwość dominowały, choć mniej więcej co trzeci student był zadowolony (nawiasem mówiąc, byli to bez wyjątku albo Żydzi albo Litwini; i jedni i drudzy mieli dość oficjalnej indoktrynacji i woleli słuchać czegoś niekonwencjonalnego). A więc w przedmiocie „Etyka” omawiałem ze słuchaczami dwadzieścia podstawowych zagadnień:
1. Etyka jako filozoficzna nauka o moralności.
2. Etyka w Starożytnym Egipcie.
3. Etyka w Starożytnych Indiach.
4. Etyka w Starożytnych Chinach.
5. Nauki moralne „siedmiu mędrców greckich”.
6. Etyka Epikura.
7. Etyka cyników.
8. Teoria moralna L. A. Seneki.
9. Nauki etyczne Marka Aureliusza.
10. Etyka judaizmu.
11. Etyka chrześcijaństwa.
12. Teoria etyczna Barucha Spinozy.
13. Imperatyw kategoryczny Immanuela Kanta.
14. Etyka utylitaryzmu (Bentham).
15. Etyka hedonizmu.
16. Etyka a seksualność.
17. Fenomenologia zawiści.
18. Sumienie jako zjawisko etyczne.
19. Etyka ekologiczna.
20. Zagadnienia zawodowej etyki nauczyciela.
Studenci piątego (ostatniego) roku nauczania mieli obowiązkowy kurs religioznawstwa, który pierwotnie był zwany jako „ateizm naukowy”. Gdy w 1988 roku powierzono mi prowadzenie także tego przedmiotu, zupełnie zignorowałem bzdurny program zatwierdzony przez ministerstwo oświaty i prowadziłem zajęcia według mego osobistego programu, który wyglądał jak następuje:
1. Pojęcie religii, jej istota.
2. Historyczne formy religii.
3. Religia a moralność (Platon, Wojtyła).
4. Nauka a religia (wiedza a wiara).
5. Rola religii w życiu państwowo-społecznym.
6. Funkcje religii.
7. Chrześcijaństwo i jego odmiany.
8. Islam.
9. Religie Indii (hinduizm, dżinizm i in.).
10. Buddyzm.
11. Judaizm.
12. Ateizm i jego odmiany.
Jeśli chodzi natomiast o filozofię, którą wykładałem niezmiennie od 1973 roku, to od 1985 tematy egzaminacyjne z przedmiotu „Propedeutyka filozofii poprzez historię filozofii” wyglądały w następujący sposób:
1. Filozofia starożytnego Egiptu (KsięgiZmarłych, NaukaPtahhotepa, KsięgiPiramid, Papirus z Leyden, NaukiAmenomope, MyślipisarzaAni). Ideał „życia cichego”. Idea jedynoboża.
2. Filozofia indyjska (Księgi Manu, Wedy, Upaniszady). Ideał wolności duchowej. Bóg jako „tchnienie” wszechświata. Asceza jogistyczna jako droga do doskonałości. Cześć dla życia w filozofii dżinizmu.
3. Filozofia żydowska (StaryTestament: KsięgaKoheleta, KsięgaprzysłówSalomona, MądrośćSyracha, KsięgaMądrości, Talmud). Ideał życia moralnie wzniosłego.
4. Filozofia chińska (DialogiKonfucjańskie). Cnota i uczciwość jako podstawy życia jednostkowego i państwowego.
5. Jońska filozofia przyrody. Poszukiwania pratworzywa świata: Od Talesa z Miletu do W. Lenina i P. Teilharda de Chardin.
6. Siedmiu mędrców greckich. Nie każdy jest matematykiem, ale każdy jest człowiekiem. Sentencje moralne Solona, Chilona, Pittakosa, Biasa, Kleobulosa, Periandra, Talesa.
7. Filozofia Epikura. Idea izonomii kosmicznej. Ideał umiarkowanego hedonizmu. Eklektyzm.
8. Cztery cnoty kardynalne w ujęciu Platona i Karola Wojtyły.
9. Stoicyzm rzymski (Seneka, Listy moralne do Lucyliusza, Marek Aureliusz, Rozmyślania).
10. Filozofia prawa Cycerona.
Jako literaturę obowiązkową poleciłem studentom nie utwory Marksa, Engelsa i Lenina, lecz dzieła Arystotelesa, Platona, Cycerona, Seneki, św. Augustyna, Schopenhauera, Fromma, Mouniera, Adorna i innych autentycznie wybitnych myślicieli, o które co prawda było trudno nawet w bibliotekach publicznych, ale które wypożyczałem słuchaczom z własnego księgozbioru i które, jak wiem, były czytane z ogromną satysfakcją i wielkim pożytkiem. Byłem szczególnie zadowolony z okoliczności, że często studenci jakoby „gubili” moje książki i nie zwracali ich mnie. Myślę, że te moje „odchylenia” wiele napsuły krwi osobom związanym z bezpieką sowiecką. Nie udało się im wówczas „ukręcić mi łba”, ale dobrze mnie zapamiętali i wciąż czekali na odpowiednią chwilę, a ta miała nadejść – w okresie pomieszania umysłów i zamętu, już niebawem, w trakcie „pierestrojki” M. Gorbaczowa.



1986



W tym roku udało się jakimś cudem opublikować na łamach „Czerwonego Sztandaru” dość obszerne opracowanie pt. „Z dziejów Uniwersytetu Lwowskiego. Przybytek muz łagodnych”, przedrukowane następnie przez czasopismo „Opole” (1987, nr 8, str. 7-10), a później zamieszczone także w książce „Na wschód od Bugu” (Chicago 1991).
Niedługo po opublikowaniu tego materiału nadszedł do redakcji „Czerwonego Sztandaru” list protestacyjny ze Lwowa, w którym znalazły się następujące zdania (zachowujemy język oryginału): „Szanowna redakcjo. Przypadkowo trafiła nam do rąk Wasza gazeta z artykułem o Uniwersytecie Lwowskim (autor Jan Ciechanowicz), wydrukowanym w dwóch numerach grudniowych za 1986 rok. Mile nam jest, że wileński dziennik pamiętał o jubileuszu Wszechnicy Lwowskiej i wydrukował aż tak obszerny materiał.
Ale trochę nam przykro, że autor w swych rozważaniach nie zawsze jest obiektywny. Na przykład, w pierwszej części artykułu dokładnie są opisane różne szkoły katolickie, nawet Collegium Nobilium, założone dopiero w 1749 roku. Ale tylko jednym zdaniem wspomina się o brackich szkołach prawosławnych, i to tylko w związku z konkurencją, jaką stanowiły dla szkół katolickich. A przecież przemilczanie znaczenia tych szkół robi artykuł jednostronnym i nie odzwierciedla w pełni sytuacji szkolnictwa we Lwowie przed założeniem uniwersytetu.
Wspomnijmy chociaż szkołę bracką Stawropigijską, która to, założona przez mieszczan lwowskich, stała się pierwowzorem dla wielu innych szkół brackich na Ukrainie, w tym dla szkoły Kijowskiej, późniejszej akademii Kijowsko-Mogilańskiej. Wykładano w tej szkole gramatykę, retorykę, filozofię, arytmetykę, łacinę, język grecki, starocerkiewny... Wykładowcami szkoły byli znani działacze nauki i kultury – Kuryło Starowerecki, Iwan Borecki, Pawło Berynda, Stefan i Ławrentij Zyzanii (ostatni opublikował w Wilnie „Gramatykę słowiańską” i „Elementarz”). Lwowskie bractwo, do którego należała szkoła, było patronem, a później właścicielem, lwowskiej (a propo – pierwszej w mieście) drukarni Iwana Fiodorowa, kontynuowało jego działalność, wydawając książki religijne i cywilne, które rozchodziły się nie tylko po Ukrainie, ale były znane w Rosji i w krajach Bałkańskich.
Główna zaleta szkoły Stawropigijskiej – jej demokratyzm – prawo wstępu mieli, w odróżnieniu od Collegium Nobilium, nawet najbiedniejsi, którzy za nauczanie nie płacili. Patronami szkoły byli hetman zaporoski Sahajdacznyj, Wiśniowieccy, książę Ostrogski, zresztą wspominany w artykule, ale, niestety, nie w związku ze szkołą Stawropigijską.
Jest w artykule Ciechanowicza pewne miejsce prawie tajemnicze: „gdy w połowie XVII wieku Lwów otoczony został przez wielokrotnie liczniejsze niż załoga miasta oddziały przeciwnika”... Kto był tym „przeciwnikiem”? Dlaczego jest przedstawiany incognito? Czy imię Bohdana Chmielnickiego straszy autora do dnia dzisiejszego?
Śmieszne jest zachwycanie się litością władz miejskich nad losem żydów lwowskich w czasie oblężenia. Nie litość kierowała magistratem lwowskim, a wyrachowanie, bo gminy żydowskie zawsze dawały znaczny dochód do kasy miejskiej. A litości w stosunku do gmin żydowskich nigdy nie było. O tym świadczą liczne napady i mordy. W swoich zachwycaniach autor jest nieoryginalny. Pochodzą z jakiegoś starego wydania: Bałaban Majer „Dzielnica żydowska, jej dzieje i zabytki”, Lwów 1909.
Ale najciekawszych rzeczy dowiadujemy się z drugiej części artykułu: „Austriacy, dążąc do germanizacji Galicji, za pierwszy i główny swój cel uważali zniszczenie polskości tych ziem”. Gdy mówimy o Uniwersytecie Lwowskim, to myślimy zawsze nie...o Galicji, a o Galicji Wschodniej. Co autor ma na myśli, używając terminu „polskość”? Chcielibyśmy przypomnieć, że granica etniczna, rozdzielająca zwarte obszary polskie od ukraińskich w 19 stuleciu (i do 1945) znajdowała się znacznie dalej na zachód od współczesnej granicy państwowej między PRL i ZSRR. Dokładny jej opis podaje, naszym zdaniem bardzo solidne wydanie, „Dzieje Polski” pod redakcją Jerzego Topolskiego (PWN Warszawa 1976, str. 626). Szczegółowa mapa znajduje się w dodatku do wydania: K. Troniowski, J. Skowronek: „Historia Polski”, Warszawa, Wydawnictwa szkolne i pedagogiczne, 1977). „Na wschód od Sanu znajdowały się jednak liczne mniejsze i większe wysepki ludności polskiej, szczególnie w miastach. Na terenie tym Ukraińcy stanowili 65%, Polacy – 30% ogółu ludności” (Topolski). Wielu Ukraińców mieszkało i w Galicji zachodniej. W niektórych miastach polaków była większość tylko dlatego, że władze nie zezwalały Ukraińcom mieszkać tam i budować swoje domy. Na przykład, we Lwowie w średniowieczu i później Ukraińcy mogli zamieszkiwać tylko jedną ulicę – Ruską.
„W latach sześćdziesiątych XIX wieku – czytamy jeszcze w artykule Ciechanowicza – rozgorzała zażarta bitwa między austriackimi władzami zaborczymi a rdzenną ludnością o ponowne wprowadzenie języka polskiego na Uniwersytet Lwowski”. Nie wiedzieliśmy, żeby rdzenna ludność – to jest Ukraińcy – prowadzili kiedyś tę zażartą bitwę. Historia świadczy, że było raczej odwrotnie: „Zamieszki w Uniwersytecie Lwowskim odbyły się w 1910 roku w związku z odmową rektoratu i władz nadać autonomię katedrom ukraińskim. 1 lipca studenci ukraińscy zorganizowali zebranie protestu... Na nich napadli szowinistycznie nastrojeni studenci (nie austriaccy, oczywiście, a polscy)... Strzałem z pistoletu był śmiertelnie ranny student Ukrainiec A. Kocko” – podają historycy ukraińscy. W 1907 roku student M. Siczyńskyj z powodu tej samej dyskryminacji zastrzelił namiestnika Galicji hrabiego L. Potockiego.
Nie odrzucamy faktu, że wśród profesorów, którzy podpisali petycję do rządu austriackiego o wprowadzeniu języka polskiego jako wykładowego, byli i Ukraińcy. Im podobni nie dopuścili później Iwana Frankę do wykładania na Uniwersytecie Lwowskim (niestety, artykuł o tym nie wspomina). Tych ludzi nie interesował los narodu, kultury ojczystej. Służyli wiecznie tym, kto więcej płacił – z początku magnatom i szlachcie polskiej, administracji cesarskiej, a później – hitlerowcom, którym już pomagali mordować profesorów polskich.
Prawdą jest, że władze austriackie wprowadzali język ukraiński na uniwersytet nie z miłości do Ukraińców. Ale co to mogło zmienić w stosunkach ukraińsko-polskich? Biedota miejska, proletariat ukraiński i polski zawsze walczyli obok, bo mieli wspólny cel – wyzwolenie socjalne. Potwierdzeniem temu są wspólne wystąpienia w 19 wieku i w okresie międzywojennym. A chłopów ukraińskich z szlachtą polską i burżuazją „zwaśniać” nie trzeba było, bo nigdy miłość między nimi nie płonęła, chyba że za przejawy miłości będziemy uważać powstania kozackie i hajdamaczyznę. Cóż mogli dać polskie klasy posiadające chłopowi ukraińskiemu w 19 stuleciu? Wyzwolenie? Owszem, wyzwolenie od Austriaków, żeby później samym nierozdzielnie panować w „ziemi mlekiem i miodem płynącej” (trylogia Sienkiewicza). Dla chłopa ukraińskiego polska była takim samym zaborcą, jak i Austria, może nawet i gorszym, bo dłużej panowała. Potwierdza to i okres międzywojenny, kiedy ze strony władz polskich nie było już nawet „kokietowania”. Zostały zamknięte katedry ukraińskie na uniwersytecie i Ukraińcy byli zmuszeni do założenia nielegalnego uniwersytetu z trzema wydziałami, który działał od 1921 do 1925. O tym wiemy nie tylko z podręczników historii, ale i z opowieści naszych rodziców i dziadków. I wcale nie faworyzacja języka ukraińskiego przez Austriaków tak oburzała szowinistów polskich, a ten fakt, że jeszcze ktoś inny rości prawa, i to prawa sprawiedliwe, do tej ziemi. Bardzo trafnie na ten temat wypowiedział się wybitny śpiewak A. Myszuga w liście do Salomei Kruszelnickiej: „Wycinek z „Diła” (gazeta lwowska), w którym są przedrukowane sprawozdania polskich gazet o zjeździe „sokołów” we Lwowie, przeczytałem z nieopisanym oburzeniem na zakamieniałych i bezwstydnych ludzi!!! U tych niedorzecznych pisarzynów nie ma ni zdrowego rozsądku, ni poczucia sprawiedliwości, ani odrobiny szlachetności serca. Bezgraniczni egoiści ze zwierzęcymi, nienasyconymi instynktami nie mogą znieść samego istnienia innej narodowości, która po wielowiekowej niewoli budzi się do życia... A sami narzekają na Niemców i moskali i krzyczą przed całym światem, że ich gnębią”!!!

W przyszłości chcielibyśmy życzyć autorowi obiektywności przy napisaniu podobnych artykułów, żeby nie przypominali oni w niektórych miejscach „hura-patriotycznych” wydań polskich z okresu międzywojennego. Ale najwięcej dziwi nas to, że podobny artykuł ukazał się na stronach gazety partyjnej i do tego gazety tak wysokiego szczebla.
Podpis: Absolwenci różnych wydziałów Uniwersytetu Lwowskiego”...

Ten list do redakcji „Czerwonego Sztandaru”, bądź co bądź organu prasowego Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Litwy (dla osób nieświadomych ówczesnej sytuacji warto przypomnieć, że wówczas w ZSRR wszystkie media były partyjne i z definicji miały być tubą partii rządzącej, głosząc jej „ideały”). Krytyczny, jeśli nie powiedzieć bulwersujący, list „ukraińskich towarzyszy”, demaskujących polskiego nacjonalistę Jana Ciechanowicza, kierownictwo redakcji musiało widocznie przekazać do wglądu do wydziału ideologicznego KC, a stamtąd musiał on nieuchronnie trafić do odnośnego ogniwa służb specjalnych Litwy. Prawdopodobnie zastanawiano się przez miesiąc, co z tym fantem zrobić, aż podjęto decyzję jeszcze przed paroma laty niewyobrażalną: poprosić autora owego „niefortunnego” artykułu o dziejach Wszechnicy Lwowskiej, czyli Jana Ciechanowicza, wówczas już pełniącego obowiązki docenta Katedry Filozofii Wileńskiego Państwowego Instytutu Pedagogicznego, o odpisanie na ów list ze Lwowa. Został on zawezwany do redakcji przy ulicy Mostowej (Tilto), otrzymał „do zapoznania się na miejscu” wydruk maszynowy tegoż listu i natychmiast po powrocie do domu napisał, że tak powiemy „w duchu czasu i epoki” odpowiedź „braciom Ukraińcom”:
„Wilno, dnia 26 stycznia 1987 roku.
Obywatele, przed godziną zostałem zaproszony do redakcji „Czerwonego Sztandaru” i zapoznany dokładnie z treścią Waszego listu, dotyczącego mego artykułu o niektórych momentach z historii Uniwersytetu Lwowskiego. Ponieważ list Wasz dość czytelnie ułożony został w języku polskim, a ja znam język ukraiński tylko biernie, pozwolę sobie odpowiedzieć w języku użytym przez Was. Odpisuję natychmiast, nie zastanawiając się nadmiernie nad kompozycją mego tekstu, będę po prostu trzymał się tej logiki, jaka cechuje Wasz list.
A więc po kolei. Dlaczego nie opowiedziałem w swym artykule o prawosławnym szkolnictwie Lwowa? Dlatego, że w małym artykule dla prasy nie stawiałem sobie za cel naświetlenia całości tego zagadnienia, które stanowczo w tych wąskich ramach by się nie zmieściło, i dlatego, że w polskojęzycznej gazecie pisałem o tym, co ewentualnie mogłoby zainteresować jej czytelników. Zresztą o Zyzaniuszu, Fiedorowie i innych znakomitych prawosławnych działaczach oświatowych ze Lwowa i innych miast Ukrainy „Czerwony Sztandar” (w tym też piórem autora niniejszych słów) pisał wielokrotnie, o czym Autorzy listu niekoniecznie muszą wiedzieć. A dlaczego nikt ze Lwowa nie napisze do „Czerwonego Sztandaru” artykułu o Szkole Stawropigijskiej? Myślę, że redakcja taki materiał zamieściłaby, mając w tamtych stronach tak uważnych czytelników.
Dlaczego nie napisałem imiennie o żydowskich pogromach w czasach Chmielnickiego? Autorzy mogą przypuszczać, iż dlatego, że „dotychczas boję się przywódcy powstania kozackiego”. Praktycznie zaś dlatego, że uważam antysemityzm, jak i wszelki rasizm, za rzecz haniebną; uważałem też za niestosowne dziś o tym w konkretach przypominać. Wbrew Autorom listu uważam też, iż magistrat lwowski nie wydał Żydów na rzeź kozakom powodowany właśnie litością i humanitaryzmem, a nie wyrachowaniem. Zaznaczam na marginesie, że książka Bałabana Majera, niestety, nie jest mi znana.
Jeśli idzie o sprawy etniczne, o których Autorzy listu piszą ze szczególnym podekscytowaniem, to uważam, że są one o wiele bardziej skomplikowane, niż wygląda to w ich ujęciu. Radzę pointeresować się, co pisał Nestor o Grodach Czerwieńskich sprzed 981 i w latach 1018-1031. (Również dla informacji podaję: Struktura narodowościowa województwa lwowskiego w 1931 roku wyglądała następująco: ludność ogółem – 3 mln 127,4 tys.; Polacy – 1 mln 458 tys.; Ukraińcy – 1 mln 305 tys.; Żydzi – 342 tys. (Źródło: J. Tomaszewski, „Rzeczpospolita wielu narodów”, Warszawa 1985, str. 78).
(...) Mimo „argumentów” Autorów listu, którzy jakoś „nie zauważyli” w moim artykule ani sympatii, ani szczerego szacunku dla demokracji ukraińskiej, ja ze swej strony nadal pozostaję przekonany, że wzajemne zrozumienie – na podstawie prawdy i sprawiedliwości – jest nie tylko między Ukraińcami i Polakami – lecz w ogóle między wszystkimi narodami, po prostu konieczne.
Jeśli zaś chodzi o ostatni akapit listu, w którym Autorzy wyrażają swe zdziwienie okolicznością, „jak to taka gazeta opublikowała takiartykuł”,to jestem pewny, że Autorzy zrozumieją mnie, gdy powiem, iż uważam za poniżej mej godności odpowiadać na takieuwagi. Jest to cios nie tylko „poniżej pasa” (karzełki przecie nie sięgają wyżej), a więc chwyt zarówno niedozwolony, jak i stary, a nawet i przestarzały – czyli nieskuteczny. Szkoda, że Autorzy listu dotychczas nie potrafią tego pojąć.
Z najlepszymi życzeniami, przy tym najzupełniej szczerymi – Jan Ciechanowicz”...


1987



Skąd tu jesteśmy?”
9 kwietnia 1987 roku wileński „Czerwony Sztandar”opublikował mój tekst pt. „Skąd tu jesteśmy?”, który został przedrukowany następnie (10.05.1988) m.in. także przez „Trybunę Opolską”. Artykuł ten brzmiał jak następuje:
„Wielu Czytelników zwraca się do nas z prośbą odpowiedzieć na pytanie, dotyczące zagadnienia: skąd się wzięli Polacy na dzisiejszym pograniczu litewsko-białoruskim, czyli na Wileńszczyźnie oraz częściowo Grodzieńszczyźnie i Witebszczyźnie. Niektóre aspekty tego zagadnienia naświetli dla nas kandydat nauk filozoficznych Jan Ciechanowicz.
Najstarszą ludnością na terenie dzisiejszej Litwy byli Ugro-Finowie. Po nich panował tu zagadkowy lud Wenetów o nieznanym pochodzeniu, który założył zarówno Wenecję nad Adriatykiem, jak i Ventspils nad Bałtykiem. Prawdopodobnie około V stulecia n.e. przywędrowały tu ze wschodu plemiona łotewskie i następnie litewskie, a nieco później i słowiańskie (J. Ochmański, Dawna Litwa 1986).
U postronnego obserwatora wywołuje zazwyczaj zdziwienie fakt, że dotychczas znaczna część nazw toponimicznych południowo-wschodniej części Litwy i przyległych obwodów Białoruskiej SRR ma charakter polski. Jest to świadectwo, iż ludność polskojęzyczna obecna tu była już dość dawno. (Patrz: Polskije gowory w SSSR, t. I, Mińsk 1973, s. 159). Do dziś zachowały się na Ziemi Wileńskiej tak wymowne nazwy wsi jak np. Borówka, Bolki, Brudziszki, Bobrowniki, Balingródek, Biała Woda, Wisznopole, Wesołowo, Wielkie Kurze, Gwałty, Góry, Dobryjanów,Dokuczajówka, Dobre Myśli, Żarnowólka, Zaborze, Zgoda, Zygmunty, Kazimierzówka, Karmazyny, Królikiszki, Kobyliszki, Koniuchy, Kosyna Panieńska, Krzyżówka, Lipówka, Lipki, Mazuryszki, Malinówka, Maciejówka, Mała Wola, Międzyrzecze, Murowanka, Nowosiołki, Ogrodniki, Podbrzezie, Polesie, Poddębie, Podkrynica, Puszczewo, Pohulanka, Przesmyki, Podmerańce, Rozumna, Świętniki, Strzelce, Stanisławowo, Uciecha, Ciechanowo, Ciechanowiszki, Czerwony Dwór, Orzełówka, Czarny Bór, Czapurniszki, Czywieszpole, Szumsk, Justynówka, Jadwigowo i wiele im podobnych. A czyż nie brzmią swojsko dla Polaka takie na przykład mikrotoponimy, jak Wilcza Góra, Głębokie, Dobnicki Rojst, Dębniak, Piaski Drozda, Puszcza Zułowska, Zaciszkowy Las, Łysa Góra, Luleczki, Miła Góra, Powiatówka, Suchy Las? Do dziś Polacy – nawet po tylu procesach migracyjnych – mieszkają tu w zwartych skupiskach, stanowią większość ludności w wiejskich rejonach Ziemi Wileńskiej i Nowogródzkiej, co odzwierciedlają oficjalne spisy ludności i odnośne wydawnictwa.
Skąd się tu wzięli, poza granicami dawnej i dzisiejszej Polski? Litewski emigracyjny historyk Alfredas Senas uważa, że Polacy obecni byli na terenach Nowogródczyzny już na samym początku XI stulecia. Osiadali na terenach, które później weszły w skład Wielkiego Księstwa Litewskiego. Gdy słowiańskie księstwo drehowickie i inne osłabły, nastąpiła symbioza państwowości starobiałoruskiej i litewskiej, a przywódcy miejscowi przedsiębrać zaczęli częste wyprawy na tereny polskie, skąd przypędzali i osiedlali na pustych terenach pogranicza litewsko-ruskiego ogromne masy ludności polskiej – chłopów, rzemieślników itd., wziętych w „jasyr”. (Por. H. Łowmiański, Studia nad dziejami Wielkiego Księstwa Litewskiego, Poznań 1983). Tylko po bitwach pod Łęczycą (1277 i 1294) trafiło do Litwy 55 tysięcy Polaków, po bitwie pod Tarnowem (1376) 23 tysiące. Przypuszczalnie, liczby te są wygórowane, ale nawet jeśli je zmniejszyć kilkakrotnie, będziemy mieli wskaźniki na tamte czasy wręcz gigantyczne.
M. Stryjkowski wspomina o dziesiątkach zbrojnych napaści Litwy na pograniczne rejony Polski. Uderzająca jest przy tym częstotliwość tych wycieczek, jak i ich podobieństwo do tatarskich.
Tak czy inaczej, uprowadzono z Polski do Litwy w ciągu stuleci ogromną ilość kobiet i mężczyzn, zmuszając ich następnie do niewolniczej pracy. Do roku 1385 płynął do tego kraju z Polski nieprzerwany bodaj potok jeńców, tak iż zgadzając się na osadzanie Jagiełły na tronie krakowskim postawili Polacy jako jeden z warunków wstępnych, że Litwini pozwolą na powrót do kraju 24 tysiącom Polaków wziętych w „jasyr” w ostatnich tylko latach. A co to były za liczby na owe czasy? Podajmy dla porównania, że Wilno w końcu XIV wieku liczyło prawdopodobnie zaledwie kilka tysięcy mieszkańców. Jasne, że tak znaczna ilość jeńców, osadzonych w jednym miejscu, nie tylko zachowywała swój język, obyczaje, kulturę, styl gospodarowania, ale mogła też asymilować mniej licznych miejscowych mieszkańców, o ile tacy na tych terenach byli. Z drugiej strony Polacy trafiali tu i w inny sposób.
Wśród mniejszości narodowych Wielkiego Księstwa Litewskiego najliczniejsi byli Polacy, Niemcy i Żydzi. Litwini zresztą też stanowili mniejszość (około 15%), gdyż pod względem ilościowym i kulturalnym dominował tu niepodzielnie żywioł słowiański, zachodnioruski.
„Na tle narodowościowym niekiedy dochodziło do konfliktów – pisze Marceli Kosman. – W omawianym okresie nie były one atoli jeszcze wyraźne i miały ścisły związek z antagonizmami natury ekonomicznej i wyznaniowej”. Faktem jednak jest, że na niektórych terenach W. Ks. Litewskiego element etnicznie polski od dawien dawna był liczny i dźwigał – obok innych – ciężar pracy cywilizacyjnej i kulturalnej.
Po uniach 1385, 1413, 1569 roku na tereny W. Ks. Litewskiego masowo napływali – już dobrowolnie – polscy rzemieślnicy, nauczyciele, drobna szlachta, odgrywając znaczną rolę w rozwoju kulturalnym i cywilizacyjnym tych ziem, od Grodna i Nowogródka, poprzez Wilno, aż do Połocka, Witebska, Dyneburga. Zakładali tu szkoły, wznosili świątynie i częściowo nadawali kulturze tutejszej charakter polski. Ze względu na możliwość dostępu do kultury polskiej widocznie większość potomstwa małżeństw mieszanych (nieuniknionych w takiej sytuacji) mogła opowiadać się za polskością.
Można jednak przypuszczać, że w sumie na pograniczu polsko-białorusko-litewskim nie mniej Polaków zruszczyło się i zlitwinizowało, niż Rusinów i Litwinów spolonizowało. Asymilacja była procesem dwustronnym. Spektakularny zaś fakt spolszczenia się kilkudziesięciu słynnych arystokratycznych rodów zachodnioruskich (Czartoryscy, Radziwiłłowie, Ostrogscy i in.) wcale nie świadczy ani o masowości, ani o jednostronnym kierunku tego procesu. Do dziś wśród ludzi, deklarujących się jako Białorusini, Rosjanie, Ukraińcy, Litwini, znajdziemy ogromną ilość nosicieli nazwisk niewątpliwie polskich, nieco zmodyfikowanych przez końcówki itp.
Szlachta na ziemiach Wielkiego Księstwa Litewskiego stanowiła zaledwie 5% ludności, a przecież spolonizowała się tylko pewna część tego odsetka, co w sumie daje liczby nader znikome.
Przedtem zresztą miała ta warstwa charakter słowiański. Sam Jagiełło i jego dwór używali na co dzień języka staroruskiego, który był mową urzędową W. Ks. L. Podobieństwo zaś uderzające tego języka do staropolskiego ułatwiało zbliżenie i przyjmowanie przez część arystokracji miejscowej kultury polskiej. W sumie wszystkie przedstawione tu fakty i procesy uwarunkowały ukształtowanie się na pograniczu litewsko-białoruskim „pasa” zasiedlonego przez żywioł, który był polski zarówno pod względem etnicznym jak i kulturalno-językowym.”

* * *

Po tej publikacji w środkach masowego przekazu zawrzało, rozpętała się istna burza, obalałem bowiem w swym artykule najgłębiej zakorzenione przesądy i resentymenty antypolskie. Niebawem doczekałem się też odpowiedzi z grubej rury. 17 lipca „Czerwony Sztandar” za kilkoma pismami litewskimi opublikował odpowiedź pt. „Skąd tu są?” daną mi przez grupę naukowców:
„Artykuł kandydata nauk filozoficznych Jana Ciechanowicza Skąd tu jesteśmy? („Cz.Sz.”, 9 kwietnia 1987 r.), traktujący o pochodzeniu Polaków na Litwie, wzbudził spore zainteresowanie tematem. Nadeszły listy od Czytelników oraz od osób zajmujących się zawodowo problematyką historyczną. Poniżej zamieszczamy opracowanie kilku naukowców litewskich stanowiące jakby uzupełnienie do poprzednio opublikowanego artykułu.
W 1979 roku w Litwie Radzieckiej jako swą polską narodowość podało 247 tys. obywateli (7,3%), w Białorusi – 403 tys. (4,2%), w Łotwie – 63 tys. (2,5%). Najwięcej Polaków zamieszkuje rejony wileński, szalczyninkajski, trakajski, ostrowiecki, oszmiański, woronowski, a także południową część rejonów daugawpilskiego i brasławskiego. Język polski jako ojczysty od stuleci używany jest na obszarze leżącym między Paberże, Nemenczine i Pabrade. W innych miejscowościach najczęściej jest on drugim językiem (interdialektem) Białorusinów, Litwinów i Łotyszów. (Studia nad polszczyzną kresową. Wrocław, 1982).
Problem pochodzenia Polaków na pograniczu funkcjonowania języków litewskiego i białoruskiego interesuje nie tylko samych Polaków, ale też przedstawicieli innych narodowości, naukowców. Artykuł J. Ciechanowicza nie odpowiedział na to pytanie obiektywnie i w sposób wykwalifikowany, pominął milczeniem opinie nie tylko radzieckich archeologów (R. Kulikauskiene, R. Rimantiene, W. Siedow, A. Tautawiczius, P. Tretiakow i in.), etnografów (M. Grinblat, W. Milius), antropologów (I. Balcziuniene, R. Denisowa, G. Czesnis), językoznawców (N. Birila, W. Czekmonas, L. Maslennikowa, W. Mażiulis, W. Toporow, W. Trubaczow, A. Wanagas, W. Werenicz, Z. Zinkewiczius), ale i naukowców polskich (M. Baliński, T. Lipiński, K. Moszyński, J. Ochmański, a zwłaszcza H. Turska).
Dane archeologów i językoznawców nie potwierdzają hipotez, że przed Bałtami większą część terytorium Litwy zamieszkiwali Fino-Ugrowie, w V zaś wieku (przed Litwinami) – Łotysze. Już w III tysiącleciu p.n.e. między Wisłą a Dnieprem mieszkali Bałtowie, których w I w. n.e. wspomina rzymski historyk Tacyt i w II w. n.e. geograf Ptolemeusz. Wentspils został założony nie na ziemi Wenedów, lecz Kurszów, a miasto otrzymało nazwę od rzeki Wenty.
W średniowieczu jeńców brały wszystkie wojujące strony, jednakże w żadnym z krajów nad Bałtykiem potomkowie tych jeńców (czy kolonistów) nie stanowią obecnie odrębnej wspólnoty. Opisując po upływie prawie dwóch stuleci bitwy pod Łęczycą w 1277 i 1294 r. (nie 1284 r.) polski kronikarz Jan Długosz niekrytycznie podchodził do posiadanych źródeł i 50-100-krotnie zwiększał liczbę Polaków wziętych do niewoli.
Bardzo trudno jest ustalić liczbę mieszkańców Litwy w XII-XIV w. H. Łowmiański nie doliczył się ich nawet pół miliona. Piotr z Duisburga wskazuje, że w wyprawie 1294 r. brało udział tylko 800 Litwinów. Nie mogliby oni ująć 30 tysięcy polskich brańców, bo na każdego przypadałoby ich wtedy po 37, lecz nie więcej niż 400-500. Wtedy na 1 km2 terytorium Polski mieszkać mogło około 5-6 osób, chcąc więc ująć chociażby 1.500 jeńców, trzeba byłoby przeczesać terytorium około 300 km2, co na tamte czasy i w krótkiej wyprawie było niemożliwe.
Jeńcy wzięci do niewoli w XII-XIV w., a mianowicie w latach 1325 i 1385 zostali oddani Polsce. Należy też wziąć pod uwagę wysoką śmiertelność wśród nich. Spolszczone obecnie okolice Wilniusu i Trakai nie stanowiły ongiś pustego pogranicza litewsko-ruskiego, lecz jeden z najgęściej zaludnionych rejonów, w którym żaden książę litewski – ze względów bezpieczeństwa – nie osadziłby tak wielkiej liczby jeńców w zwartym skupisku.
Minęło 600 lat od nawiązania ściślejszych więzów między Litwinami a Polakami. Po uniach Wielkiego Księstwa Litewskiego z Polską (1385, 1569), chrzcie Auksztoty (1387) i Żmudzi (1413), wprowadzeniu pańszczyzny (1557) duża część feudałów litewskich, a później również mieszczan spolszczyła się z pobudek socjalnych (ale nie dlatego, że dwór Jagiełły używał języka starobiałoruskiego, zbliżonego do polskiego). Litwini w WKL nie stanowili mniejszości narodowej po Białorusinach, Polakach, Niemcach i Żydach – mianowicie w 1790 r. było ich nie 15%, lecz 41 (1.300.000 ludzi).
Do 1569 r. (faktycznie do 1697 r.) w WKL istniały surowe ograniczenia dla kolonistów polskich, jak i innych obcokrajowców: wpuszczano tylko duchownych, którzy nie zakładali rodzin i niewielką liczbę rzemieślników. Do IV rozdziału pierwszego Statutu Litewskiego (1529 r.) wpisano specjalny 9 paragraf, który zabraniał dawania w wianie córkom wychodzącym za mąż do Polski dóbr ziemskich, aby nie trafiły one w ręce polskie. Przyjęty w 1588 roku trzeci Statut Litewski w tej kwestii sprzeczny był nawet z Unią Lubelską.
Wśród zesłowiańszczonych w XVI w. nazwisk szlacheckich spod Wilniusu, Trakai, Oszmiany, Majsziagały mało jest nazwisk niewątpliwie polskich. W księgach inwentarzowych XVII-XVIII w., w aktach wizytacji kościołów z 1828 roku wskazuje się, że w parafiach szalczynińskiej, medinińskiej, ławaryskiej, buiwidzkiej, niemenczyńskiej, dubińskiej i innych (aż do samego Niemna) „ludzie rozmawiają po litewsku, dzieci i kobiety nie umieją po polsku”.
Na pograniczu Litwy, Białorusi i Łotwy Polacy pojawili się przeważnie w drugiej połowie wieku XIX – na początku wieku XX – spośród Litwinów, którzy najczęściej przejmowali język białoruski. Z powodu swej nowości, miejscowy język polski nie zdążył rozdzielić się na narzecza: jest to odmiana ogólnego języka polskiego z elementami narzeczy litewskich i białoruskich. Tutejsi Polacy nazwiska mają często pochodzenia litewskiego: Bołądź, Bowszys, Bumbul, Butrym, Czywil, Dowgiałło, Gajdel, Garnisz, Gintowt, Grażul, Kodis, Korwiel, Łakis, Mażul, Norkun, Sabas, Tarwid, Trynkun, Wojszeł, Wojsznis itd. Według O. Korwin-Milewskiego, sami Polacy litewscy uważali się być podchodzenia miejscowego i z tego powodu w carskiej Dumie nie siadali z panami polskimi.
Naturalna i przymusowa asymilacja wschodniego i południowego pogranicza obszarów mowy litewskiej stała się szczególnie intensywna po powstaniu 1863 r., kiedy władze carskie wzmocniły politykę rusyfikacji Litwinów i przymusowego wprowadzenia prawosławia. Tak w byłej guberni wileńskiej z mniej więcej 63% Litwinów w roku 1861, 24% w 1897, 10% w 1916 „pozostało” tylko 7% w 1919; liczba Polaków wynosiła odpowiednio 12, 8, 30 i 54% (B. Makowski, Litwini w Polsce, 1920-1939). W języku białoruskim Litwin mógł się rozmówić z polskim księdzem i rosyjskim urzędnikiem.
Korzystający z nieograniczonych wpływów duchowni należeli do polskiej hierarchii kościelnej z ośrodkiem w Gnieźnie, a później w Łomży. Najważniejszym zadaniem kierowanego przez Polaków kościoła stało się nie rozpowszechnianie wiary, lecz polskości (przypomnijmy tu działalność arcybiskupa R. Jałbrzykowskiego i innych). W przeciwieństwie do prawosławia Słowian wschodnich wiarę katolicką zaczęto nazywać polską wiarą, katolików zaś Polakami, mimo że większa część „Polaków” litewskich po polsku nie umiała lub rozmawiała w mieszanym języku białorusko-polsko-litewskim (po prostemu).
Najważniejszym narzędziem polonizacji były kościół i dwór, później (zwłaszcza w czasach okupacji Polski burżuazyjno-obszarniczej) przyłączyły się do tego państwo, szkoła, wojsko, prasa”.
Kazimieras Garszwa,
kandydat nauk filologicznych.
Edwardas Gudawiczius,
docent, kandydat nauk historycznych,
Alwydas Nikżentaitis,
docent, kandydat nauk historycznych,
Irena Walikonyte,
docent, kandydat nauk historycznych,
Aloyzas Widugiris,
kandydat nauk filologicznych”

* * *

Po tej publikacji nasiliły się ewidentnie dwa trendy: w prasie litewskiej wzmogła się fala nagonki na Jana Ciechanowicza, a w jego osobie na wszystkich Polaków Wileńszczyzny; z drugiej zaś strony – umocnienie ducha samoobrony w środowisku polskim Litwy. Do redakcji „Czerwonego Sztandaru” docierały setki listów od czytelników, polemizujących z pozycją autorów litewskich, lecz nawet pół procent tego nie było publikowane, taka bowiem była dyspozycja władz sowieckich. Jako przykład można przytoczyć jeden z listów tego rodzaju, zachowany w archiwum osobistym autora niniejszego komentarza.
„Szanowna Redakcjo! Odpowiedź zbiorowa historyków i filologów litewskich K. Garszwy, E. Gudavicziusa, A. Wikżentaitisa, J. Walikonyte, A. Widurgisa „Skąd tu są” na artykuł J. Ciechanowicza „Skąd tu jesteśmy” jest uzupełnieniem tendencyjnym. Upraszczając sprawę autorzy wypowiedzieli myśl, że istnieją spolszczeni Litwini, a nie Polacy. Szkoda, że zabrakło im śmiałości nazwać rzecz, o którą im chodziło, swoim imieniem. Ten artykuł to jeszcze jeden przejaw trwającego sporu o genezę, interpretację i następstwa dla Polski i Litwy unii podpisanej w Krewie i Lublinie. Wystawiane są rachunku strat, zysków, powinności. Dwa wyżej wspomniane artykuły powinny służyć sprawie zrozumienia i porozumienia między naszymi narodami. A zbiorowy artykuł „Skąd tu są” zakrawa na ignorowanie narodowości polskiej w Litwie, staje się pożywką dla wszelkiego rodzaju opacznych sądów i uprzedzeń.
Autorzy listu sugerują, że J. Ciechanowicz nie wykorzystał w publikacji wielu autorów, m.in. prac naukowców radzieckich. A właśnie naukowcy radzieccy Toporow i Trubaczow udowodnili poza wszelką wątpliwością, że pierwotną siedzibą Bałtów były dorzecza Wołgi i Oki, a nie Wisły i Dniepru, jak mylnie sugerują autorzy artykułu. Jest to więc zarzut pustosłowny. I jeszcze jeden przykład, autorzy piszą, że w 1790 roku Litwini stanowili 41% ludności WKL, a przecież było to już po pierwszym rozbiorze Rzeczypospolitej, gdy ogromna część WKL została włączona do Imperium Rosyjskiego, a J. Ciechanowicz pisze o wieku XIV, gdy proporcje były całkiem inne, chodzi więc o stosowanie chwytów stanowczo nieuczciwych.
Autorzy artykułu wspominają Piotra z Duisburga, który wskazuje, że w wyprawie 1294 brało udział tylko 800 Litwinów. W artykule „Skąd tu są” czytamy: „chcąc więc ująć chociażby 1500 jeńców trzeba było przeczesać terytorium około 300 kilometrów kwadratowych, co w tamte czasy i w krótkiej wyprawie było niemożliwe”. Dziwi fakt, że nie wspominają tego samego Piotra z Duisburga, który mówi, że na każdego Litwina w podziale łupów wypadło po 20 jeńców (Petras Duisburgietis, „Prusijos żemes kronika”, s. 229, Vilnius 1985). Możemy przytoczyć jeszcze dużo faktów dyskusyjnych, dotyczących artykułu „Skąd tu są”. Przypuszczamy, że niewielu naukowców litewskich z prawdziwego zdarzenia złożyłoby podpisy pod tekstem o tak żenująco niskim poziomie. Stosunki polsko-litewskie są bardzo skomplikowane i bogate w wydarzenia, wymagają jednak naukowego i obiektywnego opracowania. O historycznych wartościach dobrze powiedział M.S. Gorbaczow na spotkaniu z dziennikarzami, że „nie należy zapominać nazwisk, ale tym bardziej niemoralne jest zapominanie lub przemilczanie całych okresów w życiu narodu. Historią należy widzieć taką, jaka ona jest”... Prawdę mówiąc, konflikt zrodzony sprzed stu lat, nie tak ostry i zawzięty, istnieje do dziś. Budzi to zdziwienie i zaniepokojenie. Kwietniowe Plenum KC KPZR (1985), jak też XXVII Zjazd naszej Partii wskazały na konieczność zwrócenia wzmożonej uwagi na sferę socjalną, na życie duchowe społeczeństwa. W tym celu jest niezbędne dla narodowości polskiej zamieszkałej w Litwie wydawanie miesięcznika lub tygodnika społeczno-kulturalnego, na łamach którego dużo miejsca poświęcano by literaturze polskiej i litewskiej, zagadnieniom historycznym, politycznym itd. Gazeta „Czerwony Sztandar” nie jest w stanie wypełnić tego zadania. Artykułów o tematyce literackiej, historycznej trzeba jak najwięcej. (Jakże dużo jest pięknych kart w historii narodu litewskiego i polskiego, mówiących o przyjaźni narodów!). Tylko w twórczej dyskusji, a nie w negacji jednych poglądów i zamianie ich drugimi, dochodzi się do prawdy obiektywnej.
Z szacunkiem – Czesław Malewski, Stanisław Walukiewicz, Zygmunt Sawicki, Jan Drutel, Jolanta Gawerskajte”...
Władz sowieckich nie dawało się jednak zwieść ani powoływaniem się na autorytet „naukowców radzieckich”, ani na odwoływanie się do plenów i zjazdów KPZR czy do osławionej „przyjaźni narodów” – polskie głosy publikowane nie były, setki i tysiące polskich listów szły albo natychmiast do lamusa, albo nawet do odnośnego wydziału wileńskiej siedziby KGB ZSRR. Natomiast antypolskie publikacje w prasie litewskiej miały zawsze zielone światło.

* * *

3-4 października 1987 „Trybuna Opolska” zamieściła nader życzliwą recenzję pt. „W kręgu polskich tradycji” podpisaną „M.S.”, a poświęconą mojej książce „W kręgu postępowych tradycji”:
„Jan Ciechanowicz, kandydat nauk filozoficznych, naukowiec i dziennikarz, pracownik Uniwersytetu Wileńskiego, nie jest bynajmniej nieznany ani czytelnikowi polskiemu (publikował m.in. w „Twórczości”, „Życiu Literackim”, „Kamenie”, „Roczniku Towarzystwa Literackiego im. A. Mickiewicza”), ani – opolskiemu („Opole”, „Trybuna Opolska”). Tym bardziej wypada powiadomić, że w kowieńskim wydawnictwie „Šwiesa” ukazała się – w języku polskim – książka tegoż autora W kręgu postępowych tradycji, która – mówiąc słowami wyjętymi ze wstępu – opowiada „o udziale Polaków z Wileńszczyzny oraz obszarów przyległych do niej w ruchu narodowowyzwoleńczym i rewolucyjnym Litwy, Polski, Białorusi, Rosji, a skierowana jest do odbiorcy masowego, żywiącego pewne zainteresowania postępowym nurtem historii ojczystej. Nie jest to opracowanie wyczerpujące, lecz tylko takie, którego celem byłoby przedstawienie niektórych ludzi i wydarzeń typowych dla konkretnej epoki dziejowej. (...)Chronologicznie materiał mieści się w ramach XIX i pierwszej połowy XX wieku. Od postępowo-demokratycznych kółek romantycznej młodzieży akademickiej i szkolnej, zrzeszającej się żywiołowo w organizacjach (takich jak Towarzystwo Filomatów i Filaretów), poprzez nielegalne inteligenckie związki narodowo-rewolucyjne i demokratyczne (takie jak Narodna Wola), aż do bojowych organizacji socjaldemokratycznych i komunistycznych...”
Ponieważ mówi się tutaj wyraźnie, iż praca ma charakter popularyzatorski, spytajmy, do kogo autor pisze. Odpowiedź znajdujemy w rozdziale zamykającym pracę: Polacy stanowią ponad 7% (ok. 250 tys. osób) ogółu ludności Litewskiej SRR i skupieni są głównie w Wilnie oraz rejonach: szalczyninkajskim, wileńskim, trakajskim, szwencziońskim i szyrwinckim. Ukazują się tam cztery gazety w języku polskim, w Kownie działa wydawnictwo „Szwiesa” (z filią w Wilnie), radio litewskie nadaje codziennie półgodzinną audycję w języku polskim. Obecnie w Litewskiej SRR działa 49 szkół z wyłącznie polskim językiem wykładowym, a dalsze 53 szkoły prowadzą klasy równoległe z nauką w języku polskim. Ogółem 12 tys. polskich dzieci uczy się obecnie na Litwie po polsku. W Wileńskim Państwowym Instytucie Pedagogicznym od lat czynny jest Wydział Języka i Literatury Polskiej: oto garść informacji niejako na marginesie pytania, do kogo przede wszystkim adresowana jest książka Jana Ciechanowicza.
Ale jej żywot nie musi się zamykać za naszą północno-wschodnią granicą, bo jest to w pewnym sensie książka adresowana również do nas: nie może nam być przecież obojętne, jakie tradycje patriotyczne (i w jakiej formie ujęte) kultywują nasi rodacy na litewskiej ziemi. Rzecz jest o tyle jeszcze ciekawa, że Jan Ciechanowicz nie jest bynajmniej kompilatorem. W pracy swojej – chociaż zastrzega się, że ma ona charakter popularnonaukowy i w związku z tym pozbawiona została, zawsze nieco przyciężkiego, aparatu krytycznego – wykorzystuje własne badania źródłowe i rezultaty poszukiwań po archiwach i bibliotekach. Już choćby z tego względu należy się tej książce życzliwa uwaga.
Poczesne miejsce zajmuje tutaj Wszechnica Wileńska – Uniwersytet Stefana Batorego, obchodzący kilka lat temu swoje czterechsetlecie. Nie jest to oczywiście przypadek, gdyż trudno przecenić kulturotwórcze znaczenie tej placówki w historii nauki i kultury polskiej. Przede wszystkim jednak na pierwszy plan wysuwają się ludzie: ich sylwetkom przygląda się autor najuważniej, przy czym bierze sobie za punkt honoru, by – nie pomijając postaci, którym już cześć oddały encyklopedie – zwrócić uwagę na sylwetki mniej znane, co wcale jednak nie znaczy, że – drugorzędne. I my pójdźmy tym tropem.
Przykłady? Proszę bardzo. Oto zwięzłe informacje o związkach młodzieży i ośrodkach patriotycznych (w pierwszym trzydziestoleciu XIX wieku) w Wilnie, a także w Humaniu, Mozyrze, Kiejdanach, Kownie, Krożach, Krzemieńcu, Poniewieżu, Świsłoczy, Winnicy – silnych centrach szkolnictwa polskiego. Oto kółko spiskowe Marcelego Szymańskiego i Piotra Ciechanowicza. W dwa lata po upadku powstania listopadowego pisali oni w „Obowiązkach partyzanta m.in.: „Poświęcić siebie wszystkim trudom i wszelkim niebezpieczeństwom w celu odzyskania wolności swej ojczyzny i równych praw dla wszystkich ludzi, jakiej by nie byli wiary i pochodzenia; żeby zniszczyć przesądy i nienawiść między ludami, zachowaną do dziś przez despotów ze względu na ich własną korzyść”.
Oto Zygmunt Sierakowski: trudno wprawdzie powiedzieć, by to była postać nieznana, ale w portrecie tego działacza i przywódcy powstańczego (w powstaniu styczniowym) znajduje J. Ciechanowicz miejsce na rysy intymne, rzadko eksponowane w życiorysach podobnych postaci: na krótkie dzieje miłości i małżeństwa Zygmunta z Apolonią Dalewską („Patrzyłam na niego z zainteresowaniem i myślałam – to wybitna jednostka, wyróżniłabym tego człowieka spośród tysiąca najmądrzejszych osób”).Oto Elwiro Michał Andriolli (urodzony w Wilnie) – owszem, ilustrator m.in. Pana Tadeusza, ale – kto jeszcze? Ojciec był wprawdzie Włochem, ale matka, Petronela Gośniewska – kimże by, jeśli nie rodowitą Polką? Elwiro Michał został powstańcem styczniowym, a jego losy w trakcie tych walk – to niemal gotowa powieść sensacyjno-przygodowa, lecz z jakimże budującym, patriotycznym morałem. Po powstaniu – zesłany na 15 lat katorgi – wychodzi na mocy amnestii na wolność w 1871 roku...
Takich postaci i epizodów z naszej przeszłości przypomina Jan Ciechanowicz więcej – i w nich tkwi zasadnicza wartość tej pożytecznej pracy.”

* * *

5 września 1987 roku na łamach „Czerwonego Sztandaru” ukazał się „Wywiad naprośbę Czytelników” pod tytułem „Historia okiem filozofa”, w którym można było przeczytać: „Dziś zamieszczamy rozmowę z kandydatem nauk filozoficznych, starszym wykładowcą Wileńskiego Państwowego Instytutu Pedagogicznego, autorem książki „W kręgu postępowych tradycji” stale współpracującym z „Czerwonym Sztandarem” Janem Ciechanowiczem (na zdjęciu).
Gratulujemy z okazji ukazania się pierwszej książki. Co odczuwacie jako autor po zakończeniu pracy nad nią?
– Za gratulacje dziękuję. A co czuję? Chyba lekką satysfakcję.
Czy tylko?
– Zmęczenie też, ponieważ współpraca z wydawnictwem trwała ponad sześć lat. Cieszę się, że w ogóle książka się ukazała...
Publikacje wasze świadczą o szerokim wachlarzu zainteresowań.
– Nie rozumiem ludzi, którzy interesują się tylko czymś jednym. Świat jest tak różnorodny, zadziwiający, piękny i tajemniczy, że rozpacz ogarnia „wzdychającego nad tym bezbrzeżnym oceanem”. Interesuję się – oczywiście amatorsko – etyką, medycyną, astronomią, psychologią, językoznawstwem, archeologią, religioznawstwem, historią sztuki, nauki i techniki...
Osobiście odnoszę wrażenie, że najbliższe są jednak historia i filozofia. Co daje łączenie w pracy tych dwóch dziedzin?
Zainteresowaniedziejami własnego narodu w kontekście dziejów ludzkości – to chyba rzecz naturalna dla ludzi wieku XX. Natomiast uprawianie filozofii pomaga uchwycić jakiś głębszy, ogólniejszy sens dziejów, ich moralną treść, „rozum w historii”, jakby to określił Hegel. Dla mnie uprawianie filozofii jako „umiłowania mądrości” jest drogą ku samopoznaniu, życiu godnemu i świadomemu. Każdy człowiek zresztą jest po trosze filozofem, chce tego czy nie chce. Bo ma przecież określoną wizję siebie, społeczeństwa, świata, swe własne wyobrażenie o sensie życia, szczęściu itd.
Publikacje na tematy historyczne cieszą się wzięciem u czytelników.
– Sekret tkwi w tym, że zapotrzebowanie na tematykę historyczną jest duże. Awans kulturalny, wzrost poziomu wykształcenia sprawiły, że człowiekowi już nie wystarczają same morały, sprawy bytowe i produkcyjne. Pragnie on zrozumieć życie w szerszym kontekście filozoficznym i historycznym, sprecyzować swą ludzką, narodową, etyczną tożsamość. Bez poznania własnej historii ten proces duchowego samookreślenia się jest niemożliwy. Właśnie dlatego dokładnie przed dziesięcioma laty, w sierpniu-wrześniu 1977 roku, ukazał się na łamach „Czerwonego Sztandaru” – pracowałem wówczas w redakcji jako dziennikarz – mój pierwszy cykl pt. „Z dziejów Wszechnicy Wileńskiej”. Tak się zaczęło. Później przyszły inne rubryki, które również znalazły oddźwięk wśród czytelników: „W kręgu postępowych tradycji”, „Polskie kartki nauki rosyjskiej”, „Z archiwalnej teki”, „Z dziejów oświaty wileńskiej” i in.
Nazwisko wasze spotyka się też nierzadko w innych wydaniach.
– W Litwie moje artykuły zamieszczały takie pisma jak „Laikas ir Ivykiai”, „Komunistas”, „Komjaunimo Tiesa”, „Vakarines Naujenos”, „Kobieta Radziecka”, „Sowietskaja Litwa”, „Valstečiu Laikraštis”, rejonowa gazeta „Przyjaźń” i in. Jeżeli chodzi o czasopismo „Jaunimo Gretos”, to w roku 1985 zostałem nawet jego laureatem... W Białorusi moje publikacje drukowała „Grodnienskaja Prawda”; w Polsce – „Życie Literackie”, „Twórczość”, „Opole”, „Kamena”, „Tak i Nie”, „Trybuna Opolska”, „Nasze Sprawy”, „Przyjaźń”, „Rocznik Towarzystwa Literackiego im. Adama Mickiewicza”; w Moskwie – „Literatura Radziecka”.
Czytelnicychcieliby się więcej dowiedzieć o autorze książki „W kręgu postępowych tradycji”.
– Nie stanowię wdzięcznego przedmiotu do publicznych wynurzeń. Powiem tylko, że wykładam obecnie filozofię w Wileńskim Instytucie Pedagogicznym, no i może, że dotychczas pracowałem w charakterze tłumacza, nauczyciela, dziennikarza... Obecna praca odpowiada mi jednak najbardziej.
Dziękuję za rozmowę (...).

Rozmawiał Zbigniew Maciejewski.
(Wypada dodać, że ze Zbyszkiem Maciejewskim, utalentowanym wileńskim poetą i aktorem, byliśmy wówczas od dawna „na ty”, ale etykieta dziennikarstwa komunistycznego zakazywała zarówno „tykania” na łamach prasy, jak i zwracania się do kogokolwiek przez „pan”; powiadano „u nas panów dawno nie ma”...).




1988



Od samego początku 1988 roku w prasie, radiu, telewizji litewskiej zaobserwować dało się liczne wystąpienia mające za temat różne strony „kwestii polskiej”. Szczególnym „powodzeniem” cieszyły się aspekty historyczne tej sprawy, przy czym głos zabierali na ten temat zarówno tzw. „prości ludzie” (kierowcy autobusów, rolnicy), półinteligencja sowiecka (nauczyciele, weterynarze, lekarze), jak i żmudzcy intelektualiści, bardzo często nielitewskiego pochodzenia (Genzel(is), Czekman(as), Zinkeviczius, Ramoškaite, Landsberg(is) itp.). Wszystkie te wystąpienia – ale to naprawdę wszystkie – nacechowane były w pierwszej kolejności wręcz zoologiczną nienawiścią do Polaków, Polski i polskości; niesłychanym cynizmem i prymitywizmem, połączonymi z bezprecedensowym nachalstwem, fałszem, przekłamaniami, świadomą tendencyjnością. Zawartość tych manipulacji sprowadzała się do nader prostych treści: Polacy jako naród są kanaliami; Polska zawsze była i zawsze pozostanie zaklętym wrogiem Litwy; Litwini mają moralno-patriotyczny obowiązek niszczenia polskości i Polaków wszędzie i zawsze, gdzie się z nimi zetkną, stosując wszelkie będące do pomyślenia metody; polska Armia Krajowa wysługiwała się Hitlerowi i Stalinowi, to ona wymordowała setki tysięcy Żydów wileńskich i litewskich; najgorszym gatunkiem Polaków są Polacy wileńscy, bowiem są to nienawidzący Litwę spolszczeni Litwini... I to w zasadzie wszystko. Tak się złożyło, że w wielu z tych publikacji byłem z imienia wymieniany właśnie jako uosobienie owych demonicznych „cech polskich”. W gazetach (komunistyczna „Tiesa”, sajudisowskie „Sajudżio żinios” i in.), w telewizji padały postulaty, że muszę być oddany pod sąd za działalność antyradziecką i „antypaństwową” jako „polski faszysta”, nacjonalista i pogrobowiec „bandyckiej AK”.
Ponieważ bardzo doniośle w tym makabrycznym chórze agresywnych oszczerstw rozbrzmiewał głos pisma „Literatura ir Menas” („Literatura i Sztuka”, organ związku inteligencji twórczej Litewskiej SRR), na początku września wysłałem do tej redakcji obszerny artykuł pt. „Audiatur et altera pars. „Kwestia polska”i problemy polskie”... Tekst został pomyślany jako list otwarty do redakcji, w którym próbowałem – nadal w duchu wcale nie antylitewskim – lecz niezmiennie też i propolskim, podjąć polemikę z antypolskimi insynuacjami, o których wspomniałem powyżej.
List ten opublikowany nie został, ponieważ zdaniem „towarzysz” redaktor Żemaityté – której odpowiedź otrzymałem – był on zbyt stronniczy i „antylitewski”. Oto jego tekst w tłumaczeniu na język polski: „Szanowna Redakcjo! W ostatnim czasie w prasie litewskojęzycznej coraz częściej zjawiają się artykuły w ten czy inny sposób zahaczające o tzw. „kwestię polską”. Niestety, w szeregu publikacji daje się prześledzić tendencję dość daleką od prawdy historycznej, obiektywizmu i sprawiedliwości. Autorowi tych słów, litewskiemu Polakowi, chciałoby się wyrazić swój stosunek do niektórych zagadnień, podnoszonych przez publicystów pisma „Literatura ir Menas”.
Wbrew rozpowszechnianym przez nich sugestiom autor tych słów uważa, że Polska i Litwa w ciągu stuleci były wcale dobrymi sąsiadami. Nieraz pomagaliśmy sobie nawzajem wybrnąć z trudnej sytuacji. Sojusz, zawarty w końcu XIV wieku między naszymi państwami, był koniecznością (szczególnie dla Litwy) w zaistniałym wówczas położeniu geopolitycznym. To, że Litwa przyjęła chrzest dobrowolnie i w sposób pokojowy z rąk Polaków, na parę stuleci uratowało ją zarówno przed przymusową germanizacją (lub w ogóle przed zniszczeniem fizycznym), jak i przed zdegradowaniem do roli „młodszego brata” książąt moskiewskich.
Być może, właśnie dlatego istnieje dziś naród litewsko-żmudzki (do rzeczy mówiąc, jak i przed sześciuset laty dziesięciokrotnie mniej liczny niż polski, a zachowanie tych proporcji pośrednio świadczy o tym, że tzw. „polonizacja” jest czczym zmyśleniem) z jego wysoko rozwiniętą samoświadomością, poczuciem własnej godności i siłą ducha. Gdyby Litwini nie zaproponowali w 1384 roku Polakom sojuszu, niewykluczone, że podzieliliby los nieistniejących obecnie bałtyckich plemion Prusów, Jadźwingów, Golędzi; na podjęciu takiej decyzji polegała dalekowzroczność i mądrość państwowa litewskich książąt Jagiełły, Witolda, Narymunta, Kiejstuta iinnych. Wydaje się, że książęta litewscy XIV wieku, którzy zdecydowali się na przyjęcie chrztu i sojusz z Polską, przewyższali jednak pod względem dalekowzroczności politycznej i rozumu współczesnych nam dziennikarzy i pseudohistoryków, łających ich za ten krok. Zresztą i w Polsce niektórzy uważają sojusz z Litwą za krok mylny, który wciągnął Polskę do kontaktów z „barbarzyńskim” sąsiadem i do wojen z Moskwą, które w konsekwencji doprowadziły do wykrwawienia się narodu polskiego i do utraty przezeń niepodległości. Ten punkt widzenia również jest stronniczy i nie uwzględnia realiów ubiegłych stuleci.
Niekiedy wypowiada się zdanie, iż rzekomo Polacy „w ciągu 500 lat polonizowali Litwę”. Jest to mniemanie oszczercze, świadczące o ignorancji historycznej. Wielkie Księstwo Litewskie było państwem absolutnie od Polski niezależnym, posiadającym pełnię samodzielności, i Polska nie mogła tu nikogo polonizować. Inna rzecz, że Wielkie Księstwo Litewskie było państwem wielonarodowym, w którym Litwini (Żmudzini) przed rokiem 1772 nigdy nie stanowili więcej niż 20% ogółu ludności, a Polacy już wówczas stanowili 5-10% populacji tego kraju. Biorąc zaś pod uwagęfakt, że Polacy już w XV-XVI stuleciu mieli wysoko rozwiniętą kulturę, ich rola w życiu duchowym i politycznym Wielkiego Księstwa Litewskiego była bardziej zauważalna niż ich ilościowy udział w ludności. Niektórzy na dowód rzekomej polonizacji przytaczają fakt, że niektórzy Polacy litewscy mają bałtyckie nazwiska (Mażul, Miłto, Surwiło itp.). Jednak takich przypadków jest niewiele. Przy czym one niczego nie dowodzą. Nazwiska często pochodzą od rozmaitych przezwisk itp.; nabywano je w różnych czasach i w różnych sytuacjach społeczno-politycznych. Wielu Litwinów na przykład ma nazwiska polskiego pochodzenia (Zajonczkauskas, Astrauskas itd.) jednak z tego nie wolno wyciągać wniosku, iż są oni zlituanizowanymi Polakami.
Zgodnie z zasadami i normami ONZ istnieje tylko jedno kryterium określenia przynależności narodowej: osobista samoświadomość człowieka. I nic ponadto.
Jeśli mówić o języku, to na pograniczu kultur często występuje tzw. dwujęzyczność lub trójjęzyczność. Niekiedy powstają dialekty przejściowe, nie należące w całości do żadnego z języków, jak np. wileńsko-grodzieńskie mówienie „po prostu”.
Liczne toponimy i hydronimy Wileńszczyzny, Grodzieńszczyzny, a nawet Wołynia, mają cechy bałtyckie. Do rzeczy mówiąc, wiele z nich wcale nie są litewskimi, lecz jaćwieskimi, a świadczą one tylko o tym, że w swoim czasie przez ziemie te przewaliła się fala ludności bałtojęzycznej. Sąsiadujące z nimi inne nazwy świadczą o takichże „falach” fińskojęzycznych i słowiańskojęzycznych. W całej Europie skład ludności niejednokrotnie się zmieniał na skutek migracji i żaden naród nie mieszka tu na swych „rdzennych”, odwiecznych terenach. To jest po prostu mit.
Wydaje się, że osoby, którzy dążą do naszczucia na siebie nawzajem Litwinów i Polaków z wykorzystaniem pseudohistorycznej argumentacji, prowadzą nieuczciwą, brudną grę lub, w najlepszym zaś razie, nie wiedzą, co czynią...
Rzeczywistym problemem, który naszkodził stosunkom między Polakami a Litwinami, był konflikt wokół Wilna i Wileńszczyzny.
Rzecz w tym, że ludność tej części Litwy historycznej od dawna była mieszana. Jeszcze w VII wieku na terenie obecnego Wilna znajdował się słowiański Krzywy Gród, dokąd Gedymin w XIV stuleciu przeniósł stolicę. W roku zaś 1940 – jak pisze amerykański historyk litewskiego pochodzenia Leonas Sabaliunas – w Kraju Wileńskim mieszkało: 321,7 tysięcy Polaków; 107,6 tysięcy Żydów; 75,2 tys. Białorusinów; 31,3 tys. Litwinów; 9,9 tys. Rosjan. Przy tym dane te dotyczą już okresu, gdy Stalin zdążył wysłać szereg pociągów z Polakami na syberyjską tundrę, przywożąc na ich miejsce Rosjan i Litwinów, co w sposób oczywisty zmieniło mapę etniczną tej ziemi. Ze względu na przeciwieństwo między faktem, że większość ludności Wileńszczyzny stanowili Polacy, a tym, że Litwa miała niewątpliwe prawa historyczno-państwowe do Wilna, i powstał znany nam konflikt, który trzeba byłorozstrzygać nie z użyciem broni i emocji, lecz w spokojnej atmosferze na drodze pertraktacji. Tym bardziej teraz nie wolno dopuszczać do rozdzierania już powoli zaciągających się ran. Przecież nawet w owych konfliktowych i mrocznych czasach znajdowali się ludzie potrafiący zachować szlachetne i pełne godności postawy. W roku 1939, gdy Litwę z jednej i z drugiej strony, z Zachodu i ze Wschodu, „zapraszano” wziąć udział w napaści na Polskę, proponując w zamian „dar” w postaci nienależącej ani do Hitlera, ani do Stalina Wileńszczyzny, Państwo Litewskie odrzuciło te naciski. W 1940 roku generał Stasys Rasztikis odmówił w Moskwie przyjęcia gratulacji Mołotowa, że oto „potworek wersalski” – Polska jest zniszczona. Mądry i szlachetny Litwin odparł: „Uważamy, że bez wolnej Polski nie może być i niepodległej Litwy”. Mała, lecz mężna Litwa dała wówczas przytułek tysiącom polskich żołnierzy i oficerów, pomogła im przedostać się na Zachód, gdzie oni ponownie włączyli się do walki z hitleryzmem...
Warto przypomnieć, że w naszych czasach Polska jest ojczyzną dla około 10-14 tysięcy Litwinów, zamieszkałych na jej terenie (oni stanowią 4% ludności województwa suwalskiego). O ich pełnowartościowym życiu kulturalnym, duchowym, politycznym i ekonomicznym nieraz pisała prasa republikańska. Dziś w prasie polskiej – ani komunistycznej, ani katolickiej, ani „ponadpartyjnej” – nie spotka się złego słowa o Litwie i Litwinach. A jeśli się znajdzie taki głupiec, to sami Polacy przywołują go do porządku, wyrażając w sposób bezwzględnie zdecydowany swe oburzenie. To jest jedynie słuszna postawa: dziś i na zawsze. Tym bardziej gorzko nam, Polakom zamieszkałym na Litwie, coraz częściej czytać w prasie litewskiej (przede wszystkim w gazetach „Literatura ir Menas” oraz „Gimtasis Kraštas”) antypolskie sformułowania i nieusprawiedliwione do nas pretensje. Jestemprzekonany, iż te publikacje w żadnej mierze nie odzwierciedlają stosunku do nas narodu litewskiego, lecz sił, które w równym stopniu są obce zarówno jemu, jak i nam.
Zamieszkali od 900 lat na terenie Litwy Polacy wnieśli istotny wkład do kultury i cywilizacji Wielkiego Księstwa Litewskiego, muszą oni i nadal tejże Litwie dobrze służyć. Powinniśmy z całą energią i otwartością powiedzieć, że w stosunku do Litwinów żywimy uczucia szczerego szacunku i sympatii. To, z jednej strony. Z drugiej zaś, podkreślmy z całym naciskiem, że jesteśmy Polakami, a nie spolszczonymi Białorusinami i Litwinami. Nas nie udało się „przerobić” ani Bismarckom, ani carom, ani Hitlerom, ani Stalinom. I nie uda się nikomu! Co do tego nikt nie powinien mieć najmniejszych złudzeń. Jeżeli zaś pod tymi czy innymi naciskami któryś z Polaków staje się „Litwinem”, jest to zawsze element najsłabszy, bezwartościowy, który równie łatwo przestanie być „Litwinem”, jak nim został. Świeże fakty przymusowej litwinizacji Polaków, powiedzmy, w rejonie szyrwinckim, chociażi są faktem, lecz wątpliwe, że mogą być przyjemne co rozumniejszym litewskim inteligentom.
Dziś inteligencja litewska nie musiałaby na próżno marnować czas i siły atakując Polaków i zmuszając Rosjan mówić po litewsku (i burząc tym samym naturalną barierę językową, zabezpieczającą nieliczny naród litewski przed hybrydyzacją jego funduszu genetycznego), lecz zająć się rozstrzyganiem naprawdę ważkich i trudnych problemów, stojących przed narodem. Któż, jeśli nie inteligencja, nosicielka narodowego ducha i mądrości, powołana jest do wyprowadzenia z głębokiego kryzysu rodziny litewskiej, wyjaśnić, dlaczego ta rodzina tak często się rozpada (dzieci – sieroty przy żywych rodzicach!); dlaczego jest ona małodzietna (jeśli tak pozostanie nadal, to za sto lat w Litwie nie będzie Litwinów); dlaczego na Litwie kwitnie pijaństwo i narkomania młodzieży; dlaczego ona zajmuje jedno z pierwszych miejsc w ZSRR – a znaczy i w Europie – pod względem zapadania na choroby weneryczne; dlaczego zanikają tradycyjne cnoty litewskie, takie jak pracowitość, prawość, wierność? Oto na czym polega nieszczęście, a nie na tym, że na Litwie mieszka garstka Polaków. Musicie też tworzyć wielką kulturę, literaturę, filozofię, historiografię w języku litewskim, aby kultura ta stała się potężną i niewzruszoną opoką narodu litewskiego.
Ważne nie to, w jakim języku ktoś mówi, lecz to – co on mówi. A jeszcze bardziej – co on czyni, co robi, by Litwa była bogatą i silną republiką”...

Po ponad miesięcznym wałkowaniu tekstu w redakcji, po skopiowaniu go i odesłaniu odcisków do Akademii Nauk i KGB Litwy, autorowi zwrócono oryginał ze wspomnianym powyżej dopiskiem. I co? I nowa, straszliwa fala nagonki antypolskiej, w tym na mnie.

* * *

W końcu lutego przyjechała do Wilna pani redaktor Grażyna Dziedzińska, pisująca w różnych pismach warszawskich, byłem zaskoczony, gdy zatelefonowała do mnie i powiedziała, że chciałaby zrobić ze mną wywiad... Spotkaliśmy się. Oboje rozumieliśmy, że nasz „socjalistyczny świat” stoi bodaj na progu naprawdę istotnych zmian. Mimo to, a może właśnie dlatego, aby nie wzbudzać nadmiernej czujności cerberów ideologicznych w Warszawie, Wilnie i Moskwie, musieliśmy toczyć rozmowę oddając cesarzowi co cesarskie.
12 marca 1988 w gazecie codziennej Wojska Polskiego „Żołnierz Wolności” (nr 60/11496) ukazała się zilustrowana trzema zdjęciami „Korespondencja własnaz Wilna” Grażyny Dziedzińskiej pod aluzyjnym nieco tytułem „Wileńskie spotkania.Urok „zaśpiewu”?”: „Do Jana Ciechanowicza, jednej z najbarwniejszych postaci polskiego środowiska wileńskiego, wykładowcy Instytutu Pedagogicznego w Wilnie, docenta, doktora nauk filozoficznych, trafiłam dzięki jego książce W kręgu postępowych tradycji, a w zasadzie dzięki red. Bożenie Rafalskiej, popularnej dziennikarce z polskojęzycznego pisma „Czerwony Sztandar”. Doc. Ciechanowicz udzielił ostatnio wywiadu red. Zbyszkowi Maciejewskiemu z tego pisma. Komentowano ten wywiad szeroko...
– „Nie rozumiem ludzi, którzy interesują się tylko czymś jednym – wyznał w rozmowie. – Świat jest tak różnorodny, zadziwiający, piękny i tajemniczy, że rozpacz ogarnia „wzdychającego nad tym bezbrzeżnym oceanem”. Interesuję się –oczywiście amatorsko – etyką, medycyną, archeologią, religioznawstwem, astronomią, językoznawstwem, historią sztuki, nauki, techniki (...)”

Najważniejsza jednak dla Jana Ciechanowicza jest historia i filozofia. – „Zainteresowanie historią własnego narodu w kontekście dziejów ludzkości – stwierdza – to chyba rzecz naturalna dla ludzi wieku XX. Natomiast uprawianie filozofii pomaga uchwycić głębszy, ogólniejszy sens dziejów, ich moralną treść, „rozum w historii”. Dla mnie uprawianie filozofii jako „umiłowania mądrości” jest drogą ku samopoznaniu, ku życiu godnemu i świadomemu. Każdy człowiek zresztą jest po trosze filozofem, czy tego chce czy nie. Bo przecież ma określoną wizję siebie, społeczeństwa, świata; swoje własne wyobrażenie o sensie życia, o szczęściu.”
Jak z powyższego wynika, docent Ciechanowicz jest także i „po trosze” psychologiem, bacznie obserwującym otoczenie. A właśnie w Wilnie, na Wileńszczyźnie, na Litwie – w tym konglomeracie różnych narodowości, ma niezliczone okazje porównań poszczególnych grup ludzkich i ich wzajemnych relacji. Zresztą przykład ma we własnym domu. Żona Halina, urodzona w Mołodecznie i wychowująca wraz z mężem trójkę dzieci (Renatka, Krysia i Artur, uczniowie polskiej szkoły podstawowej) w tradycjach polskich.

Z Janem Ciechanowiczem spotykam się na rozmowę o Polakach na Litwie. Dziś polska inteligencja na Litwie, w której Polacy stanowią 8% mieszkańców, reprezentuje liczącą się już kadrę nauczycieli, inżynierów, lekarzy, naukowców, pisarzy, poetów, artystów itp. To dzięki jej inicjatywie, uporowi i aktywności, jak również warunkom stworzonym z czasem przez władze republiki, powstały na Litwie liczne polskie szkoły, polskojęzyczne wydawnictwa, setki chórów i folklorystycznych zespołów dziecięcych, grupy wokalno-taneczne, np. szeroko już znana w Polsce „Wilia” czy „Concertino” (akordeoniści), albo „Inkaras” (od nazwy kowieńskiej fabryki, której kierownictwo udziela polskiemu zespołowi wszelkiej pomocy).
– „Oczywiście – oświadcza Jan Ciechanowicz – jeśli idzie o porównanie poziomu wykształcenia ludności polskiej z litewską, to na razie przegrywamy. Ostatnio jednak obserwuje się wzmożoną dynamikę intelektualizacji polskiej społeczności. W Instytucie Pedagogicznym, w którym wykładam filozofię, znaczną liczbę studentów, głównie na wydziałach humanistycznych, ale i na fizycznym, matematycznym, stanowią Polacy. I – co interesujące – są to najzdolniejsi studenci. Nie przemawia przeze mnie w tym wypadku narodowy subiektywizm. Przypuszczam, że fakt ten wynika stąd, iż mimo wszystko młodym Polakom, po ukończeniu polskich szkół, trudniej jest m.in. pokonać bariery egzaminów w obowiązującym języku. Toteż „sito” pozostawia właśnie tych, najlepszych”.
Podobnie jak wielu przedstawicieli inteligencji w Polsce, Jan Ciechanowicz użala się na zbyt konsumpcyjne podejście do życia znacznej części polskiej młodzieży (zresztą często i rodziców) w szkołach średnich. Na to, iż wielu rezygnuje z paroletnich studiów na rzecz natychmiastowych zarobków w „opłacalnych” zawodach. I faktem jest, że duża liczba wileńskich kelnerów („Proszę, proszę zachodźcie dziewczęta!” – kawiarniany kelner do stojących w szatni nastolatek), a także taksówkarzy („Skąd przyjechawszy? – to do mnie) stanowią Polacy. Ale cóż, takie są trendy współczesności, pod różnymi szerokościami geograficznymi.
Polskie tradycje. Z reguły rodziny hołubiące te tradycje od pokoleń przekazują je następnym generacjom. Inne zaś kultywują polskość, można by rzec bardziej rytualnie, z okazji świąt, uroczystości rodzinnych. Języka polskiego na ulicy nie słyszy się. Nawet polskie dzieci porozumiewają się po rosyjsku i litewsku. Tłumaczy się to tutaj niechęcią do wyróżniania się. W domach prywatnych, na spotkaniach towarzyskich i w kawiarniach mówi się jednak w swoim języku.
Po raz pierwszy przy okazji mojego wyjazdu do Wilna, śpiewną wileńską mowę usłyszałam w pociągu relacji Berlin–Warszawa–Wilno–Leningrad, w jakieś pół godziny po tym, jak pociąg ruszył z warszawskiego dworca. Jeden z dwóch młodych ludzi – niczym nie wyróżniających się, jeśli idzie o strój i fryzury, od „dyskotekowych” warszawiaków – przedtem zgodnie milczących, rozłożył na stoliku wałówkę i zwrócił się do mnie z uśmiechem: „Proszę się ugaszczać”. Zrobiło się swojsko, sympatycznie. Jarosław (absolwent Uniwersytetu Wileńskiego, i Jan, technik mechanik – ten od poczęstunku) z ogromnym poczuciem humoru opowiadali o licznych krewniakach rozsianych po Polsce, o życiu na Litwie. „Wyobrażam sobie,jak serdecznie musieli pana traktować wszędzie w kraju, słysząc ten piękny zaśpiew” – powiedziałam naiwnie do Jarosława, który był w Polsce po raz pierwszy. Spoważniał, spojrzał „spode łba” i powiedział krótko: „Raczej traktowali jak dziwaka”.
Zrobiło mi się wstyd za tych (miejmy nadzieję, niezbyt licznych) w moim kraju, którym brak już nie tylko poczucia tolerancji dla inności (bo co tu jest do tolerowania, i jaka „inność”?), ale poczucia więzi z rodakami, którzy mimo burz dziejowych potrafili zachować polskość. Ci sami ludzie w Polsce, którzy zaśmiewają się z filmowych „przegadywanek” przy płocie Kargula z Pawlakiem i niejednokrotnie z uniżoną rewerencją krążą wokół dolarowych Polonusów – w bezpośrednim kontakcie z „dziwakami zza Buga” często potrafią okazywać swoją rzekomą wyższość. A sprawa, jak się okazuje, bynajmniej nie jest błaha...
– „Bez żadnej przesady mogę powiedzieć – stwierdza Jan Ciechanowicz – że gorbaczowowska przebudowa dała nam, Polakom tutaj, nowy impuls, że poczuliśmy się dowartościowani. Wielu z nas, już bez żadnych przeszkód, wyjeżdża w odwiedziny do rodzin i znajomych w Polsce. Jadą tam z sentymentem, z sercem, awracają często rozgoryczeni... A przecież to są złoci ludzie, wspaniali Polacy. Dlaczego wciąż sami stwarzamy sobie podziały, nawet wewnątrz w Polsce: poznaniacy „gorsi” niż warszawiacy i odwrotnie krakowiacy „lepsi” niż Ślązacy, Kaszubi... itd. itp. zamiast podkreślać wszystko to, co nas łączy?”
– No właśnie, dlaczego? Docent Ciechanowicz deklaruje się jako wróg wszelkich sztucznych podziałów, przekłamań. Ostatnio przymierza się do publikacji na temat wkładu Polaków w kulturę Wielkiego Księstwa Litewskiego, ponieważ zwykle – jak mówi – albo idealizuje się wspólną polsko-litewską przeszłość, albo wyszukuje się wyłącznie jej ciemne strony. Podkreśla, iż jest przeciwny tak skrajnemu podejściu. – „Istniały, oczywiście, zjawiska negatywne. Ale były także wspaniałe przykłady współdziałania Litwinów, Polaków, Białorusinów... W swojej nowej książce pragnę rozprawić się z fałszywymi resentymentami, ale i stereotypami, jak np. o „polonizowaniu” Litwinów przed rozbiorami. Po prostu w tym regionie kultury narodowe przenikały się wzajemnie i zazębiały. Pragnę przedstawić pozytywne przykłady współdziałania narodowości, aby chociaż w jakimś stopniu mogły one służyć jako wskazówki na przyszłość”.
Mój rozmówca wyraził nadzieję, że w dobie „przebudowy” uda mu się w miarę szybko wydać swoją książkę. Dopingiem jest dla niego wspomniana już publikacja, która po sześciu latach odleżenia się w wydawnictwie, teraz ujrzała światło dzienne. Jan Ciechanowicz ma już niemały dorobek publicystyczny. Wydał broszurę Współczesny katolicyzm a pokój (Mińsk 1985); jest współautorem kilku książek z dziedziny filozofii. Występował na łamach prasy litewskiej, a także w Kraju: w „Twórczości”, „Kamenie”, „Życiu Literackim”.
Książka W kręgu postępowych tradycji poświęcona jest udziałowi Polaków Wileńszczyzny i graniczących z nią rejonów w ruchu narodowowyzwoleńczym i rewolucyjnym od początku XIX i w pierwszej połowie XX wieku...
– Jan Ciechanowicz – jeden z przedstawicieli coraz liczniejszej nowej inteligencji wileńskiej – swoją publicystyką konsekwentnie przypomina o tym, że Polacy, którym zawsze były bliskie ideały wolności, demokracji i postępu, mają w walkach o te ideały chlubne tradycje także na rosyjskiej ziemi, gnębionej przez carat. Dziś ich następcy swoim wysiłkiem i zdolnościami aktywnie włączają się w rytm współczesnego życia, przebudowy, modernizacji i demokratycznych przemian ZSRR”.

3 marca 1988 roku pismo Sajudisu „Atgimimas” (nr 9) opublikowało list Kazimierasa Garšvy, działacza antypolskiej organizacji „Vilnija” pt. „Były prodziekan –kandydatem na deputowanego ZSRR, w którym zgromadził stek oszczerstw, przeinaczeń i zmyśleń przeciwko Ciechanowiczowi, a kończył stwierdzeniem, że według artykułu 36 Konstytucji ZSRR „wszelkie rasowe lub narodowe jątrzenie lubpropaganda nienawiści są ustawowo karalne” i pytaniem do prokuratury, „czy przepis ten dotyczy też J. Ciechanowicza, kandydata na deputowanego”... W tym tekście – jak zawsze – jakakolwiek próba Polaków, by bronić swych praw ludzkich, natychmiast była określana jako „jątrzenie” i sianie nienawiści do Litwy:
„Š. m. vasario 11 d. „Sovetskaja Litva” redakcijos prieraše prie lvano Tichonovičiaus (dažniau pasirašinéjančio Janu Cechanovičiumi) straipsnio teigiama, jog „i viešą kritiką savo adresu kiekvienas pilietis turi turéti galimybę atsakyti taip pat viešai”. Tame pačiame laikraštyje gal tures tokią galimybę ir peikiami „tokie autoriai, kaip K. Garšva, l. Šimelionis ir jiems panašus”? Tuo labiau kad „Sovetskaja Litva” apie lenkus spausdino ir daugiau tendencingų dalykų: vasario 10 d. vedamajame anonimiškai smerkiami mokslininkai, esą neigiantys lenkų buvimą Lietuvoje (nors tokių mokslininkų néra), 1988 m. gruodžio 30 d. T. Pušinos apžvalgoje iškraipytas M. Gorbačiovo pasisakymas dél „nacionalinių rajonų ir apylinkių tarybų” (plg. „Litieratura ir menas”, 1988 01 21), dar anksčiau spausdintas klaidinantis M. Butrimovič straipsnis. Iki šiol nutylimi atsakymai i tas publikacijas.
Priešingai l. Tichonovičiaus teigimui, apie jj atskirai ar su I. Šimelioniu niekur nebuvau rašęs: 1989 m. „Tarybinio mokytojo” 4 numeryje l. Tichonovičiaus pavardé iš visó neminima, o 1988 m. „Atgimimo” 4 numeryje „Vilnijos” draugijos rašte, pasirašytame S. Trepšio, K. Garšvos, A, Gorodeckio, A. Romančiuk, l. Tichonovičius minimas vieninteliame sakinyje: „Rugséjo 23 d. radijas perdavé „privočią” Sajudi šmeižiančią J. Cechanovi2ciaus kalbą ir t.t.”. Jeigu teigiate, jog tai netiesa, tą pasisakymą per Vilniaus radijo laidą lenkų kalba nesunku išspausdinti.
Tebedésłydamas Pedagoginiame institute, docentas skelbiasi atleistas iš darbo (kaip nesusidorojantis su pareigom atsisveikino tik su prodekano vieta) ir dél to visų žmonių vardu nusivilia pertvarka. Kokie „smeižikai” jj verté palikti gimtąją Baltarusiją, Maišiagalos mokyklą, Ateizmo muziejų, „Czerwony sztandar” redakciją?
l. Tichonovičius prieš rinkimus pats bando „ginti savo gerą vardą”. Iš jo nurodytų penkių leidinių nei „Atgimimas” nei „Sąjudžio žinios”, nei „Kalba Vilnius” nespausdinami su šukiu „Visų šalių proletarai, vienykités!”. „Tarybinis mokytojas” apie l. Tichonoyičių iš viso neraše. Minétų leidinių publikacijos rašytos (dvi ir spausdintos) pemai, paskutinioji „Tarybiniame pedagoge” – sausio 21 d., tuo tarpu apie jo iškélimą j „TSRS liaudies deputatus” sužinojome iš „Vakarinių naujienų” sausio 31 d. Taigi bent keturių iš penkių straipsnių nejmanoma susieti su kandidatų j deputatus kélimu ir „konkuravimu” kažkodél su V. Čepaičiu. Rusai ir Žydai nurodytose publikacijose iš viso neminimi, tai kam jas vadinti antirusiškomis, antižydiškomis? Dél l. Tichonovičiaus dezinformacijos, tautinių grupių kiršinimo „Czerwony Sztandar” (1987 04 08), „Gimtasis kraštas” (1987 09 24) raše dar užpernai.
Kandidatas j deputatus rašo: „Visada jaučiau nuoširdžią pagarbą liełtvių tautai ir jos łeisétoms teiséms”. Bet anksčiau jis kursté reikalauti ir lenkų valsłybinés kalbos Liełuvoje (žr. laikrašti „Czerwony sztandar”); vasario 11 d. per registravimą j kandidatus, nekalbédamas lietuviškai, pripažino konstituciškai jteisintą valstybinę lietuvių kalbą, o kitą dieną „Jedinstvos” mitinge jau teigé, kad lietuvių kalba valstybiné gali buti, gali ir nebuti.
Pakankamai yra liudininkų, kai 1988 m. lapkričio 12 d. Maišiagalos kulturos namuose l. Tichonovičius skleidé gandus, absoliučiai neigé okupantų pilsudskininkų lietuvių tautai padarytą kulturinę, teritorinę, fizinę, ekonominę žalą, niekino kvalifikuotų istorikų, kalbininkų teiginius apie krikščionybés jvedimą Lietuvoje, vietinių lenku kilmę, pavardes (pasaulinio garso baltisto prof. Z. Zinkevičiaus kalbotyros žinias prilygino trečios klasés moksleivio žinioms ir t. t., dezinformavo, kad seniau Lietuvoje gyvenę finai, o lietuviai – tik prie Volgos, kad Lietuvos ir Baltarusijos TSR lietuviai negalj susikalbéti ir t. t. Lenkų skaičių Lietuvoje padidino nuo 7,28 procento iki 8 proc., o Tarybų Sąjungoje – nuo 1.15 miliono iki 2 milijonų. Ar visa tai yra aktyvus dalyvavimas ginant „Vilniaus krašto lenkų teises”, ar iš tikro l. Tichonovičius „tapo respublikos (=Respublikos) lietuviškos spaudos šmeižikiškos kampanijos objektu”, kaip teigiama vasario 12 d. „Jedinstvos” išplatintoje proklamacijoje?
Laikraščiuos „Krajobrazy” (1988 06 26, p. 3) ir „Czerwony sztandar” (1988 08 10 ir kt.) l. Tichonovičius informavo, jog lenkiškų mokyklų Lietuvoje sumažéjo nuo 250 iki 92, nutylédamas, kad 1960–1961–1987–1988 mokslo metais dél mokyklų stambinimo ir mažesnio vaikų skaičiaus (lietuviškų taip pat) Lietuvoje jų sumažéjo nuo 4029 iki 2036. Lenkai dažniausiai siunčia vaikus j lenkiškas ir rusiškas mokyklas, o minétame „Krajobrazy” numeryje teigtama, jog tévai skatinami „siųsti vaikus j lietuviškas klases. Jeigu direktorius lietuvis, lenkas – traktoristas”, nieko kito esą negalima laukti. Iš tikro Sačininkų, Vilniaus rajono mokyklų vadovybéje daugiausia – lenkų (plg. „Kalba Vilnius”, 1989. Nr. 7, p. 12).
Pagal TSRS Konstitucijos 36 straipsnj „visokia rasinio arba nacionalinio išimtinumo, nesantaikos arba niekinimo propaganda – baudžiama pagal jstatymą”. Nejaugi l. Tichonovičius, jregistruotas TSRS liaudies deputatu, rinkiminiu laikotarpiu tokią propagandą tęs?
Kazimieras Garšva

* * *

8 maja 1988 „Trybuna Opolska” zamieściła mój artykuł pt. Wystarczał za seciny:
„Jakub Gieysztor, jeden z przywódców powstania styczniowego na Litwie, pisał: „Przy gorącym patriotyzmie odznaczał się Kalinowski krańcowymi teoriami, kochał lud, w nim widział przyszłość Polski. Wytrwałości niezrównanej jak i osobistego poświęcenia, był najpiękniejszym, najczystszym przedstawicielem niezrównanego spiskowca, ten jeden człowiek wystarczał za seciny...”
Ród Kalinowskich wywodzi się prawdopodobnie z Podlasia lub Mazowsza Z rodzin noszących to nazwisko, a osiadłych na wschodnich terenach Rzeczypospolitej, pochodzi wiele sławnych postaci.
Konstanty Wincenty Kalinowski urodził się 21 stycznia 1838 roku w Mostowianach powiatu wołkowyskiego, guberni grodzieńskiej. Byt synem Szymona i Weroniki z Rybińskich. Ojciec był właścicielem niedużej manufaktury tkackiej.
W latach 1850–1855 Konstanty uczęszczał do sławnej szkoły w Świsłoczy, przed laty uczyli się tam m.in. Józef Ignacy Kraszewski i Józef Kowalewski.
Po ukończeniu gimnazjum udał się Konstanty do Moskwy, gdzie studiował już jego starszy brat Wiktor, obydwaj bracia przenieśli się do Petersburga, studiowali tam na uniwersytecie.
Na uniwersytecie petersburskim włączył się Konstanty do pracy polskich organizacji patriotycznych i rosyjskich kółek rewolucyjnych. Poznał tam m.in. Zygmunta Sierakowskiego, Jarosława Dąbrowskiego i Walerego Wróblewskiego.
Od 1861 roku uprawiał agitację antycarską wśród chłopów na Wileńszczyźnie i Grodzieńszczyźnie, od lipca 1862 do 1883 r. wydawał drukowaną łacińską czcionką gazetę w języku białoruskim – „Mużyckaja Prauda”, pisał pod pseudonimem „Jaśka haspadar z-pad Wilni”.
Jeden z powstańców, Jerzy Kuczewski-Poraj, wspominał: „W tej porze zjawiło się pisemko tajne rewolucyjne przez pożogę i krew zmierzające do poduszczenia włościan przeciwko Moskalom, urzędnikom i dawnym panom. Włościanie powoływani byli do wymierzenia sami sobie sprawiedliwości za pomocą rzezi. Pisemko to, redagowane w języku białoruskim pod tytułem „Mużycka Prauda Janka iż pad Wilni” w tysiącznych egzemplarzach rozrzucane było”. Chłopi jednak nie ulegli namowom. Otrzymali przecież formalnie wolność osobistą i nieco ziemi, co uważali za wielki dar ze strony cara-ojczulka; instynkt samozachowawczy ostrzegał ich, że z Moskwą trudno podjąć walkę. Nie angażowali się więc – poza wyjątkami – w powstanie. „Mużycka Prauda” w żadnym razie celu swego dopiąć nie mogła” – stwierdza z przesadą pamiętnikarz.
Rola „Mużyckiej Praudy” w uświadomieniu chłopów białoruskich i polskich była duża, przeciwstawiała się prymitywnej, antypolskiej propagandzie caratu na polsko-litewsko-białoruskim pograniczu. Propaganda taka prowadzona była od lat, miała na celu przeciwstawienie chłopstwa inteligencji szlacheckiej, która była nosicielką demokratycznych ideałów i główną siłą postępu duchowego na tych ziemiach.
W tomie Ruch rewolucyjny na Litwie i Białorusi. 1861–1862 r., Moskwa 1964, zamieszczono interesujący dokument, oto fragmenty: „Jenerał Nazimow w lipcu r. b. [tzn. 1861] wyjechał z Wilna; udał się przez Lidę, Słonim, szosą Brzesko-Bobrujską do Brześcia Litewskiego, a z powrotem na Wysokie Litewskie, Białystok, Grodno... Jenerał przemawiał do włościan, powtarzając kilkakrotnie w miejscach, gdzie się zatrzymywał, raz w swojej głowie ułożoną przemowę...
Po uprzejmym przywitaniu dostojny urzędnik zaczynał zwykle od tego: »Czy wiecie, że teraz jesteście wolni? (wszystko mówił po rosyjsku). Nikt teraz nie ma prawa was karać; władza panów już się skończyła. Oni was we wszystkim ugniatali. Pamiętajcie, pamiętajcie co oni z wami robili! A ci ekonomowie ostatniego ducha z was wydobywali, jesteście oswobodzeni! Ja to wam zrobiłem... Módlcie się za cara! Pomyślcie tylko sami, co dla was zrobiono w tych ostatnich latach. Czy słyszana to rzecz, aby przez 5 lat nie brać rekruta? A przed tym jak było? O, wszystko to wasi panowie! (ściskając pieści). Oni was.. Rząd od dawna myślał o waszej ludności, ale panowie... Ale teraz całe ich panowanie skończyło się. W niczym już nie mają władzy! Im to nieprzyjemnie, wcale nieprzyjemnie... ale dosyć już tego, basta z nimi! Oni teraz śpiewają po kościołach... Proszą Boga, żeby wróciły się dawne tyrańskie czasy, żeby znowu mogli ugniatać«”.
W ten sposób przebiegły generał wmawiał ciemnym kmiotkom, że oto „polscy panowie” chcą powstać przeciwko carowi, który nadał chłopom ziemię... Nie doceniał swoich słuchaczy generał. W jednej miejscowości na Oszmiańszczyźnie tak przebiegała jego rozmowa z włościanami:
„– Wiecie, że teraz jesteście wolni, ze nikt nie ma prawa was karać?
– Jaka tam swoboda, biją, na pańszczyznę pędzą...
– Nie słuchaliście, no to dobrze, że biją... Ale bić nie wolno, ja wiem o wszystkim...
– I cóż z tego, u nas jeszcze jakkolwiek, ale w lwiu, jak najechali Moskale, końmi tratowali, naród na śmierć zabijali.
– Tak, tak, było. Ja sam, sam kazałem dobrze bić. To z mego rozkazu. Ale to nic! Wy teraz jesteście wolni. Poszoł won!” I dodał zwracając się do adiutanta: „Słyszałeś, jakem im tłumaczył! Nu! Żeby każdy nie żałował pracy, a starał się wytłumaczyć chłopom, to zrozumieliby, co to jest wolność, i byłby porządek”.
W Słonimie odbyła się pogadanka jeszcze bardziej skuteczna
„– Nikt was nie ma prawa karać, ani pan, ani ziemski sąd, ani gubernator, ani nawet ja sam. Jednakże, powinniście odrabiać, jak dawniej powinności” – zwrócił się do gromady chłopów. Jeden z nich na to:
„– Jakże odrabiać pańszczyznę, kiedy w Słonimiu na rynku bębnili, że tego robić już nie trzeba”. Generał użył bardziej konkretnych argumentów niż słowne... złamał kij, który trzymał w ręku, na głowie biedaka. Kazał pochwycić pokrwawionegoi wybębnić mu 50 pałek”, wyrok został natychmiast publicznie wykonany, przekonał resztę wątpiących, że oto spłynęła na nich z Petersburga prawdziwa łaska cara...
„Mużyckaja Prauda” wiele zrobiła zarówno dla socjalnego, politycznego, moralnego, jak i narodowego uświadomienia białoruskojęzycznego chłopstwa.
Kalinowski, wywodzący się z polskiej rodziny szlacheckiej, był zwolennikiem samookreślenia wszystkich narodów, w tym też zupełnej niezależności Litwy i Białorusi zarówno od Rosji jak i od Polski (stąd „Biali” nazywali go „separatystą”),
Od lata 1862 roku Kalinowski przebywał w Wilnie, wszedł tu w skład tzw. Komitetu Ruchu i zaczął odgrywać w nim ważną rolę. Z czasem, kiedy organizacja się rozrosła, zaczęły się uwidaczniać rozbieżności. „Wzajemne paszkwilowanie się było ciągłe, nieraz rozumna jaka myśl, byleby z przeciwnego obozu, była z pogardą traktowana... Zawziętość przyszła do tego stopnia, iż za zaletę uważano, aby wbrew sobie różne zasady przyjmować”.
Według ówczesnych świadectw Kalinowski również nie grzeszył cierpliwością i wyrozumiałością dla odmiennego zdania. Jeden z jego współpracowników wspominał:
„Kalinowski był tylko z ludem, jako chłopoman... Zaprzeczał wszystkiemu, nie dał nikomu mówić... Przyjmował każdy motor socjalny do wywołania zawichrzenia, nie troszcząc się na dziś, jakie skutki z tego będą... Mając za sobą przeszłość stosunków z ludem, szukał w głuchym jęku niewoli owej siły do podniesienia ludu, na postawę walczącego rycerza w imię pogwałconych praw człowieka. Widział to tętno ogólne we włościaninie, jak Polska jest szeroka. Na to działać więc zamierzał i tu punkt wyjścia do działań wskazywał...”
Całą energię poświęcał pracy z ludźmi. Założył i redagował również pismo w języku polskim – „Chorągiew Swobody”.
Po wybuchu powstania styczniowego był zastępcą naczelnika miasta Wilna, później komisarzem w województwie grodzieńskim, gdzie zorganizował liczne oddziały chłopskie. Po kilku miesiącach, pod naciskiem wojska i szpiegów Murawiewa, powrócił do Wilna. Został pełnomocnym komisarzem Rządu Narodowego na Litwę i nadał ruchowi radykalny charakter.
Zdradzony przez niejakiego Parfianowicza, białoruskiego przyjaciela, został Kalinowski w nocy z 9 na 10 lutego 1864 roku schwytany przez carską policję.
Śledztwo trwało ponad miesiąc, więzień nie wydał nikogo, ułożył wtedy „List spod szubienicy”:

„Więc gdy moje słowa
przemienią się w czyny,
Do walki za prawdę
prowadź swoje syny,
Bo jedna jest prawda
wolnego narodu,
Zdobyć wolność, chwałę;
nie doznać zawodu”.

Konstanty Kalinowski został skazany na śmierć i powieszony 22 marca 1864 roku o godzinie 10.30 na placu Łukiskim w Wilnie. Kiedy nazwano go podczas odczytywania wyroku „dworianinem”, miał zawołać: „Szlachty nie ma, wszyscyśmy równi!”

* * *

14 maja 1988 „Trybuna Opolska” wydrukowała jeszcze jeden mój artykuł pt. „Rok 1863”, z pewnością czytany też przez pracowników bezpieki sowieckiej w Wilnie i Warszawie: „Ksawery Pruszyńskł pisał o zajściach ulicznych z 1861 roku: „Gdzie indziej zwiastunami zmian politycznych są ulice pełne ludzi, w Polsce z dawna zaczynało się od kościołów i obchodów... Naraz od Bernardynów wysunął się jakiś pochód. Sotnia Kozaków runęła z miejsca, jakby chcąc zdeptać zarodek buntu. Właśnie go wznieciła. Tym, co napadła, był zwykły, nikomu nie znany, pogrzeb. Ale w międzyczasie ksiądz, trumna, katafalk – wszystko to leżało już na bruku, stratowane przez konie kozackie... Pięć niewinnych ofiar poległo od strzałów...”
To zdarzenie uświadomiło ówczesnym Polakom, że mają do czynienia z wrogiem, który rozumie tylko język przemocy.
W maju 1862 roku konfident policji pisał w raporcie: „Rozpoczęły się po kościołach nabożeństwa majowe. Wczoraj w jednym kościele ksiądz zaintonował zwykłą pieśń kościelną na nutę zakazanego hymnu... Aresztowano jednego studenta”. Fragment innego dokumentu: „Wczoraj uczniowie gimnazjalni i kobiety śpiewali hymn zabroniony w kościele św. Krzyża... Aresztowano pięciu młodych ludzi i dwie kobiety. Tłum usiłował uwolnić aresztowanych...” Doszło w końcu do wydarzenia, które wstrząsnęło całą Warszawą i wywołało falę protestów. Policja w kościele Kapucynów aresztowała dziewczynę. „Zaprowadzona do ratusza – czytamy w dokumencie – gdzie wobec żołdactwa pod pretekstem rewizji poczęto ją rozbierać do naga. Wstyd, zgroza i oburzenie tak silnie podziałały na słaby organizm nieszczęsnej ofiary, iż w rękach oprawców skonała...”
Zaborcy zdawali sobie sprawę z możliwego rozwoju wydarzeń, mogli pójść na ustępstwa i rozładować napięcie; nie uczynili tego. Gubernator Warszawy Lueders (według arcybiskupa Felińskiego „dzielny wojskowy gotów na rozkaz cesarza wyrżnąć choćby cały kraj, ale poza służbą frontową nie znający się na niczym”) mówił w 1862 roku: „Stoimy na wulkanie, który lada chwila wybuchnąć może, liczyć zaś nie możemy na nikogo oprócz na wojsko oraz na własnych urzędników. Polacy dzielą sięwprawdzie na białych i czerwonych... co do mnie wszakże uważam białych za daleko niebezpieczniejszych... Czerwoni porwą za bron, my ich zdusimy i na tym się cała komedia skończy. Ale te białe łotry, jeśli się im uda opanować rewolucję, gotowi nas wszystkich stąd wykurzyć”.
22 stycznia 1863 roku małe oddziały powstańcze uderzyły na załogi rosyjskie w Królestwie Polskim. Lasy, ulice miast i miasteczek rozbrzmiewały hukiem wystrzałów; oddziały powstańcze, które w pierwszym dniu walki liczyły 4,5 tysiąca źle uzbrojonych młodych ludzi, z czasem się rozrosły. Zryw zbrojny był moralnie i materialnie popierany przez dość szerokie rzesze ludności. Powstanie styczniowe, wywołane w trudnych okolicznościach, bez gotowej armii, trwało najdłużej z dotychczasowych. Nie znaczy to, że cały naród i wszystkie warstwy w jednaki sposób wsparły rewolucję. Chłop polski (szczególnie na Kielecczyźnie i w Płockiem) uważał często za swego „cysorza”. Badania prof. Stefana Kieniewicza wykazały, jaki był skład społeczny uczestników powstania. W zachodniej części Królestwa wśród powstańców przeważała biedota miejska i inteligencja pochodzenia szlacheckiego, we wschodniej – szlachta zaściankowa i chłopi, na ziemiach litewsko-ruskich – drobna szlachta, oficjaliści dworscy, ludność wiejska wyznania katolickiego. Tam też wielu bogatych ziemian przystąpiło do zrywu, tam bowiem ucisk żywiołu polskiego był szczególnie dotkliwy.
Służba w oddziałach powstańczych odbywana była wyłącznie ochotniczo, przez formacje te w ciągu 18 miesięcy walk przewinęło się około 200 tys. ludzi.
Powstańcom nie udało się wyzwolić na dłużej żadnego większego terytorium, na którym władza narodowa mogłaby działać otwarcie. Działało jednak sprawnie zorganizowane polskie państwo podziemne i jego służby, od poczty poczynając na dyplomacji kończąc. Stoczono ok. 1200 potyczek, były wśród nich i efektowne zwycięstwa. Dynamikę powstania hamowały próżne nadzieje na pomoc Zachodu. Adam Jerzy Czartoryski doradzał rodakom: „Swoje robić, a na nikogo nie rachować...” Zawiodły też nadzieje na wybuch walk rewolucyjnych w Rosji, gdzie narastać zaczęły antypolskie nastroje szowinistyczne.
Tym większym bohaterstwem i poświęceniem musieli się wykazać powstańcy. Nie zabrakło ofiarności wśród ludności cywilnej; zdumiewającą siłę ducha zademonstrowały wtedy kobiety polskie, wynosiły rannych z pobojowisk, leczyły ich w dworkach szlacheckich i chatach chłopskich, organizowały zaopatrzenie, lały kule, dostarczały ukrywającym się przed policją i wojskiem pieniądze i fałszywe dokumenty. Jako powstańcze kurierki wsławiły się wtedy m.in. Eliza Orzeszkowa, Apolonia Matlińska, Helena Majewska-Kirkorowa, siostry Guzowskie i siostry Heurich, Wanda Umińska i wiele innych.
Niemało Polek walczyło w oddziałach powstańczych; Henryka Pustowojtówna, córka Polki i rosyjskiego generała, pełniła funkcje adiutanta przy powstańczym dowódcy Langiewiczu. Inną bohaterką 1863 roku była Maria Piotrowiczowa. Walczyła ona w oddziale kosynierów i zginęła w potyczce z wojskami rosyjskimi. Ciężko ranna w bitwie została Lucyna Skrzyńska (Żukowska), była potem przez wiele miesięcy więziona w twierdzy. O innej Polce mówi list gończy policji carskiej: „Zielińska Stanisława z Warszawy, lat 20, średniego wzrostu, niebieskie oczy. Nosi ubranie męskie, brała udział w powstaniu z bronią w ręku. Krawczyni. Po rozbiciu oddziału osadzona w Ołomuńcu. Zbiegła dnia 2 lipca 1863”.
Zabawną historię o białogłowach ze wsi Czarna pod Lublinem zapisał pewien Francuz, walczący jako ochotnik w powstaniu 1863 r. Zmęczeni żołnierze rosyjscy, poszukujący powstańców, zatrzymali się we wsi na nocleg. Gdy Rosjanie obudzili się rano, stwierdzili z przerażeniem, że zniknęła ich broń i amunicja. Oficer piorunował, zarządził dokładną rewizję wszystkich chat, groził, że jeśli znajdzie gdzieś choćby sztukę broni, mieszkańcy zagrody zostaną rozstrzelani. Niczego nie znaleziono, gdyż kobiety jeszcze nocą odniosły całą zdobycz do lasu. Odtąd Rosjanie, nocując w polskich wsiach, obawiali się nawet wieśniaczek i dzieci, rozstawiali straże.
Nie uniknęły uczestniczki powstania represji, nie ominęły ich aresztowania i zsyłki, zabraniano nosić żałobę po krewnych, zmuszano do uczestnictwa... w zabawach.
Zachował się w pamięci współczesnych bal w Łomży, który odbył się w grudniu 1863 roku. Miasojedow, naczelnik miasta, kazał sprowadzić do sali balowej skutego łańcuchami więźnia Majewskiego i tańczył na jego oczach z żoną skazańca...
Apolonię Sierakowską, żonę Zygmunta Sierakowskiego, odwiedził w więzieniu kat Litwy Murawiew „Wieszatiel”. Kazał stracić męża Sierakowskiej i brata, a jej – spodziewającej się dziecka – obiecywał, że w wypadku gdy narodzi się syn, zostanie jej odebrany i wychowany na prawdziwego Rosjanina.
W powstaniu styczniowym wzięło udział kilkuset ochotników różnych narodowości; byli wśród nich: Ukrainiec Andrij Potiebnia, Francuz Francoise Rochebrune, Kozak doński Mitrofan Podhaluzin, Włoch Francesko Nullo. Nie zabrakło w powstańczych oddziałach Węgrów, Anglików, Czechów, Słowaków, Serbów, Szwedów, Rosjan, Austriaków, Szwajcarów, Norwegów, Szkotów. Powstanie poparli moralnie Mazzini i Garibaldi, Hercen i Bakunin. Karol Marks i Fryderyk Engels natychmiast po wybuchu rewolucji w Polsce zażądali na łamach „Neue Rheinische Zeitung”, by Prusy wypowiedziały wojnę Rosji.
Dużą rolę odegrali w powstaniu styczniowymi również Żydzi: byli kurierami, dostawcami broni, wywiadowcami.
O sprawie tej dość długo niechętnie pisali historycy, ostatnio jednak pojawiają się „teorie” głoszące, że powstanie 1863 r. było „żydowsko-niemiecką prowokacją”. Znany pisarz Jan Dobraczyński napisał m.in.: „można powiedzieć, że powstania pragnęli: światowy obóz rewolucyjny, masoni, Żydzi, Prusy i Austria. Zgodnym wysiłkiem popychali poczciwych Polaków do tej akcji”. Chcieli, używając Polaków jako narzędzia, szkodzić Rosji. O 1863 r. pisze Dobraczyński: „Powstania chciały Prusy, a przede wszystkim Bismarck, od 1862 premier pruskiego rządu, a przedtem poseł pruski w Petersburgu. Ten junker pruski nienawidził Polski i czuł – podobnie jak niegdyś Fryderyk Wielki – iż podstawą sojuszu Rosji z Prusami jest utrzymywanie w Rosji przekonania o »niebezpieczeństwie polskim«”. Są ślady, że Prusy na parę lat przed powstaniem wspierały w Królestwie działalność rewolucyjną. Bismarck wiele zrobił, by na dworze petersburskim zapanował kierunek antypolski, aby osłabło „dążenie do panslawistycznego, antyniemieckiego, polsko-rosyjskiego braterstwa”, Bismarck chciał wybuchu powstania, gdyż uznał, że tylko walka zbrojna może zniszczyć zarysowujące się możliwości zrozumienia sprawy polskiej w Petersburgu.
Posługiwał się różnymi metodami. Wydana przed kilku laty książka Fritza Sterna „Gold and Iron”', przypomina mało znaną historykom postać bankiera-milionera Gersona Bleichrödera. Był on przyjacielem i doradcą Bismarcka, „przepadał za towarzystwem ludzi inteligentnych, szczególnie żydowskich dziennikarzy i finansował wszystkie legalne i nielegalne działania wielkiego kanclerza. Otrzymał za to Żelazny Krzyż i został zaproszony do Wersalu na uroczystość ogłoszenia Cesarstwa. Bleichröder służył Bismarckowi przez trzydzieści lat. Umarł jako ortodoksyjny Żyd. Jego syn został protestantem, wnuk kandydował do NSDAP...
Przez takich ludzi jak Bleichröder Bismarck miał wpływ na Żydów w Królestwie. Trzeba pamiętać, że Żydzi stanowili tam 11 proc. ludności. W społeczeństwie żydowskim w połowie XIX wieku zachodził proces „wychodzenia z getta”, wielu Żydów istotnie wyszło wtedy z getta, zerwało z izolacją i walczyło o swe interesy już na szerszej arenie. Zdarzało się, że wspomagali zaborców – dało to Engelsowi powód do nazwania Żydów „idealnym wcieleniem świństwa i szachrajstwa”.
Maurycy Mochnacki pisał w „Powstaniu narodu polskiego”, że polityka Mikołaja I zapewniła powstańcom 1830 r. wsparcie ukazem prześladującym „ród Jakuba od sześciu wieków osiadły w Polsce, nadany od książąt i królów polskich licznymi przywilejami”, osłabiła szczere jego do tronu przywiązanie. „Przyjaciół Moskwy w polskich guberniach odmienił w przeciwników”. Do rozbiorów cieszyli się Żydzi w Polsce dużymi swobodami, administracja carska zaczęła z czasem ograniczać ich prawa. Pisał Mochnacki: „Nie wolno było Żydom przebywać we właściwych moskiewskich guberniach. Mogli oni tylko w polskich zostawać prowincjach. Lecz ten zakaz ściśle przestrzegany nie był, stosunków handlowych nie utrudniał. Od wstąpienia na tron Mikołaja I obostrzono rygor prawa... Rząd moskiewski targnął się na ludność i zarobek w ogromnej cara dziedzinie. Żydów w »nastojaszczych« guberniach jest pomimo zakazów bardzo wiele, choć im nikt tego nie dowiedzie, że są Żydami. Żydzi tamtejsi tysiącznymi ogniwami połączeni z Izraelem w Polsce i całej Europie, daleko więcej mogą, aniżeli się zdaje samym Moskalom... Kierują wszystkimi operacjami handlowymi. Niewidzialny, ale największy mają udział w przemyśle... We właściwej Moskwie są pośrednikami miedzy rządem i wielką częścią bogactwa narodowego... Cała niższa medycyna od Petersburga, Rygi, Wilna do Mińska, Witebska, Mohylewa, Grodna, Żytomierza, Kamieńca i Kijowa jest w ręku Żydów chrzczonych i niechrzczonych... Zapomniałem dołożyć, że cała policja tajna tak w Polsce kongresowej i w guberniach naszych, jak we właściwej Moskwie przez Żydów była sprawowana. Łatwo tedy wyrozumieć, co znaczyło oburzenie zrządzone w tym plemieniu niepolitycznymi ukazami cara... Żydzi wszystko mogący pod rządem moskiewskim po owych szczególnie ukazach zaczęli Boga prosić, żeby polskiemu błogosławił orężowi. Niebyliż to naturalni sprzymierzeńcy rewolucji?... Powstanie potrzebowało broni: czyżby jej nie dostarczył Izrael chrzczony i niechrzczony, widząc, że interes jego łączymy z własną sprawą?... Krótko mówiąc (i bodajby przyszłość korzystała z tego doświadczenia) każde powstanie w Polsce znajduje się w takim położeniu, w takich stosunkach z Żydami, że ten żywioł pozyskać wypada”.
Nie przypadkiem książka Mochnackiego ukazała się akurat w Berlinie, w księgarni Behra na Unter den Linden, w 1863 roku. Pisze Dobraczyński: „Żydzi prowadzili więc z Rosją swoją, własną wojnę, a ich interesy zbiegały się ze sprawą powstania i z intencjami Bismarcka...”
Nie jest to rozumowanie trafne. To, że niektórzy Żydzi uczestniczyli w naszym zrywie niepodległościowym, świadczy o ówczesnej wspólnocie interesów wszystkich ludzi uciskanych, dyskryminowanych przez Rosję. Zauważmy, że dwór carski z całą przenikliwością zorientował się w sytuacji, i po powstaniu robił wszystko, by przeciwstawić Polaków i Żydów od wieków żyjących obok siebie, nie w idyllicznej zgodzie, co prawda, ale w sąsiedztwie, zgodzie i wzajemnym poszanowaniu. Od lat siedemdziesiątych XIX wieku cenzorami, urzędnikami policji, konfidentami, prowokatorami ochrany były w zaborze rosyjskim często osoby pochodzenia żydowskiego. Przedmiotem specjalnej troski dworu petersburskiego było powierzenie Żydom antypolskich zadań, wykorzystanie inteligencji tego narodu, sianie antysemityzmu, odwracanie uwagi od prawdziwych zagrożeń.

W czasie powstania styczniowego zginęło (według Eligiusza Kozłowskiego) 36 tys. Polaków, kilkadziesiąt tysięcy skazano na katorgę i zesłanie (wielu z nich nie wróciło nigdy do kraju). Tysiące poszły na emigrację, ich dobytek skonfiskowano.
Zwyciężyć i spocząć na laurach – to klęska. Być zwyciężonym i nie ulec – to zwycięstwo” (Józef Piłsudski). Żołnierze Stycznia nie ulegli. O takich jak oni pisał ileż lat wcześniej Julian Ursyn Niemcewicz:

Tulmy łzy nasze: już jesteś
szczęśliwy;
Kto za Ojczyznę walczył,
poległ śmiały,
Już temu wieniec dał Bóg
sprawiedliwy
Wieczystej chwały”.

* * *

12 czerwca na łamach „Czerwonego Sztandaru” ukazało się kilka listów czytelników o problemach szkolnictwa polskiego na Litwie w rubryce: Czytelnikkontynuuje rozmowę. A jeżeli z ręką na sercu”:„Duże wrażenie zrobił na mnie opublikowany 15 kwietnia 1988 roku na łamach „Czerwonego Sztandaru” artykuł „Internacjonalizm naszego życia”. Z poczuciem taktu i na podstawie niebanalnych przemyśleń autor zasygnalizował kilka doniosłych aspektów sprawy narodowościowej na Litwie i szerzej, w skali ogólnokrajowej. Słusznie akcentuje on m.in. fakt, że kierowanie dzieci polskich do szkół litewsko czy rosyjskojęzycznych wcale nie ułatwia im dalszego startu. Oczywiście dobra wiedza litewskiego i rosyjskiego jest absolutnie niezbędna – aby dać sobie radę w przyszłości.
Nie wolno wszelako zapominać, że poznać naprawdę obcy język, wyczuć jego ducha i piękno można tylko na podstawie doskonałego opanowania języka ojczystego. My często tego nie rozumiemy i dlatego, niestety, z reguły nie potrafimy mówić poprawnie ani po polsku, ani po litewsku, ani po rosyjsku. Za nami idą i nasze dzieci, których pozbawiamy nieraz świadomie jednej z największych w życiu radości – nauki we własnym języku. Słusznie autor artykułu podkreśla, że „Litwini” czy „Rosjanie” wyrastający z takich – pożal się boże! – „Polaków” są równie marni. Kto nie cenił rodzimej polskości, nie będzie też przywiązywał znaczenia do nabytej rosyjskości czy litewskości.
Nie chcę nikogo obrażać, ale wydaje mi się, że do obcojęzycznych szkół kierują swe latorośle najczęściej rodziny o niskim poziomie kultury wewnętrznej, bez tradycji rodzinnych, dla których jedynym szczęściem jest pełny brzuch i głęboka kieszeń. A może to zresztą dobrze, że tracimy taki element?
Są jednak ludzie, którzy – nie bez pewnych podstaw – uważają, że start życiowy dziecka po polskiej szkole będzie trudniejszy. Nie chodzi tu, oczywiście, o samą szkołę, lecz o pewne mechanizmy socjalne, które w okresie zastoju faktycznie utrudniały nam, Polakom radzieckim, i start życiowy, i dalszy rozwój. Nie wolno wszystkich posądzać o lekkomyślność i wady moralne. Ludzie często na własnej skórze się przekonywali, jak niełatwo było wówczas być Polakiem. Dotychczas liczba studentów, naukowców, artystów, lekarzy, nauczycieli, pracowników aparatu zarządzania polskiego pochodzenia jest procentowo kilkakrotnie mniejsza, niż udział Polaków w ludności republiki. W okresie zastoju blokowano po prostu pewne drogi rozwoju – właśnie dlatego wielu rodziców Polaków uważało, że zapisać dziecko do polskiej szkoły „to nic nie da”, a tylko utrudni życie młodemu.
Na szczęście w trakcie przebudowy zmienia się atmosfera również w tej sprawie, a władze partyjne i państwowe republiki podejmują kroki, mające na celu faktyczne równouprawnienie obywateli polskiego pochodzenia z resztą mieszkańców Litwy. Nigdzie zresztą, w żadnej innej republice związkowej nie mamy tak dobrych warunków egzystencji, jak w Litwie, która zagwarantowała nam w okresie powojennym możliwości rozwoju narodowo-kulturalnego. Powinniśmy sobie wysoko cenić tę litewską życzliwość i zrozumienie naszych potrzeb duchowych. Odpłacamy się naszą dobrą pracą, rzetelnym codziennym wysiłkiem dla dobra naszej republiki.
Cieszy niezmiernie, że władze Litwy planują dalsze zwiększenie możliwości rozwoju aktywności kulturalnej Polaków litewskich. Nie wątpię, że troska ta i życzliwość zostanie przez nas doceniona i odpowiemy na nią jeszcze większą miłością i oddaniem naszej Ojczyźnie.
Przy okazji chciałbym się zwrócić do Redakcji z prośbą o pomoc w pewnej sprawie, nie tylko osobistej. Otóż w 1987 roku ukazała się w wydawnictwie „Szwiesa” moja książka w języku polskim pt. „W kręgu postępowych tradycji”. Została ona wykupiona (nakład wynosił tylko 1 tys. egz.) dokładnie w ciągu trzech tygodni, a do księgarni jeszcze przez dłuższy okres zwracali się ludzie chcący tę książkę nabyć. Dodam – grzesząc przeciwko skromności – że ukazały się w prasie litewskiej i polskiej pochlebne recenzje na tę edycję.
W zasadzie teksty naukowe i naukowo-popularne w języku polskim autorów piszących tu, w Litwie, po polsku prawie się nie ukazują. To samo dotyczy i twórczości literackiej. Uważam to za istotną lukę i ograniczenie naszych potrzeb kulturalnych. Bo jeżeli stanowimy około 8 proc. ludności republiki, to mamy chyba prawo do tego, żeby i książek w naszym języku i naszych autorów wydawano nie 0,001 procent, jak dotychczas, lecz nieco więcej. Mamy przecież swoje specyficzne potrzeby, mamy też teksty. Jedyną zaś możliwością publikacji są łamy „Czerwonego Sztandaru”, który przecież, robiąc co się da, nie jest w stanie zdziałać więcej niżmoże. Może by gazeta mogła ten problem postawić i spróbować rozstrzygnąć. Mam np. gotowy, rękopis szkiców historycznych, poświęcony sylwetkom J. Lelewela, T. Narbutta, A. Zdanowicza, M. Smotryckiego. Są to opracowania oparte na wileńskich archiwaliach, wiele w nich akcentów internacjonalistycznych, ideowo-wychowawczych. Wiem, że na to jest zapotrzebowanie. Ale jak to wydać? Prosiłbym redakcję wydrukować mój list.
Łączę najlepsze życzenia i dziękuję za wspaniały artykuł, który zachęcił mnie do napisania niniejszego listu.
Jan Ciechanowicz,
kandydat nauk filozoficznych
Wilnius

* * *

Pracuję w trójjęzycznej szkole i problemy, które się wyłaniają w dyskusji toczącej się pt. „A jeżeli z ręką na sercu...” są mi bliskie. W naszej szkole średniej w Baltoji Woke sytuacja jest podobna – z roku na rok zmniejsza się liczba uczniów w polskich klasach. Nauczyciele niejednokrotnie poruszali ten temat we własnym gronie i przed rodzicami. Staramy się dogłębnie wyjaśnić, skąd się bierze u rodziców ta niechęć do polskich klas? Obecnie, w okresie zapisów uczniów do pierwszych klas, sprawa ta znów staje się aktualna. Pozwolę więc sobie podzielić się niektórymi własnymi spostrzeżeniami na ten temat.
Język polski jest trzecim językiem w republice. W niektórych rejonach stanowi język ojczysty większości mieszkańców. Czy odgrywa on jednak jakieś większe znaczenie w życiu tych rejonów? Śmiem twierdzić – żadnego. Nie udało mi się jeszcze uczestniczyć w jakimkolwiek zebraniu prowadzonym po polsku, mimo że wśród jego uczestników większość osób stanowili Polacy. A czy dużo mamy agitacji poglądowej na ulicach naszych wsi i miasteczek, a także w WiIniusie wykonanej w jęz. polskim? Przykro, że nawet nazwiska wybitnych Polaków, przecież bliskich często sercu Litwina, Rosjanina i Białorusina oraz przedstawicieli innych narodowości, w wielu przypadkach występują w zniekształconych rosyjskiej lub litewskiej wersjach językowych. Dlaczego od lat spychana jest na ubocze sprawa muzeum – mieszkania A. Mickiewicza? Od kilku lat słuchacze audycji w języku polskim Radia Litewskiego postulowali przeniesienie tych audycji do programu pierwszego, ale wciąż to jest kwestią „niemożliwą” do rozwiązania, w co trudno uwierzyć. W tej chwili mam przed sobą kolejne wydanie kalendarza w języku węgierskim na rok 1988 wydawnictwa „Karpaty” z obwodu zakarpackiego na Ukrainie. Jest tu bogaty materiał historyczny i informacyjny, materiały dotyczące życia Węgrów na Ukrainie, utwory literatów węgierskich zamieszkałych naZakarpaciu, sprawy szkolnictwa itd. Czyli dla każdego coś bliskiego. Nakład – 14 tys. egzemplarzy (w całym ZSRR mieszka około 190 tys. Węgrów). A gdyby tak coś takiego przedsięwziąć u nas?
Powinniśmy prawdzie spojrzeć w oczy i o wielu rzeczach powiedzieć otwarcie, skoro jest to rozmowa „z ręką na sercu”. W szkołach polskich brak nam nauczycieli przedmiotowców, władających dobrze językiem polskim, np. biologów, lituanistów, od wychowania fizycznego itd. To odstraszyło w swoim czasie dyrektorów niektórych szkół, gdzie zanikły już polskie klasy. A i drugi problem. Jeżeli początkowa polska klasa będzie nieliczna – do 5 osób, to istnieje obawa, że po IV klasie władze oświatowe mogą ją zlikwidować, co w niedalekiej przecież przeszłości niejednokrotnie się zdarzało. Rodzice muszą mieć stuprocentowe gwarancje, że ich dziecko będzie mogło dalej kontynuować naukę w języku ojczystym – w jednej i tej samej szkole aż do jej ukończenia. W rejonach szwencziońskim, wareńskim, szyrwinckim, gdzie pozostało po jednej–dwie szkoły polskie, rodzice chcieliby również, żeby ich dzieci opanowały mowę ojczystą. A jak to zrobić od zaraz? Czy nie celowe by było w tych rejonach, gdzie zupełnie zanikły polskie klasy, poczynając od następnego roku szkolnego wprowadzić dla wszystkich chętnych uczniów fakultatywy, z tym, żeby później można było przejść już do kompletowania polskich klas. Zdaję sobie sprawę, że moje propozycje są wielce dyskusyjne, ale wydaje mi się, że redakcja, poruszając ten żywotnie ważny dla nas temat, chce przy pomocy czytelników znaleźć odpowiednie, najbardziej optymalne rozwiązanie.
Kończąc swój list chcę podziękować redakcji za udział jej przedstawiciela w spotkaniu w Rudnikach w rejonie szalczyninkajskim. W tym roku będziemy znów mieli w naszej Baltoji Wokeskiej Szkole Średniej pierwszą klasę z polskim językiem nauczania.
Roman Parylak,
zastępca dyrektora Szkoły Średniej
w Baltoji Woke
Rejon szalczyninkajski

* * *

„Jako były pracownik oświaty, czytam z dużym zainteresowaniem artykuły, dotyczące zagadnienia szkół polskich i polskości. Dziś zgłaszam swój punk widzenia. Dlaczego tak jest, że do szkół litewskich Litwinów zachęcać nie trzeba, do rosyjskich – Rosjan też nie, natomiast sprawę polskich dzieci, z polskich rodzin, trzeba aż tak szeroko omawiać?
Był czas, gdy na Wileńszczyźnie Polaków było dużo, a szkół z polskim językiem nauczania było więcej niż wszystkich innych: liczebność uczniów w szkołach była bardzo pokaźna. Nastąpiła jednak repatriacja, dużo rodzin wyjechało do Polski. Z kolei z przygranicznych rejonów Białorusi sporo ludności przyjechało do Litwy. Tu ich chętnie przyjęto. Było to po wojnie, w końcu lat 40 – początku 50. Szkół jednak z polskim językiem nauczania w m. Wilnius zostało bardzo mało. Czynna była właściwie jedna szkoła średnia nr 5, wtedy jeszcze nazywająca się gimnazjum.Polacy, którzy przyjechali z terenów białoruskich, a i miejscowi czuli się rozczarowani i pokrzywdzeni. Chcieli uczyć dzieci w języku ojczystym, ale nie było gdzie. Wtedy to, w roku 1948, strasznym okresie kultu jednostki, ze wszelkimi jego wypaczeniami, znaleźli się dzielni i odważni rodzice, którzy pojechali ze skargą do Moskwy. Widocznie mieli głębokie racje i argumenty, gdyż na wyniki nie trzeba było czekać: polecono otworzyć zamknięte szkoły polskie. Otwierano je z oporem. Pracowałem wtedy w szkole trójjęzycznej, gdzie dyrektorem był Rosjanin więc i szkoła była rosyjska (do klas rosyjskich posadzono dzieci polskie).
Rodzice tej szkoły czekali, kiedyż wreszcie otwarte zostaną klasy polskie? Rozpoczął się nowy rok szkolny, ale wszystko bez zmian. Poszli rodzice do Ministerstwa Oświaty Lit. SRR, i dopiero wtedy przyjechała komisja sprawdzić, dlaczego tak się dzieje. Po tej komisji otwarto polskie klasy, ale między nauczycielami na długo zapadła atmosfera milczącej niechęci: chodziło o zarobki, godziny lekcyjne itd.
Ci, którzy ukończyli szkoły polskie, zdobyli wykształcenie, oczywiście szanują swój język, swoją kulturę i w tym duchu wychowują dzieci, chociaż prawie wszyscy w miejscu pracy posługują się językiem rosyjskim lub litewskim. Ale właśnie dzięki nim istnieją do dziś szkoły z polskim językiem nauczania, w których uczą się kolejne pokolenia Polaków. Kończą te szkoły i doskonale sobie radzą na wyższych uczelniach. Znam kilku takich studentów, którzy mimo że ukończyli szkoły polskie, są prymusami, wyprzedzają tych, którzy studiują w języku ojczystym. Bowiem chcieć – to móc.
A więc najważniejsza jest decyzja rodziców. Częstokroć, gdy trzeba posyłać dziecko do szkoły, rodzice wybierają nie to, co określa jego przynależność do swojej kultury, tradycji przodków itp. ale co jest łatwiejsze dla mamy i taty. Czyli jaka szkoła jest blisko, do takiej oddaje się dziecko, a to, że nie czuje się ono swojo, spotyka się z wieloma trudnościami w nauce, tego nie chcą zrozumieć. Może potem, widząc to, żałują, że mogli o 15 minut wcześniej wstać, by towarzyszyć synowi lub córce te parę przystanków do szkoły, że teraz ich pociecha jest jakby poza nawiasem swoich rówieśników. Nie wie, do kogo należy, kim jest...
I jeszcze jedna sprawa niezmiernie, moim zdaniem, ważna. Jeżeli w każdej szkole nauczyciel powinien być Nauczycielem, właśnie przez duże „N”, to w szkołach mniejszości narodowych musi być wzorem we wszystkim: w pracy, na lekcjach i pozalekcjami. Mam na myśli tych nauczycieli – Polaków, którzy posyłają swe dzieci do szkół z innym językiem nauczania. Taka postawa pedagoga, szczególnie na wsi, niweczy wszystko, co głosi on na lekcjach. To bodajże w największej mierze zadecydowało o tym (szczególnie w małych miejscowościach), że ludzie zaczęli posyłać dzieci do szkół nie tyle bliższych, co „bardziej wygodnych”. „Skoro dzieci nauczycielskie tam się uczą, to widocznie tak lepiej” – rozważała część osób.
Wszystko, co wyłuszczyłem, są to sprawy dalszej i bliższej przeszłości, ale one spowodowały ciężkie psychiczne urazy kilku pokoleniom obywateli narodowości polskiej. Dziś sprawiedliwość zagląda we wszystkie zakątki naszego życia. Każdy rozsądny człowiek przykłada swój plaster uzdrowienia, by te rany przeszłości szybciej się zabliźniły. Dążenie do zachowania swej narodowości jest też tym plastrem. Z dumą spotykam uczniów, którzy po otrzymaniu matury w szkole polskiej, są dziś dziennikarzami, lekarzami, dyrektorami, nauczycielami, naukowcami, pracownikami na wysokich stanowiskach lub też doskonałymi fachowcami, cieszącymi się zasłużonym autorytetem, szacunkiem, uznaniem.
Niech tegoroczni maturzyści, ci, którzy przygotowywali się do dalszej nauki i solidnie pracowali, śmiało przekraczają progi wyższych uczelni. Na pewno utorują sobie drogę w życiu po ukończeniu szkoły z polskim językiem nauczania, czego z całego serca im życzę i jestem pewny, że marzenia ich się spełnią.
Pracownik oświaty, emeryt
(nazwisko i adres znane redakcji)
Wilnius”

* * *

Negatywne zjawisko – malejąca liczba uczniów w polskich klasach – budzi uzasadnione, jak widać z wypowiedzi na łamach naszego dziennika – zaniepokojenie Polaków. Zastanawiamy się, dlaczego Polacy posyłają swojej dzieci do rosyjskich szkół, czy klas. Jasne, że część osób sądzi, mylnie zresztą, że łatwiej jest trafić na studia po rosyjskiej szkole, niż polskiej.
Jako długoletnia nauczycielka Rukainiajskiej Szkoły Średniej (ostatnio już emerytka) stwierdzam, że tylko znikoma liczba uczniów – Polaków z rosyjskich klas naszej szkoły wstępowała na wyższe studia. Natomiast z polskich – poszczycić się możemy starszym wykładowcą WPIP Janem Syrojciem, 6 prawnikami, 6 wysokiej kwalifikacji specjalistami gospodarki rolnej na kierowniczych stanowiskach i dużą liczbą zdolnych pedagogów. Te autentyczne przykłady z naszej wiejskiej szkoły mówią o tym, że polskojęzyczna szkoła nie jest przeszkodą do uzyskania wyższego wykształcenia i pozycji w społeczeństwie. Jeszcze, moim zdaniem, bodajże największy ujemny wpływ na rodziców w wyborze szkoły dla dzieci ma częśćinteligencji urzędniczej, czyli przewodniczący niektórych rad apilinkowych, dyrektorzy szkół, przewodniczący kołchozów, specjaliści rolnictwa.
Nasi wielcy rodacy, którzy zmuszeni byli w swoim czasie opuścić Ojczyznę, niemal na wszystkich kontynentach świata zadziwiali cywilizowane narody swym patriotyzmem, twórczą pracą w dziedzinie kultury, techniki, wynalazków. Nie mam nic przeciwko narodowości rosyjskiej czy litewskiej, bądź jakiejkolwiek innej, ich językom. Owszem, absorbuje mnie ich świat duchowy, muzyka, literatura itd. Każdą zresztą inną narodowość człowiek kulturalny szanuje i ceni, ale i swojej pozostaje wierny.
Byłabym bardzo nieszczęśliwa, gdybym nie znała historii, literatury oraz języka swoich pradziadów i nie zaszczepiła miłości do języka ojczystego swoim dzieciom i uczniom. Obie moje córki otrzymały wyższe wykształcenie. Są zadowolone z życia i pracy zawodowej. Zamieszczona nie tak dawno w „Cz. Sz.” notatka pt. „Prośba o elementarz” wymownie świadczy o tym, jak Polacy mieszkający gdzie indziej tęsknią za swoim językiem. Na tle tego, jakże paradoksalnie wygląda sprawa ustosunkowania się niektórych Polaków na Litwie do naszego pięknego języka polskiego, do własnej narodowości. Mając możliwość kształcenia dzieci w języku ojczystym, sami zaprzepaszczają tę szansę. A więc, Rodacy! Nie bądźmy bezdusznymi ignorantami! Pozwólmy swoim dzieciom rozwinąć ich moralne wartości, nie wyrzekać się swego języka, a co za tym idzie i autentycznej narodowości!.
Maria Bałtrosz
Rejon wileński”

* * *

13 lipca 1988 roku „Czerwony Sztandar” pod rubryką „Z punktu widzeniaCzytelnika” opublikował tekst pt. „Potrzebny jest wzajemny szacunek”, w którym pisano: „Dobrze się stało, że „Czerwony Sztandar” zabrał głos w obronie godności narodowej Polaków (Jerzy Surwiło, „Rzetelność czyli odpowiedzialność za słowo „Cz. Sz.” 23.VI.1988) przed bezpodstawnymi atakami.
Moim zdaniem, do zwaśnienia Litwinów i Polaków używa się argumentów bezpodstawnych pod względem naukowym i amoralnych pod względem etycznym, apelujących do uczuć i emocji, do sfery irracjonalnej, do budzenia nieuzasadnionych żalów i nienawiści. Tak np. bez końca wałkuje się jako „dowód” na to, że ktoś nie jest Polakiem – bałtyckie brzmienie nazwiska (Mażuł, Miłto itp.). Nie jest to żaden argument. Nazwiska nadawano w różnych czasach i w różnych sytuacjach politycznych. Dlatego można np. mieć czysto niemieckie nazwisko, a być rdzennym Francuzem, Polakiem czy Żydem, nie mającym w żyłach ani kropli krwi niemieckiej. Podobnież około 10 proc. Niemców ma nazwiska wybitnie polskie (Kempiński,Zieliński, Zalewski, Wozipiwo, Wiszniewsky itp.). Dość dużo Litwinów ma nazwiska o polskim rodowodzie (Paplauskas, Astrauskas, Żeromskis, Zajonczkauskas i in.), a Polaków – o litewskim lub szerzej bałtyckim (Uczkuronis, Warżagolis, Perwejnis Jakubenas i in.). Przy tym często są to nazwiska pochodzące z języka jaćwieskiego (Strumiło, Jundziłł itp.). Nazwiska te nie są świadectwem spolonizowania czy zlituanizowania, lecz tylko i wyłącznie wzajemnych wpływów kulturalnych. Według ustaleń Organizacji Narodów Zjednoczonych istnieje tylko jedno kryterium określenia narodowości: własna świadomość narodowa danego człowieka. Ktoś może mieć chińskie imię i hiszpańskie nazwisko, ale jeśli szczerze i autentycznie uważa się np. za Żyda, to jest właśnie Żydem, a nie Hiszpanem czy Chińczykiem. I nikt nie ma prawa go na kogokolwiek przerabiać. Jest to elementarny wymóg kultury – tym razem – także politycznej.
Podobnież ma się sprawa z językiem. Na pograniczu kultur często obserwuje się tzw. dwu- lub nawet trójjęzyczność. Niekiedy kształtują się tu też pewne przejściowe dialekty czy gwary, nie należące w pełni do żadnego z języków literackich, jak np. owe słynne wileńsko-grodzieńskie mówienie „po prostemu”... I w tej sytuacji sam człowiek jako jednostka, jako osoba, rozstrzyga, kim on jest. Wszelkie próby narzucania mu z zewnątrz świadomości narodowej czy zmiany nazwiska (w Litwie burżuazyjnej, a i w okresie powojennym z niejednego Wieliczki próbowano czynić „Didysisa”, z Sokołowskiego – „Sakalauskasa”, z Kozłowskięgo – „Ożkinisa” itp.) są przejawem delikatnie mówiąc nietaktu.
Równie bezpodstawne są zarzuty, iż rzekomo Polacy przez wieki polonizowali Litwinów. W chwili nawiązania kontaktu z Wielkim Księstwem Litewskim Polska była kulturalnym, łacińskim krajem zachodnioeuropejskim. Toteż niektórzy mieszkańcy W.Ks.L. sami dążyli do zbliżenia z kulturą i narodem polskim, lecz za to już „odpowiedzialni” są oni sami; gdyż np. kojarzenie małżeństw z Polakami i Polkami, tak przyjęte na Litwie w XV-XVII st., należało wyłącznie do ich decyzji. W. Ks. L. było w czasie unii w pełni suwerennym państwem i Polacy z Korony nie mieli tu nigdy nic do powiedzenia. A że na Grodzieńszczyźnie, w okolicach Brześcia i Białegostoku część toponimów i hydronimów ma charakter bałtycki (przy przeważającej ludności polskiej), jest to pozostałość nie po Litwinach, lecz po Jaćwingach, którzy tu ongiś mieszkali. (Brandenburg, Drezno, Lipsk leżą na terenach, na których 800 lat temu mieszkały plemiona zachodniosłowiańskie; ba same te nazwy są niegermańskie. No i co z tego wynika? Też absolutnie nic...).
Nie sposób – z powodu braku miejsca – rozważyć w liście do gazety wszystkich pseudoargumentów wyciąganych do motywacji resentymentów antypolskich wypowiadanych przez niektórych publicystów rzekomo w imieniu „wszystkich Litwinów”. Chodzi o jedno – nie możemy dać się zwariować. Mimo nieporozumień,powstałych przeważnie w XX wieku, Polacy i Litwini nigdy nie upadli do poziomu, by się nawzajem wymordowywać. Nawet w napiętym okresie burżuazyjnym Litwy i Polski obie strony – przy wielu po prostu głupich krokach – zachowywały się dość rozsądnie i nie przekroczyły granic, za którymi zaczyna się nicość.
Litwa obecnie nie tylko uznaje naszą polską tożsamość narodową, ale też jako jedyna republika radziecka zapewniła nam w tak znacznej skali szkolnictwo, prasę, warunki do rozwoju kultury. Również w Polsce 14-tysięczne skupisko Litwinów ma swe pismo „Auszra”, szkoły, zespoły artystyczne, towarzystwo kulturalno-społeczne. To są fakty, a fakty to rzecz uparta. W ich świetle nikt mi nie wmówi, że Litwinów i Polaków dzieli odwieczna wrogość. Jeszcze w 1939 r. Litwa odmówiła wzięcia udziału w ataku na Polskę. A w rok później generał litewski Statys Rasztikis odmówił przyjęcia gratulacji Mołotowa z powodu zniszczenia „bękarta wersalskiego” – Polski. Odpowiedzią zacnego Litwina było: „Bez wolnej Polskie nie może być niepodległej Litwy”...
Wiele zamętu w stosunkach polsko-litewskich sprawiła kwestia Wilna, miasta, które było stolicą W. Ks. Litwy, lecz w którym większość mieszkańców stanowili w XIX-XX w. Polacy. Należało, oczywiście, ten problem rozstrzygać inaczej, niżeli uczynił to generał L. Żeligowski. Ale nie może przecież ten dramat być wiecznie nie gojącą się raną! Trzeba wreszcie zdobyć się na patrzenie w przyszłość i nie stawiać na ciągłe jątrzenie. Zatarg o Wilno stanowił sąsiedzki konflikt, jakich powstaje masa na pograniczu między różnymi państwami. Powinien też być dziś traktowany nie jako powód do dzielenia i antagonizowania naszych narodów, lecz raczej do obustronnej rozwagi. Wydaje się, że jak na razie intencje niektórych publicystów piszących po litewsku idą w przeciwnym kierunku, a ich publikacje rozpalają tylko niechęć do „tutejszych”.
Dzięki serdeczne „Czerwonemu Sztandarowi”, że udzielił riposty na nierozważny i kontrowersyjny artykuł A. Gorodeckisa w „Gimtasis Krasztas”. Nawiasem chciałbym zaznaczyć, że powiedzonko, na które powołuje się autor artykułu poprawnie pisze się „gente Lithuanus, natione Polonus”, a nie tak jak podaje „Gimtasis Krasztas”. Myślę, że nawet tak ostra polemiczna wymiana zdań prowadzić powinna do pojednania – przez wzajemne zrozumienie. A może by warto było zorganizować np. „okrągły stół”, rodzaj wymiany opinii między obu stronami, w której wzięłoby udział po paru naukowców i po kilku publicystów, zarówno ze strony litewskiej, jak i polskiej? Może uczyniłby to „Czerwony Sztandar” z „Komjaunimo Tiesa”?
Najwyższy czas skończyć z animozjami, mamy wspólną Ojczyznę, wspólny światopogląd, wspólne cele historyczne. Po co się więc dzielić, po co się wygryzać? Czy nie lepiej spokojnie bok o bok pracować, wzajemnie się szanując i wspomagając? W tym widzę rację i interes państwowy.
Jan Ciechanowicz,
Kandydat nauk filozoficznych”

* * *

W połowie 1988 roku polsko-brytyjski kwartalnik „Aneks”zamieścił bardzo rzetelny artykuł Tarasa Kuzi pt. „Problemy narodowościowe w sowieckich republikachbałtyckich”, którego fragmenty poniżej przytaczamy ze względu na istotne informacje w nim zawarte, a korzystnie odbiegające od płytkich publikacji krajowych.
Wzrastające niezadowolenie miejscowej ludności ze stosunku i podejścia Moskwy do kwestii narodowościowych w trzech republikach bałtyckich zmusiło lokalne władze do zajęcia się z umiarkowaną „głasnostią” dotychczas niechętnie podejmowanymi problemami. K. Vaino, pierwszy sekretarz KP Estonii, wyraził przekonanie, iż tak duża ilość osób brała udział w demonstracjach o podłożu narodowym w ostatnich latach, ponieważ „nie miały one najmniejszego pojęcia o prawdziwym tle gwałtownych wydarzeń przed i po wojnie”. Ponadto „osoby, którym obce jest sowieckie stanowisko co do ich własnej historiografii, i które w nie nie wierzą, wykazują zazwyczaj polityczną ślepotę i gdy pokazać im fałszywe drogowskazy lub zagrać na uczuciach narodowych, mogą łatwo pobłądzić”. („Eesti Kommunist”, 1/1988).
Historyczne fakty leżą u źródeł ideologicznych trudności, na jakie napotyka usiłowanie legitymowania sowieckiej władzy w trzech bałtyckich republikach. Oficjalna prasa do czasu zeszłorocznych demonstracji na Litwie ignorowała deklarację niepodległości z 16.01.1918. Innymi słowy, „głasnost” doszła do głosu dopiero po artykulacji konkretnych żądań przez dysydentów. W drugiej połowie 1987 roku środki masowego przekazu w ZSRS przestały unikać drażliwych tematów, za to jednak wykorzystały swój informacyjny monopol by prezentować własne (czytaj: partyjne) poglądy i interpretacje. To nowe podejście miało na celu likwidację rowuniewiarygodności poprzez sypanie do niego większej niż dotychczas „otwartości”. Powtarzanie starych kłamstw byłoby dostarczaniem atutów opozycji, podczas gdy zbyt duża otwartość mogłaby niebezpiecznie podkopać wiele mitów leżących u podstaw sowieckiej historiografii. Niemniej jednak podczas dyskutowania drażliwych kwestii, jak np. stalinowskie represje, władze powróciły do starej taktyki, stosowanej w przeszłości na Ukrainie i gdzie indziej.
W wydawanym po angielsku „Soviet Weekly” (2.04.88) czytamy, iż „doszło do niczym nieusprawiedliwionych wypaczeń i łamania socjalistycznej praworządności, w wyniku czego ucierpiało wielu niewinnych ludzi, zwłaszcza na Litwie w czasie deportacji z 1949”. Jednak stwierdzenie to opatrzono zastrzeżeniem, iż deportację podjęto w celu „usunięcia wrogów socjalizmu, ukrócenia szerzącej się przestępczościi zneutralizowania kułaków”. Litewski dziennik partyjny z 4.03.88 po raz pierwszy przyznał, iż w 1949 roku deportowano 43.231 Litwinów, a I-szy sekretarz lokalnej partii, Pugo, wysunął nawet wniosek o wzniesienie im pomnika.
Od października 1986 litewscy pisarze i historycy domagają się reinterpretacji sowieckiej wersji historii Litwy, jej kulturowego dziedzictwa, a w grudniu zeszłego roku tygodnik literacki „Literatura i Menas” opublikował dyskusję „przy okrągłym stole”, poświęconą ww. tematom. Zgodzono się, iż sowiecka historiografia odnośnie Litwy wykazuje wiele braków i nie zaspokaja oczekiwań zarówno specjalistów jak i zwykłych czytelników. Zgodnie z duchem wielu publikacji samizdatowych, dyskutanci potwierdzili doniosłość świadomości historycznej dla zachowania tożsamości narodowej. Jeden z historyków domagał się nawet opublikowania tajnych klauzul paktu Ribbentrop-Mołotow. W tym samym miesiącu Związek Pisarzy Litewskich zorganizował otwarte spotkanie, by przedyskutować sposób nauczania historii w szkołach, podczas którego domagano się zmiany treści podręczników. Jednakże zasadnicza rewizja sowieckiej historiografii byłaby poważnym wyzwaniem dla twierdzeń o „postępowym” charakterze inkorporacji republik bałtyckich do imperium carskiego, czy o rzekomej wyższej stopie życiowej Bałtów obecnie w porównaniu z okresem międzywojennym. Poza tym mogłoby to poważnie zaszkodzić „przyjaźni między Litwinami i Rosjanami”. W tym względzie Gorbaczow nie różni się od swych poprzedników. Przemawiając w Rydze w lutym 1987 roku powiedział m.in.: „na przestrzeni wieków... rosyjski żołnierz-wyzwoliciel pomagał bałtyckim chłopom i rybakom w obronie ich krajów przed wydziedziczeniem i zniewoleniem, bronił przed obcym najeźdźcą.” („Tiesa”, 20.02.1987). Czyżby zapomniał o słowach Lenina, które określały carską Rosję jako „więzienie narodów”?
Tymczasem w prasie fińskiej i samizdatach pojawiła się informacja, iż w obawie przed wzbudzeniem sympatii ogółu społeczeństwa dla niektórych żądań demonstrantów, publikowanych w oficjalnej prasie estońskiej, w grudniu zeszłego roku na szczeblu lokalnego komitetu partii podjęto tajną rezolucję potępiającą „liberalne” (tj. progłasnostiowe) dzienniki. W tydzień po uchwaleniu rezolucji zwołano zebranie partyjne poświęcone problemom ideologicznym, takim jak błędy w procesie „wychowania internacjonalistycznego” i coraz liczniejsze „nielegalne” demonstracje. Większość zebrania poświęcono jednak roli estońskiej prasy jako kuźni niepokojów społecznych na tle narodowościowym. Wymieniono co radykalniejszych autorów, redaktorów, dzienniki i czasopisma. W rezultacie wiele osób zwolniono z pracy. Chodziło szczególnie o dziennikarzy pracujących w czasopismach znajdujących się w awangardzie protestu przeciw postępującej rusyfikacji, migracji Rosjan, deprecjacji języka estońskiego. Jeden z dzienników został oskarżony przez I-go sekretarza Vaino o to, iż „w niczym nie przypomina partyjnego dziennika”. Inne oskarżanoo udział w kampanii na rzecz powrotu do starych (estońskich) nazw geograficznych i publikację listów czytelników sympatyzujących z demonstrantami. Czołowy stalinowiec estoński, G. Naan, wyśmiał kampanię na rzecz wzniesienia pomnika ofiarom stalinizmu, w której zebrano ok. 10 tys. podpisów, twierdząc iż pomnik należy się raczej czekistom. Dalej Naan zauważył, iż do wypadków z 1956, 68 i 80 roku w Europie Wschodniej doszło dlatego, że partia utraciła kontrolę nad prasą, do czego właśnie ma dochodzić w Estonii. Na zebraniu wezwano do położenia kresu demonstracjom o podłożu narodowościowym, wzmożenia inwigilacji pewnych środowisk poprzez KGB i Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, a także zwiększonego udziału etnicznych Rosjan w partyjnych instancjach estońskich. Jednakże Radio Tallin doniosło 5 lutego 1988 o skargach estońskich związków twórczych odnośnie „zawężania sfery użycia języka estońskiego”. Stwierdzono też, iż „prawem Estończyków jest gospodarowanie krajem, w którym się urodzili i gdzie mówi się ich językiem”, oraz iż „niepokój o los języka narodowego nie może być uważany za »przejaw nacjonalizmu«”.
Sytuacja ideologiczna w Estonii była też przedmiotem dyskusji radiowej (Radio Tallin) z udziałem szefa partii Estonii i lokalnych sekretarzy. Sytuację w roku 1987 opisano jako „napiętą i trudną", lecz z drugiej strony „spokojną i normalną”. Dyskutanci lamentowali, iż „wróg ideologiczny istnieje tu, na ziemi estońskiej, nie tylko zagranicą”. Władzom nie udało się ustalić, kto kolportował ulotki wzywające do demonstracji, ani też kto bezcześcił sowieckie groby wojenne. Przyznano, iż „wrogowie ideologiczni mają pewne wpływy”. Zgodzono się też, iż niepowodzenia gospodarcze w Estonii „gdzie osiągnięto bardzo niewiele” także w pewnym stopniu doprowadziły do „trudności na polu walki ideologicznej”.
Z kolei problemami o podobnym charakterze na Łotwie zajęto się w 13-stronicowym liście otwartym trzech Łotyszy do władz sowieckich i środków masowego przekazu. List dotyczył trzech tematów: łotewskiej historii międzywojennej, przyczyn demonstracji na Łotwie z lipca i sierpnia ubiegłego roku i dysydenckiego ugrupowania Helsinki-86. W publikacji stwierdzono, iż historia Łotwy winna być pisana z łotewskiego punktu widzenia. Autorzy listu żądali, by nie tylko hitlerowscy zbrodniarze wojenni stawali przed sądem. Domagano się też kary dla ich sowieckich kolegów. Jednak największym problemem jest wg autorów postępująca rusyfikacja Łotwy, gdzie obecnie Łotysze stanowią 53% populacji, przy 80% jeszcze w roku 1945. Dokumentując uprzywilejowaną pozycję jeżyka rosyjskiego podano do wiadomości, iż obecnie w 47 szkołach średnich w Rydze językiem wykładowym jest rosyjski, zaledwie w 18 łotewski. W dalszych 18 szkołach używa się obu języków. W liście poparto stanowisko aktywistów grupy Helsinki-86, zgodnie z którym prawo do odłączenia Łotwy od ZSRS jest zgodne z literą sowieckiej konstytucji. NatomiastRadio Ryga (15.12.1987) podało do wiadomości, iż tylko 40% mieszkańców miasta to Łotysze, a ledwie 20% nie-Łotyszy włada językiem łotewskim. Ci Rosjanie, jak stwierdzono, „nie wykazują zainteresowania historią i kulturą narodu łotewskiego”.
W innej audycji radia Ryga (30.12.1987) przyznano, iż jeszcze do niedawna władze twierdziły, iż na Łotwie nie istnieje problem narodowościowy. Lecz demonstracje pokazały, „iż taki punkt widzenia jest błędny”. Stwierdzono też „poważne uchybienia w ideologicznym, internacjonalistycznym i patriotycznym wychowaniu mieszkańców, zwłaszcza młodych ludzi” oraz wywnioskowano, iż „w ostatnich latach zdecydowanie osłabł front walki z przejawami nacjonalizmu i szowinizmu”. Dziennik „Cina” z 16.01.88 doniósł o zebraniu partyjnym poświęconym poprawie „internacjonalistycznego wychowania”, podczas którego stwierdzono, iż „problemy narodowościowe nie pojawiły się nagle, a narastały przez lata”. Wzywano do rozróżniania między „dumą narodową a nacjonalizmem”, ostrzegano, iż „każdemu niepowodzeniu nasi ideologiczni wrogowie przypisują podłoże narodowe”. Szczególnie młodzi ludzie, „poddawani codziennie działaniu rozpowszechnionego nacjonalizmu i szowinizmu”, są obiektem troski władz.
Same zaś władze działające, jak się wydaje, zgodnie z tradycyjną receptą: „więcej tego samego”, nie mogą poważnie liczyć na zmianę sytuacji ideologicznej w republikach bałtyckich. Grupa Helsinki-86 w ciągu kilkunastu miesięcy swego istnienia zdołała zebrać 50 dokumentów świadczących o nieprzestrzeganiu praw człowieka na Łotwie jak i zainicjować zakrojone na szeroką skalę demonstracje. W pierwszym oświadczeniu wydanym przez grupę domagano się restytucji łotewskiego jako języka urzędowego, ustanowienia narodowej armii łotewskiej, powrotu do granic sprzed 1939 roku, przestrzegania swobód religijnych, zaprzestaniazagłuszania zagranicznych radiostacji, likwidacji cenzury, deportacji „nielegalnych imigrantów” (Rosjan – przyp. red.), powołania trybunału, przed którym stanąć mieliby sowieccy zbrodniarze wojenni. Wydano też szereg innych dokumentów, a 18 listopada ubiegłego roku, w rocznicę odzyskania niepodległości przez Łotwę, rosyjscy dysydenci kolportowali w Moskwie specjalnie na tę okazję przygotowane ulotki. Natomiast w Rydze do zorganizowanych demonstracji przyłączyło się wielu zamieszkujących tam nie-Łotyszy. W styczniu bieżącego roku powstała młodzieżowa sekcja grupy Helsinki-86 pod nazwą Ojczyzna i Wolność.
Zgodnie z oczekiwaniami doszło do ostrych represji. Aktywistów skazano na kary do roku więzienia, gdzie ich bito, a następnie, w geście wielkoduszności, hospitalizowano. Wielu członków organizacji powołano do wojska lub wysłano do Czarnobyla. Inni stanęli przed alternatywą: Gułag lub emigracja. Wszystkiemu oczywiście towarzyszył proces oczerniania i zastraszania w środkach masowego przekazu. Zgodnie z opinią jednego z aktywistów ruchu narodowego na Łotwie, postłumieniu demonstracji z listopada ubiegłego roku, w Rydze „panował duch rewolucyjny”. Wcześniej, 14 czerwca odbyła się tam masowa demonstracja (5000 osób) ku pamięci deportowanych z Łotwy w 1941 roku, zaś protest z 23 sierpnia, w rocznicę podpisania paktu Ribbentrop-Mołotow, zgromadził 10 tys. osób. W dniu 25 marca tego roku wspominano z kolei deportowanych z Łotwy w roku 1949. W grudniu 1987 roku utworzono tajną organizację pod nazwą Bóg, Prawda, Naród, zapraszającą do współpracy nie-Łotyszy, której program przewiduje działania w ramach obowiązującego systemu prawa.
W obliczu narastających protestów do ataku przystąpiła oficjalna prasa Litwy i Estonii. Na Litwie sytuację komplikuje dodatkowo istnienie wpływowego Kościoła katolickiego. I tak litewski dziennik partyjny „Tiesa” z 27.01.88 rozpoznał wroga w „garstce nacjonalistycznych i religijnych ekstremistów, inspirowanych przez antysowieckie ośrodki na Zachodzie”, żądając od władz, by „na czas demaskowały przejawy burżuazyjnego nacjonalizmu i klerykalnego ekstremizmu wszelkiej maści, dając im należyty odpór...” Radio Wilno tego samego dnia doniosło, iż plenum litewskiej partii ostrzega przed skutkami „zasadniczych błędów popełnionych w toku internacjonalistycznego wychowania”. W styczniu bieżącego roku po raz pierwszy, za to przez sześć dni z rzędu, „Tiesa” atakowała samizdatowy periodyk „Kronika Kościoła Katolickiego na Litwie”, ukazujący się nieregularnie od 1972 roku. Władzom zależało na wywołaniu wrażenia, iż „Kronika” nie reprezentuje poglądów hierarchii kościelnej, nie służy jej interesom, a zaprzedana jest zagranicznym radiostacjom i kołom emigracyjnym. W rzeczywistości „Kronika” publikowała dziesiątki oświadczeńpodpisanych przez ponad 90% litewskich księży, protestujących przeciwko antykościelnym i antylitewskim posunięciom władz jak i liczne petycje podpisane przez setki tysięcy Litwinów.
Mimo surowych represji ze strony władz, 16 lutego bieżącego roku, w Dniu Niepodległości, od 10 do 15 tys. osób rozwijając narodowe flagi wzięło udział w „nielegalnej” demonstracji w Wilnie. Przed zapowiedzianą manifestacją na miejsce przybyły milicja i wojsko sprowadzone z Białorusi, doszło do pobić, osoby potencjalnie niebezpieczne przetrzymywano w areszcie domowym; innych załadowano do ciężarówek i wysadzono 40 kilometrów za Wilnem. Uczniów szkolnych wywieziono na wycieczki, studentów Uniwersytetu Wileńskiego zmuszono do udziału w 7-godzinnym zebraniu.
W dn. 2.02. br. estońska Grupa Domagająca się Ujawnienia Tekstu Paktu Ribbentrop-Mołotow – organizator sierpniowych manifestacji w rocznicę podpisania paktu – demonstrowała w równo 68 lat po zawarciu traktatu pokojowego między ZSRS i Estonią przypominając ówczesne gwarancje sowieckie, jak i „wieczystą rezygnację ZSRS z wszelkich roszczeń terytorialnych wobec Estonii”.Pierwszy sekretarz partii estońskiej – wspomniany już Vaino – 24 lutego br. oświadczył w wywiadzie dla rozgłośni moskiewskiej, iż ww. grupa „jest finansowana przez zachodnie służby wywiadowcze”. Oficjalne podanie do władz o zezwolenie na przeprowadzenie manifestacji zostało odrzucone.
Mimo to 2.02. br. demonstrowało ok. 1000 osób. Władze odpowiedziały „wywózkami”, aresztowaniami, pobiciami i całym arsenałem innych szykan. Nie zdołało to jednak zniechęcić ok. 15 tys. Estończyków, którzy w Tallinie w Dniu Niepodległości wzięli udział w „nielegalnym” wiecu domagając się niepodległości Estonii i wznosząc okrzyki: „Rosjanie do domu”, „Precz z Vaino”. Władze zorganizowały kontrdemonstrację, której uczestnicy – w większości nie-Estończycy – protestowali przeciwko „obcej ingerencji w sprawy wewnętrzne Estonii”. Jak było do przewidzenia, szef estońskiego Sowieta poinformował, iż „kontrdemonstranci” zdecydowanie przewyższali liczebnie tych, którzy „działali z antysowieckich i ekstremistycznych pozycji”. (Radio Moskwa, 26.02.88).
W Estonii w ostatnich czasach powstały nowe ugrupowania dysydenckie, takie jak 200-osobowa Karta-87, 100-osobowa Wolna Niezależna Kolumna Młodzieży, wydająca samizdatowy biuletyn „Opinia Publiczna”. Powołano do życia także Estońską Narodową Partię Niepodległości, której program w organie estońskich komsomolców, (Noorte Haalz 20.02.88) określono jako „ograniczony i nacjonalistyczny”. Zgodnie z diagnozą dziennika organizacja „służy sprawie wzniecania napięć społecznych i narodowych, choć jej członkowie generalnie uważają się za bojowników niepodległościowych”. Oczywiście „wywoływanie napięć w Estonii służy konserwatywnym siłom w ZSRS i politykom za oceanem”. Natomiast agencja TASS 23.02.88 porównała partię do grupy Helsinki-86, gdzie trzonem grupyzałożycielskiej mają być „niedokształceni, nacjonalistycznie zorientowani ekstremiści”.
Aktywiści z republik bałtyckich nawiązali kontakty nie tylko z rosyjskimi dysydentami, którzy ułatwiają im dostęp do korespondentów zachodnich. Wiele wskazuje na istnienie związków z polską opozycją. Polska Partia Liberalno-Demokratyczna Niepodległość i czasopismo podziemne „Nowa Koalicja” specjalizujące się w problemach dotyczących bloku sowieckiego opublikowały wspólny apel z okazji 70 rocznicy odzyskania niepodległości przez Litwę. Z kolei w „Robotniku” (nr 130/87), organie nowej PPS, opublikowano rozmowę z Estończykiem, który przyznał, że wszyscy jego rodacy byli zafascynowani „Solidarnością”. Przeprowadzający wywiad wyraził „ogromną satysfakcję Polaków, iż do protestów dochodzi także w ZSRS”. Estończyk na zakończenie wyraził nadzieję, iż „być może imperium sowieckie rozpadnie się, choć będzie to zależeć od stopniakoordynacji niepodległościowych działań Bałtów w zdecydowanie szerszej konfiguracji – z Ukraińcami, Mołdawianami, Gruzinami, muzułmanami”.

* * *

„Piotr Kowalczuk
„Gorzkie żale braci Litwinów”

Vilnius musu, bet Lietuva rusu
(Wilno nasze, ale Litwa rosyjska –
powiedzonko litewskie z 1939 r.)

Pobieżna choćby lektura emigracyjnych i samizdatowych wydawnictw litewskich, jeśli chodzi o koncepcje niepodległego państwa litewskiego, jego granic, analizy historii stosunków polsko-litewskich, musi wprawić polskiego czytelnika w stan lekkiego osłupienia. Można bowiem zrozumieć, że bracia Litwini chcą być jedynie naszymi sąsiadami, natomiast niezmiennie antypolski charakter większości litewskich publikacji, w kraju jak i zagranicą, miałkość historycznych przesłanek „litewskiej racji stanu” wobec Polski, lekceważenie historycznych faktów jak i dzisiejszych geopolitycznych realiów, czyni w polskich oczach z wielu przedstawicieli niezależnejprasy litewskiej i przywództwa litewskiej emigracji swoiste panopticum, a i mimo woli wywołuje brzydką satysfakcję. Oto bowiem gdzieś żyją, piszą i wymieniają myśli ludzie, których ksenofobiczne i nacjonalistyczne poglądy pozwalają na pewną relatywizację niebezpiecznego polskiego szowinizmu – w kontekście tromtadrackiego zapamiętania litewskiego jawiącego się niewinną fobią, jeśli nie cnotą patriotyczną o ewangelicznej czystości.
Oto kilka cytatów: kanadyjsko-litewski tygodnik „Teviskes Żiburiai” z czerwca 1984 r. z okazji watykańskich obchodów 500-lecia zgonu Św. Kazimierza przyznaje, iż: „Były również pogłoski, że Polacy organizują liczne pielgrzymki. Być może, że te plotki powstrzymały niejednego Litwina od wyprawy do Rzymu na uroczystości kazimierzowskie. Okazało się na szczęście, że były bezpodstawne. (...) Chociaż Papież jest Polakiem, okazał Litwinom tak wiele serca i uwagi.
Szósty sejm litewskiej diaspory (27-30.06.1983) podjął m.in. uchwałę nr 7: Sejm prosi zarząd Światowej Litewskiej Wspólnoty i inne organizacje o zorganizowanie zbiórki materiałów (...) o masowych mordach, deportacjach i innych zbrodniach na wielką skalę dokonywanych przez Sowiety, hitlerowców i POLAKÓW (podkr. moje) w czasie II wojny światowej i później.”
W „Kronice Kościoła Katolickiego Litwy” z maja 1985 r. – nieregularnej publikacji samizdatowej – czytamy m.in.: Wśród młodzieży (litewskiej – przyp. mój) są i tacy,którzy odnoszą się nieżyczliwie do Kościoła katolickiego twierdząc, że Litwa została ochrzczona albo ogniem i mieczem przez Krzyżaków, albo przez polski kler (...). Nawiązują oni do tradycji Litwy pogańskiej.”
Gdy litewsko-amerykańskie pismo „Draugas” zamieściło 19 i 20.06.1984 r. obszerny wywiad z inż. Żubrem, obywatelem litewskim, byłym wileńskim akowcem, można było w prasie litewskiej znaleźć takie głosy: Z zainteresowaniem śledzimy ruch „Solidarności”, ale gdy ci solidaryści zaczynają kreślić mapę Polski z Wilnem i Lwowem, to warto nam się zastanowić. (...) Jestem pewien, że za czasów naszej niepodległości żaden Litwin nie cieszyłby się z tego, że kardynała Wojtytę wybrano papieżem. Gdyby Litwa po ostatniej wojnie odbudowała swe niepodległe państwo, z pewnością niejeden z przywódców tak zwanej Armii Krajowej byłby pociągnięty do odpowiedzialności za zdradę i przestępstwa wobec narodu litewskiego. A teraz nawet takie pismo jak „Pasaulio Lietuvis” zamieszcza wywiad z dowódcą oddziału tej armii na Litwie. Nikt nie sprzeciwia się rozmowom z prawdziwymi Polakami, ale nie z samozwańczymi Polakami, którzy posiadali majątki i uczęszczali do gimnazjów na Litwie.” (Proszę nie przecierać oczu – jest to zgodne z litewskimi zasadami określania przynależności narodowej.)
W „Kronice litewskiej” paryskiej „Kultury” (nr 6/453) E. Żagiell pisze o litewsko-kanadyjskiej gazecie, nie podając, niestety, jej nazwy, która drukuje nekrolog zmarłego nie w Polsce, a w „Trójkącie Suwalskim”. Tam też znajdujemy kształt przyszłej granicy polsko-litewskiej: Połock, Dźwina, Berezyna, Prypeć, Bug, dolna Wisła – wzdłuż jej biegu do ujścia, oraz komentarz: „Są to tylko minimalne korektory granicy Litwy z Polską, Litwa nie żąda ani piędzi ziemi polskiej. Tak powinni postępować również Polacy, jeżeli chcą, abyśmy byli z nimi w przy jaźni.”
Niejaki Plakunas tak pisał na łamach samizdatowego pisma „Aušra” (październik 1979 r.): „Charakter narodu nie zmienia się nagle. Nie mamy żadnych podstaw, by wierzyć, iż zmienił się charakter narodu polskiego, tego narodu, który ponad 500 lat, począwszy od czasów Jagiełły, to jest od tego czasu, gdy zaczęliśmy się z nimi „przyjaźnić i obcować” prowadził w stosunku do Litwy politykę agresywną i imperialistyczną, który dążył do wykreślenia narodu litewskiego spomiędzy żywych, używając w tym celu wszystkich środków politycznych, dyplomatycznych, wojennych (zagarnięcie Wilna) i „apostolskich”. Na końcu podobnych rozważań pisze autor: „Mamy przyjaciół i prawdziwych towarzyszy wśród Polaków, lecz są to tylko wyjątki. W całości polityka polska wobec Litwy była niszczycielska i taką też pozostaje. Polacy (...) w Suwałkach urządzili stację telewizyjną (dla propagandy na Litwę?), lecz tylko po to, by kiedy pozbędziemy się jednego opiekuna, narzucić nam swą jeszcze wstrętniejszą opiekę.”
Litwini za jednym zamachem unieważnili wszelkie podpisane przez Litwę na przestrzeni wieków traktaty i unie, poza umową z bolszewikami z 1920 roku, na mocy której otrzymali od nich Wilno. Poza tym mówią Litwini o „zagrożeniu białoruskim”, bowiem szowinizm i wrogość Białorusinów mają być równie zajadłe jak polskie, a ze strony Światowej Wspólnoty Litewskiej z pożałowania godną regularnością padają zarzuty pod adresem wileńskiej AK, której żołnierze po wyzwoleniu Wileńszczyzny w 1944 r. rzekomo chodzili od domu do domu mordując wszystkich nie potrafiących zmówić „Ojcze nasz” po polsku. (Dodajmy, iż nie istnieją żadne dowody na rzekome polskie masowe zbrodnie na Litwinach w Wilnie w 1944 r. oraz, iż każdy Litwin MUSIAŁ znać polskie słowa modlitwy, bowiem w tym języku modlili się jego pradziadowie, dziadowie i rodzice.)
Natomiast bezspornym faktem jest, iż w drugiej połowie XIX w. doszło do ożywienia narodowego Litwinów: powstała, wywodząca się z warstw niskich narodowa inteligencja litewska, której istnienie uszło uwadze Polaków – zarówno lewej stronie polskiej myśli politycznej, która doprowadziła do powstania SDKPiL – Socjaldemokracji Królestwa Polskiego i Litwy (podkr. moje), jak i prawicy, reprezentowanej przez Dmowskiego, który widział Litwę jako autonomiczną część przyszłej Polski.
Jednak nacjonaliści litewscy wystąpili z bardzo śmiałą „geograficzną” koncepcją państwa litewskiego, zgodnie z którą Litwinem jest każdy, kto zamieszkuje tereny byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego, bez względu na język, jakim się posługuje i własne poczucie przynależności narodowej. Litewscy nacjonaliści dowodzili, zgodnie zresztą z prawdą, iż litewska szlachta bezprzykładnie spolonizowała się, wobec tego należy ją na powrót zlituainizować, a od Polski zdecydowanie odciąć się, bowiem atrakcyjność jej kulturowych wpływów i tradycyjne związki zagrażająkompletnym wynarodowieniem Litwinów. Naturalnie szły za tym roszczenia terytorialne. Jak każdy młody ruch narodowy, tak i litewski nie znał umiaru – żądał dla siebie Wilna i Trok, Święcian, Brasławia i Drui nad Dźwina, Nowogródka, Białowieży, Białegostoku, Grodna, Augustowa i Suwałk. Rozmach tych żądań nie był jedynie wyrazem historycznych wspomnień. W niemałej mierze przyczynili się do tego Niemcy, oddając na wiosnę 1918 roku we władanie Litwinom Kowieńszczyznę, część Suwalszczyzny oraz powiaty wileński, trocki i święciański. Stolicę Litwy widziano w grodzie Giedymina – Wilnie, mimo wielowiekowej tradycji polskiej na Wileńszczyźnie, liczebnej większości ludności czującej się polską. (Warto tu przypomnieć o spisie ludności przeprowadzonym przez Niemców w 1916 roku, który w Wilnie wykazał 50,3% Polaków, 42% Żydów i... 2,6% Litwinów. W podobnym spisie w Kownie – przyszłej stolicy Litwy – narodowość polską zdeklarowało 42%mieszkańców. Natomiast w 1939 roku w Wilnie do narodowości litewskiej przyznało się 0,7% populacji.)
Trudno nam – Polakom – dziwić się, iż ta fantastyczna koncepcja posiadała nośność wśród społeczeństwa litewskiego. Przecież równie odważne było pociągnięcie Stalina, w wyniku którego nawiązaliśmy do tradycji piastowskich wracając w 1945 roku do Wrocławia czy Szczecina i młoda polska inteligencja z werwą dyskutowała o słowiańskim sposobie kładzenia cegły w fundamentach wrocławskiej katedry, co rzekomo miało tłumaczyć terytorialną rewindykację Dolnego Śląska. Szczęściem nikt nie chciał polonizować mieszkających tam Niemców, których wywieziono w bydlęcych wagonach, by ustąpili miejsca Polakom z litewskiego Wilna i ukraińskiego Lwowa. Poza tym świadomość historyczna narodów zawsze karmiła się mitem i legendą i jej stan jest probierzem sprawności zabiegów propagandowych w o wiele większym stopniu niż zaawansowania badań historyków.
Dalszą konsekwencją litewskiej doktryny geograficznej było okrzyknięcie Władysława Jagiełły zdrajcą za podpisanie Unii w Krewie, zaś Unia Lubelska stała się symbolem litewskiej Targowicy. Trudno dociec, na czym polegała zdrada Jagiełły, który swym krokiem dał początek jednej z najpotężniejszych dynastii w Europie, natomiast zupełną aberacją wydaje się być ukryte za tym sądem myślenie kategoriami narodowymi czy patriotycznymi o epoce, w której panowały stosunki wczesno-feudalne, gdzie ścierały się ze sobą nie różne języki, tradycje kulturowe i patriotyzmy, a racje potężnych feudałów, zagrożonych równie potężnym Zakonem Krzyżackim. I tu nie dziwmy się braciom Litwinom – przecież stosunkowo niedawno z całą powagą kłóciliśmy się o polski rodowód Kopernika. Posądzanie zaś „ludu” –czyli niewolników polskich czy litewskich o myślenie w kategoriach państwa należy pomieścić (i dobrze zamknąć) w arsenale myślenia magicznego, z którego pełnymi garściami w swoim czasie, choć dla różnych celów, czerpali Sienkiewicz, propaganda komunistyczna, polska kinematografia, no i... bracia Litwini.
Wyrosły z takich przesłanek szowinizm litewski doprowadzał np. do powszechnego wśród Litwinów przekonania, iż w Warszawie, ba, w całej Europie, język litewski jest powszechnie znany, a strzelanina pod Szyrwintami, w której poległ jeden polski żołnierz, urosła do rangi wielkiego tryumfu oręża litewskiego nad wojskiem polskim i rzekomo tylko interwencja Ligi Narodów uniemożliwiła wówczas Litwie zdobycie Wilna. Odłóżmy jednak na bok księgę mitów litewskich – mamy przecież pisaną po dziś dzień własną – a sięgnijmy do dokumentów: zachował się memoriał z początku wieku, złożony rządowi carskiemu przez niejakiego Jana Sliupasa i grupę działaczy litewskich, gdzie autorzy twierdzą, iż Litwę zamieszkują wyłącznie Litwini, których część została spolonizowana i pozostaje pod polskimiantyrządowymi wpływami. W zamian za zezwolenie na drukowanie litewskich książek łacińskim alfabetem i powierzenie spraw oświatowych Litwinom, memoriał proponował wytępienie w ciągu kilkunastu lat wszystkich śladów polskości na Litwie.
Zespół takich i podobnych sądów wszedł na stałe do redagowanego z mozołem przez z górą 100 lat kuriozalnego kompendium historycznej myśli litewskiej, dla której idealnym polskim odpowiednikiem są kroniki Wincentego Kadłubka, zaś jej polityczna doktryna przypomina jako żywo ksenofobię Patriotycznego Zjednoczenia „Grunwald”. Najwyższy więc czas spojrzeć w oczy faktom, skonstatować sytuację geopolityczną Europy w czasie kształtowania się niepodległego państwa litewskiego – może lepiej nie z wysokości kurka na wieży w Kownie, a z perspektywy Wersalu, Londynu, Moskwy i Warszawy.

* * *

Popularne w Europie w czasie I wojny hasło „walki o wolność ludów” dotarło również na Litwę. Litwini, początkowo przekonani o zwycięstwie Rosji, widzieli szansę na połączenie się w jej ramach z rodakami w Prusach Wschodnich. Tak w każdym razie wynikało z deklaracji składanych dowództwu rosyjskiemu, tak też wyrażali się litewscy posłowie w Dumie. Stanowisko to poparli litewscy emigranci w Ameryce w uchwale swego kongresu (wrzesień 1914 r.). Jednak pod wpływem rozwoju wydarzeń wojennych, już w maju 1916 r. w Lozannie odbył się zjazd działaczy litewskich, gdzie mówiono o całkowitej niepodległości Litwy i powołano do życia Radę Narodową. Tymczasem od lata 1915 roku tereny etniczne Litwy okupowali Niemcy i nie kryli się z planami przyłączenia ich wraz z Kurlandią do Rzeszy. By do tego doprowadzić, musieli Niemcy w pierwszym rzędzie wypowiedziećotwartą wojnę polskiemu pierwiastkowi kulturowemu i gospodarczemu, popierając, wykorzystując i antagonizując dla celów swej polityki podatny żywioł litewski i białoruski.
Wobec przystąpienia USA do wojny wiara Niemców w ostateczne zwycięstwo przerodziła się w nadzieję na kompromisowy pokój. W tej sytuacji, działając pod płaszczykiem modnego hasła „o samostanowieniu narodów”, Niemcy zezwolili na zwołanie zjazdu działaczy litewskich w Wilnie (18-23 września 1917 roku) i z odpowiednio dobranych delegatów wyłoniono 20-osobową „Valstybes Taryba” (Radę Narodową, popularnie nazywaną Tarybą). Uchwała zjazdu, mówiąca o tym, że granice i stosunek do narodów sąsiednich określi zwołana w przyszłości konstytuanta, nie przypadła do gustu Niemcom, którzy 11 grudnia 1917 r. wymusili na powolnej sobie Tarybie deklarację, w której „odbudowane państwo litewskie ze stolicą w Wilnie zrywa wszystkie więzy łączące ją dotychczasowo z innymi państwami” (czyli Polską i Rosją). Ponadto deklaracja zwracała się do Niemców z prośbą o pomoc i opiekę nad powstającym państwem. Zaś z głębizbolszewizowanej Rosji dochodziły głosy o kongresie w Petersburgu (czerwiec 1917 roku) i zjeździe w Woroneżu (listopad 1917 r.), gdzie delegaci litewscy opowiedzieli się za niepodległym państwem litewskim. Szczytowym osiągnięciem sowieckiej propagandy w tym względzie była słynna deklaracja o prawach narodów Rosji z 15 grudnia 1917 roku.
Jednak już 22 grudnia 1917 r. rozpoczęły się rokowania pokojowe między Niemcami a bolszewikami. Lenin postawiony wobec faktów dokonanych (wojska niemieckie podeszły pod Petersburg) przystał na warunki niemieckie i 3 marca 1918 r. podpisano traktat pokojowy w Brześciu nad Bugiem, zgodnie z którym Rosja zrzekała się praw do terytoriów przyszłej Polski i państw bałtyckich. Niemcy, po niepodległościowej deklaracji Taryby z 16 lutego 1918 r. dekretem cesarskim z marca 1918 r. uznali państwowość litewską za cenę czterech niemiecko-litewskich konwencji o unii wojskowej, monetarnej, celnej i komunikacyjnej. Ponadto cesarz Wilhelm, jako król pruski, zostać miał wielkim księciem litewskim. Tak właśnie powstały zręby państwowości litewskiej.
Niemcy, okupujący terytoria cesarstwa rosyjskiego po Dniepr, Dźwinę i Narwę, po załamaniu się ofensywy na zachodzie, 11 listopada podpisały równoznaczny z kapitulacją układ pokojowy zobowiązując się do stopniowego opuszczania zajętych terenów na wschodzie. W tej sytuacji już 18 listopada bolszewicy wypowiedzieli traktat brzeski, a ustępujący Niemcy, pod wpływem zbolszewizowanych rad żołnierskich, ustępowali Armii Czerwonej terytoria pozostawiając im broń, tabor kolejowy i ciche przyzwolenie na prowadzenie agitki (np. 21 i 22 grudnia 1918 r. dwaj wybitni działacze bolszewiccy, Joffe i Kamieniew przemawiali w okupowanym jeszcze przez Niemców Wilnie na mityngach z żołnierzami niemieckimi).
17 grudnia 1918 r. trzy dywizje Armii Czerwonej rozpoczęły tzw. „czerwony marsz na Zachód” z rejonu Witebsk-Orsza, uzasadniany przez bolszewików koniecznością zajęcia „pustych miejsc” po Niemcach i zapobieżeniu „szerzącej się anarchii”. Poza tym rząd Lenina czuł się w moralnym obowiązku poparcia „dążeń ludu pracującego Litwy i Białorusi w jego walce z zaborczością burżuazji polskiej”. Wyrazem tej troski było z pewnością utworzenie 8 grudnia 1918 r. „tymczasowego robotniczo-włościańskiego rządu rewolucyjnej Litwy” z przywiezionym z Moskwy W. Mickiewiczem-Kapsukasem na czele (z siedzibą w Dyneburgu, bowiem bolszewicy podchodzili dopiero pod Mińsk).
Tak więc Litwini posiadali zainstalowany przez Niemców rząd Taryby prof. Valdemarasa w Wilnie, a drugi, wyczarowany przez bolszewików, gotował się do objęcia władzy, której jedyną legitymacją były sowieckie bagnety. Tak jak i w Polsce, rewolucyjne idee Lenina nie znalazły oddźwięku na Litwie, wobec czego bolszewicy uderzyli z werwą w naszpanowaną strunę litewskiego patriotyzmu – jak się wydaje, z litewskim rezonansem.
Z sowieckiego niebezpieczeństwa zdawali sobie w pełni sprawę Polacy w Wilnie, gdzie już 10 listopada 1918 r. stworzono Związek Wojskowy Polaków z zakonspirowanych członków POW. Podobne organizacje powstały w Mińsku Litewskim, Grodnie i Białymstoku. Na obszarach tych znajdowało się w sumie ok. 250 tysięcy wojska niemieckiego – jedyna realna ostoja wileńskiego rządu Taryby prof. Valdemarasa. Armia Czerwona zbliżała się do Wilna, a rząd Valdemarasa i wojsko litewskie podały tyły wycofując się bez walki wraz ze swymi niemieckimi mocodawcami do Kowna (które zresztą nieco później – 17 stycznia 1919 r. – oddali bolszewikom bez wystrzału).
Rząd litewski, mimo rosnącego niebezpieczeństwa ze strony Moskwy, odrzucał nie tylko propozycję współdziałania, ale nie chciał sąsiedzkiego bodaj ułożenia stosunków, domagając się uznania państwa litewskiego bez żadnych zastrzeżeń, ze stolicą w Wilnie, a w granicach, jakie sam dla tego państwa widział, oskarżając zresztą Polskę o zaborczość i gwałty, okupację... białostocczyzny, a nawet groził „krwawym gniewem ludu”.
Tak więc czoła Armii Czerwonej w Wilnie stawiła jedynie szczupła polska „Samoobrona” pod dowództwem gen. Wejtki, uprzednio rozbrajając resztki oddziałów wycofujących się Niemców i dobrze uzbrojone misje bolszewickie. W dniu 5 stycznia 1919 r., po zaciętych walkach z Armią Czerwoną gen. Wejtko uznał sytuację za beznadziejną wycofując się z Wilna. Już 27 lutego 1919 r. Moskwa proklamowała „zjednoczoną socjalistyczną republikę rad Litwy i Białorusi”.
Postępy Armii Czerwonej i niechętne wycofywanie się Niemców z innych terenów, jak i jawna współpraca sowiecko-niemiecka były otwartą realizacją polityki faktów dokonanych kosztem kształtu polskiej granicy wschodniej, przy czym Polska nie tyle nie była w stanie przeciwstawić się sowieckiej agresji, co przedostać się przez pas okupacji niemieckiej (ogółem ok. 250 tys. żołnierzy) na wschód od linii Kowel-Brześć-Białystok-Grajewo. Wreszcie po licznych interwencjach Piłsudskiego francuski marszałek Foch wymógł na Niemcach zobowiązanie nieustępowania dalszych terenów bolszewikom. Na tej podstawie Polacy – ryzykując otwarte starcie z Niemcami – obsadzili linię Skidel-Kobryń... i zostali zaatakowani przez prącą na zachód Armię Czerwoną. W ten sposób 17 lutego 1919 r. wybuchła wojna polsko-bolszewicka. Tymczasem wojska polskie w 4/5 zaangażowane były pod Lwowem. Tempo prac wersalskich zmuszało Piłsudskiego do pośpiechu i podejmując ogromne ryzyko dokonał potajemnego przemieszczenia wojsk, by wyzyskać, jak mawiał, „najpiękniejszy przywilej wojny – niespodziankę, która zabija siłę” i po trzydniowym natarciu (16-19 kwietnia 1919 r.) odbić Wilno z rąk sowieckich. Doszłonawet doniezbyt groźnych starć z Litwinami, którzy atakowali tyły wojsk polskich, zaabsorbowanych walką z Sowietami. W efekcie polskiego natarcia popierany przez Niemców rząd Valdemarasa mógł powrócić do Kowna. W kilka dni później (25 kwietnia) doszło do bezowocnych polsko-litewskich negocjacji w Warszawie, zerwanych z powodu nieprzejednania Kowna, domagającego się zwrotu Wilna i oskarżającego Polskę o „okupację litewskich obszarów”. Tymczasem powołana do rozstrzygnięcia kwestii polskich granic wschodnich komisja Cambona, wobec chwilowych sukcesów Denikina i Kołczaka, stanęła na stanowisku, iż należy wytyczyć „minimalną a tymczasową wschodnią granicę Polski”. Decyzja w tej sprawie zapaść musiała po wyświetleniu etnograficznego charakteru i nastrojów ludności. Wniosek komisji głosił: „Do rozstrzygnięcia należy poczekać, aż wyłoni się nowy rząd rosyjski – NAJWŁAŚCIWSZY I NIEZBĘDNY PARTNER MOCARSTW W SPRAWIE WYZNACZANIA WCHODNIEJ GRANICY POLSKI (podkr. moje). W rezultacie utworzono linię demarkacyjną o 10 km na korzyść Polski wzdłuż linii kolejowej Grodno-Wilno-Dyneburg. Nieco później znów doszło do walk polsko-litewskich w okolicy Merecza, Olity i Żyżmorza, poważniejszych jedynie w czasie polskiego natarcia na Dyneburg (Łotwa), kiedy Litwini, zgodnie z ustaloną już taktyką, znów usiłowali zaatakować tyły wojsk polskich. Natomiast poważniejszy w skutkach był incydent w Sejnach. Zgodnie z decyzją Rady Najwyższej Niemcy zobowiązani byli oddać powiat sejneński Polakom 24 sierpnia 1919 r. Miast tego sprowadzili tam kilka garnizonów litewskich, które zaatakowały wkraczających Polaków. W rezultacie Litwini zostali pobici, ale po obu stronach padło po kilkudziesięciu żołnierzy.
Cztery dni wcześniej młode państwo litewskie przeżyło swój pierwszy nieudany zamach stanu. Koła rdzennie litewskie, zniechęcone germanofilską polityką swego premiera Sleżevicziusa pragnęły doprowadzić do powstania rządu opowiadającego się za współpracą z Polską, Łotwą i Estonią, licząc naturalnie na poparcie zamieszkujących Litwę Polaków i współpracując z istniejącą tu zakonspirowaną POW. Spisek został wykryty, doszło do licznych aresztowań, a represje spadły na wszystkich bez wyjątku Polaków.
W czasie cofania się wojsk polskich przed Armią Czerwoną znów doszło do współpracy sowiecko-litewskiej, a opanowanie przez Sowietów Wilna (14.07.1920) poprzedziło uderzenie litewskie na tyły wojsk polskich. W ramach układu litewsko-sowieckiego Wileńszczyzna przekazana została Litwie, przy czym Sowieci zastrzegli sobie prawo swobodnego ruchu Armii Czerwonej na terytorium całej Litwy. Naturalnie Sowieci nie dopuścili Litwinów na obszary Wileńszczyzny i Grodzieńszczyzny, a swoje prawdziwe intencje wobec Litwy potwierdzili w Wilnie, które przekazali „we władanie” Litwinom dopiero po 6 tygodniach od wkroczenia do miasta – 27 sierpnia 1920 r., już i po klęsce nad Wisłą, kiedy losy wojny były najwyraźniej rozstrzygniętena polską korzyść. Wycofując się polecili jednostkom litewskim obsadzenie Suwalszczyzny, na co Litwini skrzętnie przystali, ustępując jednak bez walki przed polską ofensywą, ale po to tylko, by zaatakować polskie oddziały od tyłu i wkroczyć do Sejn (2 września 1920 r.). Ponadto stwierdzono współdziałanie wojsk litewskich z sowieckimi w rejonie Grodna i Lidy. W końcu sierpnia do Kowna wysłany został płk Mackiewicz celem uregulowania stosunków polsko-litewskich. Nie uzyskał jednak niczego, nawet wypuszczenia z obozu internowanej na Litwie brygady Pasławskiego, choć w tym samym czasie Litwini nie czynili żadnych przeszkód przedostającym się przez Litwę z Prus do armii Tuchaczewskiego żołnierzom sowieckim.
Do Wilna wojska polskie wkroczyły 9 października w wyniku słynnego „buntu Żeligowskiego”. We wrześniu Piłsudski, spotykając się z wielkim rozczarowaniem niczego nieświadomych żołnierzy, przemianował dywizję litewsko-białoruską na „oddział nieregularny”, który wraz z innym oddziałem ochotniczym nazwano grupą „Bieniakonie” i oddano pod komendę gen. Żeligowskiego. Następnie oddziały te „zbuntowały się” i rzekomo bez uzgodnienia z rządem i dowództwem polskim zdobyły Wilno, a Żeligowski przesłał rezygnację na ręce swego bezpośredniego przełożonego, gen. Sikorskiego i proklamował „niezależne” państwo – Litwę Środkową – składające się z 3 powiatów Wileńszczyzny. „Buntownicza” fasada inkorporacji Wilna wynikła ze zobowiązań podjętych przez premiera Grabskiego na konferencji w Spa (lipiec 1920 r.), w pierwotnej wersji mającej uregulować stosunki w Europie, głównie zaś skontrolować stan wykonania przez Niemcy postanowień traktatu wersalskiego. Jednak konferencja przekształciła się praktycznie w „sąd nad Polską”, która wobec wojsk sowieckich zbliżających się do Wisły zmuszona była przystaćna dyktat w zamian za militarną pomoc mocarstw. Litwini oddali Wilno bez walki, przekazując władzę w mieście tuż przed wkroczeniem oddziałów Żeligowskiego przedstawicielowi Rady Najwyższej, francuskiemu gen. Reboulowi, który stał się niewygodnym dla propagandy litewskiej świadkiem nieopisanego wybuchu entuzjazmu mieszkańców na widok polskich oddziałów – jak sam pisał: „bardziej wymownego niż najlepiej przeprowadzony plebiscyt”. Po wyborach do Sejmu Orzekającego (8 stycznia 1922 r.), w których frekwencja wyniosła 64,4%, ponieważ zbojkotowali je Litwini i Żydzi, nowopowstałe ciało 20 lutego wypowiedziało się za przyłączeniem Litwy Środkowej do Polski. 22 kwietnia 1922 r. Piłsudski przybył do Wilna i w swym przemówieniu do mieszkańców, wygłoszonym po polsku i litewsku, powiedział m.in.: „W dniu wielkiego tryumfu polskiego(...) nie mogę nie wyciągnąć przez kordon nas dzielący ręki do tych, tam w Kownie, którzy może dzień dzisiejszy, dzień naszego tryumfu, uważają za dzień klęski i żałoby. (...) Nie mogę ich nie uważać za braci”. Litwini odtrącili rękę Piłsudskiego, a „bunt” Żeligowskiego i inkorporacja Wilna kazały Litwie pozostawać z Polską formalnie w stanie wojny do1928 r., zaś do 1938 r., nie utrzymywać z nią żadnych kontaktów dyplomatycznych, wymuszonych zresztą przez Becka groźbą interwencji wojskowej.
Konflikt polsko-litewski o Wileńszczyznę był oczywiście drobnym epizodem w skali toczącej się wojny światowej czy interwencyjnej, a opis wydarzeń ograniczający pole widzenia i opis sytuacji do dwóch najbardziej zainteresowanych, lecz stosunkowo mało istotnych stron sporu jest jedynie analizą skutków. Przyczyn szukać należy w miastach i krajach tak odległych, że rzeczywiście niewidocznych gołym okiem z Kowna.
Nawet z perspektywy Warszawy zatarg z Litwą jest ledwie jednym z incydentów toczonej na wielu frontach walki o niepodległość i kształt państwa polskiego i nie sposób, jak robią to niektórzy historycy litewscy, rozpatrywać go jedynie w polsko-litewskim kontekście. Polska, a w jeszcze większym stopniu Litwa, dostały się niespodziewanie w tryby ogromnej machiny I wojny światowej, rewolucji bolszewickiej, wojny interwencyjnej, gdzie warunki dyktowane były przez ścierające się interesy wielkich mocarstw, zmieniającą się linię frontów. Polska dysponowała pewnym potencjałem militarnym i jakimi takimi wpływami w świecie, jednak zdana była w dużym stopniu na łaskę i niełaskę Rady Najwyższej zwycięskich w I wojnie mocarstw, dyplomatyczne kluczenie w labiryncie zmieniających się priorytetów polityki Anglii i Francji. Natomiast karta litewska w tej ogromnej grze była nic nie znaczącą zrzutką.
Nie należy oczywiścielekceważyć godnych szacunku i podziwu osiągnięć działaczy litewskich, którzy zdołali rozbudzić w swym narodzie jak najsłuszniejsze dążenia do emancypacji, wyartykułować je na forum międzynarodowym, co w rezultacie doprowadziło do powstania niepodległego państwa. Wypada jednak trzeźwo spojrzeć na Europę tamtych lat i postawić sobie pytanie: czy polska racja stanu pozwalała Piłsudskiemu na inne stanowisko wobec Litwy? Czy było to stanowisko rzeczywiście imperialistyczne i zaborcze?

* * *

Problem niepodległości państw bałtyckich na poważnie rozpatrywać zaczęto po zwycięstwie rewolucji w Rosji i posiadające w tej kwestii głos rozstrzygający Anglia, Francja i USA podporządkowały swoją politykę wschodnią dwu priorytetom: restytucji imperium rosyjskiego, czyli zdławieniu rewolucji bolszewickiej oraz określeniu kształtu i roli państwa niemieckiego po jego kapitulacji.
Najogólniej rzecz biorąc, Anglia w stosunku do państw bałtyckich wahała się w wyborze między ich niepodległością a autonomią w granicach przyszłej Rosji, podczas gdy Francja opowiadała się zdecydowanie za tą drugą koncepcją, co było jeszcze jednym z przejawów dochodzących raz po raz do głosu sprzeczności interesów obu sprzymierzonych mocarstw, które najwyraźniej zwlekały z podjęciemdecyzji o losach państw bałtyckich czekając na rozwój sytuacji w Rosji, licząc oczywiście na zwycięstwo „białych”. Doraźnie zaś, w połowie lata 1919 r., gdy mające się niebawem skończyć klęską sukcesy „białych” osiągnęły apogeum, chodziło o zabezpieczenie logistycznego wsparcia dla „białych” via terytoria przyszłej Litwy, Łotwy i Estonii, oraz o bazy dla brytyjskiej floty operującej wówczas w Zatoce Fińskiej. Wtedy to właśnie Brytyjczycy dążąc do koordynacji wszystkich sił i działań przeciw bolszewikom wymusili na Francuzach zgodę na uznanie warunkowej (do rozstrzygnięcia w przyszłości przez Ligę Narodów w ramach całokształtu zagadnienia rosyjskiego) niepodległości państw bałtyckich – 20 sierpnia 1919 r.
Rzecz jasna, ów warunek wzbudził niepokój Bałtów, jak i, choć z innych zupełnie względów, protest „białych”, co zostało wykorzystane natychmiast przez Moskwę, deklarującą już w 11 dni później bezwarunkowe uznanie suwerenności Litwy, Łotwy i Estonii oraz gotowość do natychmiastowego zawarcia pokoju. Kraje bałtyckie na wspólnej konferencji w Tallinie wyraziły zgodę na podjęcie z Sowietami negocjacji o rozejm. Natomiast Brytyjczycy i Francuzi poprzez bezwzględny nacisk storpedowali te zabiegi w imię panującej wówczas doktryny strategicznej o kluczowym znaczeniu obszaru nadbałtyckiego dla zdobycia Petersburga, co z kolei miało być kluczem do zdobycia Moskwy. Jednak już w połowie stycznia 1920 r., gdy Kołczak i Denikin przestali istnieć jako siła, a wszystko wskazywało na utrwalenie się w Rosji władzy bolszewików, Lloyd George, w nadziei na otwarcie ogromnego rynku rosyjskiego dla osłabionego wojną i właściwie chylącego się ku upadkowi imperium brytyjskiego, wkraczał na drogę porozumienia z czerwonym Kremlem (zobowiązującym się wówczas m.in. do spłaty zadłużeń carskich) nakłaniając państwa bałtyckie... do zaniechania dalszej walki z bolszewikami i przystąpienia do rokowań.
W tym samym czasie, od 15 do 22 stycznia, w Helsinkach trwała konferencja Polski, Litwy, Łotwy, Estonii i Finlandii, mająca na celu stworzenie wspólnego bloku antysowieckiego, do czego nie doszło między innymi z powodu nacisków Anglii i litewskiego uporu. Stąd też brała się początkowo polityka powstrzymywania polskiej ekspansji na wschód – w imię zabezpieczenia interesów przyszłej Rosji czy też korzyści mających płynąć z handlu z bolszewikami. Przy końcu stycznia 1920 r. Lloyd George stwierdził, iż bolszewizm nie stanowi „poważnej groźby na zewnątrz” i przystąpił do handlu z „Centrosojuzem”, twierdząc, iż sprzedaż bolszewikom poważnych ilości leków, nasion i artykułów żywnościowych nie jest równoznaczna z popieraniem bolszewizmu. Polacy natomiast usłyszeli, iż wdarli się na tereny „o dużej przewadze rosyjskiej(!)” i w przypadku zatargu o nie z bolszewikami Wielka Brytania nie będzie w stanie poprzeć Polski ani militarnie ani wojskowo. Mało tego – Lloyd George w rozmowie z Grabskim z całą powagą dowodził, iż Rosja Sowiecka na pewno nie chce dla siebie Wilna, więc należy je bezwzględnie ustąpić Litwinom,a Armia Czerwona ominie je z własnej i nieprzymuszonej woli. Bracia Litwini wydawali się ów optymizm podzielać.
Jak się wydaje, ten sprzedajny stosunek do ZSRS wszedł na stałe do katalogu konsekwentnie serwilistycznych postaw Zachodu wobec sowieckiego imperializmu. W tej sytuacji, równie przejrzystej dla działaczy litewskich, trudno przypuszczać, iż widzieli oni w chwiejnym i koniunkturalnym stanowisku mocarstw rękojmię swej przyszłej niepodległości. (...)
Naturalnie dzieje Litwy są i powodem smutnej refleksji nad losem państw małych i słabych, dążących uparcie ku wolności i w dążeniu tym miotanych najlżejszym powiewem zmian koniunkturalnych między mocarstwami, zmuszanych do konwulsyjnych zmian frontu i lojalności. Skoro jednak stanęli Litwini wobec fatalnego wyboru mniejszego zła, to właśnie sojusz z Polską był owym mniejszym złem. Cóż, wynalazek kompromisu, będący obok wojny jedynym skutecznym sposobem rozwiązywania międzynarodowych sporów, na Litwę widocznie nie dotarł, a antypolskie emocje, miast ulec odgórnej neutralizacji, świadomie podsycane przez litewskie władze i kler, stały się dumną litewską racją stanu.
Rozumiem też, że antypolskość była Litwinom potrzebna, by zorganizować naród wokół jakiejś idei. Jeśli przyjmiemy, iż w imię najwyższego dobra, czyli stworzenia niepodległego państwa, należy złożyć na ołtarzu wiele – obiektywność, prawdę historyczną i uczciwość – i tu jestem w stanie zrozumieć szowinizm litewski. Natomiast podnoszenie głowy i głosu przez litewskich polakożerców i szowinistów dziś, w 48 rocznicę założenia Litwie sowieckiego jarzma, jak i obawa, iż po ewentualnym upadku Sowietów miliony Polaków spakuje walizy i wyruszy na podbój Wilna, jest przejawem poważnej choroby, z którą należy walczyć.
Światowa Wspólnota Litewska w Chicago 24 listopada 1986 roku opublikowała słynne oświadczenie w odpowiedzi na podobny dokument czterech polskich organizacji podziemnych w sprawie przyszłych granic Ukrainy, Polski, Białorusi i Litwy. Oto wyjątki: „W celu normalizacji stosunków konieczne fest, by naród polski uznał, szanował w pełni i bezwarunkowo niepodległość Litwy oraz jej terytorialną integralność ze statecznym Wilnem i Wileńszczyzną jako jednolitymi i nierozłącznymi częściami Litwy. (...) jednocześnie musimy przypomnieć, że Litwa i naród litewski nigdy nie uznały okupacji Wilna i Wileńszczyzny w latach 1920-39.”
Nie jestem pewien, czy przyjęcie tych warunków jest konieczne, a już zupełnie powątpiewam, czy służyć to może jakiejkolwiek normalizacji. Natomiast absolutnie pewne jest, iż jeśli po raz kolejny dojdzie do przewożenia z jednego końca Europy na drugi milionów ludzi w bydlęcych wagonach w imię powrotu do legendarnych macierzy, to stanie się to za sprawą decyzji zapadającej na szczeblu tak wysokim, iż nie dochodzi tam ponure ujadanie polskich czy litewskich szowinistów. Nie ujadajmyjednak za głośno, bowiem i ledwo słyszalne szczeknięcie bywało nierzadko w historii pretekstem dla niewyobrażalnych w skutkach działań.”

* * *

10 sierpnia 1988 „Czerwony Sztandar” zamieścił artykuł w rubryce „ZdaniemCzytelnika” (w ten sposób jakby dyskretnie dystansując się od tych czy innych twierdzeń autora) pt. Skończyć z mitręgą (przedrukowany przez tygodnik „Przyjaźń” w Warszawie 23.IX.).
„W okresie stalinizmu i zastoju narodowa mniejszość polska w zachodnich regionach ZSRR traktowana była po macoszemu. Według danych oficjalnych w Związku Radzieckim mieszkało przed 10 laty około 1,2 min Polaków. W poprzednim okresie byliśmy bodaj jedyną grupą etniczną, która się kurczyła pod względem liczbowym. Co znaczyło to kurczenie się? Czy fizyczne wymieranie? Czy wynarodowienie?
I dlaczego się tak działo? Wyczerpującej odpowiedzi na te pytania mogą udzielić naukowcy po starannym, szczegółowym zbadaniu sprawy. Tu zaś spróbujmy przytoczyć kilka tzw. „wymownych” faktów. Setki tysięcy Polaków, którzy pozostali po wojnie na ziemi swych przodków i nie wyjechali ani na Zachód, ani na Wschód, pozbawieni zostali jeszcze w okresie Stalina prawa nie tylko do języka ojczystego, ale nawet do własnego imienia. W dowodach osobistych Polaków na Białorusi zapisywano – mimo ich sprzeciwu – „Białorusin” albo „Rosjanin”. Nie zezwolono na otwieranie szkół, ani nawet na lekcje języka polskiego. O prasie, edytorstwie nie byłonawet mowy. Podręczniki szkolne, dotyczące okresu sprzed II wojny światowej, przesiąknięte były antypolskością. Polaków ukazywano w krzywym zwierciadle fałszerstw pseudonaukowych jako „panów”, „imperialistów”, „sojuszników Niemiec hitlerowskich”. Ta antypolska paranoja doznała szczególnego „rozwoju” w okresie stalinizmu i breżniewizmu na terenach BSRR i USRR. Zupełna cisza panowała wokół 60-tysięcznej mniejszości polskiej na Łotwie; jakby tam ona w ogóle nie istniała.
Jedynym wyjątkiem na tym tle była Litwa Radziecka, gdzie po krótkim okresie szykan i ograniczeń, mimo iż samo litewskie życie narodowe znalazło się w dość niesprzyjającej sytuacji, potraktowano Polaków ze zrozumieniem. Otworzono paręset szkół polskich, gazetę „Czerwony Sztandar”, zezwolono na względnie szeroki margines swobody w rozwoju amatorskiej twórczości artystycznej. Do dziś Litwa pozostaje jedyną republiką związkową, w której Polacy mogą pozostawać sobą nie narażając się na jakieś drastyczniejsze formy szykan i ograniczenie praw człowieka.
Ale i tu, na skutek pewnych obiektywnych uwarunkowań, Polacy byli coraz bardziej spychani na margines życia społecznego. Stan obecny jest skutkiem tych procesów i jest on nader smutny. Mówią o tym również oficjalne statystyki. Obecniez 250 szkół polskich pozostało 92. Rocznie zamyka się 5-7 szkół. Tylko jedno z czterech polskich dzieci udaje się do polskiej szkoły, bo rodzice widzą, że po tej szkole bardzo wiele drzwi przed młodzieżą z hukiem się zatrzaskuje. A któż życzy swemu dziecku źle? I niestety, te obawy rodziców nie są urojone. O ile Polacy wśród ludności republiki stanowią 7-8 procent, o tyle wśród studentów jest ich zaledwie 2%, o czym niedawno pisał na łamach „Cz.Sz.” tow. K. Walanczius, odpowiedzialny pracownik KC KP Litwy. Przez dziesięciolecia stan ten się nie zmieniał na lepsze. Polaków mamy nieproporcjonalnie mało wśród inteligencji twórczej i naukowej, wśród elity politycznej, w takich sferach, jak sądownictwo, medycyna itp. Za to dominują wśród sprzątaczek, szewców, krawców, kucharek, itp.
Niestety, przy tak niedobrym stanie faktycznym na łamach „Czerwonego Sztandaru” raz po raz ukazywały się ongiś artykuły, dziękujące władzom za „troskę”, a na dowód tego, że Polacy są „równymi wśród równych” coraz to na nowo przytaczano kilka (tych samych) nazwisk: a to sekretarza rejonowego komitetu partii, a to kandydata nauk, a to dojarkę, zasiadającą w Radzie Najwyższej republiki, która dla statystyki została oderwana od dojenia krów, w którym była mistrzynią i parę razy do roku zasiadała jako „Polka” w wygodnych fotelach imponującego gmachu przy alei Lenina... Wszystkim było jasne, że na tej sali jest ona obecna tylko po to, by głosować „za” i uczestniczyć w „burzliwych oklaskach”, lecz w oficjalnych sprawozdaniach była to „reprezentantka interesów polskiej mniejszości narodowej...” Ta „pokazucha” skończyła się dla nas, Polaków, źle. Bo jak to jednak jest, że równa nam ilościowo dyskryminowana mniejszość arabska w Izraelu ma tam sześć niezależnych uniwersytetów arabskich, nie dyskryminowani zaś Polacy w ZSRR mają jedyny tylko oddział języka i literatury polskiej w Wileńskim Instytucie Pedagogicznym? Wszystko, co mamy, mamy w Litwie. Ale przecież i ten stan posiadania jest niczym w stosunku do normalnych ludzkich potrzeb.
Wychodząc z istniejącego stanu rzeczy Komitet Centralny Komunistycznej Partii Litwy podjął w kwietniu 1988 roku uchwałę, w której wskazywał na konieczność gruntownej poprawy sytuacji. Wyższe uczelnie republiki zobowiązano do zwiększenia rekrutacji na studia młodzieży narodowości polskiej. Komitet do Spraw Poligrafii zobowiązano do rozpatrzenia zagadnienia i rozszerzenia wydawania literatury pięknej w języku polskim („Komunistas”, nr 5, 1988).
I co dalej? Nic! Absolutnie nic! Także w roku bieżącym narodowość polska maturzystów była pierwszym znakiem, że podlegają „odsiewowi” podczas egzaminów na studia. Wystarczy spojrzeć na listę tych, którzy składali podania o wstęp, oraz tych, których przyjęto. Z reguły absolwenci szkół polskich zostali poza burtą uczelni. W tym roku jak nigdy dotąd odsetek „poza” był szczególnie wysoki. Jedyną bodaj uczelnią, której kierownictwo poważnie traktuje uchwałę kwietniową(1988 r.) KC KP Litwy i nie dyskryminuje młodzieży polskiej, jest Wileński Państwowy Instytut Pedagogiczny, odznaczony Orderem Przyjaźni Narodów. Tutaj Polacy stanowią do ośmiu procent całego kontyngentu studentów. I to od lat. Rektorat i organizacja partyjna działają tu w kierunku konsekwentnie internacjonalistycznym. Natomiast kierownictwo innych wyższych uczelni ma – jak widać – za nic oficjalne dokumenty i polecenia najwyższych władz republiki. Chociażby uchwałę byłego Ministerstwa Szkolnictwa Wyższego republiki odnośnie prawa składania egzaminów wstępnych w języku ojczystym. I nie ma żadnych powodów myśleć, że zacznie działać inaczej. W tej sytuacji proponuję, by „Czerwony Sztandar” zwrócił się w imieniu ludności polskiej Lit. SRR z prośbą ustalić numerus clausus, zobowiązujący wszystkie uczelnie republiki do zapewnienia 7-8% miejsc dla młodzieży pochodzenia polskiego. Przy takim oficjalnym nastawieniu odpowiednich resortów będzie z czego wybrać.
Podobnież nie rusza z miejsca sprawa wydawania u nas książek i czasopism w języku polskim, skoro produkujemy 7-8% bogactwa narodowego Litwy, należy się nam odpowiednio tyleż dotowanych dóbr kultury. Przy czym nie „dobry wujaszek” musi tu nam zrobić łaskę. Chodzi o zastosowanie się do paragrafów Konstytucji ZSRR. Uważam, że czas najwyższy zażądać od odpowiedniego resortu rozpatrzenia dróg otwarcia w Wilniusie zawodowego polskiego teatru dramatycznego, rozpoczęcia wydawania w języku polskim książek miejscowych autorów, jak też innych. Od kilku miesięcy przedstawiciele Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego Polaków na Litwie obijają progi Komitetu ds. Poligrafii, lecz nie otrzymali nic prócz uprzejmych zapewnień, że sprawa zostanie w przyszłości rozpatrzona.

Jan Ciechanowicz
kandydat nauk filozoficznych,
docent, prodziekan Wydziału
Języków Obcych WPIP”

W tym czasie autorowi tego artykułu po raz kolejny (trzeci) odmówiono prawa do wyjazdu do PRL na kilka dni na zaproszenie jednej z redakcji.

* * *

Na początku jesieni 1988 roku zawitała na Kresy po raz pierwszy w całym okresie powojennym grupa dziennikarzy z „Panoramy Polskiej”, pisma Towarzystwa „Polonia”, znakomicie redagowanego, adresowanego do Polaków mieszkających za granicą. Pismo to z reguły było konfiskowane na granicy przez celników lub cenzurę pocztową Związku Radzieckiego, w tym Litwy Sowieckiej, w razie próby przemycenia go do „pierwszego w świecie państwa urzeczywistnionej wolności”, jak określali ZSRR jego przywódcy.
Pani redaktor Maria Bugaj wstąpiła wraz ze swą koleżanką redakcyjną do dziekanatu polonistyki WPIP. Rozmowę naszą, wydrukowaną w nr 10/387 „Panoramy Polskiej” (październik 1988) skomponowaliśmy w charakterystyczny dla epoki stalinowsko-breżniewowskiej sposób, używając nieraz języka Ezopowego. Wówczas, jeśli chciało się coś prawdziwego powiedzieć i dążyło do wydrukowania tego, musiało się zacząć i kończyć artykuł czy wywiad frazesami mającymi albo uśpić czujność cenzorów, albo dać im do ręki argumenty (w razie gdyby później wpłynęły do KGB, KC czy do samej redakcji „sygnały od ludności”, że dany tekst sprzeczny jest z kanonami poprawności ideologicznej) samoobrony przed zarzutami ze strony zbyt twardogłowych współobywateli. Pamiętać bowiem trzeba, że bardzo często organa bezpieczeństwa państwowego musiały rozpoczynać szczucie zamaskowanych dysydentów nie z własnej inicjatywy, lecz będąc zmuszonymi do tego przez liczne donosy samych „radzieckich obywateli” (w przypadku Litwy bardzo często byli to Polacy!), nieraz znajomych, kolegów, przyjaciół a nawet krewnych „nieprawomyślnych” autorów. Ale świetnym i skutecznym chwytem na tę podłość było rozpoczęcie i skończenie tekstu lub przemówienia peanem na cześć komunizmu, partii, socjalistycznej Rosji i socjalistycznej Litwy. Tak powstawały „ramy ideologiczne”, do których środka można było niekiedy wkładać treści „wywrotowe”, takie, które nigdy by nie miały szans ukazać się w druku samodzielnie, bez „kwiatków” ideologicznego kamuflażu. Wypadało też, dla większej szansy opublikowania tekstu i uniknięcia po tym szykan i prześladowań, pokropić „czerwonym sosem” także niektóre miejsca w środku wystąpienia. Wówczas miało się jakie takie alibi, mogło się w razie czego powiedzieć: „Przeczytajcie uważniej, co ja mówię, przecież wyznaję, że jestem wiernym komunistą, że kocham partię, że uważam Lenina za największego myśliciela wszechczasów, a realny socjalizm za społeczeństwo ucieleśnionej wolności”... Wokół takiej publikacji donosiciele i KGB-owcy krążyli nieraz miesiącami, jak kot koło gorącego, nie wiedząc, co z tym począć, chociaż jasne było, że ma się do czynienia z „kryminałem”. Cóż, kiedy nie bardzo wypadało chwytać za kark „ideowego komunistę” w pierwszym na świecie państwie socjalistycznym. Niekiedy jednak, gdy ewidentnie miarka została przebrana, zaczynało się „przewrotnego” autora na rozmaite sposoby osaczać, szczuć, truć, izolować, nie publikować itd. To miała być przysłowiowa „nauczka”. Mijał rok-dwa, donosy nie nadchodziły i „anioł-stróż” z KGB mógł nieco popuścić swemu podopiecznemu. I w druku ponownie w czerwonym sosie ukazywały się informacje lub fakty niepożądane. A piszący i czytający dokładnie się rozumieli. Uczciwi spośród tych ostatnich cieszyli się i dziękowali (prawie wyłącznie telefonicznie) autorowi, inni – zasiadali do spisywania kolejnego, pełnego oburzenia, donosu na „ukrytego wroga Związku Radzieckiego”, który ponownie przemycił w swej publikacji treści „obce naszemu państwu i ustrojowi”. Nieraz wywoływano mnie do KC KPL i, trzęsąc pod nosem grubym plikiem „listów od obywateli”, grożono sądem lub, co najmniej, zabronieniem dalszych publikacji. To drugie przeżyłem po wielokroć. Posadzić nie zdążyli, chociaż w 1986 roku na to się zanosiło. Lecz o tym może nieco później, a na razie wróćmy do naszej rozmowy z panią redaktor Marią Bugaj. Oto jego charakterystyczne brzmienie: „Powrót do człowieczeństwa(Korespondencja własna zLitwy)”.
„– Panie docencie, co konkretnie znaczy dla Pana „pieriestrojka”?
– Choćby sam przyjazd do Wilna przedstawicielki „Panoramy Polskiej”! W tych dziesięcioleciach nikt z kraju się nami, Polakami w Związku Radzieckim, nie zajmował. Okres stalinowski, a potem cały okres zastoju, miał dla nas, Polaków, najbardziej fatalne skutki, spośród wszystkich narodowości. Urodziłem się na Białorusi. Żyje tam ponad 500 tysięcy Polaków. Nie mają ani jednej szkoły, żadnego polskiego pisma, a we współczesnych białoruskich podręcznikach aż roi się od antypolskich akcentów w stylu: „Polacy to imperialiści, pany” etc. Jest to karykaturalne zniekształcenie historii stosunków polsko-białoruskich. I to w warunkach, kiedy oba nasze kraje mają ten sam socjalistyczny ustrój i wszystko powinno nas łączyć, a nie dzielić. Teraz ma powstać pierwsze stowarzyszenie Polaków na Białorusi.
– Na Litwie Polacy korzystają od dawna z dużo większych swobód...
– Jest to jedyna republika radziecka, w której istnieje polskie szkolnictwo. Na Litwie żyje około 300 tysięcy Polaków. Jeszcze niedawno było tu 140 polskich szkół, dziś jest 93, w tym 5 gimnazjów. Od 1961 roku przy Wileńskim Instytucie Pedagogicznym istniał początkowo wydział, a obecnie oddział Polonistyki, od 35 lat w Wilnie ukazuje się polskojęzyczny organ KC KP Litwy „Czerwony Sztandar”.
– W tej właśnie gazecie opublikował Pan przeszło 600 artykułów. Który z nich spowodował największą lawinę listów od czytelników?
– Odwrócę nieco to pytanie. W odpowiedzi na listy czytelników, na ich prośbę, napisałem w kwietniu tego roku artykuł zatytułowany Skąd tu jesteśmy. Starałem się w nim dać odpowiedź na pytanie, dlaczego znaczna część nazw miejscowości południowowschodniej części Litwy i przyległych do niej obwodów Białoruskiej SRR ma charakter polski. Zacytowałem historyka Alfreda Senasa, który uważa, że Polacy obecni byli na terenach Nowogródczyzny już na początku XI stulecia. Osiadali na terenach, które weszły później w skład Wielkiego Księstwa Litewskiego. Pisałem też, że sam Jagiełło i jego dwór używali na co dzień języka „staroruskiego”, którego podobieństwo do staropolskiego jest wprost uderzające. Przedstawiłem fakty, któreświadczą, iż na pograniczu litewsko-białoruskim procesy historyczne ukształtowały „pas” zasiedlony przez żywioł, który był polski zarówno pod względem etnicznym, jak i kulturalno-językowym. Artykuł wywołał polemikę ze strony niektórych historyków litewskich.
– A jak było z wydaniem pańskiej książki w języku polskim pt. W kręgu postępowych tradycji, która ukazała się przed niespełna rokiem w Kownie?
– Dotyczy ona stosunków polsko-litewskich oraz wybitnych postaci, naukowców i rewolucjonistów, w których żyłach płynęła polska krew. Przeszło 6 lat trwały przygotowania do druku tej książki, a nakład wynosi zaledwie 1000 egzemplarzy. Ponadto zawiera ona tylko 75% złożonego przeze mnie materiału. Paradoksem jest, że wykreślono nawet niektóre „propolskie” cytaty z Lenina i Marksa, aczkolwiek można je znaleźć w dziełach zebranych tych autorów. Sam fakt wydania jej bardzo sobie jednak cenię.
– Czy przygotowuje Pan następne publikacje?
– Dwa gotowe do publikacji maszynopisy poświęcone są polskim aspektom kultury Wileńszczyzny w ciągu ostatnich wieków, mówią o wybitnych Polakach z Wilna i Wileńszczyzny. Nie jestem bynajmniej zwolennikiem teorii o misji Polaków na Wschodzie, ale ich dorobek jest naprawdę wielki. Dla nas, Polaków litewskich, ma to ogromne znaczenie. Ponadto mam zebrane materiały o wkładzie Polaków w rozwój różnych dziedzin nauki i kultury w Rosji.
– Pisał Pan, że imiona wybitnych synów polskiego, rosyjskiego, litewskiego czy białoruskiego narodu, związane wspólną historią nie powinny dzielić, lecz łączyć nasze narody. O jakie postaci tu chodzi?
– Podam dla przykładu kilka nazwisk. Konstruktor pierwszej na świecie floty okrętów podwodnych, Stefan Drzewiecki z Wołynia, to Polak czystej krwi, który stał się chlubą rosyjskiej nauki pod imieniem Stiepan Karłowicz Drżewieckij. Kompozytorzy Piotr Czajkowski, Igor Strawiński, Michaił Glinka czy Mikołaj Miaskowski – to wybitni Polacy, bądź przynajmniej Rosjanie polskiego pochodzenia. Znana na świecie matematyczka Zofia Kowalewskaja to Zofia Krukowska, z dumą podkreślająca zawsze swoją polskość. A Nadieżda Krupska, która choremu Leninowie recytowała wiersze Mickiewicza, też była polskiego pochodzenia! Twórcą pierwszego państwowego hymnu rosyjskiego był Józef Kozłowski, Polak. Przodkowie Fiodora Dostojewskiego, używający herbu Radwan, pochodzili spod Brześcia, a generał Mikołaj Przewalski, który w polskiej encyklopedii figuruje jako „jeden z najwybitniejszych podróżników rosyjskich, badacz Azji Środkowej”, to przecież Polak ze szlacheckiej rodziny używającej herbu Łuk... Te nazwiska i bardzo wiele innych symbolizują to, co powinno nas łączyć!
– Jak Pan ocenia swą karierę w Wileńskim Instytucie Pedagogicznym?
Dla mnie karierą jest być uczciwym człowiekiem. Nie wiem, jak długo będę kierował Polonistyką. Jest to jedyna wyższa uczelnia w Związku Radzieckim, która na poziomie uniwersyteckim kształci w języku polskim studentów kierunków humanistycznych oraz matematycznego i fizycznego. Tylko... kiedy człowiek uświadomi sobie fakt, iż możliwość podjęcia studiów wyższych każdego roku ma 214 osób, w tym 83 na studiach stacjonarnych i 131 – na zaocznych, nie licząc wydziałów matematycznego i fizycznego, to cóż to jest za procent całej, żyjącej w ZSRR, polskiej społeczności? Przecież według oczekiwanego spisu ludności w Związku Radzieckim co najmniej 2 miliony osób zadeklaruje swe polskie pochodzenie (ostatni spis z 1979 roku podawał cyfrę 1.151 tysięcy)! Myślimy o otwarciu polonistyki na Uniwersytecie Wileńskim.
– Jaki jest Pana stosunek do pojęcia „tutejszość” i „tutejsi”, którego używa część żyjących na Wileńszczyźnie Polaków oraz Litwinów?
– Co oznacza „tutejszość”? Jest to pusta kategoria. Próba zatuszowania, nienazwania po imieniu problemu. Od tysiąca lat, od zawsze tu jesteśmy. To prawda, że jesteśmy inni niż Mazurzy czy Pomorzanie. Ale jesteśmy Polakami. Z Wileńszczyzny, z Kresów. Dotąd na to określenie reagowałem emocjonalnie. Dopiero teraz staram się słowami wyrazić swoje myśli. W terminie „tutejszość” widzę ucieczkę od polskości, od własnej tożsamości, usprawiedliwienia własnego konformizmu.
– Czy zachciałby Pan siebie bliżej określić?
– Jestem komunistą z przekonania. Eurokomunistą, nie dogmatykiem. Jestem zwolennikiem tolerancji. Ojczyzną moją jest Związek Radziecki. Tu się uczyłem, pracowałem. Swoje najlepsze lata mu oddałem.
– Czym więc jest „pieriestrojka” dla Polaków w ZSRR?
– Jest powrotem do człowieczeństwa. A to wielka rzecz”...
Gdybyśmy nie pokropili z panią redaktor Bugaj naszej rozmowy różowymi perfumami politycznymi, wywiad, oczywiście, nie mógłby się w ogóle ukazać; nawet w Polsce, gdzie totalitaryzm marksistowski był o wiele łagodniejszy niż w ZSRR, a tak – udało się coś niecoś do opinii polskiej i polonijnej donieść...

* * *

28 września 1988 „Czerwony Sztandar”zamieścił tekst „Co z imionami?” pod rubryką „Głosy w aktualnej dyskusji”,w którym autor niniejszego opracowania pisał”:
„W paru ostatnich numerach gazet „Komjaunimo Tiesa” i „Literatura ir Menas” przedstawiciele litewskiej inteligencji twórczej poruszyli zagadnienie, dotyczące zniekształcania imion i nazwisk litewskich w pisowni rosyjskiej. Jest to jednaz pozostałości epoki stalinowskiej i – zdaniem autorów tych wystąpień – powinna być zniesiona.
Nie sposób nie zgodzić się z takim postawieniem sprawy. Poprawna, zgodna ze stylem, duchem i tradycją danego języka pisownia imion własnych stanowi elementarny wymóg dobrego tonu w życiu publicznym. Postulaty, wysuwane przez Litwinów, dotyczą i nas, Polaków litewskich. Przecież i nasze nazwiska i imiona nieraz zapisywano w paszportach w sposób niewłaściwy: zamiast Jan pisano Iwan, zamiast Stefan – Stiepan, zamiast Maciej – Matwiej itp. Przy tym czyniono to bez zgody, wbrew woli ludzi, których te „modyfikacje” bezpośrednio dotyczyły. Po prostu nikogo o nic nie pytano.
Dla nas, Polaków, ma ta sprawa także drugą stronę. Chodzi o to, że nasze nazwiska i imiona po roku 1939 były i pozostały zniekształcone także w inny sposób: dodawano do nich końcówki litewskie oraz przekształcano Jana w Jonasa, Stefana – w Stepasa, Macieja – w Motiejusa itp. Nie chcę twierdzić, że zabieg ten stanowił przejaw odgórnej litwinizacji Polaków, zamieszkałych w Lit. SRR. Nie widzę zresztą niczego zdrożnego w tym, że w litewskim kontekście zapisze się nazwiska polskie w formie „Janeckis”, „Wysockis” itp. Pisze się przecież Leninas, Puszkinas, Dzierżinskis; i jest to zgodne z litewską tradycją językową, podobnie jak nazwy miast Warszuwa, Gardinas i in. Nie sposób jednak się godzić z tym, że z Jana robi się „Jonasa”, oraz gdy w języku rosyjskim podaje się nie pierwotną wersję polską, lecz jej litewską odmianę. Jako językowe dziwolągi czyta się więc w języku rosyjskim coś takiego jak „Janeckis” czy „Wysockis”. To to samo, jakbym zaczął pisać czcionką rosyjską „Puszkinas” zamiast „Puszkin”... Absurd, zupełny nonsens i brak gustu!... A przecież, niestety, zarówno w republikańskiej prasie rosyjskojęzycznej, jak i w innych źródłach nazwiska polskie podawane są w formie zniekształconej. Dotyczy totakże nazwisk ludzi już nieżyjących. Oto przykład. Wileńska Galeria Obrazów, znajdująca się w byłej Katedrze na dzisiejszym Placu Giedymina, cieszy się powodzeniem wśród mieszkańców i gości naszego miasta. Zebrano tu i wystawiono wiele bardzo wartościowych dzieł malarstwa europejskiego, a więc niemieckiego, włoskiego, hiszpańskiego, francuskiego. Szczególnie bogate są zbiory plastyki polskiej, reprezentowane przez znanych mistrzów palety.
Niestety, człowieka obeznanego cokolwiek z historią sztuki zaskakuje fakt, że polskie nazwiska autorów dzieł wystawionych w Wileńskiej Galerii Obrazów, umieszczone pod ramami, podane są w formie zlituanizowanej. Można zrozumieć, że końcówki – „is” – „as” zjawiają się w wersji litewskiej tych nazwisk, gdyż zgodne to jest z duchem języka litewskiego. Lecz co najmniej zdziwienie wywołuje fakt, że także w języku rosyjskim nazwiska malarzy polskich, mieszkających i tworzących ongiś na ziemiach byłego wielonarodowościowego Wielkiego Księstwa Litewskiego,podawane są czcionką rosyjską w kształcie zlitewszczonym. Była np. ongiś słynna rodzina malarska Rusieckich (Kanuty, Walenty, Bolesław), wywodzących się zresztą z Mińszczyzny i nic wspólnego z Litwinami etnicznymi nie mająca. W źródłach archiwalnych z XVI-XIX wieków członkowie tego rodu figurują tylko i wyłącznie jako Rusieccy. Niech więc sobie podpis pod ich obrazami brzmi po litewsku jako „Ruseckas”. Ale dlaczego także w rosyjskiej transkrypcji „Rusiackas”? Przecież dzięki temu drobnemu zabiegowi „chirurgicznemu” polski malarz nie stanie się na zawołanie litewskim, a kultura litewska (odróżniać od kultury Wielkiego Księstwa Litewskiego, bo to dwie różne sprawy!) wcale nie stanie się przez to bogatsza. Natomiast oznaką rzeczywistej kultury stałoby się przywrócenie autentycznej, pierwotnej formy brzmienia nazwisk polskich plastyków. Bo na niewiedzę zwiedzających liczyć coraz trudniej, w tych zaś, komu nie jest obca tradycja artystyczna dawnego Wilna, wykoślawianie nazwisk malarzy polskich budzi po prostu niesmak...
Przypomnijmy dla porównania, że w Lwowskiej Galerii Sztuki także pozostały po wojnie – podobnie jak w Wilnie – wspaniałe zbiory malarstwa europejskiego, w tym – największa na świecie (poza granicami PRL) kolekcja plastyki polskiej. Nikomu jednak we Lwowie – w przeciwieństwie do Wilna – nie przyszło do głowy dział malarstwa polskiego nazwać „ukraińskim” i przekręcać polskie nazwiska, chociaż wielu mistrzów pędzla tam przedstawionych urodziło się i działało właśnie na terenach dziś wchodzących w skład Ukraińskiej SRR. Kontrast uderzający...
I już nie zdziwienie, lecz oburzenie wzbudza fakt, że w Ponarach, w miejscu uwiecznienia pamięci pomordowanych Żydów, ofiary są na tablicy pamiątkowej określane jako „obywatele radzieccy” (dlaczego nie polscy i nie litewscy?), a do ich nazwisk też podopisywano litewskie końcówki. Czyż mało, że tych niewinnych ludziw bestialski sposób pomordowano, to jeszcze i po śmierci nie pozwala się im być tym, kim byli – Żydami? Czym się tak przewinili, że hańbi się nawet ich świętą pamięć? I czy nie czas najwyższy, by i tu nazwać – nie, nie rzeczy, lecz ludzi! – po imieniu?
Na zakończenie „morał” – Witold Gombrowicz, współczesny pisarz polski, zanotował w swym „Dzienniku”: „Nie sztuka mieć ideały, sztuka – w imię bardzo wielkich ideałów, nie popełniać bardzo drobnych fałszerstw”. Miłość ojczyzny i swego narodu jest uczuciem wzniosłym, lecz przekształca się we własne zaprzeczenie, jeśli nie umie się kochać uczciwie i pięknie, bez poniżania innych.”
Także ten tekst ściągnął na głowę Jana Ciechanowicza grzmoty i błyskawice agenturalnej prasy litewskiej. A temat pozostaje aktualny nadal i dziś, w roku 2015!

* * *

A oto mój drobny tekst, który przypieczętował mój los na kolejne kilkanaście lat. Agentura KGB poczuła się zdemaskowana i zagrożona. „Czerwony Sztandar” 17.X.1988:
Myśleć i mówić prawdę
„Obserwuję ostatnio niezwykle budujące zjawisko: te same „zakute łby”, które w ciągu paru ubiegłych dziesięcioleci nakazywały ludziom pióra – waląc nieraz pięścią w stół – co i jak mają pisać, nawołują obecnie do przebudowy i do „nowego myślenia”. Któż jednak to nowe myślenie tak długo hamował? I czy w ogóle istnieje coś takiego jak „stare” i „nowe” myślenie? Myślenie jest po prostu myśleniem: ono jest, albo go nie ma. I kropka! Dlaczego Platona, który pisał swe dzieła przed 2,5 tysiącami lat, czyta się dziś z zainteresowaniem?... A nie chce się nawet brać do ręki stereotypowej, szablonowej bazgraniny wielu współczesnych „myślicieli”, którzy wszystko piszą „słusznie” i nic nie pozostawiają wiecznego i mądrego w głowach czytelników, bo taki był nakaz towarzyszy od administrowania krajem. I jakże przejmują zgrozą egzemplarze nie pożółkłych jeszcze ze starości dzienników, wypełnionych absolutnie „poprawnymi” i zupełnie bezbarwnymi publikacjami...
Ogromny kontrast stanowią one w stosunku do obecnie ukazujących się na łamach prasy centralnej publikacji, gdzie każdy autor ma własną twarz, własny styl, własny punkt widzenia. I jakoś nic się nie wali z przyczyny tego, że uświadomiliśmy sobie nagle, jak naturalną rzeczą jest, iż każdy człowiek ma własne zdanie i powinien mieć możność publicznego wypowiadania go, bez obaw i oglądania się na różnych „cenzorów”. Niestety, jak na razie – moim zdaniem – bardzo niewiele pism w naszej republice jest na poziomie wymagań czasu. Nadal dominuje w nich szarzyzna,„ostrożność”, powiedziałbym tchórzostwo, brak zaangażowania w sprawy społeczne, maskowany gromkimi frazesami i hymnami chwalebnymi pod adresem współczesnych możnowładców.
Gdybym mógł mówić z trybuny XIX Ogólnozwiązkowej Konferencji Partyjnej, postulowałbym z jednej strony – ustawodawcze zagwarantowanie wszystkim obywatelom prawa do głoszenia wyznawanych przez nich poglądów; oraz – z drugiej strony – obowiązek krytycznego i samodzielnego myślenia. Z tym, by nikt nie miał prawa nikomu wskazywać, co i jak ma myśleć, czy „grozić palcem” intelektualistom. Organy prasowe zaś zobowiązałbym do bycia atrakcyjnymi i interesującymi, traktując szarzyznę i bezbarwność jako formę kontrrewolucyjności. Myślenie jest potężną dźwignią postępu, nie wolno krępować go żadnymi naciskami z góry czy z dołu. Wiarygodność jest nieodzownym warunkiem partyjności. Prasa powinna być niezależna od aparatu biurokratycznego i musi pełnić rolę społecznego kontrolera nad poczynaniami władz, a nie odwrotnie. A więc zagwarantujmy sobie naprawdęwolność i odpowiedzialność zarówno myślenia, jak i wypowiedzi, zapewnijmy leninowski styl życia społecznego.
Jeśli ta moja wypowiedź zostanie bez zabiegów redaktorskich opublikowana przez „Czerwony Sztandar", ostatecznie się przekonam, że i moja rodzima gazeta wkroczyła na drogę przebudowy...
Jan Ciechanowicz,
kandydat nauk filozoficznych,
docent WPIP”

* * *

21 października 1988 roku na łamach „Czerwonego Sztandaru” opublikowano mój tekst „Notatki subiektywne. Przed zjazdem Litewskiego Ruchu na Rzecz Przebudowy. Odróżniać dobro od zła”:
„Do Rady Najwyższej Lit. SRR wpłynęła propozycja nadania językowi litewskiemu statusu państwowego. Chciałbym tę propozycję – jako obywatel Litwy – uzupełnić. Na początku nieduży wstęp:
Język jest jedną z istotnych cech narodowości. Lecz nie jest cechą najważniejszą. W nim się, co prawda, odbija jak w zwierciadle zbiorowa dusza narodu, jego styl myślenia i czucia. Ale przecież czyjś wizerunek w lustrze jeszcze nie jest samą odzwierciedloną istotą. Żydzi np. na całym świecie posługują się różnymi językami, a przecież stanowią jedyny wielki naród nie do pomylenia z jakimkolwiek innym dzięki specyficznej tradycji i mentalności, odrębnym cechomzarówno fizycznym jak i psychicznym. Język nie okazał się w tym przypadku – podobnie jak w wielu innych – czynnikiem konstytutywnym narodowości, na pierwszy plan wysunęły się pewne wrodzone, dziedziczne predyspozycje.
Podobnie może mieć się sprawa z językiem litewskim. Nie każdy, który go używa, jest Litwinem. Z drugiej strony, przecież jasne, że językiem tym można mówić i pisać zarówno rzeczy mądre, jak i głupie; wypowiadać zarówno sądy zgodne z istotą litewskości, jak i zupełnie jej obce, a nawet wrogie. I tym gorzej dla Litwinów, jeśli obcy styl myślenia, odmienne sposoby rozumienia, odbioru i interpretacji świata, „nowy” styl życia przeniknie do ich dusz pod płaszczykiem języka litewskiego. Zachowana zostanie litewska „forma”, ale treść wewnętrzna będzie już nielitewska. I kto wie, czy po kilku pokoleniach ci, mówiący po litewsku ludzie nie zaczną żywiołowo i masowo porzucać tę mowę na rzecz języków „większych” (jak to np. miało i ma miejsce w Białorusi)...
Oczywiście, rozumiem, że zdanie to podlega dyskusji: jest to subiektywny pogląd autora tych słów na powyższe zagadnienie.
Uważam, że nasi litewscy współobywatele, ich elita umysłowa i państwowa, powinni byliby się zająć raczej nie narzucaniem języka litewskiego obcoplemieńcomw Lit. SRR mieszkającym, lecz zwrócić uwagę na inne sprawy. Zadbać np. o to, by w języku litewskim powstawały obficie wielkie dzieła kultury narodowej: literatury, filozofii, sztuki, historiografii (jeśli chodzi o tę ostatnią, to w ciągu całych dziesięcioleci panowała tu przerażająca wręcz pustka, i granicząca z debilizmem propaganda, gdy np. w fundamentalnej „Historii Litewskiej SRR” wielki książę Witold był wspomniany dwa razy, a przewodniczący kołchozu, któremu udało się wyhodować rekordowy urodzaj marchewki – sześć razy, gdy w tymże „arcydziele” 800 latom dziejów Litwy sprzed 1940 r. poświęcono nieco ponad 100 stron druku, a okresowi 1940-1980 – czterokrotnie więcej; gdy dla niezwykle doniosłego w dziejach narodu litewskiego okresu lat 1918-1939 znajdowano tylko takie określenia, jak okres „burżuazyjny”, „faszystowski”; gdy w chrzcie Litwy widziano tylko początek wydumanej „polonizacji” kraju itp.). Naukowcy powinni nie okłamywać naród, nie przeżuwać wciąż na nowo bezpodstawne zestarzałe stereotypy, nie gonić za mirażami powierzchownego pseudopatriotyzmu, lecz szukać prawdy i przekazywać prawdę – swemu narodowi. Warto byłoby też – zamiast truć na łamach prasy o „polskim zagrożeniu” czy nawet wyssanym z palca (czyjego)? „terrorze” – zająć się zagadnieniami, dlaczego np. rodzina litewska ma przeciętnie 1,5 dziecka (po stu latach, jeśli nic się nie zmieni, na Litwie nie pozostanie ani jednego rodowitego Litwina, lecz tylko mówiący po litewsku obcoplemieńcy), innymi realnymi bolączkami, społecznymi. My, Polacy, a raczej nasi słowiańscy przodkowie mieszkali na tej ziemi jeszcze zanim powstało Wielkie Księstwo Litewskie, (według Kazamierasa Bugi osadnictwo mazurskie istniało na późniejszych terenach litewskich już w VII wieku), zawsze używaliśmy tu bez przeszkód swego języka i w bardzo wielu przypadkach, wiernie i dobrze służyliśmy swej litewskiej ojczyźnie zarówno szablą, jak i piórem, rozsławiając imię Litwy poszerokim świecie. Nie na tym też polegałaby dziś mądrość Litwinów, by przerabiano nas na „Litwinów” – jak to wielokrotnie postulowano na łamach takich pism jak np. „Tarybinis Mokytojas”, „Gimtasis Krasztas” czy ostatnio „Vakarines Naujienos”, lecz na tym, by nie ograniczając elementarnych praw człowieka, stworzyć równe szanse życia w godności dla każdego obywatela republiki, by mógł on skutecznie pełnić swój obowiązek. Nie to jest najważniejsze, w jakim języku ktoś mówi, lecz co mówi, a jeszcze ważniejsze – jak pracuje dla dobra Litwy. Trzeba uważać, by w pogoni za mirażami formy nie stracić po drodze tego, co istotne – rozsądku i rozwagi, ludzkiej godności.
Gdyby jednak komuś aż tak by się chciało uczynić z języka litewskiego jedyny wszechobowiązujący, warto by było wykorzystać pod tym względem doświadczenie np. takich krajów jak Szwajcaria czy Finlandia (wzorujemy się przecież na ich ekonomice). W Finlandii np. obok ogólnopaństwowego fińskiego językiem państwowym jest też szwedzki – w regionach, gdzie tradycyjnie od stulecizamieszkuje w większości ludność szwedzka. W Szwajcarii (która jest po prostu prawie idealnym modelem harmonijnego współżycia różnojęzycznych narodowości) sytuacja ma się następująco: mieszka tam obecnie około 7 mln obywateli, z których 64,9 proc. posługuje się językiem niemieckim; 18 proc. – francuskim, 11,9 proc. – włoskim; 0,8 proc. – retoromańskim. Wszystkie te cztery języki są państwowe i równouprawnione faktycznie. Papiery oficjalne sporządza się w każdym z nich na życzenie obywatela. We wszystkich tych językach ukazuje się prasa, książki, audycje radiowe i telewizyjne, działa szkolnictwo.
I właśnie to powoduje, że Szwajcaria słynie ze swej kultury, że jej obywatele – chociaż mówią różnymi językami – gorąco kochają swą ojczyznę i ofiarnie jej służą. A może i Litwa zostanie kiedyś „Szwajcarią” Środkowej Europy?
By tak się stało proponuję ustawodawczo stwierdzić, że w rejonach Litewskiej SRR, gdzie ludność polska stanowi od 20 do 90 procent mieszkańców (a więc rejony wileński, szyrwincki, trakajski, szalczyninkajski i szwenczioński oraz miasto Wilnius) językami państwowymi są litewski, rosyjski i polski.”
(Nawiasem mówiąc, wyraz „rosyjski” w ostatnim zdaniu tego tekstu został „dopisany” przez red. Z. Balcewicza, w oryginale było tylko: „językami państwowymisą litewski i polski”). Agenci sowiecko-litewskiej bezpieki nie powstrzymywali się przed licznymi tego rodzaju fałszerstwami, byle powoli dorabiać Ciechanowiczowi gębę „rusofila”, co z kolei miałoby mnie dyskredytować w oczach polskiej opinii publicznej. Tak się też stało przez niezmordowane wysiłki agenturalnej prasy w Polsce i na Litwie.

* * *

We wrześniu 1988 roku w siedzibie redakcyjnej miesięcznika „Kobieta Radziecka”, organu Republikańskiej Rady Kobiet, odbyła się narada „przy okrągłym stole”, poświęcona wykładaniu historii Polski w naszych szkołach na Wileńszczyźnie, w procesie bowiem zmian demokratycznych na Litwie, powstała – niech na razie tylko w teorii – taka możliwość. Co więcej, nauczyciele zaczęli powoli ten przedmiot wprowadzać, początkowo fakultatywnie, do procesu nauczania, i to również było przedmiotem rozmowy. Prof. Maria Arońska, nauczycielka, która przez wiele lat wykładała historię Polski na wydziale polonistyki w Instytucie Pedagogicznym, opracowała 68-godzinny roczny program tego fakultatywu... Na owej naradzie J. Ciechanowicz powiedział (cyt. według: „Kobieta Radziecka”, nr 11, 1988, s. 8-9): „Byłem recenzentem tego programu i wniosłem doń pewne poprawki. Moim zdaniem, należy akcentować współistnienie naszych narodów (tj. polskiego i litewskiego), usuwać fałsze historyczne, wskazywać na momenty konstruktywne. Z niepokojem muszę stwierdzić, że niski jest poziom przygotowania ogólnego absolwentów szkółśrednich, za mało troszczą się oni o swój rozwój duchowy skupiając zainteresowania na stronie materialnej życia. Historia może stać się odskocznią, rozbudzić ducha...
Powinniśmy przygotować swój podręcznik. To jednak wymaga czasu, przemyślenia, doboru i układu materiału. Ale już teraz możemy wydawać materiały pomocnicze dla nauczycieli historii. Tak np. ja mam już gotową książkę poświęconą sylwetkom wybitnych Polaków na Litwie. To byłby swoisty przyczynek do naszych tu dziejów. Proponowałbym także, by pisma wychodzące na Litwie w języku polskim częściej zamieszczały szkice, sylwetki historyczne...
Przede wszystkim trzeba zadbać o poziom językowy pedagogów. Studenci Instytutu Pedagogicznego przygotowywani na nauczycieli szkół polskich powinni mieć wszystkie wykłady po polsku. Rozszerzanie znajomości języka, słownictwa z zakresu studiowanej dziedziny jest im niezbędne. Niestety, nie możemy tego osiągnąć nawet na polonistyce”...

* * *

Redaktor Kazimierz Rosiński opublikował w „Kurierze Podlaskim” (25-26-27.XI.1988) tekst zatytułowany „W Wilnie polski renesans. Rozmowa z docentem dr. Janem Ciechanowiczem, dziekanem katedry polonistyki w Wileńskim Instytucie Pedagogicznym”:
„– Pozwoli pan, że na początek spytam o wrażenia z Białegostoku.
– To bardzo przyjemne miasto. Zwłaszcza w centrum jest wiele uroczych zakątków. Oczywiście, gdyby znajdujące się tam stare kamieniczki starannie odremontować, wrażenie byłoby jeszcze lepsze.
– Miło mi to usłyszeć od mieszkańca Wilna, które w Białymstoku uchodzi za miasto niezrównanej urody. I w ogóle białostocczanie żywo interesują się tym, co dzieje się na Litwie, zwłaszcza w tamtejszej społeczności polskiej. W związku z tym chciałem zadać panu kilka pytań.
– Odpowiem tym chętniej, że sam byłem przez 10 lat dziennikarzem w „Czerwonym Sztandarze”. Opublikowałem prawie 700 artykułów. Ponadto mam na swym koncie około stu publikacji specjalistycznych z dziedziny filozofii i historii w pismach litewskich, rosyjskich i białoruskich.
– Obecnie kieruje pan katedrą polonistyki w Instytucie Pedagogicznym. Ilu macie tam studentów?
– Oddział Języka i Literatury Polskiej w Wileńskim Instytucie Pedagogicznym, bo tak brzmi jego nazwa, istnieje od roku 1961. W sumie wykształcił kilka tysięcy nauczycieli dla polskich szkół na Litwie. Obecnie studiuje w nim 200 osób. Jest to młodzież żądna wiedzy, żywo interesująca się kulturą i tradycją polską, bardzo dobra młodzież.
Właśnie. Dochodzą nas wieści o ożywieniu, jakie ma miejsce w społeczności polskiej na Litwie.
– To ożywienie zaczęło się bardzo niedawno, m.in. po wizycie generała Wojciecha Jaruzelskiego w Wilnie przed paru laty, którą to wizytę odebraliśmy jak wyraz wsparcia moralnego dla nas, Polaków wileńskich. Natomiast przez wiele lat postępował proces wynaradawiania się Polaków, szczególnie młodzieży. Wymownym tego znakiem było zmniejszenie się ilości szkół polskich na rzecz rosyjskich, a także litewskich. Przed 30 laty było ich ponad 260, w zeszłym roku były 92 szkoły, a w tym roku jest już tylko 88. Przy czym liczba Polaków na Litwie sięga 300 tysięcy.
– Czy z tego wynika, że proces wynaradawiania postępuje nadal?
– Już nie. Obecnie przeżywamy odrodzenie poczucia narodowego. A dzieje się tak od niespełna roku, dokładnie od 5 maja. Wtedy to odbyło się zebranie założycielskie Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego Polaków na Litwie. Nawiasem mówiąc, ja prowadziłem to zebranie, a odbyło się ono w auli Instytutu Pedagogicznego, w którym pracuję. To założycielskie zebranie zapoczątkowało bardzo piękny okres w życiu naszej społeczności. Dosłownie nie ma dnia, w którym by nie powstało polskie koło gdzieś w odległym miasteczku czy wsi – jak to się mówi – zabitej dechami, w zakładach przemysłowych Wilna. To jest po prostu lawina. I te żywiołowo powstające koła od razu przystępują do działalności kulturalno-oświatowej. Ogromne jest zapotrzebowanie na pogadanki i prelekcje w języku polskim. Tak się składa, że ja jestem bodajże najczynniejszym prelegentem. W czasie licznych wyjazdów na każdym kroku spotykam się z pragnieniem, wręcz żądzą, czytania w języku polskim. Tymczasem książek polskich jest bardzo mało.
– Kilka miesięcy temu ogłosiliśmy w „Kurierze” apel o wysyłanie książek na Litwę. Czy otrzymujecie ich dużo?
– Owszem, do redakcji „Czerwonego Sztandaru” przychodzi wiele książek, które są rozsyłane do polskich placówek, np. szkół w terenie. Ale to ciągle kropla w morzu. Trzeba bowiem pamiętać, że przez całe lata książki polskie w ZSRR były praktycznie rzecz biorąc niedostępne. W wielu szkołach uczniowie kształtują sobie wyobrażenie o literaturze polskiej na podstawie utworów Wandy Wasilewskiej i kilku podobnych pisarzy. Brakuje nam pozycji podstawowych, dzieł Słowackiego, Krasińskiego, Norwida, nie mówiąc o dziełach pisarzy współczesnych: Miłosza, Gombrowicza, Wańkowicza, Mrożka, ks. Twardowskiego. Nawet biblioteka naszego Instytutu, kształcącego nauczycieli, nie ma kompletu dzieł żadnego z klasyków literatury polskiej. Chciałbym przy tej okazji zaapelować do rodaków w kraju o przysyłanie książek do Oddziału Języka i Literatury Polskiej przy naszym Instytucie.
– Mam nadzieję, że apel ten nie przejdzie bez echa. Pozwoli pan, że teraz zadam pytanie na nieco inny temat. Jaki jest stosunek Litwinów do kultury i literatury polskiej?
– Wydaje mi się, że zainteresowanie naszą kulturą i literaturą jest wśród Litwinów bardzo duże.
– Literatura w języku litewskim jest stosunkowo młoda. Jak zatem traktują oni literaturę tworzoną na Litwie w języku polskim?
– Domyślam się, że pyta pan o ich stosunek do polskich tradycji piśmienniczych. To kwestia bardzo skomplikowana. Litwini twierdzą, że ich kultura została przed wiekami spolonizowana. To oczywiste nieporozumienie. Polacy bowiem nie są i nigdy nie byli elementem napływowym na Litwie. Byli tam od początku, zresztą Wielkie Księstwo Litewskie zajmowało część ziem etnicznie polskich. Jak wiadomo, językiem urzędowym Wielkiego Księstwa był przez kilka wieków język staroruski, bardzo zbliżony do ówczesnej polszczyzny. Wreszcie mieszkańcy Wielkiego Księstwa mieli do wyboru prawosławie albo katolicyzm, a więc język staroruski albo język polski. Katolicyzm okazał się bardziej dynamiczny, atrakcyjniejszy. Skutkiem tego piśmiennictwo w języku polskim zaczyna dominować w Wilnie już w XVI stuleciu, a w wieku XVII panuje niepodzielnie.
– Jaki jest stosunek Litwinów na przykład do poetów baroku, tworzących na Litwie?
– Traktują ich jako poetów litewskich tworzących w języku polskim. Tak jest np. z Maciejem Kazimierzem Sarbiewskim, Wielkopolaninem, który tworzył w Wilnie. Niedawno ukazała się jednotomowa Antologia literatury litewskiej prezentująca autorów od końca XVIII wieku do czasów najnowszych. W tej antologii Mickiewicz i Syrokomla dla przykładu, figurują jako właśnie pisarze litewscy tworzący w języku polskim.
– Wydaje mi się to bardzo sympatyczne...
– Ano właśnie. Z punktu widzenia mieszkańców Polski wygląda to nawet interesująco, spotkałem się wielokrotnie z taką opinią. Ale z naszej perspektywy sprawy mają się nieco inaczej. U Litwinów bowiem ma to związek z postawami agresywnymi wobec Polaków na Litwie. Twierdzą, że podobnie jak Mickiewicz i Syrokomla, jesteśmy rzekomo tylko spolonizowanymi Litwinami, odstępcami, których należy zlituanizować.
– Czyli, że jesteście Litwinami, tylko że jeszcze o tym nie wiecie...
– To byłoby zabawne, gdyby nie było powiązane z szeregiem konkretnych praktyk dyskryminacyjnych. Dla przykładu, absolwent szkoły średniej, który deklaruje się jako Polak, ma małe szanse, aby został przyjętym na studia.
– Skutek takich działań może być tylko odwrotny.
– Oczywiście, są to działania krótkowzroczne. Niestety, ta krótkowzroczność daje się bardziej odczuć niż rozwaga. Ja myślę, że dają tu o sobie znać skutki stalinizmu. Totalitaryzm nie lubi tego, co małe, kocha się natomiast w tym, co duże, ogromne. Litwini, którzy są małym narodem, bardzo ucierpieli w latach stalinizmu, byli ofiarami, ale też niepostrzeżenie przejęli system myślenia swoich prześladowców. Przy czym chciałbym tu wyraźnie zaznaczyć, że Polacy w Republice Litewskiej mają zdecydowanie najlepsze warunki. W innych republikach jest nieporównanie gorzej. Wręcz skandalicznie jest pod tym względem w BSRR, gdzie według oficjalnych statystyk mieszka prawie pół miliona Polaków, a nie ma ani jednej polskiej szkoły (zresztą i białoruskojęzycznych szkół na Białorusi dziś prawie nie ma; zaznaczmy na marginesie, że 30 tys. Litwinów, zamieszkałych w BSRR również nie ma ani jednej szkoły, oni też „nie istnieją” tam jako narodowość), gdzie nie ukazuje się żadna publikacja w języku polskim, gdzie młodym Polakom wpisuje się do dowodów narodowość białoruską. Więc powiadam, my na Litwie korzystamy z praw, które się nawet nie śnią naszym rodakom w innych republikach. Jednak porównujemy swoją sytuację z sytuacją Litwinów i Białorusinów w Polsce. A tu dziesięciokrotnie mniejsza społeczność litewska wydaje dwa pisma: „Auszrę” (Zorzę) i „Susitikimai” czyli „Spotkania”. My na Litwie nie mamy żadnego pisma, bo przecież „Czerwony Sztandar” jest organem litewskiej partii i realizuje zadania, jakie przed nim stawia partia.
– Od pewnego czasu docierają do nas echa antagonizmów, o których pan mówi. Jakie widzi pan możliwości przezwyciężenia tego stanu rzeczy?
– Dramat polega na tym, że antypolonizm jest szczególnie silny w ruchach oddolnych, działających na fali pieriestrojki, co więcej, bywa niekiedy sztucznie podsycany przez bezpiekę. Społeczność polska także popiera pieriestrojkę. Mogłaby więc wspierać Litwinów. Ale w sytuacji, kiedy zdarza się, że odmawia się nam nawet prawa do własnego, polskiego imienia, takie wsparcie jest bardzo utrudnione. My naprawdę nie żądamy zbyt wiele. Nie chcemy żadnych przywilejów, tylko realnego równouprawnienia. Zdajemy sobie sprawę, że nasza sytuacja, sytuacja mniejszości, będzie zawsze trudniejsza. Chodzi nam tylko o to, by nie kwestionowano naszego prawa do pozostania Polakami.
Pyta pan o szanse przezwyciężenia odradzającego się antypolonizmu. Nadzieja jest w tym, że przeważy głos tych litewskich środowisk, które zdają sobie sprawę z bezsensu, do jakiego prowadzi dyskryminacja, które wiedzą, że w gruncie rzeczy cele Litwinów i Polaków zamieszkałych na Litwie są takie same.
Rozmawiał:
Kazimierz Rosiński”

Rozmówca „Kuriera” doc. Jan Ciechanowicz zaapelował o nadsyłanie książek do Instytutu Pedagogicznego. Oto adres, pod który należy kierować przesyłki: Wilno, ul. Studentu 39. Oddział Języka i Literatury Polskiej.”

* * *

W miasteczku Mejszagoła w dniu 12 listopada 1988 roku odbyło się zebranie założycielskie miejscowego koła Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego Polaków na Litwie. Wygłosiłem na nim nie przygotowane „coś”, co trudno nawet byłoby nazwać „przemówieniem”, ale to „coś” miało tak drastyczne echa i skutki, że warto je przytoczyć w całości, porównując z tym, co „cytowała” później prasa kontrolowana przez ludzi z KGB i Sajudisu (najczęściej były to te same osoby). Kilku z nich z ostentacyjnie rozstawionymi magnetofonami i z „drętwymi” twarzami siedziało na sali lokalnego Domu Kultury, chociaż nikt z Polaków ich tam, oczywiście, nie zapraszał. Nikt też, niestety, nie wyprosił. A oto co powiedziałem (tekst wg zapisu magnetofonowego nauczyciela Zygmunta Wierbajtysa):
5-go maja bieżącego roku w auli Wileńskiego Państwowego Instytutu Pedagogicznego odbyło się zebranie założycielskie Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego Polaków na Litwie. Potrzeba powstania tej organizacji wynikała z naszej szczególnej sytuacji, sytuacji Polaków w Związku Radzieckim. Odważam się powiedzieć, że żadna inna narodowość naszego Kraju nie znajdowała się w tak smutnym stanie, jak Polacy. Naród, który jako jedyny w Europie podczas II wojny światowej nie dał Hitlerowi ani jednego żołnierza, tutaj mieszkająca 2-milionowa rzesza naszego narodu, odłamu tego narodu, praktycznie wszędzie – za wyjątkiem Litwy – pozbawiony został wszelkich narodowych praw.
Pół miliona Polaków mieszka teraz na Białorusi, przymusowo są zapisywani w paszportach „Białorusinami”, nie mają ani jednej szkoły, ani jednego pisma. Dlaczego, za co? Podobna sytuacja jest na Ukrainie. I tylko nasi bracia Litwini zapewnili nam pewne minimum ludzkiego uszanowania i godności, dzięki ich własnej godności i rzetelności...
Mi się wydaje, że warto dzisiaj zahaczyć o pewien bardzo ważny problem. W ostatnich czasach, chociaż nie, nie w ostatnich czasach, ale od czasów hitlerowskich, poprzez czasy stalinowskie i do dzisiaj mnożą się w prasie różnego rodzaju niewybredne ataki na nas. Wykpiwanie, wydrwiwanie, mówienie, że jakoby nie jesteśmy Polakami, a spolszczonymi Litwinami lub spolszczonymi Białorusinami. Podobne ataki, wystawiają bardzo marne świadectwo tym ludziom, którzy to piszą, i tym ludziom, którzy pozwalają drukować te brzydkie insynuacje. Wystawiają fatalne świadectwo kulturze, ich, a nie naszej kulturze.
Często nam się mówi: „Jacy wy Polacy? Oto macie nazwiska Perwejnis, Warżagolis, Jakubenas?” Ja im odpowiadam: „Gdybym był na waszym poziomie kulturalnym, to wam mówiłbym: „Jacy wy Litwini – oto wasze nazwiska: Astrauskas –Ostrowski, Brazauskas – Brzozowski, Chadkiewiczius – Chodkiewicz i tak dalej?” Albo mówią nam: „Jacyście Polacy? Wasz język – to nie polski język, lecz nie wiadomo co!” Rodacy, dziś językiem polskim mówi 60 mln ludzi na całym świecie. Jest to ogromne zjawisko, wielka kultura, – wewnętrznie zróżnicowana i bogata. Inaczej mówi się po polsku pod Wilnem niż pod Warszawą, inaczej pod Lwowem niż pod Katowicami. Zróżnicowanie regionalnych dialektów między sobą i ich inność w porównaniu z polskim językiem literackim jest – i musi być – znaczne. Przecież nawet język tak małego liczebnie narodu, jak Litwini, mocno się różni wewnętrznie. Tak np. Litwini na Białorusi (a jest ich tam tysiące i tysiące i – podobnie, jak Polacy, pozbawieni są szkół i innych dóbr narodowych) używają słownictwa, które z trudem bywa rozumiane przez Litwinów ze Żmudzi, gdzie mieszka podstawowa masa tego narodu. I tylko ostatni cham potrafiłby z tego powodu wyśmiewać język Litwinów białoruskich, że jest on mocno odmienny od litewskiego języka literackiego. – A z nas się śmieją, kpią z naszego języka, ci pożałowania godni „profesorowie od językoznawstwa”, najczęściej przecież zupełnie nie znający naszej mowy. A mowa ta – moim zdaniem – jako żywa, naturalna mowa żywych ludzi jest bodaj piękniejsza niż gwara podwarszawska. Odbija się w niej nasz łagodny i spokojny charakter, nasze ciche, pozbawione wszelkiej złości usposobienie...
A zresztą nie dziwiłbym się, gdybyśmy w tych warunkach w ogóle pozbawieni zostali swego języka. Czy przestalibyśmy z tego powodu być Polakami? Oczywiście, że nie! Pozostałaby nam pamięć naszych wspólnych losów dziejowych, nasza narodowa świadomość i przywiązanie do ojczystej polskiej tradycji. Nie język jest najważniejszy, lecz skład duszy, serca ludzkie, mentalność... Żydzi, rozrzuceni po całym świecie, używają dziesiątków różnych języków, a jednak tworzą jeden wielki naród żydowski o niepowtarzalnej osobowości psychicznej i historycznej, naród, którego nie udało się zniszczyć w ciągu tysięcy lat żadnej bestii, żadnym tyranom, żadnym barbarzyńcom...
Tak więc, gdy zaczyna nas ktoś pouczać o tym, jak mamy mówić – a czyni to powodowany złością i nienawiścią do nas – odpowiadajmy mu krótko: „Paszoł won, durak!”... Możemy mówić po chińsku, po rosyjsku, po litewsku, czy po francusku, ale, jeśli mamy polskie serca – pozostajemy Polakami i nikt nie ma prawa pchać swe nieumyte łapy do naszej duszy...
Drodzy rodacy, istnieje tylko jedno kryterium narodowości: osobista świadomość człowieka. I niezależnie od tego, jakie on ma imię, jakie ma nazwisko – jest on tym, za kogo siebie uważa. I nikt nie ma prawa wskazywać komukolwiek, kim kto jest.
Jeśli państwo widzieli dzisiejszy „Czerwony Sztandar”, albo ostatni numer pisma „Gimtasis Kraštas”, redaktor naczelny tego czasopisma Algimantas Czekuolis opublikował bardzo dobry artykuł pt. Świński ryj, artykuł o tym, jak Litwin napluł w twarz polskiej kobiecie w sklepie.
Ja zadzwonię w poniedziałek do Czekoulisa podziękuję mu za ten artykuł i przypomnę mu moje do niego telefony i listy z protestami, dlaczego „Gimtasis Kraštas” uprawia systematycznie propagandę antypolską, dlaczego ciągle pojawiają się artykuły z atakami na Polaków litewskich? To pismo przez wiele lat zatruwało świadomość Litwinów antypolonizmem. I doprowadziło do tego, przeciwko czemu protestuję teraz redaktor naczelny. Cóż, okazuje się, że nie tylko Polak może być „mądry po szkodzie”, warto byłoby tej propagandy nie uprawiać w ogóle!
Po jednej z publikacji takiego typu zadzwoniłem do redakcji i zapytałem: „Towarzyszu redaktorze, oto wy piszecie, że „Polacy terroryzowali Litwinów, gdy Wileńszczyzna należała do Polski”, tu był „terror polski”. Szanowny redaktorze, proszę, nazwijcie mi chociażby jedno nazwisko Litwina, zamordowanego przez Polaków. Jedno jedyne nazwisko! On nie potrafił tego nazwiska wymienić. Bo terroru polskiego w stosunku do Litwinów nigdy nie było, nie ma i nigdy nie będzie!
Zawsze byłem przeświadczony, że jeśli Polak jest rzeczywiście Polakiem, jeśli rzeczywiście szanuje swą ludzką i narodową godność, nigdy nie będzie miał jakiegokolwiek złego uczucia w stosunku do Litwina. Nas łączy wspólna długa historia i Polacy mają do Litwinów tylko dobre uczucia. I chcielibyśmy być z nimi wszędzie, w biedzie i w tym co dobre; ale chcemy wzajemności, chcemy jako minimum poszanowania naszej ludzkiej godności. Bez tego sytuacja będzie trudniejsza; i dla nich, i dla nas.
Nie tak dawno, drodzy rodacy, profesor Zigmas Zinkiewiczius opublikował na łamach gazety „Wakarines Naujenos” artykuł o Polakach na Litwie. Z tego artykułu wynika, że Polakami nie jesteśmy, a jesteśmy Litwinami, którzy mówią po polsku. Jest to, oczywiście, genialne odkrycie profesora Zinkiewicziusa, z tym, że odkrycie na poziomie – no, nie wiem – może trzecioklasisty, który przy tym na „trójki” się uczy, bo poziom wiedzy, uwidoczniony w artykule, jest żenujący... Ja zawsze uważałem, że skoro jakiś naród ma naukowców, ma profesorów, to ci naukowcy i profesorowie mają święty obowiązek poszukiwać prawdę i mówić ludziom prawdę. Mnie się wydaje, że autor wspomniany, a i wielu innych, nie wywiązują się z tego zadania. No bo jeśli profesor pisze, że Polaków na terenie Wielkiego Księstwa Litewskiego w ogóle nigdy nie było, to on, jedno z dwóch, albo nie jest profesorem i nie wie co mówi, albo świadomie łże. Ja nie chcę twierdzić czegokolwiek z tego, bo nie wiem, jaka wersja byłaby aktualna. Być może, on rzeczywiście po prostu uczciwie myli się. Ale, wobec tego, dlaczego on jest profesorem? Dlaczego nie wie, że mazurskie osadnictwo na terenie późniejszego Wielkiego Księstwa Litewskiego istniało od VI-VII wieku? Dlaczego „nie wie”, że rdzennie lechickie tereny, takie jak Podlasie, naprzykład, w ciągu trzystu lat było częścią składową Wielkiego Księstwa Litewskiego, i, że Polacy zawsze stanowili od około pięciu do dziesięciu procentów całej ludności tego państwa? I wiernie Litwie służyli – na każdym polu – w dziedzinie kultury, wojskowości itd. Wielkie Księstwo Litewskie było wielonarodowościowym państwem i Polacy również tutaj byli. Dlaczego prof. Zinkiewiczius o tym nie pisze? Dlaczego on nadal wprowadza w błąd naród litewski?
Szanowni państwo, o tym poziomie świadczy jeszcze coś... Zresztą, zatrzymajmy się pokrótce przy takim zagadnieniu: Po co te wszystkie fałszerstwa? Że to nie nasza ziemia, że my tu goście, że my do Warszawy musimy jechać? Przyjeżdżamy do Warszawy, a tam nam mówią: „Zabugowcy”! I tam dla nas nie ma miejsca! To gdzie jest nasze miejsce? Gdzie? Może musimy żywcem dwa metry pod ziemię się zaryć?...
Drodzy rodacy, jeśli już chodzi o analizy historyczne, to, powiedzmy, najstarszą ludnością archeologicznie stwierdzalną i etnicznie określoną na terenie dzisiejszej Litwy byli Ugrofinowie. Estończycy to pozostałość Ugrofinów. Naukowcy analizują te sprawy według różnych oznak, ale faktem jest: cztery tysiące lat temu mieszkali tu Ugrofinowie. Potem, mniej więcej 2,5 tysiąca lat temu przywędrowały tu bałtyckie plemiona. Ale pierwotną siedzibą Litwinów, jest dorzecze Wołgi, co ustalił w swoim czasie znakomity litewski badacz Kazimieras Buga, czy też profesorowie Topow, Trubaczow, Niepokupnij i in. To co, będziemy teraz Litwinom mówić: „Jedźcie nad Wołgę, to nie wasza ziemia”? Tak? Według tej „kultury”?...
Drodzy rodacy, ziemia jest Boża. Brzozy nie mają narodowości i trawa narodowości nie ma. Przychodzimy na tę ziemi; na ten padół płaczu, na bardzo krótko. Pod dostatkiem mamy bólu, cierpień i bez tego. Czyż nie możemy się nauczyć zwykłej ludzkiej kultury, zwykłego ludzkiego uszanowania do siebie nawzajem? I miłości, niezależnie od tego, czy ktoś z nas mówi po litewsku, czy po polsku, czy po rosyjsku, czy po żydowsku, czy po niemiecku?
Nauczmy się szanować człowieczeństwo w sobie samych. I w naszych sąsiadach. W naszych współobywatelach. Bez tego nie potrafimy być ludźmi, nie potrafimy przeżyć nasze życie – nasze krótkie życie – z godnością.
W jednym z ostatnich numerów gazety „Wieczernije Nowosti” wystąpił kolejny „profesor”, który napisał: Domagać się tego, żeby język polski w regionach Litwy zamieszkałych przeważnie przez Polaków był obok języka litewskiego państwowym, to to samo, co domagać się, by w Polsce język litewski był językiem państwowym”. Ale, drodzy rodacy, Polacy stanowią około ośmiu procent ludności Litwy, podczas gdy Litwini zaledwie 0,0003% ludności Polski. Gdyby w Polsce Litwini stanowili 8% całej ludności, my byśmy wszyscy byli za tym, aby język litewski był w tych miejscach, gdzie mieszkają Litwini w Polsce, również językiem państwowym; równolegle, obok polskiego. To jest naturalna rzecz... Gdyby, szanowni państwo, było nas tutaj 800 osób na całej Litwie, tj. procentowo tyle, ile Litwinów w Polsce, to któżby prosił, aby język polski uczynić obok litewskiego w niektórych rejonach językiem państwowym?... Tu znów powstaje pytanie: dlaczego jednak ci ludzie, którzy są powołani, by mówić swemu narodowi prawdę, właśnie prawdy swemu narodowi nie mówią?
Bierzemy akademickie wydanie Historii Litewskiej SRR z 1978 roku. Osiemset stron. Wielki książę Witold wspomniany jest dwa razy w tym „akademickim” wydaniu. Wielki litewski polityk, wielki polityk na skalę europejską – dwa razy! Natomiast przewodniczący kołchozu, w którym w ciągu kilku lat wyhodowano dobry urodzaj marchewki, – jest wspomniany sześć razy...
Ci sami ludzie, którzy pisali ten opasły tom, dzisiaj występują w prasie i łżą w żywe oczy tak, jak łgali kilkanaście czy kilkadziesiąt lat temu. Litwa nie ma jeszcze prawdziwego podręcznika swojej historii. Jeśli w tymże akademickim wydaniu 120 stron druku poświęca się ośmiuset latom przedrewolucyjnych dziejów Litwy, a 680 stron poświęca się czterdziestu latom po wprowadzeniu władzy radzieckiej, to powstaje naturalne pytanie: Czyśmy wszyscy zwariowali, czy nie wiemy po prostu, co czynimy? Przecież proporcje muszą być wyważone. Musi być jakiś rozum. A jeśli w chrystianizacji Litwy widziano tylko urojoną polonizację, wlokącą za sobą rzekome osłabienie Litwy? Przecież chrześcijaństwo to wielki system filozoficzny, to ogromna kultura, ogromna mądrość. I ona wszędzie miała pozytywne skutki, przynosiła ze sobą piśmiennictwo, powstawanie kultur narodowych. Oczywiście, były i negatywne zjawiska z tym związane, to jasne. Ale przedstawiać chrystianizację tylko jako coś złego – a tak właśnie przedstawiali chrzest Litwy litewscy naukowcy, w przeciwieństwie np. do rosyjskich naukowców, którzy przedstawili chrzest Rosji jako rzecz bardzo dobrą. – Dlatego, drodzy rodacy, nie gniewajmy się, jeśli ten czy inny Litwin, nas sąsiad, nasz współobywatel, zacznie nam mówić rzeczy nie zupełnie zgodne z prawdą. Po prostu, ten człowiek nie jest winny, że tak mówi, że tak myśli. – Jeśli jemu w głowę wbijano w szkole kłamstwa, jeśli mu wbijano kłamstwa w wyższej uczelni, poprzez książki – to skąd on będzie znał prawdę? Jeśli Polacy i Litwini byli w moim głębokim przekonaniu, w ciągu wieków bardzo dobrymi sąsiadami, i w moim sercu – jako w sercu Polaka – nigdy nie poruszy się złe uczucie w stosunku do Litwinów; szanuję ich i lubię za wiele ich wspaniałych cech jako dobrych sąsiadów Polaków. I dzisiejszy dzień świadczy, że jednak tylko w Litwie mamy pewne prawa jako narodowość. To z drugiej strony nie wolno okłamywać Litwinów. Litwini też powinni zrozumieć, że Polacy są ich sojusznikami, ich naturalnymi sprzymierzeńcami, i zawsze poprą w każdym dobrym poczynaniu. Ale musi być spełniony pewien warunek: myśmy nie pozwolili pluć nam w twarz ani Niemcom, aniRosjanom, ani komukolwiek innemu. Przez całe stulecia próbowano nas „przerabiać” na różne sposoby. Nie przerobili nas giganci, nie przerobi i nikt inny. Nie przerobi!
Bardzo ważne zagadnienie: jaki musimy mieć stosunek do organizacji „Sajudis”? Moje osobiste zdanie jest następujące: „Sajudis” to jest ruch litewskiego odrodzenia narodowego, jest to wybuch najszlachetniejszych, najlepszych uczuć tego narodu. Jest to ruch dążący do niezawisłości Litwy, do jej duchowej wielkości. I pod tym względem my, Polacy, musimy ten ruch ze wszech miar moralnie popierać. Ale, drodzy rodacy, co innego ruch „Sajudis”, odrodzenie litewskie, a co innego kierownictwo tego ruchu. Ja osobiście widzę w tych dwóch rzeczach różnicę, i różnicę niemałą.
Wydawać by się mogło, skoro Litwa chce pewnego odrodzenia narodowego, pewnego zrównoważenia określonych wpływów, to w jej interesie byłoby poszukiwanie sojuszników, sprzymierzeńców, jakiejś „przeciwwagi” dla tych czy innych oddziaływań. Przyznam szczerze, iż oczekiwałem, że „Sajudis” także dla nas, Polaków, będzie czymś ważnym i dobrym. Niestety, zostałem w ostatnich czasach głęboko zawiedziony.
Kilka spraw. Oto w tym roku po raz pierwszy, malutka grupa polskich dzieci, 18 osób pojechała do ukończeniu średnich szkół na studia do Polski. Komu to szkodzi? Jeśli tutaj nie można wstępować na studia, jeśli tutaj przed młodymi Polakami zatrzaskuje się wszystkie drzwi, to niech pojedzie ta garstka tam, i tam się uczy. Lecz co robi „Sajudis”? Publikuje oficjalny protest z powodu tego, że grupka naszej młodzieży pojechała do Polski na studia i domaga się od rządu Republiki, żeby w przyszłości, broń Boże, żadne polskie dziecko tam nie pojechało. A więc i tu nie można, i tam nie można! To co nam można? Dlaczego nasze dzieci są skazane na to, żeby być tylko pastuchami? Za co?
Inna sprawa. Sprawa konsulatu polskiego. W stolicy Litwy nie ma, jak dotychczas, żadnego przedstawicielstwa dyplomatycznego obcego państwa. Miał być otwarty polski konsulat w Litwie. Komu to szkodziłoby? Litwa miałaby pierwsze przedstawicielstwo zagraniczne w swojej stolicy. Już tym samym międzynarodowa ranga Litwy by się podniosła. To byłby pewien kanał do kontaktów bezpośrednich obywateli Litwy z innym, zaprzyjaźnionym z Litwą od wieków państwem. Co robi „Sajudis”? – Uchwala oficjalną rezolucję domagającą się w żadnym wypadku nie otwierać polskiego konsulatu w Wilnie. Dlaczego? – Bo w Warszawie nie jest otwierany litewski konsulat... Ale czyż to wina Polaków, że nie w Warszawie decydują się sprawy o konsulatach litewskich, a w Moskwie? Po co więc do Polaków mieć pretensje o to? Ja byłbym osobiście za tym, aby nie konsulaty, lecz ambasady były: litewska w Warszawie, a polska w Wilnie... Dlaczego „Sajudis” właśnie Polakom stawia za winę fakt, że w ambasadzie radzieckiej w Warszawie nie ma ani jednegoLitwina? A dlaczego jeszcze ani jeden Litwin nie był w kosmosie? Już Francuzi byli, Arabowie, kto chcecie... Co to, nasza – Polaków – wina? – Nie.
Albo telewizja polska. Już było umówione: ma być ustawiony nieduży nadajnik telewizji polskiej tutaj. Radziecka telewizja jest przecież w Polsce ciągle obecna. Raptem „Sajudis” podejmuje oficjalną rezolucję, domaga się: „Nie wolno dopuścić polskiej telewizji!”... Przecież ta telewizja byłaby dla samych Litwinów oknem na Europę, kontaktem z zachodnią kulturą. To byłaby dobra sprawa. I co mówi sekretarz KC partii na zebraniu w jednym z wileńskich zakładów pracy: „Jedni chcą, żeby była, a inni chcą, żeby nie było tej telewizji” – Matko Najświętsza, to kto chce ją oglądać, niech włączy, a kto nie chce, niech nie włącza tego kanału!...
Krótko mówiąc, niektórzy członkowie kierownictwa „Sajudisu” – jak mi się wydaje – nie zupełnie rozumieją, co czynią. A to bardzo niedobra rzecz, bo jak pan Bóg chce kogoś zgubić, to najpierw pozbawia go rozumu, aby nie odróżniał dobra od zła, przyjaciela od wroga.
Mnie wydaje się, że w najbliższych latach, w najbliższej przyszłości te wszystkie „młodzieńcze choroby” „Sajudisu” miną i jak tylko ta organizacja oficjalnie skasuje swe antypolskie uchwały, jak tylko zaprzestanie antypolskiej nagonki w prasie, – my, osiem procent mieszkańców Republiki, z całego serca i gorąco będziemy popierać wszystkie poczynania tej demokratycznej organizacji, jak tylko ona przestanie marnować swoje siły na puste zwalczanie Polaków. Bo nikt jeszcze Polaków nie zwalczył i nikt ich nigdy nie zwalczy...
A więc, bracia i siostry, musimy zająćtaką pozycję: Nikt nie jest naszym wrogiem. Nikomu źle nie życzymy, nikomu źle nie czynimy. Cudzego nie chcemy, ale swego nie oddamy. A co jest tym, co nazywamy „swoim”? – To jest nasz język, nasze serca, nasze dzieci, nasze cmentarze, nasze świątynie, nasze sumienia. I to na zawsze pozostanie nasze. I właśnie w celu zachowania tych wartości, naszej kultury, naszego ducha, naszych sumień, naszej przyszłości i naszej przeszłości, naszej pięknej tradycji polskiej, w tym celu wyście się tutaj dziś zebrali, drodzy rodacy, aby założyć koło Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego Polaków na Litwie.
Chcę ostrzec was przed jednym niebezpieczeństwem: mogą znaleźć się wśród nas albo nasłani prowokatorzy, albo ludzie głupi, którzy będą próbować zepchnąć nas na manowce. Nie dajmy się. Żadnej wrogości, żadnej nienawiści! Szacunek, współpraca ze wszystkimi i domaganie się wzajemnego poszanowania dla nas...
Proszę was obrać do swego zarządu ludzi rozumnych, ludzi odpowiedzialnych, ludzi pełnych poświęcenia...
Drodzy rodacy, pozwólcie, że złożę na wasze ręce najgorętsze życzenia zdrowia, mocy ducha i pomyślności w waszej patriotycznej pracy. Wszystkiego wam najlepszego!”.

* * *

2 grudnia 1988 roku J. Ciechanowicz skierował do redakcji „Sajudžio Żinios” list o następującej treści: „Szanowna Redakcji! W 55 numerze Waszego pisma został opublikowany list grupy litewskich nauczycieli Mejszagolskiej Szkoły Średniej, w którym przytaczano w cudzysłowie wypowiedzi, jakoby poczynione przeze mnie, a obrażające godność ludzką i narodową Litwinów. Ponieważ Wasze pismo cieszy się wzięciem i wpływa na nastroje ludzi, proszę przyjąć do wiadomości co następuje:
1. Żadna z przypisywanych mi, a opublikowanych przez Państwo wypowiedzi do mnie nie należy, lecz jest wytworem falsyfikacji i szulerstwa.
2. Moje wystąpienie 12 listopada w Mejszagole miało prolitewski, a nie antylitewski charakter, ponieważ jestem przekonanym zwolennikiem współpracy i wzajemnego szacunku między wszystkimi obywatelami Litwy, niezależnie od ich narodowości.
3. Na zebraniu, w którym przemawiałem, spośród 11 osób, które podpisały oszczerczy donos, był obecny tylko jeden (!) nauczyciel: Valdas Kuzelis, który – według powszechnego zdania mieszkańców Mejszagoły – jest wieloletnim donosicielem i prowokatorem KGB. Pozostałych dziesięciu sygnatariuszy listu „potępiło” moje przemówienie nawet go nie słysząc. Prawie wszystkich z tych ludzi znam osobiście i nie podaję na nich do sądu tylko dlatego, że oni (nie znając języka polskiego i nie będąc na zebraniu, o którym piszą) sami stali się ofiarami brudnej prowokacji, mającej na celu sianie wrogości między Litwinami a Polakami.
4. Przedstawiam do dyspozycji Państwa tekst zapisu magnetofonowego mego przemówienia w Mejszagole. Proszę obiektywnie ocenić, czy rzeczywiście ma ono charakter antylitewski. Proszę także – w miarę możliwości – poinformować czytelników Pańskiego pisma, że tzw. „list” z Mejszagoły stanowi świadomą manipulację i prowokację, w których poczucie narodowej solidarności Litwinów zostało cynicznie wykorzystane przez ukryte siły w interesie brudnej gry, mającej na celu dyskredytację zarówno Polaków jak i Litwinów, obywateli Republiki Litewskiej.
Z szacunkiem
Jan Ciechanowicz
prodziekan Wydziału Języków Obcych WPIP”

Ten list nie został opublikowany, natomiast w każdym kolejnym numerze „Sajudžio Żinios” były drukowane mniej lub bardziej profesjonalnie spreparowane donosy przeciwko J. Ciechanowiczowi jako „wrogowi nr 1” narodu litewskiego. Dotychczas nie mogę zrozumieć, dlaczego oficerowie z sowiecko-litewskiego KGB tak mnie się bali, dlaczego wydali tyle sił i środków na to, by mnie moralnie „zlikwidować”.

* * *

13 grudnia 1988 roku w liście do przyjaciela z Warszawy pisałem: „Jeśli chodzi o mnie, to jestem ostatnio w nie lada kłopotach z powodu tego, że publicznie skrytykowałem przejawy antypolskiej paranoi, której ulegają niektórzy litewscy profesorowie i publicyści. Chciałem więc dobrze: by ani Polacy nie ulegali antylitewskim resentymentom, ani Litwini antypolskim. Zostałem jednak zupełnie inaczej zrozumiany, a raczej niezrozumiany. Okrzyknięto mię w prasie i ulotkach „piłsudczykiem”, „nacjonalistą” itp. Periodyki (w tym „Czerwony Sztandar”) pozwracały mi moje artykuły i znalazłem się tym samym pod Druckverbot’em. A zważywszy apele do ministra oświaty, aby mnie zwolnił z pracy, być może, okażę się wkrótce i pod Berufsverbot’em. Wszystkie moje iluzje prysły, widzę, że nic nie jest możliwe z powodu tego, że zbyt dużo w ludziach jest złości, nienawiści, egoizmu, nietolerancji i najpospolitszej głupoty. To zniechęca do wszystkiego. (...)”
W tych też dniach napisałem „List otwarty do „Głosu Ziemi WIleńskiej” pt. Nie zastraszycie!”, który jednak nie został opublikowany, a tylko wzmógł nagonkę w radiu, telewizji i prasie litewskojęzycznej oraz michnikowskiej. Przechowałem w osobistym archiwum ten list i przytaczam go poniżej:
„Od paru miesięcy jestem jednym z głównych antybohaterów – jako „czarny charakter” i „polski nacjonalista” – wystąpień zarówno litewskiej prasy oficjalnej, jak i nieoficjalnej, a także wielu ulotek i wystąpień ustnych. Dziewięćdziesiąt procent przypisywanych mi poglądów i wypowiedzi zrodziło się w rozgorączkowanych mózgach tych, którzy mnie zwalczają; pozostałe dziesięć procent – to moje, złośliwie lub nieświadomie zniekształcone, myśli. O tych, którzy je rzekomo „cytują” mówi przysłowie: „Słyszał dzwon, ale nie wie, skąd on”...
Wszystkie próby przedstawienia otwarcie na łamach prasy mojej pozycji w kwestii stosunków między wileńskimi Polakami a Litwinami spaliły na panewce. Odmówiły publikowania mych tekstów takie pisma jak „Tiesa”, „Literatura ir Menas”, „Czerwony Sztandar”, „Atgimimas”, „Sajudžio Żinios” i inne. Motywowały tym, że pozycja autora nie zgadza się z ich pozycją. Przypomnijmy przy okazji, że demokracja, kultura i pluralizm polegają m.in. na tym, że pozwala się na publiczne wypowiedzenie także tych myśli, z którymi ktoś się nie zgadza. Ale, jak widzimy, o wiele łatwiej jest mieć pełne gęby słów o kulturze, demokracji i pluralizmie, niż zezwolić na ich realną odrobinę w życiu. Dyktat jednak zawsze pozostanie dyktatem, nawet jeśli przystrojony jest w piórka „postępu” i „przebudowy”.
Kampania nagonki na mnie, organizowana według najlepszych wzorców stalinowskiej propagandy nienawiści, jest łączona ze szczuciem i szykanowaniem mnie w miejscu pracy. Do kierownictwa instytucji, w której pracuję, codziennie przychodzą lub dzwonią różne osoby, podające się za dziennikarzy, nauczycieli itp., które żądają podjęcia w stosunku do mnie „kroków”. Jak udało się ustalić, ludzie ci często podają się za innych, niż są w rzeczywistości... Odnoszę wrażenie, że całą tą akcją kieruje jakaś jedna organizacja (lub urząd), a może nawet jedna osoba, która niewątpliwie ma wprawę w przeprowadzaniu tego typu prowokacji. Chciałbym wiedzieć, kto stoi za tymi marionetkami, które piszą, mówią, chodzą, telefonują. I chciałbym wiedzieć, jak ten „ktoś” widzi finał całej sprawy, jej cel, jej wynik końcowy. Może jest to tylko część składowa systemu przedsięwzięć skierowanych na dyskredytację przebudowy, na sianie nienawiści między ludźmi, w tym między Polakami i Litwinami? W tym szaleństwie wyczuwa się jakiś sens...
Ostatnio w prasie litewskojęzycznej w sposób już prawie nie maskowany atakuje się Polaków wileńskich i w ogóle wszystko co polskie. Do akcji wniosło swe przysłowiowe – i jakże żałosne – trzy grosze nawet popularne pismo młodzieżowe „Komjaunimo Tiesa”, które posunęło się do tego, że przypisało zbrodnie litewskich faszystów popełnione na Żydach – Polakom. Wypada tylko pogratulować „pięknego pomysłu”. Ponieważ antypolonizm, kwitnący w Litwie Radzieckiej bujnie jak w żadnym innym kraju, przybiera też zabarwienie rasistowskie, wypada przypomnieć programową wypowiedź Reinharda Heydricha, szefa Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy hitlerowskiej, z 1941 roku: „Bałtowie to najbardziej prymitywna i tępa rasa Europy. Po naszym pełnym zwycięstwie przesiedlimy ich wszystkich za krąg polarny...” Oczywiście, ochotnicy z litewskich i łotewskich oddziałów karnych w służbie Niemiec hitlerowskich (owo prawdziwe „tępe i prymitywne” narzędzie eksterminacji niewinnych ludzi) nie wiedzieli o tej wypowiedzi bliskiego kolegi Hitlera, bo uczyniona ona została na tajnej naradzie i opublikowana dopiero po wojnie... Niechaj ta wypowiedź będzie ostrzeżeniem dla wszystkich szowinistów. Nacjonalistyczne i rasistowskie złudzenia są najbardziej niebezpieczne dla tych, którzy im ulegają. Ale cóż, nie było jeszcze na świecie durnia, któryby się nie uważał za mędrca.
Jeśli chodzi o mnie, to zawsze żywiłem odrazę do ludzi tego typu. Szczególnie, jeśli byli to Polacy. Ale również nie mogę szanować szowinisty tylko dlatego, że nadyma się jak żaba z powodu, iż jest Rosjaninem, Niemcem, Żydem, Polakiem czy Litwinem. Cóż z tego, skoro nie jest człowiekiem? I jest hańbą swego narodu...
I na zakończenie: zawsze byłem rzecznikiem porozumienia między Litwinami i Polakami; w ogóle, między wszystkimi narodami: ale tylko na podstawie prawdy, sprawiedliwości i wzajemnego poszanowania. Do łgarzy, politycznych bandytów, szuj różnych maści i narodowości nie mogę żywić nic prócz pogardy. Nie dam się więc ani kupić, ani zastraszyć. I ostrzegam: w chwili, kiedy im się będzie wydawało, że oto odnieśli tryumf, obudzą się... Obudzą się na dnie upodlenia, nikczemności, ostatecznej klęski. A prawda, ona tak czy inaczej, wcześniej czy później, lecz nieuchronnie zwycięży. Tak jest, na szczęście, świat zbudowany.
Jan Ciechanowicz”.



1989



13 stycznia 1989 roku wystosowałem list do pierwszego sekretarza KC Komunistycznej Partii Litwy Algirdasa Brazauskasa, ówczesnego władcy Republiki, w którym pisałem: „W ciągu ostatnich miesięcy stałem się przedmiotem dobrze zorganizowanej, zaplanowanej i systemowo realizowanej kampanii oszczerstw w periodyce litewskiej. Pierwszą insynuację pod moim adresem opublikowała gazeta „Atgimimas” (nr 4, 1988), drugą „Sajudžio Żinios” (nr 55, 1988), trzecią „Tarybinis Mokitojas” (nr 4, 1989), czwartą „Kalba Vilnius” (nr 3, 1989). Są przygotowywane do druku publikacje takiegoż charakteru w pismach „Literatura ir Menas”, „Czerwony Sztandar”, być może też w innych. Być może, musiałbym się cieszyć ze swej popularności, szkopuł polega jednak na tym, że ta „popularność” bazuje na imputowaniu mi wypowiedzi, których nigdy nie czyniłem. Na przykład, nigdy nie nazywałem Wileńszczyzny „terytorium polskim”, nigdy nie domagałem się wyjazdu Litwinów nad Wołgę, na teren ich pochodzenia, ani też Żydów – do Palestyny, ani Rosjan – na Syberię; nigdy nie nazywałem języka litewskiego „brzydkim”, nigdy nie byłem zwolennikiem podziału terytorium Litewskiej SRR na autonomiczne regiony, ani nigdy nie występowałem za przyłączeniem Wilna do Polski, nigdy nie nawoływałem do wrogości między kimkolwiek w obrębie ZSRR. A przecież właśnie te i im podobne, lecz do mnie nienależące, poglądy są mi przypisywane w periodyce Sajudisu i Partii Komunistycznej. (...)
Wszystkie moje próby zaprezentowania moich prawdziwych poglądów i obalenia oszczerstw spaliły na panewce. Takie wydania jak „Tiesa”, „Czerwony Sztandar”, „Sowietskaja Żenszczina”, „Literatura ir Menas”, „Atgimimas”, „Sajudžio Żinios” odmówiły mi zabrania głosu na ich łamach. A jednocześnie ukryci „dyrygenci” kampanii prasowej wciąż wzmagają akcję zaszczuwania mnie. Nie pomogła i moja wizyta w tej sprawie u odpowiedzialnego pracownika KC KPL Algimantasa Semaszki. Wychodzi więc na to, że oczerniać człowieka można, a bronić się przed fałszerstwami nie wolno. Także w miejscu mej pracy w WPIP rozpętano wściekłą nagonkę oraz kampanię kłamstw i intryg z zastosowaniem środków agitacji poglądowej, do której wciąga się nawet studentów. (...) Ostrzegam, że jeśli załgana propaganda nienawiści doprowadzi do aktów przemocy – cała odpowiedzialność spadnie na jej inicjatorów oraz na tych, którzy, mając po temu możliwość, nic nie uczynili w celu jej zaprzestania”...
Algirdas Brazauskas zareagował na ten list powołaniem specjalnej komisji KC KPL, złożonej z trzech osób, trzech etatowych pracowników Komitetu Centralnego: Litwina, Żyda i Polaka. Po kilku tygodniach „studiowania zagadnienia” sprawa utknęła w martwym punkcie, o ile bowiem Litwin i Żyd robiący za „Rosjanina” zgadzali się co do tego, że J. Ciechanowicz uprawia działalność antyradziecką i nacjonalistyczną propagandę polską, o tyle Polak (Ryszard Maciejkianiec) zachował się w sposób szlachetny i nieugięty, nie uległ „argumentom” KGB i odmówił podpisania rezolucji potępiającej Ciechanowicza oraz postulującej przekazanie sprawy do dyspozycji organów ścigania. Sprawa zawisła więc w próżni, ale nagonka w telewizji, radiu, gazetach, w miejscu pracy rozkręcała się dalej na dobre.
Kilkakrotnie zwracałem się do sądów w Wilnie z pisemną prośbą o wszczęcie postępowania sądowego w stosunku do poszczególnych pism i osób zniesławiających i oczerniających mnie na łamach prasy. Nigdy nie otrzymałem nawet formalnej odpowiedzi na swe podania.
W styczniu 1989 roku w Instytucie Pedagogicznym zorganizowano „w sposób naukowy” system donosicielstwa i oczerniania; donosy, zwane dla pozoru „raportami” do rektora, pisywali: kierowniczka katedry Maria Niedźwiedzka, „dobra Polka”, (ta pisała donosy tasiemcowe, długie, liczne i niesłychanie podłe), sekretarz podstawowej organizacji partyjnej, Żydówka Margarita Lemberg, prorektor do spraw marksistowskiego wychowania ideologicznego J. Vanys, dziekan wydziału języków obcych Jakubenas, wieloletni sekretarz komitetu partyjnego i współpracownik bezpieki profesor Albinas Griška (wszyscy Litwini), redaktor gazety „Tarybinis Pedagogas” („Pedagog Radziecki”)Virginija Majoroviené.
13 lutego 1989 roku ogólne zebranie członków KPZR Instytutu Pedagogicznego przez kilka godzin „potępiało” „antypaństwową i antyradziecką” działalność J. Ciechanowicza, „oburzało” się na jego „nieodpowiedzialną” postawę ideologiczną, a wielu „towarzyszy” kazało wpisać do protokołu żądanie, by „zajęła się” nim Prokuratura Generalna Litewskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej.
Z pracy zaś zwolniono mnie pod zarzutem, że podczas prelekcji dla studentów uprawiałem m propagandę antyradziecką, krzewiłem polski nacjonalizm.

* * *

Naciski KGB potęgowały się z dnia na dzień. 21 stycznia 1989 roku w „Czerwonym Sztandarze” można było przeczytać interesujący dwugłos:

Przedruk z komentarzem
O co ta wrzawa?

Izidorius Szimelionis, [żydowski agent prasowy NKWD – uwaga J.C.] członek Związku Dziennikarzy ZSRR, uczestnik Wielkiej Wojny Narodowej, 27 lat pracował w Państwowym Komitecie ds. Telewizji i Radia jako korespondent. Całe jego życie, działalność dziennikarska i społeczna związane są z Wileńszczyzną. Mieszka tu z niewielkimi przerwami od 1930 roku. Ucząc się jeszcze w Wileńskim Gimnazjum im. Witolda Wielkiego wespół ze swymi rówieśnikami Polakami i Białorusinami, ludźmi innych narodowości aktywnie uczestniczył w ruchu antyfaszystowskim. W pierwszych latach powojennych pracował w systemie oświaty ludowej w powiatach wileńskim i trakajskim.

W ostatnim okresie, szczególnie na wiosnę, zaczęli aktywnie działać dziennikarze gazety „Czerwony Sztandar” i audycji w języku polskim Radia Litewskiego, przy każdej okazji wyrażając swe niezadowolenie z rzekomego uszczuplania praw mieszkańców narodowości polskiej w Wilniusie. Drukuje się tę lub inną złośliwszą publikację, nadaje się wypowiedzi, wywiady. Niekompetentni autorzy oczerniają historyków, językoznawców, pracowników kultury i sztuki, pisarzy, dziennikarzy, działaczy społecznych Litwy, piszących o przeszłości i teraźniejszości Wileńszczyzny. Na tej, co prawda, niezbyt długiej liście autorów do najaktywniejszych należy prodziekan wydziału języków obcych Wileńskiego Instytutu Pedagogicznego, germanista i filozof Iwan Tichonowicz (Jan Ciechanowicz – uw. „Cz.Sz.”). (Urodził się on, wychowywał się i uczył się na Białorusi Radzieckiej). I. Tichonowicz kategorycznie twierdzi (w swych artykułach, na zebraniach), że Wileńszczyzna jest ziemią Polaków, na której mieszkają oni od wieków, a dla Litwinów jest miejsce nadbrzegami Wołgi. Najczęściej takie zebrania, w których uczestniczy wspomniany przybysz, stają się wiecami o charakterze antylitewskim i antypaństwowym. Podjudzeni ludzie, a szczególnie młodzież, niekiedy podejmują nawet działania chuligańskie. Na przykład, 29 października 1988 r. wychowankowie Niemenczyńskiej Szkoły Średniej Eugeniusz Selunin, Edward Przychodzki, Mikołaj Leonczyk i inni pobili ucznia tej szkoły Aldasa Sakalauskasa, jego kolegów. Aldas doznał obrażeń na twarzy, miał przeciętą wargę. Potwierdzili również to eksperci medycyny sądowej. O panującej ówcześnie w tej szkole atmosferze nienawiści do Litwinów świadczy również taki fakt, że w tej bójce uczestniczył również syn nauczycielki Krystyny Szadziun, uczeń klasy IX Marek.
12 listopada na podobnym zebraniu rolników i uczniów, jakie odbyło się w domu kultury sowchozu „Maisziagala” Iwan Tichonowicz znowu groził wszystkim, oczerniał wybitnego litewskiego naukowca bałtystę Z. Zinkiewicziusa, pisarza A. Czekuolisa, żądał autonomii dla Polaków w Wilniusie. Temu mówcy tylko niewiele ustępował sam prezes Społeczno-Kulturalnego Stowarzyszenia Polaków na Litwie Jan Sienkiewiczi inni podobnie nastawieni działacze. Najsmutniejsze jest to, że znaczną ich część stanowią inteligenci: nauczyciel Ażulaukskiej Szkoły Średniej w rejonie wileńskim Z. Zdanowicz, pedagog niemenczyński J. Mincewicz, inspektorka Wileńskiego Rejonowego Wydziału Oświaty Ludowej E. Czepułkowska. Wściekłość wielu spośród nich budzi to, że w rejonie wileńskim i innych najbliższych rejonach zmniejsza się liczba klas polskich. Rodzice chętniej posyłają swe dzieci do szkół lub klas z rosyjskim albo litewskim językiem wykładowym.
A jakie są tego przyczyny i czy warto o to łamać kopie? Większość tak zwanych statystycznych Polaków w rejonie wileńskim (według danych spisu mieszkańców w 1979 roku było ich 62.788) nie zna języka polskiego i nie posługuje się nim. Ich codziennym żywym językiem w domu i obcowania między sobą jest białoruska gwara „po prostemu”, dlatego ich dzieciom też jest bardziej dostępny język rosyjski więc uczą się go. I dlatego, powiedzmy, inspektorka E. Czepułkowska i większość nauczycieli – polonistów starają się daremnie, żeby rodzice posyłali swe dzieci wyłącznie do szkół polskich.
W gazecie „Czerwony Sztandar” na ten temat nie brakuje publikacji. Mówiąc prawdę, właśnie po to istnieje to pismo, aby poruszać sprawy polityczne, kulturalne, oświatowe, socjalne i inne ludzi narodowości polskiej. Tylko nie trzeba grozić i obrażać ludzi innych narodowości. A oskarżenia pod adresem Litwinów są nieuzasadnione. Wręcz przeciwnie – nigdzie za granicą Polacy nie mają takich rozległych praw politycznych i obywatelskich jak na Litwie. Oto na przykład sąsiedniaBiałoruś. Według danych statystycznych w 1979 roku mieszkało tam 403.169 Polaków i nie ma żadnej polskiej szkoły, żadnego ośrodka kultury. Tamtejsi Polacy nie mają ani gazet, ani audycji telewizyjnych, ani radiowych. Może jest to nienormalne, ale stanowi to już sprawę rządu BSRR.
Jednocześnie nawet w czasach Białopolaków w całym byłym powiecie wieleńsko-trockim Polacy nie mieli tylu szkół w języku ojczystym, ile ich teraz działa tylko w samym rejonie wileńskim. Obecnie w tym rejonie jest 45 szkół. Bujwidziska i Eitminiska – to pełne szkoły średnie z polskim językiem wykładowym. Istnieje 10 trójjęzycznych szkół średnich, gdzie są klasy litewskie, rosyjskie i polskie. Prócz tego, w różnych miejscowościach działa 16 polskich szkół dziewięcioletnich i 10 początkowych dla dzieci narodowości polskiej i rosyjskiej. Niestety, dzieci litewskie nie mają takich przywilejów w rejonie wileńskim. W apilince bujwidziskiej prawie połowę mieszkańców stanowią Litwini. Swe dzieci wożą oni do szkół litewskich stolicy. Dopiero minionej jesieni po wielu staraniach rejonowy wydział oświaty ludowej pozwolił otworzyć pierwsze klasy litewskie w Bujwidziskiej Szkole Dziewięcioletniej, która dotychczas była przeznaczona wyłącznie dla dzieci narodowości rosyjskiej i polskiej. Suderwska Szkoła Dziewięcioletnia jest wyłączniedla uczących się w języku polskim, a dzieci narodowości litewskiej i rosyjskiej tego osiedla kołchoz dowozi do trójjęzycznej szkoły w Awiżeniai. W całym rejonie są tylko dwie szkoły wyłącznie litewskie – Mariampolska Średnia i 9-letnia w Traku Woke.
Czy miejscowi Polacy cenią to, co mają?
Chociaż w rejonie wileńskim zamieszkuje blisko 62 tysiące Polaków, jednakże w swoim języku ojczystym chce uczyć się tylko 3,5 tys. dzieci (znaczna ich część chodzi do szkół rosyjskich). Litwinów w rejonie natomiast mieszka blisko 15 tysięcy i prawie 2,5 tys. dzieci uczęszcza do klas litewskich! Więc kto kogo krzywdzi w rejonie wileńskim?
Nienormalne jest również to, że spośród 45 szkół w rejonie wileńskim w 35 kierują ludzie narodowości polskiej (wielu spośród nich nie zna języka litewskiego).
Radami terenowymi również kierują przeważnie ludzie narodowości polskiej. Spośród 23 apilinkowych komitetów wykonawczych w 18 przewodniczącymi są Polacy. Merem miasta Nemenczine jest również Polak, chociaż mieszka tam co najmniej trzecia część Litwinów. I tak jest w ciągu całego okresu powojennego. Więc Litwinom w rejonie wileńskim naprawdę jest niełatwo pracować, uczyć się i żyć.
I jeszcze o co chciałbym zapytać moich szanownych oponentów. Jeżeli na Wileńszczyźnie jest tak wielu Polaków, to dlaczego „Czerwony Sztandar” należy do najmniej poczytnych gazet w republice? Z 44-tysięcznego nakładu prawie połowa wędruje do Polski. Co prawda, i tam nie ma popytu: długo gazety leżą w kioskach, zanim trafią na makulaturę. Jak wspomnieliśmy, w rejonie wileńskim jest blisko 62 tysiące mieszkańców narodowości polskiej, a gazetę tę zaabonowało nieco ponad 5 tysięcy.
Statystyczni Polacy Wileńszczyzny również chętniej prenumerują gazety rejonowe w języku rosyjskim. „Przyjaźń” spośród 62 tys. Polaków w swym języku czyta zaledwie 3.220. Więc jacy to Polacy, skoro nie czytają prasy w ojczystym języku, lecz prenumerują gazety w tym języku, który najlepiej znają, w tym przypadku – rosyjskim? Więc jak brzmi żądanie wspomnianych działaczy, aby proklamować język polski na Wileńszczyznie jako język państwowy?
Analogiczna sytuacja jest również w innych rejonach tego regionu. W szalczyninkajskim jako Polacy zapisanych jest blisko 80 proc. mieszkańców. Więc dlaczego nakład rejonowej gazety „Przykazania Lenina” w wydaniu rosyjskim przekracza 7,5 tys. egzemplarzy, natomiast wydanie polskie prenumeruje tylko 1.476 czytelników. Jeszcze ciekawsza sytuacja panuje w rejonie trakajskim. Tu gazetę rejonową w wydaniu polskim drukuje się zaledwie w 690 egzemplarzach, natomiast według danych statystycznych 1979 roku jest tu blisko 20 tys. osób, które zapisały się jako Polacy.
Więc naprawdę, gdzie są ci Polacy na Wileńszczyźnie, dlaczego większość ich dzieci nie uczy się, nie rozmawia i nie czyta po polsku? Przecież w Związku Radzieckim już dawno nie ma analfabetów. I kto ich krzywdzi? Skąd pochodzi nienawiść ekstremistów do Litwinów, którzy stworzyli wszystkie warunki do rozwijania narodowej świadomości, oświaty i kultury? Odpowiedź jest jedna: większość rzekomych Polaków – to wynarodowieni Litwini-katolicy. Tym zaś od bardzo dawnych czasów twierdzono: skoro jesteś katolikiem, to musisz uważać się za Polaka.
Więc o co ta cała wrzawa?

Izidorius Szimelionis,
(„Kalba Vilnius” nr 3 z 13.I.89


Na ten paszkwil redakcja „Czerwonego Sztandaru”zareagowała jak następuje:

Chodzi o zwykłą uczciwość

Ostatnio nie praktykujemy przedruku z gazet republikańskich publikacji, zahaczających o sprawy Polaków zamieszkałych na Litwie. Po pierwsze, jest tego dość dużo, po drugie uważamy, że każda opinia ma rację bytu, skoro taka istnieje, byle nie było w tym fałszu ani też obrażania uczuć narodowych. Te zasady są dla naszej gazety święte.
Jednakże nie mogliśmy pominąć milczeniem artykułu I. Szimelionisa O co ta wrzawa?, gdzie autor wypowiada szereg opinii o „Czerwonym Sztandarze”. Podobnej treści „utwór” tego samego autora ukazał się w tygodniku „Literatura ir Menas” (nr 3 z dn. 14.01.1989). Ponieważ tow. I. Szimelionis jako długoletni nieetatowy korespondent naszej gazety, poprzez inne organa prasowe oskarża nas o wiele grzechów, chcemy prosić go, aby publicznie odpowiedział na kilka pytań. Nie zamierzamy przy tym polemizować z tak doświadczonym dziennikarzem jako publicystą prasy litewskiej, mającym prawo na wysnucie własnych wniosków – oby były logiczne!
Na wstępie zatem prosilibyśmy szanownego autora o wskazanie konkretnych publikacji w gazecie „Czerwony Sztandar”, w których „wyrażaliśmy swe niezadowolenie z rzekomego uszczuplania praw mieszkańców narodowości polskiej w Wilniusie”, jak też o podanie, kto z „litewskich historyków, językoznawców, pracowników kultury i sztuki, pisarzy i dziennikarzy, działaczy społecznych, piszących o przeszłości i teraźniejszości Wileńszczyzny” został obrażony w naszej gazecie przez kogo i kiedy? W jakich publikacjach Jana Ciechanowicza, zamieszczonychw „Czerwonym Sztandarze” mówi się, że „Wileńszczyzna jest ziemią Polaków, a dla Litwinów jest miejsce nad brzegami Wołgi”?
Z przytoczonych przez autora faktów – doprawdy nie podejmujemy się wyciągać wniosków o tym, która narodowość w rejonie wileńskim jest w sytuacji uprzywilejowanej. To, że spośród 23 przewodniczących komitetów wykonawczych Rad apilinkowych jest 18 Polaków, i że na mera Nemenczine przez cały okres powojenny wybiera się Polaka, jest sprawą mieszkających tam ludzi, którzy sami wybierają swoją władzę radziecką. Chyba nikt nie może ich pozbawić prawa obdarzenia zaufaniem tego, nie zaś innego człowieka. To samo dotyczy też dyrektorów szkół. Jak należy dziś rozumieć wniosek autora: „rzeczą nienormalną jest również to, że spośród 45 szkół w rejonie wileńskim w 35 z nich kierują ludzie narodowości polskiej”? Dlaczego nie mogliby kierować szkołami – czyżby dlatego, że są Polakami? Przecież autor innych powodów, dotyczących np. ich kompetencji zawodowej czy postaw moralnych, nie przytacza.
Co dotyczy języka nauczania w szkołach, to redakcja „Czerwonego Sztandaru” zawsze stała na stanowisku, aby nikomu nie działa się krzywda, żeby ludzie każdej narodowości mogli kształcić swoje dzieci w języku ojczystym. Całkowicie zgadzamy się z autorem, że nastąpiło znaczne wynarodowienie się Polaków na Wileńszczyźnie. Zresztą w naszej republice, mimo że Litwini stanowią 80 procent mieszkańców, zaistniało zagrożenie nawet dla języka litewskiego i potrzeba jegoupaństwowienia. Cóż dopiero mówić o języku polskim, skoro Polacy w republice są mniejszością narodową? Widocznie stąd ta trwoga o język ojczysty nauczycieli Z. Żdanowicza, J. Mincewicza czy E. Czepułkowskiej. Czyżby szanownego autora, który po wojnie działał na polu oświaty na Wileńszczyźnie, zadowalał istniejący obecnie stan rzeczy? Zresztą odrodzenie narodowe Litwinów, Litewski Ruch na rzecz Przebudowy już obudził z letargu również Polaków, toteż nie należałoby się dziwić, że niektórzy spośród inteligencji polskiej na Litwie dostrzegają problemy i wysuwają propozycje, dotyczące podniesienia poziomu kultury i oświaty na Wileńszczyźnie. Chyba nie muszą żywić nadziei, że za nich ktoś inny to uczyni?
W ogóle skąd wniosek autora o tym, że „Litwinom w rejonie wileńskim naprawdę jest niełatwo pracować, uczyć się i żyć”? Czyżby tak się miało dziać w dzisiejszych czasach? Czy jakieś przywileje dla ludzi tej lub innej narodowości są w ogóle dopuszczalne? Przecież, jak głosi art. 72 KK Litewskiej SRR „Bezpośrednie albo pośrednie ograniczenie praw lub wprowadzenie bezpośrednich lub pośrednich przywilejów obywateli zależnie od ich przynależności rasowej lub narodowościowej” jest karane.
Na próżno ubolewa szanowny I. Szimelionis nad tym, że nasza gazeta jest najmniej poczytna. Otóż dzięki częstemu wspomnieniu w prasie litewskojęzycznejo „Czerwonym Sztandarze” jego popularność wzrosła nawet wśród ludzi, którzy nie znają języka polskiego. Podczas jednego z forum telewizyjnych pewna pani, zdaje się z Rumsziszkes, prosiła studio rządowe, aby tłumaczono naszą gazetę na język litewski. A czy próbowaliście kupić „Czerwony Sztandar” w kioskach wileńskich? Mamy też listy z Polski świadczące o tym, że i tam z trudem się ją zdobywa. Znacznie wzrosła prenumerata „Czerwonego Sztandaru” na 1989 rok. Nie sprawdzaliśmy wszystkich liczb i faktów podanych w artykule tow. I. Szimelionisa, ale o jedno nie możemy nie spytać autora – czy świadomie czy też z innych powodów podał on nakład „Czerwonego Sztandaru” mniejszy od faktycznego o prawie 10 tysięcy egzemplarzy?
Rozumiemy, że można różnie zapatrywać się na tę czy inną kwestię, mieć i, korzystając z jawności, wypowiadać własne zdanie. Ale uważamy, że w wystąpieniach publicznych, w tym w prasie, obowiązuje przede wszystkim uczciwość. Dotyczy to zarówno początkującego, jak też emerytowanego dziennikarza, zresztą każdego porządnego człowieka. Choćby największe zasługi w przeszłości nie dają nikomu prawa do publicznych wystąpień kolidujących, jeżeli nie z prawem, to ze zwykłą ludzką przyzwoitością.
Powstaje pytanie, po co potrzebne jest rozpowszechnianie złośliwych pogłosek i insynuacji, podważających zaufanie i szacunek do naszej gazety wśród czytelników litewskich? I czy tylko do „Czerwonego Sztandaru”?
Redakcja”

* * *

Nie na długo przed wyborami w Wilnie i w całej Wileńszczyźnie rozrzucono tysiące ulotek, wykonanych na drogim papierze fotograficznym (skąd Sajudis miał tyle pieniędzy, z budżetu jakiej zasobnej w środki finansowe i potężnej instytucji?) ulotek w języku rosyjskim i polskim, której tekst brzmiał: „Wyborco! Czy Jan Ciechanowicz czy Iwan Tichonowicz? – Dwa imiona, dwa oblicza!
Były pracownik Muzeum Ateizmu w Wilnie oferuje wykłady podstaw religii w szkołach podstawowych, – kiedy uprawiał zakłamanie?
A kto strzelał dla ustraszania modlących się na Mejszagolskim cmentarzu podczas nabożeństwa w 1972 roku? Wyborcy – zastanówcie się!”„PatriociWileńszczyzny”.
Żadne z tych zdań nie było prawdziwe.Tekst w języku rosyjskim zawierał te same kłamstwa, ale był zredagowany w jeszcze bardziej podłym stylu i też z błędami gramatycznymi.

* * *

Kurier Podlaski” (27.03.1989):

Zakazać języka, zamknąć szkoły?
Przebudowa w ZSRR wyzwoliła, co chyba zrozumiałe, różnorakie ruchy społeczne, w tym także pobudziła dążenia narodowościowe w kilku republikach.
W grudniu ubiegłego roku „Kurier” przeprowadził wywiad z doc. Janem Ciechanowiczem, dziekanem katedry polonistyki w Wileńskim Instytucie Pedagogicznym. Został on szefem tej katedry we wrześniu 1988 r. i miał rozległe plany na przyszłość. Niestety, już dziś można powiedzieć, że ich nie zrealizuje. W każdym razie nie teraz. Z początkiem nowego roku kalendarzowego został usunięty z kierownictwa katedry, w tej chwili trwają w Wilnie poczynania mające relegować go zupełnie z uczelni bowiem – jak to się motywuje – ma niedobry wpływ na młodzież.
W prasie litewskiej trwa nagonka, bo jak inaczej to nazwać, na Jana Ciechanowicza. Obraża się go nazywając Iwanem Tichonowiczem, przypisuje się słowa, których nie powiedział i czyny, których nie dokonał. Zaskakujące, iż biorą w tym udział także uczeni, ludzie z tytułami naukowymi przed nazwiskiem, przytaczający zresztą w polemikach wymyślone argumenty. Stara się np. zrobić z Ciechanowicza wroga katolicyzmu (w domyśle: litewskiego), twierdząc, że doktorat napisał z ateizmu. Tymczasem Jan Ciechanowicz doktoryzował się z tematu „Człowiek i kultura w filozofii T. Adorno”.
Przebudowa w ZSRR wyzwoliła, co chyba zrozumiałe, różnorakie ruchy społeczne, w tym także pobudziła dążenia narodowościowe w kilku republikach, m.in. na Litwie. Litwini zachłysnęli się możliwością otwartego mówienia o swojej przeszłości, o tym, co było do tej pory zakazane. Restytuują wobec tego różne symbole swej państwowości, dążą do jak największej autonomii i samodzielności. W Polsce może to spotkać się tylko z sympatią. I tak jest.
Jednak odrodzenie litewskie działa przy okazji niczym walec. Idzie on do przodu gniotąc co jest nie-litewskie. Szczególnie „naraziła się” tutaj polska, prawie 300-tysięczna, mniejszość w LSRR. Zaskakujące, że Litwini walcząc o swoje słuszne prawa ignorują prawa innych, że domagając się wolności, poszanowania prawa lekceważą wolność i prawa innych. Metody walki są zupełnie przeciwne do szczytnych haseł. Bo jeżeli polski dziennik „Czerwony Sztandar” ma inne zdanie niż pisma litewskie, jeżeli polemizuje z nimi, to od ręki pojawiają się petycje podpisane przez setki ludzi, żeby... zamknąć pismo. Dlaczego? – pytam. Czy to jest sposób demokratyzacji życia w republice? Czy naprawdę trzeba załatwić każdy przejaw życia polskiego metodą administracyjną: zamknąć tę półgodzinną audycję w telewizji,zlikwidować jedyną gazetę, rozwiązać Stowarzyszenie, zakazać języka, zamknąć szkoły?!
Niektóre publikacje, które ukazują się w prasie litewskiej są kuriozalne i aż dziw, że się ukazują, ale niech i tak będzie, skoro ma być i u nich ten pluralizm. Nikt z Polaków nie występuje o likwidację gazet. Należy jednak dać szansę dyskusji, odpowiedzi na niektóre absurdy, a przede wszystkim społeczeństwo LSRR nie powinno się im poddawać, wierzyć naiwnie. Że np. burżuazyjna Armia Krajowa i dyktator Stalin... polonizowali w latach pięćdziesiątych Litwę. Bzdura do potęgi, ale jednak znajduje oddźwięk, bo ktoś chce w to wierzyć, bo tak nakręcona jest sytuacja społeczna, m.in. przez Sajudis, Litewski Ruch na Rzecz Socjalistycznej Przebudowy. Mówi się, ba, wmawia się Polakom, że nie są Polakami tylko spolonizowanymi Litwinami i trzeba ich „nawrócić” z powrotem na „właściwą wiarę”. Przecież to anachronizm z początku stuleci. Jak można komuś zabierać prawo do samookreślania się? Jeżeli jestem nawet Murzynem, a czuję się Żydem, to nim jestem, tak podaję w papierach. I nikt nie może mi tego zabierać. A tak dzieje się z polską mniejszością.
W Wilnie, gdzie mieszkają także Rosjanie, Białorusini, Żydzi, Karaimi, Łotysze powstało stowarzyszenie jakby dla przeciwwagi Sajudisu „Jedność” („Jedinstwo”). Ten ruch powołał niedawno Społeczny Komitet Obrony Ciechanowicza. Do tego doszło, że trzeba się organizować, aby nie dać się wykosić. Bo jeżeli Ciechanowicz ma inne poglądy, to jedyny sposób polemiki z nim... wyrzucić z uczelni. I kropka.
Niedawno odbyły się w wileńskich zakładach strajki ostrzegawcze robotników mniejszości polskiej i rosyjskiej. Ten sojusz jest zaskakujący, ale doprowadzają do niego sami Litwini nieprzytomnymi poczynaniami. Z innych źródeł dowiaduję się, że podpalono stogi na polu kołchozu pod Wilnem, gdzie dyrektorem jest Polak. Otrzymał też list z pogróżkami.
Czy jest szansa, że Litwini opamiętają się, że przyjmą wyciąganą do nich dłoń? Bo przecież w naszej prasie, radiu czy telewizji, jeżeli nie mówi się o nich życzliwie to inaczej w ogóle. W kręgach prywatnych powtarza się, że należy to zrozumieć, że nasi tam muszą to przetrzymać. Łatwo tu mówić o przetrzymaniu... Cóż jednak robić? Władze państwowe zachowują dyplomatyczny spokój. Konsulat w Wilnie miał powstać w minionym roku... Jest gotowy obiekt. Nie ma flagi jednak, nie ma tablicy, choć są pracownicy. Czekają.
Być może potrzebna jest większa energia i zręczność naszej dyplomacji w stosunkach z Moskwą i Vilniusem. Być może trzeba powołać jakieś wspólne komisje, chociażby wstępne, na poziomie przygranicznym: województwo suwalskie – Litwa; może trzeba usiąść do międzynarodowego „okrągłego stołu” i wiele sobie wyjaśnić. Na pewno trzeba pomóc Litwinom zrewidować niektóre podręczniki, gdzie mówi się obraźliwie o historii Polski (a przecież jest taka komisja ds. podręczników między PRL a RFN), trzeba monitować, gdy padają uproszczone i obrażające nas hasła: białopolacy, okupacja polska, burżuazyjna Armia Krajowa.
Jak to zrobić? Nie wiem. Wiem, że trzeba działać, choć spokojnie, ze zrozumieniem Litwinów, że musimy być bardziej cierpliwi, spokojni niż oni.
Eugeniusz Kurzawa

* * *

5 marca 1989 na łamach „Czerwonego Sztandaru”opublikowano kolejny grupowy artykuł naukowców litewskich w rubryce „Pogłębiajmy wzajemne poznaniesię i wzajemną życzliwość” pod tytułem „Prawda powinna zatryumfować”. Szkoda tylko, że ten tekst pełen był, niestety, nie prawdy, lecz przeinaczeń i kłamstw:
„Gdy w 1939 r. Republika Litewska odzyskała Wileńszczyznę i zahamowała dalszą jej polonizację, w wielu miejscowościach było już za późno: tu i ówdzie język litewski został zapomniany albo znali go tylko ludzie starzy. Rozpoczęła się wojna, okupacja hitlerowska. Litwinów zaczęli terroryzować białopolacy z Armii Krajowej. Zaznano przemocy, nawet zabójstw. O tym ze zgrozą opowiadał wielce szanowny pisarz wilnianin Marcelinas Sziksznys. Terror wszechmocnego dyktatora Stalina, aresztowania, deportacje na Syberię sprawiły, że mieszkańcy wszystkiego się bali, posłusznie wykonywali rozkazy jakiegokolwiek zwierzchnictwa. Przecież odradzanie litewskości kwalifikowano jako nacjonalizm. Z tego skorzystali polonizatorzy. Rozpoczęła się stalinowska polonizacja. Około 1950 r. na Wileńszczyźnie rozwinięto ostrą agitację przeciwko Litwinom, stosowano nawet brutalne środki administracyjne. Zamykano szkoły litewskie i na miejsce ich zaczęto otwierać polskie. Tylko w rejonie trockim zamknięto prawie połowę szkół litewskich. Podobnie było również w innych rejonach. W tej akcji szczególnie wyróżniali się ówczesna wiceminister oświaty Litewskiej SRR W. Wyszniauskaite, inspektor z tego ministerstwa J. Cukerzis, którego A. Klimaszewska traktuje jako „prawdziwego internacjonalistę”, pełnomocnik KC KP Litwy do spraw oświaty Widmont, kierownik Wileńskiego Obwodowego Wydziału Oświaty B. Purwinis i inni. Spełniali oni funkcje oprawców litewskości na Wileńszczyźnie. Zadano bardzo bolesny cios. Język litewski został wyparty. Młodzież zaczęła się szybko wynaradawiać.
Jaką drogę mąk przebyła wtedy szkoła litewska, ilustruje przykład wsi Żagare (apilinka mariampolska w rejonie wileńskim), opisana w sprawozdaniu ekspedycji etnograficznej Instytutu Historii AN Litewskiej SRR w 1957 r. Litewską szkołę w tej wsi w 1950 r. wbrew woli mieszkańców przekształcono w polską. Najbardziej „przyczynił się” przewodniczący miejscowej rady Dawydas (spolonizowany Litwin), który starał się spolonizować również litewską Mariampolska Szkołę Siedmioletnią.Litwini – mieszkańcy wsi Żagare wielokrotnie zwracali się daremnie do wydziału oświaty rejonu wileńskiego i Ministerstwa Oświaty, ale ciągle otrzymywali negatywną odpowiedź. Bardzo gorliwie agitowali na rzecz wyrzeczenia się szkół litewskich inspektor wydziału oświaty Kizik, pełnomocnik partii na apilinkę Bożenow, inspektor finansowy Iwanow i inni. Komitet rejonowy partii otrzymał anonimowy list, podpisany nazwiskiem Kabuła (takiej osoby nie ma nie tylko w Żagare, ale też w okolicznych wsiach), w którym twierdzono, że w Żagare nie ma Litwinów, dlatego szkoła litewska jest tam niepotrzebna. Po kolejnym zwróceniu się mieszkańców do Ministerstwa Oświaty wreszcie w sierpniu 1957 r. sporządzono listę rodziców, spośród których większość opowiedziała się za szkołą litewską. Dokument ten zabrał wspomniany już Bożenow, natomiast w rejonowym wydziale oświaty znalazł się sfałszowany spis. Na nim większość rodziców rzekomo podpisała się za szkołą polską. Na szczęście, tym razem władze rejonowe nie uwierzyły sfałszowanej liście i skierowały komisję. Przybył sam nowo mianowany kierownik wydziału oświaty A. Żideliunas. Wreszcie na stanowcze żądanie prawie wszystkich rodziców (z wyjątkiem dwóch) szkoła litewska została otwarta. Niestety, na krótko. Wraz ze zmniejszaniem sieci szkół początkowych, została ona całkowicie zlikwidowana.
Wobec wymowy tych faktów, czego warte są twierdzenia w gazecie „Czerwony Sztandar”: „Nie słyszałam, aby szkoła litewska została zreorganizowana na polską” (nauczycielka K. Krzywicka), „nie odpowiada prawdzie, mówiąc delikatnie, śmiesznie wygląda twierdzenie P. Gauczasa i W. Martinkenasa, że dzieci narodowości litewskiej rzekomo zmuszane są do nauki w szkołach polskich” (L. Brzozowska),„czego trzeba było się bać w warunkach władzy radzieckiej” (nauczyciel A. Stankiewicz) itp. Przecież to najprawdziwsza demagogia. Wszystko, o czym pisali nauczyciel W. Martinkenas i inni autorzy w gazecie „Tarybinis Mokytojas”, jest najświętszą prawdą.
Spotykane często w artykułach „Czerwonego Sztandaru” twierdzenie, że Polacy na Ziemi Wileńskiej osiadli są już „od wieków”, przeznaczone jest chyba do wprowadzania w błąd mało wykształconych ludzi. Tchnie tym twierdzenie A. Bernatowicz, H. Szydłowskiej, T. Judyckiego, H. Klimawicziene i innych, że w spolonizowanych miejscowościach (Karwys, Maisziagala, Paberże, Nemenczine itp.) ani oni sami, ani ich rodzice, którzy mają po 80-95 lat, nie pamiętają rzekomo, że któryś kiedykolwiek rozmawiał po litewsku. Nie pamiętają oni tylko dlatego, że nie chcą pamiętać. W latach powojennych prof. P. Pakarklys organizował wyjazdy do najdalszych miejscowości (uczestniczył w nich również Z. Zinkewiczius) i wszędzie spotykał staruszków, rozmawiających pięknie miejscowym narzeczem litewskim. Zapisane teksty znajdują się w archiwum profesora w bibliotece AN Litewskiej SRR. Później podczas ekspedycji mających na celu zbieranie materiałów do atlasu językalitewskiego nasi dialektolodzy zanotowali o wiele więcej takich tekstów. Znajdują się one w Instytucie Języka i Literatury Litewskiej.
Chcielibyśmy tu przytoczyć tragikomiczny fakt, który wspomina jeden z współautorów tego artykułu, mianowicie A. Zalatorius. W 1955 roku kilkakrotnie miał okazję dyskutować z mieszkańcem Pawilnysu o nazwisku Łutowicz. Człowiek ten uważał się za prawdziwego Polaka, a Wilno i Ziemię Wileńską – za część Polski. Nagle pewnego wieczoru Łutowicz ze smutnym uśmiechem powiedział: „Panie, a ja i nie wiedziałem, że jestem Litwin”. Okazało się, że szukając w archiwach swej metryki, dowiedział się, że prawdziwe jego nazwisko brzmi Liutas.
Dziwna jest mentalność „dyskutantów”. Kategorycznie utożsamiają oni język i narodowość. Francuzi pochodzą od Galów (indoeuropejskie plemię Celtów), zapomnieli swego języka i przeszli na łacinę ludową, z której wyodrębnił się obecnie język francuski. Jednakże ani galijskie pochodzenie Francuzów, ani germańska nazwa tego narodu (od germańskiego plemienia Franków) wcale nie stanowi przedmiotu sprawy dla współczesnego Francuza. A nasi Polacy jak diabeł krzyża obawiają się pochodzenia litewskiego. Jest to rzekomo obrazą ich godności narodowej. Ale na nic to. Z tą myślą trzeba będzie jednak się pogodzić. Przed prawdą nigdzie się nie ujdzie. Nawet gdyby pozamykać wszystkie źródła historyczne do specjalnych zbiorów, pozostanie jeszcze język ziemi (nazewnictwo pochodzenia litewskiego) i mowa samych ludzi (polszczyzna litewska), niewątpliwie wskazująca prawdziwe pochodzenie mieszkańców regionu (naturalnie z wyjątkiem tych, którzy przybyli skądś). Nie ukrywamy przed ludźmi prawdy, nie bacząc na nic w przyszłości poznają ją. Odwrotnie, należałoby mówić prawdę otwarcie i w prasie, i w szkole. Tak powinien też postępować „Czerwony Sztandar” oraz inne pisma wydawane w języku polskim, zamiast tego, aby upowszechniać mit o istniejącym rzekomo od najdawniejszych czasów na Ziemi Wileńskiej języku polskim, przedstawiając w tej kwestii coraz złośliwsze publikacje niekompetentnych osób.
To niechlubnie wprowadzać w błąd ludzi, jak to czyni docent katedry filozofii Wileńskiego Państwowego Instytutu Pedagogicznego Iwan Tichonowicz (Jan Ciechanowicz), który w swych artykułach i na zebraniach głosi, że Wileńszyzna jest ziemią, na której od wieków mieszkają Polacy. Jeżeli wreszcie ktoś chce podyskutować na ten temat, niech to robi ze specjalistami, ale nie wprowadza w błąd wieśniaków, tym bardziej dzieci. Słyszeliśmy, że J. Ciechanowicz przyrównał kompetencje prof. Z. Zinkiewicziusa do poziomu uczniów III klasy. Ciekawe, czego uczą się ci uczniowie III klasy w szkołach polskich. Nasze Ministerstwo Szkolnictwa powinno tym się poważnie zainteresować. Trzeba ostro zamknąć drogę przed otumanianiem dzieci. Warto również sprawdzić, za czym J. Ciechanowicz będzie agitował w swejwalce wyborczej”, jakie kadry dla szkół polskich „produkuje”Wileński Państwowy Instytut Pedagogiczny. Zmuszają do tego demagogiczne artykuły niektórych jego wykładowców...
Człowiek sam wybiera narodowość. To święte jego prawo. I nikomu tu nie wolno wywierać nacisku lub stosować przymusu. Tym bardziej wprowadzać w błąd, upowszechniając demagogiczne pogłoski, że rzekomo Litwini nie uznają, że „na Wileńszczyźnie są Polacy”, „że potrzebują oni szkół z polskim językiem nauczania” itp. Budzi rozgoryczenie, gdy otumanieni uczciwi chłopi pytają z obawą: „Czy będzie można mówić po polsku, gdy język litewski stanie się państwowy?" Hańba podżegaczom, z powodu których „działalności” ludziom nasuwają się takie pytania. Nigdy Litwini w swym państwie nie zabraniali nikomu mówić w jakimkolwiek języku, w tym również w polskim. Takie myśli mogą powstać tylko w głowie złośliwego agitatora, dążącego do wzbudzenia nienawiści narodowej.
Czas, aby wszyscy uświadomili, że Litwini nie mają nic przeciwko Polakom, podobnie jak i innym narodom, ale nie mogą i nie będą mogli tolerować polonizowania Litwy. Potępiali oni to w przeszłości, nie pogodzą się z tym również obecnie.
Marcelijus Martinaitis,
poeta
prof. Zigmas Zinkewiczuis,
kierownik katedry filologii bałtyckiej
Uniwersytetu Wileńskiego,
Albertas Zalatorius,
dr filologii, pracownik naukowy
Instytutu Języka i Literatury Litewskiej.”


Czerwony Sztandar” zaopatrzył tę publikację we własne post scriptum:
OD REDAKCJI: Powyższy artykuł został znacznie skrócony. Chodzi nie tylko o brak miejsca w gazecie, lecz przede wszystkim o to, że skrócona część dotyczy szeroko znanej i wielokrotnie powtarzanej teorii pochodzenia Polaków na Litwie. Została ona wyłuszczona w artykułach P. Gauczasa, W. Martinkenasa, Z. Zinkewicziusa, K. Garszwy, I. Szimelionisa i innych autorów, co wywołało ostrą reakcję naszych Czytelników. Toteż nie uważamy za celowe powtarzanie (czasem nawet dosłownie) tych samych stwierdzeń. Tym bardziej, że jak się przekonaliśmy, żaden z naukowców po obu stronach granicy nie udowodnił na razie, ilu wśród 248 tysięcy mieszkających na Litwie Polaków jest „prawdziwych” tzn. z krwi i kości, a ilu osobników spolonizowanych. Niestety, nie potrafili podać tych danych również autorzy powyższego artykułu. Zostawmy więc ten problem dla fachowców.
Zamieszczona dziś na naszych łamach część pracy zbiorowej dotyczy tzw. „stalinowskiego okresu powojennej polonizacji Wileńszczyzny”, czyli lat, które większość rdzennych mieszkańców tych ziem dobrze pamięta. Ludzie, którzy uczęszczali do szkoły w latach 1939–1940, nie mówiąc o późniejszym okresie, na szczęście żyją wśród nas i chyba nie stanowi większego problemu dowiedzieć się od nich, jak w rzeczy samej było, powiedzmy w Duksztach czy w Suderwe, jakich na-rodowości ludzie mieszkali w tej lub innej okolicy, jakie szkoły były przed wojną, jakie oraz w jaki sposób utworzono w roku 1940 i dlaczego po wojnie w poszczególnych szkołach zmieniano język wykładany, powiedzmy litewski na polski? Nie może to być dyskusja pozbawiona konkretnych faktów, wręcz odwrotnie – ma ona być oparta na wypowiedziach naocznych świadków tych czasów. Jedynie na tym należy budować rozmowę na ten temat. I chyba zadaniem każdej szkoły podwileńskiej jest dopomóc naukowcom w tej sprawie poprzez spisanie wspomnień starszych ludzi z tych okolic.
Zaznaczamy, że nie zaglądaliśmy do źródeł przytoczonych przez autorów artykułu – z jakich miejscowości i od kogo pochodzą – myślimy, że w razie potrzeby mogą z nimi zapoznać się odpowiedni specjaliści, lecz nie wątpimy, że tylko na podstawie zbadania faktografii można wyciągnąć prawdziwe wnioski.
Jeśli chodzi o „Czerwony Sztandar”, to drukując listy swoich Czytelników nie wysuwaliśmy i nie głosimy własnych hipotez czy teorii naukowych. Kierując się zasadą pluralizmu zdań listy Czytelników na różne tematy będziemy zamieszczali również nadal niezależnie od tego, czy to się podoba komuś czy nie. Wychodzimy z założenia, że każdy powinien robić swoją robotę – poeta pisać wiersze, nauczyciel – uczyć dzieci, rolnik – uprawiać ziemię, historyk – badać fakty i pisać historię. Najważniejsze, abyśmy wszyscy wykonywali swoje obowiązki uczciwie, z poczuciemodpowiedzialności.”

* * *

W pierwszych miesiącach 1989 roku stało się jasne: wściekła nagonka organów prasowych KGB dała skutki dokładnie przeciwstawne tym, których oczekiwali organizatorzy i wykonawcy akcji. Choć byłem „pogrzebany” w oczach agentów sowieckiej bezpieki, ludzie przyzwoici wyczuli: skoro tego człowieka tak zawzięcie się „gnoi”, musi być kimś wartościowym. O ile przedtem byłem znany i szanowany tylko w polskich i częściowo litewskich kręgach ludzi oświeconych i myślących (takich zawsze i wszędzie jest niewielu), to obecnie stałem się James’em Bond’em także w oczach, a raczej w uszach, setek tysięcy zwykłych bywalców barów i kawiarenek, kierowców, robotników, którzy zostali zmuszeni przez KGB do słuchania płynących z odbiorników radiowych i telewizyjnych steków brudów, pomyj, przekleństw – zlewanych na głowę jakiegoś tam Jana Ciechanowicza. Socjotechnika bezpieki sowieckiej (bądź co bądź jednej z najskuteczniejszych na świecie obok wywiadu Izraela, Wielkiej Brytanii i Watykanu) zawiodła. Wbrew zamierzeniom wykreowano mnie nie na „wroga”, lecz na bohatera demokracji. Widocznie oficerowie KGB, wytrawni i świetnie wykształceni specjaliści od moralnego i fizycznego zabijania ludzi, utracili byli sen: na tamtym etapie przegrali. Przegrali przez swą nienawiść i brak umiaru w bryzganiu jadem oszczerstw. Oczywiście, później wyciągnęli wnioski ze swych błędów (tego zawsze uczyła ich Partia) i później dobili swego „wroga nr 1”, ale wówczas! – Wówczas przegrali! Na skutek zajadłej kampanii oszczerstw stałem się jednym z najbardziej szanowanych ludzi na Litwie, która przecież od dawna miała dość sowieckiego terroru i sowieckiego chamstwa. Zbliżały się wybory do Rady Najwyższej, czyli do parlamentu, ZSRR. Kilkadziesiąt zespołów pracy na Wileńszczyźnie i w Wilnie wysunęło mą kandydaturę (wbrew naciskom agentów KGB i sekretarzy KPZR) na deputata. To był skandal podobny do tego, choć oczywiście na mniejszą skalę, co wysunięcie profesora A. Sacharowa, który nawiasem mówiąc był nie tylko konstruktorem sowieckiej bomby wodorowej i szeregu innych wynalazków w dziedzinie produkcji broni – za co dostał Pokojową Nagrodę Nobla – na kandydata do parlamentu ZSRR. Różnica wszelako polegała także na tym, że A. Sacharow cieszył się od 1985 roku ogromnym wsparciem i opieką ze strony KGB, ja zaś tylko wyniosłą pogardą ze strony tej ze wszech miar godnej szacunku instytucji.
Ale stało się. Skoro zaś zostałem kandydatem do parlamentu Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, musiałem opracować swój program wyborczy – siłą rzeczy „radziecki” i „socjalistyczny”. Gdyby był on inny – przynajmniej pod względem werbalnym – można było by mnie zniszczyć natychmiast, choćby przez przejechanie autem na skrzyżowaniu ulic, jak to uczyniono z wieloma dysydentami litewskimi w tamtym okresie. To rozumiałem. „Czerwony Sztandar” w dniu 15 marca 1989 opublikował „Platformę wyborczą kandydata nadeputowanego ludowego ZSRR”– tego wymagało prawo, można było stosować Druckverbot w stosunku do innych tekstów niepożądanego autora, ale „platformę” drukować po prostu musiano. Tak zjawił się mój w zasadzie ogólnie demokratyczny „Program pięciu „S” z wcięciem od redakcji:
„Jan Ciechanowicz, docent Wileńskiego Państwowego Instytutu Pedagogicznego, kandydat nauk filozoficznych. Urodził się 2 lipca 1946 roku na Wileńszczyźnie, w miasteczku Worniany rejonu ostrowieckiego obwodu grodzieńskiego BSRR. Po ukończeniu szkoły średniej i służbie w wojsku zdobył, nie przerywając pracy, wyższe wykształcenie pedagogiczne i polityczne. Pracował jako tłumacz, nauczyciel, dziennikarz, naukowiec. Jest autorem dwóch książek z historii i około 700 artykułów. Polak, żonaty, troje dzieci.

* * *

Nie mam jeszcze w pełni „zaokrąglonej” koncepcji, gdyż podczas spotkań z ludźmi dochodzą nowe myśli, sugestie, nakazy. Wstępnie jednak określiłem swój program, jako koncepcję „pięciu „S”: socjalizm, samorządność, samofinansowanie, sprawiedliwość, solidarność.
Socjalizm oznacza, że trzeba szukać nowych form socjalizacji środków produkcji, gdyż własność państwowa w swym dotychczasowym kształcie okazała się w wielu przypadkach nieskuteczna w płaszczyźnie ekonomicznej i socjalnej. Stoję na punkcie widzenia wszelako, że cofanie się do kapitalistycznych stosunków produkcji byłoby dla nas bezsensowne i niecelowe. Wszelkie więc – nawet najgłębsze i najbardziej dalekosiężne reformy – powinny być przeprowadzane na podstawie fundamentalnych wartości socjalizmu, by nie powstały recydywy wyzysku ludzi przez ludzi. A że takie niebezpieczeństwo jest realne, świadczy dosłowne „zdzieranie skóry” z klientów przez niektóre spółdzielnie (tzw. kooperatywy)...
Samorządność powinna stać się sposobem istnienia naszego społeczeństwa.
Republika, rejon, apilinka, wieś, brygada – wszystko musi się rządzić samodzielnie, a więc w sposób odpowiedzialny, poważny i dalekowzroczny. Powinna być wprowadzona obieralność kierowników administracyjnych, politycznych, gospodarczych na wszystkich szczeblach hierarchii społecznej (z wyjątkiem wojska, milicji, organów bezpieczeństwa państwowego itp., gdzie rządzą inne prawa doboru kadr). Nasi ludzie potrafią już odróżniać liderów rzeczywiście kompetentnych od chałturszczyków, których do niedawna przywożono do zespołów pracy jak przysłowiowych „kotów w worku”. Te „koty” nierzadko były tylko zawadą w funkcjonowaniu zespołów. Trzeba wprowadzić otwartą, swobodną grę zdrowych siłsocjalnych i jednostek, uruchomić mechanizmy pozytywnej selekcji społecznej, gdyż dotychczas nierzadko w górę sztucznie windowano różnego rodzaju wazeliniarzy, konformistów, służalców, karierowiczów, chytrusów i inny podobny element. Ostatnio zaś na górę wynosi się często różnej maści krzykaczy, awanturników, graczy politycznych, którym szalenie chce się dorwać do władzy i przywilejów.
Samorządność pozwoli wykorzenić takie nasze schorzenia, jak łapownictwo, rozrost biurokracji, mafijność i przekupstwo. Jednocześnie aparat państwowy nieuchronnie będzie zatracał swój autarkiczny i totalitarny charakter. Gdy ludzie sami będą wszystko wiedzieć, wszystko rozumieć i o wszystkim decydować, nigdy nie wybiorą sobie na głowę „importowanego” głupca z nomenklatury, który zawalił już pracę w innym miejscu; wybiorą spośród siebie najlepszego.
Mówiąc o samofinansowaniu mam na myśli, że środki produkcji, a więc fabryki, środki pracy, ziemia itd. powinny być przekazane w ręce samych wytwórców. To automatycznie spowoduje „śmierć naturalną” ogromnej większości pasożytniczejwarstwy biurokratycznej. Kto nie potrafi samookupić się, będzie musiał się samorozwiązać; dotyczy to w równym stopniu np. kołchozu, fabryki, instytucji naukowo-badawczej czy redakcji jakiejś gazety. Oczywiście, rozmaite organizacje, takie np. jak szkoły, przedszkola itp. będą dotowane, ale zorganizowane pasożytnictwo społeczne musi być zlikwidowane. Same zespoły powinny otrzymać prawo do decydowania o tym, co i jak mają produkować, jak żyć, jak się rozwijać, jak wykorzystywać zarobione przez się fundusze pieniężne, jak rozstrzygać swe problemy, w tym – mieszkaniowy, zarobkowy, żywnościowy. Przecież to skandal, że w kraju, który jest potencjalnie najbogatszy na świecie, czeka się na mieszkanie 10-30 lat i trzeba stać w kolejkach po podstawowe dobra materialne. Hańbą też jest, że u nas jest tak wysoka umieralność dzieci; system ochrony zdrowia musi być gruntownie naprawiony. A dlaczego bogate zakłady nie mogłyby w tym uczestniczyć, budując dla siebie apteki, przychodnie, laboratoria badawcze, szpitale; zatrudniając najlepszych specjalistów?... Trzeba szukać nowych, nieprzetartych rozwiązań.
Sprawiedliwość – to bardzo pojemne pojecie. Dlatego też ograniczmy się do kilku podstawowych sformułowań. Otóż uważam, że państwo, jego organa, w tym też parlament, to jest Rada Najwyższa ZSRR, powinny w dzisiejszych trudnych czasach otoczyć szczególną opieką grupy ludności szczególnie bezbronne, a więc: dzieci, inwalidów, starców, ludzi chorych. W ZSRR w ponad 900 domach dziecka żyje około miliona sierot, często sierot przy żywych rodzicach. Trzeba iść w kierunku zwiększania odpowiedzialności (moralnej, prawnej, ekonomicznej) rodziców za swoje dzieci, podobnie jak wprowadzić niezawodne mechanizmy kontroli nad tym, by żadnamatka, żaden ojciec nie pozostały na starość lat bez opieki zarówno ze strony swych dzieci, jak i ze strony społeczeństwa. Praw człowieka trzeba bronić od początku do końca jego życia. Obrona praw człowieka jest sprawą w moim pojęciu najważniejszą, jest osią, wokół której obraca się wszystko pozostałe. Otóż nie wszyscy Polacy radzieccy zostali dotychczas oficjalnie zrehabilitowani od czasów stalinowskich. Gdybym został obrany do Rady Najwyższej ZSRR, zwróciłbym się z oficjalną interpelacją w tej sprawie do najwyższych władz kraju. Ci ludzie i ich potomkowie powinni otrzymać prawo powrotu do miejsc wcześniejszego zamieszkania oraz rekompensatę za nieprawnie zabrane im mienie. Prawo to powinno przysługiwać także ludziom, którzy nie z własnej winy znaleźli się poza granicami ZSRR, m.in. w Polsce i w Izraelu. Przecież z ich – niekiedy tworzonego przez wiele pokoleń – dorobku korzystają dziś inni.
Dla nas, Polaków radzieckich, muszą być zapewnione równe prawa. Konieczne jest odrodzenie szkolnictwa wszystkich stopni, wydawanie ogólnozwiązkowego czasopisma społeczno-kulturalnego, książek w języku polskim, założenie teatru zawodowego, zagwarantowanie swobodnego przebiegu informacji (w tym zapośrednictwem telewizji) w języku ojczystym. Trzeba też wreszcie wszystko otwarcie powiedzieć o tragedii Katynia i Kuropatów.
Solidarność w mojej platformie funkcjonuje jako podstawowa wartość moralno-polityczna. W życiu prywatnym i publicznym należy kierować się właśnie zasadą solidarności, pomocy, wzajemnej życzliwości. W kraju cywilizowanym, w środowisku ludzi kulturalnych niedopuszczalne jest m.in. rozbijanie społeczeństwa według zasady narodowościowej. Nic prócz oburzenia nie może wywołać np. modne dziś w republice używanie terminu „migranci”, „goście” w stosunku do Rosjan albo „tubylców”, „aborygenów” w stosunku do Polaków Wileńszczyzny. Używanie podobnych określeń złe wystawia świadectwo kulturze to czyniących. Wielki Kraj Rad jest wspólną Ojczyzną wszystkich obywateli, wszyscy jesteśmy u siebie w domu w każdym zakątku naszego wielkiego socjalistycznego kraju. A więc solidarność wszystkich obywateli, wszystkich ludzi pracy, niezależnie od języka, narodowości, filozoficznych i religijnych poglądów – na fundamencie patriotyzmu radzieckiego i ogólnozwiązkowych interesów państwowych – stanowi moralną bazę naszego ustroju i życia.
Co się tyczy języka, uważam, że w tym wielonarodowym kraju musi być zapewnione nie uprzywilejowane położenie poszczególnych języków, lecz wolność i równouprawnienie wszystkich. Nie jestem zwolennikiem w ogóle nadawania statusu państwowego jakiemukolwiek z języków, ale skoro już na tę drogę wkroczono, uważam, że obok państwowych języków republikańskich językowi rosyjskiemu musi być zapewniony status ogólnozwiązkowego języka państwowego. Dla języków zaś mniejszości nie mających własnych jednostek polityczno-administracyjnychproponuję nadać status „miejscowych urzędowych” lub „miejscowych oficjalnych”, z prawem używania ich – obok języków państwowych – we wszystkich sferach życia publicznego, także w biurowości, na terenach zwartego zamieszkania danej mniejszości etnicznej. Widocznie możliwe są i inne drogi, ale cel musi być jeden: zagwarantowanie realnego równouprawnienia i swobodnego używania wszystkich języków.
Co bym zrobił dla naszej lokalnej społeczności, dla mieszkańców Wileńszczyzny, gdybym został deputowanym do Rady Najwyższej ZSRR? Trudno powiedzieć realnie, bo to zależy też od wielu czynników zewnętrznych. Uważam jednak, że region nasz, potrzeby jego mieszkańców od dziesięcioleci były zaniedbywane. Trzeba by więc było tu zadbać o rozwój sieci dobrych dróg, funduszu mieszkaniowego; o elektryfikację i gazyfikację małych wsi i chutorów; o stworzenie gęstej sieci aptek, przychodni i szpitali, (obecnie umieralność dzieci w naszym regionie jest zatrważająco wysoka), a także szkół i przedszkoli. Specjalnej troski wymagają nasze stare cmentarze. Przez długie lata kierownictwo republiki „niezauważało” naszego istnienia, interesowało się tylko naszą wydajnością, z której korzystał kto inny. Moi wyborcy postulują podczas spotkań autonomizację Wileńszczyzny, by pozbyć się macoszej kurateli wileńskich biurokratów.
Samorządność i samofinansowanie, powinny pozwolić nam na dynamiczny rozwój systemu oświaty i kultury. Już w tym roku władze muszą zapewnić nam, Polakom, 8 proc. miejsc na wyższych uczelniach: przez lata brano z nas podatki na te cele, a dzieci miały trudności w dostaniu się na studia. Czas z tym skończyć! Trzeba widocznie na bazie Wileńskiego Sowchozu – Technikum zwiększyć przygotowanie specjalistów średniej kwalifikacji nie tylko dla rolnictwa, lecz też dla szkół, przedszkoli, klubów, innych placówek oświatowo-kulturalnych. Trzeba wreszcie znaleźć papier na to, by wydawać tu po polsku miesięcznik, książki... Marzyłoby mi się też utworzenie regionalnego Uniwersytetu Mniejszości Narodowych w składzie pięciu wydziałów: medycznego, pedagogicznego, rolniczego, technicznego i humanistycznego.”

* * *

23 marca 1989 Jan Sienkiewicz opublikował obszerny artykuł pt. Historiadokumentalna pewnej nagonki”:
„Zastanawiam się, co należy uznać za początek tej historii. Gdzie trzeba szukać przyczyn, które zaowocowały takimi dramatycznymi skutkami?
Mówię o sprawie Jana Ciechanowicza. Znany jest od lat dzięki licznym swoim publikacjom w prasie republikańskiej, polskiej, przede wszystkim chyba zaś w „Czerwonym Sztandarze”. Podejmował tematy, do których innym brakowało odwagi i umiejętności. W latach całkiem jeszcze nie odległych podobna aktywność publicystyczna nie mogła nie przysparzać autorowi problemów. Znany był zresztą również i z tego, że każdemu problemowi stawiał czoła z otwartą przyłbicą, a kompromis nie należał do najgłówniejszych jego zasad.
Dlaczego sprawa? Zwyczajne zwolnienie z obowiązków prodziekana wcale nie największego wydziału uczelni? A jednak sprawa, problem wybiegający daleko poza ramy przesunięć kadrowych, osobistych doznań, a w skali republiki i nawet całego Związku odbicie pewnych procesów społecznych, narodowych, rysujących się ostatnio tendencji, postaw i dążeń.
By jednak samemu nie ulec emocjom, postaram się jak najściślej przestrzegać chronologii, używać jak najwięcej cytatów z przewertowanych akt, powstrzymać się od osobistych dygresji i luźniejszych rozważań. Niech mówią fakty, niech głos zabiorą uczestnicy wydarzeń.
Początkiem formalnym było odbyte 12 listopada ub. r. zebranie założycielskiego koła SSKPL w Maisziagalskim Domu Kultury, którego ściany po raz pierwszy miały okazję słyszeć tylu naraz przemówień po polsku. Atmosfera na wypełnionej po brzegisali odświętna. Niestety, nie wszyscy jednakowo interpretują słowa o potrzebie odrodzenia kultury, pielęgnacji mowy ojczystej, budzenia świadomości narodowej wszystkich zamieszkujących republikę obywateli. Kilka osób na widowni odbiera całkiem inaczej sam fakt zakładania koła, omawiany program jego działalności na rzecz poprawy podwileńskiej polszczyzny, rozwijania polskiej kultury i szkolnictwa w języku polskim, szuka w każdej wypowiedzi ukrytych sensów, nie wierząc w najszczersze deklaracje, posądzając o zamiary i plany, których nikt nie ma nawet w myślach.
Już nazajutrz atmosfera w miejscowej szkole staje się napięta. Kilku nauczycieli Litwinów jest oburzonych treścią przemówienia obecnego na zebraniu J. Ciechanowicza. Sprawie zostaje nadany bieg. Po pewnym czasie w „Sajudżio Żinios” (nr 55. 30.11.88) pojawia się „Ostry sygnał z Maisziagalskiej Szkoły Średniej” opatrzony nagłówkiem „Zaczyna się...”. Z przytoczonych kilkunastu cytatów z przemówień ani jeden nie jest zgodny z rzeczywistymi wypowiedziami. Co więcej, każdy jest tak przekręcony, że jego treść staje się obrażająca.
Konflikt w zespole pedagogicznym przestaje być lokalny. Ingerują władze partyjne rejonu. Na zebraniu partyjnym nauczycieli szkoły zapada uchwała: publikacja w biuletynie Sajudisu absolutnie nie odpowiada rzeczywistości.
Mechanizm jednak został już uruchomiony. Organizacja Sajudisu w Instytucie Pedagogicznym stwierdza w swojej uchwale, że J. Ciechanowicz „wypacza fakty historii Litwy”, „ma zdanie odmienne od wykwalifikowanych historyków, językoznawców w kwestiach pochodzenia Polaków na Litwie”; a jego maisziagalskie przemówienie to „działanie z premedytacją na szkodę stosunków przyjaźni miedzy Litwinami i Polakami”. Uchwala kończy się pytaniem: czy J. Ciechanowicz może wobec tego wszystkiego zostawać wykładowcą?
Z Kaunasu do KC KP Litwy, ministra szkolnictwa i rektora uczelni, nie przebierając w wyrażeniach, z kategorycznymi żądaniami zwraca się „emerytowana nauczycielka J. Waitkiene z rodziną”. Postulat „jak najszybszej izolacji” J. Ciechanowicza należy do najłagodniejszych.:. Wtóruje jej J. Powilonis, też z Kaunasu: „albo wyrzucić z pracy, albo niech sam się wynosi”.
Kolejna salwa w prasie. Tym razem I. Szimelionis w „Kalba Vilnius” (13.01.89). Bazując wyłącznie na lekturze „Sajudżio Żinios” wzbogaca tekst o nowe treści. Republika się dowiaduje, że gdziekolwiek stąpi J. Ciechanowicz, tam zaraz mają miejsce nieledwie pogromy. Proszę, w Nemenczine uczniowie Polacy pobili kolegę Litwina! Że rywalem pobitego nie był Polak, że stało się to o wiele wcześniej, a odpowiednie organa skrupulatnie zbadawszy sprawę nie dopatrzyły się w niej konfliktu na tle narodowościowym – to jest mniej ważne. Informacja już poszła.
Prócz Ciechanowicza padają dalsze nazwiska Polaków. Powinni to chyba potraktować jako ostrzeżenie, że jeśli nadal będą prowadzić swoją działalność społeczną, może przyjść i na nich kolej.
Jest reakcja i ze strony przeciwnej. Pisze dziesiątki listów, zwraca się osobiście do różnych instancji żądając sprostowania, prosząc o zezwolenie na wyjaśnienie sprawy J. Ciechanowicza. Protestują nauczyciele. O tym, kto się z kim bił, kiedy i o co, piszą ludzie z Nemenczine. Nie ma jednak na te listy miejsca na łamach gazetowych, a odnośne organa nie widzą powodu do ingerencji...
A tymczasem pierścień nagonki się zacisnął. Strzelcy stanęli na linii ognia. I to strzelcy doborowi. Prawo oddania strzału otrzymuje „do głębi serca oburzony i boleśnie dotknięty” profesor A. Griszka – „doktor nauk filozoficznych, zasłużony wykładowca LSRR, weteran wojny i pracy, emeryt personalny rangi republikańskiej” – regalia mówią same za siebie. Oburzyły go „złośliwe wypady, nie kończące się przemówienia J. Ciechanowicza, w których ubliża on narodowi litewskiemu, obraża jego język, odmawia mu jego kultury i tradycji, przekręca historię, wykazuje brak szacunku do cenionych mężów nauki, działaczy społecznych”... Trudno określić, ile jest w proteście osobistych uprzedzeń i animozji, cały jednak materiał faktologiczny został wzięty ze wspomnianych wyżej publikacji. Tym razem, prócz dosadnych komentarzy autora, organ WPIP „Tarybinis Pedagogas” zamieszcza również konkretne żądania zasłużonego profesora: „zwolnić I. Tichonowicza z obowiązków prodziekana jako skompromitowanego i niegodnego miana pracownika Instytutu”.
Protest został omówiony na posiedzeniu katedry filozofii, na której wykładają i A. Griszka i J. Ciechanowicz. Warto tu przypomnieć, że całkiem niedawno katedra, wybierając J. Ciechanowicza na docenta, uznała, iż jego „odczyty i zajęcia seminaryjne są problemowe, głębokie pod względem teoretycznym, przemyślane metodycznie, logiczne. Pomyślnie łączy on w nich teorię z praktyką, zachęca studentów do roztrząsania problemów, doskonalenia społeczeństwa socjalistycznego, aktualnych wydarzeń. (...) Wiele pracuje ze studentami w czasie pozawykładowym, podnosząc przez to poziom kultury filozoficznej i humanitarnej przyszłych nauczycieli”.
Tym razem katedra „potępia siejące niezgodę między narodami wystąpienia J. Ciechanowicza, jego przemówienia i dezinformacje na temat prasy, organizacji naukowych i społecznych”. Katedra „uważa, iż J. Ciechanowicz mógłby bardziej się przyczynić do zaszczepiania uczuć przyjaźni Polaków na Litwie do Litwy i Litwinów”. Proponuje mu wypowiedzieć się na te tematy „nie tylko w prasie, ale i w poważnej dyskusji, którą można by urządzić w WPIP”.
Do tego jednak nie dochodzi. Zebranie partyjne komunistów instytutu, na którym mieli oni omówić propozycje dla KC KP Litwy w dziedzinie doskonalenia stosunkówmiędzynarodowościowych, trzy czwarte czasu obrad zużywa na potępienie działalności społecznej J. Ciechanowicza postulując wyrzucenie go z pracy, postawienie przed sądem, wydalenie z Litwy itp.
Wydany w tym czasie tygodnik „Gimtasis Krasztas” powiela „Protest” profesora A. Griszki w wielusettysięcznym nakładzie: niech i Zachód się dowie, co się tu u nas dzieje.
Zostawmy jednak na pewien czas działalność społeczną i zajmijmy się nieco obowiązkami służbowymi prodziekana J. Ciechanowicza. Mianowany na to stanowisko w czerwcu ubiegłego roku, dzielił się ambitnymi planami reform i innowacji na polonistyce. Uważał za rzecz haniebną, iż przez cały okres swojego istnienia wydział nie dochował się ani jednego naukowca, ubolewał nad bardzo przeciętnym poziomem wykształcenia, a nieraz i ubogą kulturą językową polonistów. Miał zamiar rozszerzyć wydział liczbowo i geograficznie poprzez rekrutację maturzystów z Białorusi i Ukrainy, dokąd udaliby się po studiach niosąc rodakom wiedzę języka ojczystego. Był pełen energii i woli działania. Przebudowa zdawała się otwierać wspaniałe perspektywy, dawać rozległe pole do popisu, miała mu sprzyjać w jego poczynaniach. Zabrał się do roboty ostro. Zawsze wymagający i bezlitosny wobec siebie, postawił wysokie wymagania również studentom i wykładowcom – w jak najlepszej wierze. Cel miał przed sobą szczytny. Czy jednak drogę obrał właściwą? Czy nie za szybko chciał mieć efekty? Czy aby nie zabrakło mu czasem cierpliwości i zdolności dyplomatycznych? Czy potrafił ocenić warunki, w jakich przyjdzie mu działać, i dostosować do nich metody? W każdym razie, zanim potrafił sobie pozyskać współmyślicieli, już miał gotową opozycję. A kiedy się robi robotę,zwłaszcza coś nowego, pilny obserwator zawsze potrafi dostrzec potknięcia i wytknąć błędy.
Na biurku rektora legły prawie jednocześnie trzy pisma. Dziekan informował, że prodziekan J. Ciechanowicz „przedłożył na posiedzeniu Rady Wydziału 12 punktów programu dotyczącego pracy wykładowczej. Do realnego wykonania było tylko dwa. Dziesięć nie podlegało kompetencji wydziału”. (Były to wspomniane propozycje dotyczące perspektyw polonistyki – J. S.). Wniosek dziekana był zaskakujący: „Wszystko to wskazuje, że J. Ciechanowicz nie zna realnej sytuacji nauczania na wydziale i w ten sposób nie posiada wymaganych kompetencji”.
Treść drugiego pisma, od prorektora J. Banysa, była następująca: „Informuję, że prodziekan J. Ciechanowicz nie zajmuje się procesem nauczania, jego organizacją. Nie sporządza rozkładów, nie układa planów nauczania, nie kontroluje jego procesu. Wszystkim tym się zajmuje tylko kierowniczka katedry st. wykładowca M. Niedźwiecka”. Trzeci raport (M. Lemberg, sekretarza wydziałowej organizacji KPZR) dziwnym zbiegiem okoliczności brzmi bardzo podobnie: „ProdziekanJ. Ciechanowicz nie wykonuje swoich bezpośrednich obowiązków. Wszystkie obowiązki prodziekana praktycznie wykonuje kierowniczka katedry M. Niedźwiecka. Stosunki J. Ciechanowicza z zespołem są bardzo złożone. W takich warunkach pracować jest trudno”.
W tym wypadku władze uczelniane wykazały całkowite zrozumienie dla poruszonych problemów i pośpieszyły z natychmiastową pomocą. Bez zastosowania jakichkolwiek środków zapobiegawczych, bez jednego upomnienia, bez jednej chociażby uprzedniej nagany J. Ciechanowicz kategorycznym rozkazem rektora „zostaje zwolniony z obowiązków prodziekana za to, iż z własnej woli przestał się tymi obowiązkami zajmować”. Oczywiście, poza kurtyną zostaje działalność społeczna, podobnie jak przemilcza się o nacisku, jaki był wywierany i na rektorat, i na organizację partyjną uczelni. To pozostało za kadrem.
Nie chcę komentować podobnego trybu postępowania od strony prawnej, natomiast śmiem twierdzić, że powszechnie przyjęty jest pewien wstępny okres adaptacji na każdym stanowisku, a zwłaszcza kierowniczym, kiedy pracownik się oswaja z nowymi obowiązkami, wypracowuje i zaczyna realizować własne koncepcje. Wyrozumiałość i tolerancja ze strony przełożonych jest tu jak najbardziej pożądana. I choć w uzasadnieniu nie wspomniano wprost o politycznym aspekcie sprawy, jest tu on obecny w sposób jak najbardziej oczywisty.
I znowu działalność społeczna. Po długotrwałych zabiegach została powołana wspólna kompetentna komisja Ministerstwa Szkolnictwa republiki i WPIP. Członkowie komisji w obecności samego ministra przesłuchali nagranie wystąpienia J. Ciechanowicza na zebraniu w Maisziagalskim DK i uznali, że nie ma tam ani jednejwypowiedzi godzącej w honor Litwinów, obrażającej ich uczucia narodowe! Tym samym za bezpodstawne uznane zostały wszystkie oskarżycielskie publikacje, listy i uchwały, jedna surowsza i absurdalniejsza od drugiej! Wystarczyło tylko rzecz potraktować bez uprzedzeń, obiektywnie. Mechanizm jednak już się przekręcił, cel został osiągnięty, fakty się dokonały. Protesty studentów? Listy do gazet? Nowy wybuch emocji? Studenci wnet się uspokoją, bo mają wszak jeszcze przed sobą lata studiów i nie opłaca się im narażać. Na listy redakcje odpowiedzą listami – albo i nie. Emocje pomału wygasną. Minie jakiś czas i można będzie sobie pozwolić na rozpisanie na katedrze specjalnego konkursu na objęcie obowiązków docenta. Kto zaręczy, że J. Ciechanowicz okaże się lepszy od konkurenta? Ale to już sfera przypuszczeń. Oby się nie sprawdziły.
A zakończyć by należało czymś krzepiącym. Tylko czym? Oszczędźmy może na razie sobie nawzajem pustych słów złudnej nadziei. Zaczekajmy, aż te nadzieje same się zaczną w życiu spełniać. Dojrzewajmy, dorastajmy wszyscy do pełnego zrozumienia hasła „Za wolność naszą i waszą”, uczmy się cierpliwie wzajemnegoszacunku, tolerancji, kultury, bo bardzo nam tego dziś brakuje. I przecież tak potrzebna jest konsolidacja naszego społeczeństwa.
Jan Sienkiewicz

Redakcja od siebie dodała:
„Tymczasem kampania przeciwko J. Ciechanowiczowi trwa. Świadczy o tym, na przykład, ostatni (12) numer biuletynu programów RTV „Kalba Vilnius”. Ciekawe, kto jest rzeczywistym inspiratorem i dyrygentem całej tej akcji? Cui prodest? Komu to potrzebne?”

* * *

5 kwietnia 1989 roku „Czerwony Sztandar” przeprowadził ze mną wywiad, który też został opublikowany pt. „Na ostatniej prostej”.
Rozmowa z kandydatem na deputowanego ludowego ZSRR w Wileńskim Październikowym Terytorialnym Okręgu Wyborczym nr 686 doc. WPIP Janem Ciechanowiczem.
– A więc na wstępie proszę przyjąć gratulacje w imieniu zespołu redakcji oraz Czytelników jako byłemu długoletniemu pracownikowi „Czerwonego Sztandaru” i obecnemu współautorowi dziennika z okazji osiągniętego sukcesu. Jesteście jednym z 16 kandydatów w Litwie, którzy dobrnęli do drugiej tury głosowania. A jak właściwie sami oceniacie to – jako sukces, czy też przegraną?
– Za gratulacje dziękuję, chociaż nie odbieram całej tej sprawy w kategoriach osobistej ambicji, czy nawet moich osobistych dążeń. Po prostu wyborcy, których duża część jest m.in. Czytelnikami „Czerwonego Sztandaru” nie skorzystali z szansy. Dla mnie osobiście nie było to ani zwycięstwo, ani porażka. Ani więc się cieszyłem,ani martwiłem z powodu, że muszę „bić się” w drugiej rundzie o miejsce w parlamencie radzieckim. Sytuacja w naszym okręgu jest zresztą nietypowa, ponieważ prawie we wszystkich innych bezwzględnie górą byli ludzie popierani przez Litewski Ruch na rzecz Przebudowy. Dla nich więc, być może, wynik głosowania jest zaskoczeniem. ... Dla mnie zaś zaskoczeniem są dwa fakty: że mnie w ogóle 17 zespołów pracy wysunęło jako kandydata na deputowanego, i, że zachowuję realną szansę na zostanie członkiem parlamentu ogólnokrajowego... Mimo iż byłem kandydatem niezależnym, którego nie popierała żadna formalna czy nieformalna organizacja lub siła...
– Jak minął dzień 26 marca br. dla Was osobiście i Waszej rodziny?
– Był to dla nas, jak zwykle, uroczysty dzień Wielkanocny, który tradycyjnie spędziliśmy wszyscy razem w gronie rodzinnym, nacechowany radością z powodu tego, że na kilka dni wróciła z Poznania moja 18-letnia córka Krystyna, która jest studentką pierwszego roku na tamtejszej Akademii Medycznej. Z samego rana udaliśmy się we trójkę do urn wyborczych, a potem byliśmy w domu, spędzając czasna „cichej rodaków rozmowie...” Gdyśmy zahaczali o sytuację wyborczą w okręgu 686, gdzie byłem jednym z siedmiu kandydatów, zgadzaliśmy się jednomyślnie co do tego, że dobrze by było, gdyby zapadła ostateczna decyzja, gdyż ponad miesiąc „walki politycznej” wyniszczył nas wszystkich. Cóż, los chciał, że stało się inaczej, i ponownie 9 kwietnia pójdę w zapasy z Wirgilijusem Czepaitisem, członkiem ścisłego kierownictwa Sajudisu, który, podobnie jak ja, zebrał nieco ponad 30 procent głosów w turze pierwszej...
– Co możecie powiedzieć o przebiegu obecnej kampanii wyborczej?
– Przebieg kampanii wyborczej był i pozostaje dla mnie nie lada przeżyciem. Już w pierwszej jej fazie zadano mi druzgocący cios w miejscu pracy, zostałem zdegradowany służbowo. Oczerniono mnie w gazecie „Tarybinis Pedagogas”. ...Aktywiści organizacji „Vilnija” i inne pozbawione skrupułów osoby rozpętały bezwzględną nagonkę na mnie w prasie (kilkanaście wystąpień w ośmiu pismach!), w akcji ulotkowo-plakatowej, w propagandzie ustnej. Zahaczyły o mnie też radio i telewizja. Ostatnio tak się przyzwyczaiłem do niewybrednych kłamstw o mnie, że już niczemu się nie dziwię. Wdzięczny jestem gazetom „Prawda”, „Sowietskaja Litwa” i „Czerwony Sztandar”, które w miarę możności podały mi rękę i uratowały przed zupełnym prawie osamotnieniem moralnym. Mocy jednak dodawała świadomość, że setki tysięcy mieszkańców Wileńszczyzny są moimi przyjaciółmi, a ja bronię ich interesów i racji... Nie mogę nadziwić się z tęgo powodu, jak bezwzględni, niekulturalni, wręcz dzicy potrafią być niektórzy ludzie w zwalczaniu tych, którzy się z nimi nie zgadzają. Jestem pesymistą, dochodzę do wniosku, że przy takimpoziomie kultury politycznej i ogólnej trudno jest u nas o pluralizm. Czasem się obawiam, aby miejsce wcześniejszego dyktatu nie zajął kolejny dyktat. Taka jest, niestety, mentalność naszego społeczeństwa jako całości. Chciałbym się zresztą co do tego mylić, ale czuję, że te obawy są uzasadnione. Nasza psychologia zbiorowa jest głęboko autorytarna i nietolerancyjna, a z takiej struktury psychicznej wyrastają odpowiednie do niej – totalitarne – struktury państwowo-ustrojowe.
– Czy mieliście wspólne spotkania wszystkich kandydatów z tego okręgu z wyborcami? Jak zachowywali się wasi rywale wobec was?
– Mieliśmy kilka wspólnych spotkań z wyborcami jako kandydaci. W stosunku do siebie nawzajem zachowywaliśmy się nader poprawnie, z publicznością natomiast miewaliśmy nieraz ostrą przeprawę. Dla mnie osobiście było nie lada zaskoczeniem, że tak mało głosów padło na znakomitego intelektualistę, prezydenta Akademii Nauk Litewskiej SRR Jurasa Pożełę. Jest on, podobnie jak Oktiabr Burdenko, dyrektor generalny Wileńskiego Zjednoczenia Produkcyjnego im. 60-lecia Października, człowiekiem wielkiej mądrości i prawego serca. Gdyby do drugiej tury przeszedł ktoś z nich, najprawdopodobniej zrzekłbym się swych głosów na ich korzyść... To, że niezostali wybrani, świadczy o dużym rozchwianiu nastrojów, o rozhuśtaniu emocji, co prowadzi do tego, że preferuje się ludzi może nie tyle doświadczonych i dojrzałych politycznie, ile „bojowników”. To jest zaś smutne i też nastraja nieco pesymistycznie, jeśli chodzi o perspektywy...
– Uchylając rąbka tajemnicy chcę poinformować, że opublikowany w naszej gazecie Wasz program „Pięciu S” omal że nie znalazł się na tablicy honorowej redakcji jako jedna z najlepszych publikacji tygodnia (zadecydowaliśmy programy wyborcze nie poddawać ocenie pod względem kunsztu dziennikarskiego). A jak był on przyjmowany przez wyborców podczas spotkań? Czy coś sprecyzowaliście w nim w ciągu tego czasu?
– Bardzo mi miło, że byli koledzy z „Czerwonego Sztandaru” tak życzliwie potraktowali mój ostatni tekst. Podczas spotkań z wyborcami również niejednokrotnie przedstawiałem swe poglądy na różne zagadnienia i problemy życia społecznego. Muszę powiedzieć, że do najczęstszych postulatów należały: a) ochrona narodowościowo-kulturalnych i socjalnych praw mieszkańców Wileńszczyzny; b) utworzenie polskiego uniwersytetu w ZSRR; c) wydawanie książek i czasopism w języku polskim dla Polaków radzieckich; d) żądanie wprowadzenia 8-procentowego numerus clausus dla młodzieży polskiego pochodzenia na wyższych uczelniach Litwy; e) przyjęcie ustawy o mniejszościach narodowych w ZSRR i o stosunkach narodowościowych; f) wzmożenie prawnej ochrony kobiet przed nadmiernym ich wyzyskiem w produkcji; g) prawo wierzących rodziców wychowywać własne dzieci zgodnie ze swymi przekonaniami itp. Te i wiele innych postulatów będę musiał wziąć pod uwagę, jeśli zostanę obrany na deputowanego ludowego ZSRR.
– Jak oceniacie program wyborczy swojego rywala?
– Uważam, że nie powinienem oceniać publicznie programu mego rywala. Jest to program o innym ukierunkowaniu niż mój, ale każdy ma prawo do posiadania i nieskrępowanego głoszenia swych własnych poglądów. Szanuję to prawo także w stosunku do sekretarza Rady Sejmu Sajudisu, tłumacza Wirgilijusa Czepaitisa.
– Walka wyborcza – to nie tylko dobry program wyborczy, czyli strategia, ale też taktyka. Jaką obraliście? Czy się sprawdziła?
– Przystępując do rywalizacji wyborczej nie miałem ani jakiejkolwiek strategii, ani żadnej taktyki. Po prostu szedłem do ludzi i mówiłem im to, co myślałem, to, co uważałem za prawdę... Na nic nie liczyłem, niczego nie przewidywałem. Ta prostota, otwartość i szczerość budziły największą sympatię w ludziach nieuprzedzonych, podobnie jak najostrzejszą wściekłość tych, którzy zdążyli paść ofiarą prowadzonej na szeroką skalę agitacji przeciwko mnie.
– Co Wamosobiście jako człowiekowi i obywatelowi już dał udział w kampanii wyborczej?
– Nie wiem, co mi dał udział w kampanii wyborczej, ale wiem, że z pewnością zabrał dobrych kilka lat życia. To, oczywiście, dla żartu, a jeśli poważnie, to zrozumiałem kilka fundamentalnych prawd. Oto parę z nich: 1. Zawsze trzeba pozostawać sobą; 2. Uczciwość i godność są największym skarbem, jaki człowiek posiada; 3. Nic nie wzbudza takiej miłości, ale i takiej nienawiści, jak prawda; 4. Kto unika walki, unika też zwycięstw; „żyć, znaczy walczyć”, jak pisał myśliciel rzymski Seneka...
– Czy mieliście urlop przedwyborczy? Jak się układają Wasze stosunki w pracy?
– Zgodnie z obowiązującym ustawodawstwem skorzystałem z prawa wzięcia miesięcznego urlopu. Do pracy już przystąpiłem. Jak się ułożą dalsze stosunki, trudno mi powiedzieć. Wiem, że nadal prowadzona jest przeciwko mnie kampania ulotkowa; nadal jacyś ludzie zbierają o mnie „informację” w miejscach dawnego zatrudnienia, widocznie gromadzą na mnie tzw. „kompromat” – „kompromitujący materiał”. Chciałbym wiedzieć, jakie oficjalne instytucje te osoby do podobnych akcji upoważniły. Nieraz też spotkałem się z niewiarygodnym wręcz wypaczaniem tego, co powiedziałem w rozmowach z wyborcami. Przy tym wypaczenia owe są tak prymitywne i tak złośliwe, że człowieka rozpacz ogarnia z powodu tego, iż ma tak głupich wrogów... Nie zdziwię się więc, jeśli prasa ponownie strzeli do mnie z grubej rury, a moją kampanię przedwyborczą ogłosi się za „działalność antypaństwową”. Nadal mogę w pracy oczekiwać „niespodzianek”, przecież tam nadal prym wiodą osobnicy, którzy nieprawnie mnie zwolnili z posady prodziekana polonistyki, którzy pisali na mnie tzw. „raporty” itp. A tacy ludzie, jak już komu zło czynią, to nigdy mu tego przebaczyć nie mogą... Jest to zresztą prawo psychologiczne o szerszymi zasięgu: wyświadczywszy komuś zło, długo jeszcze na nim się mścimy za naszą podłość...
– Na rzecz kandydatów popieranych przez Litewski Ruch na Rzecz Socjalistycznej Przebudowy „Sajudis”wykorzystano szeroki arsenał środków agitacyjnych: spisy, plakaty, prospekty, ulotki agitacyjne, jaskrawo ozdobione samochody, no i odwiedzanie wyborców przez agitatorów. Jaką mieliście reklamę?
– Uważam, że miałem jaką taką reklamę, chociaż nie da się jej w żaden sposób porównać z tą, jaką miał i ma mój główny rywal, a także inni kandydaci. Radio Litewskie zaprosiło mnie, bym dwukrotnie (w języku rosyjskim i polskim) wystąpił przez pięć minut na antenie, co z przyjemnością uczyniłem. „Czerwony Sztandar” opublikował mój program przedwyborczy. A Socjalistyczny Ruch na rzecz Przebudowy „Jedność” dwukrotnie zaprosił mnie do wypowiedzenia się na swych mityngach, co zresztą stało się powodem twierdzeń, że należę do grona kierowniczego tej organizacji, podczas gdy w rzeczywistości nie jestem nawet jej szeregowym członkiem. Gdyby mnie do wystąpienia na swych zgromadzeniach zaprosił Sajudis, chętnie bym z tej oferty skorzystał, by wyłuszczyć przed nimi sweprawdziwe poglądy.
Jasne, że z faktu mego wystąpienia na tym czy innym forum wcale nie wynikałaby moja organizacyjna przynależność do tej czy innej siły politycznej. Odbyłem osobiście około 30 spotkań z wyborcami i chyba to było najskuteczniejszą „reklamą” moich idei oraz mojej postawy życiowej i politycznej.
Największą reklamę w pierwszej rundzie wyborów zrobiły mi wszelako oszczercze publikacje w prasie litewskojęzycznej, uczyniły one mnie szczególnie popularnym wśród mniejszości narodowych Litwy, których interesy właśnie bym chciał reprezentować, za co też poniosłem niemałe „konsekwencje”...
– Część Waszych wyborców w przeddzień głosowania otrzymała ulotkę, która się rozpoczynała od słów: „Jan Ciechanowicz czy Iwan Tichonowicz? Dwa imiona – dwa oblicza!..". Co możecie powiedzieć odnośnie do swojego nazwiska jak też narodowości?
– Co do „metod” walki przedwyborczej, to chyba zarówno ta ulotka, jak też mnóstwo wypadów przeciwko mnie w środkach masowego przekazu świadczą o tym, że naszemu społeczeństwu jednak brakuje kultury politycznej dyskusji. Jeżeli chodzi o moje prawdziwe nazwisko, imię i narodowość, to niestety w moich dokumentach jak i w dokumentach wielu Polaków zniekształcono je. Nie jest tajemnicą, że po wojnie na Białorusi nie tylko zniekształcano nazwiska i imiona Polaków, lecz też często bez ich zgody zmieniano narodowość. Wszystkie zainteresowane osoby zapewniam, że jestem Polakiem, a więc, jak na razie, jedynym kandydatem na deputowanego ludowego ZSRR narodowości polskiej od Litewskiej SRR. Procentowo wobec składu narodowościowego naszej republiki Polaków Litwy na zjeździe deputowanych ludowych ZSRR musiałyby reprezentować przynajmniej trzy osoby. Ale cóż, jak się mówi, demokracja jest demokracją.
– Czego życzylibyście swoim wyborcom, a i... rywalowi?
– I wyborcom i wybranemu (gdyby nim został także mój rywal) wypada zawsze życzyć, by nie zapominali o sobie nawzajem i pamiętali, że los ich jest wzajemnie jak najściślej powiązany.
– Dziękuję za rozmowę i życzę powodzenia.
Rozmawiał
Robert Piotrowski

Na marginesie dodajmy, że „Robert Piotrowski” to pseudonim Zbigniewa Balcewicza, który wówczas jeszcze trochę wahał się między przyzwoitością a naciskami przełożonych z bezpieki.

* * *

Gazeta rejonu wileńskiego „Przyjaźń” (ukazująca się do dziś pod tą nazwą) 15.04.1989 opublikowała następujący tekst:

Wybory deputowanych Ludowych ZSRR
Mandat zaufania – u J. Ciechanowicza

Po raz pierwszy w ciągu wielu lat nie wyjeżdżałem do dzielnic wyborczych. Zatrzymałem się w sztabie do przeprowadzenia wyborów, gdzie dyżurowali odpowiedzialni pracownicy komitetu rejonowego partii i RKW.
Bez przerwy rozlegały się dzwonki telefoniczne w kilku gabinetach, w ustalonym czasie meldowano o wynikach głosowania, zadawano różne pytania, powstające w komisjach dzielnicowych. Interesowano się wyborami „z góry”. Ktoś zakomunikował do KC KP Litwy, że w nemeskiej i awiżeńskiej apilinkach czekają w domu chorzy wyborcy, lecz do nich nie skierowują urn do głosowania. Trwa wyjaśnienie, które kończy się tym, że „sygnał” okazał się mylny. Z Salininkai telefonują, że z „waszej kompanii” (polskiego stowarzyszenia) wtrącają się do pracy dzielnicowej komisji, której przewodniczący następnie według interpelacji dyżurnego sztabu odrzuca fałszywy „komunikat”. Na równi z tym jak nigdy wcześniej w wielu dzielnicach wyborczych przedstawiciele nieformalnych organizacji rzeczywiście destabilizowali sytuację podczas głosowania. I nie tylko swym zarozumiałym zachowaniem się, lecz i nadmierną liczebnością. Zarejestrowano od polskiego stowarzyszenia 181, od „Sajudisu” – 258 pełnomocnych kontrolerów. Ogólnej ich liczebności całkowicie nawet nie uwzględniono. Prawnie wybrane przez naród dzielnicowe komisje wyborcze wymuszone były w ciągu całego napiętego dnia odbijać się od psychicznej presji nikomu nie znanych „stróżów porządku”, przybyłych przeważnie z miasta. Słowem, należy przewidzieć dla takich ściśle określony skład i reglament. Ciekawe, że nikt nie wspomina o obecności w dzielnicach wyborczych „obserwatorów” z organizacji związkowych i komsomolskich.
...Do godziny 17 w rejonie przegłosowało 67 proc. wyborców, a ogółem – 80,7 proc. Świadczy to o wysokiej aktywności politycznej wyborców. W poszczególnych dzielnicach wyborczych ona znacznie wzrosła, czego nie powiesz, na przykład, o Skaidiszkes, gdzie kierownicy, znajdujący się tu RKZ robót wykończarskich stali na uboczu od trosk przedwyborczych. Nie zaopatrzyli nawet w transport dzielnicy wyborczej. Lecz podobnego rodzaju wypadek był chyba jedyny.
Ogółem zaś znacznie wzrósł poziom organizacyjny kampanii wyborczej, znacznie zmniejszyła się w porównaniu z dniem 26 marca ilość kartek wyborczych, uznanych za nieważne (475). W głosowaniu udział wzięło 52683 wyborców rejonu. W tym na W. Czepaitisa głosowało 8749, przeciwko – 43465 wyborców, odpowiednio na J. Ciechanowicza 43056 i przeciwko 9158 wyborców.
Przeważającą większością głosów wyborców okręgu Nr 686 na deputowanego ludowego ZSRR został wybrany Jan Ciechanowicz, docent katedry filozofii Wileńskiego Państwowego Instytutu Pedagogicznego. Zawdzięczając woli wyborców mandat zaufania będzie się znajdował w pewnych rękach godnego i wiernegoprzedstawiciela narodu wileńskiego regionu Litwy, to jeszcze jedno wymowne zwycięstwo bloku partyjnego i twórczego programu KPZR.
F. Gołodowicz
Dziwna to była ocena w ustach partyjnego publicysty, który nieraz mnie na łamach mediów komunistycznych krytykował. Ale wynik wyborów był kolejną porażką bandziorów z KGB, choć nie ich klęską. W końcu przecież i tak musieli wygrać.I wygrali. Choć przez chwilę się wydawało, że sytuacja im się z rąk wymyka.

* * *

W kwietniu 1989 szereg gazet na Litwie zamieściło „wymianę zdań” na pewien aktualny temat. Podajemy ten dwugłos w tłumaczeniu na język polski:

Jeden temat – dwa zdania
List do redakcji
„Czy brak sumienia?”
21 kwietnia 1989 r. gazeta „Vakarines Naujenos” opublikowała list E. Skritulskasa „Brak tolerancji”, zawierający kilka poważnych niedokładności.
1. Polska nie wysiedlała w trybie przymusowym z odzyskanych Ziem Zachodnich Niemców, większość Niemców opuściła te ziemie jeszcze za Hitlera w związku ze zbliżaniem się Armii Radzieckiej. Po zakończeniu działań wojennych repatriacją Niemców zajmowała się specjalna komisja sojusznicza, której pomagały na jej żądanie lokalne władze polskie.
2. Zdanie E. Skritulskasa „Dzisiaj dziwne jest, że część Polaków nie ceni iż przy rozstrzyganiu po wojnie problemów narodowych z nimi nie postąpiono tak, jak z Niemcami w ich ojczyźnie” – jest sformułowaniem nawet przy obecnym poziomie naszej kultury nadzwyczaj cynicznym i niesłusznym. A oto dlaczego. Polacy w ciągu sześciu lat walczyli z hitleryzmem na wszystkich frontach drugiej wojny światowej. Na tych frontach poległo 640 tysięcy żołnierzy i oficerów polskich, którzy w sumie unieszkodliwili przeszło 1 mln faszystów niemieckich. Pod względem wkładu do rozgromienia Trzeciej Rzeszy Polska stała na czwartym miejscu po ZSRR, Wielkiej Brytanii i USA, ale przed Francją. Polacy byli jedynym w Europie narodem, który nie dał Hitlerowi ani jednego zbrojnego oddziału.
l oto nie bacząc na to dokładnie połowę terytorium Polski przedwojennej Stalin przyłączył do ZSRR, chociaż na tym terytorium (zwłaszcza w zachodniej jego części) Polacy stanowili większość ludności. Aby przestali stanowić większość, Stalin zlikwidował i deportował stąd około 2 mln Polaków oprócz przeszło 6 mln zabitych przez hitlerowców.
3. Ziemie Zachodnie Polski, utracone przez nią głównie w XVIII wieku, powinny były wrócić do niej chociażby ze względu na ogromne straty ludzkie i materialne,jakie wyrządziły Polsce Niemcy. Porównywać stosunek Polaków do Litwy ze stosunkiem Niemców do Polski jest po prostu amoralnie i bezsensownie, bowiem Polacy nie mordowali milionów Litwinów jak Niemcy Polaków; Polska nie stosowała ludobójstwa w stosunku do Litwy, przeciwnie, to faszyści litewscy pomagali Niemcom likwidować miejscową ludność polską. Według dostępnych danych antyfaszyści polscy podczas okupacji w sumie unieszkodliwili nie więcej niż 1 tysiąc Litwinów-faszystów, którzy pełnili służbę w hitlerowskich oddziałach pacyfikacyjnych, hitlerowcy zaś litewscy zamordowali wielokrotnie więcej cywilnej ludności polskiej i żydowskiej.
Powojenne represje stalinowskie były w stosunku do Polaków zamieszkałych w ZSRR znacznie bardziej krwawe niż nawet wobec Litwinów.
I dzisiaj jest rzeczą okrutną i niekulturalną obrażać Polaków litewskich, jak to czyni E. Skritulskas. Polacy są lojalnymi obywatelami Litewskiej SRR, zatrudnionymi prawie bez wyjątku w sferze produkcji materialnej. Rzetelnie pracują dla dobra Litwy. Polacy nigdy nie będą separatystami w stosunku do Litwy. Teraz nie jest rok 1942 i szantażem i groźbami oraz fałszowaniem faktów nikt nikogo nie zastraszy. I nie trzeba siać waśni, lecz starać się zespolić obywateli niezależnie od ich narodowości, dążyć do prawdy i sprawiedliwości.
Miejmy nadzieję, że redakcja opublikuje nasz list w całości. Dla „równowagi” (opuszczono słowa: wobec zamieszczanych materiałrów antypolskich) chciałoby się zobaczyć na łamach gazety chociażby jeden materiał w obronie Polaków litewskich.
Grzegorz Berłowicz,
Jan Ciechanowicz

* * *

List ten redakcja prosiła skomentować pracownika Instytutu Historii AN Litewskiej SRR A. Bubnysa. Niżej drukuje się jego opinię.

Opinia historyka
„Różnie widzi się przeszłość”
G.Berłowicz i J. Ciechanowicz na ogół wiernie oświetlają walkę narodu polskiego z faszyzmem. Polskie formacje wojskowe walczyły z Niemcami na froncie wschodnim i na frontach zachodnich. Podobnie jak Litwini i Grecy Polacy w odróżnieniu od innych podbitych przez Niemcy hitlerowskie narodów nie utworzyli swoich oddziałów SS.
O repatriacji Niemców z Polski. Autorzy słusznie oskarżają Stalina o deportację dwóch milionów Polaków przed wojną i po wojnie z Zachodniej Ukrainy i Zachodniej Białorusi, a także Wschodniej Litwy. Ale wyrażają oni ubolewanie z powodu tego, że po wojnie ziem tych nie otrzymała Polska. Nie wspominają G. Berłowiczi J.Ciechanowicz o tym, jak te terytoria znalazły się pod władzą Polski i jak znaczna część ich ludności stała się polska.
Repatriacja Niemców z Zachodnich Ziem Polski stała się możliwa i „legalna” tylko w wynika klęski Niemiec hitlerowskich. Wątpliwe, czy Niemcy z radością opuszczali miejsca zamieszkałe przez nich w ciągu wieków. Wątpliwe, aby tylko rewanżyzm gromadził w Niemczech Zachodnich ziomkostwa ze Śląska, Pomorza, Prus Wschodnich. Z punktu widzenia moralnego wysiedlenie Niemców z Polski było równie bezprawne (chociaż nie tak okrutne) jak wysiedlenie Polaków i Litwinów do Syberii. Jeżeli G. Berłowicz i J.Ciechanowicz uważają za niesprawiedliwe, że terytoria zamieszkałe głównie przez Polaków zostały przyłączone do ZSRR, kto w takim razie miał otrzymać Prusy Wschodnie, Gdańsk (Danzig), Wrocław (Breslau), Szczecin (Stettin) zamieszkałe głównie przez Niemców?
To prawda, że podczas wojny niektórzy Litwini rozstrzeliwali Żydów i Polaków (na przykład wileński specjalny oddział zajmował się tym na Ponarach). Sądzę, że każdy uczciwy Litwin czuje wstyd za tych swoich rodaków, którzy zbroczyli ręce krwią niewinnych.
Jeśli chodzi o tysiące oprawców litewskich, autorzy nie wskazują, skąd wzięta ta liczba. Nie jest jasne, kogo mają oni na myśli mówiąc o Polakach-antyfaszystach. Wiadomo, że w Wschodniej Litwie działały grupy Armii Krajowej, która otrzymywała instrukcje od rządu emigracyjnego w Londynie. Opowiadały się one za odrodzeniem Polski w granicach przedwojennych na Wschodzie (tj. z Wileńszczyzną, Zachodnią Ukrainą i Zachodnią Białorusią). Armia Krajowa uważała za wrogów Polski Niemcyi Związek Radziecki oraz Litwinów, gdyż ci uważali, że Wilno należy do Litwinów. Ze względów taktycznych AK niekiedy pomagała partyzantom radzieckim przeciwko Niemcom, niekiedy Niemcom przeciwko partyzantom radzieckim, ale nigdy nie zawierała sojuszu z nielegaIniakami litewskimi.
Historyk polski M. Juchniewicz komunikuje, że w okręgu nowogródzkim od 1 stycznia 1942 r. do powrotu Armii Radzieckiej oddziały AK brały udział w 185 walkach, w tym 102 – przeciwko Niemcom i w 81 – przeciwko partyzantom (patrz: Ze wspomnień żołnierzy AK okręgu Nowogródek. Warszawa, 1988, s. 17).
W przybliżeniu podobnie miały się sprawy także w okolicach Wilna, na przykład 1 marca 1944 r. około tysiąca żołnierzy Armii Krajowej w pobliżu wsi Narwiniszkes i Meironiai zaatakowano oddział partyzancki imienia K. Kalinowskiego, trzykrotnie mniejszej liczebności. W tej walce zginęło 24 partyzantów radzieckich łącznie z dowódcą oddziału E. Taujenasem (Baleiszysem) (MACB PC, f. 222-1801, L10).
Podczas zimy 1943-1944 dowódcy formacji Armii Krajowej w okręgu wileńskim A. Krzyżanowski (pseudonim „Wilk”) i Z. Szendzielorz („Łupaszka”) nawiązali rozmowy z von Sieglerem i majorem Abwehry l. Christiansenem w sprawiewspólnych działań przeciwko partyzantom radzieckim (patrz: Kronika historii radzieckiej, s. 153). 10-12 lutego 1944 r. dowództwo AK w Wilnie prowadziło rozmowy z przedstawicielami armii niemieckiej i policji bezpieczeństwa w sprawie udziału AK w likwidacji partyzantów radzieckich w Puszczy Rudnickiej, gromadzenie danych i ochronie kolei (też tam).
Na wiosnę 1944 r. partyzanci AK rozwinęli aktywną antylitewską działalność terrorystyczną. Unikając nawiązywania walki z wielkimi siłami niemieckimi, oddziały AK atakowały głównie ustępujące im pod względem liczebności oddziały litewskie. Przy tym zginęło około 150 ludzi. (MACB PC. f. 222-1800, LI).
Oprócz tego partyzanci AK rabowali i mordowali bezbronnych litewskich chłopów i inteligentów, profanowali święte miejsca litewskie, straszyli Litwinów zmuszając ich do ucieczki z Wileńszczyzny i innych miejscowości Litwy. 23 czerwca 1944 roku w osiedlu Dubingiai w rejonie malackim akowcy rozstrzelali rodzinę Rinkewicziusów włącznie z synami dwuletnim i rocznym, 60-letnią Szumeniene za wsi Baliuoszas i Stepasa Kerulisa. W pobliżu majątku Dubingiai wymordowali całą rodzinę Waidukewicziusów (sześć osób), Juozasa Lesnikauskasa i jego żonę, śmiertelnie zranili Griciuwiene. Chłopczyka Witasa Gurskasa zastrzelili śpiącego, a gdy wrócił ojciec, znalazł żonę leżącą na podłodze z rozpryśniętym mózgiem i z wybitymi zębami. W okolicach Dubingiai akowcy zamordowali przeszło dwudziestu chłopów litewskich w różnym wieku.
Oto jak opisany zostałnapad AK na wieś Geliunai 31 maja 1944 r.: „Polacy wyciągnęli na podwórze Broniusa Laurinawicziusa, wykręcili mu ręce, złamali żebra i rozbili czaszkę. Adolfasa Kuolaitisa pędzili tylko w bieliźnie po całej wsi bijąc kolbami. Zenonasa Urbonawicziusa bili kolbami do utraty przytomności. Kolbami zostali pobici również Jurgis Laurinawiczius, Feliksas Laurinawiczius i Elena Janawicziene; u której bandyci wyrwali z rąk 5-miesięczne dziecko, przy czym uderzyli je po twarzy. Samą Janawicziene bili pięściami, aż gardłem poszła u niej krew.” (MACB PC, f. 222-1800 Ll-3).
Odnosi się wrażenie, że na Wileńszczyźnie Armia Krajowa walczyła nie tyle przeciw ciemiężcom Polski – nazistom niemieckim, ile przeciwko narodowi litewskiemu nie przebierając, czy to był policjant czy pracujący chłop. Po tym, gdy Niemcy zlikwidowali miejscowy zaciąg litewski (było to w połowie maja 1944 r.) AK prawie bez przeszkód mogła wtargać do miasteczek i wsi Wileńszczyzny. Niemcy patrzyli na to przez palce. Ponieważ widzieli w AK potencjalnego sojusznika w walce z partyzantami radzieckimi w Wschodniej Litwie.
Dopiero gdy Front Wschodni zbliżył się do Wilna 6 lipca 1944 r. AK przystąpiła do operacji wtargnięcia do Wilna, aby pokazać całemu światu, że Polacy potrafią o własnych siłach wyzwalać miasta okupowane przez Niemców. W danym przypadkupodstawowym celem było zadeklarowanie prawa Polski do Wilna. W nocy z 6 na 7 lipca 1944 r. AK mobilizując około 17 tys. ludzi we Wschodniej Litwie i Zachodniej Białorusi, podjęta natarcie na Wilnius, ale została odparta na przedpolu miasta, a z rana zaczęły się cofać, gdyż Niemcy użyli artylerii i lotnictwa.
13 lipca 1944 r. w pobliżu wsi Krawczuny doszło do ostatniej walki AK z Niemcami. Jednostka pod dowództwem Mieczysława Potockiego (pseudonim „Węgielny”) zaatakowała wyrywającą się z Wilna grupę szturmową armii niemieckiej (około 3 tys. żołnierzy) z komendantem Wilna generałem R. Stachelem na czele. Według niepełnych danych w tej walce zginęło 79, odniosło rany 35 i zaginęło bez wieści 10 żołnierzy AK. Historyk R. Korab-Żebryk utrzymuje, że w walce pod Krawczunami wzięto do niewoli i przekazano Armii Czerwonej 300 żołnierzy niemieckich. Jeszcze 700 Niemców rozbiegło się. Jednakże grupie tej udało się sforsować Wilię i w pobliżu Waki Trockiej połączyć się z grupą Tolsdorfa. W ciągu całego czasu działań AK we Wschodniej Litwie była to największa jej operacja.
Być może notatki te pomogą oświetlić mało znane karty historii Wschodniej Litwy. Jeżeli traktować wydarzenia historyczne jako przeszłość, nie dorzucając aktualnej polityki, walka idei nie stanie się walką ludzi i obrazą osobistą z powodu tej lub innej interpretacji tego co było.
Arunas Bubnys,
aspirant Instytutu Historii AN
Litewskiej SRR
(„Vakarines Naujienos” z 29 sierpnia)”

* * *

Jedno z najpopularniejszych i najprymitywniejszych pism polskich XX wieku, tygodnik „Przekrój” w numerze 2291 (7 maja 1989 r.) zamieścił aż trzy teksty w rubryce „Polacy, Litwini i pieriestrojka”.W pierwszym z nich Sekretarz Generalny (jak w KPZR!) Sajudisu i przez ćwierć wieku agent KGB Virgilijus Čepaitis w odpowiedzi na pytania Jerzego Wojszczuka mówił:„Skrajne i wąskie ugrupowania domagają się u nas, by Litwa przestała być częścią Związku Radzieckiego” (s. 6), „Związek Radziecki ma stabilizujące znaczenie dla świata” (s.8). Mimo tego nikt go nigdy nie ogłosił w Polsce za „promoskiewskiego komucha”, przeciwnie, był natrętnie gloryfikowany przez agenturalną prasę jako rzekomy działacz narodowy Litwy. (Na marginesie mówiąc, gdy komuś z Polaków przypnie się łatkę „narodowego”, może się żegnać z życiem jako osoba publiczna). W artykule zaś Józefa Lipca (s. 9) zupełnie błędnie, ale z pewnością świadomie, twierdzono, że„Jan Ciechanowicz wysunięty został na kandydata na deputowanego ludowego Rady Najwyższej ZSRR przezJedinstwo”: „W telewizji prezentowany konsekwentnie jako Iwan Tichonowicz; sam oglądałem go w audycji prezentującej ekipę kierownictwa „Jedinstwa”, – docent marksizmu-leninizmu z Instytutu Pedagogicznego – skupił w swej osobie tak wiele uczuć współziomków, że bodaj nikomu nie zgotowano równie gorącej owacji na zjeździe. (...) Sukces wyborczy Ciechanowicza porównują niektórzy do onegdajszego wkroczenia Dmowskiego do Dumy, co może i nie ma większego sensu”... Ta warszawska swołocz doskonale wiedziała oczywiście, że nie byłem nigdy nawet szeregowym członkiem „Jedinstwa”, nie mówiąc o należeniu do kierownictwa tej organizacji, ale szła w zaparte i łgała bez mrugnięcia okiem.
Jakże idealnie przemieszały się w tym krótkim fragmencie fałsz i prawda, i jakże niepodzielnie – w warstwie oceniającej – dominuje Wielka Pani Głupota. Cóż to za dziwny kraj, ta Polska, w którym nawet Żydzi są durniami i łajdakami!...
Natomiast najmniejszą część reportażu przekrojowskiej ekipy z Wilna stanowił podtytuł tekstu wyssany z brudnego palca dziennikarzyny: „Jestem jedynym Polakiem?” Czy „jedynym” spośród 60 milionów na kuli ziemskiej? Czy „jedynym” spośród ośmiu w parlamencie ZSRR? Nieważne, ważne – wzbudzić niechęć, oburzenie, wstręt, odrazę – już samym tytułem tekstu. „Jüdische Rabulistik”, przy całej swej klinicznej głupocie ma w Polsce pewne dyżurne chwyty, obliczone zarówno na polską głupotę, jak i na polską szlachetność, która działa prawie niezawodnie i rośnie wraz ze wzrostem spożycia alkoholu i nikotyny. A więc w artykule „Jestem jedynym Polakiem” czytamy wielce „pomieszany i poplątany” tekst: „Podczas niedawnych wyborów deputowanych ludowych ZSRR, w czasie powtórnego głosowania kandydat polskiej ludności na Litwie, Jan Ciechanowicz, pokonał w ostrej walce swego rywala, członka ścisłego kierownictwa „Sajudisu”, Virgilijusa Čepaitisa, zdobywając parlamentarny mandat. Jest on jedynym Polakiem, który został wybrany do ogólnokrajowego parlamentu z terenu Litwy [Widocznie Anicet Brodawski według „Przekroju” nie był Polakiem, lecz Marsjaninem – J.C.].
Był długoletnim dziennikarzem redakcji „Czerwonego Sztandaru” i nadal współpracuje z tą gazetą. Wykłada w Wileńskim Państwowym Instytucie Pedagogicznym. Ma stopień doktora i docenta. W przeddzień powtórnego głosowania Jan Ciechanowicz udzielił wywiadu „Czerwonemu Sztandarowi”. Zamieszczamy fragment:
„– Co możecie powiedzieć o przebiegu obecnej kampanii wyborczej?
– Przebieg kampanii wyborczej był i pozostaje dla mnie nie lada przeżyciem. Już w pierwszej jej fazie zadano mi druzgocący cios w miejscu pracy – zostałem zdegradowany służbowo. Oczerniono mnie w gazecie „Sowiecki Pedagog” (...) Siły jednak dodawała mi świadomość, że setki [dosłownie: „setki” – zamiast „setki tysięcy”!– J.C.] mieszkańców Wileńszczyzny są moimi przyjaciółmi, a ja bronię ich interesów i racji”... I tak dalej. Anonimowy selekcjoner „Przekroju” starannie wyrugował z wywiadu fragmenty merytoryczne (patriotyczne i demokratyczne), i równie starannie wyłowił i uwypuklił cząstki „różowego sosu”, którym musiałem przecież, z konieczności, maskować właściwą istotę wypowiedzi, świetnie zresztą wyłapywaną przez czytelników wileńskich. Wszystko w „Przekroju” było obliczone na „stado baranów”, nie na istoty myślące. Może zresztą ta redakcja lepiej wiedziała, z kim ma do czynienia, i kto ten tygodnik czyta...

* * *

13 maja 1989 roku wileńska rejonówka „Przyjaźń”zamieściła w wersji rosyjskojęzycznej (w polskojęzycznym wydaniu tekstu nie zamieszczono, dążąc widocznie do pełzającego izolowania rozmówcy od wyborców-rodaków) wywiad F. Gołodowicza pt. „Przed i po wyborach”:
„Proponujemy uwadze czytelników wywiad z deputowanym ludowym ZSRR Janem Ciechanowiczem.
– Od 9 kwietnia jest pan członkiem radzieckiego parlamentu. Co się zmieniło w międzyczasie w pana życiu?
– Przestałem należeć do siebie. A to zobowiązuje do wyjątkowej odpowiedzialności. Obywatele zwracali się do mnie z licznymi prośbami, ja zaś starałem się im pomóc.
– Z jakimi problemami zwracają się przeważnie obywatele do swego deputowanego?
– Przede wszystkim idzie o kwestie mieszkaniowe, ale niemało jest też innych. Ludzie podnoszą wiele zagadnień, które będę musiał poruszać także w Moskwie. Bardzo zabawnie wygląda okoliczność, że właśnie ci osobnicy, którzy podczas kampanii wyborczej publicznie mnie atakowali, po wyborach masowo ruszyli do mnie z podaniami i prośbami. Podczas jednego ze spotkań przedwyborczych w Trokach wskazałem na bardzo słaby, jak uważam, system ochrony zdrowia w tym rejonie, co powoduje m.in. wysoki poziom umieralności dzieci w pierwszym roku życia. Mówiłem o konieczności wyasygnowania dodatkowych środków na rozwój systemu ochrony zdrowia w tym rejonie. Wkrótce po moim wystąpieniu, a tuż przed wyborami, grupa litewskich lekarzy z Elektrenai opublikowała w gazecie „Galve” (23.03.89) ostry protest, który został przedrukowany przez gazetę republikańską „Gimtasis Kraštas” (nr 14, 1989), w którym twierdzono, że „dezinformuję” wyborców. Zaskoczyła mnietaka „logika”... Jak też i fakt, że pierwszym wnioskiem, który otrzymałem już w charakterze deputowanego ludowego ZSRR było właśnie podanie od lekarzy rejonu trockiego, które dotyczyło usprawnienia systemu ochrony zdrowia w tym rejonie... Uczynię wszystko, co w moich siłach, by im pomóc...
– W wywiadzie dla gazety „Komjaunimo Tiesa” od 6 maja br. prezes prezydium Zarządu Głównego Związku Polaków na Litwie Jan Sienkiewicz powtórzył usilnie upowszechnianą ostatnio ideę, że chociaż księża w kościołach agitowali przeciwko rzekomemu „ateiście” Ciechanowiczowi, jednak „staruszka Polka głosowała zaPolaka, ponieważ jej się wydawało, że tak będzie lepiej”. Jak pan ocenia tę wypowiedź?
– To znamienne zagranie jest lansowane już od kilku miesięcy i jest serwowane opinii publicznej przez niektóre osoby, którym się nie podoba odrodzenie narodowe Polaków w ZSRR, jak też mój demokratyczny program przedwyborczy. Uważam, iż wybrano mnie nie dlatego, że jestem Polakiem, a dlatego, że obrona praw człowieka stanowi podstawę mej platformy przedwyborczej, którą obywatele uznali za najlepszą. Wiem, że głosowali na mnie też tysiące Rosjan, Żydów, Białorusinów, że w rejonie trockim na mnie głosowali nie tylko Polacy, ale też liczni Litwini (103.582 osoby – to nie tylko „staruszki”, lecz ogromna większość mieszkańców rejonu, który przecież prawie w połowie jest litewski). A to, że poszczególni, księża Litwini agitowali w kościołach przeciwko mnie, a teraz potępiają wiernych za to, że oddali mi swoje głosy, świadczy tylko o ich braku rozsądku (a być może i o tym, że są na usługach pewnej wpływowej instytucji). Bo przecież jednym z najważniejszych punktów swego programu działania widzę wprowadzenie zupełnej i nieograniczonej wolności religii w ZSRR.
– Ale przecież do niedawna publikował pan artykuły krytyczne o religii...
– W latach 1983-1986 byłem zatrudniony w charakterze kierownika jednej z sekcji tzw. Instytutu Ateizmu Naukowego Akademii Nauk Społecznych przy KC KPZR, przedtem zaś – współpracownikiem działu propagandy „Czerwonego Sztandaru”. Do moich obowiązków służbowych należało zajmowanie się zagadnieniami na styku religii i polityki. Ale nawet wówczas, gdy „z góry” napływałydyspozycje, co i jak muszę pisać, usiłowałem w swych artykułach lansować poglądy demokratyczne i pluralistyczne. Zabawne, że gazety, które w najbardziej bezpardonowy sposób wykreślały z moich tekstów najbardziej „niebezpieczne” dla reżimu sowieckiego treści, wielokrotnie zwracały mi moje artykuły dlatego, że były one za mało „ateistyczne” i zbyt „liberalne”, obecnie co ni rusz zarzucają mi rzekomy „ateizm” i „czerwień”. A przecież w Radzie Sejmu „Sajudisu” zasiadają autorzy nie byle jakich artykułów, lecz wręcz książek o tematyce i ukierunkowaniu rzeczywiście ateistycznym – Genzelis, J. Minkevičius, R. Ozolas – a nikt im tego nie zarzuca.
– W swoim czasie był pan znanym lektorem. Na pana publicznych odczytach o polityce Watykanu gromadziły się tłumy ludzi...
– Tak, to prawda, ponieważ nawet w okresie zastoju usiłowałem w miarę możliwości być obiektywnym prelegentem. I owszem, krytykowałem niektóre niefortunne kroki katolickich i prawosławnych duchownych w przeszłości, jak np. współpracę części litewskiego kościoła katolickiego z okupantem hitlerowskim, lub działalność cerkwi prawosławnej na usługach aparatu represji carskiej Rosji. Ale zawsze unikałem krańcowości. Niech więc pana nie dziwi, że w 1986 roku, a więcw okresie, gdy pełną parą mknęła już do przodu „pieriestrojka”, aparatczycy odsunęli mnie od działalności prelegenckiej pod pretekstem, że wychwalam Papieża, popularyzuję w Litwie doświadczenia Kościoła Polskiego, że nie tyle krytykuję religię, ile raczej ją gloryfikuję...
– Trudno w to uwierzyć...
– Trudno uwierzyć, że miało to miejsce dosłownie „przedwczoraj”. Szereg gazet i czasopism zwróciło mi zamówione poprzednio materiały, motywując to ich „niepartyjnością”. Zaprzestano też, zgodnie z odgórnym rozkazem, zapraszania mnie na odczyty do zespołów pracy... Wiem, że ci właśnie ludzie, którzy pisywali wczoraj na mnie donosy, zarzucając, że „wychwalam religię”, dziś pisują takież donosy, zarzucając mi, iż byłem „wojującym ateistą”. Pochylają się po prostu tam, gdzie ich pochyla wiatr. Są dyspozycyjni. Ja zaś w każdej sytuacji pozostaję sobą, mam własne zapatrywania, otwarcie je wypowiadam, i uważam, że każdy obywatel ma niezbywalne prawo do tego, co zresztą jest też zapisane w ustawach i gwarantowane w praktyce. Kategorycznie nie chcę rozumieć ludzi, którzy uważają, że tylko ich zapatrywania są „jedynie słuszne”, i że tylko oni mają prawo do głoszenia swych prawd.
Co do mnie, to zamierzam i nadal kroczyć swoją drogą, aż do końca. Mój program służy pożytkowi wszystkich ludzi: robotników, chłopów, intelektualistów, wierzących i niewierzących – Żydów, Polaków, Litwinów, Białorusinów, Rosjan, Ukraińców – wszystkich, bez wyjątków. Żadne oszczerstwa i pogróżki, a i one się mi przydarzają, nie powstrzymają mnie przed walką o prawa człowieka, o jego godność i dobrobyt”...
Przypuszczalnie to ostatnie stwierdzenie wzbudziło szczególną wściekłość „dyrygentów z konserwatorium wileńskiego” czyli z KGB. Nie pasowałem do ich zoo...

* * *

Prawo i Życie” (nr 20, maj 1989):

Litwa, macocha Polaków:
„Ziemia ojców – naszą ziemią”. Tak brzmiało hasło zjazdu Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego Polaków na Litwie, zwołanego na 15-16 kwietnia br., w Wilnie. Decyzją zjazdu Stowarzyszenie przekształcono w Związek Polaków na Litwie.

To ważny moment historyczny w życiu środowiska polskiego współczesnej Wileńszczyzny. Drugie wydarzenie, którego świadkami byliśmy niecały tydzień wcześniej, wiąże się z wyborami do Rady Najwyższej ZSRR. Ciechanowicz zwyciężył. W drugiej rundzie tych wyborów, 9 kwietnia br., jako kandydat nadeputowanego ludowego w Wileńskim Październikowym Terytorialnym Okręgu Wyborczym nr 686 – zgromadził przeszło sto tysięcy głosów (dokładnie: 103.582 „za” – wobec 82.952 „przeciw”). Kampania wyborcza obfitowała w niespodzianki; jednym ze znamion autentycznej walki o głosy wyborców była np. zastosowana wobec personaliów kandydata–Polaka transkrypcja językowa na kartkach wyborczych: „Iwan Tichonowicz”. Czy ktoś dał się na to nabrać – nie wiem. Wiem natomiast, że kontrkandydat – Wirgilijus Czepaitis – uzyskał w drugiej turze odpowiednio 79.630 głosów „za” i 106.904 „przeciw”.
Buława deputowanego stanie się dla Jana Ciechanowicza zarazem tarczą, osłaniającą go przed zajadłością szowinistów litewskich.

Historia pewnej nagonki
– artykuł Jana Sienkiewicza, prezesa Zarządu Głównego SSKPL, zamieszczony w „Czerwonym Sztandarze” z 23 marca br. – rezygnuje z niedomówień. Ciechanowicz, bohater artykułu, to indywidualność dużego formatu. Wybór jego osoby jako obiektu ataków ze strony ortodoksyjnych publicystów litewskich potwierdza tylko wysokie kwalifikacje intelektualne i niewątpliwie cechy przywódcze Ciechanowicza w środowisku polskim współczesnej Litwy. Docent Jan Ciechanowicz był do niedawna prodziekanem języków obcych (m.in. polonistyki) Wileńskiego Państwowego Instytutu Pedagogicznego. Otóż pozbawienie go stanowiska prodziekana (24 lutego br.) zaliczyłbym także do chwytów kampanii przedwyborczej, choć o efekty tego posunięcia można by się spierać.
Jan Ciechanowicz (urodzony 2 lipca 1946 w Wornianach, obecnie Białoruska SRR) mieszka w Wilnie od roku 1969. Jest absolwentem germanistyki Instytutu Języków Obcych w Mińsku, ukończył także Wieczorowy Uniwersytet Marksizmu-Leninizmu. Pracował początkowo jako nauczyciel języka niemieckiego w Mejszagole, następnie był dziennikarzem „Czerwonego Sztandaru” (1975-1983), pracownikiem Instytutu Ateizmu Naukowego Akademii Nauk Społecznych przy KC KPZR, uzyskawszy zaś stopień kandydata nauk filozoficznych – podjął pracę naukowo-dydaktyczną w Wileńskim Państwowym Instytucie Pedagogicznym. Z temperamentu jest przede wszystkim publicystą i historykiem-eseistą, zasłużonym dla Wilna i Wileńszczyzny jako autor kilku cykli artykułów ogłaszanych na łamach „Czerwonego Sztandaru”: „Z dziejów Wszechnicy Wileńskiej”, „Poczet profesorów wileńskich”, „Z teki archiwalnej”. Drukując w roku 1979 na łamach krakowskiego „Życia Literackiego”, artykuł rocznicowy z okazji 400-lecia Uniwersytetu Wileńskiego – autor nie po raz pierwszy zresztą, stał się ofiarą akcji represyjnej. Upór i siła witalna nie pozwoliły mu się poddać. Wybór najciekawszych tematów, traktujących o udzialePolaków w ruchu narodowowyzwoleńczym i rewolucyjnym Litwy, Polski, Białorusi i Rosji, złożył się na książkę Ciechanowicza „W kręgu postępowych tradycji”, opublikowaną po polsku przez Wydawnictwo „Szwiesa” (Kaunas-Kowno 1987), w aptekarskim nakładzie 1.000 egzemplarzy. Mówiąc sumarycznie, autora jako historyka interesuje udział żywiołu polskiego w tradycjach wolnościowych oraz w kulturze Litwy i Białorusi. (Żeby stworzyć właściwą skalę dla tego osiągnięcia, wymieńmy trzy pozostałe edycje polskie lat powojennych na Litwie „Sponad Wilii cichych fal” wybór wierszy poetów polskich, należących do Kółka Literackiego przy redakcji dziennika „Czerwony Sztandar”, Kaunas 1985; E. Mieżalaitis: „Człowiek. Wiersze wybrane”. Przełożyła M. Stempkowska, Kaunas 1986 – oraz nie znany mi z autopsji wybór wierszy poetów litewskich, w przekładzie tejże M. Stempkowskiej, Kaunas 1989).
Nieodparcie prosi się o uwzględnienie jeszcze jeden wątek najnowszej publicystyki litewskiej ataki na szkolnictwo polskojęzyczne, dla którego kadry nauczycielskie kształci właśnie docent Ciechanowicz oraz zespół wykładowców – polonistów WPIP. Z różnych stron republiki nadchodzą sygnały o zakusach rewindykacyjnych wobec polskich placówek szkolnych. Sprawy tej zaledwie dotknął, pokrywając ją uogólnieniem, Zygmunt Balcewicz, redaktor naczelny „Czerwonego Sztandaru” – w wywiadzie udzielonym „Życiu Warszawy”: „Dostrzegam przede wszystkim niepokój ludności polskojęzycznej w sprawach wprowadzenia w życie przepisów o języku litewskim jako narodowym, bez jednoczesnego zapewnienia statusu języków innych grup narodowościowych, w tym polskiego”. Jest swoistym paradoksem, że w najczarniejszych latach stalinowskich Polacy mieli na Litwie do dyspozycji 263 szkoły samodzielne z polskim językiem wykładowym i 82 szkoły,w których prowadzono równoległe klasy polskie (stan z roku szkolnego 1953-54), podczas gdy dzisiaj liczba szkół zmniejszając się co roku – jak to obliczył Ciechanowicz – o pięć do siedmiu placówek, wynosi zaledwie 92, w obu kategoriach łącznie. Jedyna samodzielna gazeta polska w ZSRR – wydawany w Wilnie „Czerwony Sztandar” – wywodzi się z tych samych czasów: numer pierwszy nosił datę 1 lipca 1953.
Oczywiście trzeba uwzględnić w bilansie lata 1957-1959, czyli odpływ ostatniej fali repatriantów, a także pamiętać o statusie społecznym ludności, która pozostała na ziemi ojców. Rachunek statystyczny jest uproszczeniem, jednak nie można uniknąć konstatacji, że opuściła Litwę przede wszystkim inteligencja polska, pozostali zaś robotnicy i chłopi. Toteż w takich a nie innych warunkach socjohistorycznych na szkołę polską spadł obowiązek wychowania i przysposobienia do życia społecznego nowej inteligencji. Tymczasem ze statystycznych 7 proc., jakie stanowią absolwenci szkół polskich w skali republikańskiej, tylko dwóm procentom udaje się podjąć studiawyższe. Spis ludności z 1979 roku wykazał na Litwie także uszeregowanie mieszkańców pod względem stopnia wykształcenia: 1) Żydzi (około 30 proc. populacji osiągnęło dyplomy wyższych uczelni), 2) Ukraińcy (15,7 proc.), 3) Rosjanie (13,2 proc.), 4) Litwini (9,4 proc.), 5) Białorusini (7,4 proc.), 6) Polacy (3,2 proc.). Właśnie docent Ciechanowicz, jako jeden z pierwszych bił na alarm, obalając m.in. mit przywileju zdawania egzaminów do szkół wyższych w języku ojczystym.
Ataki na Ciechanowicza noszą znamię starannie przygotowanej rozgrywki – bez prawa głosu ze strony poszkodowanego. Uczestniczyły w niej czasopisma „Sajudżio Żinios”, „Atgimimas”, „Kalba Vilnius”, „Tarybinis Mokytojas”, „Literatura ir Menas”. W swym wyrazie polemicznym zyskał niewątpliwie nowych, licznych wyznawców „Czerwony Sztandar”. Czyta się go ostatnio z wypiekami na twarzy. Bo też wybuch „litewskości” stymuluje na swój sposób erupcję tamtejszej „polskości”. Nie da się zaprzeczyć, że Ciechanowicz jako pierwszy wypowiedział w „Sztandarze” to wszystko, co Polakom wileńskim dotychczas więzło w gardle. Wtórują mu dwa świetne pióra: Jan Sienkiewicz i Jerzy Surwiło. Cel i charakter najnowszej „kampanii publicystycznej” Ciechanowicza dokładnie oddaje tytuł pierwszego, ważkiego szkicu o obecności Polaków na Litwie: „Skąd tu jesteśmy?” („Czerwony Sztandar” z 9 kwietnia 1987 r.). Oto kolejne ogniwa: – „A jeżeli z ręką na sercu” (wypowiedź w dyskusji na temat szkolnictwa polskiego; „Cz.Sz.” z 12 czerwca 1988); – „Kultura, jednostka, naród” (wywiad z prof. Bogdanem Suchodolskim; „Cz.Sz.” z 5 lipca 1988); – „Potrzebny jest wzajemny szacunek” („Cz.Sz. z 13 lipca 1988); – „Jagiełło w opinii jego współczesnych” („Cz.Sz. z 16 lipca 1988 r.).
Przypomnijmy wreszcie wypowiedź, która zyskała największy rezonans, również w Polsce: „Skończyć z mitręgą” – czyli przyspieszyć działania reformatorskie na Litwie, zmierzające do równouprawnienia mniejszości narodowych w życiu publicznym („Cz.Sz. z 10 sierpnia 1988 r., przedruk w „Prawie i Życiu” nr 37/88).
Ciechanowiczowi w uprawianiu publicystyki, a zwłaszcza polemik, pomaga doprowadzona do perfekcji umiejętność operowania skrótem aforystycznym. Dał się też poznać wcześniej jako autor zbioru „Minima ironica”, skąd – dla przykładu – zaczerpnijmy jedną celną myśl, przystającą do sytuacji: „Łotry nazywają mnie łotrem. Chcą być w dobrym towarzystwie”.
Każda akcja pociąga za sobą reakcję. Zaczęliśmy nasze rozważania od końca, pora więc przejść do uwarunkowań procesu, któremu na imię „Litwo, ojczyzno moja...”
Litwini przeżywają swoiste apogeum uczuć narodowych, reagując emocjonalnie na wszystko: na mowę ojczystą, na barwy, na hymn litewski Vincasa Kudirki – można i trzeba to zrozumieć. Zbyt długo byli pozbawieni prawa do manifestowania swej kultury etnicznej, aby teraz brać im za złe nawet pewną dozę przesady w tymsamouwielbieniu. Są to z pewnością oznaki etapu wstępnego, gdy „odwaga staniała”, a „rozsądek zdrożał”. Trzeba przez to przejść, zanim osiągnie się stan równowagi. Oczywiście, znacznie łatwiej jest wyciągać tego rodzaju wnioski, zajmując pozycję obserwatora z zewnątrz. Jako Polak urodzony i zamieszkały w Warszawie reaguję więc spokojniej, niż moi przyjaciele – Polacy wileńscy.
Sądzę, że pojawiające się dziś wzajemne niechęci polsko-litewskie są symptomem atawizmów, tkwiących głęboko w podświadomości obu narodów. Długo skrywane urazy wyrzuca się z siebie na oślep, mniej może dbając o szukanie winowajcy. Litwin, który swym zacietrzewieniem odtrąca dziś Polaka –swego sąsiada z tej samej wsi, z tej samej ulicy – popychając go w objęcia obcego przybysza, powinien sobie wcześniej przypomnieć, że już carską receptą na „porządek” i posłuch było pacyfikowanie aspiracji narodowych drogą wewnętrznego skłócania narodów bądź warstw społecznych. (W latach 1840-1850 na Litwie i Białorusi carat zmienił diametralnie swą politykę wobec klasy włościańskiej, chcąc miejscowych chłopów obrócić przeciw ziemiaństwu polskiemu). Wbrew pozorom nie jest to akcent odsyłający nas w zbyt odległą przeszłość. Gdybyśmy bowiem chcieli określić z kolei przyczyny niechęci dziewiętnastowiecznych bojowników o odrodzenie narodowe Litwy – do języka polskiego, musielibyśmy powołać się na najodleglejsze spostrzeżenia co do wzajemnych relacji językowych na styku Polski, Litwy i Rusi. Antoni Rolle wyprowadzał z tych porównań wniosek, że o ile polszczyznę cechowała zawsze siła ekspansywna w stosunku do obu żywiołów, o tyle Litwa „przyjmuje wszystko – stąd ruska mowa, pismo cerkiewne i obrządek wschodni w państwie Giedymina zyskują coraz większe uznanie” (dr Antoni J. (Rolle) „Zameczki podolskiena kresach multańskich”, t. 1, Warszawa 1880, s. 48). Ponadto musielibyśmy wskazać „specjalizację” obu języków w dobie Rzeczypospolitej Obojga Narodów; polszczyzna dominowała w salonach, była językiem elity, znamionowała awans społeczny i łączność z kulturą Zachodu – litewski zaś był mową gminu. Te prawidłowości pozostawiły trwały ślad w postaci kompleksów i uprzedzeń.
Nieufność między Litwinami a Polakami z okresu dwudziestolecia międzywojennego sam Piłsudski miał oceniać jako największe nieszczęście, którego źródłem był długotrwały „brak ujęcia (wzajemnych stosunków) w ogólnie przyjęte i respektowane w życiu międzynarodowym formy” (interpretacja Józefa Becka w Ostatnim raporcie, Warszawa 1987, s. 62). Poza tym trzeba też przypomnieć niezwykłe wówczas uczulenie opinii litewskiej na choćby cień sympatii polonofilskich (nawet literackich) w postawie działaczy politycznych, co dotyczyło m.in. Stasysa Lozoraitisa, dyplomaty litewskiego, „obciążonego – jak powiada tenże Beck – swym polskim pochodzeniem”, a także samego Oskara Miłosza, działającego wprawdziew odległej Francji i bardziej mimo wszystko poety-mistyka, zasłużonego tłumacza niż dyplomaty i polityka.
Przeszłość nadal ciąży nad teraźniejszością. Diagnoza taka – jeśli ją przyjąć – wymagałaby od obu stron, po pierwsze, dobrej woli i chęci przezwyciężenia uprzedzeń, po drugie, zatroszczenia się o odpowiednie impulsy, które umożliwiłyby lepsze wzajemne poznanie się, a także zbliżenie kulturalne. Tym celom, oczywista, nie służą ataki na szkołę polską, ani pretensje do środowiska polskiego, że domaga się np. wprowadzenia polszczyzny w wychowaniu przedszkolnym czy nauki historii Polski dla zrozumienia twórczości Mickiewicza. (Prawem kontrastu trzeba by wskazać 60-tysięczne skupisko Polaków w Czechosłowacji, na Śląsku Cieszyńskim, gdzie funkcjonuje m.in. 60 przedszkoli polskich, 28 szkół podstawowych, 1 gimnazjum, 3 polskojęzyczne czasopisma dziecięco-młodzieżowe, a poznanie przeszłości Polski umożliwia specjalna wkładka do podręczników).
„Ziemia ojców – naszą ziemią”. Do tej konkluzji dorastali długo, zanim rozwój wydarzeń politycznych otworzył przed nimi możliwość skonsolidowania szeregów we wspólnym programie Stowarzyszenia – dziś: Związku Polaków na Litwie. Można by teraz, uciekając się do najbardziej litewskiej z polskich apostrof, głośno zapytać: Litwo, ojczyzno Mickiewicza, dlaczego dzisiaj dla nich, tamtejszych Polaków z dziada-pradziada, z czasów wspólnoty jagiellońskiej – stajesz się macochą? Albo: Litwo, ojczyzno – czyja?
Skąd w tobie skłonnoścido podziału synów na lepszych i gorszych, na swoich i cudzych? Z takimi i podobnymi pytaniami biedzą się teraz w Polsce liczni, zrzeszeni i nie zrzeszeni sympatycy Litwy, członkowie klubów, partnerzy z towarzystw miłośników Wilna, Ziemi Wileńskiej, lituaniści, naukowcy, działacze oświatowi, którym Ziemia Litewska jest bliska.
Porzućmy urazy i przesądy. Jako sympatyk Litwy, od lat przeszło piętnastu współorganizator wakacyjnego studium języka i kultury polskiej dla nauczycieli-polonistów Republiki Litewskiej, widzę potrzebę i możliwość wzbogacenia naszych kontaktów, uatrakcyjnienia wspólnych działań. Jana Ciechanowicza oraz jego kolegów wykładowców Wileńskiego Państwowego Instytutu Pedagogicznego, a także zespół polonistów gabinetu języka i literatury polskiej Republikańskiego Instytutu Doskonalenia Nauczycieli w Wilnie – zapraszamy do wspólnego przedsięwzięcia: organizowania cyklicznych spotkań interdyscyplinarnych, poświęconych problematyce związków literackich, kulturalnych i oświatowych polsko-litewskich. Sympozja takie mogłyby odbywać się na zmianę, co dwa, trzy lata, w Wilnie i Warszawie. Należałoby przewidzieć odpowiednio elastyczną formułę takich spotkań, by zaktywizowały one również lituanistów po obu stronach granicy i ogarnęły swym zasięgiem także środowiska literackie – twórców i tłumaczy.Protektorat nad sympozjum polsko-litewskim mogliby objąć szefowie resortów edukacji narodowej oraz kultury i sztuki.
„Jeśli ktoś zwraca się do ciebie z ręką na sercu, popatrz, co trzyma w drugiej” – radzi Jan Ciechanowicz. Otóż w drugiej jest miejsce na książkę. Polsko-litewską, pokłosie pierwszego spotkania.
Wojciech Jerzy Podgórski

* * *

Życie Literackie” (nr 20, 21 maja 1989):

U Budrysów
Muszę odstąpić od przyjętego tu szablonu i zamiast od telewizji zacznę od spraw Polonii za wschodnią miedzą. Wpadło mi bowiem do rąk kilka numerów kwietniowych wileńskiego „Czerwonego Sztandaru” i doprawdy nie wiem jak się zmieszczę z natłokiem refleksji. Ten dziennik w języku polskim, założony 1 lipca 1953 roku (wcześniej, do wojny dziennik pod tym tytułem wychodził w Mińsku; obecnie nie ma na Białorusi gazety w języku polskim) jest organem KC Komunistycznej Partii Litwy i zdobi swą winietę orderem „Drużba Narodów”.
Jestem „Litwinem” po mieczu od 1864 roku (parafia Szyrwinty), zaś po kądzieli od niepamiętnych pokoleń (Kowno). Podziwiałem energię rewindykacji tożsamości narodowej Litwinów i jej uwieńczenie gospodarnością w latach międzywojennych.Obdarzono mnie przyjaźnią. Oj, zmieniło się, zmieniło i ku starości pochyliło! Tyleż tu starości, co dawności: jak w loteryjce, cofnięcie kilka pozycji wstecz, znów do zmagań o tożsamość... Np. w „Prawdzie Wileńskiej” musieliśmy Żydów nazywać „jewrejami” i nie pomagały błagania kolegów Żydów, którzy tłumaczyli redaktorowi, że to brzmi po polsku śmiesznie. Odpowiedź brzmiała: „ależ Żyd, to wyzwisko!” Teraz w „Czerwonym Sztandarze” drukują obok „Sztandar dla rejonu” „Komisariatowi wojskowemu – przechodni sztandar”. Takoż „zamienili” zamiast „zastąpili” itp. Albo: „Detektyw R. Thomas zaprezentuje Polski Teatr Ludowy”... Trzeba się domyśleć, że chodzi o sztukę kryminalną. Ten Thomas wypadł jak należy, bo przepisany z programu drukowanego po polsku, natomiast gdy redakcja korzysta z serwisu agencyjnego, to już czytamy „Spotkanie M. Gorbaczowa z A. Kunhalem”...
Gazeta w jakimś stopniu próbuje obsłużyć Polonię na Białorusi. Stąd „List z Białorusi” pod wymownym tytułem: Kto zadba o sprawy Polaków? – Rozmowy na tematy narodowościowe przed Plenum KC KPZR. Korespondent ze Szczuczyna przedstawia się: „Urodziłem się na Grodzieńszczyźnie, jestem Polakiem, lecz po polsku, niestety, pisać nie umiem. Szkołę ukończyłem w języku rosyjskim. (...) Z rodzinnej wsi na ziemi grodzieńskiej napływały listy, pisane przez ojca i starsząsiostę po polsku. Siostra jeszcze przed wojną ukończyła polską szkołę podstawową. Na listy, niestety, mogłem odpisać jedynie po rosyjsku. I właśnie wtedy, w końcu lat 50, zwróciłem się do gazety z zapytaniem: dlaczego w obwodach Białorusi Zachodniej nie ma ani jednej szkoły z nauką języka polskiego? Odpowiedź brzmiała krótko: „W tej sprawie nie wpływały podania od ludzi pracy w Białorusi Zachodniej”. Być może. Kto bowiem mógł pisać takie podania w łatach represji stalinowskich. Kolektywizacja z towarzyszącym jej rozkułaczaniem i rozprawianiem się z nieposłusznymi, ubóstwo i głód nie zachęcały do takich spraw”
Miasta... Deportacje i repatriacje, napływ przesiedleńców skądinąd, zanikał nawet białoruski... Apel korespondenta o wspólny dom, o prasę białoruską i polską, ożywił zebranych, ale przegłosowano tylko pierwszą część postulatu. „Czerwony Sztandar”? Ani w miejskiej, ani w rejonowej bibliotece – nie ma. Takoż książki polskiej – ani jednej. Święta i zabawy, podsumowujące wyniki gospodarcze, to popis folkloru, ale nie polskiego. Żadnych tańców, żadnych polskich kostiumów, choć Polaków, którzy do sukcesu się przyłożyli, nie brak. A i Białystok tuż obok, i z Wilna można by zaprosić.
Ale wróćmy na Litwę. W „Polityce” prof. Zygmunt Komorowski polemizuje z prof. W. Landsbergisem, działaczem „Sajudisu”. Obszerna wypowiedź Litwina w „Tygodniku Powszechnym” zawierała passus o „złej pamięci” jaką pozostawili akowcy. Odpowiedzi byłego akowca „TP” nie wydrukował. Teraz więc czytamy apel o obiektywizm i współdziałanie na rzecz prawdy, jako że nie brakło przecież litewskich kolaborantów Hitlera i krwawych ich wyczynów. Prof. Komorowski wymienia jaskrawe, ale bynajmniej nie wszystkie. „Wolno oczekiwać – pisze –stanowczego odcięcia się od tych pretensji Litwinów szczerze angażujących się w realizację wielkich ogólnoludzkich ideałów sprawiedliwości”. Takie stanowcze odcięcie się deklarowali i realizowali w praktyce moi przyjaciele Litwini w latach 1940-1944. Ale przecież z własnej tu, na miejscu praktyki wiemy i na co dzień odczuwamy jak przeszło czterdziestoletnia „nasza szkoła” rozchwierutała świadomość i etos społeczny naporem tzw. populizmu. A teraz te nowe, najlepszymi chęciami podsycane stresy... Nie wątpię, że odbudowa społeczeństwa przywróci właściwą skalę wartości. Litwinom pójdzie to nawet łatwiej: przez wrodzony realizm, a i przez to, że ich mniej – łatwiej dojść z sobą do ładu.
Ale popatrzmy na praktykę poprzez szpalty „Czerwonego Sztandaru”. Wybory deputowanych ludowych. Kandydowało wielu, do drugiej tury głosowania dotarło 16, w tym dwaj z ponad 30 proc. głosów, konkurenci do jednego miejsca: prof. Wirgiliusz Czepajtis i jedyny Polak Jan Ciechanowicz, docent wileńskiego Instytutu Pedagogicznego. Polak miał dobrze obmyślony program: Uruchomić mechanizmy pozytywnej selekcji społecznej. Obejmowało to narzucające się powszechnie hasła,ale i akcenty sprawiedliwości „międzynarodowościowej”. A więc sprawy racjonalnego stosunku do „worka kulturowego”, jakim jest ta kraina. Reakcja: usunięcie natychmiastowe ze stanowiska prodziekana, plotki wszelkiego rodzaju, (np. że to właściwie „Iwan Tichonowicz”!), ulotki, ataki w środkach masowego przekazu, raporty urzędowe itd. A przecież na dobrą sprawę od Polonii litewskiej powinno by wejść trzech deputowanych, nie jeden. Notabene w tymże numerze, co i wywiad informujący o tym wszystkim, czytam na ostatniej stronie notatkę, że powstał Komitet Organizacyjny Towarzystwa Kulturalno-Naukowo-Politycznego Litwy i Polski pod przewodnictwem – nie zgadlibyście z powyższego! – prof. Wirgiliusza Czepaitisa. Oto piękny przykład specyfiki tamtejszych stosunków, egzotycznych dla przypadkowego gościa, a rozczulający dla wrosłego tam korzeniami...
Dla informacji: przedrukowano tam wypowiedź Józefa Klasy, która sprawy Polonii ujmuje z perspektywy najszerszej, znanej szeroko z wywiadu w telewizji.
M. A. Styks”

* * *

„Kurier Podlaski” w maju 1989 opublikował materiał redaktora Kazimierza Rosińskiego pt. „W Wilnie polski renesans. Rozmowa z docentem, doktorem Janem Ciechanowiczem, dziekanem katedry polonistyki w Wileńskim Instytucie Pedagogicznym”.
Ilu macie studentów na wydziale polonistyki Instytutu Pedagogicznego?
– Oddział Języka i Literatury Polskiej w Wileńskim Instytucie Pedagogicznym, bo tak brzmi jego nazwa, istnieje od roku 1961. W sumie wykształcił kilka tysięcy nauczycieli dla polskich szkół na Litwie. Obecnie studiuje w nim 200 osób. Jest to młodzież żądna wiedzy, żywo interesująca się kulturą i tradycją polską, bardzo dobra młodzież.
Właśnie. Dochodzą nas wieści o ożywieniu, jakie ma miejsce w społeczności polskiej na Litwie.
To ożywienie zaczęło się bardzo niedawno, m.in. po wizycie generała Wojciecha Jaruzelskiego w Wilnie przed paroma laty, którą to wizytę odebraliśmy jako wyraz moralnego wsparcia dla nas, Polaków wileńskich. Natomiast przez wiele lat postępował protest wynaradawiania się Polaków, szczególnie młodzieży. Wymownym tego znakiem było zmniejszanie się liczby szkół polskich na rzecz rosyjskich, a także litewskich. Przed 30 laty było ich ponad 260, w zeszłym roku – 92, w bieżącym – już tylko 88. Przy czym liczba Polaków na Litwie sięga 300 tysięcy.
Czy z tego wynika, że proces wynaradawiania się postępuje nadal?
– Już nie. Obecnie przeżywamy odrodzenie poczucia narodowego. A dzieje się tak od niespełna roku, dokładnie od 5 maja roku 1988. Wtedy to odbyło się zebranie założycielskie Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego Polaków na Litwie. Nawiasem mówiąc, ja prowadziłem to zebranie, a odbyło się ono w auli Instytutu Pedagogicznego, w którym pracuję. To zebranie założycielskie zapoczątkowało bardzo piękny okres w życiu naszej społeczności. Dosłownie nie ma dnia, w którym by nie powstało kolejne nasze koło gdzieś w odległym miasteczku, we wsi – jak to się mówi – zabitej dechami, w zakładach przemysłowych Wilna, Kowna i innych miast. To jest po prostu lawina. I te żywiołowo powstające koła od razu przystępują do działalności kulturalno-oświatowej. Ogromne jest zapotrzebowanie na pogadanki i prelekcje w języku polskim. Tak się składa, że ja jestem bodaj najczynniejszym prelegentem. W czasie licznych wyjazdów na każdym kroku spotykam się z pragnieniem, wręcz żądzą, czytania w języku polskim. Tymczasem książek polskich jest bardzo mało.
Kilka miesięcy temu ogłosiliśmy w „Kurierze” apel o wysyłanie książek na Litwę. Czy otrzymujecie ich dużo?
– Owszem, do redakcji „Czerwonego Sztandaru” przychodzi wiele książek, które są następnie rozsyłane do polskich placówek, np. szkół, w terenie. Ale to ciągle kropla w morzu potrzeb. Należy bowiem pamiętać, że przez całe lata książki polskie w ZSRR były, praktycznie rzecz biorąc, niedostępne. W wielu szkołach uczniowie kształtują swe wyobrażenie o literaturze polskiej na podstawie utworów Wandy Wasilewskiej i kilku podobnych pisarzy. Brakuje nam pozycji podstawowych, dzieł Słowackiego, Krasińskiego, Norwida, nie mówiąc o książkach pisarzy współczesnych: Miłosza, Dobraczyńskiego, Gombrowicza, Mrożka, Wańkowicza, Józefa Mackiewicza, Jana Twardowskiego, . Nawet biblioteka naszego Instytutu, kształcącego nauczycieli, nie ma kompletu dzieł choćby jednego z klasyków literatury polskiej. Chciałbym przy tej okazji zaapelować do rodaków w kraju o nadsyłanie książek do Oddziału Języka i Literatury Polskiej przy naszym Instytucie.
Mam nadzieję, że apel ten nie minie bez echa. Pozwoli pan, że teraz zadam pytanie na nieco inny temat. Jaki jest stosunek Litwinów do kultury i literatury polskiej?
Wydaje mi się, że zainteresowanie naszą kulturą i literaturą jest bardzo duże.
Literatura w języku litewskim jest stosunkowo młoda. Jak zatem traktują Litwini literaturę tworzoną na Litwie w języku polskim?
Domyślam się, że pyta pan o ich stosunek do polskich tradycji piśmienniczych. To kwestia bardzo skomplikowana. Litwini twierdzą, że ich kultura została przed wiekami spolonizowana. To oczywiście nieporozumienie. Polacy bowiem nie są i nigdy nie byli elementem napływowym na Litwie. Byli tu od początku. Zresztą Wielkie Księstwo Litewskie obejmowało ongiś część ziem etnicznie polskich. Jak wiadomo, językiem urzędowym Wielkiego Księstwa był przez kilka wieków język starobiałoruski, zresztą bardzo zbliżony do ówczesnej polszczyzny. Wreszcie mieszkańcy WKL mieli do wyboru prawosławie albo katolicyzm, a więc język staroruski i cerkiewnosłowiański, albo polski czy łaciński. Katolicyzm okazał się bardziej dynamiczny, atrakcyjniejszy. Skutkiem tego piśmiennictwo w języku polskim zaczyna dominować w Wilnie już w XVI stuleciu, a w wieku XVII panuje niemal niepodzielnie.
Jaki zatem jest stosunek Litwinów na przykład do poetów baroku, tworzących na Litwie?
Traktują ich jako poetów litewskich piszących w języku polskim. Tak jest np. z Maciejem Kazimierzem Sarbiewskim, Wielkopolaninem, który tworzył w Wilnie. Niedawno ukazała się jednotomowa „Antologia literatury litewskiej”, prezentująca autorów od końca XVIII wieku do czasów najnowszych. W tej antologii Adam Mickiewicz i Władysław Syrokomla figurują jako właśnie pisarze litewscy tworzący w języku polskim.
Wydaje mi się to bardzo sympatyczne...
– Ano właśnie. Z punktu widzenia mieszkańców Polski wygląda to nawet interesująco, spotkałem się wielokrotnie z taką opinią. Ale z naszej perspektywy sprawy mają się nieco inaczej. U Litwinów bowiem miewa to związek z postawami agresywnymi wobec Polaków na Litwie. Twierdzą, że podobnie jak Mickiewicz i Syrokomla, jesteśmy rzekomo tylko spolonizowanymi Litwinami, odszczepieńcami, których należy ponownie nawrócić na litewskość.
Innymi słowy, jesteście Litwinami, tylko że jeszcze o tym nie wiecie...
– To byłoby zabawne, gdyby nie było powiązane z szeregiem konkretnych praktyk dyskryminacyjnych. Dla przykładu, absolwent szkoły średniej, który deklaruje się jako Polak, ma małe szanse, aby został przyjęty na studia.
Skutek takich działań może być tylko odwrotny.
– Oczywiście, są to działania krótkowzroczne. Niestety, ta krótkowzrocznośc daje się bardziej odczuć niż rozwaga. Ja myślę, że dają tu o sobie znać skutki stalinizmu. Totalitaryzm nie lubi tego, co małe, kocha się natomiast w tym, co duże, ogromne. Litwini, którzy są małym narodem, bardzo ucierpieli w latach stalinizmu, byli ofiarami, ale też niepostrzeżenie dla samych siebie przejęli system myślenia swoich prześladowców. Przy czym chciałbym tu wyraźnie zaznaczyć, iż Polacy w Republice Litewskiej mają zdecydowanie najlepsze warunki w całym ZSRR. W innych republikach sowieckich jest bez porównania gorzej. Wręcz skandaliczna jest pod tym względem sytuacja w Białoruskiej SRR, gdzie według oficjalnych statystyk mieszka prawie pół miliona Polaków (faktycznie znacznie więcej), a nie ma żadnej polskiej szkoły. Zresztą i białoruskojęzycznych szkół na Białorusi dziś prawie nie ma. Zaznaczmy na marginesie, że 30 tysięcy Litwinów, zamieszkałych w Białoruskiej SRR, również nie ma ani jednej szkoły. Nie ukazuje się tam żadna publikacja w języku polskim, a młodym Polakom wpisuje się bez ich wiedzy i zgody narodowość białoruską. Więc powiadam, że my, Polacy na Litwie, korzystamy z praw, które się nawet nie śniły naszym rodakom w innych republikach radzieckich. My jednak porównujemy swoją sytuację z sytuacją Polaków i Białorusinów w Polsce, gdzie dziesięciokrotnie mniej liczebna społeczność litewska wydaje dwa pisma: „Auszra” („Zorza”) oraz „Susitikimai” („Spotkania”), finansowane z budżetu PRL. My na Litwie nie mamy zadnego pisma, bo przecie „Czerwony Sztandar” jest organem Komunistycznej partii Litwy i realizuje zadania, jakie przed nimstawia partia.
Od pewnego czasu docierają do nas echa antagonizmów, o których pan mówi. Jakie widzi pan możliwości przezwyciężenia tego stanu rzeczy?
– Dramat polega na tym, że antypolonizm jest szczególnie silny w ruchach oddolnych, narodowo-fundamentalistycznych, działających na fali pierestrojki, co więcej, bywa niekiedy sztucznie podsycany. Społeczność polska także popiera pierestrojkę. Mogłaby więc wspierać Litwinów. Ale w sytuacji, gdy często odmawia się nam prawa nawet do swego, polskiego, imienia czy pisowni nazwiska, takie wsparcie jest bardzo utrudnione. My naprawdę nie żądamy zbyt wiele. Nie chcemy żadnych przywilejów, tylko realnego równouprawnienia. Zdajemy sobie sprawę z tego, że nasza sytuacja, sytuacja mniejszości narodowej, będzie zawsze trudniejsza. Chodzi nam tylko o to, by nie kwestionowano naszego prawa dobycia Polakami, do bycia tym, kim jesteśmy. Pyta pan o szanse przezwyciężenia odradzającego się antypolonizmu. Nadzieja jest w tym, że przeważy głos tych litewskich środowisk, które zdają sobie sprawę z bezsensu, do jakiego prowadzi dyskryminacja, które widza, że w gruncie rzeczy cele Litwinów i Polaków są takie same.”
Rozmawiał Kazimierz Rosiński”.

Po tym wywiadzie nagonka agentów prasowych i naukowych w mediach Litwy nabrała charakteru wręcz perwersyjnego. A gdy odmówiłem współpracy z centralą KGB w Wilnie, niebawem straciłem nie tylko posadę dziekana polonistyki, ale i w ogóle pracę nauczyciela akademickiego. Wkrótce też do nagonki włączyła się agenturalna prasa PRL i PRL-bis. A jeden z ludzi pióra z Białegostoku (piszący pod pseudonimem Andabata) napisał w notatce z podróży do Wilna: „mam nadzieję, że Jan Ciechanowicz jeszcze się nie poddał. Kilka lat odwalił w armii. A jak przełożeni doszli do wniosku, że Jana już zmęczyli, to on na złość zrobił doktorat, został nawet deputowanym”... Niebawem jednak do nagonki na niesprzedajnych Polaków w Wilnie włączyła się prasa żydopolska na czele z „Gazetą Wyborczą”, wywierając olbrzymi wpływ na miliony baranów, mających zamiast mózgu w głowie inną substancję.
Ciekawe, że czadowi nagonki na mnie ulegli także liczni przyzwoici ludzie, przerażeni wściekłością odzyskujących wolność głoszenia antypolonizmu mediów litewskich, o czy świadczył m.in. list do mnie wystosowany osobiście przez pana Izaaka Szulmana (Izaokas Šulmanas), trenera szachowego rejonu wileńskiego, pamiętającego, jak Litwini podczas wojny wymordowali na własna ręke 97% swych Żydów i walnie przyczynili się do realizacji holocaustu na Białorusi i rosyjskiej Smoleńszczyźnie. Dobry człowiek, a przemawiał do mnie jak głupi do sera... Nie wiem, czy naprawdę uległ był łgarstwom prasy litewskiej, czy tylko udawał, że głupi. Głosy uczciwości i rozumu były rzadkie. Ale były...

* * *

Trybuna Opolska” (1 czerwca 1989):

Trudne wybory
Wszystkie programy poświęcają sprawie zbliżających się wyborów sporo antenowego czasu. Czegoś żeśmy się chyba jednak nauczyli, bo jak dotąd audycje pozbawione są dawnego natręctwa i przesadnej pewności siebie. Słuchaczowi pozostawia się spory margines do przemyśleń własnych i własnych decyzji. No bo jakże inaczej skoro o jeden mandat choćby z listy koalicyjnej ubiega się po 6-7 kandydatów. Szokuje nieco audycja „Solidarności” to, iż niektórzy autorzy przyznają się bezceremonialnie do tego, że szlify propagandystów zdobywali w zachodnich rozgłośniach polskojęzycznych, w tym także w Wolnej Europie; przyznaje się do tego np. Jacek Fedorowicz. Wszyscy polscy radiosłuchacze wiedzą, że Wolna Europa to organ amerykańskiej agencji wywiadowczej CIA, nikt nigdy nie poddawał tego zresztą w wątpliwość. Na domiar owi wykształceni na Zachodzie agitatorzy mówią z dużą pewnością siebie, a nawet z pewną arogancją. Łatwo im widać za twarde wymienialne pouczać nas, tych, którzy żeśmy zostali w kraju i borykamy się z naszym niełatwym dniem powszednim, z naszym kryzysem, z którego musimy się wyrwać sami, bo przecież żadna zachodnia agencja za nas tego nie zrobi.
Polacy stoją od lat przed wieloma trudnymi wyborami. Dokonują ich ci, którzy ostatnio dość licznie opuszczają ojczyznę w poszukiwaniu lepszego bytu i owej twardej wymienialnej, ale także ci, którzy decydują się na powrót do kraju, bądźci,którzy poza jego granicami pozostają Polakami i bronią polskości swojej i swoich polonijnych społeczności. Emigrantem na pewno nie jest pan Jan Ciechanowicz, prezes Polaków na Litwie, którego zaprezentował w audycji z poprzedniej niedzieli Witold Nowicki. Posłużył się on amatorskim nagraniem dokonanym przez Wiesława Turzańskiego, który w poszukiwaniu materiałów do pracy magisterskiej odwiedził ostatnio kilkakrotnie Wilno. Pan Jan Ciechanowicz startował ostatnio w wyborach ubiegając się o mandat delegata do Rady Deputowanych Ludowych ZSRR. W drugiej turze wyborów wbrew rozpętanej przeciwko niemu przez szowinistyczne środowiska litewskie, w tym także litewski kler katolicki kampanii, mandat ten zdobył. Można przypuszczać, że będzie jedynym zdeklarowanym Polakiem w Radzie Deputowanych Ludowych. Z jego wynurzeń mogliśmy się przy okazji dowiedzieć sporo o trudnych losach i dniu dzisiejszym Polaków na Litwie i Białorusi. Są oni tam dyskryminowani, a szczególnie dotkliwie odczuwają to od czasu kiedy w atmosferze obecnej odwilży odżywa litewski nacjonalizm lub wręcz szowinizm.
Temu interesującemu nagraniu Witold Nowicki prawdopodobnie na zasadzie kontrapunktu przeciwstawił opowieść Roberta Fieldinga o obyczajach wyborczych w Stanach Zjednoczonych. Wypadło to trochę ni przyszył ni przyłatał, bo tamtejsze obyczaje są nie do przeniesienia nie tylko na grunt Polski ale także na grunt ogólnoeuropejski. Trudno sobie w Europie wyobrazić publiczny występ tysiąca podkasanych girlasek, które demonstrować będą na majtkach napis, że lubią kandydata (który ich opłacił).
O trudnych wyborach traktował nadany dzień wcześniej reportaż Eweliny Rusin-Różyckiej pt. „Będę ci opowiadał o Polsce – nie zapomnisz synku”. Autorka odwiedziła RFN, spotkała tam wielu emigrantów z Polski, z Opolszczyznyi zrelacjonowała swoje impresje z tych spotkań. Losy spotkanych ludzi są wcale niełatwe. Ktoś żyje tylko z zasiłków, ktoś inny ma dobrą pracę i godziwy zarobek, ktoś jeszcze się nie urządził, a większość wcale nie jest pewna, że dobrze zrobiła wybierając nową ojczyznę. Reportaż byłby jednak ciekawszy, gdyby był bardziej radiowy w formie. Znalazło się w nim zaledwie parę króciutkich nagrań i przerywników muzycznych, a reszta to odautorskie rozważania i refleksje.
Jan Rzytka

* * *

11 czerwca 1989 w „Czerwonym Sztandarze” można było przeczytać artykuł Jadwigi Podmostko pt. „Witamy naszych deputowanych”:
„Wczoraj jednym z porannych rejsów samolotem z Moskwy wrócili z I Zjazdu Deputowanych Ludowych ZSRR Jan Ciechanowicz oraz Anicet Brodawski. Część korpusu deputowanych z naszej republiki pozostała w Moskwie w związku z sesją Rady Najwyższej ZSRR, część pracuje w komisjach i komitetach, inni przybyli późniejszymi rejsami.
Mimo deszczowej pogody na Lotnisku Wileńskim znalazły się nader liczne grupy osób przybyłych specjalnie na spotkanie z A. Brodawskim i J. Ciechanowiczem. M.in. byli tu prezes Związku Polaków na Litwie Jan Sienkiewicz, jego zastępca Czesław Okińczyc, przedstawiciele wielu podstawowych oddziałów stowarzyszeń polskich z rejonów wileńskiego, szalczyninkajskiego i in. Liczne grono stanowili członkowie zarządu Wileńskiego Oddziału Miejskiego. Były też żony, dzieci, bliscy rodzin deputowanych. Dziewczęta w polskich strojach ludowych wręczyły kwiaty przybyłymz Moskwy naszym pełnomocnikom. Mimo znużenia, które odczuwała przed końcem obrad Zjazdu większość jego uczestników, Ciechanowicz i Brodawski byli zadowoleni, szczerze się cieszyli z powrotu na rodzinną ziemię, gdzie im zgotowano tak serdeczne powitanie. Od razu na lotnisku zaaranżowaliśmy coś w rodzaju krótkiej konferencji prasowej, bo też pytania do deputowanych kierowano ze wszystkich stron.
– Mimo że nie udało się nam zabrać głosu, odczuwamy ogromną satysfakcję z udziału w pracy Zjazdu – powiedział Jan Ciechanowicz – potrafiliśmy bowiem zasygnalizować problemy polskiej ludności na Litwie i w całym Związku Radzieckim wielu wybitnym osobistościom kraju.
– Stwierdziliśmy dla siebie, że ten I Zjazd – to dopiero początek gigantycznej pracy zarówno w skali kraju, republiki, jak też w skali naszych problemów narodowościowych – dodał A. Brodawski.
– Czy tekst waszego referatu trafił przynajmniej w dobre ręce? – zapytano J. Ciechanowicza.
– Oddałem go w piątek, ostatnim dniu pracy Zjazdu, osobiście Michaiłowi Gorbaczowowi – odpowiedział deputowany. – Na moich oczach zarejestrowano referat i przekazano do Sekretariatu Zjazdu, zostanie opublikowany w zbiorze jego materiałów i dokumentów.
– Co z autonomią? Jak Moskwa patrzy na nasze problemy? Co tam sądzą o Polakach na Litwie? – takie i podobne pytania sypały się jedno po drugim.
– W Moskwie na razie zbyt mało wiedzą o naszych problemach – powiedziałJ. Ciechanowicz. – Jestem jednak mocno przekonany, że nie obejdziemy się bez polskiego autonomicznego obwodu narodowego. Rozmawiałem o tym prawie ze wszystkimi deputowanymi z naszej republiki. Nie powiem, że każdy z nich podziela moje zdanie, niemniej są tacy, którzy ze zrozumieniem ustosunkowali się do wielu propozycji, jakby po nowemu spojrzeli na wszystko, co dotyczy obywateli narodowości polskiej zamieszkałych na Litwie. Jak wiadomo litewscy deputowanistanowili ogromnie zwartą i konsekwentną grupę, działającą zgodnie, w jednym kierunku, nawet jeśli nie wszyscy mieli jednakowe zdanie.
Zebrani dziękują deputowanym za rozmowę, zapraszają na spotkania z szerszą społecznością polską, życzą im dobrego wypoczynku.”

* * *

5 lipca, korzystając z przysługującego mi prawa konstytucyjnego, poprosiłem o głos na posiedzeniu parlamentu Republiki Litewskiej, mając na celu przeciwstawienie się wciąż na nowo rozbrzmiewającym antypolskim pomówieniom na tej sali. Powiedziałem (cyt. wg Lietuvos TSR Aukščiausiosios Tarybos (viennoliktojo šaukimo) dvyliktoji sesja. Stenogramom”. Lietuvos TSR Aukščiausiosios Tarybos Prezidiumo Leidykla, Vilnius 1989, s. 196-198). Mimo szmeru niezadowolenia, jaki przebiegał po sali i kilkakrotnie w trakcie mego przemówienia narastał, powiedziałem co następuje:
„Wysoka Izbo! Wyprzedzając kolejne posiedzenie parlamentu, które ma się odbyć w następnym miesiącu, chciałbym poprosić, aby w międzyczasie zostało rozpatrzone pewne konkretne zagadnienie. Do mnie, jako do deputowanego ludowego ZSRR, zwraca się wielu obywateli z prośbą o pomoc w poprawieniu w ich osobistych dokumentach wpisu dotyczącego ich narodowości. Tak większej części obywateli polskiego pochodzenia, urodzonych w tej części Wileńszczyzny, która po wojnie przekazana została Białoruskiej SRR, pomimo ich woli wpisano do dokumentów inną narodowość – Białorusin – lub po prostu nie wpisano żadnej. Proszę Radę Najwyższą Litwy przyjąć postanowienie o mniej więcej takiej treści: „Obywatele Republiki Litewskiej mają prawo zwracać się do urzędów państwowych z prośbą o naprawienie wpisów dotyczących ich przynależności narodowej lub pisowni ich nazwisk i imion. Odnośne instytucje państwowe zobowiązane są w ciągu miesiąca od złożenia podania, odzwierciedlającego wolną wolę obywatela, do dokonania prawidłowego wpisu lub do wydania nowego dokumentu, w którym imię, nazwisko i przynależność narodowa obywatela muszą odpowiadać jego osobistej samoświadomości, wyrażonej w podaniu. Wszystkie postanowienia sprzeczne z tym aktem lub utrudniające jego wykonanie uznaje się za nieważne. Jedynym kryterium przynależności narodowej tego czy innego członka zgodnie z normami prawa międzynarodowego i Deklaracją Praw Człowieka ONZ jest osobista samoświadomość.”
Przyjęcie takiego postanowienia byłoby gestem dobrej woli ze strony władz i Państwa Litewskiego w stosunku do osób narodowości polskiej, których godność była w Związku Radzieckim przez wiele dziesięcioleci poniżana między innymi i w ten sposób, że ludziom odmawiano uznania ich za tych, za kogo się oni uważają, i kim w istocie rzeczy są. Takie postanowienie zniosłoby na Litwie jeden z reliktów epoki stalinowskiej, byłoby aktem, któryby odzwierciedlał wysoki poziom ucywilizowania państwowości litewskiej. Ci ludzie dążą do odnowienia, odrodzenia swej narodowości nie z jakichś merkantylnych względów, lecz powodowani wyłącznie pobudkami ideowymi. Być Polakiem w Związku Radzieckim, jak Panowie wiedzą, dziś jest równie niewygodne, jak i dawniej. Przez wiele dziesięcioleci Litwa była jedyną republiką związkową, w której władze rzeczywiście liczyły się i szanowały godność narodową Polaków. Wierzymy, że ta tradycja w nowej, suwerennej i demokratycznej Litwie zostanie nie tylko zachowana, ale i rozwinięta.
Kończąc, Wysoka Izbo, proszę mi pozwolić na zwrócenie uwagi Państwa na nowe przepisy, dotyczące stosunków międzynarodowościowych i obywatelskich. Tworząc nowe ustawy trzeba pamiętać, że powinny one bronić interesów wszystkich mieszkańców Litwy, niezależnie od ich klasowej czy narodowej przynależności. Nierówność praw prowadzi do niesprawiedliwości. Niesprawiedliwość powoduje napięcia wewnętrzne. A napięcia takie są źródłem wewnętrznej słabości państwa. A więc, rzeczywista siła państwa wynika z tego, że rozbudowuje ono podstawy praw ludzkich i praworządności. Możliwa jest, oczywiście, i inna ewentualność. Lecz ona bywa po prostu krótkotrwała. Proszę Szanowną Izbę w trakcie opracowania przepisów prawa wyborczego wnieść do nich także i stwierdzenie, iż grupom etnicznym, zamieszkałym na Litwie i poprzez swą pracę sprzyjającym jej rozwojowi, prawo gwarantuje ustawowo procentowy parytet udziału ich przedstawicieli we wszystkich organach państwowych.
I kilka słów o autonomii. Już sama moja prośba, Szanowna Izbo, że zabiorę Wam kilka minut czasu, wywołała tu wasze niezadowolenie. To poświadcza i szmer na sali... Romualdas Ozolas mówił tu o problemach Polaków. Ciekawe, dlaczego nikt z Was, szanowni członkowie parlamentu, nie chce zapytać samych Polaków litewskich, jakie jest ich zdanie o autonomii: jak oni sami ją sobie wyobrażają, dlaczego do niej dążą. Gdy Moskwa próbuje rozstrzygać problemy Litwy bez wiedzy Litwinów, sprzeciwiacie się temu, i sprzeciwiacie się słusznie. Lecz gdy wy sami próbujecie rozstrzygać problemy Polaków Litwy nie pytając ich o zdanie, nie myślę,że to jest przyjemne dla litewskich Polaków. Co to jest autonomia? Czy mamy ją nazywać separatyzmem, dążeniem do odosobnienia Polaków zamieszkałych w rejonach podwileńskich od Państwa Litewskiego? Dążenie do określenia jej jako separatyzmu jest, moim zdaniem, zupełnie bezpodstawne zarówno pod względem politycznym, jak i prawnym. Dążenie do autonomii jest dążeniem do ustanowienia lokalnego samorządu w składzie Republiki Litewskiej. I nic więcej. Dlaczego tutejsi Polacy do tego dążą? Dlatego, że liczne lata dziejów powojennych pokazały, że jest bardzo trudno wierzyć w dobrą wolę zwierzchności, jeśli chodzi o problemysocjalnego, kulturalnego, ekonomicznego i innego rozwoju w tym regionie. Stąd też owe dążenie do ustanowienia naszego ograniczonego samorządu w składzie Republiki Litewskiej.
Dziwi jeszcze jedno zagadnienie. Działacze Sajudisu w Moskwie popierają i podpisują akty i petycje, mające na celu wsparcie dążeń do utworzenia w innych republikach autonomii Krymskich Tatarów, Niemców Nadwołżańskich i innych mniejszości narodowych. Powstaje pytanie, dlaczego ci działacze w swoim własnym domu nie wykazują takiejże dobrej woli w stosunku do własnych mniejszości narodowych. Taka podwójna logika, oraz, za przeproszeniem, podwójna moralność, wydaje mi się bardzo wątpliwa.” (Oklaski).
W stenogramie nie odnotowano, że obok oklasków dało się na sali także słyszeć gniewne okrzyki oburzenia. Niewielka strata! Wkrótce w prasie zjawił się cały potok „głosów dyskusyjnych” wobec tego wystąpienia. Jeden z nich, niejakiego W. Liutkusa zamieściło pismo „Vakarines Naujenos”, organ Wileńskiego Miejskiego Komitetu Komunistycznej Partii Litwy i Rady Miejskiej Deputowanych Ludowych m. Wilna, 21 lipca. Był to głos w sposób nader poglądowy uwypuklający charakterystyczne usposobienie naszych „braci”: „Zapomniał o logice. W swym przemówieniu na sesji Rady Najwyższej Litewskiego SRR deputowany ludowy J. Ciechanowicz przytoczył następujący przykład: przedstawiciele Litwy w Moskwie podpisywali petycje, nawołujące do nadania autonomii i prawo powrotu na ziemie ojczyste Nadwołżańskim Niemcom i Krymskim Tatarom, podczas gdy w Litwie oni się nie zgadzają z tworzeniem polskich gmin autonomicznych. Myślę, że takie porównywanie nie tylko zniekształca prawdę dziejową i współczesną, ale i jest tendencyjne. Przede wszystkim mówca utożsamił i zrównał ze sobą pozycje narodów, losy i warunki życia, które są absolutnie nie do porównania. Wychodzi, że i Polacy Litwy zostali wysiedleni z ziem ojczystych, nie mają żadnych narodowych, kulturalnych, religijnych praw, utracili tradycje itd.
Autonomia Niemców Nadwołżańskich lub prawo Tatarów Krymskich do życia na własnej ziemi są pierwszym, lecz nie jedynym warunkiem odzyskania życiowo ważnych podstaw ich istnienia: kultury, języka, tradycji, szkół, świątyń. A przecież w Litwie jest zupełnie inna sytuacja polityczna i kulturalna. Gdyby tu zaistniały jakieś ograniczenia, obywatelskie lub narodowe, w stosunku do innych narodów, to wątpliwe, czy szanowny J. Ciechanowicz mógłby bez przeszkód przyjechaći zamieszkać w Litwie, otrzymać tu pracę, uczyć dzieci w języku ojczystym i przemawiać w parlamencie Litwy. I nikt – ani przedstawiciele Litwy w parlamencie ZSRR, ani sama Litwa nie mają zamiaru przedsiębrać jakichś dyskryminacyjnych kroków w stosunku do kogokolwiek.
Tendencyjnym zaś jest to, że w ostatnich miesiącach kwestia organizowania polskich gmin autonomicznych zaczyna być rozpatrywana jako najbardziej istotny moment utwierdzania się demokracji w Litwie. Czyż Polacy nie widzą, że w tym przypadku część bierze się jako równowartość całości? Przecież taka interpretacja powoduje, że za dążeniem do autonomii nie widzi się Litwy, jej wspólnych dla wszystkich zamieszkałych tu narodowości spraw, interesów, dążeń. Pod przykrywką starań dla dobra całej Litwy wysuwane są ultymatywne żądania jakichś wyłącznych uprawnień, chociaż bardzo nietrudno znaleźć przykłady tego, że te uprawnienia już dawno istnieją. (Mam na myśli opublikowany w gazecie „Gimtasis Krasztas” list Związku Polaków Litwy).
Dziwne jest i to, że zwolennicy zakładania gmin autonomicznych ani słowa nie powiedzieli o tym, jak w obwodzie autonomicznym, w którym Polacy stanowią 51 procent ludności, będą żyć Litwini, Białorusini, Rosjanie? Także – autonomia?!”...

* * *

Swoistym moralnym wsparciem było dla mnie w tym trudnym okresie zaproszenie do wzięcia udziału w światowym kongresie uczonych polskich w Warszawie.
17 lipca „Życie Warszawy” zamieściło obszerny materiał Janiny Poradowskiej pt. „Rozpoczął się Kongres uczonych polskiego pochodzenia”:
„W imieniu całego parlamentu powitał zebranych (na Kongres przybyło ponad 250 uczonych z zagranicy i blisko 200 z kraju) prof. Andrzej Stelmachowski, który powiedział m.in.: „Chcę dać wyraz tej łączności jaką czujemy i chcemy rozwijać ze wszystkimi naszymi kolegami, uczonymi z całego świata. W przeszłości stosunki te układały się bardzo różnie. Czas, gdy ciążyła nad nimi strefa głębokiego cienia już za nami i teraz przyszedł czas na radość, iż są na tej sali uczeni, z którymi tak trudno było nam się przez wiele lat spotkać. Uczeni ze Lwowa, Wilna, Mińska, Europy Zachodniej, Ameryki (...) Polska to pomost między Wschodem a Zachodem i dla wzmacniania tego pomostu szczególnie istotny może okazać się wkład uczonych polskiego pochodzenia (...) Tu, na tej sali trzeba rozpocząć budowę czegoś nowego, lepszego. Mówi się często, że dziś jesteśmy u narodzin IV Rzeczypospolitej. Postarajmy się, by wszystko to, co było najlepsze w trzech poprzednich, wnieść do tej przyszłej czwartej. Bez nas, bez uczonych, trudno byłoby to zrobić.”
Pierwszą sesję Kongresu, która odbywać się miała pod hasłem „Nauka wobec problemów współczesności” prowadził rektor Uniwersytetu Warszawskiego, prof. Andrzej Kajetan Wróblewski. Dwa wprowadzające referaty wygłosili: prezes Polskiej Akademii Nauk (zarazem przewodniczący Rady Programowej Kongresu) prof. JanK. Kostrzewski oraz prof. Jan Ciechanowski z Londynu. W oczekiwania zgromadzonych, w nastrój zebranych trafił bez wątpienia lepiej prof. Ciechanowski.
Prof. Kostrzewski odnotował zmiany, które dokonują się w Polsce i w kontaktach Polski ze światem. Mówił m.in.: „Usuwamy pozostałości stalinizmu, wypełniamy białe plamy. Nauka wniosła swój wkład do odbudowy kraju, uczeni nauk społecznych, mimo prób zniewolenia, bronili się skutecznie, a nawet ci, którzy dali się zwieść, uświadamiali sobie pomyłki i przechodzili do obozu wolnego od dogmatów i broniącego prawdy. Kategoria uczonych dworskich nigdy w naukach społecznych nie była zbyt liczna, a dziś przedstawiciele tych nauk angażują się na rzecz przebudowy systemu politycznego, społecznego i gospodarczego”. Największa jednak część referatu poświęcona była takim problemom globalnym jak zaludnienie globu, stan środowiska i sprawy globalne, dysproporcje w rozwoju różnych krajów. Takie dylematy współczesności ukazywał prof. Kostrzewski i nad nimi proponował dyskusję, co może i zgodne było z tytułem sesji, ale rozmijało się z zainteresowaniem zebranych w Polsce, w lipcu 1989 roku.
Prof. Jan Ciechanowski mówił natomiast o tej Polsce, która rodzi się w wyniku porozumień „okrągłego stołu” i wyborów, o Polsce stojącej w obliczu przesilenia i drogi kompromisów, która – jak to się dziś często mówi – toruje drogę do zjednoczonej Europy, i która budzi szacunek Europy swymi dokonaniami. Mówił też prof. Ciechanowski o nowych stosunkach Kraj–Emigracja i Emigracja–Kraj, o stoiskach zagranicznych wydawnictw na Międzynarodowych Targach Książki, o wydawaniu pisarzy emigracyjnych w wydawnictwach krajowych. – Może wreszcie – powiedział – będziemy mieli jedną literaturę, jedną historię i jedną naukę polską.
W tym kontekście trzeba dziś nieco inaczej spojrzeć na rolę uczonych. Winni oni przeciwstawiać się wielu obiegowym, łatwo ferowanym i często fałszywym sądom o Polsce i Polakach, powinni próbować zmieniać ten obraz niepoprawnych romantyków, niosących światu tylko kłopoty. Polska zawsze dzierżyła palmę pierwszeństwa w walce ze stalinizmem i neostalinizmem, w tej walce nie brakowało ludzi nauki i kultury. Miłosz pomylił się – wiele umysłów pozostało nieujarzmionych. Polska jest jedna i tu rozegrają się losu narodu. Polonia i Emigracja mogą tylko służyć pomocą w przemianach. A przemiany te będą w dużej mierze zależeć od ludzi nauki, od ich umiejętności rozwiązywania skomplikowanych problemów, głoszenia prawd niepopularnych, zachowania niezależności poglądów.
W trakcie pierwszej plenarnej sesji Kongresu zabrało głos kilkunastu mówców. Sala najbardziej emocjonalnie reagowała na wystąpienie uczonych ze Związku Radzieckiego, którzy na Kongresie zjawili się po raz pierwszy. Problemy Polaków na Litwie podniósł prof. Medard Czobot z Wilna, który mówił: „Byliśmy tuż za miedzą, zachowywaliśmy polskość, walczyliśmy o swoją tożsamość i było nam przykro, żerząd Polski, Towarzystwo „Polonia” nas nie widziały. Garnęliśmy się do Polski, ale ona nas nie chciała”. Niestety, naukowców Polaków jest w Wilnie bardzo mało. Wojna, okupacja, stalinowskie represje wyniszczyły inteligencję. Dziś ta inteligencja odradza się – są polskie szkoły, audycje radiowe i telewizyjne. Nie ma programu polskiej telewizji. Mówca zwrócił się z propozycją do władz polskich, aby o tej sprawie pamiętały. Polacy na Litwie gotowi są pomóc finansowo. jeżeli zajdzie taka potrzeba. Potrzeb jest w ogóle wiele – kontakty kulturalne, książki, możliwość nauki języka – oto w czym Polska może pomóc. Są też sprawy, które możemy i musimy rozwiązywać wspólnie, np. sprawy ochrony środowiska.
O podobnych problemach mówił Jan Ciechanowicz z Instytutu Pedagogicznego w Wilnie stwierdzając, że Polacy w Związku Radzieckim, mimo zachodzących przemian, są obywatelami niższej kategorii. Np. na Białorusi nie ma ani jednej polskiej szkoły, ani jednego pisma polskiego, a nawet ciągle jeszcze zdarzają się przypadki, że Polakom do dowodów tożsamości wpisuje się narodowość białoruską. Mówił także prof. Ciechanowicz o profanowaniu polskich pomników i cmentarzy, pytając dlaczego strona polska tak żywo reagująca na wszelkie przypadki profanowania pomników poświęconych np. żołnierzom radzieckim w Polsce, milczy, gdy taki los spotyka, i to na dużą skalę, pamiątki polskie? Dlaczego – pytał prof. Ciechanowicz – istnieje wspólna komisja polsko-zachodnioniemiecka ds. podręczników, a nie ma takiej komisji utworzonej wspólnie z Białorusią, Ukrainą czy Litwą, skoro tam w podręcznikach najwięcej ciągle fałszu i zakłamania. Gorbaczow (mówca nazwał go politykiem tysiąclecia) sprzyja społeczności polskiej, np. popiera tworzenie obwodów autonomicznych, ale na niższych szczeblach różnie bywa.
Na zakończenie wątku odnoszącego się do losu Polaków na Wschodzie odnotuję jeszcze dwa wydarzenia tego dnia. Prof. Maria Tarnowiecka ze Lwowa przekazała Bibliotece Narodowej swe dwie książki o Karolu Szymanowskim, a także zbiór afiszy z koncertów, w trakcie których wykonywana była także muzyka polska. Natomiast Michał Smorczewski, który przedstawił się jako szef Polonii w Moskwie, apelował gorąco do wszystkich zebranych, aby słowa zmienili w czyny – a czyny, to przede wszystkim różnego rodzaju polskie wydawnictwa, w tym także książki, na które moskiewska Polonia czeka.
Bardzo ważny problem współpracy historyków polskich i emigracyjnych podniósł w swym wystąpieniu prof. Marek M. Drozdowski. – Bez zbiorów znajdujących się w instytutach – Sikorskiego, Piłsudskiego, Hoovera i innych utrzymanie tożsamości narodowej i opracowanie najnowszych dziejów Polski byłoby niemożliwe – mówił prof. Drozdowski. Trzeba więc oddać hołd tym, którzy te zbiory stworzyli i opiekują się nimi. Teraz jednak, kiedy tyle mówimy o budowie mostów, trzeba zastanowić się, jak historycy polscy i emigracyjni wspólnie przyczynili się do opublikowaniamateriałów źródłowych znajdujących się w tych instytutach. Bez dokumentacji znajdującej się w Instytucie Hoovera w Kalifornii nie można udostępnić prawdziwej historii ruchu ludowego, bez zbiorów Studium Polski Podziemnej w Londynie nie da się rzetelnie odtworzyć epopei Armii Krajowej. Dlatego też wielkim dziełem historyków, dziełem wspólnym powinno być udostępnienie tej dokumentacji.
Jednym z ciekawszych wystąpień pierwszego dnia Kongresu było z pewnością wystąpienie prof. Zbigniewa Pełczyńskiego z Oxfordu. – Jednym z praktycznych rezultatów tego Kongresu powinno być wciągnięcie młodego pokolenia naukowców do współpracy zarówno na linii Emigracja – Kraj, jak do międzynarodowej współpracy naukowej. Uniwersytet Oksfordzki ma już w tej mierze wiele bardzo dobrych doświadczeń. Kontakty z polskimi uczelniami (głównie z UJ) istnieją od 1982 i dzięki nim 350 młodych naukowców mogło prowadzić badania w Oxfordzie.
Prof. Pełczyński zastanawiał się także nad tym, jaka powinna być przyszła rola Polonii i jak może ona pomagać Polsce. Nauka z racji swego uniwersalizmu jest najłatwiejszą dziedziną współpracy, propagowanie kultury polskiej nie jest łatwe ze względu na zbytnie jej przepojenie pierwiastkami typowo polskimi (profesor, acz z wahaniem, użył nawet słowa „szowinizm”), ale i to można zmienić, gdyby kultura polska stawała się bardziej uniwersalna. Usprawnianie działalności różnych instytucji – to kolejne możliwe pole wspólnych działań. Za sprawę najważniejszą uznał jednak mówca pomoc w budowie społeczeństwa obywatelskiego w Polsce, w budowie infrastruktury demokracji, której nie można odgórnie zadekretować. Demokracja będzie się tworzyć i umacniać wówczas, gdy partykularne interesy włączone zostaną do celów ogólnospołecznych i ogólnonarodowych. Przybliżanie doświadczeń krajów demokratycznych może być ważnym elementem pomocy w budowie społeczeństwaobywatelskiego.
Podczas przerwy obrad w kuluarach otwarto przygotowaną przez Bibliotekę Narodową, niewielką, ale bardzo interesującą wystawę „Z dorobku uczonych polskiego pochodzenia (1945-1989)”. Niestety, prawie nic więcej w kuluarach nie działo się. Jedynie Uniwersytet Warszawski próbował zagranicznym gościom zaprezentować coś ze swych badań naukowych i zorganizował stoisko, w którym sprzedawano album poświęcony wykopaliskom w Egipcie. Album cieszył się dużym powodzeniem. Polska Akademia Nauk i inne placówki naukowe jakoś nie pomyślały o zaprezentowaniu swego dorobku. Zwracało na to uwagę wielu gości, którzy chcieli nie tylko poprzez referaty zapoznać się z ważniejszymi i ciekawszymi polskimi osiągnięciami naukowymi.”

* * *

18 lipca „Życie Warszawy” komunikowało:

III Kongres Uczonych Polskiego Pochodzenia obraduje
Pierwszą dyskusję o uniwersalnych i narodowych tendencjach rozwoju kultury zdominowały jednak problemy Polaków na Wschodzie. W ogóle uczeni polskiego pochodzenia, którzy przyjechali ze Związku Radzieckiego zabierają głos najczęściej. Nie można się temu dziwić gdyż jest to dla nich pierwsza okazja, by przedstawić swe problemy, wyniki prowadzonych badań, a nierzadko po prostu wylać morze nagromadzonego żalu. Gwiazdą Kongresu stał się bez wątpienia oblegany przez dziennikarzy prof. Jan Ciechanowicz z Wilna. Nie wiem, czy po zakończeniu obrad potrafi zliczyć, ilu wywiadów dla prasy, radia i telewizji udzielił. On też pierwszy wprowadził temat emanowania kultury polskiej na Wschód, do Rosji. Wskazywał na to polski rodowód całej plejady twórców rosyjskich (z ciekawostek odnotować warto: Dostojewscy polska rodzina herbu Radwan, ród Puszkinów herbu Szeliga, Strawińscy ród herbu Sulima). Z wielu tezami wystąpienia prof. Ciechanowicza można polemizować (to tak jakby przywołać dyskusję kim był Szopen – Polakiem czy Francuzem), ale faktem jest, że nad niektórymi postawionymi przez referenta problemami warto się zastanowić. Jakie np. czynniki spowodowały, że w ciągu wieków tyle rodzin polskich uległo rusyfikacji a wybitnych Rosjan, którzy się spolszczyli było niewielu (inaczej te relacje układały się, gdy idzie o Niemców czy Żydów).
Dr Romuald Brazis z Wilna z wykształcenia fizyk, specjalista od półprzewodników wygłosił na Zamku Królewskim referat na temat zupełnie nie związany ze swąprofesją. Mówił o motywach polskich w kulturze i oświacie na Litwie po włączeniu jej w skład ZSRR. Charakteryzując poszczególne dziesięciolecia (od roku 1939) ukazywał jak zdziesiątkowana została polska inteligencja, jakie etapy likwidacji bądź zastoju przeżywało polskie szkolnictwo, w jakich okresach możliwe było, mimo wielu przeszkód, kształcenie młodej polskiej inteligencji. Pokazywał jak odcinanie od języka polskiego powodowało jednocześnie odcinanie Litwinów od ich własnej kultury i historii (tak wiele źródeł historycznych jest przecież w języku polskim). Mówca stwierdził także, że dziś polska kultura i polski język na Litwie to czynniki aktywizujące demokratyczne przemiany, że polskie środowiska intelektualne (grupa uczonych to zaledwie kilkadziesiąt osób) zaczynają integrować się.
Jako wydarzenie tego dnia obrad wypada odnotować także wystąpienie prof. Wiaczesława Werenicza z Białoruskiej Akademii Nauk. O sytuacji Polaków na Białorusi wiele już powiedziano w trakcie Kongresu – największa liczbowo Polonia nie ma ani jednej polskiej szkoły i dopiero obecnie powstały pierwsze klasy z językiem polskim, nie ma ani jednego pisma wydawanego po polsku. Tymczasemwłaśnie prof. Werenicz, który sam o sobie mówi, że jest Poleszukiem nie Polakiem już w roku 1962 zorganizował zespół badawczy zajmujący się badaniami językoznawczymi wśród skupisk Polaków w Związku Radzieckim. Dzięki tym badaniom (ostatnio prowadzonym wspólnie z uczonymi polskimi) powstało już kilka tomów studiów nad polszczyzną Kresów Wschodnich. (Rozmowę z prof. Wereniczem zamieszczamy oddzielnie).
Z tego niezwykle interesującego wystąpienia odnotowuję więc jeszcze tylko ogólną ocenę sytuacji Polaków i perspektywy rozwoju kultury i języka polskiego w Związku Radzieckim. Zdaniem prof. Werenicza Litwa, Łotwa i Estonia stworzyły już warunki do rozwoju polszczyzny i kultury polskiej; na Białorusi są na to dopiero szanse. W tej republice sytuacja jest trudna. Białorusini nigdy jako naród nie potrafili zrealizować swego programu i obronić w pełni swej tożsamości. Obecnie atmosfera ożywia się dzięki ruchom młodzieżowym. Naród, który nie potrafił obronić własnej tożsamości nie potrafi zrozumieć dążeń innych – powiedział prof. Werenicz. Ale sytuacja zmienia się.
Janina Paradowska

* * *

W tym też czasie „Dziennik Bałtycki” zamieścił następujący tekst:

Litwo, Ojczyzno moja!...
Po raz pierwszy w powojennych dziejach naukowcy Polacy ze Związku Radzieckiego wspólnie z przedstawicielami innych państw uczestniczą w Kongresie Uczonych Polskiego Pochodzenia, który odbywa się w Polsce po raz trzeci. Wasze wystąpienia są przyjmowane nie tylko z uwagą, ale i z ogromną emocją, zarówno przez kolegów z kraju, jak i z Zachodu, którzy od dawna upominali się o Wasze uczestnictwo przy wspólnym stole. Muszę jednak stwierdzić, że gwiazdą tego kongresu jest właśnie pan. Pana dotychczasowe wystąpienia były przyjmowane owacjami. Tę rozmowę przerywają nam co chwilę koledzy dziennikarze z gazet, z radia i telewizji, proszący o wywiady, a także naukowcy pragnący kontaktu. Może to przyprawić o zawrót głowy.
– To przejdzie, to minie bardzo szybko, gdy tylko wrócę do siebie. Doskonale też zdaję sobie sprawę, że bynajmniej nie wszyscy oceniają pozytywnie moje wypowiedzi. Są tacy, którzy mnie nie znoszą, nawet nienawidzą, posuwają się do najgorszych kroków, aby mnie zniszczyć. Ja sam zaś wcale nie wszystkim chcę się podobać – chcę się podobać jedynie ludziom uczciwym i rozumnym. Cieszymy się, cała nasza dziesiątka z Wilna, przyjęciem jakie nas tu spotyka i samym zaproszeniem do Polski po latach nieistnienia. W poprzednich kongresach nie braliśmy udziału, zamknięte społeczeństwa nie lubią bowiem bezpośrednichkontaktów między ludźmi. Dopiero teraz dojrzeliśmy do stwierdzenia, że poprzednia droga zaprowadziła nas w ślepy zaułek. Próbujemy się z niego wydobyć, a jedyną drogą jest demokracja, sprawiedliwość, wolność i otwarcie na świat.
– W pana przypadku ta droga była kamienista. Obserwowałam tu, z Warszawy, pana kampanię wyborczą o mandat deputowanego do Rady Najwyższej ZSRR. Zwyciężył pan zostając pierwszym polskim deputowanym, ale wcześniej był pan publicznie opluwany i szkalowany.
– W ulotkach i prasie, oficjalnej i nie tylko, w propagandzie ustnej używano takich epitetów jak: czerwony bandyta, polski faszysta, piłsudczyk, rosyjski sługus...
– ...ponieważ kandydował pan z ramienia „Jedinstwa”, rosyjskiej organizacji, powstałej w opozycji do litewskiego Sajudisu.
– Stanowczo prostuję to nieporozumienie, które jest upowszechniane w Polsce, przypuszczam za sprawą przeciwników nie tylko moich, ale i tego, co ja reprezentuję. Nigdy nie byłem członkiem „Jedinstwa”, ani nie zostałem wysunięty przez tę organizację. Moją kandydaturę zgłosiły – zgodnie z ordynacją wyborczą – zespoły pracownicze 17 polskich instytucji na Litwie, głównie szkół. Zostałem wybrany głosami Polaków, w swoim okręgu wyborczym otrzymałem ponad 60 proc. głosów wygrywając z kontrkandydatem, sekretarzem generalnym Sajudisu, Czepaitisem. Prawdą jest natomiast, że „Jedinstwo” utworzyło Społeczny Komitet Obrony Jana Ciechanowicza. Bronił mnie w Wilnie, wysyłał wiele depesz do Moskwy, nie pozwolił mnie wykończyć. Ale i tak zostałem zwolniony z funkcji prodziekana języków obcych w instytucie – wystarczyło 5 fałszywych donosów... Rozumiem jednak doskonale, że jest to cena za unikanie poddania się owczemu pędowi.
– Czyli za nieuczestniczenie w Sajudisie?
– Nie tylko. Głównie za niepodzielanie nastrojów szerokich mas, bo te nastroje nie zawsze muszą być racjonalne. To, co się działo na Litwie w pierwszym okresie euforii, dalekie było od racjonalności.
– Zdumiewa mnie ciągle niechęć Polaków z Litwy do Sajudisu, Ruchu na Rzecz Przebudowy. Teoretycznie przecież powinniście być razem. Na taki ruch czekaliście przez lata.
– I na początku otwarliśmy mu serca, przylgnęliśmy do niego, lecz bardzo szybko wystąpienia działaczy Sajudisu, prasy, przekonały nas, że jest to ruch narodowolitewski, w którym tendencje antypolskie są bardzo wyraźne. Potwierdził to pierwszy zjazd Sajudisu w październiku ubiegłego roku, który zawierał antypolskie akcenty, łącznie z rezolucjami. Protestowano m.in. przeciwko retransmisji polskiej telewizji w Wilnie, przeciwko otwarciu polskiego konsulatu i ośrodka kultury i informacji. Proszę sobie wyobrazić, że 800 pracowników naukowych, a więc ludzi na najwyższym poziomie intelektualnym złożyło podpisy za ograniczeniem dostępudo informacji pewnej grupie mieszkańców Litwy, czyli przeciwko dopuszczeniu polskiej telewizji na teren Wileńszczyzny. Do dziś mnożą się apele o otwarcie w Wilnie szwedzkiego konsulatu, a równocześnie są organizowane protesty, z manifestacjami włącznie, przeciwko polskiemu. Propozycja otwarcia polskiego konsulatu pojawiła się w momencie, gdy Litwini bardzo podkreślali pragnienie otwarcia na świat. Był on pierwszą placówką dyplomatyczną w Wilnie, symbolem tego otwarcia, a jednak blokują go do dziś.
– Skąd się to bierze?
– Z całej wspólnej historii, którą oni przedstawiają jako polską dominację, polskie panowanie. W okresie powojennym mieli okazję „rewanżu”. Szowinizm litewski i szowinizm rosyjski zgodnie nas uciskały. Polacy przez cały czas byli chłopcami do bicia. Każdy przejaw godności i tradycji narodowej ze strony Polaków był ogłaszany za objaw polskiego nacjonalizmu. Polacy byli poniewierani, ograniczani, dyskryminowaniu w najważniejszych sferach życia ekonomicznego, społecznego i kulturalnego. Na Litwie, gdzie Polacy mają się najmniej źle ze wszystkich republik związkowych, absolwentów uczelni na tysiąc zatrudnionych jest wśród nich 6 razy mniej niż wśród Litwinów, 4 razy mniej niż wśród Rosjan i 2 razy mniej niż wśród Białorusinów. Razem z Cyganami jesteśmy na ostatnim miejscu. Jest to skutek świadomej i celowej polityki aparatu biurokratycznego w powojennych dziesięcioleciach.
– Ale tam są polskie szkoły! W tej jedynej z republik radzieckich.
– Powtarzam, w innych republikach jest jeszcze gorzej. Na Litwie pracuje już tylko 88 szkół polskich, dokładnie jedna trzecia z tych, które otwarto jeszcze w czasach stalinowskich. Oskarżają nas, że Polacy sami nie posyłają do nich dzieci. To prawda. Bo wszystkie drzwi zamykają się z hukiem przed ich absolwentami. Wśród studentów jest obecnie czterokrotnie mniej Polaków niż wynikałoby to ze struktury narodowościowej republiki. Na egzaminach wstępnych Polacy są często ścinani tylko z powodu swojej narodowości. Po drugie, szkoły polskie są najmniej dofinansowane, najbardziej zaniedbane. Przytoczę tu dane opublikowane przez pismo „Sowitskaja Litwa”: w polskich rejonach produkcja na głowę ludności jest dwukrotnie wyższa niż w rejonach etnicznie litewskich, natomiast dotacje socjalne były dotychczas dwukrotnie niższe niż na przeciętną głowę litewską. Oto, co mówią liczby, nie tylko nasze odczucia. Stąd nasz protest i zdecydowanie – będziemy walczyć do końca, bo zrozumieliśmy, że nie możemy oczekiwać gestów dobrej woli, ani od władz, ani od partii, ani od wpływowych organizacji nieformalnych w tym Sajudisu. W prasie litewskojęzycznej, w propagandzie, ciągle jest kontynuowana nagonka antypolska. Raz jest to wileńska AK, innym razem Związek Polaków na Litwie czy tzw. białe plamy. Nadal odmawia się nam możliwości bycia sobą.
Nie obawia się pan mówić tego głośno?
– Nie musi się bać człowiek, który broni prawdy, sprawiedliwości i praw ludzkich.
– Nie byłabym tego wcale pewna.
– Wielokrotnie mówiłem o tym publicznie w Wilnie. I – jak pani widzi – nic się nie stało. Bo to, co ja mówię, jest niczym w porównaniu z tym, co mówią Litwini broniąc własnych interesów, dążąc do własnych celów. Mamy dziś taki okres zmian, kiedy wszyscy mówią to, co myślą i to, co chcą powiedzieć. Często są to zdania absolutnie przeciwstawne i w pewnym zakresie już się nauczyliśmy szanować prawo czynienia tego. Uważam to za pierwszy krok do autentycznej demokracji i pluralizmu.
– I godzi się pan z tym, że ciągle oskarżają pana o dwulicowość, czego dowodem ma być nazwisko, jakie ma pan wpisane w dowodzie osobistym.
– Zawsze broniłem godności ludzkiej i czynię to obecnie jako deputowany ZSRR. Złożyłem ostatnio w Radzie Najwyższej Litwy rezolucję, projekt prawnego przywrócenia autentycznych nazwisk ludziom, którym zmieniano je niegdyś siłą. Ja urodziłem się w 1946 r. w tej części Wileńszczyzny, którą władze stalinowskie przyłączyły do Białorusi. Przemocą zmieniano polskie imiona i nazwiska: Jan na Iwan, Józef na Josif, Jerzy na Jegor. Mojemu ojcu także zmieniono imię i nazwisko: Ciechanowicz na Tichonowicz. Brzmienie mojego imienia i nazwiska nie jest więc argumentem przeciwko mnie, lecz dowodem dyskryminacyjnej polityki w stosunku do Polaków. Jestem przekonany, po rozmowach z władzami i działaczami Sajudisu, że mój projekt zostanie niebawem przyjęty jako obowiązujące prawo. Będzie to miało duże znaczenie moralne jako element obrony godności ludzkiej, a skorzystają z niego także Litwini i Białorusini, nie tylko Polacy.
– Pytanie najważniejsze: czego chcą obecnie Polacy na Litwie?
– Żebyśmy byli równi wśród równych w nowej suwerennej Litwie, żeby nie rezerwowano dla nas roli białych Murzynów. Nie chcemy być wrogami Litwy, a robiono z nas wrogów przez upośledzenie. Przypomnę zdanie Seneki: „tylu wrogów, ilu niewolników”. Nie chcemy być ani wrogami, ani niewolnikami. Uważamy, że droga do tego wiedzie przez polski okręg autonomiczny w składzie republiki litewskiej, czyli przez samorząd lokalny w sferze ekonomiki, oświaty i kultury. Nie jest to żaden separatyzm – podobne obwody mają inne narodowości, znacznie mniej liczebne od Polaków. Autonomia byłaby pierwszym krokiem ku rzeczywistemu równouprawnieniu, bez niej będziemy dyskryminowani nadal. Nikomu nie życzymy źle. Pragniemy, by Litwinom, Rosjanom, Białorusinom, Żydom, Karaimom, Ukraińcom, wszystkim mieszkańcom Litwy powodziło się dobrze, żeby szanowano ich godność narodową. A dla siebie chcemy dokładnie tego samego.
– Zakłada to konieczność porozumienia. Czy widzi pan taką możliwość?
– Zaczynają się ostatnio pojawiać znaki, że Polacy, Rosjanie i Litwini, podstawowe grupy etniczne Litwy, mogą znaleźć wspólny język w rozwiązywaniu najbardziej palących problemów. Po okresie euforii rewolucyjnej następuje okres powrotu do rozsądku i rozwagi . Jedną z tych oznak jest np. artykuł profesora Uniwersytetu Wileńskiego, Czekmonasa w jednym z pism Sajudisu o konieczności poszanowania odrębności narodowej Polaków, o ich prawie do własnej kultury i dostępu do oświaty. Kilka pojednawczych gestów wykonał pierwszy sekretarz KC KP Litwy, Algirdas Brazauskas. My także wyciszyliśmy w swoim środowisku zbyt ostre wystąpienia. Wydaje się, że i Rosjanie skłaniają się ku kompromisowi.
Rozmawiała:
Alicja Basta”.

Powyższy wywiad ukazał się także z pewnymi zmianami w „Trybunie Opolskiej” nr 172 (26 lipca 1989) oraz w „Gazecie Olsztyńskiej” (6 sierpnia 1989), w rzeszowskich „Nowinach” (25 lipca 1989). Okazało się, że „komunistyczna” lewica jest bardziej mądra i patriotyczna niż „prawicowa” „Solidarność”, która lansowała w Polsce tylko litewskich agentów KGB.

* * *

Tygodnik Współczesny Argumenty” nr 29 (16.VII.1989):

Na Litwie – ziemi ojców
Marceli Kosman
Kiedy znalazłem się na sali, zjazd obradował od pół godziny i przemówienie wygłaszał prezes Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego Polaków na Litwie Jan Sienkiewicz, pełniący tę funkcję społecznie (od zebrania organizacyjnego w dniu 5 maja ubiegłego roku) obok zawodowej – kierownika Działu Propagandy w redakcji „Czerwonego Sztandaru”. Wcześniej na dworcu spotkałem dwie osoby przybyłe w tym samym celu do Wilna – przedstawicieli polskiej społeczności w łotewskim Dyneburgu. I wtedy zaczęły się dla mnie spotkania z rzeczywistością, chociaż trwają one już od ćwierćwiecza, kiedy przygotowywałem pracę doktorską o czasach odległych, ale przecież jej bohater, Wielki Książę Witold, to dziś czołowa postać Litwy. I tak trwa przez lata wędrówka po wiekach minionych ostatnimi czasy coraz bardziej osadzana w realiach teraźniejszości.
Zjazd zorganizowany został w uroczystej oprawie w okazałym gmachu Związków Zawodowych, który na te dwa dni – 15 i 16 kwietnia – został oddany do dyspozycji SSKPL. Budowla o charakterze pałacowym powstała w pobliżu stoku wzniesienia ku ulicy P. Cwirki; z drugiej – górzystej strony teren przylega do Wielkiej Pohulanki, dziś ul. Basanawicziusa. Trzydzieści kilka lat temu znajdował się tam cmentarzewangelicki, wspólny dla kalwinów i luteran; teraz jego miejsce zajmuje Pałac Ślubów.
Piszę o tym, gdyż obecnym nie było obojętne, gdzie obradują, jakie cienie przeszłości im towarzyszą, z jakiego materiału wykonane zostały okazałe schody budowli. Historyk potrzebuje dystansu czasowego dla wyważonej oceny wydarzeń, zachowuje trzeźwy stosunek wobec faktów, a przede wszystkim winien je ustalać – z perspektywy czasowej. Nie zawsze to jest możliwe, bo przecież trudno uchylać się od opinii na temat swoich czasów, zresztą angażują się na Litwie tu dziś wszyscy, szczególną zaś rolę odgrywają badacze przeszłości. Jeszcze niedawno możliwości ich były ograniczone, toteż z zadowoleniem przyjmowali publikacje na temat ich kraju ukazujące się w Polsce, choć nie zawsze godzili się z ich treścią.
Historia w Wilnie ustawicznie ociera się o nas. W witrynach sklepowych widziałem hasło: Witold był abstynentem! Był. Obawiał się w napojach gorących trucizny, zresztą nie gustował w nich podobnie jak stryjeczny jego brat Jagiełło. Ten jednak nadal pozostaje w cieniu i to znacznym. W gronie intelektualistów nad Wilią świeżo opowiadano mi z całą powagą, jak to Witold ochrzcił swój kraj – a że sporo lat tamtym sprawom poświęciłem i kilka książek o chrystianizacji Litwy napisałem, nie mogłem nie dorzucić słów prawdy na temat roli tego, z którego imieniem wiąże się wiekopomna dla państwa decyzja z roku 1385.
Wykład historii, kiedy nadmiernie służy celom aktualnym, gdy idzie w kierunku legendy – źle służy rzeczywistości. Skoro zaś o Jagielle mowa, to Litwini w ostatnim stuleciu potępiali go za... sprzedaż interesów kraju, a u nas tymczasem znaczna część społeczeństwa pozostaje pod urokiem niechętnego całej dynastii Pawła Jasienicy, wedle którego król Władysław pamiętał nie o koronie lecz o sprawach bliskiej sobie zawsze ojczyzny. Przykładem nie do obalenia miała być postawa monarchy tuż po Grunwaldzie.
Skoro o bitwie mowa, to jeszcze jeden szczegół. Zwiedzałem wielokrotnie zamek w Trokach, rezydencję Witolda zbudowaną na jednej z wysepek przepięknego jeziora Galwe w Trokach, świeżo jednak – pod wpływem gorzkich uwag naszych turystów – uważniej przyjrzałem się eksponowanej tam mapie bitwy z dnia 15 lipca 1410 r. I rzeczywiście, na szkicu mamy wojska krzyżackie, a z drugiej strony sprzymierzone. Z tym, że imiennie wskazano tam tylko oddziały litewskie i pułki smoleńskie. A byli jeszcze inni, byli. Wiele więc do zrobienia mają moi litewscy koledzy i wierzę, że jako badacze wnikliwi i obiektywni podejmą wyzwanie chwili. W kwietniu br. w Wilnie powstało Towarzystwo Historyczne, myśli się o popularnych pracach, o czasopiśmie.
Ze strony polskiej wiele już w tym kierunku zrobił „Czerwony Sztandar”, na jego łamach sam pisałem przed kilkunastoma miesiącami właśnie o Jagielle w opinii potomnych, a redakcja nadała tekstowi tytuł „W interesie obojga narodów”.O potrzebie edukacji historycznej świadczą też nie pozbawione emocji, a jakże szczere, listy polskich czytelników, którzy bronią swej przynależności narodowej. Ostatnio kilka artykułów poświęconych drażliwym kwestiom narodowym w czasach niedawnych ogłosił świetny znawca stosunków polsko-litewskich w XIX i XX wieku prof. Piotr Łossowski. Potrzeba polemik, ale prowadzonych przez ludzi kompetentnych, tych zaś i w Wilnie i u nas nie brakuje.
Gdyby zamknąć się na sali obrad w ową pamiętną sobotę i niedzielę, a potem po spotkaniu wieczornych gospodarzy z gośćmi zaraz opuścić Wilno, można by przedłożyć czytelnikom patriotyczno-optymistyczny reportaż. Ale ja zaraz nie wyjechałem, pozostałem jeszcze tydzień, dzieląc czas między Archiwum Historycznym na ulicy Dobrej Rady i rozmowy. Było ich wiele, z Polakami i Litwinami, reprezentantami rozmaitych orientacji po tej i po tamtej stronie.
Do zjazdu dochodziło środowisko Polaków na Wileńszczyźnie systematycznie, z uporem określonym u nas mianem litewskiego, z brawurą charakterystyczną dla naszego kraju. Organizatorzy nie żałowali własnego zdrowia. Jan Sienkiewicz ma zaledwie 33 lata i spala się w pracy, jest wizjonerem jakich w naszych dziejach nie brakowało. Skupia obok siebie ludzi może nawet nie zawsze starszych, podobnie jak on trzeźwo myślących pasjonatów. Niektórzy mają znaczne doświadczenie w pracy zawodowej – są tam nauczyciele, prawnicy, naukowcy, słowem inteligencja przeważnie w pierwszym pokoleniu, pochodzenia chłopskiego. Podobnie – przypomnijmy było sto lat wcześniej, kiedy budził się młody ruch narodowy litewski, pośród ludzi biednych, za to twardych i bezkompromisowych. Ileż oni zrobili!
Pisząc ważę każde zdanie. Nie chciałbym wchodzić w drażliwe sprawy, które muszą ostatecznie rozwiązać ci, którzy tam żyją. Jedni – bo chcieli widzieć Wileńszczyznę w ramach państwa litewskiego, i jesienią 1939 r. tak się stało, drudzy – bo pozostali i na zjeździe umieścili hasło: „Ziemia ojców – naszą ziemią”. Po obu stronach flagi trójkolorowa litewska i biało-czerwona oraz emblemat spotkania z tymi samymi ojczystymi barwami.
Trudno ustalić dziś liczbę Polaków na Litwie, bo też przynależności narodowej nie da się zadekretować. Oni sami – ostrożnie podają 250-300 tysięcy; bliższych danych powinien dostarczyć spis powszechny przeprowadzony w pierwszym kwartale tego roku – energicznie odcinają się od określenia „Polonia”. Bo też nie są to żadne Polonusy, którzy gdzieś za ocena wywędrowali i stali się Amerykanami polskiego pochodzenia. Oniczują się Polakami u siebie, od wieków, przy tym lokalnymi obywatelami swojego państwa. Oczywiście w grę wchodzą delikatne kwestie związane z przemianami aktualnie dokonującymi się w Związku Radzieckim i w tworzących to państwo republikach.
Stowarzyszenie, które wchodziło dotąd w skład struktury organizacyjne przy Litewskim Funduszu Kultury, w przededniu zjazdu liczyło ponad 12 tysięcy członków, przede wszystkim tam gdzie polszczyzna miała najsilniejsze tradycje i swoje zwarte skupiska: prym wiodą rejony (Litwa, podobnie jak pozostałe republiki nadbałtyckie ZSRR nie posiada obwodów) wileński i solecznicki, każdy z 50 kołami; samo Wilno liczy ich 30. Nic dziwnego, skoro jeszcze w 1941 r. zamieszkiwało tam 50,7 proc. Polaków i 28,1 proc. Litwinów, pozostali to Żydzi (16,2 proc.), Rosjanie i Białorusini. W 1931 r. Polaków notowano 65,9 proc., Litwinów 0,8 proc., Żydów 28 proc. W 1951 r. do polskości przypisano 20 proc., w 1979 r. 18 proc. Rubryka rosyjska w tymże roku mówi o 22,2 proc., litewska 47,3 proc., białoruska 6,4 proc., ukraińska i żydowska po 2,3 proc.
Po 10 kół SSKPL istnieje w rejonach trockim i święciańskim, dwa w szyrwinckim, po jednym w ignalińskim i w Kownie. W referacie sprawozdawczo-programowym Sienkiewicz stwierdził: „Przeszliśmy w ciągu roku twardą szkołę: szkołę aktywności społecznej, zaangażowania, współdziałania, świadomości politycznej. Może tylko metody tej nauki mogły być łagodniejsze, ale to już inny temat. Okazało się nagle, że mamy pośród siebie wspaniałych ludzi, energicznych działaczy, niestrudzonych organizatorów.”
Dalej padły nazwiska, kwitowane burzą oklasków, a w jednym wypadku długotrwałą owacją. Bo też symbolem stał się wybór Polaka, jako jedynego z 57 deputowanych z republiki do Rady Najwyższej ZSRR: W ostatecznej turze majowej obok Jana Ciechanowicza, którego sukces nastąpił po nie mającej precedensu, pełnej ognia kampanii (nie ominęła ona nawet ambony kościelnej), w szranki staje także Anicet Brodawski, dyrektor sowchozu. W maju i on został wybrany (dopisekM.K.). Dał on się poznać z trybuny zjazdowej. W sumie dyskusja była ożywiona, niewiele głosów (przeważnie gości) miało charakter okolicznościowy, poruszano z pasją problemy nurtujące społeczność polską, wylewano żale. Zabierali głos również przedstawiciele władz politycznych, państwowych i organizacji społecznych Litwy, ambasady polskiej w Moskwie, konsul generalny w Mińsku, a także sekretarz generalny Towarzystwa Łączności z Polonią Józef Klasa. Piękne słowa Jerzego Waldorffa o tradycji i współczesności o Wilnie i Mickiewiczu zostały przyjęte burzą oklasków, zebrani powstali z miejsc.
Zresztą momentów podniosłych nie brakowało. Po dwakroć zabrzmiała „Rota”, która okazuje się nieśmiertelna, a w niej słowa nieco sparafrazowane: „Nie będzie nikt już pluł nam w twarz, ni dzieci nam tumanił...” Mocne słowa, nie należy się jednak na zdesperowanych ludzi obrażać. Zresztą klimat sprzyjał – mimo wysokiej często temperatury, wypracowywaniu właściwych metod, drogi do współpracywszystkich narodów zamieszkujących dzisiejszą Litwę, szukaniu tego co łączy. Nie łudźmy się – zadanie to niełatwe.
Lepsze jednak ukazywanie nawet jątrzących ran, niż fetowanie pozornych zwycięstw i eksponowanie wysokiej świadomości narodu zwartego od Bałtyku po Kaukaz. Organizatorzy zjazdu przedstawili propozycję przekształcenia SSKPL w Związek Polaków na Litwie i taka decyzja została przez delegatów przyjęta. Wymaga teraz zatwierdzenia ze strony władz państwowych. Trudno przecenić rolę „Czerwonego Sztandaru” w życiu społeczności polskiej na Litwie, choć niejedna gorąca głowa miała za złe gazecie, że jest zbyt... ugodowa. Wykazywała ona umiar i rozsądek, ale nie milczała, kiedy trzeba, a sytuacja na to pozwalała – tak było za czasów zmarłego w ubiegłym roku Stanisława Jakutisa, tak jest też obecnie, kiedy stanowisko naczelnego redaktora zajmuje Zygmunt Balcewicz, uprzednio wiceprezydent Wilna i funkcjonariusz służb specjalnych ZSRR. Tymczasem na krótko przez zjazdem rozpoczął się kolejny etap uderzenia z drugiej strony, w numerze z 4 kwietnia (rubryka pod znamiennym tytułem „Przedruk bez komentarza”) podano tekst memorandum powołanej do życia Koordynacyjnej Rady Organizacji Młodzieżowych Litwy:
„Dając wyraz zaniepokojeniu sytuacją w Litwie Południowo-Wschodniej, duchową oraz kulturalną asymilacją zamieszkałych tam narodowości, świadomi tego, iż ludzie wszystkich narodowości mają prawo uczyć swe dzieci w języku ojczystym, apelujemy do kierownictwa KC KP Litwy oraz rządu, jako ludzi, którzy muszą i mogą troszczyć się o sprawy całej republiki, zwrócić szczególną uwagę na problemy tego regionu.Sądzimy, iż Litwini, Białorusini, Polacy mają mieć pod dostatkiem szkół narodowych, kościołów, innych instytucji kulturalnych. Z myślą o tym, aby zaspokoić słuszne żądania wszystkich mieszkańców twierdzimy, iż jedynie odrodzona narodowa kultura litewska zadecyduje też o rozwoju kultur mniejszości narodowościowych tego regionu. Proponujemy: 1) Opracować program odrodzenia narodowego Litwy Południowo-Wschodniej. Głównym jej celem ma być integracja Litwy Południowo-Wschodniej do życia duchowego i kulturalnego całej republiki. 2) Położyć kres zamykaniu szkół narodowych (tzn. litewskich – MK), 3) Zastosować środki nadzwyczajne dla stworzenia pomyślnych warunków dla młodych, wykształconych w Litwie specjalistów przybywających do pracy w Litwie Południowo-Wschodniej (tzn. na obszarach o przewadze ludności polskiej – MK). 4) Położyć kres polityce izolacji kulturalnej rejonów Litwy Płd-Wsch. prowadzonej przez rejonowe komitety partii oraz organy władzy terenowej. Odwiedzać je mają teatry, zespoły, mają się odbywać spotkania z przedstawicielami literatury i sztuki. 5) Ocenić podżegawczą postawę redakcji gazety „Czerwony Sztandar” w kwestii narodowościowej. Zacząć ją wydawać w językach litewskim, polskim i białoruskim. 6) Ponieważ Litwa nie jest państwemfederacyjnym, nie mogą być proklamowane w niej okręgi autonomiczne. Dlatego też mające miejsce „proklamowanie autonomii” (chodzi o gminy polskie, co zostało zainicjowane w rejonie solecznickim – MK) uważamy za akty bezprawia, skierowane przeciwko republice litewskiej i podżegające niezgodę narodowościową. Uważamy, iż należy ukarać osoby, które inspirowały te wydarzenia. Życiem rejonów nie powinny zarządzać osoby, wrogo usposobione i działające przeciwko Litwie, oraz jej ustawom...”
W zakończeniu autorzy wyrażają nadzieję, że po realizacji ich postulatów „sytuację da się naprawić”, opowiadają się ponownie za „odrodzeniem narodowym Litwy Płd-Wsch. i zaraz dalej – optują za „wolnością duchową i kulturalną wszystkich narodowości”.
8 kwietnia tygodnik „Literatura ir Menas” ogłosił list do I sekretarza KC KP Litewskiej SRR, sygnowany przez szereg organizacji (niektóre później odcięły się od sprawy, twierdząc, że nie upoważniały nikogo do włączania swych podpisów) zawierający kolejne mocne oskarżenia pod adresem „Czerwonego Sztandaru” w imieniu społeczeństwa litewskiego. List kończy się wezwaniem do powołania specjalnej komisji dla oceny działalności polskojęzycznej gazety i zmian osobowych w jej redakcji. „Sztandar” znowu przedrukował tekst w rubryce „Bez komentarza” z 9 kwietnia. W ożywionej działalności publicznej republiki można zauważyć różneodcienie i barwy, co samo w sobie jest zjawiskiem naturalnym, stanowi też wyraz kultury politycznej poszczególnych grup – jedni są brutalnie szczerzy, inni mają doświadczenie w zakresie dyplomacji. Stąd wzajemne zapewnienia o dobrych intencjach, gwarancjach. Nikt – niemal – nie chce przemocy, stosowania siły, każdy zapewnia wszystkim swobodę.
Kurtuazja przebijała z przemówień gości litewskich na zjeździe. Szef Sajudisu prof. Wytautas Landsbergis w skierowanej depeszy powiedział o Litwie: „jest ziemią naszych i waszych ojców, jest nadzieją naszej i waszej wolności. Idąc tą drogą potykamy się niestety jeszcze o stare urazy, nie umiemy pozbyć się podejrzliwości, nieufności. Obejść się by nam bez takich rozdrażniających posunięć, jak wieloznaczne rady, na przykład o zmianie kierownictwa gazety, albo zbyt jednoznaczna ozdoba naszego zaproszenia. Sami tracimy tylko chodząc tak obok siebie z czapkami na bakier. Z nadzieją na czas, gdy staniemy się mądrzejsi po coraz mniejszej szkodzie”.
Święte słowa. Tylko jak te czapki poprawić – to cały problem. Nic dziwnego, że zjazd obradował w delikatnej aurze. Można było usłyszeć wiele o ekstremie litewskiej symbolizowanej przez Towarzystwo „Vilnija”, propagujące tezę o zamieszkiwaniu Litwy nie przez Polaków ale przez spolonizowanych Litwinów, których należy przywrócić „na ojczyzny łono”. Jakimi sposobami – radzi cytowane wyżej pismoorganizacji młodzieżowych. Nawiasem mówiąc spotkało się ono z poważnymi zastrzeżeniami również w środowiskach litewskich. Podczas dyskusji zjazdowej cytowano wypowiedź Algirdasa Brazauskasa: „Podzielam odczucie pewnej krzywdy, jakie mogło się zrodzić wśród Polaków, gdy zaczęto upowszechniać teorię, że miejscowi Polacy – to rzekomo spolonizowani Litwini. Nie możemy tej tezy tolerować. Ludność polską Litwy należy uważać za rdzenną”.
Obserwowałem z uwagą przebieg obrad i wyprowadziłem podstawowy wniosek. Rzeczywiście ostatnimi czasy – już po falach odpływu do Polski w 1945 r. i 1957 r. oraz później – pustka inteligencji została wypełniona przez młode dynamiczne pokolenie; są to ludzie wytrwali, bo trwale związani z ziemią ojców. Nie mają racji ci, którzy uważają, że pozostała na Litwie społeczność polska reprezentuje niski poziom intelektualny. Nawet ci, bez wyższego wykształcenia potrafią znaleźć się bez kompleksów między ludźmi z dyplomami i nierzadko nad nimi górują. Nie brakuje pośród nich indywidualności, talentów literackich. A smutno, że jednostronne spojrzenie często pochodzi od potomków również chłopstwa – litewskiego, wśród którego przed stu laty rozwinęły się idee odrodzenia narodowego.
Do rozwiązania pozostają kwestie natury zasadniczej – postulowana przez niektórych uczestników zjazdu autonomia czy nawet zorganizowanie obwodu polskiego. Z tym wiąże się cały kompleks spraw. Żądania poparte są zaś argumentami: Polacy wytwarzają 80 proc. dochodu narodowego republiki i mają prawo z niego korzystać. Była to odpowiedź na zarzut, iż dotacje państwowe przeznaczane są często na działalność niezgodną z interesami republiki.
Zjazd stanowił dla jednych lekcję, dla innych źródło informacji. Na pewno zaś był momentem przełomowym w dziejach Polaków w ZSRR. Po dwakroć zagrzmiały w gmachu „profsojuzów” słowa: „Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród! Nie damy pogrześć mowy...”
Marceli Kosman

* * *

Tygodnik Demokratyczny” (30.VII.1989): Jerzy Wajda „W ojczystej zagrodzie”:
„Kiedy grupa naukowców polskiego pochodzenia z różnych stron świata, uczestników sesji „Wpływ środowiska na zdrowie” przelatywała helikopterem nad hałdami i karłowatymi lasami Górnego Śląska, jedni dziwili się, jak można było doprowadzić do takiej klęski, a drudzy, przybyli z ZSRR, stwierdzali, że przecież nie jest źle, że można jeszcze ratować tę ziemię: bo dla porównania na Ukrainie często zostały już tylko kikuty drzew. Nawet na Litwie w rzekach dawno już nie ma raków i ryb, a giganty produkcyjne jak np. zakłady azotowe, nie mając odpowiednich urządzeń odpylających, niszczą wszystko co żywe.

III Kongres Uczonych Polskiego Pochodzenia musiał być różny od dwóch poprzednich. Odbywał się w innej Polsce, odmienionej umową „okrągłego stołu”, odkłamanej i już rządzonej trochę bardziej demokratycznie. Organizatorzy z Polskiej Akademii Nauk, Uniwersytetu Jagiellońskiego i Towarzystwa „Polonia”, gdy przed dwoma laty rozpoczęli planowanie całego przedsięwzięcia, mieli, jak się okazało, właściwą naukowcom jasność perspektywicznego spojrzenia w nadchodzący czas. Termin kongresu był strzałem w dziesiątkę.
Wysłano 1400 zaproszeń do osób, o których wiedziano, że są polskiego pochodzenia, mają tytuł doktora i pracują na uniwersytetach. Po raz pierwszy wypisywano takie adresy w Związku Radzieckim. Na pewno jednak nie trafiono do wszystkich spełniających te warunki. O ile kontakty z tzw. starą Polonią dobrze rozwijają się od wielu lat, to informacje o emigrantach świeżej daty są bardzo skąpe. Napłynęły 254 zgłoszenia. Nie jest to mało, zważywszy, że na poprzednie kongresy (w roku 1973 i 1979) przyjeżdżało niewiele ponad sto osób. Cieszono się zapowiedzią przybycia 42 Polaków z ZSRR i przynajmniej kilku z Czechosłowacji; smucił fakt, że nieobecny będzie Czesław Miłosz (choć wiedząc o zapowiedzianym październikowym pobycie laureata Nagrody Nobla w Krakowie, nie spodziewano się, by zechciał on dwukrotnie odwiedzić Ojczyznę w tak krótkim czasie) czy niedawno goszczący w Polsce Leszek Kołakowski. Nie mógł natomiast przyjechać nawet gdyby zgodził się na to, właściwie tylko Zdzisław Najder, na którym wciąż jeszcze ciąży wyrok śmierci. Gospodarze imprezy otrzymali trzy listy z odmowami uczestnictwa umotywowanymi względami politycznymi. Ale była też grupa ludzi, która pewno chętnie wzięłaby w kongresie udział, gdyby nie to, że... właśnie, mówił o tym naotwierającym zjazd Polonii spotkaniu w warszawskim Pałacu Kultury prof. dr hab. Hieronim Kubiak: Zabrakło ze strony władz polskich słowa „przepraszam” za stawiane przed laty emigrantom żądanie, by zrzekli się polskiego obywatelstwa.
W ramach kongresu, w którym udział wzięło także około 200 naukowców z naszych uczelni, odbyły się trzy sesje plenarne. Pierwsza otwierająca, miała miejsce 16 lipca w Warszawie i rozważano na niej rolę nauki w rozwiązywaniu problemów współczesności. Druga, pod hasłem „Polonia i kraj” i trzecia zajmująca się odpowiedzialnością uczonych za wizje przyszłości świata kończyły zjazd w Krakowie. W międzyczasie, w kilku miastach trwały obrady w zespołach specjalistycznych: na temat uniwersalnych i narodowych tradycji rozwoju kultury – w Warszawie, rozwoju współczesnej nauki i techniki i jego konsekwencjami – w Łodzi, oraz wpływu środowiska na zdrowie – w Katowicach. Dorobek tych spotkań ma zostać niebawem opublikowany w druku, ale warto chyba, na gorąco, rzucićspojrzenie na pewne problemy, którymi żyje Polonia. Często zdarza się bowiem, że rodacy z zagranicy więcej wiedzą o nas, niż my o nich.

Walczyliśmy sami
– Urodziliśmy się w Polsce i całe życie mieszkamy w rodzinnych stronach, myśmy nigdy nie emigrowali. A tymczasem rząd polski, a niekiedy nawet przedstawiciele Polonii traktowali nas jak uchodźców – mówił z goryczą prof. Medard Czobot, reumatolog z Wilna, na sesji otwierającej kongres. – Garnęliśmy się do Ojczyzny, a ona nas nie chciała. Po raz pierwszy od 50 lat ktoś z Wilna może powiedzieć o tym na tak wysokim forum. Przez ten czas sami walczyliśmy o polskie szkoły, kościoły, o swoją tożsamość.
Profesor poprosił obecnego na sali generała Wojciecha Jaruzelskiego, by pomógł Wilnianom w uzyskaniu możliwości oglądania polskiego programu telewizyjnego, bo polskojęzyczne półgodzinne audycje radiowe i czterdziestominutowe programy w lokalnej telewizji raz w tygodniu to za mało.
– Mamy na Wileńszczyźnie 600 tys. Polaków, ale tylko 60 osób zajmuje się pracą naukową – słyszę od prof. Czobota w czasie krótkiej przerwy w obradach. – Założyliśmy Polski Związek Naukowców na Litwie, do którego należy 30 osób i prawie wszyscy tu przyjechali. Teraz załatwiliśmy paszporty bez trudności, ale jeszcze niedawno, gdy próbowałem wyjechać, dokumenty i podanie o zgodę musiały być przesłane aż do Moskwy. Dlaczego jest nas mało? Przecież na Wileńszczyźniezostali najubożsi, najsłabiej wykształceni. Kto miał choćby ładne meble w mieszkaniu, czy eleganckie ubranie musiał uciekać, bo groziło mu niebezpieczeństwo. Ludzi masowo wywożono na Syberię, rozstrzeliwano. Zostali ci, którzy musieli, bo trzeba było się na przykład opiekować starymi rodzicami. Inni wiedzieli, że bez jakiegokolwiek wyuczonego zawodu w Polsce też będzie im ciężko i zakładali, że jakoś przeżyją tam, gdzie ich przodkowie. A potem, gdy przekonali się, że jest gorzej niż myśleli, było już za późno. Mnie również odmówiono zgody na wyjazd do Polski w latach pięćdziesiątych.
Chcemy przyjąć do naszego związku jako członków – miłośników nauki, także inżynierów, nauczycieli, lekarzy, aby zintegrować środowisko ludzi wykształconych. Teraz też nie jest nam łatwo, wielu Litwinów nie chce na przykład, by w pracy kierowali nimi Polacy. Zmuszeni jesteśmy uczyć się języka litewskiego, który stał się niedawno językiem urzędowym, a jest on bardzo trudny, zwłaszcza w wymowie.
Uczeni przybyli ze Związku Radzieckiego zabierali bardzo często głos, jakby chcąc nadrobić lata milczenia. Sala zawsze reagowała bardzo żywo. Prof. Jan Ciechanowicz z Wilna stwierdził, że Polacy w ZSRR są wciąż jeszcze obywatelami niższej kategorii. Najgorzej jest na Białorusi, gdzie nie ma ani jednej polskiej szkoły,ani jednego pisma w ojczystym języku, a ludziom wbrew ich woli wpisuje się w dowodach osobistych jakoby byli narodowości białoruskiej. Profesor pytał, dlaczego nie tworzy się komisji polsko-litewskich, polsko-białoruskich czy polsko-ukraińskich (skoro istnieje komisja polsko-zachodnioniemiecka) zajmujących się odkłamaniem podręczników do nauki historii, w których obecnie kreuje się obraz Polaka jako najeźdźcy. Pytał, dlaczego nie słyszy się o protestach w polskich środkach masowego przekazu, gdy na terenach Związku Radzieckiego profanowane są polskie groby.”

* * *

Zanim zdążyłem wrócić z Warszawy do Wilna, wszczęto już w tym ostatnim nagonkę na mnie jako na „element antyradziecki”. W „Czerwonym Sztandarze” (22.VII.1989) opublikowano:

List do redakcji
Tendencyjność – złym doradcą
W Warszawie, na Kongresie Uczonych Polskiego Pochodzenia przemawiał kandydat nauk filozoficznych z Wilniusu J. Ciechanowicz. Gazeta „Życie Warszawy” 17 lipca opublikowała jego wywiad.
Zarówno w przemówieniu, jak i w wywiadzie myślą przewodnią jest to, że zamieszkali w Związku Radzieckim Polacy, dyskryminowani w czasach stagnacji i stalinizmu również dziś, mimo zachodzących w kraju zmian, są obywatelami niższej kategorii. Przyczynę tego J. Ciechanowicz widzi w tym, że „wbrew przychylnemu stosunkowi w centrum, spotyka nas Polaków, zamieszkałych na Litwie – uwaga autora – ze strony władz republiki nieżyczliwość”.
Należy szanować prawo każdego do otwartego wyrażania swych poglądów w dowolnym audytorium i przy dowolnej okazji. Powstaje jednak pytanie: czy takie oświadczenia tendencyjnie oraz jednostronnie naświetlające przebieg przebudowy w kraju i republice służą umocnieniu mostu między Zachodem a Wschodem, czemu, jak powiedział w swym przemówieniu na kongresie marszałek Sejmu prof. A. Stelmachowski mogą posłużyć też uczeni pochodzenia polskiego? I czy sprzyjają oni poprawie stosunków między Litewską SRR a Polską Rzecząpospolitą Ludową.
S. Baluckij
instruktor wydziału ideologicznego KC
Komunistycznej Partii Litwy”

* * *

W tygodniku „Kultura” ukazał się 2 sierpnia świetny tekst pani redaktor Izabeli Pieczary pt. „Smak polskości”:
„W dniach od 16 lipca do 20 – w Warszawie, Katowicach, Łodzi i Krakowie obradował III Kongres Uczonych Polskiego Pochodzenia. Na spotkanie to przybyli Polacy z całego świata, by dyskutować nad najważniejszymi problemami współczesnej nauki i kultury, ale także ekologii, rozwoju techniki i nauk ścisłych.
Przez dwa dni krakowskich obrad przysłuchiwałam się referatom i dyskusji kongresowej, przeprowadziłam też kilka wywiadów z uczestnikami tego forum uczonych. Oto co zanotowałam:
Przeciwko „dyskryminacji”
Niewątpliwie największą popularnością wśród uczestnikówkongresu cieszyła się grupa radzieckich uczonych, a przede wszystkim prof. Jan Ciechanowicz z Wileńskiego Instytutu Pedagogicznego. Jego referat wygłoszony w czasie warszawskiej sesji, w którym wiele mówił o wpływie kultury polskiej na rosyjską i radziecką, wywołał ogromne poruszenie.
– Panie profesorze, jako pierwszy zajął się pan zagadnieniem wpływu kultury polskiej na kulturę Litwy i Rosji, a w konsekwencji także i ZSRR. Podobno ma pan przygotowaną sześciotomową pracę na ten temat. Wieść niesie, iż prof. Aleksander Krawczuk osobiście zamierza patronować wydaniu w Polsce tej książki.
– Owszem, pan minister był żywo zainteresowany moją pracą, lecz PWN, które odwiedziłem, nie wykazało większych chęci do jej drukowania. Miałem nadzieję, iż chociaż umowę ze mną podpiszą. Tymczasem wszystko zawisło w powietrzu. Zaproponowano, abym przysłał rękopis, a wydawnictwo ewentualnie, po zastanowieniu się, w normalnym trybie wyda go.
– Proszę powiedzieć słów kilka na temat tej książki.
– Długo przygotowywałem moją pracę, sięgając do źródeł historycznych przez nikogo dotychczas nie ujawnionych. Wykazałem na przykład, iż rodowód całej plejady twórców rosyjskich wywodzi się z korzeni polskich: piszę również o wybitnych profesorach wszechnicy wileńskiej i wybitnych jej uczniach. Wracając jednak do sedna sprawy, wpływu Polaków na kształtowanie się cywilizacji i kultury rosyjskiej, muszę nadmienić, iż kwestie te w pewnej mierze poruszali profesorowie Bazylow i Serczyk. Jednakże całościowo temat ów nie został nigdy przedstawiony.
– Narusza pan również tezę o przemożnym wpływie Rosji na kulturę Polski...
– Tak. Nie jest to jednak praca dla jednej osoby. Przygotowuję jedynie grunt dla polskich naukowców, którzy zechcą się zająć tą kwestią.
– Jak wygląda na Litwie sytuacja uczonego polskiego pochodzenia? Jakie były pańskie losy naukowe, a przede wszystkim życiowe.
– Czuję się Polakiem. Moi rodzice byli obywatelami polskimi. Urodziłem się w 1946 roku na Wileńszczyźnie. Mimo iż znajdowało się tu około miliona Polaków nie było ani jednej polskiej szkoły. W domu mówiło się jednak wyłącznie po polsku. Białoruskiego uczyłem się pod przymusem. Dziś nie potrafię sklecić paru słów w tym języku. Ukończyłem Miński Państwowy Instytut Języków Obcych – germanistykę,potem Instytut Historii i Filozofii. Nie myślałem o karierze naukowej. Zresztą ja karierę rozumiem wyłącznie w wymiarze bycia dobrym człowiekiem, uczciwym i niegłupim. Ponieważ zawsze interesował mnie moralny sens dziejów historycznych, życie ludzkie jako pewna część życia narodów, zająłem się więc tym tematem. Nie była to łatwa praca. Trudno było o materiały zazwyczaj głęboko skrywane, a w przypadku gdy chodziło o problemy polskie – niedostępne, podobnie jak i o literaturę zagraniczną. Los mój był taki sam jak wszystkich Polaków w Związku Radzieckim – czyli bardzo smutny. Byliśmy dyskryminowani, zepchnięci na margines życia społecznego, wyłącznie do sfery produkcyjnej. Stalin prawdopodobnie szczególnie nienawidził Polaków. Nienawidził ich zapewne za upór, brak pokory i uległości. Można było robić kariery, ale za cenę wyrzekania się polskości.
– Pan jednak nie tylko się jej nie wyrzekł, ale osiągnął pewne szczeble w karierze naukowej, a nawet i politycznej. Jest pan przecież jednym z dwóch Polaków, deputowanych do Rady Najwyższej ZSRR.
– Może dlatego, iż zawsze starałem się mówić prawdę. Z tego powodu spotykały mnie rozmaite „przyjemności”, ale stawiałem im czoła. W 1980 roku powstała koniunktura polityczna dla napisania książki o Polsce. Zwrócono się z taką propozycją do mnie. Szybko przygotowałem więc publicystykę historyczną poświęconą tradycjom demokratycznym na terenie Wileńszczyzny. Poprawiono tę moją pracę w czterech kolejnych wersjach, czyniąc bzdurne uwagi i skracając materiał przeze mnie przygotowany o 35 procent. Koniec końców po siedmiu latach książka ukazała się. To tylko jeden z przykładów żywota polskiego pisarza i uczonego w Związku Radzieckim. Teraz przygotowuję rozprawę o tradycjachlewicowych w Polsce i znów obijam się z nią po rozmaitych wydawnictwach.
– Był pan przyjmowany przez Michaiła Gorbaczowa. Jakie jest jego stanowisko wobec kwestii polskości na Litwie?
– Stanowisko Gorbaczowa w tych sprawach nazwałbym ostrożnie pozytywnym. W rozmowie ze mną powiedział mi, że to co robimy nie jest sprzeczne z ustawodawstwem – mam tutaj na myśli sprawy już ściśle polskie, autonomiczne – możemy więc nadal działać. Polityka partii zmierza bowiem właśnie w kierunku tworzenia autonomii dla tych narodowości, które jej nie mają. Rozmawiałem również na ten temat z Jelcynem i Jakowlewem, byli bardzo przychylni sprawom polskim. Natomiast Sacharow, do którego także dotarłem, problemy te potraktował nad wyraz chłodno.
– A „Sajudis”? Czy z nim się jakoś dogadujecie?
– Nie. Oni są do nas wrogo nastawieni. Szanujemy ich kroki do niezależności i popieramy, ale w zamian napotykamy na szowinizm i nietolerancję w stosunku do nas. Wypowiadałem się na ten temat publicznie, efektem mojego wystąpienia byłojednak zwolnienie mnie przed siedmioma miesiącami z pracy, a sprawowałem wówczas funkcje prodziekana Wydziału Języków Obcych w Instytucie Pedagogicznym. Korzystając z rozmowy z panią chciałbym bardzo za pośrednictwem „Kultury” poprosić wszystkich Polaków, którzy do nas przyjeżdżają, o niewtrącanie się do naszych spraw politycznych. Zdarza się bowiem, iż rozmaici profesorowie polscy mają u nas wykłady i prelekcje, w których nawołują do „dogadywania się” z tymi i owymi polakożercami. W ten sposób czynią nam tylko niedźwiedzią przysługę. Jesteśmy, z faktu zamieszkiwania na terenach przyłączonych do ZSRR, obywatelami państwa radzieckiego, nie polskiego i tylko my sami wiemy i potrafimy rozwiązać nasze kłopoty. Natomiast bardzo proszę o pomoc dla Polaków tu mieszkających w postaci książek, duchowego wsparcia, prasy, ale nie propagandy dalekiej od rzeczywistości. Polacy na Litwie nie zgadzają się już dalej na status białych niewolników, na poniżenie, chcemy być równi wśród równych. I aby to osiągnąć jesteśmy zdecydowani na wszystkie środki...

* * *

Nie ma już białych bogów tak przynajmniej twierdzi prof. Justyn Morfopoulos szef związku polskich lekarzy Republiki Południowej Afryki, mieszkający w tym kraju od 18 lat. Jest on pół krwi Grekiem – ojciec był z pochodzenia Grekiem, matka Polką.
Polonię lat 80. profesor Morfopoulos określił jako wyjątkowo wyselekcjonowaną grupę wykształconych, inteligentnych młodych ludzi. Nie podziela opinii, z jaką spotkałam się w kuluarach Kongresu, iż jest to emigracja agresywna czy wręcz nawet patologiczna. Jego zdaniem ci, którzy tak oceniają emigrację polską ostatnichlat, wysnuwają zbyt pochopne wnioski.
Czy nasi rodacy są milionerami w RPA, mają np. własne kopalnie diamentów, o czym czasami dochodzą do nas pogłoski? Mój rozmówca żartobliwie odpowiedział, iż w Szwajcarii spotkał więcej diamentów niż w RPA. Nie ukrywał jednak, iż Polonia w RPA, to ludzie dobrze sytuowani. Mogą więc pozwolić sobie na pomoc finansową dla Polaków mieszkających na Litwie, co zresztą w czasie Kongresu zaoferował prof. Morfopoulos.
Nie można było oczywiście pominąć w tej rozmowie kwestii związanych z traktowaniem czarnych mieszkańców RPA. Czy nadal biały człowiek jest dla nich prawie bogiem i ostateczną wyrocznią? Zdaniem profesora w tak sformułowanym pytaniu jest wiele przejaskrawienia wynikającego z nieznajomości rzeczy. Czarny człowiek nie jest dyskryminowany – to opinia mojego rozmówcy, a zarobki czarnej ludności są podobne do zarobków białych, o ich wysokości decyduje wyłącznie rzetelna praca i uczciwość.
Zapytałam też o kwestie zdrowotne tego kraju, choroby społeczne, poziom medycyny. Kardiochirurgia, chirurgia płuc, patologia onkologii, ortopedia – to dziedziny, w których RPA jest liczącym się partnerem na światowym rynku medycznym. Poziom lecznictwa w tym kraju jak i przygotowania i szkolenia lekarzy jest bardzo wysoki. Zresztą wizyta prof. Morfopoulosa w Polsce, w Krakowie łączy się także z propozycją, jaką złożył ów uczony krakowskiej Akademii Medycznej, a dotyczącą wymiany kadry specjalistów. Co ma nastąpić niebawem.

* * *

Polacy w Australii, to dobry interes dla obydwu stron – powie mi w czasie rozmowy prof. Jerzy Smolicz reprezentujący uniwersytet w Adelajdzie.
Rządowi Australii bardzo zależy na emigracji z Polski. Polacy są bowiem cenionymi przez władze poszczególnych stanów pracownikami. Zazwyczaj przyjeżdżają do Australii dobrzy specjaliści, dobrze przygotowani do wykonywania zawodu. Strata to więc – jak komentuje ów ruch emigracyjny prof. Smolicz – dla Polski, a zysk ogromny dla Australii.
Sytuacja Polonii w Australii jest specyficzna i niezwykle korzystna. Polonia liczy około 160 tysięcy osób. Wśród nich są ci, którzy urodzili się w Australii, ale także i tacy, którzy niedawno tu przybyli. Stanowią w miarę integralną grupę, która ma wszelkie prawa i możliwości do kultywowania polskości i polskich tradycji. Rząd wspomaga finansowo sobotnie szkoły polskie. Maturę też można zdawać w języku polskim. Często mówią o tym, iż kultura polska wiele dobrego wnosi do kultury australijskiej, która dopiero się krystalizuje i tworzy.
Z danych statystycznych wynika, iż jeden procent mieszkańców Australii stanowią Polacy, wyprzedzają tę grupę Anglosasi – 3/4 ludności, Włosi i Niemcy – 4%, Grecy – 3%, Jugosłowianie – 2%. Jest też sporo ludności chińskiej, wietnamskiej, libańskiej. Zdaniem prof. Smolicza na początku przyszłego wieku Australię zdominuje ludność pochodzenia azjatyckiego. Póki co polskość w Australii w pełni rozkwita.

* * *

Polonijne bezludzie można spotkać w ... Stanach Zjednoczonych w okolicach Kansas City. Tam mieszka mój kolejny rozmówca prof. Jerzy Hauptmann, politolog, dziekan Wydziału Administracji Publicznej uniwersytetu w tym mieście. Zajmujący się na co dzień sprawami stosunków między Wschodem a Zachodem, ale także i w dużej mierze... nauką języka polskiego. Od czterech lat prof. Hauptmann jest wdowcem. Jak wyznał, nie ma z kim rozmawiać po polsku. Dzieci są rozproszone po świecie. Najczęściej słyszy je przez telefon. Rozmawiają wówczas po polsku. By nie zapomnieć języka polskiego, niestety w pobliżu miejsca jego zamieszkania jestpolonijna pustynia – jak z żalem stwierdza – czytuje codziennie na głos polskie książki, uczy się na pamięć wierszy, i sam ze sobą rozmawia. Widać radzi sobie doskonale, bowiem mówi po polsku naprawdę dobrze, a nie mieszka w Polsce już od 1938 roku.
Profesor Jerzy Hauptmann jest zażartym przeciwnikiem manifestowania polskości w stylu: „pocałuj mnie – jestem Polakiem”, „kocham Polskę”. Jest przeciwnikiem ciągłego namawiania do polskości i do kochania Polski. Jego zdaniem Polska winna być tak atrakcyjnym krajem, by wybór polskości był świadomy i z dumą czyniony.
Dzieciom urodzonym w Stanach Zjednoczonych nie narzuca się ich rodowodu. Muszą wybierać same swoją przynależność. Na przykład córkę mojego rozmówcy, kiedy była małą dziewczynką, trudno było zachęcić do mówienia po polsku. Jesienią ubiegłego roku zatelefonowała do niego z drugiego końca Stanów i powiedziała mu: tato, usiądź sobie, mam dla ciebie bardzo ważną wiadomość. Profesor powiedział mi, iż był przekonany, iż córka wychodzi za mąż, albo on zostanie dziadkiem. Usiadł więc w oczekiwaniu. W słuchawce usłyszał po polsku słowa wiersza „mów do mnie jeszcze, za taką rozmową tęskniłem...”. Opanowała język polski bardzo dobrze. Dlaczego? Sama postanowiła się uczyć, ponieważ stwierdziła, iż Polska staje się coraz bardziej ciekawym krajem.
Trudno było w naszej rozmowiepominąć kwestię stosunków politycznych i ekonomicznych łączących oba kraje, zwłaszcza w aspekcie niedawnej wizyty w Polsce prezydenta Busha. Jak powiedział mi prof. Hauptmann, w Stanach Zjednoczonych jest ogromna sympatia do narodu polskiego i ostatnich decyzji wobec Polski prezydenta Busha. Społeczeństwo nie kwestionuje obiecanej pomocy. Stwierdził też, iż jako politolog wysoko ceni politykę Busha. Zmierza on bowiem drobnymi kroczkami, ale niezwykle konsekwentnie do celu – m.in. do stworzenia w świecie jak największej liczby państw demokratycznych o systemie gospodarki wolnorynkowej. Obserwując przemiany zachodzące w Polsce, prof. Hauptmann wyraził przekonanie, iż winniśmy niebawem w miarę „otrząsnąć się z kryzysu ekonomicznego”. Był również pełen podziwu – jak powiedział – dla niezwykłej rozwagi, odwagi i wyrafinowania politycznego, jakie w ostatnich miesiącach wykazali Polacy.
Tyle kuluarowe rozmowy. Warto też było zajrzeć i na salę obrad, gdzie mówiono przede wszystkim o tym „...aby wybór Polski był indywidualnym prawem człowieka...”
To myśl wypowiedziana przez prof. Hieronima Kubiaka, znakomicie oddająca sedno rozważań III Kongresu Uczonych Polskiego pochodzenia. Profesor Kubiak mówił też o konieczności głoszenia prawdy o Polonii ponieważ: zarówno prawda o Polonii jest bardziej złożona od tej, którą się na co dzień posługujemy, jak i prawdao Polsce zwłaszcza w relacjach wzajemnych pomiędzy Polonią a Polską. Jeżeli więc tego typu refleksje chcemy prowadzić w sposób prawdziwy, musimy powiedzieć, że zjawiska emigracji dobrowolnej i wymuszonej, w różnych warunkach, nie są ani typowe dla Polski, ani w jakiś szczególny sposób swoiste dla Polski. Natomiast naszą cechą specyficzną jest wszystko to, co powstaje w wyniku polskiego procesu emigracyno-osadniczego, w wyniku dramatów towarzyszących temu procesowi, zarówno w wymiarze jednostkowym, jak i w wymiarze narodu polskiego jako całości. I właśnie dlatego, iż są to dramaty, iż problemy te są tak gorące, potrzebna jest spokojna, prawdziwa refleksja”.

* * *

Czerwony Sztandar” (3 sierpnia 1989) opublikował artykuł docenta Medarda Czobota „III Kongres Uczonych Polskiego Pochodzenia. Uczestniczyliśmy po raz pierwszy”, w którym autor pisał: „W dniach 16-20 lipca w Polsce trwały obrady III Kongresu Uczonych Polskiego Pochodzenia. Posiedzenia odbywały się w Warszawie, Krakowie, Łodzi i Katowicach, natomiast plenarne obrady w Warszawie i Krakowie. Zespoły problemowe obradowały w Warszawie, Łodzi i Katowicach. Zasadniczą kwestią poruszaną na sesjach plenarnych był temat „Nauka wobec problemów współczesności”. W trzech zespołach problemowych mowa była o bardziej konkretnych zagadnieniach: w Warszawie na Zamku Królewskim pod kierownictwem profesora Aleksandra Gieysztora trwały obrady pod hasłem „Uniwersalne i narodowe tendencje rozwoju kultury”; w Łodzi pod kierownictwem profesora Jana Michalskiego odbywały się narady na temat „Rozwój współczesnej nauki i techniki – nadzieje i konsekwencje”; w Katowicach pod przewodnictwem profesora Kornela Gibińskiego – na temat „Środowisko a zdrowie człowieka w warunkach uprzemysłowienia”.
Uczestnikami Kongresu byli przedstawiciele różnorodnych dziedzin nauki, mieszkający i pracujący w ponad 30 krajach. Po raz pierwszy uczestnikami Kongresu byli uczeni polskiego pochodzenia ze Związku Radzieckiego, w tym – Litwy. Naszą republikę reprezentowało kilkunastu naukowców, m.in. Romuald Brazis, Edward Szpilewski, Jan Ciechanowicz, Ryszard Kuźmo.
Kongres zapoczątkowała 16 lipca w salach Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie sesja: „Nauka wobec problemów współczesności”. Na obrady przybył przewodniczący Rady Państwa (obecnie prezydent PRL) Wojciech Jaruzelski, a także marszałkowie Sejmu – profesor Mikołaj Kozakiewicz i Senatu – profesor Andrzej Stelmachowski.
Podczas otwarcia Kongresu prezes Polskiej Akademii Nauk prof. Jan Kostrzewski powiedział, że w porównaniu z poprzednimi kongresami, które odbyły sięprzed 10 i 16 laty, na obecny zgłosiło się najwięcej uczonych tworzących poza Polską. Wcześniej też nie reprezentowali oni tak różnych krajów i okresów emigracji. Uczonym ze Lwowa i Mińska, Wilna i Grodna, ze Stanów Zjednoczonych i Europy Zachodniej dane jest spotkać się w nowej atmosferze – podkreślił zwracając się do zebranych w imieniu niedawno wybranego parlamentu prof. A. Stelmachowski. Jest to czynnik, który może posłużyć spełnianiu przez Polskę tradycyjnej roli pomostu między Wschodem i Zachodem, w czym istotny udział przypada uczonym. Kongres może także przyczynić się do ożywienia procesu budowy lepszego jutra, określenia dróg osiągania ideałów demokracji, humanizmu i prawdy. Obradom kongresu – stwierdził mówca – powinna przyświecać myśl, jak efektywniej spełniać nasze zadania wobec kraju pochodzenia i kraju zamieszkania.
Po wysłuchaniu referatów wprowadzających nastąpiła dyskusja, w której oprócz naukowców z Zachodu wzięli udział przedstawiciele naszej republiki: Jan Ciechanowicz i autor niniejszego artykułu.
W przerwie obrad uczestnicy kongresu i zaproszeni goście z Wojciechem Jaruzelskim obejrzeli specjalnie na tę okazję przygotowaną wystawę: „Z dorobku uczonych polskiego pochodzenia 1945-1989”. Miałem też osobistą rozmowę z W. Jaruzelskim, którą transmitowało Polskie Radio i TV.
W pierwszym dniu obrad obecni byli ministrowie Zbigniew Grabowski, Jacek Fisiak, Aleksander Krawczuk i Tadeusz Olechowski oraz prezes Towarzystwa „Polonia” Tadeusz Młyńczak.
Tegoż dnia po południu uczestnicy Kongresu wzięli udział w otwarciu Domu Polonii w Pułtusku. Na dziedziniec zamku przybyli przedstawiciele rządu PRL, organizacji polonijnych, w tym również Zarządu Głównego Związku Polaków na Litwie, duchowni. Odczytano list do uczestników uroczystości od przewodniczącego Rady Państwa W. Jaruzelskiego. Uroczystość uświetniły utwory kompozytorów polskich w wykonaniu Orkiestry Filharmonii Narodowej oraz recytacje polskiej poezji tworzonej w kraju i za granicą. Była to piękna i wzruszająca uroczystość jednocząca wszystkich Polaków.
Następnego dnia rozjechaliśmy się, by kontynuować obrady w zespołach problemowych. W grupie naukowców wraz z wilnianinem Ryszardem Kuźmą udaliśmy się do Katowic, gdzie wygłosiliśmy swoje referaty. Przed początkiem obrad odbyliśmy lot helikopterem nad przemysłowymi obiektami Śląska, by naocznie przekonać się o spustoszeniu, jakie powoduje niedbałość o środowisko naturalne człowieka. Nie będę opisywał toku obrad, które były naprawdę ciekawe i pouczające. Powierzono mi prowadzenie jednego z posiedzeń: na jego zakończenie musiałem odpowiedzieć na szereg pytań dotyczących spraw ekologii na Litwie, życia i przebudowy w ZSRR, sytuacji Polaków, ich problemów odrodzenia narodowego.
19 i 20 kontynuowaliśmy obrady plenarne w Krakowie na temat „Odpowiedzialność uczonych za wizje przyszłości świata”. Tam też nastąpiło zakończenie III Kongresu. Następny. IV Kongres, uzgodniono zwołać w 1991 roku w rocznicę Konstytucji 3 Maja.
Pozostały bardzo miłe i niezapomniane wspomnienia nie tylko z obrad. Mieliśmy również wiele spotkań towarzyskich w kuluarach Kongresu, byliśmy też podejmowani przez środowiska naukowe. Zawarliśmy dużo nowych znajomości z kolegami na świecie. Pokazaliśmy też Polsce i światu, że nasi litewscy Polacy również posiadają swoją, chociaż nieliczną, kadrę naukową, że możemy być równorzędnymi partnerami w dyskusji.
Na zakończenie pragnąłbym podkreślić, że delegacja radzieckich Polaków naukowców budziła szczególne zainteresowanie uczestników Kongresu. Dosłownie byliśmy oblegani przez korespondentów gazet, radia, telewizji. Największą popularnością cieszył się deputowany ludowy ZSRR Jan Ciechanowicz. Nie wątpię, że oprócz omówienia bardzo wielu problemów współczesności umocniliśmy pomost między Wschodem i Zachodem. Za tę możliwość serdecznie dziękujemy szanownym Organizatorom.
doc. Medard Czobot

* * *

4 sierpnia 1989 roku „Czerwony Sztandar” zamieścił (ze skrótami, wycinając polsko-patriotyczne fragmenty) mego niedoszłego, lecz opublikowanego w języku rosyjskim w zbiorze stenograficznym, przemówienia na I ZjeździeDeputowanych Ludowych ZSRR:
„Wychodząc na spotkanie prośbom naszych Czytelników, zamieszczamy (z niewielkimi skrótami) tekst przemówienia Jana Ciechanowicza, deputowanego ludowego ZSRR z Wileńskiego Październikowego Okręgu Terytorialnego Nr 686 Litewskiej SRR, który został przekazany do sekretariatu I Zjazdu Deputowanych Ludowych ZSRR i ma się ukazać w stenograficznym sprawozdaniu ze Zjazdu. Jak wiadomo, wygłosić go Janowi Ciechanowiczowi nie pozwolono.

Rozpoczyna się u nas praca nad nową Konstytucją. Chciałoby się, aby jej autorzy zwrócili maksymalną uwagę na to, że każda ustawa powinna nie tylko odgrywać rolę ochronnego aktu prawnego w stosunku do istniejących realiów, lecz ma być jakby łożyskiem, prowadzącym naprzód, wzwyż, do coraz większej politycznej, socjalnej, moralnej i ekonomicznej doskonałości społeczeństwa. Główną rzeczą jest, aby Ustawa Zasadnicza skutecznie broniła człowieka i przyczyniała się do jego rozwoju etycznego. Dlatego do jej przygotowania należy wciągać obok prawników, filozofów również etyków, psychologów, socjologów, pedagogów. Byłobysłuszne wykorzystać w tym procesie, który w żadnym wypadku nie powinien być pochopny, również doświadczenie innych, tradycyjnie demokratycznych państw. Konstytucja powinna być, rzec można, „wieczna”, obliczona nie na jeden dziesiątek lat, jak to ma miejsce u nas, lecz na stulecia. Ustawa Zasadnicza, którą się zmienia kilka razy w ciągu życia jednego pokolenia, nie może cieszyć się szacunkiem ani władz, ani szeregowych obywateli. Nasz naród, który wiele wycierpiał, zasługuje na to, aby otrzymać wreszcie swoją nienaruszalną „wielką kartę wolności”, niezawodnie, w praktyce broniącą jego godności i wolności.
Proponuję więc jako jedną z zasad Konstytucji włączyć do niej tezę o nietykalności Ustawy Zasadniczej; z tym, aby nikt: ani Josif Wissarionowicz, ani Nikita Siergiejewicz, ani Leonid Iljicz, ani Michaił Siergiejewicz, ani nikt inny nie mógł według swego uznania przekształcać Konstytucję w opakowanie dla swoich osobistych ambicji.
Kto nie umie słuchać prawa, naraża się na to, że jarzmo bezprawia zastosuje się wobec niego i narodu. (Warto przypomnieć w związku z tym znany aforyzm Friedricha Nietzsche: „Tylko ten umie rozkazywać, kto umie się podporządkowywać”). Jednakże pokusa niepodporządkowania się jest wielka. Już w ciągu naszego Zjazdu niejednokrotnie proponowano niezwłoczną zmianę konstytucji i wstrzymanie działania tych lub innych ustaw.
Okazuje się więc, że kto uchwala ustawy, ten też pierwszyje narusza, przy czym radykalnie. Jak się w takim razie spodziewać, że naród będzie je respektował? I po co w takim razie wstrząsać powietrze pustymi rozmowami o państwie praworządnym? Jeśli prawo jest nietykalne – a tylko w takim przypadku jest ono prawem – to obowiązuje ono wszystkich. I szczególny szacunek mu powinny widocznie okazywać właśnie osoby posiadające władzę. Sądzę, że tylko naród ma prawo uchwalać lub odrzucać artykuły ustawy zasadniczej. Nawet najdoskonalsza ustawa, jeśli się jej nie przestrzega, jest bezużyteczna, i odwrotnie, ustawa choćby z pewnymi wadami, ale szanowana przez obywateli i praktycznie realizowana, przyniesie swoją korzyść. Dlatego należy pozbawiać stanowisk tych wysoko postawionych polityków, którzy próbują lekceważyć Konstytucję i tym samym pchają kraj do chaosu.
Wolność tylko wtedy rzeczywiście jest wolnością, gdy jest odpowiedzialna i rozsądna, a zbiorowy rozum mężów stanu znajduje swe wcielenie właśnie w ustawie i jej realizacji. Tam zaś, gdzie wolność pozbawiona jest kontroli ze strony rozumu i sumienia, przekształca ona człowieka w niewolnika jego własnych lub grupowych ambicji, emocji, słabostek, a nawet po prostu głupoty. Z drugiej strony, tam, gdzie wszyscy są sługami prawa, nikt nie jest niczyim sługą. Taka jest dialektyka życia.
Oburza nas, że Stalin lub ktoś inny traktował prawo jako środek realizacji swoich osobistych planów, ale nie zauważamy swych własnych prób traktowania prawa tak samo instrumentalnie i lekceważąco. A przecież tam, gdzie nie ma szacunku do prawa, nie ma kultury, nie ma cywilizacji. Nie wolno zapominać, że demokracja albo istnieje w ramach prawa albo przekształca się w bezprawie.
Chciałbym życzyć naszym ustawodawcom, aby stworzyli konstytucję na tyle doskonałą, aby i oni sami ją szanowali, i aby ci, którzy przyjdą po nich, z czystym sumieniem mogli tak samo postępować.
A teraz kilka słów o innym aspekcie tej samej kwestii. Wolność jest możliwa tylko w silnym, uporządkowanym państwie. Słabe państwo jest klęską dla narodu, jak też biedą jest państwo totalitarne i bezkontrolne...
Dzisiaj dużo się mówi o tak zwanym odrodzeniu narodowym. Ale można zauważyć, że odrodzenie narodowe bez odrodzenia moralnego przeobraża się w zwyrodnienie nacjonalistyczne. Wzmogły się u nas takie haniebne zjawiska, jak antysemityzm, nastroje antyrosyjskie, prześladowanie mniejszości narodowych w republikach związkowych, szowinizm wielkomocarstwowy. W niektórych miejscach prowadzi się otwartą antykonstytucyjną propagandę nacjonalistyczną i nagonkę przeciw ludziom według kryteriów narodowościowych.
A czyni się to wszystko pod sztandarem „odrodzenia narodowego”...
Niech mi wolno będzie, miedzy innymi, zwrócić uwagę Wysokiej Izby na poważne i niebezpieczne napięcia, jakie powstały ostatnio w stosunkach litewsko-rosyjsko-polskich na Litwie. Chciałbym w związku z tym przypomnieć słowa wielkiego filozofa rosyjskiego Władimira Sołowjowa o tym, że „nacjonalizm – to syfilis ludzkości”. Niestety, obserwujemy u nas epidemię tej okropnej zarazy, porażającej mózg i serca ludzi, czyniącej ich kretynami pod względem intelektualnym i moralnym. Dlaczego więc usiłujemy udawać, że tego nie zauważamy? Same przez się takie choroby nie mijają, bowiem nie są to choroby rozwoju, lecz degeneracji. I skutki ich z reguły bywają okropne.
Najprawdopodobniej opracowując ustawę o stosunkach narodowościowych w kraju Rad należy rozstrzygnąć potrójne zadanie:
a) obronić integralność ZSRR;
b) utwierdzić suwerenność republik związkowych;
c) otoczyć ochroną prawną mniejszości narodowe w samych republikach.
Mniejszości te, mając nad sobą zazwyczaj nie jednego, a jako minimum dwóch „starszych braci”, często okazują się w bardziej trudnej sytuacji. Przy tym dławi się je zwykle pod hasłami walki o „wolność”, „równość” i „sprawiedliwość”. Zapomnienie o losie tych małych narodów jest jednym z największych zaniedbań partii i państwa. Sądzę, że nowa ustawa powinna między innymi zapewnić całkowitą realną równośći wolność używania języków w całym Związku Radzieckim. Należy również przyznać tym naszym mniejszościom, które dotychczas nie mają własnych narodowych formacji administracyjno-terytorialnych, prawo do ich tworzenia bez przeszkód, co pozwoli im w pewnym stopniu obronić się przed samowolą tych lub innych nacjonalistów i asymilatorów. Nikt i nigdy jeszcze nie potrafił zbudować własnej pomyślności na nieszczęściu innych; nikt i nigdy nie będzie wolny, jeśli zniewala sobie podobnych...
Kontynuując dany temat chciałbym poruszyć pewną konkretną kwestię, a mianowicie: kwestię Polaków radzieckich. Według oficjalnej statystyki osób tej narodowości mieszka u nas około półtora miliona (przeważnie na terenach, które do roku 1939 należały do Polski. Ale nie tylko.) Faktycznie jest ich znacznie więcej, bowiem w niektórych regionach kraju (między innymi w obwodach grodzieńskim i mińskim BSRR) w dowodach osobistych Polaków – wbrew ich woli – władze stawiają częstokroć inną narodowość. Do mnie, jako do deputowanego, zwróciło się już dziesiątki ludzi ze skargami z powodu podobnego bezprawia.
W ogóle sytuacja Polaków w ZSRR jest krytyczna. Faktycznie nie ma w tym języku prasy, publikacji książek, język ostał się tylko w kościołach (tam gdzie one w ogóle zachowały się). Zniszczono i niszczy się tysiące polskich świątyń i cmentarzy. Szkoły z polskim językiem wykładowym działają faktycznie tylko na Litwie, ale i tam jest tendencja do ich powolnego zwijania. Z 263 szkół polskich w Litwie zostało obecnie tylko 88. Wielokrotnie mniej na tysiąc mieszkańców jest pośród Polaków osób z wyższym wykształceniem, studentów, kierowniczychpracowników, niż wśród ich współobywateli innych narodowości. Polaków w wielu przypadkach poważnie ogranicza się w niektórych prawach obywatelskich i socjalnych (zwłaszcza w sferze języka, kultury, oświaty), wywiera się na nich wzmożoną, systematyczną presję asymilacyjną i dyskryminacyjną ze strony biurokracji narodowej republik związkowych. Faktycznie spycha się ich ciągle do poziomu obywateli trzeciej kategorii.
Dlatego zwracamy się o pomoc do Moskwy. Prosimy Radę Najwyższą ZSRR odwołać wszystkie stalinowskie akty prawne, na podstawie których Polacy radzieccy byli przedmiotem masowych represji i eksterminacji fizycznej w latach 30-50 (w sumie około dwa miliony ofiar). Prosimy oficjalnie zrehabilitować nasz naród i pozwolić pozostałym przy życiu przedstawicielom jego, którzy dzisiaj mieszkają na zesłaniu, wrócić tam, skąd w swoim czasie bezprawnie zostali wywiezieni, prosimy także zezwolić nam utworzyć obwody autonomiczne w składzie ZSRR. I wreszcie jest najwyższy czas powiedzieć narodom prawdę o masowym bestialskim mordzie popełnionym przez wojska NKWD na 15 tysiącach jeńców wojennych – oficerachpolskich w lasach pod Smoleńskiem i w innych miejscowościach na wiosnę roku 1940. Lepsza jest gorzka prawda, niż słodkie kłamstwo, w które nikt nie wierzy.
Uważam, że Polacy radzieccy nie zasłużyli na taki stosunek do siebie, jaki istnieje dzisiaj. Chociażby dlatego, że są oni pracowitymi i lojalnymi obywatelami ZSRR, dlatego że 200 tys. Polaków broniło rewolucji w latach 1917-1918, że byliśmy jedynym w Europie narodem, który w latach 1939-1945 nie dał Hitlerowi ani jednego zbrojnego oddziału, a dzisiaj Polska Ludowa jest największym i najbardziej niezawodnym sojusznikiem wojskowym i politycznym Związku Radzieckiego.
Opłakana sytuacja Polaków w ZSRR jest jednym z ostatnich reliktów stalinizmu. Proszę Szanowny Parlament przyczynić się do tego, aby ten relikt znikł możliwie najszybciej, tym bardziej, że nie potrzeba ku temu miliardów, starczy tylko dobra wola, trochę męstwa i szlachetności...
Jeszcze dwie uwagi o ustawodawstwie. Wydaje się być rzeczą niezbędną jak najszybsze wydanie takiego aktu prawnego o wyznaniach, który gwarantowałby całkowitą realną wolność sumienia, możliwość oficjalnego nauczania dzieci religii (jeśli tego zechcą ich rodzice) i wykluczałby dyskryminację polityczną i zawodową ludzi kompetentnych i utalentowanych, ograniczanych w prawach obywatelskich tylko dlatego, że są wierzącymi...
Absolutnie palące jest także podjęcie aktu ustawodawczego o obronie życia, godności i zdrowia ludzi w starszym wieku. Prawie wszyscy nasi obywatele w ciągu całego życia pracują bez wytchnienia dla państwa i najczęściej za mizerne wynagrodzenie. Zdawałoby się, że chociażby na starość kraj powinien się do nich ustosunkować po ludzku. Niestety, tak nie jest. Warunki, w jakich nasi ludzie żyją na starość i umierają, w wielu przypadkach są po prostu nie do pogodzenia z godnością ludzką, urągają nawet elementarnym jej wymogom.
Tak, mamy wiele innych trudności i problemów, ale polepszyć zaopatrzenie emerytalne, stworzyć sieć dobrych domów dla starców, zaopatrzyć w leki, przemyśleć inne zagadnienia związane z ochroną ludzi w wieku podeszłym – to sprawa najwyższej wagi, którą należy rozstrzygnąć niezwłocznie...”
Mimo pomocy deputowanych Ukraińców, tym razem przemówić z trybuny kremlowskiej się nie udało, a to za sprawą deputowanych litewskich, którzy ze skóry swej wyłazili, łgali, oczerniali, blokowali wszelkie polskie poczynania, strasząc wszystkich odrodzeniem polskiego imperializmu i antysowietyzmu.

* * *

W dzienniku „Kulisy. Express Wieczorny” (18-20.VIII.89) pani redaktor Agata Bujnicka opublikowała interesujący reportaż ze zjazdu naukowców pt. „Diaspora”:
„Od niedawna w języku działaczy polonijnych i tych oficjalnych związanych z Towarzystwem Łączności z Polonią Zagraniczną „Polonia”, i tych niezależnych, opozycyjnych, pojawiło się nowe słowo – diaspora. Już nie emigracja, już nie wychodźstwo, a właśnie diaspora.
Emigranci to tyle co przesiedleńcy – z jakichś względów opuścili kraj i żyją na obczyźnie. A diaspora? To wspólnota wygnanych, rozproszonych po świecie członków jednego narodu. Wspólnota, u której podstawy leżą związki z narodem – język, przywiązanie do tradycji, powrót do korzeni, związki kulturowe.
Poza krajem żyje ok. 15 milionów osób polskiego pochodzenia. To czwarta (proporcjonalnie do liczby mieszkańców) grupa na świecie – po Chińczykach, Włochach i Niemcach. Wielka polska diaspora, a właściwie wiele polskich diaspor.W każdej kołacze się polski rodowód, ale każda inaczej na niego patrzy, inny ma stosunek do kraju pochodzenia, do jego teraźniejszości, przeszłości i przyszłości.
Polacy i Amerykanie, Australijczycy, Kanadyjczycy, Włosi, Żydzi... polskiego pochodzenia. To rozróżnienie jest ważne. Urodzony w Ameryce potomek emigranta z Polski nie powie o sobie – jestem Polakiem. Powie – jestem Amerykaninem polskiego pochodzenia. Wilniuk, lwowiak, mieszkaniec jakiejś wsi na Białorusi czy w Kazachstanie, który prowadzi boje z administracją, by w jego i jego dzieci dowodach osobistych wpisana była narodowość polska (choć obywatelstwo radzieckie) powie – jestem Polakiem.
Jest w polskiej diasporze emigracja niepodległościowa, która nie uznaje Polski Ludowej. Są przeciwnicy ustroju socjalistycznego, są tacy, którzy nie akceptują sposobu sprawowania władzy. Są wychodźcy, którzy nie chcą utrzymywać kontaktów z krajem, zrażeni nie tak daleką znowu przeszłością – czasem, gdy pozbawiano polskiego obywatelstwa ludzi wielce dla Polski zasłużonych (np. w 1946 r. pozbawiono polskiego obywatelstwa grupę 75 wyższych wojskowych m.in. gen. Stanisława Maczka); czasem, gdy panowała polityka antyemigracyjna i antypolonijna, gdy „chroniono” kraj przed emigracją, gdy wszystko co było „stamtąd”, było złe i wrogie – literatura, sztuka, muzyka, zdobycze naukowe... Był przecież taki czas, gdy jedyną możliwą i jedyną realizowaną formą kontaktów były... festiwale folklorystyczne, bo tylko przyśpiewki i przytupy uznano za apolityczne.
Niejednorodna, podzielona, rozczłonkowana polska diaspora.Piętnaście milionów ludzi, dla których jedynym wspólnym punktem odniesienia jest źródło – naród, z którego się wywodzą. A mógłby być też i kraj, w którym żyją ich rodacy...
Towarzystwo Łączności z Polonią Zagraniczną „Polonia”. Organizacja, która miała być kontynuatorem idei Światowego Związku Polaków z Zagranicy. Organizacja, która (zgodnie z nazwą) powinna łączyć Polskę z Polonią zagraniczną. Powinna łączyć i przez tyle lat nie łączyła...
Jedni uznają ją za „tubę reżimu”, stworzoną tylko po to, by szerzyć dywersję wśród emigracji. Inni za organizację związaną z rządem, jemu podporządkowanąi jemu służącą. Fakt, że jest finansowana przez MSZ, nasuwał skojarzenia, że jest przez to ministerstwo sterowana i kontrolowana. Niektórych zniechęciła do Towarzystwa Łączności bierna postawa działaczy, którzy nie reagowali, gdy podejmowano decyzje nie sprzyjające kontaktom Polonii z krajem, którzy nie robili nic, gdy już można było... Wielu nie może zapomnieć czterech dziesiątków lat milczenia wokół „problemu polskiego” w ZSRR...
– Długie lata nas nie zauważano, nie pamiętano o nas. Nie przynosi to chluby ani Polsce, ani Towarzystwu „Polonia” – mówi prof. Jan Ciechanowicz, wilniuk, jedyny Polak w gronie posłów do parlamentu radzieckiego. – Miast kompetencji, uczciwości i ofiarności działaczy było asekuranctwo i tchórzostwo biurokratów i dygnitarzy (nie wierzę, że Moskwa im zabraniała), którym zależało jedynie na zachowaniu własnych stołków, a nie na nas. Polonia to trzecia część narodu, przecież w samym Związku Radzieckim żyją trzy-cztery miliony Polaków, którzy są Polakami, nawet jeśli o tej polskości zapomnieli, bo musieli myśleć o chlebie, nawet jeśli ją lekceważyli, bo Polska się o nich nie upominała, nawet jeśli oni tę polskość przeklinali i nienawidzili, bo komplikowała im normalne życie. Dla nas polskość to pojęcie etyczne, zobowiązujące do pewnego stylu życia, obowiązku służenia krajowi. A kraj? Ot, nie pamiętał. Nie pamiętali ludzie, którzy powinni nie dość, że pamiętać, ale i nam służyć...
– Towarzystwo„Polonia” robiło i robi wiele dobrego – mówi prof. historii Thaddeus V. Gromada z New Jersey, wiceprezes Polskiego Instytutu Naukowego w USA – choćby letnie kursy na polskich uniwersytetach dla studentów polonijnych, obozy językowe, zloty, wycieczki po kraju. Towarzystwo bardzo się stara, ale... Zawsze był znak zapytania – czy nie ma jakichś ukrytych motywów, jakichś nie znanych nam celów, o co tak naprawdę chodzi. Nasza młodzież wyjeżdżająca do Polski (a takie wyjazdy naszych dzieci wiele dla nas znaczą) bała się, że ktoś zacznie ich indoktrynować, przerabiać... Na szczęście zaczyna się czas, że kultura i nauka stają się apolityczne, aideologiczne. Towarzystwo „Polonia” nie reprezentowało całego narodu i siłą rzeczy nie mogło służyć wszystkim wywodzącym się z tego narodu.
22 czerwca w Garden Groves w Kalifornii odbył się zjazd Krajowej Rady Dyrektorów Kongresu Polonii Amerykańskiej w ramach Komisji Spraw Polskich. Jedna ze spraw, jakie poruszano, dotyczyła Towarzystwa „Polonia”: „Towarzystwo „Polonia” powinno zmienić swą dotychczasową strukturę i zgodnie z zasadą pluralizmu powinno przyjąć charakter szerokiej koalicji obejmującej wszystkie formy życia społeczno-narodowego w kraju i za granicami, a więc przedstawicieli Kościoła katolickiego i innych wyznań, życia politycznego i zawodowego, „Solidarności”i ruchów opozycyjnych oraz przedstawicieli centralnych organizacji Polonii i emigracji”.
Niedługo potem Kongres Polonii Amerykańskiej podjął decyzję, że dopóki te zmiany nie staną się faktem, nie będzie utrzymywał stosunków z Towarzystwem „Polonia”.
W tym, że Towarzystwo „Polonia” nie może dalej istnieć w takim kształcie jak dotąd, wiedzą wszyscy zainteresowani – działacze Towarzystwa, którzy od pewnego czasu (konkretnie od dwóch lat, od kiedy sekretarzem generalnym został Józef Klasa – zaznaczają przedstawiciele Polonii) stają na głowie, by stosunki Polonii z Polską stały się wreszcie normalne, by Towarzystwo zaczęło wreszcie pełnić funkcję łącznika, a nie zniechęcającej, zbiurokratyzowanej instytucji państwowej. Wiedzą o tym też przedstawiciele polskiej diaspory z różnych krajów – ci, którzy chcą podtrzymywać kontakty z krajem, ci, którzy zaczynają odzyskiwać zaufanie do krajowego partnera, i ci, którzy czekają na konkretne zmiany, bo dopiero wtedy uwierzą, że „idzie nowe” i zaczną szukać jakiejś wspólnej dla obu stron płaszczyzny porozumienia.
Co więc będzie? Czy Towarzystwo „Polonia” zmieni nazwę na nową, mniej skomplikowaną i pod tym nowym szyldem będzie kontynuować dotychczasowe reformatorskie poczynania? Czy może nastąpi rozłam – o którym ostatnio głośno – i powstanie nowa, konkurencyjna organizacja, która będzie partnerem dla wielu stowarzyszeń polonijnych, unikających dotąd kontaktów z Towarzystwem?
Mówi rzecznik prasowy Towarzystwa „Polonia”, Mieczysław Olender: – Rozłam Towarzystwa i stworzenie organizacji konkurencyjnej to najgorsza rzecz jaka mogłaby nas spotkać. Doprowadziłoby to do jeszcze większych podziałów wśród Polaków żyjących za granicą. I tak Towarzystwo, w tym kształcie w jakim istnieje dziś, ma wielu przeciwników wśród organizacji zasłużonych dla polskości. – Kongres Polonii Amerykańskiej, kongresy Polonii innych krajów, Polska Macierz Szkolna, Harcerstwo Polskie, polonijne duszpasterstwo, większość organizacji kombatanckich...
W ciągu ostatnich kilku lat znormalniały stosunki z Polonią, udało się usunąć niektóre bariery ustawodawcze i administracyjne, zliberalizowała się polityka paszportowo-wizowa, przepisy celne, cenzura, inna już jest interpretacja ustawy o obywatelstwie polskim. Zmian jest wiele, ale żeby odzyskać zaufanie Polonii, trzeba ich jeszcze więcej. Na Towarzystwie wciąż zalega cień jego przeszłości – brak odwagi u działaczy, którzy mogli mieć wpływ na niekorzystne dla stosunków z Polonią decyzje na politykę państwa. Podejmowane przez nas próby naprawienia starych błędów dały Towarzystwu pewien kredyt zaufania, ale nie wszystkie środowiska polonijne uważają, że to już nadszedł czas nawiązaniaz naminormalnych stosunków. Na to będziemy musieli zapracować – stworzyć jak najlepsze warunki polityczne i prawne, przestać dzielić kulturę na krajową i emigracyjną, wzmóc troskę o zachowanie języka, kontakt z tradycją, by Polonia się nie wynaradawiała.
Dziś jest już możliwe stworzenie takiej organizacji, która będzie istnieć DLA emigracji, która będzie służyć łączeniu Polonii (i tej ze Wschodu i tej z Zachodu) z krajem. Taka organizacja musi mieć kształt w pełni akceptowany przez środowiska emigracyjne, musi być apolityczna, związana z państwem a nie z rządem, z jednym naczelnym celem – służeniem Polsce i polskiej diasporze.
16 lipca podczas spotkania z działaczami polonijnymi na Zamku Królewskim, sekretarz generalny Józef Klasa przedstawił nowe propozycje. Są zbieżne ze stanowiskiem Kongresu, a nawet je wyprzedzają. O zmianach, jakie muszą zajść w Towarzystwie, mówi się od dość dawna. Józef Klasa przeprowadził rozmowy z przedstawicielami „Solidarności”, Kościoła, układu koalicyjno-rządowego ze środowiskami niezależnymi, z działaczami opozycyjnymi w kraju i za granicą. W czerwcu Sekretariat Towarzystwa „Polonia” rozesłał do wszystkich senatorów i większości posłów list: „...Jesteśmy świadomi, że Towarzystwo musi ulec radykalnym zmianom. Opowiadamy się za stworzeniem takiej organizacji, która będzie służyć nadrzędnym, ponadustrojowym interesom Polski, państwa polskiego i Polonii świata. Więź z wielomilionową Polonią nie może być własnością żadnej partii, stronnictwa czy organu administracji – jest to sprawa ogólnonarodowa”.
Co z tego wynika? Towarzystwo „Polonia” chce powrócić do dawnych, dobrychtradycji „Światpolu”.Organizacja, która zajmuje się współpracą z Polonią świata powinna być związana z parlamentem i przez niego finansowana. Przewodziłby jej i sprawował nad nią pieczę marszałek Senatu (tak jak było w czasach II Rzeczypospolitej). W skład władz powinni wejść ludzie o nie kwestionowanym autorytecie obywatelskim, wywodzący się i z Sejmu i z Senatu, z różnych orientacji społecznych i politycznych, wybitne osobistości działające na rzecz Polonii i przedstawiciele diaspory. Działacze emigracyjni powinni mieć wpływ na kształtowanie programu, na wybór władz. To co im ma służyć, od nich powinno zależeć.
– Przemówienie Józefa Klasy było dla nas dużym zaskoczeniem – mówił prof. Thaddeus Gromada – nie spodziewaliśmy się takiej katharsis, takiego rozliczenia z przeszłością, że Towarzystwo zdobędzie się na tak rewolucyjne zmiany. Jeśli projekty urzeczywistnią się, wiele zmieni się na lepsze, emigracyjne stowarzyszenia nie będą już miały pretekstu do braku jakichkolwiek kontaktów z krajem.
– Do tej pory nasze stosunki przypominały dom wariatów – mówi prof. Jan Ciechanowicz – biurokraci dyktowali, co należy czytać, co tłumaczyć, czegosłuchać.Kiedy nas wreszcie „zauważono”, zaczęła się wymiana młodzieży, kursy językowe dla naszych polonistów, współpraca między uczelniami. Otrzymaliśmy i otrzymujemy spory zastrzyk polskiej kultury, literatury. Ale zaczęły się też niedobre dla nas zjawiska. Zaczęli nas odwiedzać ludzie niekompetentni, którzy wtrącają się w nasze sprawy, chcą za nas myśleć, za nas robić. A wychodzi na to, że robią to na naszą szkodę. Chcą za nas rozmawiać z Litwinami i Białorusinani. Pytają – np. czemu walczymy o polski język, skoro powinien nam wystarczyć w domu i kościele (tak w jednym z wywiadów powiedział Lech Wałęsa, mamy o to do niego duży żal), czemu drzemy koty z Litwinami. Tymczasem my wcale nie wojujemy. Tak jak potrafimy, staramy się dbać o nasze interesy, o to by nie poddać się litwinizacji. A dobrych rad będziemy słuchać wtedy, gdy Polacy mieszkający w Polsce przekształcą ją w rządny, sprawiedliwy, kwitnący kraj. Nam nie o taką pomoc – polegającą na „dobrych” radach – chodzi. Polska musi o nas pamiętać, że jesteśmy, że są nas miliony, że czekamy na wsparcie moralne, a nie na głupie pouczanie.
Zmiany jakie zapowiada Towarzystwo są bardzo poważne. Oby tylko znów nie było tak, że jeśli się nie powiedzie, winą za to obarczy się system, „wyższe” siły i racje. W tej nowej organizacji polonijnej powinni się znaleźć wyłącznie ludzie o bardzo wysokim poziomie moralnym i umysłowym, światli, energiczni, mądrzy i dyplomatyczni. Działacze takiej organizacji muszą mieć gorące serca i chłodny umysł. I mieć siłę, by wiele zacząć od nowa.”

* * *

Sztandar Młodych” nr 161 (18-20 sierpnia 1989)

Sąsiedztwo. Rozmowaz Janem Ciechanowiczem:
– Polacy mieszkający na Litwie bardzo nie lubią, gdy zalicza się ich do Polonii. Wręcz protestują przeciw takiemu ich określaniu...
– Określenie Polonia odnosi się do ludzi, którzy z różnych powodów, dobrowolnie czy nie, oddalili się z kraju rodzinnego. My natomiast nigdzie nie wyjeżdżaliśmy. To państwo polskie przesunięto na zachód. Odnoszę wrażenie, że nie bardzo chciało ono o nas pamiętać. A przez te lata zdarzyły się rzeczy takie, że lepiej, by nigdy nie zaistniały. Cały okres stalinowski był dla nas gehenną, jeśli chodzi o sprawy kultury, oświaty, o zachowanie ludzkiej godności. Nie lepszy był okres breżniewowski. Licznym mniejszościom, bo nie można powiedzieć, że wszystkim, w ZSRR wiodło się źle. Mogę wymienić Niemców z Powołża, Tatarów krymskich i oczywiście Polaków. Jest nas kilka milionów w całym ZSRR, a tylko na Litwie mniejszość polska – to ok. 300 tysięcy osób – wliczając także tych Polaków, którzy Polakami się czują, chociaż w paszportach mają przymusowo wpisaną narodowość białoruską. To ci, którzy przyjechali do Wilna z tej części Wileńszczyzny, która obecnie jest w składzie Republiki Białoruskiej. Tu postępowano brutalnie. Nie jest żadną pociechą, żeBiałorusini na Białorusi są w podobnej sytuacji. Nie uwierzy pani, ale w Mińsku – stolicy Białorusi nie ma ani jednej białoruskiej szkoły. Tylko rosyjskie. We wschodniej Białorusi szkoły są rosyjskie, a szkoły białoruskie są tam, gdzie mieszkają Polacy.
– Do tej pory wydawało się, że Polacy na Litwie muszą walczyć o to, by nie poddać się rusyfikacji. Tymczasem coraz częściej słyszy się o konflikcie polsko-litewskim.
– To nie jest nowy problem. Jeszcze przed wojną istniał problem stosunków polsko-litewskich, polsko-rosyjskich i litewsko-rosyjskich. Do czasów pieriestrojki Polacy nie występowali jednak nigdy jako samodzielna siła polityczna. Dopiero teraz jasno wyrażamy swój program, swoje cele, potrzeby, protestujemy przeciw stanowi, w jakim się znajdujemy nie z własnej winy. Nikomu nie życzymy źle, nikogo nie pragniemy wywłaszczać z jego dorobku kulturowego. Natomiast w stosunku do nas z niepokojem notujemy od dawna takie działania jak zawłaszczanie naszego dorobku kulturalnego. Jeżeli się zniekształca nazwiska polskich uczonych, jeżeli wszystkie elementy historii są przedstawiane w duchu antypolskim – jest to nie do przyjęcia. Wytworzyła się dziwna sytuacja. Za Stalina otwarto 264 szkoły polskie. Potem w okresie demokratyzacji te szkoły były zamykane i dzisiaj mamy ich 88, awięc trzecią część tamtego stanu. Zresztą, Litwa jest jedyną republiką radziecką, gdzie godność Polaków w jakimś stopniu szanowano. Nie przypisywano przymusowo do innej narodowości. Fakt, zniekształcano imiona. Jozas zastępował Józefa. Ale można przyjąć, że to było zgodne z duchem języka litewskiego i nie był to specjalny problem. Narodowości jednak nie zamieniano. A na Białorusi? Polak? JakiPolak? Wy wszyscy Białorusini, bo mieszkacie na Białorusi. A potem z dzieci tych „Białorusinów” robiono już Rosjan.
– Ostatnio przez Litwę przetacza się fala zmian nazw. Powraca się do nazw dawnych...
– Istotnie. Nas razi to, że rdzennie słowiańskie, polskie nazewnictwo na Wileńszczyźnie zostało po wojnie automatycznie przetłumaczone na litewski. Był też okres przymusowej sowietyzacji, obejmującej również nazewnictwo. Teraz przywraca się dawne nazwy, ale nie w brzmieniu polskim lecz litewskim. Powrotu do autentycznych polskich nazw nie ma. Natomiast zupełnie inną sprawą jest nazwa uniwersytetu. Przed wojną był to Uniwersytet Stefana Batorego. Ja uważam, że powrotu do tej nazwy być nie może. Uniwersytet Stefana Batorego to była polska uczelnia. Dzisiejsza uczelnia w Wilnie nie ma z tamtą nic wspólnego. Żądanie powrotu do dawnej nazwy jest wręcz absurdalne. Nie rozumiem Polaków, którzy przyjeżdżają z kraju i nalegają, żądają wręcz, by walczyć o dawną nazwę. W taką walkę nigdy się nie zaangażuję, bo to byłoby typowe „działanie zastępcze”...
– Jest pan deputowanym. W kampanii wygrał pan z sekretarzem generalnym „Sajudisu” Wirgiliusem Czepajtisem. Ale podobno w tej kampanii przedmiotem manipulacji było pańskie nazwisko. Na plakatach i na listach do głosowania figurował Pan nie jako Jan Ciechanowicz, ale... Iwan Tichonowicz. Czemu to miało służyć?
– Manipulowaniu uczuciami wyborców. Podczas tej kampanii byłem zwalczany zarówno przez prasę nieoficjalną, jak i oficjalną, kontrolowaną przez partię. Szowinistycznie usposobieni księża litewscy nawoływali z ambon do niegłosowania na mnie. Zresztą oni często z ambon uwłaczają godności Polaków. Oto mam list księdza Jana Mackiewicza. Ze względu na to, że pracując w Nowej Wilejce zapisał się dobrze w pamięci ludzi, biskup... wysłał tego Polaka do rdzennej Litwy a na miejsce Polaka przywiózł Litwina. Teraz będą litwinizować, bałwanić naszych ludzi.
Jeszcze jedno wyjaśnienie co do mojego nazwiska. Nazywam się Jan Ciechanowicz, ale w paszporcie zniekształcono moje nazwisko i wpisano Iwan Tichonowicz. Nie jestem w tym odosobniony. Ostatnio, gdy zostałem deputowanym, zwróciło się do mnie z podobną sprawą ponad 600 osób. Wszystkim wpisano nazwiska i imiona w obcym brzmieniu. Teraz oczekują, iż ja, jako poseł do parlamentu radzieckiego, pomogę im w restytucji ich nazwisk i przywróceniu narodowości, o której nie zapomnieli. Zwróciłem się z oficjalną interpelacją do Rady Najwyższej Litwy, zaproponowałem nawet projekt ustawy, która gdyby została przyjęta, pozwalałaby obywatelom zwracać się do władz i w paszportach automatycznie przywracano by właściwe brzmienie imion i nazwisk oraz narodowość.
– W prasie polskiej ukazała się niedawno następująca informacja: Odwołania uchwał o utworzeniu polskich obwodów autonomicznych zamieszkanych w większości przez Polaków zażądała Rada Najwyższa Litwy, stwierdzając, że sąone niezgodne z Konstytucją Republiki. Jednocześnie Rada zadeklarowała poparcie dla narodowo-kulturalnych dążeń Polaków na Litwie. Czy można prosić o komentarz?
– Wiedzieliśmy, że nasza oddolna inicjatywa, bo autonomizacja zrodziła się w 29 gminach i jednym mieście, spotka się z przyjęciem mało życzliwym. Ale w apelu do nas Rada Najwyższa nie wskazuje, który punkt Konstytucji Litwy został złamany. Muszę zupełnie otwarcie powiedzieć: nie naruszamy żadnego punktu Konstytucji Litwy ani Związku Radzieckiego. Nie ma takiego punktu, który by zabraniał dążeń do autonomizacji. Przypuszczam, że taki będzie najczęściej sposób rozwiązywania problemów narodowościowych w Związku Radzieckim. Dlatego stanowisko Rady Najwyższej jest bezpodstawne.
– Jest tragizm dziejów w tym, że w momencie, kiedy powstają dążenia narodowościowe, kiedy rodzi się świadomość narodowa, dochodzi do tak daleko idącej rozbieżności, dotyczącej praw własnych i cudzych.
– Stalinizm siedzi głęboko w ludziach i każe mierzyć świat różnymi miarkami. Dla siebie demokracja, wolność, wszystko, a inni niech pozostaną niewolnikami. Już nauczyliśmy się jednego: nieprawdą jest, że ktoś będzie nam sprzyjać, że będzie nam pomagać. W ciągu 50 lat naszej przynależności do Litwy czy Ukrainy, nigdy nie byliśmy traktowani po ludzku. Właściwie żaden naród nie był traktowany po ludzku. I teraz nie ma żadnych podstaw, by czekać na przejaw dobrej woli ze strony rządu litewskiego. Gdyby oni rzeczywiście życzyli nam dobrze, nie występowaliby przeciw autonomizacji, a poparli, pomogli to zorganizować. Nie pomagają, przeszkadzają. Będą przeszkadzać. My przeciw Litwie nie występowaliśmy. Wręcz odwrotnie. Jest taka myśl: tylu wrogów – ilu niewolników. Jeśli ktoś nadal pragnie mieć wrogów, niech trzyma niewolników. Nie chcemy być ani wrogami, ani niewolnikami. Chcemy być sobą. Pragniemy służyć Litwie, bo ją uważamy za naszą ojczyznę. Nie chcemy jej dzielić. Ale ta deklaracja Rady Najwyższej Litwy świadczy o tym, że nadal jesteśmy traktowani w sposób dyskryminujący. Uważam tę uchwałę za antylitewską, nie antypolską jedynie, i za przejaw krótkowzroczności politycznej.
– Jacy są Polacy na Litwie? Podobno nie należą do ludzi wykształconych? Podobno to grupa najniżej edukowana pośród wszystkich mieszkańców Litwy?
– Wśród Polaków na 1000 ludności ludzi z wyższym wykształceniem jest 6-krotnie mniej niż wśród Litwinów, 4-krotnie mniej niż wśród Rosjan, 2-krotnie mniej niż Białorusinów. Znajdujemy się mniej więcej na tym poziomie co Cyganie.
– Z czego to wynika?
– Z represji okresu stalinowskiego, które przetrzebiły szeregi inteligencji; część rozpierzchła się na różne strony, najczęściej do Polski. Z wieloletniej, świadomej dyskryminacji polskiej mniejszości narodowej. Byliśmy spychani tylko do sfer produkcji materialnej. To jedyne, co nam gwarantowano – pracujcie. Dzisiaj dużo jest Polaków wśród zamiataczy, kucharzy, sprzątaczek, natomiast prawie nie ma inteligencji twórczej, naukowej. Można oczywiście znaleźć dwa, trzy przykłady i reklamować, ale to będzie jawne fałszerstwo. Stanowimy 9 procent ludności Litwy i taki procentowy udział w różnych szczeblach społecznych powinien być zachowany. Duże od tego odstępstwo budzić musi podejrzenia, że to nie sami Polacy są temu winni. To przecież władze państwowe finansują oświatę. Produkujemy na głowę ludności w rejonach polskich prawie dwukrotnie więcej niż w etnicznych rejonach litewskich. Natomiast subsydia na cele socjalne dla polskich rejonów są ponad dwukrotnie niższe niż rejonów etnicznie litewskich. Fakty są nie do obalenia. Z tego powodu dążymy do autonomizacji. Nie możemy oczekiwać dobrej woli. Rzeczywiście, jesteśmy na szarym końcu, jeśli idzie o poziom wykształcenia, ale proszę wierzyć, wielka uczoność jeszcze nie daje rozumu.
– Czy Polacy na Litwie mają poczucie krzywdy historycznej? Czy mają przekonanie, że historia ich skrzywdziła?
– Odwołam się do mądrości starogreckiej. Nieszczęśliwy jest ten, kto nie umie znosić nieszczęścia. My potrafiliśmy to nasze nieszczęście znosić w ciągu 50 lat, ale już go znosić nie chcemy i nie będziemy. Zdecydowaliśmy się na samoobronę i będziemy bronić swego. Nie chcemy cudzego, nikomu źle nie życzymy, chcemy tylko, by w nas widziano ludzi i szanowano naszą ludzką godność. I czy nasi partnerzy chcą tego, czy nie – będą musieli pogodzić się z tym, że Polacy to też ludzie. Tak było przez całe dziesięciolecia. Polak to pan, napastnik, agresor, imperialista, zaborca. Polskim dzieciom z prostych chłopskich i robotniczych rodzin wmawiano, że oto wy Polacy jesteście pany. I tę niesprawiedliwość, którą popełniano w stosunku do nas, próbowano usprawiedliwić rzekomymi niesprawiedliwościami z polskiej strony, popełnianymi przed wieloma stuleciami. Była to podłość usprawiedliwiana w sposób pseudonaukowy.
– Co teraz się zmieniło?
– Przede wszystkim to, że mówię o tym pani otwarcie i niczego się nie boję. Ale niech pani nie myśli, że to takie błahe sprawy, przelewki. Regularnie otrzymuję pogróżki. Listowne, telefoniczne: polska k..., powiesimy, zabijemy... Zwróciłem się z tą sprawą do KGB – nic nie wskórano. Do prokuratury – również otrzymałem wiadomość, że autorów tych listów nie wykryto, ale prokuratura będzie trzymała rękę na pulsie. Jestem deputowanym ludowym, mam immunitet. Mnie muszą chronić. To nie są żarty, antypolska propaganda daje skutki.
– Mam wrażenie, że Polacy na Litwie mają trochę pretensji do Polski za to, że przez tyle lat udawała, że tych Polaków nie ma.
– Do Polski pretensji nie mamy. Kochamy ją. Natomiast do ludzi, którzy wspaniały, inteligentny naród doprowadzili do takiego upadku. Czy naród polski ma pretensje do Polski? Nie. On ma pretensje do władców, którzy w sposób niekompetentny kierowali państwem. Nasze odrodzenie narodowe, przypływ odwagi, wie pani kiedy nastąpił? Po wizycie generała Jaruzelskiego przed czterema laty w Wilnie. Oczywiście, gdy ludzie w Polsce będą to czytać, może i będą się zżymać. Ale dla nas generał Jaruzelski jest symbolem. To pierwszy człowieka, który do nas przyjechał, nie bał się o nas upomnieć.
– W tej chwili obserwuje się u nas przypływ zainteresowania Litwą, Polakami na Litwie, Polakami w Związku Radzieckim. Jak pan to ocenia? Czy to chwilowa moda? Nastrój chwili?
– Powiem szczerze. Obawiam się, że to będzie przelotna miłość. Jak wakacyjny romans. Pojawia się, rozpala i zaraz gaśnie. Bardzo obawiamy się, by tak nie było. Chcielibyśmy, by Polska się nami interesowała. Przecież to jest zdrowy,samozachowawczy instynkt każdego narodu. Każdy naród wyzuty z praw jest godny współczucia. Litwini na Białorusi nie mają żadnej szkoły, nawet żadnego pisemka. Jako deputowany walczę również o te szkoły i pisma, o normalne ludzkie sprawy. Jestem zwolennikiem porozumienia polsko-litewskiego. Od tysiąclecia jesteśmy sąsiadami. I wszystkie sprawy trzeba wyjaśniać, wyciągać na światło Boże. Te animozje uważam za irracjonalne. Nikt przecież nie usunie ani Polaków, ani Litwinów. Jesteśmy skazani na sąsiedztwo i na współistnienie. Musimy razem żyć. Chciałoby się wierzyć, że proces, który dziś przeżywamy, nie będzie nigdy skończony, że kiedyś wyjdziemy na prostą drogę, która sprawi, że świat będzie bardziej ludzki, bardziej przyjazny. Że nie będzie miejsca na animozje narodowe, fanatyzmy religijne, na ludzką podłość, nikczemność. Chciałoby się, by droga prowadziła bardziej w tym kierunku. Ale kiedy popatrzeć chłodnym okiem, zauważymy, że świat pozostanie taki, jaki był. Z całym swoim złem.
– Jest pan naukowcem, trochę dziennikarzem. Co może pan powiedzieć o swoich korzeniach?
– Ciechanowiczowie byli znani już w XV stuleciu. Prawdopodobnie wywodzimy się z Mazowsza lub Podlasia. Parę gałęzi przesiedliło się w okolice Pińska i Mińska. I właśnie ja jestem przedstawicielem tej gałęzi podmińskiej, która miała nieduże posiadłości ziemskie obok Dzierżyńskich. Bo Dzierżyńscy to też dobra stara rodzina rycerska, herbu Sulima. Czuję się spadkobiercą tej polskiej tradycji wolnościowej, która pielęgnowała zawsze takie wartości, jak nauka, cnota, rycerskość, życzliwość dla ludzi. Ojciec w 1956 roku, kiedy ja miałem 10 lat, już wyrobił dokumenty repatriacyjne, jednak matka sprzeciwiała się: tu jesteśmy na swoim, gdzie mybędziemy się tułać? Muszę powiedzieć; że rodzice tego nieraz żałowali.
– A pan?
– Ja? Cóż, żyję, pracuję tam, gdzie, jak uważam, jestem o wiele potrzebniejszy niż gdziekolwiek indziej.
– Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała
Grażyna Minkowska

* * *

W „Gazecie Wyborczej” nr 73 (21 sierpnia 1989) ukazał się załgany, głupi i podły tekst pt.: „Ktoś chce nas skłócić”:
„Stosunku polsko-litewskie nie są tak idylliczne, jak to sobie wyobrażamy lub wmawiamy. Litwini mają uzasadnione podstawy, by wobec nas zachowywać w najlepszym razie powściągliwość. W Polsce bawiła ostatnio delegacja litewska, by zbadać nasz stosunek do spraw, które są przedmiotem zadrażnień między dwoma narodami na terenie Litwy.
Naszymi rozmówcamibyli: Birute Nedzinskiene ze Związku Przesiedlonych, Jurgis Oksas – członek Komisji Zagranicznej Sajudisu, Vidmantas Povilionis – członek Kowieńskiej Rady Towarzystwa „Vilinija” – wszyscy są jednocześnie posłami do Sejmu Sajudisu, a także Arturas Rukas z organizacji „Młoda Litwa”.
– Jaki był cel waszej wizyty w naszym kraju?
Jurgis OKSAS: Przyjechaliśmy nawiązać bliższe kontakty z opozycją w Polsce, przede wszystkim z „Solidarnością”. Niewykluczone, że już w najbliższej przyszłości trzeba będzie podjąć wspólne akcje opozycji demokratycznej w kilku państwach obozu.
– Przeprowadziliście wiele rozmów. Z jakimi wrażeniami wracacie do kraju?
Vidmantas POVILIONIS: Przede wszystkim chcieliśmy poznać stosunek polskiej opozycji do niepodległości Litwy. Drugim powodem naszej wizyty jest narastający na Wileńszczyźnie konflikt polsko-litewski na tle tzw. obwodów autonomicznych. Przyjechaliśmy przedstawić nasze argumenty, żeby zapobiec wzrostowi napięcia. Spotkaliśmy się z Jackiem Kuroniem, Bogdanem Borusewiczem, Ryszardem Reiffem oraz Piotrem Nowiną-Konopką – rzecznikiem Lecha Wałęsy. Mogę stwierdzić, że nasze racje spotkały się ze zrozumieniem. Coraz powszechniejszy staje się pogląd, że jeżeli ogłosimy niepodległość, wtedy Polska upomni się o Wilno. Oczywiście lęk ten podsycają Rosjanie. Mówią nam wprost: „jeżeli my stąd pójdziemy, to nasze miejsce zajmą Polacy”. Jednym z celów naszej wizyty w Polsce jest przekonanie się o realności tego zagrożenia. Opozycja demokratyczna w Polsce wydaje się nam jak najdalsza od takich rozwiązań.
Jurgis OKSAS: Rosjanie chcą posłużyć się polskim nacjonalizmem dla spacyfikowania naszych dążeń. To niewiarygodne, ale w publikacjach „Interfrontu”, adresowanych do polskiej mniejszości na Litwie, potępia się aneksję wschodnich ziem Rzeczypospolitej wzywając Polaków do przywrócenia tym terenom ich polskiego charakteru. Ale to tylko złudzenie. Po prostu chcą nas skłócić. Przynajmniej wy, tu w Polsce, nie dajcie się na to nabrać.
Arturas RUKAS: Nie czujemy wrogości wobec Polaków. Lękamy się jednak polsko-rosyjskiego współdziałania. Pośród wielu mniejszości narodowych zamieszkujących Litwę tylko Polacy, podjęli flirt z Rosjanami. Nie przyznają się wprawdzie do tego otwarcie, ale faktycznie uczestniczą w pracach rosyjskich organizacji.
Birute NEDZINSKIENE: Władze Związku Polaków są nadal opanowane przez ludzi sterowanych z Moskwy. Wszyscy, którzy chcą współpracy z nami, są przez nich odsuwani. Najlepiej obrazuje to sytuacja podczas wyborów Deputowanych LudowychZSRR. Związek Naukowców Polskich wysunął kandydaturę Stanisława Mackiewicza, który opowiadał się za porozumieniem z Litwinami. Związek Polaków na Litwie poparł jednak kandydaturę Jana Ciechanowicza, komunisty, byłego redaktora naczelnego „Czerwonego Sztandaru”.
– Jak wyobrażacie sobie przyszłość Europy Środkowej?
Jurgis OKSAS: Paktem niemiecko-rosyjskim z 1939 roku zadecydowano o pozbawieniu nas samostanowienia. Może nie stałoby się tak, gdyby państwa Europy Środkowej potrafiły wtedy związać się ścisłym sojuszem. Koncepcja ta znajduje dziś na Litwie wielu zwolenników. Od Finlandii przez Estonię, Łotwę, Polskę, Węgry, Czechosłowację po Rumunię i Jugosławię – łączy nas to samo niebezpieczeństwo rosyjsko-niemieckiej dominacji.
– Czy macie kontakty z innymi ruchami narodowymi w Związku Radzieckim?
Vidmantas POVILIONIS: Najściślejsze z organizacjami w państwach bałtyckich. Również z Białorusinami i Ukraińcami. Często są to jeszcze kontakty nawiązane w więzieniach i łagrach.
– Wśród Polaków na Wileńszczyźnie zrodziła się inicjatywa budowy pomnika Armii Krajowej. Z jakim przyjęciem może się ona spotkać ze strony społeczeństwa litewskiego?
Birute NEDZINSKIENE: Obawiam się, że z wielkim sprzeciwem. Zbieram właśnie materiały dotyczące okresu okupacji. Były wprawdzie przypadki współdziałania naszych oddziałów, ale na co dzień przeważała wzajemna wrogość. Dochodziło do starć zbrojnych. Po rozstrzelaniu kilku polskich partyzantów przez jeden z naszych oddziałów, AK w odwecie spacyfikowała najbliższą litewską wioskę w rejonie Wiłkomierza, zginęło kilkadziesiąt rodzin. Właśnie w Gdańsku w katedrze trafiliśmy na wystawę poświęconą Armii Krajowej Okręgu Wileńskiego. Podszedł tam do nas człowiek, który przedstawił się jako żołnierz wileńskiego AK. Powiedział, że uczestniczył w akcji pod Wiłkomierzem. Bardzo się ucieszył, gdy zorientował się, że jesteśmy Litwinami. Byłam zaskoczona, że człowiek, który prawdopodobnie brał udział w masakrze, zdolny jest do takiej serdeczności. Wzbudziło to we mnie pewne wątpliwości czy zbrodnia ta nie była prowokacją NKWD. Dysponujemy materiałami sugerującymi coś takiego... Nosimy się więc z zamiarem powołania wspólnej komisji historycznej, w której skład weszliby również byli żołnierze AK – niech wyjaśnią te wszystkie wątpliwości. Z budową pomnika radziłabym dlatego zaczekać.
Rozmawiali
Olga Iwaniak
i Wojciech Świdnicki
Warto zauważyć, że, po pierwsze, na rozmówców i „ekspertów” od spraw polsko-litewskich obrano w porozumieniu z bezpieką litewską najwścieklejszych antypolskich naganiaczy na Litwie, po drugie, żadna z osób pytających nie może legitymować się polskim pochodzeniem.

* * *

Na powyższy paszkwil zareagował niedużą, lecz rzetelną, notatką Wojciech J. Podgórski, która, o dziwo, została opublikowana w „Gazecie Wyborczej” z dnia 28 sierpnia 1989:

Polak – Litwin dwa bratanki?
Mam wielu przyjaciół na Litwie, Polaków i Litwinów. Bacznie obserwuję przebieg wydarzeń. Litwini przeżywają swoiste apogeum uczuć narodowych, emocjonalnie reagują na wszystko: na mowę ojczystą, na barwy, na hymn Vincasa Kudirki – trzeba to zrozumieć i uszanować. Zbyt długo byli pozbawieni możliwości manifestowania swojej kultury etnicznej, aby teraz brać im za złe nawet pewną przesadę w tym samouwielbieniu. Są to z pewnością oznaki etapu wstępnego, gdy „odwaga staniała” a „rozsądek zdrożał”. Trzeba przez to przejść, zanim osiągnie się stan równowagi.
Z wielkim zainteresowaniem przeczytałem w „Gazecie Wyborczej” nr 75 rozmowę na tematy polsko-litewskie, zatytułowaną przez rozmówców redakcyjnych, p. Olgę Iwaniak i p. Wojciecha Świdnickiego „Ktoś chce nas skłócić”. Podpowiadam: zawsze ten sam.
Litwini muszą zrozumieć, że wybuch litewskości stymuluje w jakiś sposób erupcję tamtejszej polskości. Gdybym więc mógł coś rozsądnego, łagodzącego proponować, odradzałbym braciom Litwinom traktowanie Polaków litewskich jako „spolonizowanych Litwinów”, bowiem prowadzi to tylko do zaognienia konfliktu. Długo skrywane urazy wyrzuca się z siebie na oślep, mniej może dbając o szukanie winowajcy. Tymczasem już carską receptą na „porządek” i posłuch było pacyfikowanie aspiracji narodowych drogą skłócania narodów, bądź warstw społecznych.
Gdybyśmy chcieli określić przyczyny niechęci dziewiętnastowiecznych bojowników i odrodzenie narodowe Litwy do języka polskiego, musielibyśmy wskazać na „specjalizację” obu języków w dobie Rzeczypospolitej Obojga Narodów: polszczyzna dominowała w salonach, znamionowała awans społeczny – litewski zaś był mową gminu.
Nieufność między Polakami i Litwinami z okresu dwudziestolecia międzywojennego sam Piłsudski („Winowajca”) miał oceniać jako największe nieszczęście, którego źródłem był długotrwały „brak ujęcia wzajemnych stosunków w ogólnie przyjęte i respektowane w życiu międzynarodowym formy” (interpretacja J. Becka w „Ostatnim raporcie”, Warszawa 1987, s. 62). Litwini nie mogą Marszałkowi darować aneksji Wilna. Przypomnijmy też niezwykłe wówczas uczulenie opinii litewskiej na choćby cień postawy polonofilskiej w poglądach litewskich działaczy politycznych. Dotyczy to m.in. Stasysa Lozoraitisa, dyplomaty litewskiego,„obciążonego” – jak powiada tenże Beck – „swym polskim pochodzeniem” a nawet wybitnego poety i dyplomaty-frankofila Oskara Miłosza (Czesław Miłosz jest jego bratankiem).
Czemu służy ta krótka wycieczka w przeszłość? Otóż sądzę, że pojawiające się dziś wzajemne niechęci polsko-litewskie są objawem atawizmów, tkwiących gdzieś w podświadomości obu narodów. Diagnoza taka, jeśli ją przyjąć, wymagałaby od obu stron po pierwsze, dobrej woli i chęci przezwyciężenia uprzedzeń; po drugie, zatroszczenia się o odpowiednie impulsy, które umożliwiłyby lepsze wzajemne poznanie się, a także zbliżenie kulturalne. Przeciętny Polak ciągle jeszcze stanowczo zbyt mało wie o Litwie.
Postulowanemu zbliżeniu, oczywista, nie służą ataki na deputowanych do Rady Najwyższej – Jana Ciechanowicza i Aniceta Brodawskiego. Przydałby się w tej Radzie również noszący historyczne imię i nazwisko, niezależny działacz p. Stanisław Mackiewicz, lecz nie „zamiast”, tylko „oprócz”! Nie sprzyjają też chyba złagodzeniu urazów pretensje do Związku Polaków na Litwie, że oswaja swych członków z ideą polskiego okręgu autonomicznego.
Nb. Jan Ciechanowicz, wchodząc w skład zespołu redakcyjnego „Czerwonego Sztandaru” w latach 1975-1983, nigdy nie był „redaktorem naczelnym”.
Porzucenie urazów i przesądów nie nastąpi z dnia na dzień. W tej sytuacji najtrafniej – moim skromnym zdaniem – brzmi apel Tomasa Venclovy o temperowaniu nacjonalizmów nie na zasadzie wzajemnych oskarżeń, lecz drogą samoograniczeń: nacjonalizmu litewskiego przez Litwinów, polskiego przez samych Polaków.
Wojciech J. Podgórski

I znowu ta polska „naiwność” – sędziem w naszych stosunkach ma być ktoś aż tak „bezstronny” (w słowach), jak Venclova, żydolitewski pisarz, który zawsze stał po stronie litewskiej i mącił pólpolskim inteligentom w ich mikrocefalicznych główkach.

* * *

We wrześniu 1989 roku w szeregu gazet litewskich opublikowano grupowy list, przedstawiający w sposób zupełnie sprzeczny z prawdą, cyniczny i pokrętny „punkt widzenia” na ludność Wileńszczyzny i jej potrzeby:

Błędy trzeba naprawiać
W artykule P. Gauczasa „Dlaczego zmniejszyła się liczba szkół litewskich” („Tarybinis Mokytojas” z 31 sierpnia) poruszone są bardzo ważne sprawy dotyczące kultury dawnej Wileńszczyzny. Nauczyciele starszej generacji doskonale pamiętają owe czasy i mogą niejedno uzupełnić. Na wschodzie Litwy, okupowanym w latach 1919-1939 przez Polskę obszarniczą, po drugiej wojnie światowej gdzieniegdzie działały jeszcze polskie szkoły początkowe i średnie. Język litewski wykładano tam jako przedmiot. Na życzenie rodziców uczniów, którzy nie zapomnieli ojczystego języka, stopniowo dążyły one do litewskiego języka jako wykładowego. Około 1950 roku nagle powiały wiatry, Polska Ludowa, która odziedziczyła po przedwojennej Polsce burżuazyjnej roszczenia do Wileńszczyzny, wpłynęła na to, by w republice zażądano otwierania nowych szkół polskich. Skorzystali z tego działacze orientacji propolskiej pracujący w Ministerstwie Oświaty republiki, w wydziałach oświaty, szkołach obwodu wileńskiego i rejonów południowo-wschodnich,
Szkoły polskie dla ludności rozmawiającej zarówno po polsku, jak też po litewsku i białorusku (w mowie prostej) otwierali inspektor Ministerstwa Oświaty LSRR J. Cukierzis (polski żyd), przedstawiciel KC KP Litwy do spraw oświaty Widmontas (były obszarnik), kierownik wydziału oświaty obwodu wileńskiego B. Purwinis (pochodzący spod Duksztasu Litwin, który jeszcze przed wojną wyróżniał się polonofilstwem).
Mieszkańcy, sterroryzowani przez burżuazyjną Armię Krajową i wszechmocnego dyktatora Stalina, wykonywali wszelkie zarządzenia rządu. Zakładając polskie szkoły, agitowano na rzecz Polski.
Białopolacy, którzy tam pozostali u władzy, rozpuszczali pogłoski, że znowu będzie tam Polska, że język litewski będzie niepotrzebny itd. Takim pogłoskom łatwo było uwierzyć: od czasów carskich władze zmieniały się nawet 12 razy. W ten sposób po paru latach we wschodniej Litwie powstało ponad 370 polskich szkół, początkowych, progimnazjów oraz szkół średnich. Na terytorium byłej Republiki Litewskiej, gdzie przed drugą wojną światową działały cztery polskie gimnazja, chociaż niepełne (w Kaunasie, Peneweżysie, Ukmerge), w latach władzy radzieckiej nie otwarto ani jednego polskiego gimnazjum, a szkoły początkowe nie zapuściły korzeni, chociaż emisariusze polscy, przyjeżdżający na Litwę „w gości” jak i teraz, dosyć skutecznie podżegali miejscowych Polaków, aby żądali od swego rządu polskich szkół.
Przeniesiono ze Lwowa do Wilniusu wydawanie polskich podręczników i polskiego dziennika, utworzono też dwuletni instytut dla nauczycieli języka polskiego.
W ten sposób w Wilniusie i jego okolicach skoncentrowano całą powojenną oświatę byłych polskich prowincji.
Na terenie Zachodniej Białorusi i Zachodniej Ukrainy, które przed drugą wojną światową należały do Polski, nie pozwolono zakładać polskich szkół i gazet, a obywateli mówiących po białorusku, lecz uważających się za Polaków, traktowano jako Białorusinów. Dlatego z sąsiedniej Zachodniej Białorusi zaczęło przenosić się na Litwę wiele tamtej młodzieży, która uczyła się w polskim Nowowilniaskim Instytucie Nauczycielskim.
W marcu 1953 roku, po śmierci Stalina, sytuacja polityczna stopniowo ulegała złagodzeniu. W bardziej sprzyjających okolicznościach zaistniało więcej nadziei, że coś się zyska, stawiając łagodnie opór propolskiej polityce oświatowej na Litwie. Jesienią 1956 roku na zebraniu rodzicielskim Wileńskiej Szkoły Średniej nr 1 (aktualnie im. A. Wienuolisa) poruszono kwestię, że miejscowi Litwini na dawnej Wileńszczyźnie nie mają prawie szkół litewskich. Sporządzono pismo do instancji republikańskich i ogólnozwiązkowych, w którego redagowaniu wespół z innymi osobami uczestniczył również autor tego artykułu. Wskazywano w nim, że w ciągu kilku lat w Litwie wschodniej otwarto tyle szkół polskich, ile nie było ich w latach okupacji polskiej, gdy otwierano je z wielką szkodą dla innych narodowości. Jest to wyraźnie nienormalne zjawisko. Motywem tego było to, że w tej części Litwy obywatele, którzy przeżyli w ciągu 20 lat pod okupacją polską, władają językiem polskim. Ale znajomość języka nie jest jeszcze podstawą do otwierania polskich szkół.
Wileńszczyzna pod względem językowym, etnograficznym, historycznym i innymi od wieków należała do Litwy. To, że od czasów pańszczyźnianych świeccy i duchowni polscy panowie w ciągu stuleci otumaniali Litwinów poprzez kościół i dwór, uczyli pogardy do swego rodzinnego języka jako „pogańskiego”, a na jego miejsce narzucali „pański” język polski jeszcze nie oznacza, że również w epoce socjalizmu trzeba kontynuować przymusowe wynarodowienie. Tu część mieszkańców nie umiejących po litewsku w domu przeważnie używa gwary białoruskiej, a język polski jest tylko niedzielnym językiem modlitw kościelnych, którego, nie ucząc się w szkole, nie znają należycie. Polskość i kościół tym ludziom były bardzo bliskimi lub nawet tożsamymi pojęciami. Dotychczas jest tu wielu ludzi, którzy nie potrafią odróżnić wiary katolickiej od narodowości polskiej. Uważali oni, że narodowość człowieka zwykle powinna być taką, jaką jest władza. A w pamięci starszych była ona polską. W apilinkach eiszyskiej, trakajskiej, szalczyninkajskiej, południowych apilinkach rejonu wileńskiego i in. obecnie ludzie mówią przeważnie „po prostemu”, a starsi – również po litewsku, jednakże szkoły działają w obcym języku.
Konstytucja Radziecka i Ustawa oświatowa pozwalają wybierać język nauczania na podstawie języka ojczystego, a nie według przekonań religijno-politycznych lub narodowości.
Po zapoznaniu się z propolską polityką na Litwie pisarz A. Wienuolis na czwartej sesji Rady Najwyższej LSRR w 1956 roku potrafił powiedzieć między innymi: „W swoim czasie na naszej Wileńszczyźnie zaczęto masowo zamykać szkoły litewskie, a na miejscu ich otwierano polskie i przymusowo poprzez kościół i szkołę polonizować litewskie okolice Wileńszczyzny (...)
W ten sposób wielu Litwinów zmusza się mimo ich chęci, aby posyłali swe dzieci, nie umiejące po polsku, do szkół polskich, w których wytrwale wbija się im do głowy, że są i muszą być Polakami (...)
Na przykład w rejonie wiewiskim wszyscy wychowankowie pewnej szkoły polskiej przeszli do szkoły litewskiej, ale inspektor szkół polskich Ministerstwa Oświaty LSRR Cukerzis od razu wrócił ich z powrotem. Gdy zaś grupa Litwinów mieszkających przy granicy białoruskiej poprosiła przybyłego urzędnika Ministerstwa Oświaty o to, aby otworzyć dla ich dzieci szkołę litewską i gdy ten powiadomił ministerstwo, to na posiedzeniu kolegium ministerstwa został przez inspektora szkół polskich publicznie i ostro oskarżony o rozpowszechnianie rzekomego nacjonalizmu litewskiego. Piękna logika: otwieranie szkół polskich na terenach zamieszkałych przez Litwinów nie jest nacjonalizmem polskim, natomiast pragnienie Litwinów posiadania własnych szkół w języku ojczystym traktuje się jako nacjonalizm litewski”.
Wyżsi urzędnicy Litwy Radzieckiej byli bardzo niezadowoleni z przemówienia A. Wienuolisa, nie mogli usiedzieć na miejscu, ale nie przeszkadzali mu w wyrażeniu swego zdania. A. Wienuolis powiedział, że w tej kwestii jest przygotowane pismo do Moskwy. Wtedy przedstawiciele rządu Litewskiej SRR nieoficjalnie, ale stanowczo zażądali, żeby takie pismo, o ile będzie wysłane, szło przez ręce Rządu Litewskiego. Było jasne, że tą drogą pismo nie trafi do adresata i odwiózł je do Moskwy zaufany człowiek. W tej kwestii do kierownictwa republiki przysyłano list również 20 wybitnych uczonych. Pisała o tym „Kauno Tiesa”, jesienią 1957 r. znowu komitet rodzicielski społecznej szkoły średniej nr 1, uczestnicy ekspedycji etnograficznej Instytutu Historii. W odpowiedniej uchwale komisji KC przyznano, że popełniono błędy i trzeba je poprawić. Wielu rodziców wtedy nie wiedziało, gdzie się mają (obawiali się także) zwrócić. Jeszcze nie za późno, aby poprawić stare i nowe błędy w niektórych miejscowościach (w Poszkonys, Kalesninkai, Tetenai, Lazdenai, Suderwe i in.)”

* * *

Tygodnik „Zmiany” nr 19 (10.IX.1989): „Polacy na Litwie” (autor wybitny uczony Piotr Łossowski):
Polacy na Litwie zamieszkują dość zwarty obszar.Koncentrują się w rejonie wileńskim i solecznickim, gdzie stanowią przygniatającą większość, a także w trockim, święciańskim i szyrwinckim. W samym Wilnie Polacy w 1959 r. liczyli 47 tys., zaś w roku 1970 – 68 tys., co odpowiednio wynosiło 20 i 18,3 proc. ogółu ludności miasta.
W życiu społecznym Polaków w ZSRR, a przede wszystkim na Litwie – na tle dotychczasowej martwoty i zastoju – coś jednak drgnęło w ostatnich latach. Pierwszym tego objawem była zmiana treści dziennika „Czerwony Sztandar”. W ciągu wielu lat była to oficjalna gazeta, pisana w języku polskim, lecz sprawami Polaków mało się zajmująca. Teraz w „Czerwonym Sztandarze” ukazywać zaczęły się artykuły stawiające autentyczne problemy ludności polskiej na Litwie. Zamieszczane były listy czytelników zawierające prośby i postulaty z zakresu życia społecznego i kulturalnego.
Już w kwietniu 1987 r. dr Jan Ciechanowicz zamieścił w „Czerwonym Sztandarze” artykuł pt. „Skąd tu jesteśmy”, w którym udowadniał autochtoniczność Polaków na Litwie, ich odrębność narodową. Wypowiedź jego miała duże znaczenie, gdyż ze strony litewskiej często wypowiadane było twierdzenie, że właściwie Polaków na Litwie nie ma, a ci ludzie, którzy mówią po polsku, to tylko spolonizowani Litwini.
Jan Ciechanowicz podnosił w swej publicystyce na łamach „Czerwonego Sztandaru” także inne nabolałe sprawy. I tak np. w dniu 10 sierpnia 1988 r. pisał: „Obecnie z 250 szkół polskich pozostało 92. Rocznie zamyka się 5-7 szkół. Tylko jedno z czterech polskich dzieci udaje się do polskiej szkoły (...) O ile Polacy wśród ludności republiki stanowią 7-8 proc., o tyle wśród studentów jest ich zaledwie 2 proc. (...) Polaków mamy nieproporcjonalnie mało wśród inteligencji twórczej i naukowej, wśród elity politycznej, w takich sferach jak sądownictwo, medycyna itp. Za to dominują wśród sprzątaczek, szewców, krawców, kucharek itp.”
Wiosna 1988 r. przyniosła nowe ważne wydarzenie w życiu Polaków litewskich. Mianowicie w maju tego roku u inicjatywy trzech działaczy: Jana Ciechanowicza, Henryka Mażula i Jana Sienkiewicza zawiązane zostało Stowarzyszenie Społeczno-Kulturalne Polaków na Litwie. Jego przewodniczącym wybrany został Jan Sienkiewicz.
Istniejącą dotychczas sytuację Jan Sienkiewicz tak charakteryzował:
„Maj roku ubiegłego był jeszcze okresem, kiedy nic nie wydawało się wskazywać mających wkrótce nastąpić burzliwych wydarzeń. Byliśmy już wtedy jednak świadomi, że jest to spokój dla nas zgubny: trwająca od lat apatia i zobojętnienie, niewiara w możliwość jakichkolwiek przemian, gnuśność moralna i życiowy koniunkturalizm, przedkładanie doraźnych korzyści materialnych nad wartościwyższego rzędu – wszystko to mówiło o postępującym z wolna, lecz nieustannie, wynarodowieniu i degradacji”.
Teraz jednak zaczęła się nowa, jakościowo inna faza w życiu Polaków. Za swój cel stowarzyszenie stawiało przede wszystkim krzewienie i popieranie języka i kultury polskiej, kształtowanie świadomości narodowej Polaków, popieranie polskojęzycznego szkolnictwa oraz działalności innych placówek kulturalno-oświatowych, podejmowanie wszelkiego rodzaju inicjatyw, mających na celu awans kulturalny ludności polskiej. W szczególności zmierzano do wydawania własnego pisma społeczno-kulturalnego w języku polskim, rozwinięcia działalności literackiej i edytorskiej, utworzenia polskiego teatru zawodowego.
Z Wilna stowarzyszenie rozprzestrzeniło swą działalność na prowincję. W rejonach, w gminach powstawały lokalne oddziały. Zaczęła się kształtować kadra ofiarnych działaczy.
Co więcej, przykład Stowarzyszenia Polaków na Litwie podziałał tak zachęcająco, że analogiczne stowarzyszenia powstały także na Ukrainie, na Białorusi (z głównymi ośrodkami w Grodnie i Lidzie), na Łotwie (z ośrodkami w Rydze, Dyneburgu, Lipawie, Rzeżycy, Krasławiu, Iłłukszcie).
O tych, najmniej znanych, Polakach na Łotwie warto dorzucić parę słów. Już przed wojną, w niepodległym państwie łotewskim Polacy stanowili liczącą się grupę narodowościową, wynoszącą ok. 60 tys. osób. Działało Towarzystwo Społeczno-Kulturalne Polaków na Łotwie, istniały liczne szkoły i organizacje kulturalne. Polacy na Łotwie utrzymywali stałe i bliskie kontakty z Macierzą. W czasie wojny działali oni w antyhitlerowskim ruchu oporu. Zapłacili za to licznymi ofiarami.
Po wojnie przez kilkadziesiąt lat panował całkowity zastój. Nie było organizacji ani szkół polskich, kontakty z Polską były nikłe. Jak podaje Ita Kozakiewicz, prezes niedawno powstałego Stowarzyszenia Kulturalno-Oświatowego Polaków na Łotwie, zaczynać trzeba było teraz niemal od zera. Utworzenie w listopadzie 1988 r. Stowarzyszenia „spowodowane było troską o zachowanie ojczystej mowy, którą krzewiono jedynie w rodzinie”.
Polacy na Łotwie jeszcze w tym roku pragną utworzyć polskie szkółki niedzielne oraz polskie klasy w szkołach łotewskich i rosyjskich. Młodzież ma jechać na studia do Polski.
„Nie chcemy tworzyć lokalnej kultury polskiej o łotewskiej podstawie – podkreśla Ita Kozakiewicz – Poza tym naszych problemów nie da się załatwić lokalnie, ale jedynie na skalę ogólnoradziecką. Umiemy ściśle współpracować z Frontem Ludowym Łotwy, bo stąd prowadzi droga do utworzenia autonomii kulturalnej wszystkich narodów republiki”.
Powstanie organizacji polskich posiadało doniosłe znaczenie. Końca dobiegł wieloletni okres bierności i milczenia. Będący dotychczas przedmiotem oddziaływania, a nierzadko i manipulacji, Polacy odzyskali swą podmiotowość. Zaczęli przemawiać własnym, autentycznym językiem. Domagać się należnych im praw, zwłaszcza w dziedzinie oświaty, swobody kulturalnego rozwoju.
Najważniejszym ośrodkiem polskości w ZSRR pozostawała nadal Litwa. Podczas zimy i pierwszych miesięcy wiosennych bieżącego roku trwała tam akcja przygotowawcza do zjazdu Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego. Na dziesiątkach zebrań gorąco dyskutowano o nabolałych sprawach, wysuwano postulaty, precyzowano program działania.
Zjazd odbył się w Wilnie w dniach 15-16 kwietnia br. gromadząc 736 delegatów, liczącego już kilkanaście tysięcy członków stowarzyszenia. Jedną z pierwszych decyzji zjazdu było powołanie do życia niezależnego Związku Polaków na Litwie. Przewodniczącym związku został dotychczasowy prezes stowarzyszenia Jan Sienkiewicz.
Z przemówienia Sienkiewicza wynika jasno, że w centrum zainteresowania zjazdu byli nie tylko Polacy na Litwie, lecz i w innych republikach radzieckich. Natomiast dla Wilna wyznaczano centrum życia kulturalnego Polaków radzieckich.
„Jestem głęboko przekonany – mówił Sienkiewicz – że to właśnie tu, w Wilnie, oczywiście za zgodą władz republiki, mogłaby powstać uczelnia, w której kształciłaby się kadra nauczycieli i pracowników kultury dla Nowogródczyzny, Lwowa, Kazachstanu i republik bałtyckich. Tu powinno ukazywać się pismo, tu powinien być otwarty prężny ośrodek kultury”.
Nieprzypadkowo też zjazd zdecydował o zwołaniu jesienią tego roku zjazdu przedstawicieli ludności polskiej z całego Związku Radzieckiego celem powołania ogólnopaństwowego Związku Polaków.
Wśród licznych dokumentów przyjętych na zjeździe znalazło się także „Posłanie do rodaków w Polsce, do Polonii Świata”. Czytamy tam m.in.:
„Pięknym obyczajem, w wieczór wigilijny w każdej polskiej rodzinie przy świątecznym stole jedno miejsce jest wolne, jeden talerz postawiono dla tego, kto jest nieobecny, ale kto przybyć może i będzie powitany serdecznie jako członek rodziny. Przez wiele lat, przez wiele dziesięcioleci nie było nas – Polaków na Litwie, Polaków w Związku Radzieckim – przy wspólnym stole. Dziś mówimy: przybywamy, jesteśmy. Nie było nas w Waszym gronie, byliśmy jednak wśród Was sercem, myślą, nie zerwały się nasze więzi duchowe, uczuciowe z Macierzą. Wbrew przeciwieństwom losu byliśmy i jesteśmy Polakami. Na Litwie i Białorusi, na Ukrainie i w Kazachstanie, na dalekiej Syberii, wśród ludzi nie zawsze nam przychylnych, trwaliśmy przy polskości, trwaliśmy w mowie, wierze, tradycjach, a gdzie tego nie stało – w rzetelnej pracy Polaka, wreszcie we wspomnieniach”.
Zarówno na zjeździe, jak i w późniejszych wystąpieniach, Polacy na Litwie domagają się prawa do autonomii terytorialnej, uzyskania własnego obwodu autonomicznego w ramach Republiki Litewskiej. Jest to postulat o doniosłym znaczeniu, opierający się na fakcie istnienia oraz doświadczeniach podobnych formacji w innych republikach radzieckich, a zwłaszcza w Rosyjskiej Federacji.
Uzyskanie własnego obwodu autonomicznego rozwiązałoby wiele trosk i kłopotów Polaków na Litwie. Sami stanęliby oni na czele administracji lokalnej, zasiadaliby w samorządzie, otrzymaliby możliwość kierowania szkolnictwem i własnym życiem kulturalnym. Język polski dopuszczony by był, obok ogólnorepublikańskiego, do miejscowych urzędów, do sądów.
Nie zdążyły jeszcze ucichnąć echa I Zjazdu Związku Polaków na Litwie, gdy rozwinęła się nowa kampania – wybory na Zjazd Deputowanych Ludowych ZSRR w Moskwie. Polacy na Litwie wysunęli kilku swych przedstawicieli. M.in. 17 kolektywów polskich z Wilna i Wileńszczyzny (zespoły szkół średnich z Wilna i Niemenczyna) zgłosiło kandydaturę dr. Jana Ciechanowicza.
Jan Ciechanowicz jest znany i popularny wśród Polaków na Litwie jako autor wielu artykułów i wystąpień broniących praw ludności polskiej. W pierwszej turze wyborów zdobył on 60 tys. głosów, nie uzyskując jednak wymaganych 50 proc. W zawziętej walce ze swym kontrkandydatem, sekretarzem generalnym „Sajudisu” Virgilijusem Čepaitisem, poszedł on do drugiej tury wyborczej i zwyciężył, zdobywając ponad 150 tysięcy głosów. Oprócz niego na Zjazd Deputowanych do Moskwy wybrany został drugi Polak – Anicet Brodawski.
Reprezentowali oni Polaków w najwyższym zgromadzeniu radzieckim po raz pierwszy. Jan Ciechanowicz przygotował wystąpienie, w którym przemawiał w imieniu Polaków radzieckich. W ważnym tym dokumencie, oddanym do protokołu zjazdu, poruszył on sporo istotnych spraw, zawarł wiele postulatów. Naszkicował, często tragiczny, obraz położenia Polaków w ZSRR. Wystąpienie jego zasługuje na przytoczenie w obszernym fragmencie:
„...Chciałbym poruszyć jedną konkretną sprawę, a mianowicie problem Polaków radzieckich. Według oficjalnej statystyki osób tej narodowości zamieszkuje u nas około półtora miliona (przeważnie na terenach oderwanych przez Stalina od Polski w 1939 r., ale nie tylko). Faktycznie jednak jest ich o wiele więcej, gdyż w niektórych rejonach kraju (w szczególności w obwodzie grodzieńskim Białoruskiej SRR) w paszportach Polaków wbrew ich woli – władze wstawiają nierzadko inną narodowość. Do mnie, jako do deputowanego, zwracały się już dziesiątki osób ze skargami na podobną samowolę.
Biorąc jako całość, położenie Polaków w ZSRR jest krytyczne. Faktycznie brak jest w języku polskim prasy, wydawnictw książkowych, mowa polska zapędzona została do kościołów (tam, gdzie one się jeszcze zachowały). Zostały zniszczone i ciągle podlegają dewastacji tysiące polskich kościołów i cmentarzy. Szkoły z polskim językiem nauczania działają praktycznie tylko na Litwie, ale i tam władze prowadzą politykę ich ograniczania. Z 263 otwartych za czasów Stalina polskich szkół na Litwie dzisiaj pozostało 88. Wielokrotnie mniej, biorąc na tysiąc ludności, jest wśród Polaków osób z wyższym wykształceniem, studentów, osób na kierowniczych stanowiskach – niż wśród współobywateli innych narodowości. Polacy w wielu wypadkach są poważnie ograniczani w niektórych swych obywatelskich i społecznych prawach (szczególnie w sferze języka, kultury i wykształcenia), poddawani są forsownej, systematycznej asymilacji i dyskryminacji, naciskom ze strony narodowej biurokracji republik związkowych. Faktycznie są oni spychani do rzędu obywateli trzeciej kategorii.
Dlatego zwracamy się o pomoc do Moskwy. Prosimy Radę Najwyższą ZSRR o anulowanie wszystkich stalinowskich aktów prawnych, na których podstawie Polacy radzieccy byli poddawani masowym represjom i fizycznemu niszczeniu w latach 30-50. (w sumie około dwóch milionów tych, którzy ucierpieli). Prosimy oficjalnie zrehabilitować naszą ludność i zezwolić pozostałym jej przedstawicielom, którzy dziś żyją na zesłaniu, by powrócili tam, skąd ich w swoim czasie bezprawnie wywieziono. Prosimy także pozwolić nam na tworzenie autonomicznych obwodów w składzie ZSRR. I pora, wreszcie, powiedzieć narodom prawdę o masowym, bestialskim zabójstwie przez wojska NKWD 15 tysięcy wziętych do niewoli oficerów polskich w lasach pod Smoleńskiem na wiosnę 1940 r. Lepsza gorzka prawda niż słodkie kłamstwo, w które nikt nie wierzy.
Sądzę, że Polacy radzieccy nie zasłużyli na takie traktowanie, jakie ma miejsce dzisiaj. Chociażby dlatego, że są oni pracowitymi i lojalnymi obywatelami ZSRR, że 200 tysięcy Polaków broniło rewolucji w latach 1917-1918, że byli oni jedynym w Europie narodem, który w latach 1939-1945 nie dał Hitlerowi ani jednego zbrojnego oddziału, a dzisiaj Polska Ludowa jest największym i najpewniejszym wojskowym i politycznym sojusznikiem Związku Radzieckiego...”
Nietrudno jest na podstawie tych szczerych i odważnych słów wyciągnąć wniosek, iż w życiu Polaków w ZSRR otwarła się nowa karta. Należy wierzyć, że dzięki polityce Michaiła Gorbaczowa: jawności i pieriestrojce naprawione zostaną krzywdy i Polacy będą mogli aktywnie włączyć się do budowy własnego życia kulturalnego i społecznego. Będą też niechybniespełniać rolę łącznika pomiędzy narodem polskim a narodami Związku Radzieckiego.”

SCORPIONOMACHIA cz. 2 - Polemiki o „kwestii polskiej” w Wilnie, 1978-2015 [MATERIAŁY PRASOWE]

$
0
0

* * *

17 września 1989 roku „The Warsaw Voice” opublikował wywiad z J. Ciechanowiczem pt. As Many Enemies As Slaves”:
„On September 7, during a meeting of the People's CounciI in Soleczniki near Vilnius, the participants voted for the establishment of the first Polish National-Territorial Region within the Lithuanian Republic. Voice's informant in Vilnius said that the region was established as a result of a Polish grass-roots initiative. The Poles prevailed upon their representatives to the Lithuanian Parliament to take such an initiative.
Polish activists in Lithuania consider the establishment of the Polish Region to be the first step on the road to creating an autonomous district or territorial district of the Polish population in Lithuania. During a telephone conversation on September 8, Jan Ciechanowicz, one of the main forces behind the move to establish Polish autonomy in Lithuania, said that the „region was established as a self-defence reflex against the colonial policy of the Lithuanian centre. At present the Lithuanians arę very surprised by this move; they did not expect us to act so fast and with such determination. Of course we expect many strong protests and attempts to undermine our decision. But the situation has become so tense that any move taken by the Lithuanians to repress the Polish population will meet with a response from us. We will retaliate against any repressions.”
The decision to set up the first Polish Region was obviously spurred by the special circular issued by the Lithuanian CounciI of Ministers on appointing only people with a perfect command of Lithuanian (which would de facto mean onlyLithuanians, says Ciechanowicz) to management posts, from minister to store-keeper. The process of firing Po/es from various management jobs nad already begun. One of the first decisions taken by the newly established Polish Region concerned the full equality of the Lithuanian, Polish and Russian languages.
Polish activists intend to set up other autonomous Polish Regions this year: the Vilnius Region, where Poles make up 70 per cent of the population, and some parts of the Trotski region (around the town Troki), Shirvintski (the town Shirvinti), Shvetchiansky region (the town Shvetchany) and Moletsky, where Poles constitute 30 to 60 per cent of the population.
Representatives of the Polish cause in Lithuania say that the Polish Autonomous District, which is to be established in the future to unite these territories will have a population of about 300 thousand and will occupy about 10 per cent of the Lithuanian Republic's territory.
In June this year in Warsaw Jan Ciechanowicz, Doctor of Philosophy, lecturer in the history ofphilosophy at the State Pedagogical Institute in Vilnius, is a Polishactivist in Lithuania, deeply involved in the life of the Polish community living there, was interviewed byVoice's Przemysław Berg.
In one of your speeches you said that in spite of the progress in demogratic transformations, it was still difficult to be a Pole in the Soviet Union: Could you enlarge on this statement?
Under the Stalinist system, which is not quite dead yet, the Poles were pushed into the category of third rate citizens. We were discriminated against especially in the spheres of culture and education, the advancement of which, in accordance with Polish national tradition, was either severely restricted or simply madę impossible. Just think: there are three million Poles living in the USSR without an all-republic Polish paper. The Poles' chances of entering universities are very slim, and the state of Polish schooling could be justly called rudimentary! In Lithuania alone there are 88 active Polish schools, one third of the number set up thirty years ago. Everything is being eroded.
They tell us: no wonder there are fewer Polish schools if you don't send your children to them. That’s right, only it remains to explain why Polish youth in the Soviet Union shows little inclination to attend Polish schools. This is important. The answer is that because after finishing a Polish school, one has practically no chance of entering a university.
And what to the situation like outside Lithuania?
In Byelorussia, for example, there are several hundredthousand Poles without a single Polish school, a single Polish paper; the destruction of superb Polish cemeteries is commonplace, for example the Święta Górka (Holy Hill) cemetery in Mińsk, or the enormous, historical cemetery on Odojewski Alley where the tombstones have been stolen for use as building materiał for stairs and roads! The remnants of Jewish culture have encountered the same fate there, and from that point of view we, Poles, are sharing the lot of that great and unhappy nation. This is sad.
Has perestroika changed anything in this respect for Poles living in the USSR?
Our lot has not improved one bit in terms of material gains. Now we can at least articulate our needs, we can protest and speak out in public about our situation and openly object to it. On the other hand, the party-bureaucratic apparatus is stiIl unfawurably disposed towards us, and in addition, the new, national forces which are now being revived, let’s call them young patriotism, comprehend their own rebirth as not admitting a Polish rebirth. lt's true that Poles became more active in Lithuania a little later. The Lithuanians were the first to stand steadfast in defence of their national identity. We Poles have an absolutely positive attitude towards this and we would be willing to support them in their endeavour if not in their attitude towards us.Now, all of a sudden, it turns out that we are their main enemies. When SAIUDIS, organization of Lithuanians' national rebirth, was founded, Poles sought a place in it in the naive conviction that it would be a democratic organization in the sense of fighting for freedom and liberties for everyone. We were very astonished when at the very first SAIUDIS congress we heard very strong antiPolish accents. Let me give you an example. Last year, for the first time since the war, eighteen young Poles from Lithuania were sent to study in Poland. Some people in Lithuania really didn't like that and the SAIUDIS's right wing (the Vilniya organization) sent an official protest to the Lithuanian govemment demanding that they return immediateły. Unbelievable, yet true. This appeal was published in official party papers and in the underground press. But what’s the use of talking – just come and see tor yourself – the Lithuanian press very often contains chauvinist, simply filthy anti-Polish dedarations.
Could this turn into an open conflict between the Poles and the Lithuanians?
An irrational situation has arisen: the Lithuanians are stwing fortheir republic's sovereignty – very well – but the Poles are afraid ofthis sovereignty, they are afraid that from the very first day of an independent Lithuania's existence, they will be destroyed in a ruthless fashion. In other words, this is a very complex, tense, even exptosive situation, and dangerous developments might occur at any moment. There might even – and let’s say this openly – be bloodshed. But bloodshed never leads to any solutions, on the contrary – it only makes the situation even more complicated. The onty solution is mutual respect, respect for human dignity and for human rights.
How will you defend your interests?
Our method is autonomisation. We want to create a Polish autonomous district in Lithuania, and in time – also in Beylorussia, the Ukraine, Kazakhstan and Latvia, and perhaps the Russian Federation: everywhere, where there are large, multi-thousand Polish communities. The creation of autonomous territorial districts will be just the first step towards achieving real equality. We would have our own territory then and certain mechanisms of a political and economic self-government. This would be very important, since the Poles from the Vilnius area are very hard-working people but for decades they have been dominated. Polish regions receive only half the subsidies altotted to Lithuanian ones for social devetopment, even though their per capita production levels arę almost twice as high. Is that theway things should be? For every 1000 people emptoyed the number of Poles with higher education is seven times Iower than among Lithuanians, four times Iower than among Russians, twice as tow as among Byelorussians, and is equivalant to the number among Gypsies. These arę frightening proportions, the effects of a conscious policy on the part of the party and state apparatus, which has been imptemented for years in the USSR, a policy of discrimination and apartheid. Nów is the time to start remedying all this. Wealready have 29 autonomous Polish communities and Nemeczyn – the one autonomous city. Nów we have to connect all this. The concept of a Polish autonomous region is at the stage of preparation and the Litiiuanian govemment will shortly be presented with an appropriate document. l would like to stress once again that this is to be a Polish selfgovemment in a defined area within the Lithuanian republic.
Will the Lithuanians altow you to form an utonomous region?
There are very strong objections, but we think that this is the best solution for the Lithuanians and for Lithuania. We arę not separatists, We don't want the Vilnius region to break away from Lithuania, and l wish to stress this strongly: we want nothing of the sort. Once we receive the rights of self-government, we will be able to move on to our other objectives: Polish schooling of various levels and character, Polish magazines, papers, publications, books, etc. And then we will feel like normal citizens in a normal country. Seneca once said: „As many enemies, as slaves.” We don't want to be either enemies or slaves and that’s why we are demanding self-govemment in the form of autonomy.
Where in the USSR is the situation of Polish thnic groups most difficult?
The situation in Lithuania is the least difficult. By contrast in Latvia, the Ukraine, Byelorussia, the Russian Federation, in Kazakhstan, the Poles are deprived of everything as a nationality. They simply work, they arę a labour force, and not the slightest attention is paid to their cuftural and spirituał needs.
Maybe these people simply do not have such needs, maybe they are not reveallng any active interest in maintalning their Polish national identity?
I can assure you that they wish to maintain that identity. So why can't they manage? Because for decades they have been living in a totalitarian state, not a democratic one. The political system of this country discriminated against all minorities, not just the Potish one: the Volga Germans, the Crimean Tatars, the Koreans – this is our common fate. The Poles would like to have Polish theatres, Polish schools, Polish books, but up to now, every initiative of this sort was dubbed Polish nationalism. I myself was often labelled at work: Piłsudski’s man, fascist, Home Army dupe, etc. For years l couldn't print a single article about these matters in the press, there was a ban on writing about these things. This has started changing only now. Now we are openly beginning to fight for our rights; the bigger the inroads democracy makes in the USSR, the clearer will be the desire of minorities to preserve their national identities.”

* * *

W tymże czasie ukazał się w jednym z polskim pism tekst Mariana Boratyńskiego pt. „Polak w radzieckim parlamencie”:
„Do Wilna przyjechałem 6 września wczesnym popołudniem. W tym właśnie czasie w pobliskich Solecznikach odbywał się wiec, po którym nadzwyczajna sesja Solecznickiej Rejonowej Rady Deputowanych Ludowych postanowiła „proklamować Polski Rejon Narodowy”. O tworzeniu autonomicznych rejonów zamieszkałych na Litwie przez Polaków mówiło się od dłuższego czasu. Soleczniki (Szalczininkai) i okoliczne wsie położone na trasie Wilno-Lida zamieszkałe są w ogromnej większości przez Polaków (82 proc.), którzy mimo upływu lat wciąż posługują się językiem polskim. Sam zamysł utworzenia rejonu autonomicznego przez Polaków, z jednej strony rozpalał umysły i serca naszych rodaków, z drugiej – wielce niepokoił najwyższe władze partyjne, które, niechętnie ustosunkowały się do takich prób demonstrowania polskości. Polski Rejon Autonomiczny – takie hasło spędzało sen z powiek władz KC KP i Rady Najwyższej Litwy. A jednak stało się! 6 września 1989 roku Rada Rejonu Soleczniki uchwaliła powstanie Polskiego Rejonu Narodowego!
Podczas pobytu w Wilnie i na Litwie przeprowadziłem wiele rozmów na tematy mniejszości narodowych. Dziś dużo się o tym mówi i pisze. Autorytetem w tych sprawach jest deputowany ludowy ZSRR – Jan Ciechanowicz, 43-letni doc. filozofii, wykładowca Wileńskiego Państwowego Instytutu Pedagogicznego. Ale o rozmowę z Ciechanowiczem nie jest łatwo. „Młody gniewny” w radzieckim parlamencie oblegany jest przez dziennikarzy z wielu krajów. Tuż przede mną rozmawiał z nim Vincent J. Schodolski z „Chicago Tribune”.
– W jaki sposób pan, jako Polak, znalazł się w radzieckim parlamencie?
– Początkowo o to miejsce wcale nie zabiegałem. W instytucie wykładam filozofię w języku polskim i rosyjskim. Na łamach „Czerwonego Sztandaru” – to ukazująca się w Wilnie jedyna w ZSRR gazeta w języku polskim – przez ostatnie lata opublikowałem blisko 600 artykułów o kulturze i tradycji polskiej na WIleńszczyźnie. Przez to stałem się dosyć popularny, ale o karierze polityka nigdy nie myślałem. Kiedy zaczęły się wybory do Rady Najwyższej ZSRR, polskie szkoły i kołchozy zaczęły zgłaszać moją kandydaturę . Ci ludzie widzieli we mnie obrońcę polskości. Nie mogłem zawieść ich zaufania, więc przystąpiłem do kampanii wyborczej, No i wtedy zaczęło się...
– Proszę przypomnieć polskim czytelnikom wydarzenia sprzed kilku miesięcy, pańską walkę o mandat do radzieckiego parlamentu...
– Zaczęło się od tego, że najpierw zwolniono mnie ze stanowiska prodziekana Wydziału Języków Obcych w Instytucie. W prasie litewskiej pisano, że broniąc Polaków obrażam naród litewski. Studenci jako pierwsi wystąpili w mojej obronie, ale ich protest szybko został stłumiony. Wtedy powstał Społeczny Komitet Obrony Jana Ciechanowicza. Do Moskwy słano setki pism i telegramów. Mimo pieriestrojki, droga odwrotna z Moskwy do Wilna jest jednak znacznie dłuższa. Efekt był taki, żepozwolono mi wykładać w Instytucie, stanowiska prodziekana do dziś nie odzyskałem. W pierwszej rundzie wyborów było nas siedmiu z dużego i ważnego rejonu Wilna i Trok. Aby rozbić głosy Polaków „Sajudis” jako kontrkandydata wysunął swego człowieka – Zygmunta Mackiewicza. Zebrałem jednak 105 tys. głosów, a mój rywal niewiele ponad tysiąc. Wtedy uwierzyłem, że mam szanse, ale nie wiedziałem, że najgorsze jest jeszcze przede mną. Zostało nas dwóch. Tym drugim, czyli faworytem, był sekretarz generalny „Sajudisu” – Virgilijus Czepaitis. Rozpętało się piekło. W prasie partyjnej i sajudisowskiej pisano o mnie: „Polski faszysta”, „Piłsudczyk”, „Pogrobowiec okupacyjnej Armii Krajowej”. Co działo się w audycjach radiowych i telewizyjnych – trudno nawet opowiedzieć. Wobec mnie zastosowano wszystkie chwyty wolnoamerykanki. Być może panu trudno w to uwierzyć, ale szykanowano mnie wszędzie, na każdym kroku. Nie miałem dostępu do środków masowego przekazu, żadnych szans obrony. Ale moi napastnicy zapomnieli o jednym: że atakując mnie, atakowali również moich wyborców! Zostałem osaczony, ale nie opuszczony przez ludzi, którzy na mnie stawiali i we mnie widzieli swojego obrońcę. I chociaż w to nie wierzyłem, stało się. Cała wielka machina kłamstw i oszczerstw obróciła się przeciwko moim przeciwnikom. Wygrałem ten finał z Czepaitisem. Otrzymałem 64 proc. głosów i mandat do Rady Najwyższej ZSRR. Mój sukces jest zwycięstwem wszystkich Polaków na Litwie i tych, którzy na mnie głosowali, i tych, którzy postąpili inaczej.
– Mówi pan o wrogiej postawie „Sajudisu” wobec Polaków, a przecież miała to być organizacja demokratyczna?
– W pierwotnym założeniu – tak. Później w jej szeregi wkradł się szowinizm, zdominował ją litewski nacjonalizm. My, Polacy i inne mniejszości narodowe w „Sajudisie” widzieliśmy organizację, która nas przygarnie, będzie nam przyjacielem i doradcą. Stało się odwrotnie. Już na pierwszym zjeździe „Sajudis” podjął 32 uchwały, z których cztery skierowane były przeciwko Polakom, przeciwko tworzeniu polskich szkół i przedszkoli, przeciwko nadawaniu polskich audycji radiowych i telewizyjnych, przeciwko otwarciu w Wilnie polskiego konsulatu. Chociaż czasy się zmieniły, Czepaitis i jego ludzie to prawdziwie stalinowska organizacja. Byliśmy bardzo naiwni sądząc, że oni nas przygarną.
– Właśnie, „Sajudis” twierdzi, że Polacy wspólnie z Rosjanami występują przeciwko Litwinom.
– Czepaitis łże. Chcemy dogadać się i z jednymi, i z drugimi, ale z Litwinami coraz trudniej. Nie wiem, czy w ogóle to będzie możliwe. Rada Najwyższa Litwy wydała dekret, na mocy którego wszystkie stanowiska mogą być zajmowane jedynie przez Litwinów, z brygadzistą włącznie. W najwyższych władzach Litwy nie ma jużRosjan, wszystkie stanowiska zajmują wyłącznie Litwini. Litwa nie ukrywa, że pragnie oderwać się od Kraju Rad.
– Jak można określić pozycję Polaków na Litwie?
– Pod względem wykształcenia – jest bardzo niska. Na tysiąc ludzi z wyższym wykształceniem Polaków jest sześć razy mniej od Litwinów, cztery razy mniej od Rosjan, dwa razy mniej od Białorusinów. To skutek długoletniej polityki okresu stalinizmu skierowanej przeciwko Polakom. Na szczęście ostatnio powoli to się zmienia. Walczymy i krok po kroku posuwamy się do przodu. Powstają polskie przedszkola, polskie klasy są już w kilku szkołach. Ale Litwini poczuli się mocno zagrożeni i rozpoczęli z nami bezpardonową walkę. Na Białorusi jest jeszcze gorzej. Tam nie ma ani jednej polskiej szkoły, Polaków zwalniano z pracy, zamknięto kościoły, tam panuje prawdziwy terroryzm.
– Mówiono mi, że w jednym z pism zamieszczono mapę Litwy, na której Wileńszczyzna otoczona była czerwoną linią z podpisem: „Polska Republika Autonomiczna Jana Ciechanowicza”...
– Bywają i gorsze akcenty. Na jednym z wieców przedstawiciele „Sajudisu” nieśli hasło z języku polskim „Precz z Armią Czerwoną”. Są nie tylko przeciwko nam, ale dążą także do skłócenia nas z Rosjanami. Swoją prawdziwą twarz działacze „Sajudisu” odkryli na wiecu wywieszając w języku litewskim hasło: „Polacy do pieca”. Sam pan widzi, co się tu dzieje. Wy w Polsce nie macie o tym pojęcia. Do was to nie dociera, a tutaj toczy się walka.
– Wczoraj (6 września), na kanwie tej walki, w Solecznikach powstał Polski Rejon Narodowy. To odważne i niebezpieczne. Widziałem dziś jadącą w tym kierunku kolumnę wojskową. Do Solecznik podobno pojechało całe KC KP Litwy. W Wilnie mówi się, że może być wprowadzony stan wyjątkowy...
– Kierownictwo Litwy pojechało, aby obietnicami zagłaskać lub groźbami przestraszyć Radę Regionu w Solecznikach. Myślę, że nic nie zdziałają. Wojska też nikt się nie przestraszy. My się nie boimy. Łagrów już nie będzie.
– Jak wspominacie wizytę gen. Jaruzelskiego na Litwie?
– Podczas spotkania w Wileńskim Państwowym Instytucie Pedagogicznym generał, jako pierwszy polski przywódca, mówił o problemie Polaków żyjących w ZSRR. Swoje przemówienie generał rozpoczął w języku rosyjskim. Rozległy się głosy, żeby mówił po polsku. I gen. W. Jaruzelski zaczął od początku, mówił po polsku – i on był bardzo wzruszony, i my wszyscy mieliśmy łzy w oczach.
– Czy zabierał pan głos na pierwszym zjeździe Rady Najwyższej ZSRR?
– To nie takie proste. Na Kremlu wiele zmieniło się na korzyść, ale wciąż istnieją jeszcze stare uwarunkowania. Zgłosiłem się do dyskusji, ale prowadzący obrady tak ustawili kolejność, że zabrałko dla mnie czasu. Rozmawiałem z MichaiłemGorbaczowem, a także z Jelcynem i Jakowlewem, i mam ich poparcie w mojej walce o obronę praw człowieka. Stanowi to przygotowanie gruntu pod moją przyszłą działalność. W parlamencie zasiada 2250 ludzi ze wszystkich republik. Kadencja trwa pięć lat, jeszcze na mnie przyjdzie czas.
– Czy jest pan jedynym Polakiem w Radzie Najwyższej ZSRR?
– Nie, jest nas siedmiu: 2 z Białorusi, 2 z Ukrainy, 1 z Łotwy, a z Litwy, oprócz mnie, jest jeszcze dyrektor Wileńskiego Sowchozu Technikum – Anicet Brodawski. I tylko Brodawski przyznaje się do tego, że jest Polakiej i z nim znajduję wspólną płaszczyznę dyskusji. Pozostali zostali wybrani według starego scenariusza. Są zastraszeni pamięcią minionej epoki. Oni są do tego żeby podnosić rękę, kiedy trzeba i siedzieć cicho. Ich nazywają „tutejsi”. Staram się ich zrozumieć, chociaż wstyd mi za nich. Jestem pierwszym, który w Kraju Rad rozpoczął walkę o prawa dla Polaków. Przecież myśmy się tutaj urodzili, zostaliśmy na ziemi rodzinnej i nikt nie może zabronić nam prawa do życia na niej. Nie robimy nic złego. Chcemy mieszkać i pracować dla tego kraju, ale chcemy też mieć prawo do tego, żeby myśleć jak Polacy, żebyśmy mieli prawo do używania języka ojczystego.
– Co w tym kierunku, w radzieckim parlamencie, może zdziałać Polak Ciechanowicz?
– Nie będąc dopuszczony do głosu na zjeździe, nie dałem za wygraną. Wystosowałem interpelację poselską na piśmie do Rady Najwyższej ZSRR m.in. w sprawach: tworzenia polskich obwodów autonomicznych, powiedzenia wreszcie prawdy o zbrodniach w Katyniu, o stwarzanie dla Polaków normalnych warunków w sferze ekonomiki i kultury, o zaprzestanie w prasie radzieckiej i litewskiej propagandy przeciwko Polakom zamieszkałym w ZSRR, wreszcieo zagwarantowanie ustawodawczej pełnej i bezwzględnej wolności religii, prawa nauczania religii w szkołach oraz restytuowania ukraińskiego kościoła katolickiego.
– Jaki był los pańskiej interpelacji?
– Odpowiedź otrzymałem tylko w sprawie tworzenia obwodów. Rada Najwyższa ZSRR nie widzi przeszkód, jednak decyzję podejmują republiki. Odpowiedź gładka i dyplomatyczna, no ale początek jest. No i małe Soleczniki dały przykład, że w Kraju Rad można być Polakiem. Oczywiście wiem, że i to trudny początek, bo Litwini twierdzą, że powstanie obwodu w Solecznikach jest wbrew ich konstytucji. Wiem, że Uchwałę Rady Rejonu musi zatwierdzić Rada Najwyższa Litewskiej SRR. Sądzę, że Litwa takiej decyzji nie podejmie. Będzie to początek awantury. Ale nas nikt już nie zatrzyma. Jesteśmy z każdym dniem silniejsi. Powstał Związek Polaków na Litwie. Nasz ruch rozprzestrzenia się. W samym Wilnie na 600 tys. mieszkańców jest 105 tys. Polaków. Jest nas dużo. Jednoczymy się.
Potrzebna nam w tej walce przede wszystkim duchowa pomoc z kraju. Niezmiernie ważne byłoby zbudowanie w Białymstoku przekaźnika, który umożliwiłby odbiór Polskiej Telewizji. Potrzebujemy też polskiej mowy, chociażby takiego kontaktu z krajem. Potrzebne są nam książki, głównie dla nauki dzieci w szkołach podstawowych, polskie płyty, lekarstwa. Umieralność dzieci w polskich rejonach jest dwukrotnie większa, bo dla Polaków nie ma dostaw leków.
– Nie boi się pan tego wszystkiego mówić?
– Początkowo wahałem się, nie wiedziałem, czy podołam tak ogromnemu zadaniu. Ale teraz już wiem, że bez względu na to, co się stanie, swoją misję wypełnię do końca. Otrzymałem wiele pogróżek na piśmie i przez telefon. Otrzymuję je nadal. Ale nie dam się zastraszyć.
– Dziękuję za rozmowę.”

* * *

Biały Orzeł –White Eagle”October 22, 1989

List otwarty do Prezydium Rady Najwyższej Litewskiej SRR doc. dra Jana Ciechanowicza Deputowanego Ludowego ZSRR

Prace docenta Ciechanowicza nie są drukowane na Litwie, dlatego też drukujemy Jego List Otwarty, podając go do publicznej wiadomości Polonii Amerykańskiej.
„6 września 1989 roku sesja rejonowej rady deputowanych ludowych w m. Solecznikach ogłosiła ten rejon „polskim narodowym”. 15 września tegoż roku podobny krok uczyniła rada rejonu wileńskiego na sesji odbytej w Niemenczynie. Prócz tego cały szereg gmin wiejskich, zamieszkałych w 70-95 procentach przez Polaków, ogłosił swą „autonomię”. Wszystkie te kroki poczynione zostały na żądanie i pod naciskiem obywateli, ludzi pracy tych rejonów, (którzy nie chcą być jak przedtem wyzyskiwani i poniżani) a nie na skutek „knowań” poszczególnych działaczy, jak to fałszywie przedstawia litewska prasa partyjna i opozycyjna.
Wszelako 21 września 1989 roku Prezydium Rady Najwyższej Litewskiej SRR – ignorując wolę ludności, na mocy specjalnego postanowienia ogłosiło polskie rejony i gminy narodowe w składzie Litwy za bezprawne i nieistniejące, co wywołało oburzenie i przygnębienie wśród 300-tysięcznej rzeszy Polaków Wileńszczyzny. W związku z tym uważam za konieczne powiedzieć co następuje:
1. Nie należy ani do gestii, ani do mocy Prezydium Rady Najwyższej wydawanie takich aktów, jak ów z 21 września bieżącego roku. Ten akt jest sprzeczny zarówno z Konstytucją Litewskiej SRR, jak i z Konstytucją ZSRR, a więc jest sprzeczny z prawem, a dlatego nieważny i nieobowiązujący.
2. Podobny akt Prezydium Rady Najwyższej Lit. SRR podjęło najprawdopodobniej kierując się nie dobrem wszystkich obywateli Republiki, lecz pod naciskiem antypolskich, autorytarnych nastrojów, rozpalanych zarówno przez prasę komunistyczną, jak i antykomunistyczną na Litwie. Jak wykazał cały szereg zdarzeń, a m.in. także przebieg sesji Rady Najwyższej Litewskiej SRR w dniach 22-23 i 28-29 września 1989 roku nienawiść do Polaków jest właśnie tym spoiwem, które łączy hierarchię państwowo-partyjną, Sajudis, inne siły polityczne, nie wyłączając litewskiego kościoła katolickiego. Jednak marna to „jedność”, wznoszona na nienawiści do poniewieranej i uciskanej od dziesięcioleci mniejszości narodowej. Na takim fundamencie nie zbuduje się silnej, demokratycznej i praworządnej Litwy czy takiegoż Związku Radzieckiego. Tak, Polaków w Republice jest dziesięciokrotnie mniej niż przedstawicieli innych narodowości, lecz to nie daje nikomu prawa poniżać ich i dyskryminować.
3. Polacy w ZSRR w ciągu ostatniego półwiecza przekształceni zostali z wysokokulturalnego etnosu w upośledzoną klasę społeczną, znajdującą się na najniższym szczeblu hierarchii socjalnej. To jest dziś klasa kołchożników, robotników, kucharek, sprzątaczek, niekiedy drobnych urzędników (buhalterów itp.). Widocznie po to prasa radziecka ciągle brała w obronę Murzynów w USA czy Republice Południowej Afryki, by zamaskować nie mniej okrutny los własnych „murzynów” – Polaków i przedstawicieli kilku innych narodowości, niszczonych w sposób szczególnie metodyczny i zawzięty. Dotychczas przymusowo zapisuje się Polaków w paszportach Białorusinami, Litwinami itp. Dotychczas nie ma w ZSRR polskiej prasy, edytorstwa, odpowiedniej ilości szkół itd. Carsko-stalinowska polityka antypolska jest nadal kontynuowana.
Tak się stało, że właśnie na Litwie – na fali przebudowy i demokratyzacji – Polacy radzieccy podjęli pierwszą próbę przypomnienia o swej ludzkiej godności i podstawowych prawach człowieka, których ich pozbawiano przez wiele dziesięcioleci. Dzięki temu naród litewski i Państwo Litewskie zyskały historyczną szansę ukazania swego prawdziwego oblicza, swej prawdziwej kultury politycznej, swego prawdziwego stosunku nie tylko do Polaków Wileńszczyzny, ale też w ogóle do wolności i praw ludzkich. Gdyśmy w rozmowach z Litwinami skarżyli się na swe upośledzenie, odpowiadali oni nam, że to wina Moskwy, że Litwini nie byli gospodarzami w swym kraju i że nie oni są winni polskiej biedy. Cóż, praktyka jest sprawdzianem twierdzeń teoretycznych... Pozwólcie więc zapytać: Czy to Moskwa rozpętała w prasie litewskojęzycznej trwającą miesiącami brudną, oszczerczą nagonkę na Polaków Wileńszczyzny? Czy to Moskwa zmusiła Prezydium Rady Najwyższej Litewskiej SRR do podjęcia dyskryminacyjnej antypolskiej uchwały 21 września 1989 r.? Czy to Moskwa sprawiła i sprawia, że prawie nie przyjmuje sięmiejscowej młodzieży polskiej na studia w Republice? Czy to Moskwa zmusza „Sajudis”, „Wilniję” i inne szowinistyczne organizacje do polityki jaskrawo polakożerczej? A może to Moskwa zmusza przedstawicieli różnych państwowych służb Litwy, jak i nieformalnych organizacji udawać się do tejże Moskwy i „straszyć” ją dezinformacją o tym, że oto polscy „separatyści” na Wileńszczyźnie chcą oderwać od ZSRR i przyłączyć do PRL Wilno, Grodno, Lwów itp? Najzabawniejsze, że Moskwa nawzajem też straszy mitycznym polskim separatyzmem Litwinów, Białorusinów, Ukraińców.
Szereg tych pytań można by kontynuować i odpowiedź na nie byłaby równie łatwa.
Wydaje się, że Moskwa dziś naprawdę zaczyna powoli rozumieć, że budowle państwowe, wznoszone na fałszu, przemocy, poniżaniu człowieka, bezprawiu, szowinizmie, są nietrwałe.
Na Litwie nadal ma się na ten temat inne zdanie. Czas już wszelako pojąć, że nie można walczyć o własną wolność, a jednocześnie odmawiać jej innym. „Nie może być wolnym naród uciskający inne narody.” Wolność jest niepodzielna: albo przysługuje wszystkim, albo nikomu. Jeśli Litwini odmawiają Polakom Wileńszczyzny, rdzennej ludności tych ziem, prawa publicznego posługiwania się swoim językiem ojczystym, prawa do lokalnego samorządu w sferze gospodarki i kultury, to przecież tym samym pozbawiają samych siebie moralnego prawa do realizowania podobnych wartości; bo i im, już inna „większość” może powiedzieć dokladnie to, co oni mówią swej polskiej „mniejszości”.
4. „Kwestia polska” dopiero się wynurza w ZSRR na powierzchnię życia politycznego. Lecz wkrótce może on zostać ważnym czynnikiem polityki nie tylko wewnątrzradzieckiej, ale i światowej. Póki nie jest za późno – zacznijcie rozstrzygać ten bolesny problem na zasadach demokracji i humanizmu. Tak czy inaczej, ani kilka milionów Polaków w ZSRR, ani 60 milionów Polaków na świecie nie zgodzą się na to, byśmy nadal zostawali „białymi niewolnikami w najbardziej demokratycznym kraju na świecie”...
Jan Ciechanowicz
deputowany Ludowy ZSRR
29 IX 1989 r.”

* * *

Dziennik Pojezierza” nr 200 (13-15 X 1989)

Polak i Litwin w jednym stalidomu”...(– Jerzy Uścinowicz):
„Powinieneś wisieć polska świnio”, „Zabijemy cię” – to wcale nie najostrzejsze fragmenty wypowiedzi, jakie znajdują się w listach od kilku miesięcy nadsyłanych do Jana Ciechanowicza, jednego z założycieli Związku Polaków na Litwie, członka Rady Deputowanych Ludowych ZSRR.
Adresat pracuje w Wileńskim Instytucie Pedagogicznym na stanowisku docenta katedry filozofii. Przez osiem miesięcy (do marca 1989 roku) był prodziekanem Wydziału Języków Obcych tegoż instytutu. Kategorycznym poleceniem rektora uczelni zwolniony został z obowiązków prodziekana „za to, iż z własnej woli przestał się tymi obowiązkami zajmować”.
– Na mojej osobie zogniskowały się sprawy Polaków na Litwie – powiedział mi Jan Ciechanowicz, gdy spotkaliśmy się w budynku Instytutu Pedagogicznego. – Pomówienia, szykany, dyskredytowanie mnie jako Polaka, są typowym działaniem przedstawicieli litewskiego nacjonalizmu, proszę to podkreślić – nacjonalizmu.
Początek sprawy Ciechanowicza można datować na 12 lsitopada ubiegłego roku. W Mejszagolskim Domu Kultury odbywało się akurat założycielskie zebranie Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego Polaków na Litwie. Głos zabrał również Jan Ciechanowicz, od czerwca 1988 roku prodziekan Wydziału Języków Obcych Instytutu Pedagogicznego w Wilnie. Mówił o potrzebie odrodzenia kultury, pielęgnacji mowy ojczystej, budzeniu świadomości narodowej wszystkich obywateli zamieszkujących republikę. Jednak nie wszyscy zebrani odczytali te słowa jednakowo. Po pewnym czasie w biuletynie „Sajudżio Żinios” pojawił się „Ostry sygnał z Mejszagolskiej Szkoły Średniej” opatrzony znamiennym nagłówkiem Zaczyna się...! Autorami wystąpienia było kilku nauczycieli – Litwinów. I mimo iż na zebraniu partyjnym nauczycieli tej szkoły oficjalnie – w uchwale – stwierdzono, że publikacja w biuletynie „Sajudisu” absolutnie nie odpowiada prawdzie, mechanizm został uruchomiony. Organizacja „Sajudisu” w Instytucie Pedagogicznym stwierdziła, że „J. Ciechanowicz wypacza fakty z historii Litwy, ma zdanie odmienne od wykwalifikowanych historyków w kwestii pochodzenia Polaków na Litwie”, a jego mejszagolskie przemówienie to „działanie z premedytacją na szkodę stosunków między Polakami i Litwinami”. Wywody zakończono pytaniem: Czy wobec tego J. Ciechanowicz może być dalej wykładowcą?
Do KC Komunistycznej Partii Litwy, ministra szkolnictwa i rektora uczelni zwraca się „emerytowana nauczycielka J. Waitkiene z rodziną”. Jej postulat „całkowitej i jak najszybszej izolacji J. Ciechanowicza” należy do najłagodniejszych. Wtóruje jej J. Powilonis z Kowna pisząc: „albo wyrzucić go z pracy, albo niech sam się wynosi”.
Najcięższe armaty wytacza „do głębi serca oburzony, boleśnie dotknięty” – profesor A. Griszka – „doktor nauk filozoficznych, zasłużony wykładowca ZSRR, weteran wojny i pracy, emeryt personalny rangi republikańskiej”. Oburzyły go „złośliwe wypady, nie kończące się przemówienia Ciechanowicza, w których ubliża on narodowi litewskiemu, obraża jego język, odmawia mu kultury i tradycji, przekręcahistorię, wykazuje brak szacunku do cenionych mężów nauki, działaczy społecznych”. Swój elaborat A. Griszka kończy wezwaniem, by zwolnić J. Ciechanowicza z obowiązków prodziekana, jako skompromitowanego i niegodnego miana pracownika instytutu. Swoją cegiełkę do zwolnienia J. Ciechanowicza z zajmowanego stanowiska dołączyli też prorektor uczelni i dziekan wydziału. W marcu tego roku profesor Ciechanowicz bez zastosowania jakichkolwiek środków zapobiegawczych (upomnienie, nagana, itp.) przestał być prodziekanem Wydziału Języków Obcych. Do tej chwili pełni obowiązki docenta katedry filozofii.
– Nie boi się Pan, że i z tego stanowiska władze uczelni mogą Pana zwolnić?
– Kadencja trwa cztery lata. Zostały mi jeszcze trzy. Co będzie potem, nie wiem. Jednak moim moralnym obowiązkiem jest bronienie praw polskiej ludności zamieszkującej Wileńszczyznę. Nie poddam się.
– Są przecież polskie szkoły, jest Wydział Filologii Polskiej w Instytucie Pedagogicznym, wydaje się polskojęzyczny „Czerwony Sztandar”. Czyżby Polakom było aż tak źle?
– Liczba szkół z polskim językiem wykładowym maleje. Kiedyś było ich trzysta, teraz zostało niewiele ponad osiemdziesiąt. Co roku zamyka się kilka szkół. Dlaczego? Bo po takiej szkole wszystkie drzwi przed jej absolwentami są zamknięte. Na Wydziale Filologii Polskiej kształci się kilkudziesięciu studentów. To jedyne miejsce, z którego wychodzi kadra dla polskich szkół. Ale w ciągu trzydziestu lat jego istnienia, nie pozwolono na przygotowanie i obronę ani jednej pracy doktorskiej. Próbowałem założyć tu zespół pieśni, kółko literackie. Szybko wybito mi to z głowy. Mówił pan o „Czerwonym Sztandarze”. Przecież jest to organ Komunistycznej PartiiLitewskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. O tym, jak ukazywane są tam sprawy Polaków, mógłby najwięcej powiedzieć Jan Sienkiewicz. Gdy został przewodniczącym Związku Polaków na Litwie, podziękowano mu za pracę w tym dzienniku.
– Przez czterdzieści ostatnich lat nie słychać było o zadrażnieniach między Polakami i Litwinami na Wileńszczyźnie. Od kilkunastu miesięcy odnosi się wrażenie, że trwa tam stan cichej wojny...
– Żeby to wyjaśnić, trzeba cofnąć się do czasów Stalina. To on po wojnie stworzył tu niemal kryptokolonialny system zakładający, iż Polacy muszą być zepchnięci do poziomu ludzi trzeciej kategorii. W tym działaniu połączyli swe siły nacjonaliści rosyjscy i litewscy. Do draństwa dorobiono ideologię. Polakiem nie opłacało się być. Siano nienawiść i pogardę. Trzeba jeszcze pamiętać o tym, że po wojnie największą grupę wśród wyjeżdżających do Polski stanowiła inteligencja. Na Wileńszczyźnie zostali prości ludzie. Bali się, pamiętali stalinowskie wywózki. Podobnie było za czasów Breżniewa. W rejonie wileńskim Polacy, stanowiącysiedemdziesiąt procent mieszkańców, zajmują tylko siedem procent stanowisk kierowniczych. Natomiast Litwini aż siedemdziesiąt sześć procent stanowisk. Po wyborze Gorbaczowa Litwini zaczęli podnosić głowy. Powstał „Sajudis” – Narodowy Ruch Odnowy, głoszący hasła skrajnie nacjonalistyczne. Na placu Katedralnym podczas jednego z wieców „Sajudisu” widziałem transparent: „Rosjanie na Syberię, Żydzi do Izraela, Polacy do krematorium”. Posuwano się do stwierdzeń, że w czasach okupacji hitlerowskiej bandyci z białopolskiej AK mordowali Żydów. Jakoś nikt nie pamiętał o tym, że u boku Niemców walczyły ochotnicze dywizje litewskie. Moje nazwisko przerabiano na Tichonowicz twierdząc, że nie jestem Polakiem, a Białorusinem. Taka postawa musiała zrodzić reakcje obronne ludności polskiej. Zaczęliśmy się organizować. Wiosną powstał Związek Polaków na Litwie. Działacze „Sajudisu” nie mogli tego ścierpieć. Poczuli się rozwścieczeni jeszcze bardziej, gdy w wyborach do Rady Deputowanych Ludowych ZSRR przepadł ich sekretarz generalny Czepajtis, a ludność Wileńszczyzny wybrała mnie. W maju wprowadzono, jako państwowy, język litewski. Ci, którzy w ciągu dwóch lat nie opanują go, nie będą mogli zajmować żadnych kierowniczych stanowisk. I gdzie tu równouprawnienie?
– We wrześniu powstały na Litwie dwa polskie samorządne rejony narodowe. Władze litewskie uznały te decyzje za nielegalne...
– To kolejny dowód na to, że litewski nacjonalizm nie słabnie. Sprzeciwiono się w ten sposób woli mieszkańców rejonu wileńskiego i solecznickiego. Mieszkający tam Polacy chcą być samorządni, władze Litwy odmawiają im tego, głosząc jednocześnie frazesy o równouprawnieniu i dążeniu do demokracji. Na razie jednak widać tylko dążenie do całkowitej suwerenności Litwy, a czym to grozi, dobrzewiemy. Wszelkie nasze działania są odczytywane jako działalność antypaństwowa i antylitewska. Nie dalej jak rok temu skrajnie nacjonalistyczne stowarzyszenie „Vilnija”, wspólnie z niektórymi działaczami „Sajudisu”, opracowało dokument postulujący zamknięcie szkół polskich i „reedukację” Polaków na Litwinów. Wiemy zatem co nas może czekać. A przecież nie chcemy tak wiele, tylko faktycznego równouprawnienia wszystkich narodowości zamieszkujących Wileńszczyznę. Chciałbym zaapelować do rodaków w Polsce, by uczynili wszystko dla umocnienia prawdziwej przyjaźni między narodami polskim i litewskim. Myślę, że rolę pomostu w tej sprawie powinny odegrać mniejszości: litewska w Polsce i polska na Litwie. Aby mogły tę funkcję spełniać, muszą być uszanowane w swej ludzkiej, narodowej i obywatelskiej godności.
Jerzy Uścinowicz

P.S. Przy pisaniu tego materiału korzystałem z informacji zawartych w publikacji zamieszczonej w „Czerwonym Sztandarze” pt. „Historia dokumentalna pewnej nagonki”.

* * *

Szpilki”(nr 39, 21 października 1989):

„Po szkle
Głosy
Film dokumentalny Józefa Gębskiego pt. „Elementarz polski” miał kilka merytorycznych, pozytywnych recenzji już po pierwszych pokazach. Ludzie żyjący filmem (i z filmu) docenili pasję autora w dziele ujawniania najnowszej historii. Dziś, gdy odwaga staniała (kolejna przecena), nikt już nie mówi o „odważnym podejściu do tematu”; w zupełności wystarcza, gdy twórcy nie wciskają widowni kitu, kiedy świadomie starają się nie kłamać. I coś takiego właśnie przydarzyło się Gębskiemu. Zrobił dobry film, co go powinno cieszyć, ale nie wbijać w dumę, bo filmowcy powinni robić wyłącznie dobre filmy.
Ważniejsze, że Gębski zrobił film prawdziwy. I pokazał Polaków żyjących (i umarłych) w Związku Radzieckim, takimi, jacy byli i są.
Zastanawiam się czasem, czy my nie przesadzamy z tym odkrywaniem białych plam? Akcent kładę na słowo „odkrywanie”. O deportacjach, Gułagu, NKWD i bezpiece w całkiem naturalny sposób nabywało wiedzę, już w połowie lat pięćdziesiątych każde dziecko na robotniczej Woli. Akurat zaczęli wracać nieznani ojcowie kolegów z Wronek, pojawiali się repatrianci, a inżynier z Fabryki Samochodów Osobowych na Żeraniu, o dość popularnym w tym czasie z gazet nazwisku Minc, pakował rodzinę i emigrował do Australii. Śmiem twierdzić, że całe polskie społeczeństwo doskonale wiedziało, gdzie żyje, jak i dlaczego. I o tym ludzie zawsze mówili, bo taka jest naturalna, biologiczna potrzeba. Teraz można o tym nie tylko usłyszeć (a wówczas nawet słuchanie pociągało za sobą pewne ryzyko – paragraf: „szeptanka”), ale zobaczyć na ekranie własnego telewizora.
Gębski przedstawia nam w konwencji jak najbardziej telewizyjnej („Gadająca głowa”) Polaka-intelektualistę z Wilna. I ten pan mówi, o czym wiemy, ale chcemy raz jeszcze posłuchać. O tym, że w najbardziej postępowym i tolerancyjnym państwie świata Polak, członek mniejszości narodowej, był przez pół wieku obywatelem drugiej czy wręcz trzeciej kategorii, może nawet bardziej niż obywatelem – był poddanym, niezmiennie skazanym na głosowanie bez skreśleń, na entuzjastyczną pracę w „subotniki” i wystającym w kolejce do maszyny w fabryce, która to maszyna miała być mądrzejsza od niego. Polak nie miał prawa wymyśleć noża Kolesowa i nawet nie miał prawa wzięcia udziału w wielkim fałszerstwie „stachanowszczyzny”. Miał wegetować na marginesie życia. Jego brat-rodak ze wsi w tym samym czasie miał na głodno, musiał (!), nawilżać stepy Kazachstanu.
Gębski to wszystko utrwalił na taśmie filmowej, udokumentował, ocalił. Wcale nie ocalił od zapomnienia, bo nikt o tym nigdy nie zapomniał. Ale zasługą reżysera jest zebranie materialnego dowodu. Ten Elementarz polski po prostu jest, choćby kolejnym kaprysem historii miałby – jak wiele innych materialnych dowodów – powędrować pod klucz. Ważne, że tego głosu prawdy nie będzie można zagłuszyć...
Głosy... Jak wiele znaczy intonacja, styl perswazji. Telewizja powtarza wielki serialowy hit drugiej połowy lat siedemdziesiątych pt. Polskie drogi. W warstwie dramaturgicznej, obyczajowej jest to serial wzorcowy. Reżysersko – niemal doskonały. Wielką zasługą panów Janickiego i Morgensterna jest stworzenie tak wyrazistych postaci jak kamienicznik Sommer, kapral Kuraś, czy nauczyciel tańca i takie poprowadzenie aktorów, że panowie Boruński, Kaczor i Maklakiewicz dali nam nie role nawet, ale kreacje.
A przecież tego serialu dzisiaj, pomimo tak wielkich artystycznych wzruszeń, pomimo perfekcyjnej fabuły i znamionującego prawdziwą sztukę filmowego tempa, nie da się oglądać bez irytacji albo nawet wściekłości. Nie można spokojnie patrzeć na tych „stojących z bronią u nogi” oficerów AK i na tych spiskujących od pierwszej chwili wizjonerów w kolejarskich mundurach, którzy już w 1939 roku wiedzą, jak się to wszystko skończy i którzy są wiernymi funkcjonariuszami partii dużo wcześniej, niż ta partia w ogóle powstała. Jakże wzruszająca jest scena, kiedy lądujący na spadochronie funkcjonariusz Nowotko łamie nogę, ale bezrobotny nauczyciel (Piotr Fronczewski) radośnie się uśmiecha, bo zna Nowotkę z Rawicza i nie ma wątpliwości, że teraz to dopiero się zacznie.
Dlaczego pozwalam sobie na taką zbitkę: skromnego dokumentu Gębskiego z fabularną superprodukcją spółki Janicki-Morgenstern? Bo to dwa głosy naraz o naszej wspólnej historii. Głosów pomieszanie, zabełtanie. Wieża Babel przed tragedią.
Atlas”

* * *

Życie Literackie” nr 38/1989:

Połajanki zamiast argumentów
Z pewnym opóźnieniem dotarł do mnie nr 34 „Tygodnika Powszechnego”, w którym Józefa Hennelowa z moją relacją o Polakach na Litwie (Ziemia ojców naszą ziemią, „Życie Literackie” nr 31) rozprawia się ex cathedra uważając, że zebrane i przytoczone przeze mnie fakty są bałamutne, oparte na plotkach i tak podane, żeby postawić w krzywym zwierciadle Litwinów, a zwłaszcza istniejącą od roku organizację Sajudis.
Jestem zwykłym obywatelem, nie pracuję w żadnej gazecie, nie chroni mnie też żaden immunitet, natomiast posłanka Hennelowa jest dziś uosobieniem władzy i, czy chce czy nie, jej wypowiedzi są też zajęciem oficjalnego stanowiska. Pytam więc posłankę Hennelową: dlaczego nie chce widzieć krzywdy Polaków na Wileńszczyźnie? O tej krzywdzie już po moim artykule coraz śmielej piszą nasze gazety przytaczając te same co ja lub podobne fakty, a radio udających się na Litwę polskich turystów ostrzega przed grasującymi tam bandami. Wolno P. Hennelowej darzyć sympatią Sajudis, organizację oględnie mówiąc Polakom nieżyczliwą, ale nie wolno celami tej organizacji meirzyć spraw ludzi czujących się Polakami, a w dodatku obrażać ich. Bo czymże jest rzucone lekko twierdzenie, że dlatego maleje liczba polskich szkół na Litwie, bo sami Polacy nie są zainteresowani w posyłaniu do nich swoich dzieci. Czyż posłanka Hennelowa nie wie, kto finansuje oświatę i decyduje o jej charakterze? Kto czuwa, żeby w rejonach z ogromną przewagą Polaków, gdzie produkcja jest dwukrotnie wyższa niż w rejonach etnicznie litewskich, subsydia dla tych rejonów były dwukrotnie niższe niż dla litewskich, nie mówiąc o środkach na rozwój oświaty, kultury czy ochrony zdrowia?
Polacy na Litwie nie chcą niczego nadzwyczajnego, chcą tylko praw oraz swobodnego używania języka polskiego i chwalenia po polsku Boga w kościołach, które sami budowali.
Na Litwie byłem na przełomie czerwca i lipca br. Spędziłem tam dwa tygodnie. Mojej wizyty nikt nie przygotowywał, a więc patrzyłem na życie od kulis. I zadawałem wszystkim pytanie: czy nie możecie się ułożyć? Zawsze dostawałem odpowiedź: wszyscy Polacy dotąd tego pragnęli, ale druga strona traktowała i traktuje ich instrumentalnie. A niektórzy turyści z Polski nawet dziwią się: po co tym ludziom polskie szkoły, skoro mieszkają na Litwie? Więc tamtejsi Polacy zaczęli liczyć tylko na siebie. I powiedzieli: dość. Więcej nie chcą się już czuć obcymi we własnym domu. Dlatego 6 września br. powstał na Litwie pierwszy autonomiczny rejon polski – Salczyński, nomen omen 44 – ostatni, na Litwie, gdzie Polacy stanowią przeważającą większość. (Podobno, tak uważa miejscowa ludność, krajobraz rejonu Salczyńskiego jest krajobrazem „Pana Tadeusza”, również jeden z dworków tamtejszych Mickiewicz uczynił Soplicowem). Władze litewskie tej decyzji nie uznały, a co dziwniejsze, również niektórzy Polacy w Polsce uważają, że jest w tym palec Moskwy, żeby podsycać niepokoje narodowościowe, dając tym domniemaniem z kolei dla nieprzychylnych Polakom czynników litewskich argument przeciw zgodnym z duchem pieriestrojki upominaniem się o swe prawa.
Nie będę jeszcze raz cytować dobrze sprawdzonych faktów z mojego artykułu, dodam tylko, że gospodarz, u którego mieszkałem, został ciężko pobity przez dwóch Litwinów dla zasady, bo czuje się Polakiem. Sprawców nie odnaleziono. I takieprzypadki ostatnio zdarzają się. Co zaszło w Nagornoj Karabachii, już wiemy. Wiemy też, że nie wolno dać się sprowokować, ale z kolei nie można udawać, że wszystko jest w porządku, gdyż druga strona może się obrazić. A tymczasem ludzie niech się boją, bo to boli ich, nie nas.
I jeszcze jedno: widziałem więcej Polaków z Polski na Rossach, z powagą kłoniących głowy przed grobem Matki i sercem Syna, kładących kwiaty na mogile poety Ludwika Kondratowicza, niż tych pustoszących „wszystkie sklepy wileńskie z telewizorów i innego elektronicznego dobra”. I na wszystko patrzyłem własnymi oczyma, bez podpowiadaczy, rozmawiałem z naukowcami polskiego pochodzenia, z deputowanym z Wilna do Rady Najwyższej ZSRR, Janem Ciechanowiczem, niekwestionowanym autorytetem dla prawie wszystkich Polaków na Litwie i ich prawdziwą nadzieją, z polskimi księżmi, których dobrym stalinowskim obyczajem wysyła się do parafii litewskich. I zadawałem „dociekliwe pytania” tam, gdzie było to możliwe i w miarę bezpieczne, bo chodziłem bez osób towarzyszących. I z prawdziwym szacunkiem patrzyłem na gospodarcze osiągnięcia Litwy.
Posłanka Hennelowa, wymyślając mi tylko, w ferworze zapomniała o jednej rzeczy: że zarówno w artykule opublikowanym w „Życiu Literackim” jak i nieco wcześniej innym w „Kierunkach”, pisząc o różnych stronach litewskiej rzeczywistości, jednocześnie akcentowałem konieczność wzajemnej tolerancji i poszanowania praw wszystkich grup narodowościowych na Litwie.
Mam nadzieję, że p. Hennelowa nie będzie już na nikogo pokrzykiwać. Władza bowiem winna być cierpliwa i taktowna wobec zwykłych obywateli i przekonywać argumentami, a nie rzucać się na nich ze złością i wymysłami. Przeprosin nie oczekuję, natomiast proszę, żeby w przyszłości publicystka i posłanka Hennelowa okazywała więcej serca tym, którzy nigdy na nikogo nie liczą.
Aleksander Nawrocki
Warszawa

Zadziwiające (dla naiwnych), że żydowska formacja w Polsce od początku i aż do chwili obecnej stoi na pozycjach jaskrawo antypolskich, zawiązuje sojusze ze wszystkimi wrogami naszego narodu, który jest aż tak niedołężny, że z własnej pracy finansuje szatańskie antypolskie poczynania swych wrogów na Litwie i na całym świecie.

* * *

W październikowym numerze niezwykle wartościowego pisma, ukazującego się w Krakowie „Zdanie” ukazał się tekst w poczytnej rubryce „Trzech na jednego”:

Totalitaryzm nie lubi tego, co małe”
Jeden:Jan Ciechanowicz

Trzech: Jerzy Lewiński, Andrzej Magdoń, Włodzimierz Rydzewski

Włodzimierz Rydzewski: Proponuję zacząć naszą rozmowę od wątku biograficznego. Polak z WIlna – to brzmi intrygująco, szczególnie dzisiaj. Czy zechciałby Pan przybliżyć nam dzieje swojej rodziny, wyjaśnić, jak się Pan tam uchował?
Jan Ciechanowicz: Nie wiem, czy moje dzieje osobiste, dzieje rodzinne, mająjakieś szersze znaczenie, ale oczywiście spróbuję króciutko się przedstawić, skoro Panowie tego sobie życzą. Pochodzę z rodziny polskiej, urodziłem się już po wojnie, w 1946 roku, na Wileńszczyźnie (były powiat trocko-wileński). Ojciec był kierownikiem Gospodarstwa Eksperymentalnego Uniwersytetu Wileńskiego w miasteczku Worniany. Właściwie, „po mieczu”, pochodził z Białorusi, spod Mińska, gdzie znajduje się miejscowość Bielica, która była przez wiele pokoleń naszą własnością. To obok Dzierżynowa – posiadłości Dzierżyńskich. Jak ojciec wspomina, podobno nawet kojarzyliśmy po sąsiedzku małżeństwa – Dzierżyńscy herbu Sulima, Ciechanowiczowie herbu Mogiła; Januszewscy, Strawińscy, Zielińscy itd... Matka pochodzi z Białej Cerkwi, jest ukraińską Polką. Oboje rodzice, dzięki Bogu, żyją. W ubiegłych stuleciach byliśmy też obecni i na Wileńszczyźnie, i w samym Wilnie. Najwcześniejsze wszelako dane z XV-XVI wieku świadczą, że Ciechanowiczowie pochodzili z Podlasia, posiadali m.in. Drohiczyn, jak też Ciechanowiec na Mazowszu.
Jerzy Lewiński: Nie miał Pan, z tego wynika, najlepszego pochodzenia – jak na tamte warunki.
Ciechanowicz: Jak najgorsze! Ciążyła na mnie przede wszystkim polskość. W ciągu wielu dziesięcioleci Polacy w Związku Radzieckim – mówię to z całą odpowiedzialnością – należeli do obywateli trzeciej kategorii. Nie wiem, dlaczego Stalin żywił tak „szczególne” uczucia do naszej grupy etnicznej. Być może dlatego, że cechuje nas wrodzona krnąbrność – polska niepokora. A despotyzm nie lubi żadnej niepokory. Stalin stworzył dla nas na terenach zabranych Polsce półkolonialnysystem dyskryminacji, apartheidu i wyzysku. Byliśmy więc najpierw niszczeni fizycznie, zaś resztki poddano takiemu reżimowi, że... doprawdy, powiem Panom, być Polakiem w Związku Radzieckim w epoce stalinizmu i breżniewizmu – delikatnie mówiąc – nie opłacało się. Opłacało się wszelako, naszym zdaniem, moralnie. Bowiem większość z nas, przytłaczająca większość, wybierała nie karierę, nie wygodę życiową, ale zamknięcie się w polskości. Rodzina i kościół były jedynymi miejscami, gdzie można było ją zachowywać i przejawiać. W związku z tym nasza grupa narodowościowa, jak mało która inna, zepchnięta została na najniższe szczeble hierarchii społecznej. Karierę polityczną, administracyjną czy naukowąmożna było robić tylko kosztem wyrzeczenia się polskości. Nasza grupa etniczna należy do tych, których liczebność nieustannie się kurczyła i kurczy na skutek polityki asymilacyjnej aparatu biurokratycznego. Uderza w tym też fakt, że nikt nigdy w szerokim świecie nie podniósł głosu w naszej obronie...
Rydzewski: Pan jest jednak poniekąd zaprzeczeniem tej typowej drogi. Panu się udało zrobić karierę i naukową i polityczną.
Ciechanowicz: Nie ma reguły bez wyjątków. A że jestem takim właśnie wyjątkiem, niech świadczą liczby: wśród 300 tys. Polaków na Litwie jest tylko około sześćdziesięciu naukowców i paru artystów. Niesamowicie mało! A nie jest tu jeszcze najgorzej. Powiedziałbym: mamy na Litwie najmniej źle. Na Białorusi czy Ukrainie los Polaków był jeszcze trudniejszy, fatalny jest również dzisiaj.
Co do mnie, myślę, że przy mojej pracowitości w innych warunkach osiągnąłbym nieporównywalnie więcej. Moją książkę W kręgu postępowych tradycji napisaną w języku polskim, „wałkowano” w wydawnictwie przez siedem lat i w końcu wydano w Kownie w 1987 roku w wersji okrojonej o ok. 35% tekstu. Doktorat (broniony w Mińsku) musiałem przerabiać cztery razy, różne pisma odrzuciły setki moich artykułów, bo ujrzano w nich coś nieprawomyślnego, inne zaś drukowano w postaci wykastrowanej.
Lewiński: Jaki był temat pracy doktorskiej?
Ciechanowicz: „Człowiek i kultura w filozofii Teodora Adorno” – napisana oczywiście po rosyjsku.
Lewiński: To wybrał Pan dość „śliski” problem – poglądy autora marksizującego, ale jednak „nieprawomyślnego”.
Ciechanowicz: Dziwię się czasem, dlaczego w ogóle wybrałem – mieszkając w kraju totalitarnym – filozofię jako dziedzinę badań naukowych. Nie myślałem chyba o karierze naukowej jako takiej, ale po prostu interesowałem się od wczesnej młodości zagadnieniami przemijania, istoty bytu, śmierci, sensu życia itd. Czytałem wszystko, co było dostępne na ten temat w biblioteczce domowej i w rodzinnym miasteczku, w szkole.
Andrzej Magdoń: Mówi Pan o trudnym położeniu Polaków, choć przecież wszystkim wówczas było niełatwo – także Rosjanom.
Ciechanowicz: To nie ulega wątpliwości, wszak najważniejsze dla naszego położenia było to, że żyliśmy w systemie totalitarnym, w którym żaden naród nie może być szczęśliwym i w którym wszyscy są niewolnikami. To dotyczyło także – jak słusznie Pan zauważył – Rosjan. Kultura rosyjska poniosła w tamtym czasie straszliwe straty w każdej właściwie dziedzinie.
Lewiński: To dla nie-Rosjan w Związku Radzieckim słaba pociecha.
Ciechanowicz: Żadna. Chodzi mi tu o poczucie wspólnie przeżywanej biedy. Przy czym ta bieda miała jednak narodowościowy aspekt: narody najmniej liczne były gnębione w sposób szczególnie okrutny. Bowiem totalitaryzm nie lubi tego, co małe. Według niego, piękne jest to, co wielkie. Wielkie i jednakowe. Uniformizacja i stereotypizacja życia, realizowane brutalnie przez dziesiątki lat, to dla społeczeństwa radzieckiego prawdziwa katastrofa. W czasach Stalina zgładzono ludzi niekonformistycznych, barwnych, myślących – najlepszy element genetyczny wszystkich narodów wchodzących w skład ZSRR. Być może to zniszczenie naturalnej elity powoduje, że nie potrafimy uporać się z najelementarniejszymi problemami.
Lewiński: Być może to najkwiększa przeszkoda dla pieriestrojki.
Ciechanowicz: Być może! Także pokora, myślenie mechaniczne, niezdolność do inwencji, rytualny dogmatyzm ideologiczny...
Magdoń: Te „kameleonowe” zachowania, niechęć do wyróżniania się z tła, są w Rosji, gdzie niedawno byłem, nadal bardzo widoczne. Ale też odniosłem wrażenie, że te negatywne procesy nie sięgnęły dna, że ludzie zachowali w sobie coś, co teraz wychodzi na powiechrznię i pozwala im być sobą w pewien piękny, głęboki sposób. Zaobserwowałem to w telewizji, gdzie zaproszone osoby zachowują się w sposób niesłychanie godny, bez częstego np. u nas pozerstwa. Co Pan o tym sądzi?
Ciechanowicz: W zupełności się z Panem zgadzam. W człowieku jest coś niezniszczalnego, co Max Brod nazywał „das Unzerstörbare”. Niedawny pierwszy Zjazd Deputowanych Ludowych, w którym uczestniczyłem, przekonał nas wszystkich, że jednak nie zostaliśmy zniszczeni. Podczas poprzednich zjazdów – inaczej się wtedy nazywały – panowała barania jednomyślność. W ciągu 70 latistnienia parlamentu radzieckiego nie zdarzył się ani jeden głos „przeciw”. Nie było nawet wstrzymujących się, zawsze decyzje zapadały „jednomyślnie”.
Rydzewski: Powiedział Pan, że epoka stalinizmu niszczyła wszystkie nacje. Ale przecież, jak podkreślają zwłaszcza zachodni sowietolodzy, w stalinizmie jest bardzo wyraźnie obecny pierwiastek wielkorosyjskiego nacjonalizmu. Rosjanie, owszem, cierpieli jako ludzie, ale jako nacja – jak pisał de Custine jeszcze w XIX wieku – byli w sytuacji niewolnika, który czuje dumę z imperium. Tego nie miały inne narodowości, zwłaszcza te najmniejsze i najostrzej tępione, i to musiało wywoływać opór przeciw temu nacjonalizmowi wielkorosyjskiemu.
Ciechanowicz: Według mnie, w określeniu „stalinizm”, które jest określeniem historycznym, odnoszącym się do konkretnego czasu, mieści się również autorytaryzm myślenia rosyjskiego jako takiego. Przecież w ciągu tysiąclecia istnienia Rosja zawsze była państwem despotycznym. Ten despotyzm kształtował pewne struktury myślowe, które z kolei kształtowały reżim polityczny. I niezależnie od tego,jakiej narodowości ludzie włączani byli do aparatu, musieli przyjąć ten styl myślenia, działania, odczuwania świata. A więc stalinizm jest, być może, tylko jedną z form tradycyjnego, imperialnego, rosyjskiego autorytaryzmu w myśleniu i w polityce.
Rydzewski: Z moich obserwacji radzieckich dyskusji o stalinizmie wynoszę, że dominuje w nich pogląd, iż to cechy osobowościowe Stalina i członków jego ekipy zdecydowały o takim a nie innym przebiegu wypadków po rewolucji.
Ciechanowicz: Całkowicie się z takim ujęciem nie zgadzam, ponieważ uważam, że Stalin nie mógł być inny w tym środowisku. Albo Stalin zniszczyłby swoich przeciwników, albo oni jego – i robiliby to samo. W Polsce, powiedzmy, i Stalin, i Hitler mogliby zostać tylko błaznami cyrkowymi, ale nie w Rosji i nie w Niemczech. Tam zostali „ojcami” narodu.
Lewiński: Jakie było miejsce ideologii w systemie stalinowskim?
Ciechanowicz: Ideologia była po prostu podprowadzeniem bazy teoretycznej pod określoną praktykę. Stalin dlatego tak długo rządził, że jego postępowanie idealnie pasowało do tradycyjnego w Rosji myślenia o władzy państwowej. W tym kontekście szczególnie jasno widzimy fenomen Gorbaczowa. To jest polityk tysiąclecia rosyjskiego – jako pierwszy odważył się niszczyć totalitaryzm i despotyzm w sposób bezkrwawy. W interesie Rosji, jej wielkości. Wcześniejsi wielcy reformatorzy, od Iwana Groźnego i Piotra I przelewali rzeki krwi. I w ten sposób potęgowali bestialski autorytaryzm w myśleniu i w życiu. Ale teraz Gorbaczow staje się niepopularny.
Rydzewski: Jednak większość establishmentu zaczyna rozumieć, że rządy w dawnym stylu utrwalają i pogłębiają jedynie coraz wyraźniejsze zacofanie technologiczne w stosunku do Zachodu, co oczywiście nie leży również, a może nawet przede wszystkim, w interesie armii, w interesie kompleksu militarno-przemysłowego.
Ciechanowicz: Tak, i dlatego trzeba mieć świadomość, że pieriestrojka nie jest tylko wyrazem dobrej woli Gorbaczowa czy jakijś ekipy. Po prostu kraj stanął wobec groźby rozkładu.
Lewiński: Tak jak cały świat socjalistyczny. Wielu uważa, że to dobrze.
Ciechanowicz: Związek Radziecki nie jest zwykłym krajem – jest jednym z tych wielorybów, na których tzryma się światowa równowaga. Rozpad Związku Radzieckiego nie leży ani w interesie Polski, ani również innych państw (rzecz oczywista, elementy paternalizmu powinny być ze stosunków wzajemnych bez reszty wyeliminowane). Konsekwencje takiego zachwiania globalnej równowagi byłyby nieobliczalne i ludzie, którzy staraliby się doprowadzić do upadku państwa radzieckiego – przeklinaliby później ten moment.
Ale to tylko teoria. Do rozpadu Związku Radzieckiego, według mnie, nie dojdzie. To sprawa przesądzona. Chodzi więc nie o rozbijanie Związku Radzieckiego odwewnątrz, ale o to, aby go uczynić takim, żeby narody nie chciały się wycofywać, lecz lgnęły do niego. Demokratyczny, wolnościowy, prosperujący, a więc i pokojowy na zewnątrz, Kraj Rad – oto do czego warto dążyć.
Lewiński: Dziś jednak wygląda na to, że nim różne narodowości zaczną lgnąć do państwa radzieckiego, co zresztą nie jest wcale pewne, nastąpi długi okres uaktywnienia się dążeń odśrodkowych. Właściwie już jesteśmy świadkami tego procesu. Nawet biorąc pod uwagę wszystkie wynikające stąd zagrożenia globalne, trudno tych ruchów nie uznać za naturalne, zwłaszcza gdy pamiętamy o tragicznych zaszłościach.
Ciechanowicz: Problemy narodowościowe w dużej mierze wynikają z powszechnego kryzysu: moralnego, ekonomicznego, socjalnego, kulturalnego itd. Zwracam uwagę na kryzys moralny. Przez całe dziesięciolecia na skalę gigantyczną stosowano u nas przemoc i kłamstwo jako metodę kierowania sprawami państwowymi. Pomieszały się pojęcia dobra i zła – zarówno w sferze publicznej, jak i prywatnej. Ludzie szczycą się tym, czego trzeba się wstydzić, np. miejscem pracy, w którym się nic nie robi, swoim pijaństwem itp. To samo w polityce: mówiono głośno o internacjonalizmie, a w rzeczywistości prowadzono brutalną unifikację. Teraz ludzie zaczynają odreagowywać.
Magdoń: Czy los Polaków był równie zły jak np. Litwinów i czy zbliżało to obie te narodowości do siebie, niejako w opozycji do Rosjan?
Ciechanowicz: Sprawy układały się inaczej niż to sobie wyobraża wielu ludzi w Polsce. Sytuacja Polaków na Litwie była podwójnie niebezpieczna. Zagrażała nam nie tylko rusyfikacja, lecz również lituanizacja. Autorytarny styl myślenia, jaki został narzucony przez okres hitleryzmu i potem stalinizmu, a jednocześnie dosyć niska kultura polityczna i ogólna na tych terenach – doprowadziły do powstania specyficznej sytuacji psychologicznej: każdy nienawidził każdego, każdy każdego się bał, każdy każdego chciał pognębić. Jako mniejszość zarówno w stosunku do Rosjan, jak i Litwinów narażeni byliśmy z obu stron. Z tą tylko różnicą, że metody ucisku były ze strony Litwinów bardziej prostolinijne, a Rosjan – bardziej przebiegłe.
Rydzewski: W końcu jednak przyszedł Gorbaczow. Co nowego – patrząc z perspektywy Wilna – przyniosła pieriestrojka w układzie tych trzech narodowości?
Ciechanowicz: Niewątpliwą zmianą jakościową jest postępująca decentralizacja – przeniesienie prawa decyzji w wielu sprawach z Moskwy do poszczególnych republik. Dotrzegam co prawda w tym pewien zabieg socjotechniczny zastosowany przez polityków z Moskwy, mianowicie chęć przerzucenia odpowiedzialności za własne błędy, za to, co nabroili, na szersze grono ludzi i przy okazji nałożenia na nich ciężaru wychodzenia z kryzysu. Ale niewątpliwie jest to krok we właściwym kierunku.Na przykład jeśli chodzi o Polaków, to po raz pierwszy otrzymaliśmy prawo artykułowania swoich potrzeb, głośnego domagania się należnych praw.
Magdoń: Mam tu pewne zastrzeżenie. Z Pana słów wynika, że istnieje jakiś makiaweliczny plan ułożony w Moskwie...
Ciechanowicz: ...nabroiła moskiewska biurokracja. Obstaję przy tym twierdzeniu.
Magdoń: Nie chcę zaprzeczać. Rzecz w tym, że w Polsce mamy podobną sytuację: można powiedzieć, że komuniści doprowadzili do kryzysu gospodarczego, a teraz zwabili do rządzenia „Solidarność”, aby rozrzedzić odpowiedzialność. Chyba jednak nie chodzi o mnożenie winnych, ale mobilizowanie sił społecznych do rozwiązywania problemów.
Ciechanowicz: Z tym się zgadzam: rozliczenia to przeszłość. Teraz najważniejsze, żeby wykorzystać okazję, gdy biurokracja sięgnęła do demokratycznych metod i odchodzi – i u was, i u nas – od monopolu rządzenia. Może potrafimy ją wyeliminować.
Rydzewski: Jednak droga ku demokratyzacji wydaje się trudna. Odżywają lokalne nacjonalizmy i okazuje się – takie przynajmniej dochodzą do nas informacje – że niewielkim grupom narodowościowym łatwiej jest dziś przedstawić swoje postulaty w Moskwie niż np. w Wilnie. Czy rzeczywiście jedynym sposobem potwierdzenia swojej tożsamości jest ograniczanie aspiracji innych mniejszości.
Lewiński: Czy chodzi tu może o „odkuwanie się” za krzywdy doznane od silniejszego na kimś jeszcze słabszym, zgodnie z zasadą, że większa ryba pożera mniejszą?
Ciechanowicz: Tragiczne w obecnej sytuacji jest to, że po otrzymaniu pewnej dozy wolności, otwarciu możliwości tworzenia narodowych ruchów, wielu z tych, którzy dążą do własnej wolności, nie potrafią uszanować wolności innych. Polacy litewscy nigdy nie życzyli Litwinom źle. Obawiamy się jednak, że w niepodległej Litwie zostaniemy zniszczeni. Jak przedtem, tak i teraz w prasie tamtejszej prowadzi się bezczelną, chamską, antypolską akcję propagandową. Dziwi mnie, że prasa polska właściwie na ten temat milczy. A wystarczyłoby przedrukowywać te materiały – bez komentarza – żeby wiadomo było, z kim ma się do czynienia. Obawiam się o nasz los, jeśli Moskwa – która zresztą „podarowała” nas Litwinom – przestanie nas bronić. Wiem, że to paradoks, ale tak jest! W Polsce wielu nie chce przyjąć tego do wiadomości. Przyjeżdżają często do Wilna z Kraju ludzie i napominają nas: Dlaczego walczycie z Litwinami? Powinniście z nimi łączyć się przeciw wspólnemu wrogowi. Odpowiadam im: Przyjeżdżacie tu z różnymi teoriami i koncepcjami, marzą się wam sojusze, unie itp. bzdury, nie mające żadnego pokrycia w realiach. Nam nie potrzeba pouczeń, ale silnej, gospodarnej, promieniującej kulturą Polski. Odbudujcie ją, a potem pouczycie nas, jak to się robi.
Lewiński: W tej chwili, jak słyszymy, przedmiotem szczególnie ostrego sporu między Polakami a Litwinami jest dążenie strony polskiej do ustanowienia własnych autonomicznych jednostek terytorialnych. Proszę powiedzieć coś więcej na ten temat.
Ciechanowicz: Domagamy się samorządności dla większych skupisk Polaków w pięciu republikach – poza Litwa także na Łotwie, Białorusi, Ukrainie i w Kazachstanie. Konkretnie chodzi w Litewskiej SRR o utworzenie 29 autonomicznych polskich gmin wiejskich i jednego miasta – Niemenczyna (a od 7 września 1989 r. także Solecznickiego Polskiego Narodowo-Terytorialnego Rejonu w składzie tejże Republiki). Jest to pierwszy krok w kierunku prawdziwego równouprawnienia dla ludzi, którzy są rdzennymi mieszkańcami tych ziem. Ich prawa były i są nadal łamane. U nas na Litwie, na przykład, produkcja na głowę mieszkańca na terenach, gdzie większość stanowią Polacy, jest przeciętnie dwa razy większa niż w innych rejonach, a subsydia na cele socjalne – dwa razy mniejsze. Inne przykłady dyskryminacji: W rejonie wileńskim Polacy stanowią 70% mieszkańców, a tymczasem w sferach kierowniczych zajmują zaledwie 5% stanowisk. Litwini, którzy prawie wszyscy są przyjezdni i stanowią w sumie nie więcej niż 15% ludności, zajmują 76% tych stnaowisk; Rosjanie, przy 9% ludności, zajmują 15% miejsc w „hierarchii”. Albo spójrzmy na proporcje ludzi z wyższym wykształceniem: na 1000 pracujących takich wśród Polaków jest 6-krotnie mniej niż wśród Litwinów i 4-krotnie mniej niż wśród Rosjan. Jest to rezultat wieloletniej świadomej polityki aparatu partyjno-biurokratycznego, prowadzonej w systemie stalinowsko-breżniewowskim. Dziś nadal odmawia się nam zwiększenia limitu miejsc w uczelniach, tłumacząc, że byłaby to „dyskryminacja”... Litwinów. Nie będę już wspominał o odmowieretransmitowania programu telewizji polskiej. Takich szykan jest mnóstwo.
Z tym wszystkim nie wolno nam się pogodzić. Dlatego musimy sami tworzyć fakty, tak jak z tymi gminami i rejonem, które choć nie uznane oficjalnie – istnieją. Istnieją pomimo apelu Rady Najwyższej, która obiecuje dbać o nasze potrzeby kulturalne... Nie będą dbać! Nie ma co liczyć ani na oficjalne, ani nieformalne struktury i organizacje. Gdyby nam rzeczywiście życzyli dobrze, poparliby naszą autonomię.
Rydzewski: W wywiadach z przedstawicielami litewskiego „Sajudisu”, jakich ukazało się stosunkowo wiele na łamach naszej prasy, przede wszystkim katolickiej i solidarnościowej, czytaliśmy, że jakoby mniejszość polska popełnia niesłychane niezręczności, że nie przyłącza się do nich, a wręcz dystansuje, że wreszcie wpada w ramiona Moskwy, szukając sojusznika przeciwko szczytnym ideałom odrębności Litwy.
Ciechanowicz: „Sajudis” to nacjonalistyczna organizacja litewska, masowy ruch o nastawieniu, jak dotychczas, jaskrawo antypolskim. Ten fałszywy obraz, jaki Pan tu zrekonstruował, przedstawiany jest gościom z Polski, jak też przekazywany tutaj głównie kanałami kościelnymi, co chcę szczególnie pokreślić. Kościół litewski, a w każdym razie wielu przedstawicieli hierarchii i kleru, nastawionych jest szowinistycznie i antypolsko. Przerażająco antypolsko! Znany jest fakt niedopuszczenia nabożeństw w języku polskim w Katedrze wileńskiej. W czasie kampanii przedwyborczej wielu księży litewskich nazywało mnie z ambon „sługusem Moskwy”, „czerwonym bandytą”, „pogrobowcem bandyckiej AK”, „polskim faszystą”, „rewanżystą”, „piłsudczykiem”. (Aż dziw, jak to wszystko godzili ze sobą!). Krzyczeli, że chcę przyłączenia Wileńszczyzny do Polski. Odmawiali spowiedzi wiernym, którzy głosowali na mnie, Polaka, w wyborach. Pojawiła się nawet plotka, że Ciechanowicz „zastrzelił jakiegoś człowieka w kościele”! Podawano nawet z ambon, w którym... Żeby wszystko było jasne: sam jestem lewicowcem. Uważam jednak, że każdy ma niezaprzeczalne prawo do pełnej wolności sumienia i swobody praktyk religijnych – mówiłem o tym na Zjedździe Deputowanych.
Natomiast stanowisko Związku Polaków na Litwie, którego byłem współorganizatorem, wygląda tak: Nie będziemy łączyć się z Litwinami przeciwko Rosjanom, i z Rosjanami przeciwko Litwinom. Ze wszystkimi pragniemy ułożyć stosunki na zasadzie wzajemnego poszanowania. Popieramy słuszne dążenia Litwinów do suwerenności, lecz jednocześnie uważamy, że zamieszkali tam Rosjanie, Polacy, Białorusini, Żydzi, Ukraińcy, Tatarzy i inni nie mogą być dyskryminowani i muszą mieć prawo do pielęgnowania swojego języka i swojej kultury. Tylko tego się domagamy. Przypisywanie nam intencji antywolnościowych czy antydemokratycznych jest wierutnym łgarstwem. Nie pozwolimy zepchnąć się znów do roli „białych Murzynów”, jakimi byliśmy przez pięćdziesiąt lat w Związku Radzieckim. Sięgniemy po wszystkie środki, legalne i nielegalne, ale nie zrezygnujemy i nie poddamy się Dość!
Lewiński: Czy próbujecie szukać w „Sajudisie” jakichś politycznych sprzymierzeńców.
Ciechanowicz: Gdy powstał „Sajudis”, Polacy całym sercem przylgnęli do tej organizacji. Hasła, które towarzyszyły narodzinom ruchu, brzmiały dla nas bardzo zachęcająco. Ale oto nastąpił pierwszy zjazd organizacji i okazało się, że z 32 przyjętych rezolucji 4 są antypolskie. To był zimny prysznic. Podejmowane, mimo wszystko, przez nas próby zbliżenia nie znajdowały zrozumienia. Wyciągniętą rękę odtrącono.
Magdoń: Wszystko, co Pan teraz mówi i co czytam na ten temat, napawa mnie ogromnym pesymizmem. Sprawy zaszły naprawdę bardzo daleko i sama chęćrozwiązania konfliktu w cywilizowany sposób może nie wystarczyć. Jak właściwie do tego doszło? Gdzie i kiedy popełniono błąd?
Ciechanowicz: Już na samym początku. W sferze praktycznej zastosowaliśmy w Związku Radzieckim niestety nie leninowską koncepcję rozwiązania problemu narodowościowego, ale koncepcję bliższą propozycjom Róży Luksemburg i Feliksa Dzierżyńskiego. Próbowaliśmy wszystko zmieszać w jednym wielkim „tyglu”, ale warunki były zupełnie inne niż w Ameryce, gdzie przebywały tylko ułamki narodów. Przecież Litwin nie ma żadnej innej ojczyzny, ani Gruzin, ani Ormianin, czy ktoś jeszcze inny – tu jest to jedyne miejsce na świecie, gdzie czują się sobą.
Magdoń: Tak, ale jak się okazuje, Gruzja to nie jest tylko Gruzja, bo żyją tam również inne narodowości, które z Gruzinami ne muszą się lubić. To samo gdzie indziej. Są takie miejsca, w których żeby normalnie żyć, trzeba znać cztery języki.
Lewiński: Niektórych trzeba potem z takich miejsc wywozić helikopterami...
Ciechanowicz: To przede wszystkim kwestia temperamentu. Ludzie na północy jakoś potrafią utrzymać równowagę, choćby na ostrzu noża. Na południu wystarczy czasem jedno obraźliwe słowo i natychmiast zaczyna się walka.
Rydzewski: Pojawia się pytanie: Czy metodą na rozwiązanie konfliktów jest samodzielność republik, skoro podbija to bębenka różnego rodzaju nacjonalizmom i separatyzmom? Jest tu pewna sprzeczność.
Ciechanowicz: Panowie domagacie się ode mnie podania jakiejś recepty, tymczasem życie jest splotem sprzeczności. Co mam odpowiedzieć (powtarzając za jednym z mędrców starożytnej Grecji), gdy ktoś mnie pyta, jaką dziewczynę pojąć za żonę – ładną czy brzydką? Cokolwiek zrobisz – powiadam – pożałujesz. Ładną będziesz dzielił się z innymi, na brzydką sam nie zechcesz patrzeć. Ale mówiąc poważnie – jaką pójść drogą? Czy scalenie na bazie języka rosyjskiego, rosyjskiej kultury, ściskanie wszystkich żelazną obręczą, czy raczej najdalej idąca federalizacja. Pierwszy wariant odrzucam. Rozwiązanie widziałbym w przyjęciu ustawodawstwa, regulującego współżycie wszystkich narodowości – nawet bardzo szczegółowo.
Muszą być przy tym zrealizowane trzy cele: 1) zachowana integralność państwa, 2) zagwarantowana suwerenność republik, 3) przyznane prawa nawet najmniejszym narodowościom czy grupom etnicznym w każdej republice związkowej. Jak to wykonać – nie wiem. Trzeba chyba po prostu znaleźć właściwych ludzi, którzy uniosą ciężar tego zadania. Nie wierzę w ruchy oddolne, masowe, które zdolne są zarówno do działań twórczych, jak i destruktywnych. Szansę mają zatem reformy odgórne, prowadzone przez ludzi śmiałych i kompetentnych.
Lewiński: Kiedy teraz rozmawiamy, trwają w kilku okręgach przemysłowych ZSRR akcje strajkowe, które mają głównie charakter ekonomiczno-rewindykacyjny. Nie wiadomo jeszcze, czym się te wystąpienia skończą, lecz pojawiają się opinie, że punkt ciężkości społecznych emocji przenosi się tam ze sfery etnicznej na gospodarczą i że trzeba po prostu pozwolić ludziom zająć się w sposób nieskrępowany robieniem interesów, gromadzeniem dóbr materialnych, co osłabi nastroje separatystyczne. Czy możliwy jest taki scenariusz?
Ciechanowicz: Na to liczą nacjonaliści wielkorosyjscy i biurokracja centralna. Głoszą, że konflikty narodowościowe są pochodną problemów socjalno-ekonomicznych. I trudno temu rozumowaniu odmówić pewnej racji. Osobiście jednak wyraźnie odgraniczyłbym obie te sfery. Choć problemy socjalne rzeczywiście zaogniają wiele sporów, problemy etniczne stanowią realną i samodzielną ich grupę. Na Litwie właśnie one zdominowały wszystkie inne. Litwini są zagorzałymi patriotami, choć to patriotyzm zupełnie odmienny od polskiego – ostrzejszy, bardziej zaborczy. Zaryzykuję twierdzenie, że są oni gotowi żyć trzykrotnie biedniej niż żyją, ale w niepodległej republice. Jeden z ich działaczy powiedział: będziemy chodzić bez portek, ale kraj będzie niepodległy.
Lewiński: I dostaną, czego pragną?
Ciechanowicz: Obawiam się, że jest to niepodobieństwem. Litwa jest najściślej jak to tylko możliwe związana gospodarczo z resztą państwa. Dwa tygodnie wstrzymanych dostaw węgla i ropy naftowej spowodują całkowity paraliż kraju, głód, bezrobocie i krach.
Magdoń: Czy celowo zostało to tak urządzone?
Ciechanowicz: Trudno mi powiedzieć. Po prostu tak jest i mówienie o całkowitej suwerenności ekonomicznej Litwy jest – moim zdaniem – bzdurą. Co do suwerenności politycznej i kulturalnej – tu możliwe są znaczne ustępstwa, łącznie z własną polityką zagraniczną. W pewnych ogólnych ramach – to jasne.
Rydzewski: Czy przypadkiem nie ulegamy tu złudzeniu, bo może problemy narodowości, suwerenności itd. w rzeczywistości pasjonują wyłącznie powiedzmy 10% danej społeczności, są problemami inteligencji, a dla reszty najważniejsze są jednak nadal sprawy socjalne?
Ciechanowicz: Jest w tym tylko część prawdy. Mówiłem już o masowym patriotyzmie narodu litewskiego. A że nosicielami owego patriotyzmu są przede wszystkim inteligencja twórca i naukowa, a także młodzież studiująca, to wydaje się naturalne. Choć z drugiej strony, co ciekawe, przedstawiciele „Sajudisu” przegrywają w wyborach. Czyli naród litewski zaczyna dostrzegać, że droga transparentowego superpatriotyzmu jest w praktyce awanturnictwem.
Magdoń: Patrzę na przypięty do Pana marynarki znaczek Deputowanego Ludowego ZSRR i chciałbym zapytać, czy wszystkie te palące problemy, o których Pan mówi i które częściowo uzewnętrzniają się na ulicach miast, trafią na forum parlamentu?
Ciechanowicz: Powoli do tego dochodzimy, że mamy normalny parlament, chociaż nie wszystkich jeszcze jego członków wyłoniono demokratycznie, bo wielu mianowała partia i inne organizacje.
Rydzewski: Pan należy do tych, którzy przeszli przez autentyczną walkę wyborczą.
Ciechanowicz: Tak, to była prawdziwa walka. W pierwszej turze, w której brało udział siedmiu kandydatów, atakowano mnie ze wszystkich stron. Przeciw sobie miałem niemal całą prasę partyjną i antypartyjną, dopiero przed drugim głosowaniem, kiedy zostało nas dwóch, tzn. jak i sekretarz generalny „Sajudisu”, Virgilijus Čepajtis, ustały napaści ze strony prasy partyjnej. Ale tylko jej... I to niezupełnie... KGB nadal „czuwał”...
Rydzewski: Przed naszym spotkaniem ustaliliśmy, że wypytamy Pana szczegółowo, jak wygrywa się wybory? Proponuję zacząć od analizy układu sił w okręgu, w którym Pan kandydował.
Ciechanowicz: Okręg był bardzo duży, nazywał się sześćset osiemdziesiąty szósty wileńsko-październikowy i obejmował cztery rejony. Około połowy stanowili w nim Polacy, na mnie głosowało też wielu Rosjan, Żydów, Białorusinów. Nie znaczy to, że Čepajtis był bez szans.
Magdoń: Podobno zna on język polski?
Ciechanowicz: W czasie kampanii przedwyborczej zaczął też przyznawać się – przed Polakami – do babki Polki. Ale nie w tym rzecz. „Sajudis”, jako twór KGB, zastosował wobec mnie najbardziej drastyczne metody propagandowe – w ulotkach, gazetach, w czasie zebrań publicznych. Zohydzano moją osobę, jak tylko to było możliwe. Aktywiści „Sajudisu” jeździli m.in. po zapadłych polskich wsiach Wileńszczyzny i gadali, że Ciechanowicz nie umie mówić po polsku, podczas gdy ja napisałem i wydałem w tym języku dwie książki, ponad 700 artykułów i od 15 lat prowadzę w nim wykłady akademickie... Na szczęście wielu ludzi znało mnie wcześniej i ataki wywoływały raczej odwrotny skutek od zamierzonego.
Panowie pytacie o receptę na zwycięstwo wyborcze. Mam taką! To jest tak, jak ze szczęściem – jedyny sposób na jego zdobycie, to nie gonić za nim.
Lewiński: To może w Wilnie tak łatwo o szczęście, u nas raczej trzeba mu pomagać...
Ciechanowicz: Jeśli o mnie chodzi, to stanowczo nie chciałem wygrać, zwłaszcza teraz, kiedy spiętrzyło się tyle trudności, za które kto inny odpowiada.
Rydzewski: A jednak Pana wybrali. Ile spotkań odbył Pan przed wyborami?
Ciechanowicz: Dużo – w ciągu dwóch miesięcy chyba 37. Cóż miałem robić, skoro ludzie mówili: nie masz prawa odmawiać, musisz zwyciężyć, musisz nas bronić. Nie chcę nikogo kokietować – tak było naprawdę. Od pewnego momentumusiałem też wygrać ze względów osobistych, po prostu, w razie przegranej, byłbym zniszczony.
Rydzewski: Tylko polska społeczność Pana wysuwała, czy miał Pan jeszcze innych zwolenników?
Ciechanowicz: Wysunęło mnie 17 zespołów pracowniczych Wileńszczyzny – wszystkie polskie. Potencjalnie byłem więc posłem polskiej grupy etnicznej. Systuacja zmieniła się trochę, kiedy powstała organizacja „Jedinstwo” – zasadniczo rosyjska, lecz wśród jej szeregowych członków znalazło się wielu Polaków, którym szowiniści litewscy tak dopiekli, że musieli schronić się pod te skrzydła. Organizacja ta ma wcale dobry program, nie antylitewski, ale demokratyczny. Chcą, żeby każdy mógł swobodnie, bez obawy, posługiwać się swoim językiem, korzystać z pełni praw obywatelskich, popierają polskie dążenia autonomizacyjne. Uczestniczyłem w trzech zorganizowanych przez nich wiecach przedwyborczych, wychodząc z założenia, że skoro są to ludzie, którzy pragną mnie posłuchać, nie ma powodu im tego odmawiać. I tak mówiłem, jak zresztą zawsze, to, co czuję i myślę. Teraz „Sajudis”, od którego nigdy nie dostałem zaproszenia, usiłuje mnie przedstawiać, zwłaszcza tu w Polsce, jako rzekomo deputowanego z ramienia „Jedinstwa”. Co jest nieprawdą. Uważam się za deputowanego niezależnego, nie reprezentuję żadnej organizacji, nawet Związku Polaków na Litwie. Jestem członkiem KPRZ, chociaż moje poglądy nie należą do ortodoksyjnych. Nie byłem też na oficjalnej liście kandydatów na deputowanych KPRZ i nigdy bym się nie zgodził na niej być. Powiedziałbym, że jestem eurokomunistą, tzn. komunistą bardzo liberalnym.
Lewiński: Co jest głównym przedmiotem Pańskiego zainteresowania jako deputowanego?
Ciechanowicz: Chcę występować w roli obrońcy praw człowieka – niezależnie kim jest, jakim mówi językiem.
Rydzewski: A jak sytuuje się Pan w kręgu deputowanych litewskich? Czy znajdujecie jakąś płaszczyznę porozumienia?
Ciechanowicz: Jest nas dwóch Polaków, wraz ze mną Anicet Brodawski, który wygrał wybory w niedużym, w 2/3 polskim, okręgu wileńskim. W Moskwie, o dziwo!, nasze stosunki z Litwinami ułożyły się bardzo poprawnie, nie było praktycznie większych zadrażnień. Ale porozumienia też nie było. Oni mnie uważają za ekstremistę, człowieka nieobliczalnego, który głośno powie prawdę w każdej sytuacji, i trochę się mnie bali. W każdym razi zrobili wszystko, żeby nie dopuścić do mego wystąpienia, choć wcale nie zamierzałem ich bezpośrednio atakować. Zresztą w deklaracjach właściwie nie różnimy się z „Sajudisem” – mówimy o wolności, o dobrosąsiedzkich stosunkach, o suwerenności itd. Ale praktyka świadczy, że z ich strony te słowa – przynajmniej w odniesieniu do nas – to kamuflaż, za którym kryjąswój antypolonizm. Może użyję zbyt ryzykownego porównania, ale ta rozbieżność słów i czynów bardzo przypomina postępowanie aparatu partyjno-biurokratycznego, kiedy głoszono równość i sprawiedliwość, a jednocześnie tworzono nomenklaturę, specjalne sklepy, osobne lecznice, wypłacano dodatkowe wynagrodzenia bardziej „równym” hierarchom itd. Cóż skoro większość przywódców „Sajudisu” wywodzi się z nomenklatury KGB i KPZR... Nawyki zostają. Stać ich na to, żeby w Moskwie podpisywać apele o nadanie autonomii Niemcom z Powołża, krymskim Tatarom, Gagauzom w Mołdawii, a w Wilnie nie chcieć słyszeć o autonomii Polaków.
Magdoń: Czy wśród deputowanych do Rady Najwyższej istnieje jakieś porozumienie nieformalne albo chociaż poczucie wspólnoty interesów przedstawicieli najmniejszych grup narodowościowych, które nie posiadają swych wyodrębnionych terytoriów?
Ciechanowicz: Nie ma takiego porozumienia.Z problemami Polaków na Litwie zwracałem się wielokrotnie do Gorbaczowa, Jelcyna, Jakowlewa, rozmawiałem ponadto z kilkunastoma innymi wybitnymi politykami, a także przedstawicielami świata intelektualnego, wśród nich z prof. Sacharowem, który, ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu, właściwie jako jedyny, nie wykazał najmniejszego zrozumienia dla nasze sytuacji. Jelcyn, a szczególnie Jakowlew, gorąco nas poparli. Natomiast Gorbaczow był bardziej „dyplomatyczny”: w tworzeniu gmin autonomicznych nie dostrzegł „niczego złego”, uznał to nawet za zgodne z przewidywanym ogólnym kierunkiem działania w kwestiach narodowściowych, mającym polegać na uregulowaniu już istniejących autonomii oraz tworzeniu nowych jednostek administracyjno-terytorialnych; ale prosił działać ostrożnie i oględnie. Wszystko to są jednak, jak już mówiłem, obietnice bardzo mgliste. Jeśli więc samisobie nie pomożemy, to raczej nikt nam nie pomoże.
Rydzewski: A co my możemy dla was zrobić – jako Polacy i jako Polska? Dał Pan do zrozumienia, że nie znając lokalnej specyfiki zachowujemy się czasem bardziej niezręcznie. Czy na przykład utworzenie konsulatu w Wilnie zaostrzy nastroje, czy może podziała rozprężająco?
Ciechanowicz: Na propozycję otwarcia polskiego konsulatu litewscy nacjonaliści zareagowali demonstracjami sprzeciwiającymi się tej idei. Równocześnie zażądali utworzenia konsulatu szwedzkiego... Znów zwycięża antypolonizm. Niemniej uważam, że nie powinno być jakichkolwiek dyplomatycznych interwencji ze strony państwa polskiego, chyba że sytuacja tak się zaogni, że staniemy się obiektem przemocy fizycznej.
Lewiński: Czy to jest realne zagrożenie?
Ciechanowicz: Niestety, tak. W takim razie Polska nie może pozostać obojętna, tak jak pozostawała obojętną przez tyle lat. Mówimy jednak o ostateczności. Dziś zainteresowanie Polski Litwą nie powinno przekraczać przyjętych ram w stosunkach międzynarodowych w normalnych czasach. Zalecam tu maksimum ostrożności i delikatności, których to cech brakuje niektórym osobom przybywającym z kraju, nawet z dobrymi intencjami, na Litwę. Chcąc pomóc – często szkodzą.
Magdoń: Jak Pan ocenia nurt nostalgiczno-wspomnieniowy w polskiej prasie dotyczący głównie Wilna i Lwowa? Osobiście odbieram to z mieszanymi uczuciami. Uważam, że jeśli się na ten temat za wiele pisze, wiąże to nam ręce w sprawie ziem zachodnich, do których tęsknią niemieckie ziomkostwa.
Ciechanowicz: Uważam za święte zarówno prawo Niemców do tęsknoty za krainą dzieciństwa, jak i Polaków żal za dawnymi kresami wschodnimi, za ziemią utraconą. To normalne i zrozumiałe z ludzkiego, indywidualnego punktu widzenia odruchy. Natomiast zrównanie owych tęsknot na płaszczyźnie historycznej i politycznej uważam za co najmniej wielki nietakt. Polaków nie obciąża odpowiedzialność za wywołanie wojny, za grabieże i zbrodnie. Polacy nie są nic winni, że całe tereny, niemal wyłącznie przez nich zaludnione, a przez wieki użyźniane ich potem i krwią, z dnia na dzień przyłączono do innego państwa, a mieszkańców uznano automatycznie, nie pytając ich o zdanie, za jego obywateli, zmieniając im przy tym przymusowo w wielu przypadkach narodowość. Dla Niemców utrata części terytorium, zresztą historycznie spornego, pozostaje konsekwencją rozpętanej przez nich zawieruchy i ludobójstwa. Te ziemie to cena, jaką musieli zapłacić za swoje winy.
Nie jestem rewizjonistą, nie domagam się cofnięcia wyroku historii. Uważam natomiast, że mniejszość polska w Związku Radzieckim ma szczególne moralne prawo domagać się sprawiedliwego traktowania i uznania tam, gdzie jest to uzasadnione, jej autonomii. Jesteśmy obywatelami radzieckimi, ale już nigdy nie zgodzimy się na status obywateli trzeciej kategorii.
Rydzewski: Dziękujemy za rozmowę.”
Kraków, 28 lipca 1989 r.
(Tekst autoryzowany na początku września br.)
Rozmawiali:
Jerzy Lewiński
Andrzej Magdoń
Włodzimierz Rydzewski”

* * *

Od jesieni 1989 bezpieka sowiecka zaangażowała do zwalczania J. Ciechanowicza także swoich agentów i donosicieli polskiego pochodzenia, a to zarówno na terenie Litwy, jak i Polski. Jedną z najczęściej stosowanych „form” było wysyłanie przez nich do różnych redakcji „listów otwartych”, sygnalizujących „odmienny punkt widzenia”, a mających na celu dyskredytację osób, rzetelnie broniących praw Polaków w ZSRR. Jako charakterystyczny przykład takiego postępowania można przytoczyć „List otwarty do wydawcy „Ekspressu Polskiego” w Toronto”, opublikowany w „Czerwonym Sztandarze” 30 listopada 1989 r.:
„Szanowny Panie! Miło jest zdawać sobie sprawę z tego, że gdzieś na drugiej półkuli, w dalekiej Kanadzie, są ludzie, którzy myślą o tobie. A jednak... Moralne prawo do napisania tego listu daje mi ten przywilej, że od urodzenia (1941) chodzę w „butach” Polaka na Litwie.
Żeby było ciekawiej, ze wstydem muszę przyznać, że nie znam litewskiego tak, żeby rozmawiać i uważam, że tak jest z większością Polaków.
Nie pretenduję oczywiście na nieomylność, wiem, że większość Polaków Wileńszczyzny ze mną się nie zgodzi, co więcej, zdaję sobie sprawę z tego, że mogę zostać wyklęty wśród rodaków. Mimo to uważam, że wreszcie ktoś z naszego środowiska musi to powiedzieć. Uważam, że jesteśmy narzędziem w rękach tych sił, które nie chcą, żeby Litwa była suwerennym i praworządnym państwem demokratycznym.
Jak i Pan, też bardzo bym chciał, aby stosunki między Polakami a Litwinami na Litwie były jak najlepsze.Zresztą moje osobiste stosunki z Litwinami nie układają się najgorzej. Wręcz przeciwnie...
Co się tyczy stosunków Sajudis – Polacy, to do uścisku, jak wiadomo, potrzebne są jak minimum dwie dłonie. Tymczasem wyciągnięta dłoń Sajudisu nie tylko trafia w próżnię, ale na dodatek została wykpiona. Mam na myśli zainicjowane przez Sajudis spotkanie liderów Sajudisu M. Luksziene, K. Prunskiene, W. Landsbergisa i W. Czepaitisa ze społecznością polską w sierpniu ubiegłego roku.
Żąda Pan od Sajudisu, żeby dał Polakom to, czego oni chcą, ale po pierwsze: Sajudis nie jest Zagłobą, żeby ofiarować komuś nie należące do niego Niderlandy, tzn. że nie posiada dotychczas władzy ani ustawodawczej, ani wykonawczej. Posiada tylko poparcie większości społeczeństwa Litwy, więc może tylko udzielić komuś poparcia w tej lub innej sprawie. Pan żyjący w demokratycznym społeczeństwie powinien to rozumieć.
Po drugie: Czy Pan, czy ktokolwiek inny będzie czuć sympatię do kogoś, kto systematycznie rzuca Panu kłody pod nogi? A takich kłód można naliczyć sporo. Więc niby dlaczego Sajudis ma robić coś dobrego dla Polaków, jeśli Polacy leją wodę na młyn przeciwników Sajudisu? Jeśli J. Ciechanowicz publicznie oświadcza, że z przewodniczącym Sejmu p. Landsbergisem może wytrzymać pod jednym dachem tylko w ciągu jednej minuty, że nie widzi miejsca dla Polaków w Sajudisie (mnie osobiście tam miejsce się znalazło), dlatego znam trochę Sajudis od wewnątrzi śmiem twierdzić, że prowadzi, w każdym bądź razie dotychczas prowadził, politykę nieodpowiadania na zaczepne działania Polaków.
Jeśli A. Brodawski publicznie oświadcza, że Litwinom nie można wierzyć, bo kłamią, gdy mówią, że liczba polskich żłobków-przedszkoli w ciągu ostatniego roku podwoiła się – a tymczasem przed rokiem tych żłobków nie było zupełnie. Czy Pan, panie Pruszyński, uważa to za argument dla polityka? Dlaczego, gdy litewska delegacja opuściła salę obrad na I Zjeździe Deputowanych Ludowych ZSRR protestując w obronie słusznej sprawy w gronie protestujących (opuszczających salę) zabrakło p.p. Ciechanowicza i Brodawskiego?
Pański list otwarty uważam nie tylko za niepożyteczny, ale wręcz szkodliwy. Mimo że pisany był w najlepszej intencji, spełnia on (list) rolę przytakiwania rozkapryszonemu dziecku, które nie ma racji. Świadczy on, w moim przekonaniu, o tym, że autor nie rozumie sytuacji.
Oczywiście, że wszystko wyżej wymienione nie ounacza bynajmniej, że Polacy Wileńszczyzny nie mają problemów. Mają, i to bardzo wiele i bardzo poważnych. I właśnie do rozwiązania tych problemów wzywa Sajudis, pod warunkiem, że muszą być uwzględnione słuszne interesy wszystkich zainteresowanych stron. A do tego są potrzebne dialog, zrozumienie i szacunek.
Zgadzam się z Panem, że nie należy się publicznie okładać wzajemnie kopniakami, ale w tym wypadku, przynajmniej mnie się tak zdaje, działania zaczepne prowadzą Polacy, ażeby sprowokować reakcję, a potem krzyczeć: „Patrzcie jak ekstremiści postępują z mniejszością narodową!” Działaniami tymi ktoś bardzo umiejętnie kieruje. No i prędzej czy później taka reakcja zostanie sprowokowana i to będzie powodem do ingerencji silnego centrum. Czy jest np. w porządku, gdy prezes Stowarzyszenia Polaków na Litwie (obecnie ZPL) Jan Sienkiewicz publicznie obraża kierownictwo Sajudisu? Co prawda, potem w wywiadzie dla litewsko-rosyjskiej gazety „Komjaunimo Tiesa” mówi, że to było błędem z jego strony, ale przed czytelnikiem polskim, w „Czerwonym Sztandarze” na ten temat ani mru-mru? Mnie się zdaje, że błędy trzeba naprawiać.
I jeszcze jedno. Jak pokazały nadzwyczajne sesje Rad Deputowanych Ludowych rejonów solecznickiego i wileńskiego, większość deputowanych stanowią tam Polacy. Powstaje więc pytanie: co zrobili oni w okresie swojej kadencji (oprócz obwołania tych rejonów autonomicznymi, oczywiście), żeby rozwiązać nabrzmiałe problemy Wileńszczyzny?
Z szacunkiem
Jan Gasiński,
robotnik
m. Wilno.”

Oczywiście, żaden „robotnik” nie potrafiłby ułożyć tak sprytnego i perfidnego listu, choć firmowała go osoba autentyczna, znany w swym środowisku polski kapuś sowieckiego KGB, gojska szmata, przed którą byłem nieraz ostrzegany. Litewska bezpieka miała i ma mnóstwo tego rodzaju „dobrych Polaków” na czele z powszechnie rozreklamowanym i fantastycznie finansowanym przez warszawskie władze za perfidny antypolonizm Czesławem Okińczycem.

Po pewnym czasie do redakcji napłynęło kilkaset protestów, tym razem nie „zorganizowanych” przez bezpiekę, lecz autentycznych. Do druku redakcja (najprawdopodobniej jedna z rezydencji SB PRL w Kanadzie) podała tylko dwa spośród nich w rubryce „Echa na publikację” 22 grudnia:

Przytoczone fakty odbiegają od rzeczywistości
Mimo że zamieszczoną 30 listopada br. w „Cz.Sz.” publikację „List otwarty do wydawcy „Expressu Polskiego” w Toronto” Jan Gasiński kieruje do konkretnego adresata, czuję się osobiście dotknięty niektórymi spostrzeżeniami autora na temat Polaków mieszkających na Litwie.
Zacznę od pytania: Dlaczego Jan Gasiński uważa, że większość Polaków litewskich nie zgodzi się z zawartymi w jego „Liście...” argumentami, skąd ta pewność? Zresztą ma rację, nie zgadzają się, bo są one oparte na emocjach, a nie na konkretnych logicznych wnioskach. Jeżeli mam być szczery, odebrałem go jako pisany nie z nakazu serca, a raczej na czyjeś zamówienie. Autor stwierdza, że stosunki litewsko-polskie byłyby jak najlepsze, gdyby wyciągnięta przez Sajudis dłoń do Polaków nie trafiła w próżnię? Czyżby? Polacy nie tylko wyciągają rękę do zgody z Litwinami, rozumiejąc ważność przyjaznych stosunków, tylko że gest ten nie znajduje oddźwięku u partnera.
Ileż to za ostatni czas skierowanopetycji do władz republiki z prośbą o przedłużenie czasu trwania audycji w języku polskim w radiu i telewizji, otwarcie Konsulatu PRL w Wilnie, ogłoszenia języka polskiego jako urzędowego obok litewskiego na Wileńszczyźnie, gdzie większą część mieszkańców stanowią Polacy. Poruszone były także inne kwestie. Żadnej jednak nie rozwiązano pozytywnie. Gorzej, ostatnio wydaje się szereg nowych okólników, które godzą w spokojne życie Polaków litewskich, np. tak zwana „Odezwa przedstawicieli nauki, szkolnictwa oraz organizacji społecznych republiki w sprawie Litwy Południowo-Wschodniej”. Kto, jeżeli nie Polacy wykonują najtrudniejszą i najbrudniejszą pracę fizyczną i ilu Polaków można znaleźć na stanowiskach tzw. inteligenckich?
Ten, kto czytał opublikowany 25 listopada artykuł „Anatomia autonomii” w centralnej „Komsomolskiej Prawdzie” na pewno zwrócił uwagę na pewne stwierdzenie: „Na tysiąc mieszkańców republiki jest 197 Litwinów z wyższymwykształceniem, a tylko 32 Polaków. Ten fakt chyba dużo mówi dla każdego zdrowo myślącego człowieka. Nie bez kozery chyba abiturienci szkół z polskim językiem wykładowym wyjeżdżają na studia do PRL. Wystarczy powertować gazety za kilka ostatnich lat a od razu rzuci się w oczy, jakiej narodowości obywatele otrzymują stopnie naukowe i nagrody państwowe. Niestety, tych faktów nie da się podważyć. Jan Gasiński utrzymuje, że taka sytuacja wynikła z powodu bierności deputowanych polskiej narodowości. Nieprawda, bo ich głosu, jak i głosu wyborców władze republikańskie wysłuchują z zatkanymi uszami.
Co dotyczy A. Brodawskiego, J. Sienkiewicza i J. Ciechanowicza, których autor uważa omal nie za wrogów narodu, ja jako rdzenny Polak, którego przodkowie wiekami zamieszkiwali Litwę, niesko się im kłaniam, że robią wszystko możliwe, by życie Polaków Wileńszczyzny było lepsze i piękniejsze.
Jan Jarmołkowicz
Wilno”
I „echo” drugie:

Moja odpowiedź na list
Szanowny panie Janie! Coś nie gra w pańskim liście. Po prostu pan przestawił wszystkie fakty miejscami. A może panu się śniła ta przyjaźnie wyciągnięta dłoń? Bo kiedy to było? Czy w ten czas, gdy się szkaluje Polaków? Kto ma wyciągnąć tę dłoń, skoro według pewnych teorii nas tu nie ma. Niech pan nie będzie tak wysokiego zdania o swojej osobie, że grozi Panu wyklęcie przez rodaków. Nikt bynajmniej nie ma zamiaru tego robić”.
Zofia Urbanowicz
emerytka”

* * *

15 października 1989 r. katolicki tygodnik społeczny „Ład”(Warszawa) opublikował tekst pt. „Chcemy autonomii”:
„Z Janem Ciechanowiczem, delegatem z Litwy na Zjazd Deputowanych Ludowych ZSRR rozmawiają Jacek Bendykowski i Jarosław Sellin.
Działalność J. Ciechanowicza budzi wiele kontrowersji na Litwie i w Polsce. Jest to jednak jeden z dwóch polskich deputowanych ludowych. Dlatego też warto jest wysłuchać jego punktu widzenia na najważniejsze sprawy Litwy i Polaków tam mieszkających.
(Red.)
– Można uznać to za paradoks, ale w Polsce łatwiej uzyskać informacje dotyczące działalności i poglądów liderów «Sajudisu» i elity litewskiej niż o analogiczne informacje ze środowisk polskich na Litwie. Czy mógłby Pan uzupełnić tę lukę?
– To, co panowie powiedzieli, jest prawdą. „Sajudis” jest organizacją posiadającą wielomilionowe zasoby pieniężne. Przy tym obecnie nastąpiła współpraca „Sajudisu” z organami partyjnymi i państwowymi, które zresztą zainspirowały ten ruch. Siłą rzeczy organizacja tak potężna pod względem finansowym i politycznym ma większe możliwości przedstawiania własnego punktu widzenia, własnych informacji, także w Polsce.
Jeden z liderów „Sajudisu”, Virgilius Čepajtis, z którym zwyciężyłem w wyborach na deputowanego ludowego, został przedstawiony już przez kilkanaście pism polskich. Także jego punkt widzenia. Jest w nim coraz więcej rzetelności i obiektywizmu. Już nie neguje np. naszej polskości i nie wmawia nam, że jesteśmyspolonizowanymi Litwinami. Jednak w jego wypowiedziach nadal widzę tendencyjność. Istnieje też organizacja „Vilnija” („Wileńszczyzna”), moim zdaniem zorganizowana przez KGB w celu szczucia Litwinów przeciw Polakom. Jej cel jest jasny – rozbić Polaków i Litwinów, rozbić możliwość pojednania.
Co mogę powiedzieć o sobie? Mam 43 lata, jestem docentem Wileńskiego Państwowego Instytutu Pedagogicznego, mam dwie córki i syna. Nie byłem konformistą ani służalcem. Zawsze miałem własne poglądy, których nie bałem się wypowiadać. Wielokrotnie przyszywano mi takie nalepki, jak „polski nacjonalista” czy „propagator i obrońca jezuityzmu” (tylko dlatego, że w jednym z artykułów przypomniałem, że Uniwersytet Wileński został założony przez jezuitów z Krakowa). Tego typu zdarzeń w życiu miałem bardzo dużo. Zdarzało się, że i w „Czerwonym Sztandarze” nie publikowano mnie, mimo że pracowałem tam 10 lat. Również teraz odbierany jestem bardzo różnie. W ulotkach „Sajudisu” i „Vilniji” figuruję jednocześnie jako „ateista”, „sługa Moskwy”, „czerwony bandyta” obok „polskiego faszysty”, „nacjonalisty”, „piłsudczyka”, „pogrobowca AK”. Jak więc panowie widzą, jestembarwną postacią. Nonkonformizm jest zawsze drażniący. Nie chcę podobać się wszystkim, ale tylko ludziom porządnym i uczciwym. Dlatego ludzie mają o mnie różne zdania – dobre i złe.
– Chcemy postawić kropkę nad «i». Jest Pan liderem ruchu narodowego Polaków na Litwie, a jednocześnie określa się pan jako ideowy komunista. Dla nas jest w tym pewna sprzeczność, gdyż komunizm «ex definitione» zakłada realizację celów ponadnarodowych, ideologicznych. Jak Pan rozumie fuzję tych dwóch postaw?
– W miom przekonaniu nie ma sprzeczności między poglądami lewicowymi, a nawet komunistycznymi, a polskością. Bardziej precyzyjnie określiłbym się jako eurokomunista, a nawet socjaldemokrata. Ponieważ paleta polityczna w naszym kraju jest tak prymitywna, daltego w tej chwili jestem lewicowcem. Moje przekonania są zresztą niedogmatyczne, liberalne. W moim odczuciu polskość i lewicowość są do pogodzenia, tak jak i prawicowość...
– Funkcjonuje Pan od niedawna w szerszym obiegu politycznym jako delegat na Zjazd Deputowanych Ludowych ZSRR. Może więc Pan chyba odpowiedzieć na pytanie o realność tych celów, które stawia sobie «Sajudis». Czy uzyskanie niepodległości przez Litwę jest realne?
– Realia zdecydują o przyszłości. Moim zdaniem nie ma najmniejszych szans na zrealizowanie tego postulatu...
– W żadnej perspektywie czasowej?
– Wydaje mi się, że tak. W każdym razie w obecnej sytuacji geopolitycznej. Niezależnie od tego, czy sprzyjamy tym dążeniom, czy nie. Litwa jako państwo odrębne od ZSRR – to bardzo nierealne w dzisiejszej konstelacji politycznej.
– Nawet w sensie jej «finlandyzacji», tzn. zagwarantowania Rosji pewnych interesów zewnętrznych z prawem pełnej suwerenności wewnętrznej?
– Nawet w tym sensie. Stwierdzam to pesymistycznie. Taki jest układ sił. Litwini są napełnieni nadzieją, ale jest ona krucha. Polacy patrzą na te nadzieje z sympatią, ale równocześnie obawiają się, że los Polaków byłby w takiej niepodległej Litwie bardzo smutny. Są powody, by obawiać się, że szowinizm litewski stanie się wówczas nieujarzmiony, niekontrolowany, że będzie dążył do bezwzględnego i forsownego zniszczenia polskości na Litwie: część się zmusi do wyjazdu, część zlituanizuje. Nie musiałoby tak być, ale żywiymy takie obawy. Z drugiej strony osobiście mam nadzieję, że w takim przypadku traktowano by nas z większą wyrozumiałością i życzliwością niż dotychczas.
– Jakie warunki musiałyby być spełnione, aby jednak konieczna współpraca polsko-litewska w republice została nawiązana?
– Zawsze byłem gorącym zwolennikiem pojednania litewsko-polskiego. Konieczny jest wzajemny szacunek. Nie może być żadnych koncesji tam, gdzie wchodzą w grę normalne ludzkie prawa. Nigdy nie zgodzimy się na takie układy,których efektem byłoby zniszczenie nas tutaj jako narodu. Sięgniemy do wszystkich możliwych środków walki, żeby się bronić. W środowisku litewskim silne są wpływy szowinistów. Odmawiają nam oni tożsamości narodowej...
– Na przykład lansując koncepcję spolonizowanych Litwinów?
– Tak, mówi się nam, że jesteśmy spolonizowanymi Białorusinami i Litwinami, dlatego winniśmy wrócić na łono swych prawdziwych narodów. Rosyjscy i litewscy szowiniści woleli pozapędzać nas do rosyjskiej szkoły i pozamykać wiele polskich. A teraz Litwini zarzucają nam, że nasze dzieci uczą się w rosyjskich szkołach. Było tak dlatego, że po polskiej szkole dziecko nie miało żadnych perspektyw dalszego kontynuowania nauki. Na tysiąc osób mamy obecnie prawie siedmiokrotnie mniej ludzi na wyższych studiach niż Litwini, czterokrotnie mniej niż Rosjanie, dwukrotnie mniej niż Białorusini (jesteśmy obok Cyganów). Dlatego ulegliśmy forsownej rusyfikacji, a częściowo i lituanizacji. Nie wiem, czy litewskość i rosyjskość na tym wygrały. Teraz nastąpił okres odbudowy naszej świadomości narodowej i normalnej walki o ludzkie prawa. Jesteśmy skłonni do ugody i kompromisu, ale będziemy nieugięci w tej walce.
Chcemy teraz stworzyć własną autonomię. Co przez to rozumiem? Nic innego, jak lokalny samorząd w sferze ekonomii i kultury. Zarzuca się nam, że chcemy autonomii politycznej. To nieprawda. Oczywiście, żeby zrealizować ten samorząd potrzebne są pewne struktury adminsitracyjne – ale to jest co innego. Chcemy, nie pytając nikogo, realizować swoje potrzeby. A są one niemałe. Na głowę ludności w rejonach polskich produkuje się prawie dwukrotnie wiącej niż w rejonach litewskich. Natomiast subsydia na cele kulturalne i socjalne są dwukrotnie niższe. Nadwyżki się zabiera i przelewa na rozwój innych rejonów. Gdyby była autonomia, nie byłoby tego. Mielibyśmy to, co wypracowaliśmy i sami byśmy to wykorzystywali.
Pod względem nasycenia lekarzami, szpitalami, aptekami, szkołami, telefonizacji itd. rejony wileński i solecznicki, gdzie 70-85% mieszkańców stanowią Polacy, znajdują się na ostatnim miejscu w republice. Uważam, że jest to skutek świadomej polityki dyskryminacji realizowanej przez partyjno-biurokratyczne rządy w ciągu wielu dziesięcioleci. Dziwne, że „Sajudis”, gdy wysłuchuje naszych skarg na tę sytuację, zachowuje się podobnie jak aparat: czego wy, Polacy, jeszcze chcecie? Macie wszystko, nawet „Czerwony Sztandar”...
„Sajudis” mówi, że Litwinom było źle, że ich prawa były zdeptane i ograniczane. Słusznie, tak było. Ale gdy tylko mowa o Polakach, mówi się, że Polakom było dobrze. Mimo że byliśmy w najgorszej sytuacji ze wszystkich mniejszości. Skąd taka różna miara? Dlatego chcemy samorządu lokalnego w ramach Republiki Litewskiej. Zarzuca się nam, że chcemy separować się od Litwy. Jesteśmy integralną, nieoddzielną częścią Republiki Litewskiej.
– Postuluje Pan, jak w wywiadzie dla «Życia Warszawy», autonomię dla Polaków nie tylko na Litwie, ale i na Białorusi, Ukrainie, a także w Kazachstanie?
– Również na Łotwie. Uważam, że jest to bardzo dobra droga, aby każda narodowość, która dotąd nie miała swego samorządu kulturalnego, otrzymała go. Nie wiem, dlaczego mielibyśmy być wyjątkiem? KC KPZR prawdopodobnie podejmie taką uchwałę o autonomizacji. Autonomię mają otrzymać krymscy Tatarzy, nadwołżańscy Niemcy, Koreańczycy... Dlaczego więc nie Polacy? Nie zgodzimy się być obywatelami trzeciej kategorii. Rozpacz i depresja u wielu z nas jest ogromna. Władze, jeśli sobie tego nie uświadamiają, igrają z ogniem – i te w Moskwie, i te w Wilnie, Mińsku, Rydze czy Kijowie. Chciałbym specjalnie podkreślić, że sytuacja Polaków na Białorusi jest rozpaczliwa. Konieczna jest akcja międzynarodowa, propagandowa, w ich obronie. Zwracałem się już do Rady Najwyższej ZSRR i do Rady Najwyższej Litwy z apelem na ich rzecz. Opracowałem projekt ustawy o prawie do zmiany zapisów w paszportach dla Polaków z określeniem ich prawdziwej narodowości. Akcja pomocy moralnej dla Polaków na Białorusi jest konieczna. To, że Polacy na Białorusi nie przejawiają jeszcze samodzielności politycznej wynika z tego, że tamtejsze władze w sposób szczególnie twardy ustosunkowują się do nich. Nie mają oni ani jednej szkoły polskiej, ani jednego pisma. Tutaj, choć mamy trudności w kontaktach z Litwinami, pozostaliśmy Polakami. Litwini mają poczucie honoru i godności, są twardzi. Jednak szanują drugiego człowieka. Nasza sytuacja na Litwie jest trudna, ale względnie najlepsza w porównaniu z innymi republikami. Litwini rozpaczliwie bronią sami siebie, są patriotyczni.
– W lutym br. na Wileńszczyźnie rozlepiano plakaty nawołujące do uczestnictwa w inauguracyjnym wiecu ruchu «Jedność» («Jedinstwo») w Wilnie. W wiecu tymuczestniczyło około 100 tysięcy ludzi. Było to masowe, wspólne wystąpienie rosyjsko-polskie. Zarysował się wspólny front rosyjsko-polski przeciwko dążeniom litewskim, zwłaszcza językowym. Pan również występował na tym wiecu. Nie ukrywamy, że w Polsce wiadomości o tym, że tutejsi Polacy „trzymają” z Rosjanami przeciwko Litwinom, odbierane były raczej źle. Jak to wygląda teraz? Czy taka współpraca jest konieczna? Czy zmienił coś niedawny rozłam w ruchu «Jedinstwo» na trzy grupy, w tym nacjonalistów rosyjskich?
– Organizację „Jedinstwo” niektórzy działacze „Sajudisu” nazywają organizacją prowokacyjną, założoną w celu szykanowania niepodległościowego ruchu litewskiego. Uważam, że takie ujęcie sprawy jest chybione. Wydaje mi się, że organizacja powstała spontanicznie. Jeśli patrzeć na działalność „Jedinstwa”, wydaje mi się bardzo sympatyczna. Nieprawda, że jest to organizacja antylitewska. Nieprawda, że występowała przeciwko językowi litewskiemu jako państwowemu. Organizacja ta występowała tylko o zagwarantowanie praw innych języków: rosyjskiego i polskiego. Jest to normalne.
Niektórzy mówią, że jestem członkiem „Jedinstwa”, a nawet jednym z przywódców. To nieprawda. Przyznam, że gdy szowiniści litewscy rozpętali na mnie straszliwą nagonkę, żądając oddania mnie pod sąd jako nacjonalistę polskiego prowadzącego działalność antypaństwową i antylitewską, „Jedinstwo” stworzyło oficjalnym społeczny komitet w mojej obronie. Komitet ten wysłał setki telegramów do Moskwy i obronił mnie. Dlatego ze zwykłych ludzkich względów nie mogę wypowiadać się przeciw tej organizacji, choć nie ze wszystkimi jej postulatami się zgadzam.
– Czy prawdziwe jest stwierdzenie, że obecnie nastąpiła na Litwie pewna polaryzacja narodowo-organizacyjna polegająca na tym, że Litwini skupiają się w «Sajudisie», Polacy w Związku Polaków na Litwie, a Rosjanie w «Jedinstwie»?
– Jest to bardzo znaczne uproszczenie. W „Jedinstwie” nadal jest bardzo dużo Polaków, około 40 procent jej członków. W „Sajudisie” jest także pewna domieszka Rosjan, Białorusinów, Żydów, a nawet garstka Polaków. Na Litwie etnograficznej nie ma antypolskiej postawy. Antypolscy są Litwini, którzy żyją na Wileńszczyźnie.
– Na Zjeździe Deputowanych Ludowych ukształtowały się różne parakluby parlamentarne. Z którym klubem Pan się utożsamia? Jak Pan zareagował w czasie głośnej sytuacji konfliktowej, kiedy odbywała się dyskusja nad ustawą o nadzorze konstytucyjnym nad ustawami republik? Deputowani litewscy opuścili wówczas salę obrad, wywołało to pewną konsternację. Czy czuł się Pan wówczas bardziej deputowanym ZSRR, czy Republiki Litewskiej?
– Jestem członkiem parlamentu radzieckiego, parlamentu wielkiego mocarstwa. Czuję brzemię odpowiedzialności, które na mnie spoczywa. Pamiętam, że jestem przedstawicielem Litwy, a zwłaszcza jej polskiej ludności. Mam jednak poczucie, że uczestniczę we władzach wielkiego mocarstwa. Nie należę do żadnego lobby. Czuję się niezależnym parlamentariuszem ZSRR. Dlatego oceniałem bardzo negatywnie postępowanie niektórych litewskich deputowanych. Moim zdaniem obliczone ono było na obstrukcję, a nawet na zerwanie obrad Zjazdu. Miał to być cios dla Gorbaczowa, dla pieriestrojki, dla demokratyzacji. Oni sobie tego nie uświadamiali, ale obiektywnie do tego to zmierzało.
– Sądzimy, że rozmowę tę można zakończyć postulatem, by głównym źródłem informacji i ocen rzeczywistości litewskiej dla Polaków z kraju byli jednak tutejsi mieszkańcy, a o problemach mniejszości polskiej dowiadywano się nie przez pośredników, lecz od bezpośrednio zainteresowanych. To było głównym celem naszej rozmowy, za którą dziękujemy.
Z Janem Ciechanowiczem
rozmawiali
Jacek Bendykowski
i Jarosław Sellin

Ten wywiad został uzupełniony przez:
Oświadczenie Koordynacyjnej Rady ds. Utworzenia Polskiego Obwodu Autonomicznego w składzie Litewskiej SRR

Zwracając się do Prezydium Rady Najwyższej Litewskiej SRR z postulatami i projektami ustaw w sprawie utworzenia w składzie Litewskiej SRR Polskiego Obwodu Autonomicznego, Rada Koordynacyjna ds. Utworzenia Obwodu oświadcza, iż w przypadku, gdy rozstrzygnięcie tej kwestii nadal będzie ignorowane przez Radę Najwyższą Litewskiej SRR, zmuszeni będziemy zwrócić się o pomoc do światowej opinii publicznej, w związku z naruszeniem praw obywateli narodowości polskiej, zamieszkałych na terytorium Litewskiej SRR, przez władze republiki, brakiem chęci do rozwiązania problemów mniejszości narodowych. Takiej postawy nie da się pogodzić z polityką odrodzenia narodu litewskiego oraz jego dążeniem do suwerenności.
Stwierdzenie w Oświadczeniu Prezydium Rady Najwyższej Litewskiej SRR z dnia 22 czerwca 1989 roku oraz Odezwa Rady Najwyższej Litewskiej SRR z dnia 11 lipca 1989 roku o tym, że proklamowanie polskich apilinek narodowych koliduje z Konstytucją Litewskiej SRR jest gołosłowne. Nie wskazano, jaki konkretnie artykuł został naruszony. Sama Rada Najwyższa Litewskiej SRR ostatnio uchwaliła ustawy, jawnie kolidujące z Konstytucją ZSRR, motywując, że jest to zgodne z wolą narodu litewskiego. Podobnym spełnieniem woli ludności polskiej, zamieszkałej na tych terenach, jest proklamowanie jej jako autonomii narodowej.
Dążenie do utworzenia Polskiego Obwodu Autonomicznego podyktowane jest nie pragnieniem podziału Litwy, stanowi ewentualny wariant poprawy sytuacji zamieszkałych tu zwartą grupą Polaków. Władze republiki, niestety, oprócz deklaracji i odezw, w aspekcie ustawodawczym niczego konkretnego nie przedsięwzięły. Jawnie ignorowane są postulaty samych Polaków.
Obwód autonomiczny stanowiąc jednostkę administracyjno-terytorialną stanie się jedną z państwowoprawnych form rozwiązania kwestii narodowościowej. W jej ramach zamieszkująca tu ludność będzie w stanie położyć kres trwającemu dziesięciolecia niesprawiedliwemu podziałowi środków i zasobów na cele socjalno-gospodarcze, zapewni rozwój kultury, języka oraz stworzy samorząd obywatelski odradzającej się ludności polskiej. Obecność formacji administracyjno-terytorialnej zakłada i uwarunkowuje opracowanie przez odpowiednie organa państwowe naszej republiki państwowych aktów prawnych rozstrzygających problemy narodowościowe i socjalno-gospodarcze. Oto prawdziwe przyczyny utworzenia Polskiego ObwoduAutonomicznego w składzie Litewskiej SRR, nie zaś obraźliwe insynuacje, zawarte w Oświadczeniu Prezydium Rady Najwyższej Litewskiej SRR.
O tym, że słowa mijają się z czynami, świadczy też działalność samego Prezydium Rady Najwyższej Litewskiej SRR. Jednocześnie z Oświadczeniem opublikowano projekt ustawy o wyborach do Rady Najwyższej Litewskiej SRR. I jeśli w Oświadczeniu chociaż deklaruje się ustalenie przedstawicielstwa mniejszości narodowościowych w Radzie Najwyższej, to w projekcie ustawy o wyborach nic na ten temat się nie mówi. Przy takim kształtowaniu organów przedstawicielskich nawet 100-tysięczna ludność polska miasta Wilnius nie ma żadnej szansy na wybranie i posiadanie swych przedstawicieli w Radzie Najwyższej Republiki, nawet Radzie Miejskiej.
Na podobnych zasadach został opracowany i opublikowany projekt ustawy o referendum, który dla mniejszości narodowościowych nie ma najmniejszego sensu, stanowi bowiem w istocie formę narzucania mniejszościom, w trybie obowiązkowym, woli większości. A ta mniejszość nie będzie miała żadnych możliwości obrony swych interesów, jeśli nie będzie zagwarantowane prawo do referendów lokalnych.
Przykładem antydemokratycznej ustawy jest Dekret o języku państwowym, uchwalony bez uwzględnienia licznych postulatów ludności polskiej republiki. Jej propozycje w sprawie projektu zostały zignorowane. Z reguły ignoruje się też wszystkie pozostałe słuszne żądania Polaków. Zdziwienie budzi to, że deputowani do Rady Najwyższej ZSRR z ramienia Litewskiej SRR, którzy jednomyślnie poparli na Zjeździe Deputowanych Ludowych prawo rosyjskich Niemców, Tatarów krymskich oraz mołdawskich Gagauzów do autonomii, zarazem w obraźliwej formie odmawiają podobnego prawa 300-tysięcznej mniejszości polskiej, historycznie zamieszkałej na Wileńszczyźnie.
Oświadczenie Prezydium Rady Najwyższej Litewskiej SRR jak też przemówienie na sesji deputowanego ZSRR Ozolasa jest dowodem tego, że względem mniejszości narodowościowych czyni się w republice stawkę na presję, nacisk, nie zaś na dialog, że stosuje się odrzuconą przez naród litewski metodę, gdy większość wie lepiej, co jest potrzebne mniejszości.
Podobna praktyka rozstrzygania problemów narodowościowych jest nie do przyjęcia, koliduje bowiem z duchem przebudowy, podstawowymi dokumentami Organizacji Narodów Zjednoczonych i nie prowadzi do sprawiedliwego rozwiązania kwestii narodowościowej.
Przewodnicząca zebrania                                                    Sekretarz zebrania
L. SAPKIEWICZ                                                                  O. KRAJCZYŃSKA”

* * *

18 października 1989 na łamach wydawanego przez KGB dla diaspory litewskiej tygodnika „Gimtasis Kraštas” znany pisarz żydolitewski Tomas Venclova w artykule „Lietuviai ir Lenkai” (Litwini i Polacy) pisał: „nie ma Litwinów, którzy by chcieli uciskać Polaków na Wileńszczyźnie”, a Ciechanowicza nazwał „typem spodciemnej gwiazdy”,wyznając jendocześnie, że nic o nim nie wie...

* * *

25 października 1989 „Dziennik Polski” w Krakowie opublikował na pierwszej stronie „List od Jana Ciechanowicza. Nie wystawiajcie nas na ciosy
Być Polakiem w ZSRR jest nadal bardzo trudno. Plenum KC KPZR „narodowościowe” nie miało żadnych reperkusji na Litwie. Nic nowego. Antypolonizm ma tu długie tradycje. Zarówno KP Litwy, Sajudis, różne specjalne służby – nadzwyczaj wrogo przyjęły próby wyjścia Polaków z bantustanu. Oni chcą nas nadal konserwować w rezerwatach. Przy tym nawzajem się straszą „polskim separatyzmem”. Nasz los jest jeszcze gorszy niż Żydów. Nie mamy sojuszników, tylko wrogów, ale i tak się nie damy. Mimo iż Prezydium Rady Najwyższej – nie mając do tego uprawnień – na mocy specjalnej uchwały zniosło polskie rejony narodowo-terytorialne.
Wiemy już, że nie możemy oczekiwać na dobrą wolę ani rządu ani ugrupowań nieformalnych. Autonomia byłaby tym pierwszym krokiem do rzeczywistego równouprawnienia. Kilka miesięcy temu rozmawiałem o tym z Gorbaczowem, z Jelcynem, z Jakowlewem. Ustosunkowali się pozytywnie. Gorbaczow mówił: Róbcie, to nie jest sprzeczne z ustawodawstwem.
Litwini, którzy apelują do rządu w Moskwie, aby stworzyć autonomię niemiecką, tatarską milczą na temat Polaków.
Sajudis od początku traktował nas wrogo. W Polsce nikt tego nie rozumie. Przyjeżdżają do nas polscy profesorowie i uczą „pogódźcie się z Litwinami, z Sajudisem”. A my przecież nie walczymy z Sajudisem, nie walczymy z Litwinami. Szanujemy ich. Popieramy ich dążenia do niezależności, suwerenności. Chcielibyśmy im pomóc, ale napotykamy szowinizm i nietolerancję w stosunku do nas.
Mówi się nam, że wystarczy, jak mamy język polski w kościele i w domu. Ale nam to nie wystarcza. My chcemy mieć polskie szkoły, polskie gazety.
Pomóżcie nam polskimi książkami, pomóżcie nam waszą pamięcią, kontaktujcie się z nami w sprawach kultury, oświaty, ale proszę, nie wtrącajcie się do naszej polityki, bo w ten sposób wystawiacie nas na ciosy. Myślę, że sami potrafimy znaleźć rozwiązania, które odpowiadają naszym interesom.
Jan Ciechanowicz”
Od redakcji: Doc. Jan Ciechanowicz, publicysta, historyk-eseista jest jednym z dwóch Polaków wybranych do Rady Najwyższej ZSRR. Był i jest obiektem ataków ze strony ortodoksyjnych działaczy litewskich ruchów nieformalnych. W lutym tego roku pozbawiono go stanowiska prodziekana Państwowego Instytutu Pedagogicznego w Wilnie”.

* * *

W godzinach wieczornych PAP poinformował, że 28 bm., odbędzie się w Warszawie polsko-litewski „okrągły stół”.
Na tym „okrągłym stole” wysłannicy sowiecko-litewskiej bezpieki kontynuowali bezpardonowe zohydzanie J. Ciechanowicza w oczach opinii publicznej Polski. W tym i w wielu innych przypadkach zwraca na siebie uwagę nadzwyczaj cyniczny spryt, beczelność i bezwstydna kłamliwośc aktywistów litewskich, a z drugiej strony kompletna, wręcz patologiczna, łatwowierność, podatność na manipulacje i głupota elit pseudopolskich i polskich.

* * *

22 października na łamach krakowskiego „Życia Literackiego”podjął wileńską tematykę, i to w bardzo inteligentny sposób, Jan Paweł Gawlik, pisząc w artykule „Notatki znad Wilii. Sprawa Jana Ciechanowicza”:
„Oto jedna z barwniejszych postaci polskiej diaspory: od Władywostoku po Los Angeles. Czterdziestotrzyletni dziś deputowany ludowy do Rady Najwyższej ZSRR, wybrany w kwietniu 1989, jeden z dwu zasiadających tam w ogóle Polaków, doktor filozofii i docent litewskiego Instytutu Pedagogicznego w Wilnie, germanista i politolog, jeden z założycieli (wraz z Janem Sienkiewiczem) Związku Polaków na Litwie, a przy tym czynny publicysta i popularyzator polskich tradycji Wilna (ponad 500 artykułów w „Czerwonym Sztandarze”), wydawał mi się wdzięcznym modelem do niewielkiego szkicu znad Wilii pisanego na użytek czytelnika nie bardzo obznajomionego z tym, co się aktualnie na Litwie dzieje. Poza – rzecz prosta – świadomością, że dzieje się tam wiele, dzieje nieomal codziennie, a to, co się dziś rodzi, dokonuje lub bodaj zamierza w tych zakątkach Europy, może mieć wpływ nie tylko na losy całego Związku Radzieckiego, jego struktury, zasad i modelu działania, ale wręcz na losy świata, bo taki wymiar ma właśnie narastający tam i meandrujący wśród przeciwieństw proces przemian.
Gdy więc Bóg Litwinom na wolność dzwoni, a przemiany w Estonii, na Łotwie i nad Wilią kierują ewolucję wielonarodowego mocarstwa w stronę autentycznie federacyjnej, a nie totalitarnej i scentralizowanej struktury państwowej, oscylując coraz wyraźniej ku możliwościom secesji, a już na pewno pełnej niezależności i autonomii społecznej i ekonomicznej nadbałtyckich republik, nasze sympatie są po stronie Litwinów. Są tak dalece, że nie pytamy już o szczegóły, a popularnośćSajudisu – również nad Wisłą – zbliżona do natury i kredytu moralnego Solidarności eliminuje skutecznie nie zawsze taktowne i obce naturze mitu zainteresowania rzeczywistymi realiami i właściwościami zjawiska.
Zafascynowani współdziałaniem Litewskiej Partii Komunistycznej kierowanej przez Algirdasa Brazauskasa z Ruchem na Rzecz Przebudowy Sajudis kierowanym przez Vitautasa Landsbergisa w trudach wypracowania i rozszerzania wielostronnej autonomii Litwy, nie pamiętamy już ani o działalności Saugumy, ani nawet o mało życzliwych przymiotnikach, którymi dziś jeszcze w litewskiej prasie opatruje się pamięć i działalność Armii Krajowej. Ale gdy w rozmowie z przewodniczącym Związku Polaków na Litwie Janem Sienkiewiczem, opublikowanej niedawno w „Gazecie Wyborczej”, na temat dwu polskich regionów językowych i samorządowych ogłoszonych w Solecznikach i wokół Wilna czytamy, że „Związek Polaków nie widzi w obecnej sytuacji innej możliwości zachowania polskiego pierwiastka etnicznego na Litwie”, sprawa stosunków polsko-litewskich, AD 1989 przestaje mieć wymiar romantycznego mitu nie znoszącego komplikacji i niezręcznych pytań. Domaga się głębszej penetracji. Naświetlenia spraw trudnych, a czasem bolesnych, ale istniejących przecież, których w trosce o rzeczywistą przebudowę, równość i demokrację nie należy przemilczać lub udawać, że w ogóle nie istnieją.
W ten sposób w konterfekcie Jana Ciechanowicza najważniejsze okazuje się tło. Bez tła jego sylwetka niezbyt jest zrozumiała. Dopiero znajomość rzeczywistych napięć j obciążeń, jakie procesowi emancypacji Litwy towarzyszą, pozwala dostrzec we właściwym świetle działalność, los i emocje, jakie postawa naszego portretowanego wywołuje na Litwie. Przyjrzyjmy się więc w tym celu wspomnianej już sprawie tzw. autonomii okręgów (rejonów) solecznikowskiego i wileńskiego orazpodobnym próbom samookreślenia się podejmowanym przez szereg małych gmin zamieszkiwanych głównie przez Polaków. 6 września br. Rejonowa Rada Deputowanych Ludowych miasta Soleczniki ogłosiła swój rejon „polskim narodowym”. W dziesięć dni później uczyniła to samo polska etnicznie Wileńszczyzna. Działania te były reakcją na proces zrozumiałego skądinąd, radykalnego unaradawiania republiki przez stronę litewską, a głównie uczynienia trudnego dla nas języka litewskiego jedynym językiem urzędowym nad WiIią. Ze względu na trudność tego języka i niski na ogół poziom wykształcenia zainteresowanych oznacza to rzeczywistą dyskryminację trzystutysięcznej bez mała ludności polskiej na Litwie w większości spauperyzowanej i pozbawionej liczniejszej inteligencji mimo polskich szkół, żywotnego polskiego Kościoła katolickiego, a nawet istnienia popularnego polskiego teatru amatorskiego kierowanego od lat przez panią Irenę Rymowicz. Ogłoszenie więc dwu rejonów polskich okręgami dwujęzycznymii sięgnięcie do uprawnień samorządu – pomijając już zgodność takiego postępowania z zasadami każdej demokracji – miało w istocie charakter samoobrony i nigdy (wbrew sugestiom litewskiej propagandy znajdującej nad Wisłą szeroki rezonans) nie było zwrócone ani przeciw procesowi emancypacji Litwy, ani tym bardziej nie prowadziło w stronę ewentualnej secesji tych regionów z Republiki (połączenie z Polską!), bo byłoby to w tej chwili politycznym absurdem.
Mimo tych oczywistości Prezydium Rady Najwyższej Litewskiej Republiki – ignorując wolę większości wyrażoną w demokratycznym głosowaniu – w niecały tydzień od uchwały w sprawie polskich regionów językowych, 21 września br., uznało samorządne postępowanie obu przedstawicielstw za bezprawne i nieistniejące! Prezydium przeszło do porządku nad pewną niekonsekwencją własnego postępowania wyrażającą się w tym, że nie można domagać się daleko posuniętej autonomii własnej republiki w ramach całego Związku, a równocześnie odmawiać jej innym na własnym terenie. Przypomina to bowiem aż za bardzo moralność Kalego i jest, jak powiadam, bardzo niewygodne. Koszt polityczny takiego kroku znacznie przewyższa ryzyko, a mimo to Rada Najwyższa zdecydowała się na to posunięcie. Qui bono? Zdecydowała się, bo najwyraźniej pojawiła się w tej sprawie dodatkowa emocja. Jaka? Niechęć do Polaków. Głęboki atawizm narastający przez wieki wspólnej egzystencji i państwowości. Szczególne uczulenie na mówiących innym językiem sąsiadów z ościennego domu, mimo odmiennych pozorów i faktu, że w porównaniu z taką na przykład Ukrainą czy Białorusią Litwa z jej polskimi szkołami i żywym polskim Kościołem katolickim wydaje się prawdziwą oazą. AIe te szkoły i tenKośćioł dziś już nie wystarczą. Dziś spoglądamy w głąb, w istotę rzeczy. W rzeczywiste mechanizmy i zależności. I tak na przykład wśród ludzi z wyższym wykształceniem na Litwie Polaków jest siedem razy mniej niż Litwinów, cztery razy mniej niż Rosjan, dwa razy mniej niż Białorusinów. Zrównujemy się w tej kategorii z Cyganami. Nie w tej jednej zresztą. Umieralność polskich dzieci na Litwie jest dwa razy większa niż w całej republice. Polska kadra kierownicza w regionie wileńskim zamieszkanym w 76 procentach przez Polaków nie przekracza 15 procent – i to też o czymś mówi. Nawet na polskich pamiątkach narodowych związanych z osobą Adama Mickiewicza (klasztor bazylianów, kowieńskie mieszkanie) nie ma polskich tekstów, tylko litewskie i rosyjskie! Między obydwiema nacjami pojawiają się często objawy wzajemnego uczulenia, z obustronną stratą i nieciekawymi perspektywami na przyszłość.
Kierowictwo Związku Polaków na Litwie jak diabeł od święconej wody odżegnuje się od pomówień o dążenie do secesji i działalność zwróconą przeciw niepodległościowym apsiracjom Litwinów, a mimo to – w wyniku kampanii propagandowej różnych odcieni – polski region językowy i samorządowy wokół Wilnai w Solecznikach traktowany jest przez Litwinów jako dążenie do pełnej autonomii (chociaż strona polska programowo nie używa tego terminu) i w rezultacie do secesji. Sądzą po sobie, to im wolno, ale dlaczego lekceważą wszelkie polityczne i społeczne realia przesądzające o tym, że zamiar taki wydać się dziś musi absurdem? Mamy dość własnych problemów i nie jesteśmy zainteresowani sianiem zamętu, bo tylko determinacja i rzetelność może nas ocalić – i w podobnej sytuacjł są, jak się zdaje, również Litwini. To jest oczywiste, i aż głupio przypominać tak elementarne prawdy. Skąd się więc biorą litewskie na ten temat niepokoje? Pamiętają Litwę Środkową i mają z nami nie najlepsze doświadczenia? Ale to było dawno, a poruszamy się w realiach końca XX wieku.
Litwini mają dziś Polakom za złe, że w obronie swoich interesów w republice sprzymierzają się z... Rosjanami. Sojusz polsko-rosyjski przeciw litewskiej większości istotnie wygląda paradoksalnie, a dla wielu z nas wręcz szokująco, ale jest faktem. Zamiast więc gorszyć się paradoksem może warto sięgnąć do przyczyn? Zastanowić się nad źródłami tych uwrażliwień i atawizmów, niechęci i dyskryminacji? Nad wszystkim, co przesądziło o wyraźnej pauperyzacji ludności polskiej na Litwie i zrównaniu nas w sytuacji społecznej z Cyganami, poniżej standardu Litwinów, Rosjan, Białorusinów i Ukraińców – bo jest to faktem, chociaż niemiłym? Przytaczanie takich argumentów, mówienie o nich głośno i otwarcie, nieuchronnie spotyka się z zarzutem polskiego nacjonalizmu lub nawet szowinizmu. Nas jednak nie interesują słowa lecz zdarzenia.
Tutaj pora wrócić do Jana Ciechanowicza, przez wielu uważanego za lidera polskiej sprawy na Litwie, jednego z przywódców ruchu narodowego, a przez drugich, głównie Litwinów, odsądzanego od czci i wiary jako spiritus movens wspomnianych napięć i niepokojów. Człowieka atakowanego dziś ostro przez prasę litewską wszystkich odcieni i represyjnie pozbawionego stanowiska prodziekana Państwowego Instytutu Pedagogicznego w Wilnie w wyniku pomówień i zorganizowanej nagonki. Sprawa zaczęła się 12 listopada ubiegłego roku, gdy na zebraniu założycielskim koła Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego Polaków na Litwie odbywającym się w Maisziagalskim Domu Kultury Ciechanowicz wygłosił jedno z wielu przemówień tego spotkania. Relacjonujący potem wydarzenia Jan Sienkiewicz w „Czerwonym Sztandarze” napisał o tym zebraniu: „Niestety nie wszyscy jednakowo interpretują słowa o potrzebie odrodzenia kultury, pielęgnacji mowy ojczystej, budzenia świadomości narodowej wszystkich zamieszkujących republikę obywateli. Kilka osób na widowni odbiera całkiem inaczej sam fakt zakładania koła, zamierzony program jego działalności na rzecz poprawy podwileńskiej polszczyzny, rozwijania polskiej kultury i szkolnictwa w języku polskim, szuka w każdej wypowiedzi ukrytych sensów, nie wierząc w najszczersze deklaracje,posądzając o zamiary i plany, których nikt nie ma nawet w myślach. Już nazajutrz atmosfera w miejscowej szkole staje się napięta. Kilku nauczycieli Litwinów jest oburzonych treścią przemówienia obecnego na zebraniu J. Ciechanowicza. Sprawie zostaje nadany bieg. Po pewnym czasie w „Sajudżio Żinios” (nr 55, 30 XI 1988) pojawia się „Ostry sygnał z Maiszagalskiej Szkoły Średniej” opatrzony nagłówkiem „Zaczyna się...” Z przytoczonych kilkunastu cytatów ani jeden nie jest zgodny z rzeczywistymi wypowiedziami. Co więcej, każdy jest tak przekręcony, że jego treść staje się obrażająca”.
I maszyna rusza. Jest oczywiste, że „Sajudżio Żinios” rażąco rozminął się z prawdą. W obronie Ciechanowicza stają nauczyciele. Ale to właśnie dolewa oliwy do ognia. Organizacja Sajudisu w Instytucie Pedagogicznym w odpowiedzi na próbę obrony w swojej z kolei uchwale stwierdza, że „J. Ciechanowicz wypacza fakty z historii Litwy”, „ma zdanie odmienne od wykwalifikowanych historyków, językoznawców w kwestiach pochodzenia Polaków na Litwie”, a jego przemówienie to „działanie z premedytacją na szkodę stosunków przyjaźni między Litwinami a Polakami”. Uchwała kończy się pytaniem: „czy J. Ciechanowicz może wobec tego wszystkiego zostawać wykładowcą?”
Jasne – nie może. Nie powinien. Tylko – skąd my to znamy? Odtąd kampania rozrasta się lawinowo. W KC Partii Komunistycznej, w litewskim Ministerstwie Szkolnictwa i na biurku rektora pojawiają się listy oburzonych weteranów walki i pracy, bardzo radykalne w swoich żądaniach („albo wyrzucić z pracy, albo niech sam się wynosi”), a „Kalba Wilnius” (13 I 1989) opierając się na materiale „Sajudżio Żinios”, nie tylko powiela sformułowane tam zarzuty, ale wspomina też o podjudzaniu do bardziej radykalnych działań Polaków przeciw Litwinom. Podjudzaniu przez Ciechanowicza, rzecz prosta. Są i fakty. W Niemenczynie chłopcy-Polacy pobili chłopca-Litwina. Potem co prawda, po szczegółowym śledztwie okazało się, że wprawdzie rzeczywiście pobili się w Nemenczynie ci młodzi ludzie, uczynili to jednak ze zgoła innych niż narodowe powodów, co się wśród młodych niekiedy zdarza. Nie było to już jednak dla nikogo ważne, liczy się bowiem, jak zawsze, pierwsza potwarz. I eskalacja wrzawy. Temperatura histerii. Nie było oczywiście mowy o jakichkolwiek sprostowaniach czy wyjaśnieniach w prasie na ten temat. Listy do redakcji na całym świecie drukuje się selektywnie albo nie drukuje wcale.
„Do głębi serca oburzony i boleśnie dotknięty (...) doktor nauk filozoficznych, zasłużony wykładowca LSRR, weteran wojny i pracy, emeryt personalny rangi republikańskiej” prof. Albinas Griszka w piśmie „Sowiecki Pedagog” oburza się na „złośliwe wypady, nie kończące się przemówienia J. Ciechanowicza, w których ubliża on narodowi litewskiemu, obraża jego język, odmawia mu jego kultury i tradycji, przekręca historię, wykazuje brak szacunku do cenionych mężów nauki, działaczyspołecznych” itd. Profesor żąda głowy Ciechanowicza. Przeciwko zuchwałemu docentowi zabiera również głos macierzysta katedra filozofii w Instytucie Pedagogicznym, a zebranie partyjne komunistów Instytutu, wtórując Sajudisowi „potępia siejące niezgodę między narodami wystąpienia J. Ciechanowicza, jego przemówienia i dezinformacje na temat prasy, organizacji naukowych i społecznych”. Zebranie nia zasypia gruszek w popiele. Postuluje „wyrzucenie Ciechanowicza z pracy, postawienie go przed sądem, wydalenie z Litwy” itd.
Wszystko to dzieje się wczesną wiosną 1989, w dobie wielkiego moralnego i narodowego odrodzenia Litwy, u początki drogi. Tylko dlaczego metody tej akcji, wypisz, wymaluj, przypominają tak bardzo lata wielkiego przyjaciela wszystkich narodów Josifa Wissarionowicza Dżugaszwili? Zaklęty krąg stalinowskiej deformacji? Owoc wynaturzeń i obciążeń tamtych lat? I rektor wyrzuca niebezpiecznego prowodyra. Sprawiedliwość tryumfuje. Stosunki polsko-litewskie i litewsko-polskie na Litwie pozbawione zostają konfliktogennych źródeł. Wszyscy oddychają z ulgą. Potem tylko, już po herbacie, wspólna komisja Ministerstwa Szkolnictwa Republiki i Komitetu Centralnego KP Litwy wydała w tej sprawie nieprzyjemny komunikat. Otóż – jak pisze Sienkiewicz – „członkowie komisji w obecności ministra przesłuchali nagranie wystąpienia J. Ciechanowicza na zebraniu w Maisziagalskim DK i uznali, że nie ma tam ani jednej wypowiedzi godzącej w honor Litwinów, obrażającej ich uczucia narodowe! Tym samym za bezpodstawne uznano wszystkie oskarżycielskie publikacje, listy i uchwały, jedna surowsza i absurdalniejsza od drugiej! Wystarczyło tylko rzecz potraktować bez uprzedzeń. Obiektywnie. Mechanizm jednak już się rozkręcił. Cel został osiągnięty”.
Może tylko nie do końca, skoro wkrótce potem, 8 kwietnia br., Ciechanowicza wybrano posłem (deputowanym ludowym) do Rady Najwyższej ZSRR. Pozostawił na pobitym polu Wirgiliusa Czepajtisa, sekretarza generalnego Sajudisu, co w przekładzie na stosunki polskie wygląda tak, jakby w demokratycznym głosowaniu wygrał z najpierwszymi przywódcami Solidarności, poza Wałęsą. Przeciwnicy mówią co prawda, że wygrał głosami Polaków i Rosjan, którzy zjednoczyli się w tej sprawie – ale co z tego? A kto miał na niego głosować? Litwini?
Opisałem tak dokładnie aferę wokół Ciechanowicza, ponieważ jest ona częścią większej sprawy. Sprawa zaś nazywa się równouprawnieniem i prawami Polaków na Litwie, widzianymi nie z perspektywy Warszawy, lecz Wilna. Z perspektywy Warszawy, Krakowa, widzi się i liczy tylko imponujący wszystkim głęboki ruch wyzwoleńczy Litwinów. Ich dążenie do niepodległości i autonomii. Ale z perspektywy Wilna pojawiają się cienie obok tego blasku. Cienie nietolerancji. Skutki wieloletnich uprzedzeń. Przejawy zrozumiałego skądinąd w latach ożywienia szowinizmu. A nas – Polaków i Litwinów –nie stać na konflikty. Łączy nas wspólnota, nie sprzeczność interesów. Przyszłość, która się rysuje w ramach wspólnej i wolnej Europy, Europy Ojczyzn, powinna być przyszłością współpracy i tolerancji, rzetelności i prawdy – wszystkich wobec wszystkich. A to, co się w tej sprawie nad Wilią dziś dzieje, nie zawsze ma, niestety, taki charakter. Być może i my nie jesteśmy bez winy. Być może stajemy się uczuleni na sposoby postępowania litewskich władz i litewskiego społeczeństwa, bo lepiej widzi się i czuje przejawy niechęci niż lojalności i dobrej woli z przeciwnej strony. Ale gdy napięcia przenoszą się na miejsca kultów religijnych, gdy prężny litewski Kościół katolicki staje się terenem relacjonowanych tu uczuleń, a wierni zbierają podpisy przeciwko odprawianiu w ich świątyniach nabożeństw w języku polskim, litewska zaś hierarchia lokuje księży-Polaków w parafiach litewskich, księży-Litwinów w parafiach polskich, a będący zawsze bastionem polskości polski Kościół katolicki na Litwie przeżywa wraz z wiernymi swoje trudne dni, to nie jest dobrze i nie powinniśmy udawać, że nic się nie dzieje. Nawet jeśli kochamy Sajudis i życzymy Litwinom jak najlepiej. Zwłaszcza jeśli życzymy im jak najlepiej!
A przecież usunięcie przedmiotu sporu, tj. wprowadzenie rzeczywistego równouprawnienia ludności polskiej na Litwie i garść przywilejów na dodatek – takich jak równoległość (obok litewskiego) języka polskiego w okręgach o przewadze ludności polskiej jako drugiego języka urzędowego, proporcjonalne przedstawicielstwo we władzach państwa i regionu, samorząd terytorialny, konsekwentny system nauki od pierwszej do dwunastej klasy i zapewnienie uczącej się tam młodzieży odpowiednich polskich książek, dwugodzinny (w tygodniu) program TV wileńskiej w języku polskim – mieści się w regułach każdej demokracji. Więcej, jest jej warunkiem i sprawdzianem. Także wówczas, gdy oczekiwania te wzbogaci się jeszcze o postulat utworzenia w Wilnie finansowanego z Warszawy ośrodka kultury polskiej, katedry filologii polskiej na uniwersytecie (której tam nie ma!), dostępności wyższych szkół na Litwie dla młodzieży polskiej (w tym i seminariów duchownych) i gdy w katedrze pozwoli się odprawiać msze święte również po polsku, bo jak dotąd odprawia się je tam jedynie po litewsku. A może wrócić trzeba do łaciny? Wszystkie te oczekiwania i potrzeby jasno i lapidarnie w 105 numerze „Gazety Wyborczej” opisał Marek Jarosław Rymkiewicz i tam odsyłam zainteresowanych.
Ogromnie charakterystycznym zjawiskiem obecnych procesów emancypacyjnych i narodowych w Związku Radzieckim są napięcia poziome, mocniejsze od napięć pionowych. Ważniejszym przeciwnikiem, okazuje się najczęściej sąsiad, nie centrala. Nad wyraz perfidna i skuteczna polityka narodowościowa stalinizmu, zmierzająca do rusyfikacji i wynaradawiania całych narodów, odzywa się dziś jeszcze swoim groźnym echem, a „polska karta” skutecznie i bardziej świadomie, niż się namwydaje, używana wówczas nad Wilią (chodziło o ukierunkowanie nienawiści, o sianie niezgody) nie powinna być nadal w użyciu. Przeciwnie. Jak najszybciej pozbyć się musimy tego hańbiącego dziedzictwa.
Bo nad Wisłą i nad Wilią wszędzie tam, gdzie mówi się, myśli i czuje po polsku, jesteśmy po stronie litewskiego dążenia do autonomii, a może nawet emancypacji. Nasze interesy są wspólne, jak wspólna jest historia. Ale by się one mogły spełniać, z tamtej strony pojawić się powinny pojednawcze gesty, bo nie wystarczą słowa. Potrzebne są do tego – być może – wzajemne rozmowy. Tylko kto z kim ma rozmawiać? Polakom na Litwie, słabo zorganizowanym i nie posiadającym dostatecznie wyrazistej reprezentacji, potrzebne jest przede wszystkim rzetelne przedstawicielstwo. Zespół ludzi reprezentujących wszelkie orientacje i odcienie, a także sytuację trzystutysięcznej społeczności polskiej na Litwie, koniecznie z udziałem i przy czynnym współdziałaniu polskiego Kościoła katolickiego na Litwie! Potrzebny jest „okrągły stół” zdolny do myślenia w kategoriach obustronnej narodowej strategii. Otwarty na przyszłość. Obznajomiony z realnością wzajemnych interesów i perspektyw. A nie – jak dotąd – ciągnący za sobą dawne obciążenia i alergie. Wiodący do wspólnoty, nie autarkii.
W Wilnie pojawiają się pogłoski, że strona litewska, konkretnie Sajudis, chce zaprosić do takich rozmów... krajową Solidarność. Ale to nie jest dobry pomysł. My się na sprawach znad Wilii, zaniedbywanych dotkliwie przez 45 lat, nie za dobrze znamy, o czym aż za dobrze świadczą wypowiedzi Wałęsy i Ślisza, a miejscowi Polacy wiedzą wszystko. Jeśli chcemy, żeby nic o nas bez nas, szanujmy wobec innych tę zasadę. I nie ulegajmy sentymentom. Mit, pozór czy potrzeba to za mało, by pragnienia brać za rzeczywistość, a to, co być powinno, za to, co jest. W czasie, gdy granice nasze niemal są otwarte (bo tylko handel broni się zarządzeniom uprawniającym do zakupów jedynie obywateli własnej republiki, nie licząc jedzenia w drobnych ilościach) poruszony tu temat może okazać się ważnym tematem również dla „Polityki” i „Tygodnika Powszechnego”. Może głos zabiorą historycy? Może Kościół?
Bo nam, po obu stronach granicy, nad Wilią i nad Wisłą, potrzebny jest przede wszystkim rozsądek. I odrobina wyobraźni. I może jeszcze, kto wie, szczypta dobrej woli?”
Jan Paweł Gawlik

Autor tego artykułu dokładnie wyczuł przyszłą zdradę interesów narodowych polskich przez drugą „Solidarność” i haniebne upodlenie Polski, zdradzającej swe wierne dzieci, a finansującej polskojęzycznych agentów Saugumy, co więcej, pacyfikującej rodaków na Wschodzie i Północy.

* * *

W jesieni 1989 zorganizowano w Warszawie kolejny polsko-litewski „okrągły stół”, do udziału w którym zaproszono (jak mawiano w Wilnie, „dobrane” przez służby specjalne) osoby, mające reprezentować rzekomo różne nurty zarówno w łonie społeczności litewskiej, jak i polskiej po obydwu stronach granicy. Marek Sarjusz-Wolski zamieścił o tym spotkaniu w „Przeglądzie Tygodniowym” (nr 46) paszkwil pt. „Dwa brzegi”:
„Dialog litewsko-polski zaczyna coraz bardziej przypominać walenie głową w mur. Na murze pojawia się coraz więcej prowokujących napisów. Nasza strona bierze wtedy rozbieg i... I nic. Nie słychać nawet głuchego łomotu. Jakby to nie była ściana, tylko mgła. Korzyść z tego taka, że nie boli głowa, a w sercu pozostaje uczucie moralnej satysfakcji, że po raz kolejny wykazaliśmy dobre chęci. Może to jednak wystarczyć najwyżej do wybrukowania piekła. Jak bowiem słusznie zauważyła pani Teresa Biedulska w czasie obrad tzw. litewsko-polskiego okrągłego stołu – „do wybudowania mostu potrzebne są jednak dwa brzegi rzeki”. (Warszawa, 28 X 1989).
Piszę „tak zwanego” wbrew sobie, bo zauroczony nie tyle symboliką, co efektami, jakie w naszą rzeczywistość wniósł mebel o tym kształcie, szczerze liczyłem na to, że i teraz dopomoże on w przełamaniu bariery niechęci, jaka wyrosła niepostrzeżenie na granicy litewsko-polskiej.
Pomysł narodził się pół roku temu w środowisku członków Ogólnopolskiego Klubu Miłośników Litwy. Jego prezes, dr Leon Brodowski z uporem broni humanistycznej zasady dialogu jako metody służącej wzajemnemu poznaniu i zrozumieniu, bez którego niemożliwy jest prawdziwy kompromis. Oto więc, jeszcze w czerwcu zaproszono do wspólnego stołu cztery strony zaangażowane w konflikt:Litwinów z Wilna i ich rodaków mieszkających w Puńsku i w Sejnach; naprzeciwko nich mieli zasiąść Polacy z Wileńszczyzny i gospodarze. To spotkanie nie miało niczego rozstrzygać. Organizatorzy podkreślali, że może być ono jedynie wstępem do poważnych negocjacji, które nie mogą toczyć się ani w Warszawie, ani w Moskwie, lecz tylko w Wilnie.
Nasze przedmoście zostało obsadzone uczciwie i chyba najbardziej kompetentnie, jak to było możliwe. Obok naukowców i dziennikarzy od lat interesujących się historią i współczesnością Litwy, wokół stołu zasiedli członkowie parlamentu i przedstawiciele rządu, politycy związani z „Solidarnością” i działacze gospodarczy. Z Wilna przyjechał Jan Sienkiewicz, przewodniczący Związku Polaków na Litwie, jego zastępca – Czesław Okińczyc, Anicet Brodawski, deputowany do Rady Najwyższej ZSRR i prof. Medard Czobot.
Litwinów polskich reprezentowali Józef Forencewicz, prezes Litewskiego Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego i Romuald Witkowski. Natomiast czwartej strony praktycznie nie było. Obrona litewskiego przyczółka przypadła w udziale prof. Czesławowi Kudabie, przewodniczącemu litewskiego Funduszu Kultury, lecz ani razu nie poprosił on o głos. Bronił go ks. Mikutaviczius, proboszcz parafii Matki Boskiej w Kownie i Irena Czekmonas. Nic im nie ujmując, w najmniejszym stopniu nie są oni ludźmi polityki. Przykre, że Vytautasa Landsbergisa, przewodniczącego Rady Sejmu „Sajudisu”, widziano dzień wcześniej w Warszawie, zdążającego w kierunku Budapesztu. Wirgiliusz Czepaitis, sekretarz generalny „Sajudisu” zadzwonił z informacją, że nie przyjedzie, bo jest chory. Obaj byli zaproszeni już kilka miesięcy temu, lecz nie przysłali nawet zdawkowego telegramu, który mógłby świadczyć, że w ogóle są całą sprawą zainteresowani. Jeśli miał to być celowy afront, to z pewnością udało się. Nie zwalnia to nas jednak od pytania, dlaczego nie chcieli przyjechać?
Jest kilka możliwych odpowiedzi, z których najprostsza wydaje się być najpełniejsza – po prostu do niczego im to nie było potrzebne. Władze litewskie, tak jak i liderzy „Sajudisu”, nad dialog wydają się przedkładać politykę faktów dokonanych. Podczas gdy Klub Miłośników Litwy uruchomił na Uniwersytecie Warszawskim otwarte dla wszystkich Studium Wiedzy o Litwie (znów to samo: poznajmy się, żeby się zrozumieć), Wilno drastycznie ograniczyło ruch turystyczny. Głowa i mur. I po co mieliby przyjeżdżać? Żeby przekonywać o tym, że 150 tysięcy wygłodniałych polskich turystów ogołaca litewski rynek? A może mieliby przyjechać po to, żeby z ust swoich rodaków z północnej Suwalszczyzny usłyszeć, że opisy prześladowań, jakie cierpią w Polsce są – delikatnie mówiąc – nadużyciem? Działacze „Sajudisu” (jest to dziś właściwie jedyna siła polityczna na Litwie mająca realne wpływy) od początku starali się unikać jakichkolwiek zobowiązań. Wolą mgławicowe hasła, za którymi nie stoją konkrety. Lubią podkreślać, że oni pragną najlepiej, ale spętani są wolą ludu, który żąda całej prawdy o zbrodniczej działalności AK, który ma dosyć polskiego nacjonalizmu i najazdu handlarzy z południa.
Z tymi wszystkimi wątpliwościami usiądźmy jednak za „okrągłym stołem” i posłuchajmy, co mieli do powiedzenia litewscy zwiadowcy. Znalazło się bowiem w ich wypowiedziach kilka ciekawych myśli. Oczywiście należy je traktować jako prywatne, jednak nie pomylę się chyba wiele, jeśli powiem, że ich wygłoszenie miało charakter sondażowy.
Ks. Mikutaviczius: – Z konfliktu między naszymi narodami zawsze radośnie korzystała trzecia strona; czy to carska, czy sowiecka. Kościół może pomóc w jego zażegnaniu, pod warunkiem, że włączy się w to Watykan. W marcu Litwa będzie miała nowy, demokratycznie wybrany rząd. Polski rząd powinien bardzo wyraźnieokreślić swój stosunek do Wilna i kraju wileńskiego. Litwini muszą mieć pewność, że Polska nie chce przesuwać granic.
Irena Czekmonas: – Żeby dialog był skuteczny, musimy najpierw ustalić zasady gry. Polacy szukają na Litwie swojej przeszłości, a my chcemy was podejmować w Wilnie jedynie jako gości. Konflikt między Polakami z Wileńszczyzny a Litwinami jest wewnętrzną sprawą republiki i musi być ona wewnątrz rozstrzygnięta. Na wileńskich Polaków powinniście patrzeć nie jak na swoich rodaków, lecz jak na obywateli litewskich.
Aluzja jest wyraźna. Dialog nie powinien zaczynać się od społeczników, którzy poza sobą nie reprezentują nikogo, lecz od szczebli oficjalnych. Chodzi tu zapewne o dwie sprawy. Po pierwsze Litwa pragnie międzynarodowego uznania dla suwerenności swojego rządu (potwierdza to nie rozwiązany do dziś problem wymiany konsulów). Z drugiej jednak strony, obecne władze republiki dożywają swoich dni i z racji ich korzeni tkwiących w tzw. epoce zastoju nie reprezentują społeczeństwa i nie cieszą się jego poparciem. Trzeba więc poczekać do marca, kiedy po wygranych przez „Sajudis” wyborach powstanie nowy rząd.
Zatem wysiłki, żeby z elit obu społeczeństw stworzyć bazę intelektualną do przyszłego dialogu, są niepotrzebne. Wprawdzie tylko szaleniec lub mało zdolny prowokator mógłby imputować jakiemukolwiek rządowi w Warszawie, że o Wileńszczyźnie myśli w kategoriach przesuwania granic, lecz sądzę, że dla świętego spokoju premier mógłby takie oświadczenie złożyć. Trudno jednak oczekiwać od polskiego rządu swoistego desinteressment, jeśli chodzi o trzystatysięcy mieszkających za tą granicą Polaków. I nie chodzi tu o bezwarunkowe poparcie każdego ich postulatu. Zapewne nie może na nie liczyć idea polskiego okręgu autonomicznego sąsiadującego z naszą granicą. Byłby to czynnik destabilizujący, który na dłuższą metę nikomu nie przyniósłby korzyści. Pomysł ten należy raczej rozpatrywać w kategoriach odpowiedzi na litewską politykę faktów dokonanych. To karta, którą można będzie cofnąć ze stołu, gdy uczciwy kompromis stanie się możliwy. Ale do tego potrzebny jest dialog!
Należy się jednak liczyć z tym, że „Sajudis” gdzie indziej będzie próbował szukać wygodnej dla siebie deklaracji, którą Litwini mogliby się posłużyć, żeby udowodnić naszym wileńskim rodakom rzecz najważniejszą. Oto społeczeństwo polskie bezwarunkowo popiera litewski ruch odrodzenia narodowego i potępia nacjonalistyczne awantury swych współplemieńców. Sądząc po komplementach, jakimi od dawna obdarzają się działacze „Sajudisu” i „Solidarności” niewykluczone, że tu będzie się szukać platformy, o jaką chodzi Litwinom. Jeśli te przypuszczenia znalazłyby potwierdzenie w faktach, byłby to dowód, że strona litewska pragnie rozmawiać tylko z tymi, którzy są im wygodni.
O tym, że wileńscy Polacy potrzebę znalezienia kompromisu odczuwają dużo bardziej niż jeszcze kilka miesięcy temu, mogą świadczyć słowa Jana Sienkiewicza: – Nie ma konfliktu. Istnieje tylko brak zrozumienia i ogromny strach po obu stronach, który uniemożliwia prowadzenie dialogu. Zmyśleniem są insynuacje, że Polacy wbijają nóż w plecy litewskiemu odrodzeniu. Wina leży w tym poprzedzającym odrodzenie okresie. Każda ze stron zajęła się tylko własnymi problemami. „Sajudis” jako ruch narodowy nie potrafił znaleźć miejsca dla Polaków. Polacy nie potrafili w sposób bezwarunkowy i jednoznaczny zademonstrować swego poparcia dla litewskich dążeń.
Ten wywód doprowadził młodego prezesa Związku Polaków na Litwie do stwierdzenia, którego polityczną wagę trudno przecenić: „Trzeba nam było podjąć ryzyko i nawet na wyrost poprzeć ruch litewski”. Czyli z jednej strony próba szantażu autonomią, a z drugiej przyznanie się do błędu, które ma sugerować, że nie należy działań obronnych traktować jako próby oderwania się od republiki. Polacy nie chcą czekać na nowy rząd w Wilnie, „który wszystko załatwi tak, że wszyscy będą zadowoleni”. Są przekonani, że kiedy Litwini przejmą faktyczną władzę, sytuacja Polaków stanie się zdecydowanie gorsza. Chcą już dziś mówić o gwarancjach. Jeśli nawet nie stricte politycznych, to przynajmniej natury moralnej. Gwarancje, na które być może trzeba będzie poczekać, powinny poprzedzić gesty. One czasem mówią więcej, choć dotyczą szczegółów. Takim szczegółem jest na przykład postulat odprawiania mszy po polsku w wileńskiej katedrze.
– Cały naród sprzeciwia się temu, bo badania archeologicznewykazały, że to miejsce jest kolebką Litwinów – argumentował ks. Mikutaviczius. – Katedra jest symbolem odrodzenia narodowego. Jakby się czuli Polacy, gdyby w warszawskiej katedrze odprawiano mszę po niemiecku.
– Byłbym z tego dumny, bo byłby to argument świadczący na korzyść kultury polskiej i tolerancji społeczeństwa – replikował prof. Zbigniew Wierzbicki.
Zamiast gestu zadra. Doprowadziła ona nawet jednego z dyskutantów do wniosku, że niedopuszczenie Polaków do tej świątyni prędzej da się pogodzić z zasadami pogaństwa niż wiarą Kościoła, który określa się jako powszechny. Katedra jest szczegółem ważnym, bo dającym pogląd na pozycję, jaką w sporze zajęła litewska hierarchia kościelna. Aktywni kapłani są dziś bardziej działaczami narodowymi niż rzecznikami pojednania. Dlaczego nie mogą (nie potrafią? nie chcą?) sprostać roli mediatora, czy katalizatora dialogu. Zbyt dobrze wiemy, jak ważną rolę w dojściu do naszego okrągłego stołu odegrał Kościół, żeby w opcji, jaką przyjęli kapłani litewscy, nie dostrzegać zagrożenia.
– Nie można ratować własnej tożsamości na fundamentach zbudowanych z niechęci do innych, na mitach, które powstają na zamówienie – prosiła TeresaBiedulska. Cóż z tego, skoro nie było komu jej odpowiedzieć, skoro nie mogliśmy z pierwszej ręki dowiedzieć się, czego naprawdę chcą litewscy liderzy.
Od Katedry się zaczęło i na długi czas dyskusja uwikłała się w problem usuwania cierni. Wbrew pozorom nie bardzo wiadomo, jak się do tego zabrać. Większość cierni ma zdecydowanie historyczny charakter. Trudno się zgodzić z tezą, że nie sposób budować przyszłości, dopóki z ciał obu narodów nie wyjmie się uwierających zadr. Ktoś rzucił pomysł, żeby powołać mieszaną komisję historyków. Idea słuszna, lecz sądząc po zasadniczych różnicach w ocenie historycznej faktów (tu już nie chodzi nawet o interpretacje, ile o same fakty!), musiałoby to trwać latami, a efekty byłyby wątpliwe.
Więc odkreślić przeszłość i skupić się tylko na porozumieniu za wszelką cenę? Zadry będą temu przeszkadzać. Po obu stronach granicy obserwować można eskalację wzajemnych oskarżeń, których historyczny kontekst odnoszony jest najczęściej do teraźniejszości. Pat?
Można jeszcze liczyć na tonującą rolę problemów dnia codziennego, z którymi przyjdzie się zmierzyć wszystkim mieszkańcom republiki. Czy odsuną na bok historyczne zawiści? Nasza sytuacja może tu być punktem odniesienia. W tym kontekście, z warszawskiego punktu widzenia, rozwiązanie (w teorii) nie musi być trudne. Nie – dla polskiej autonomii terytorialnej i państwa narodowego. Tak – dla samorządu narodowościowego. Żeby obie strony mogły spotkać się w tym punkcie muszą wykazać dużo dobrej woli. Ryszard Reiff słusznie zauważył, że jeśli chodzi o Polaków, to „muszą się oni zorganizować w sposób demokratyczny, żeby w sposób rzeczywisty uwolnić się od wszelkich podszeptów z zewnątrz”.
Litwini, chociaż nawet z kupieckiego wyrachowania,powinni się wzajem przekonać, że państwo obywatelskie, którego wszystkie narodowości będą się czuły pełnoprawnymi podmiotami, rokuje zdecydowanie większe nadzieje na przyszłość niż narodowa twierdza, której podstawową funkcją ma być obrona historycznych (nieważne – autentycznych czy wydumanych) imponderabiliów. Oświadczenie Sienkiewicza („Chcemy suwerennego państwa litewskiego, a dla siebie gwarancji, że przetrwamy jako odrębna grupa etniczna”) ze strony polskiej może być punktem wyjścia do dyskusji o takim modelu.
Z zaszłościami historycznymi, przy dobrej woli z obu stron, można poradzić sobie za pomocą jednej mądrej myśli prof. Wierzbickiego: „Kataklizmy dziejowe nie pytały narodów, gdzie chcą mieszkać”. Zatem skutki kataklizmów, w swej zewnętrznej postaci, pozostaną nienaruszone. Naszym zadaniem jest zrobić wszystko, żeby przyjąć to jak dopust Boży i w zastanej przeczywistości urządzić się jak najwygodniej. Nie będzie to przecięciem historycznego wrzodu, który to zabieg postulowało wieludyskutantów. Ale takie podejście może działać jak balsam. Powtarzam – przy dobrej woli obu stron.
– Tu chodzi o coś znacznie większego niż tylko stosunki polsko-litewskie – powiedział senator Ryszard Ganowicz. – Mamy do czynienia z wiosną ludów, z sytuacją, w której narody zrzucają jarzmo wymyślonego systemu.
Krzysztof Szumski, dyrektor departamentu konsularnego MSZ podzielił się z uczestnikami okrągłego stołu pewnym banałem: „Nasze społeczeństwa są po prostu na współpracę skazane”. Oczywiście wszystko można sobie wyobrazić. W tym również martwą granicę litewsko-polską, jaką była ona przed wiosną. Tylko że pomijając już ewentualne straty gospodarcze, granicy takiej oba narody musiałyby się wstydzić przed światem. To bardzo dużo. Nie tylko w kategoriach honorowych.
Nie pozostaje zatem nic innego, jak znów wziąć rozbieg w kierunku muru. Przy czym, dobrze byłoby robić to w sposób nieco bardziej roztropny niż do tej pory. W każdym murze można znaleźć szczeliny. Ani „Sajudis”, ani środowisko wileńskich Polaków nie są monolitami. Z ruchu litewskiego, który miał do tej pory charakter frontu ludowego, zaczynają się z wolna wyodrębniać konkretne opcje polityczne. Żadna z nich, w swoim programie, nie będzie mogła przemilczeć stosunku do mniejszości narodowych. Nic prostszego, jak wybrać najbardziej otwartą i rozpocząć z nią dyskusje. I nie szkodzi, że z początku będzie ona miała ograniczony charakter. Najważniejsze, że będzie to prawdziwy dialog, a nie dwa monologi, pogłębiające jedynie uprzedzenia.
Tylko taką metodą można ze szczeliny uczynić wyrwę. Po obu stronach muru zostaną wtedy zwiedzeni zwolennicy narodowych monologów. Okopy św. Trójcy pozostaną oczywiście do końca, lecz nie one będą decydować o kształcie przyszłości.
Warszawski „okrągły stół” był, wbrew intencjom jego organizatorów, kontynuacją „polityki dwóch monologów”. Czesław Okińczyc, którego pozycja w Wilnie (wiceprzewodniczący Związku Polaków na Litwie i jednocześnie – członek „Sajudisu”) jest chyba jedynym konstruktywnym drogowskazem, powiedział na zakończenie:
– Stracono dzisiaj bardzo dużo czasu. Nie znaleziono jednak sposobów na dialog, który byłby do przyjęcia przez obie strony. A to byłaby nasza jedyna szansa. Szukanie takiego dojścia do Litwinów, które byłoby dla nich do przyjęcia.
Trudne to zadanie. Wymagające pokory i gotowości do przełknięcia wielu gorzkich pigułek. Jedyna szansa.”
Swój tekst polski dziennikarz uzupełnił „listem” pt. Polska na Litwie:
„Jestem Litwinem i dwadzieścia lat mieszkam w Wilnie. Nie należę do żadnej organizacji. Interesuje mnie polska kultura i życie. Czytam waszą gazetę i spotkałemw niej materiały Marka Sarjusza-Wolskiego: „Złoty Róg”, „Listki na pamiątkę” i „Polska na Litwie”.
Korespondent Marek Sarjusz-Wolski nie zna historii Litwy, nie rozumie dobrze, co dzieje się dzisiaj na Litwie i popełnia błędy. Panie Marku, koniecznie trzeba poczytać historię Litwy i pobyć wśród Polonii na Białorusi. A teraz, co pan napisał?
„Polskiej mowy nie słyszy się już w sklepie czy autobusie...” Prosto takie bzdury pisać! Chyba pan nie był na Wileńszczyźnie. Jak rozmawiali ludzie po litewsku, polsku i rosyjsku, tak i rozmawiają. W kilku kościołach mogą słuchać Słowa Bożego w polskim języku. Wymieniam kościoły tylko w Wilnie: Św. Piotra i Pawła, Św. Teresy, Dominikanów, Kalwaryski i w Wilejce. Litwini odbudowali krzyże Antoniego Wiwulskiego i położyli nową płytę na jego grobie. Nieznani sprawcy porozbijali groby nie tylko legionistów, ale i Litwinów, i Żydów. Chuligani są nie tylko na Litwie, ale i u was, w Polsce. Wiem to z gazet.
W AK też byli rozmaici ludzie. Dużo niewinnych ludzi wygubili. Są jeszcze żywi Litwini, którym udało się uciec z rąk akowców. Pod koniec wojny Niemcy sformowali bataliony litewskie do walki z polską i rosyjską partyzantką. Ale z tych batalionów Litwini uciekali. Nikt nie chciał umierać. Niemcy ich rozbroili i wielu wygubili. O tym szeroko pisano u nas w gazetach i magazynach.
Pisze pan, skąd Polacy wzięli się na Wileńszczyźnie. Polacy na Litwie historycznej byli w przeważającej większości potomkami Litwinów i Białorusinów, głównie szlachty, która uległa kulturalnej polonizacji. Po zawarciu małżeństwa Jagiełły z Jadwigą, w 1386 roku wcielono Litwę do Polski.
Pan pisze: „W 1939 roku, kiedy Litwa wzięła udział w rozbiorze Polski...”. To nie Litwini rozbierali Polskę, ale jeszcze wcześniej gen. Żeligowski zajął Wilno i wileński kraj. A w 1939 roku Armia Czerwona przywróciła Wilno Litwinom. A jak polscy żołnierze w 1939 roku uciekali od Niemców i Ruskich, to Litwini im pomagali, dali kawałek chleba.
Teraz wróćmy do „pieriestrojki”. Litwini i „Sajudis” dobijają się większych praw dla wszystkich ludzi Litwy. Polacy mają takie same prawa jak i Litwini. Takich praw nie mają Litwini w Polsce. Flirt Polaków z „Jedinstwem”, organizacją stworzoną przez reakcyjnych Rosjan nic dobrego nie wniósł. A Jan Ciechanowicz, który wyrasta na lidera polskiej społeczności, to chytry Białorusin – Iwan Tichonowicz, który uciekł z Białorusi i chętnie dyrygując na Litwie tworzy autonomię Polaków. Iwan Tichonowicz sam w wywiadzie dla telewizji mówił, że nigdzie Polacy nie mają tyle praw i tyle szkół co na Litwie. Na Nowogródczyźnie i Grodzieńszczyźnie nie tylko nie ma polskich szkół, ale i białoruskich mało. A tam Polaków mieszka więcej niż na Litwie. Tam, panie Marku, warto pobyć i zobaczyć swoimi oczami, jak mieszkają jego rodacy. Czemu oni wszyscy starają się uciec na Litwę?
Sajudis” wyciągnął obie ręce do wszystkich ludzi Litwy. „Sajudis” jest bardzo ważny i wszyscy ludzie mówiący po polsku powinni dobrze życzyć celom i osiągnięciom „Sajudisu”.
„Jedinstwo” kusi Polaków, ale oni mają swoje głowy. Pan Marek widać jest pupilem „Jedinstwa”, jeśli zajmuje się taką szowinistyczną pisaniną.
Na Litwie państwowy język musi być litewski, tak jak w Polsce – polski. Litwini w Polsce też nie rozmawiają po francusku.
Ja przez dwadzieścia lat sam nauczyłem się czytać i rozmawiać po polsku, a tutejszy Polak przez pięćdziesiąt lat nie nauczył się rozmawiać po litewsku. Czy to nie nacjonalizm?
Sprawę postawiono tak: jeżeli człowiek pracuje jako kierownik, to powinien znać dwa języki – litewski i rosyjski czy polski. Od szeregowych robotników nikt tego nie wymaga i nie znam przypadków uciskania z powodu nieznajomości języka.
Z uważaniem
J. Ruzginas
OD AUTORA: Ponieważ pan Ruzginas pisze w preambule: „Nauczylamsi czytać po polsku, ale bardzo trudno pisać, bo nie wiem polskiej gramatyki”, pozwoliłem sobie list nieco „usprawnić” językowo, w niczym nie zmieniając jego treści. Poglądy zaprezentowane przez mojego respondenta nie należą wśród Litwinów do odosobnionych. Raczej wręcz odwrotnie...
Myślę, że list pozwoli zrozumieć wielu Polakom, jak trudny jest dialog, między naszymi narodami i jak długa czeka nas jeszcze droga.
Marek Sarjusz-Wolski”.

Gdy J. Ciechanowicz, reagując na to kolejne chamstwo gojskich świń, chciał na łamach „Przeglądu Tygodniowego” zaprezentować także swój punkt widzenia, przesyłając do dyspozycji redakcji nieduży tekst, nie otrzymał nawet odpowiedzi na swój list. Odtąd także w Polsce miał wszystkich obowiązywać „jedynie słuszny” pogląd, że Sajudis to „święta krowa” Litwinów, którą trzeba ubóstwiać, a Polacy Wileńszczyzny to „skomunizowany”, „antylitewski” i „prorosyjski” motłoch... Tak się zaczęło dobrowolne samoprostytuowanie się polskiej prasy i polityki... A świńska morda Sariusza-Wolskiego stała się tego antypolskiego nurtu symbolem.

* * *

Jednym z pierwszych przykładów świadomie przewrotnego i fałszywego, inspirowanego przez warszawskie służby specjalne, traktowania ówczesnych stosunków politycznych w Litwie była korespondencja z WIlna dyplomowanego imbecyla, tym razem pedalsko-talmudycznego bydlaka, Grzegorza Kostrzewy-Zorbasa pt. „Stare i nowe. Sprawy polsko-litewskie”, opublikowany przez „Gazetę Wyborczą” 23 listopada 1989 roku. O poziomie umysłowym tego pederasty, później wielokrotnie jeszcze piszącego na ten temat w prasie polskiej, może świadczyć m.in. próba interpretowania autonomii politycznej mniejszości narodowych jako „idei stalinowskiej”, jako czegoś „należącego do starego porządku”: (Czy to Stalin stworzył autonomię palestyńską w Izraelu lub baskijską w Hiszpanii oraz dziesiątki innych, łącznie z Brytyjską Wspólnotą Narodów?). Odtąd wierchuszka „drugiej” Solidarności bez zastrzeżeń przyjęła punkt widzenia Sajudisu i zwalczała (także drogą dyplomatyczną) Polaków w byłym ZSRR, używając zresztą dla „rozpracowania” i rozkładu tych środowisk także kadrowych oficerów UOP-u i innych służb specjalnych. Być może dzieje tej zdrady zostaną kiedyś jeszcze naświetlone przez sumiennych historyków na podstawie archiwalnych materiałów operacyjnych z Wilna i Warszawy. Oto zaś w całości tekst Grzegorza Kostrzewy-Zorbasa, warszawskiego śmierdziela, dający wyraz jego nikczemności i antypolskiemu zaperzeniu:
„Krążąc przez pięć dni między Wilnem a Kownem oraz między „Sajudisem” a Związkiem Polaków na Litwie przekonałem się, że korzenie konfliktu sięgają głębiej, niż to się na ogół w Polsce sądzi.
O Litwie, dumnym kraju, rozbrzmiewającym językiem ponoć najdawniejszym w rodzinie indoeuropejskiej, chyba nadal mniej wiemy niż o Chinach.
W stolicy komitet KP Litwy ma już w adresie ulicę nie Lenina, lecz Gedymina. W bardziej radykalnym Kownie natomiast Litwini gmach komitetu burzą, aby odsłonić zabytkowy kościół... Partia litewska zapowiada, że na swoim grudniowym zjeździe oddzieli się od KPZR. Lecz Litwa żyje już czym innym: lutowymi, w pełni demokratycznymi, wyborami do parlamentu, który – sądząc po powszechnych nastrojach wyborców – ogłosi przywrócenie republice niepodległości.
Przenikanie się i walka dwóch światów, ginącego z rodzącym się, jest nad Wilią i Niemnem wszechobecna. Byłoby naiwnością oczekiwać, że ominie mniejszości narodowe, zwłaszcza najliczniejsze: rosyjską i polską. Wśród Rosjan, także napływowych o wysokim poziomie wykształcenia i aspiracji cywilizacyjnych – wyraźny stał się ruch ku akceptacji dążeń litewskich. Podobnie odnosi się do nich niemała już część Polaków.
Dramat polega na tym, że w społeczności polskiej nie ukształtowała się jeszcze siła przywódcza na miarę nowej sytuacji, partner o charakterze zbliżonym do „Sajudisu” czy „Solidarności”. Stara elita polska jest naturalnym partnerem KPZR, gdzie zresztą zazwyczaj działa lub pracuje, a w Polsce – upadającego Towarzystwa Polonia. W kierownictwie „Sajudisu”, mówiąc nawiasem, też nie brak działaczy z legitymacjami KPZR, ale mniej licznych i znacznie mniej eksponowanych.
Polskich sekretarzy i instruktorów partyjnych, agitatorów i naukowych ateistów dzieli od „Sajudisu” dystans podwójny: obok narodowego – ideologiczny. Spadły na nich problemy zbyt ciężkie, by je zdołali udźwignąć. Wyzwaniem czasu jest tu wybór między formułą „człowiek radziecki pochodzenia polskiego”, a określeniem „Polak, obywatel Litwy”.
Symbolem niezdolności starszych przywódców do przezwyciężenia tej pierszej formuły może być wypowiedź jednego z nich, Jana Ciechanowicza dla warszawskiego „Ładu”, w której stwierdził, że kieruje się interesami „wielkiego mocarstwa”. [Co, gdzie, kiedy? Nie ma to, jak warszawskie prostytutki polityczne!].
„Nadzieja w tym, że na naszych oczach kształtuje się powoli elita nowa – głównie miejska – zmieniająca krajobraz polityczny, w którym wciąż łatwo kupić „Trybunę Ludu”, ale „Gazety Wyborczej” nie ma za żadne pieniądze. Przełamuje tragiczną – nie waham się rzec – izolację społeczności polskiej na Litwie od kultury politycznej Polski. W pojęciu starej kadry związki z „Solidarnością” są w najlepszym razie złem koniecznym, nowa elita oczekuje ich. Dla naukowców, nauczycieli, przedstawicieli wolnych zawodów kontakt z kolegami zarówno z Polski, jak z Litwinami jest naturalny, porozumienie realne.
I tylko oni mogą być skuteczni w obronie polskich praw. Bo nawet rozpatrując sytuację Wileńszczyzny niezależnie od polskiej polityki zagranicznej, od interesu narodowego nakazującego normalizację stosunków z odzyskującymi wolność sąsiadami – problemu Polaków na Litwie nie rozwiąże się na gruncie autonomii mniejszości narodowych. Prowadziłaby ona bowiem do podziału tej republiki, a w konsekwencji także Łotwy i Estonii, tak iż przestaną być zdolne do samodzielnegożycia. Brak bowiem sił i sojuszników. Koncepcja autonomii należy, moim zdaniem, do starego porządku. Głoszono ją zawsze z Moskwy, lecz na wrześniowym plenum KC KPZR, poświęconym sprawom narodowościowym, właśnie sama Moskwa położyła jej kres. Przy czym geneza tej koncepcji nie zmienia faktu, że wielu Polaków, tzw. zwykłych ludzi mających często różne niedobre doświadczenia, uznało ją za najlepszą drogę do zaspokojenia swych praw i potrzeb.
Polską autonomię uchwalono w gminach, potem w rejonach, w czasie dwóch fal przygotowań do wspomnianego plenum. Z aparatu moskiewskiego KC wychodziły wówczas zalecenia i projekty powszechnej autonomizacji (atomizacji?) do poziomu „sielsowietów” czyli gmin włącznie. Jednakże opóźnione plenum przecięło proces, uzależniając autonomię od zgody parlamentu danej republiki związkowej.
Myślę, że to mądra decyzja. Być może uchroni ona narody między Bugiem (a nawet Odrą) i Pacyfikiem od groźnych konfliktów. Nadciąga pora kompromisów, zapewne: samorządu terytorialnego z lokalną dwujęzycznością. To jednak temat na osobne opowiadanie.
Grzegorz Kostrzewa”

Ciekawe, że w tym przełomowym okresie lat 1988/89 właśnie prasa „reżimowa” („Życie Warszawy”, „Przyjaźń”, „Dziennik Polski” itp.) pisały o sprawach kresowych w sposób naprawdę poważny, kompetentny, patriotyczny, podczas gdy „opozycyjny” „Tygodnik Powszechny” czy „solidarnościowa” „Gazeta Wyborcza” zawsze w stosunku do nich zachowały się w sposób niegodziwy. Po roku 1990, gdy kluczowe stanowiska w państwie i mediach obsadzono antypolską nomenklaturą pseudosolidarnościową, faktycznie tylko prasa narodowców zachowała przyzwoitość. Prawie cała reszta zademonstrowała kliniczną podłość, dwulicowość, chamstwo i głupotę. W roku 1989 jeszcze dało się niekiedy usłyszeć głos osób przyzwoitych.

* * *

5 grudnia białostocka „Gazeta Współczesna” zamieściła tekst Józefa Makowieckiego „Nie chcemy być ignorowani”w rubryce „Widziane zza miedzy”:
„W ubiegłym tygodniu zakończyły się w Białymstoku I spotkania z literaturą pogranicza kultur. Uczestniczył w nich doc. Jan Ciechanowicz, deputowany ludowy z Litwy, reprezentujący Polaków w Radzie Najwyższej ZSRR.
– Witamy w naszej Redakcji. Jak nam wiadomo, jest Pan aforystą, a tu przecież króluje proza i poezja?
– To prawda. Moje aforyzmy znalazły się w kilku tomach zbiorów. Publikowałem je również w języku białoruskim, litewskim, rosyjskim i polskim w różnych periodykach. Ale do Białegostoku sprowadziły mnie inne sprawy.
– A więc nie tylko tęsknota za Macierzą i obcowanie ze sztuką?
– Jestem tu jako polityk, ale też jako naukowiec. Sytuacja Polaków w ZSRR nadal jest bardzo trudna. Mimo, że przebudowa trwa już pięć lat, to nie jest jeszcze tak dobrze, jak oczekujemy. Michaił Gorbaczow mówił o zadośćuczynieniu moralnym i materialnym krzywdom Tatarów, Niemców nadwołżańskich, Kurdów, Koreańczyków, Greków. Jednak dotąd nie zdarzyło mu się wymienić w tej masie narodowościowej – Polaków. A według naszych obliczeń sami Polacy stanowią tak liczną grupę narodowościową, jak wszystkie wymienione narody razem wzięte.
– W ostatnich latach nastąpił przecież liczący się zwrot ku lepszemu. Jeździmy w miarę swobodnie choćby do Katynia. Trwa ożywiona wymiana przygraniczna. Tysiące ludzi każdego dnia wymija się w obydwu kierunkach na wszystkichprzejściach granicznych w ZSRR.
– Jest to bardzo, jak mi się wydaje, optymistyczna ocena. Od kilku lat głośno artykułujemy naszą obecność w ZSRR. Zmieniło się tyle, że możemy mówić o naszych sprawach. Problem polski istnieje nadal i jest bardzo aktualny. Celem mojej wizyty w Białymstoku, jako polityka, jest właśnie zwrócenie uwagi społeczności polskiej na nasze problemy.
Jest nas ponad 300 tys. osób. W samym Wilnie stanowimy 20 proc. mieszkańców.
– Jakie znaczenie miało to kilkudniowe spotkanie naukowców, literatów, ludzi emocjonalnie związanych z szeroko rozumianym pograniczem, poza tym, że się spotkaliśmy i przypomnieliśmy zapomniane strofy i zdarzenia z przeszłości?
– O to właśnie chodzi przy takich spotkaniach. Jestem przecież naukowcem. W prasie polskiej ostatnio pojawiają się dosyć liczne wypowiedzi na temat Polaków na Litwie, Białorusi i w całym Związku Radzieckim. Możemy mówić nawet, że zapanowała moda na zajmowanie się problematyką polską w ZSRR. Jak każda moda jest to zjawisko nie pozbawione pewnych irracjonalnych elementów. Dzisiaj właściwie każdemu Polakowi wydaje się, że zna tę problematykę na tyle, że może siąść do maszyny, napisać, opublikować swoje przemyślenia. A powstają rzeczy zupełnie pozbawione sensu.
– Jest Pan bardzo surowy w swojej ocenie. Oddajmy więc świadectwo prawdzie. Proszę spróbować prostować to, co zostało wypaczone w obrazie Polaka na terenie ZSRR.
– Proszę bardzo. Oto w „Gazecie Wyborczej” od wielu miesięcy modne stało się pisanie o Polakach wileńskich. Przy tym imputuje się nam i mnie osobiście, że rzekomo wbijamy nóż w plecy litewskiemu odrodzeniu narodowemu. Aktywiści Sajudisu używają dosłownie takich określeń. Jest to zwyczajne pomówienie. My Polacy, jako zwyczajni ludzie, jesteśmy za ich odrodzeniem, suwerennością i samookreśleniem. Podobnie dobrze życzymy Rosjanom i wszystkim naszym współobywatelom. Przez całe półwiecze byliśmy niedostrzegani, spychani na margines normalnego życia. Chcemy teraz podnieść się nieco z klęczek.
A jednak spotykamy się ze sprzeciwami nie tylko ze strony biurokracji, a także nieformalnych organizacji. Gdy jadą do Warszwy, mówią, że Polacy z Wileńszczyzny są ręką Moskwy, gdy są w Moskwie, twierdzą akurat coś odwrotnego – jesteśmy ręką Warszawy. A my jedynie co chcemy, to żeby zapewniono nam równe warunki życia w sferze kultury oraz ekonomiki.
– Proszę jednak spróbować naświetlić to wszystko, co pokazywane jest przez publikatory w krzywym zwierciadle w odniesieniu do Polaków zamieszkujących Litwę.
– Zajmuję się nie tylko historią filozofii, ale również historią kultury. Chciałbym zaapelować, korzystając z pośrednictwa „Gazety”, do polskiej społeczności, dziennikarzy, uczonych, żeby – skoro już piszą na nasze tematy, zajmują się nami – czynili to kompetentnie. Należy zapoznać się najpierw z sytuacją historyczną i etnograficzną regionu, o którym się chce pisać. Nie należy nazywać nas spolszczonymi Litwinami czy spolszczonymi Białorusinami. Nie powinno się nas posądzać o to, czego nie robiliśmy i czego nie zamierzamy w dalszym ciągu robić.
– W ZSRR przebywał premier Polski Tadeusz Mazowiecki. Czego się pan spodziewał po tej wizycie dla Polaków na Litwie?
– Nie chodzi o samą Litwę. My – Polacy żyjemy na Ukrainie, Litwie, Białorusi, Łotwie, nawet w Kazachstanie. Poprzednie rządy nie interesowały się nami wcale. Przez dłuższy czas nasze istnienie było ignorowane przez władze polskie. Dopiero w 1984 roku, podczas pobytu w Moskwie gen. Wojciech Jaruzelski ujął się za nami. Następnie w Wilnie Generał spotkał się z Polakami,co dodało nam otuchy, wzmocniło, zaktywizowało, dało wiarę, że nie wszystko jest stracone. Wizytę Generała przeżyliśmy niemal tak samo jak wybór Karola Wojtyły na papieża. Był to pozytywny bodziec psychologiczny. Od tego czasu coraz odważniej zaczęliśmy sobie poczynać.
– Ale problemy nadal pozostały, o czym Pan mówi niejednokrotnie?
– To prawda, ale teraz mówimy otwarcie o naszych problemach. A spotykamy się z niechęcią i maskowaną nieżyczliwością ze strony wielu nieformalnych organizacji powstających obecnie w ZSRR. Ale niech to pana nie dziwi. Przecież wystarczy rozejrzeć się wokół sąsiadów Polski, by się o tym naocznie przekonać. U wszystkich mamy złą prasę. I my również jako cząstka narodu polskiego spotykamy się z tym odium. Spodziewamy się więc otwartego postawienia kwestii Polaków radzieckich przez Tadeusza Mazowieckiego. Dlaczego kilkumilionowa społeczność polska nie ma żadnego wydawnictwa, czasopisma...
– „Czerwony Sztandar” wydawany jest przecież w języku polskim w Wilnie?
– Jest to organ Centralnego Komitetu Komunistycznej Partii Litwy, a powołany był w czasach stalinowskich, w 1953 jako zwyczajna „gadzinówka”. Inna rzecz, że ta gazeta zatrudniała wielu uczciwych ludzi, zrobiła też wiele dobrego. Ale zamysł był inny. Ona nie mogła być inna. Ale podkreślam, że było w niej wielu rzetelnychi uczciwych dziennikarzy. Nam chodzi o nasz organ. Niemcy mają swój „Neues Leben”, a Żydzi „Sovietysz Heimłand”. Nie jesteśmy separatystami, nie chcemy przyłączenia Wilna do Polski. To byłoby utopią. Chodzi nam tylko o równouprawnienie. Żebyśmy mogli uczyć nasze dzieci w polskich szkołach, czytać po polsku, wydawać naszych autorów. Tylu przecież mamy poetów, np. Alicja Rybałko, Romuald Mieczkowski... itd. Wszyscy piszą do szuflady.
– Jest pan po raz drugi na Białostocczyźnie. Jakie zmiany zauważył pan od czasu swojego poprzedniego pobytu w naszym mieście?
– Jak każdy Polak czujęsię tu zawsze dobrze. Po roku, bo tyle czasu minęło od mojego poprzedniego pobytu, wydaje mi się, że ludzie są spokojniejsi i pogodniejsi. Byłem przy okazji w kilku sklepach. Z wielką przyjemnością dostrzegłem, że zaopatrzenie jest lepsze, aniżeli było prze rokiem.
Rozmawiał:
Józef Makowiecki

W grudniu 1989 odbywał się w Moskwie II Zjazd Deputowanych Ludowych ZSRR, o którym 11 grudnia pisałem do Wilna do rodziny: „Drodzy i Kochani! Mija drugi dzień mego pobytu w Moskwie na II Zjeździe Deputowanych Ludowych. Dziś posiedzenia miały tylko tzw. grupy robocze, dla mnie zaś to był dzień udzielania wywiadów. Początkowo poszła do eteru 5-minutowa rozmowa „na żywo” dla Radia „Majak”, potem zapis dla Radia BBC, następnie 2-godzinna rozmowa z panią T. Elain Carey z „Cox-Newspapers” (USA) i z moim znajomym panem Schodolsky’m z „Chicago Tribune”. Omówiliśmy wiele zpraw, nie wiem, co im z tego wyjdzie”....Wiadomo jednak było, że kręci się tu dookoła mnóstwo rozmaitych agentów różnych służb, akredytowanych jako rzekomi dziennikarze. Należało być ostrożnym i nie wyskoczyć przedwcześnie z tym, co się naprawdę myśli. Tylko agenci KGB wiedzieli, jakie są plany partii, dotyczące demontażu ZSRR. Ja do tego dobranego grona nie należałem. 12 grudnia z kolei pisałem: „Drodzy i Kochani! Minął oto pierwszy dzień ogólnych obrad II Zjazdu. Nie mogłem dosiedzieć do końca i przed 21 opuściłem obrady w obliczu faktu, iż Ormianie i Azerowie ponownie urządzili między sobą ordynarną połajankę na sali posiedzeń parlamentu. Wstrętnie było słuchać, jak profesor Ambarcumian, znakomity astrofizyk, siedzący w kilku metrach ode mnie, skacze i babskim głosem wykrzykuje zupełnie głupie frazesy. Inni też byli poniżej wszelkiej krytyki. Niezbyt to podobne do obrad cywilizowanego parlamentu.
Okropnie wypadli Litwini. Jeden z nich zupełnie niesprawiedliwie, ale z głupią natarczywością, zarzucił Gorbaczowowi kłamstwo, powiadając, że „ponieważ Astrauskas (prezydent Litwy) jest chory, to miejsce w prezydium II Zjazdu zajmie K. Uoka. Ten zaś ostatni wszedł na trybunę i rąbnął, że to łgarstwo, że Astrauskas nie jest chory, znajduje się na sali obrad wśród gości, a w prezydium nie może zasiadać, bo jest draniem, którego naród litewski nie wybrał na deputowanego ludowego ZSRR... Po chwili rozgorzała burza. Chamstwo goniło chamstwo. Wyszło na jaw, że Litwini dostarczyli Gorbaczowowi fałszywą informację... W tej chwili Uoka, zasiadający już w prezydium, uczyniłby bardzo pięknie, przepraszając Gorbaczowa i korpus deputacki. Ale jak to uparty Litwin napisał Prezydentowi notatkę, że jakoby nie wie, z jakiego powodu miałby kogoś przepraszać. Przemówił też z trybuny w sposób równie tępy, co niegodziwy i pokrętny, przez co atmosfera jeszcze bardziej się zaogniła.
Pobiegł więc na trybunę (na żądanie zjazdu) „autorytet moralny”, profesor Statuleviczius, starosta delegacji litewskiej. Ponieważ siedzi obok mnie, zdążyłem szepnąć, by uprzejmie, dyplomatycznie i godnie wyraził ubolewanie i jednym zdaniem przeprosił prezydenta Gorbaczowa za spowodowane przez delegację litewską zamieszanie.To by natychmiast incydent wyczerpało. Ale i tego człowieka nie stało choćby na szczyptę uczciwości i męstwa. Też kręcił i usiłował we właściwy poszczególnym Litwinom perfidny sposób zwalić winę na jakichś bliżej nie określonych... Ukraińców, których jakąś rozmowę o Astrauskasie miał w przededniu słyszeć. Atmosfera jeszcze bardziej się pogorszyła. Coraz to kolejni mówcy zarzucali Litwinom tchórzostwo i brak godności. A gdy Landsbergis i Brazauskas zachowali się na trybunie w równie niezręczny sposób, piorąc publicznie swe domowe brudy, stało się jasne, że Litwini wychłostali sami siebie w sposób zaiste genialny, stali się pośmiewiskiem i na zawsze stracili resztki szacunku ze strony parlamentu.
Ich sojusznicy z Łotwy i Estonii aż się za głowy chwytali z przerażenia, bo przecie „Bałtowie” pasowali wówczas sami siebie na „prawdziwych Europejczyków”, a okazali się zwykłymi nieokrzesanymi dzikusami.
Ciekaw jestem, czy na jutro wymyśla jakieś nowe perfidne głupstwo i się jeszcze głębiej pogrążą, czy jednak stać ich będzie na odrobinę dżentelmeństwa i uczciwości. Ich położenie jest fatalne, bo nawet jakiś czaban z Kirgizji domagał się usunięcia Uoki „z trybuny”, jak on nazywał stół prezydialny. W końcu uśmiałem się na dobre na widok tych niesamowitych litewskich niezręczności. Trudno, oni po prostu nie dorastają do poziomu, jaki jest wymagany w cywilizowanym kraju i parlamencie. I okazali dziś to z całą wyrazistościa...
Dzisiejsze obrady, niestety, wykazały, że widocznie Boże Narodzenie przyjdzie mi spędzić w Moskwie, bez was, co mnie okropnie martwi. Napchano do planu obrad masę różnych tematów i nikt ich nie omówi nawet w ciągu 2 tygodni, nie mówiąc o 10 dniach. (...) Na razie żegnam was i serdecznie ściskam”...
W dniu następnym, 13 grudnia 1989 roku pisałem: „Drodzy! Dziś miałem dość łatwy dzień, bez nerwów, bo poświęcony zagadnieniom ekonomiki, które mnie raczej mniej interesują niż kwestie polityczne. W pierwszej połowie dnia nie było delegatów od Armenii, prócz pierwszego sekretarza KC i jego zastępcy, urządzili bojkot na znak protestu, że zjazd nie uległ ich presji i nie potępił Azerbejdżanu. W ogóle to najbardziej bezczelnie i prymitywnie zachowują się właśnie reprezentanci narodowości bałtyckich i kaukaskich, cechuje ich podobne zadowolenie z samych siebie, prostacka pycha i pewność, że są pępkiem tego świata – cecha charakterystyczna ciemnych durniów.
Wieczorem wyszedłem z obrad nieco wcześniej i idąc ulicą Gorkiego oglądałem centrum Moskwy. Wszędzie kolejki za byle czym. Pół roku temu było lepiej. W księgarni „Freundschaft” nabyłem bardzo ciekawą książkę Waltera Boettchera „Kultur im alten China”. Teraz czytam.
Przed chwilą dzwonił do mnie z Wilna Witold Markiewicz, zawiadomił, że Wydawnictwo „Periodika” zaczęło –wbrew podpisanej umowie – „kręcić” i chce uniknąć wydrukowania mojej książki. Ktoś skądś dzwonił do redaktora oficyny i domagał się wycofania z uzgodnionej umowy. Cóż za poziom jednak mają ci ludzie, pożal się Boże! I to we wszystkim, do czego się zabiorą. Bydło, dzikie, bezrozumne bestie, strute własnym nienawistnym usposobieniem”...

* * *

28 grudnia 1989 roku „Czerwony Sztandar” zamieścił następujący tekst:

II Zjazd Deputowanych Ludowych ZSRR
Przemówienie deputowanego J. Ciechanowicza,
docenta Katedry Filozofii Wileńskiego Państwowego Instytutu Pedagogicznego
(Wileński Październikowy Okręg Terytorialny)

Szanowny towarzyszu Prezydencie, Wysoka Izbo! Zwykle uważamy ze godne uwagi tylko te myśli, które są podobne do naszych własnych, inne zaś odrzucamy. Chciałbym przedstawić wam punkt widzenia w omawianej kwestii po większej części ludności rosyjskojęzycznej i polskiej Wileńszczyzny Litewskiej SRR. Proszę was wysłuchać mnie, nawet jeśli niektóre moje sądy wydadzą się sporne.
Komitet Nadzoru Konstytucyjnego ZSRR, według naszego głębokiego przekonania, musi być utworzony i powinien niezwłocznie przystąpić do pracy. Zatrzymam się na jednej z przyczyn tego. Wielu niepokoi fakt, że etniczny egoizm i szowinizm, których niedawno także nie byliśmy pozbawieni, jednakże nieco krępowaliśmy się, zaczęto dzisiaj uważać niemal za oznakę dobrego tonu. Stało się modne troszczyć się tylko o prawa i interesy swojego narodu, depcząc jednocześnie słuszne dążenia innych. Zdarzało się, że prawie w ogóle przestawaliśmy rozumieć i używać w stosunkach wzajemnych uniwersalnego języka etycznych norm i wartości. Naszemu wielkiemu i dzisiaj wolnemu mocarstwu grozi rozpad na szereg mikroskopijnych księstw, w których narody, obywatele i języki będą uplasowanewedług zasady kastowo-hierarchicznej. Nie sądzę, że da to dobre wyniki. Razem znaleźliśmy się w biedzie i tylko razem potrafimy ją przezwyciężyć.
Komitet Nadzoru Konstytucyjnego ZSRR powinien odegrać dominującą rolę w stabilizacji sytuacji w kraju. Powinien on likwidować wszelkie próby ograniczania praw człowieka, w tym próby maskowane rzekomą troską o losy przebudowy. W niektórych republikach oficjalne władze i kierownictwo nieformalnych ruchów osiągnęły po prostu szczyty doskonałości polegającej na tym, że pod pretekstem przebudowy wprowadza się porządki i normy dyskryminujące, bezbronne wobec zorganizowanej samowoli, mniejszości narodowe. Ludzie są niezadowoleni z opieszałej pracy organów państwowych i ich kierowników, którzy robią dobrą minę do złej gry, nie zapewniają funkcjonowania norm prawnych w wielu republikach kraju. U nas w Związku istnieją, na przykład, akty normatywne, przewidujące odpowiedzialność wobec prawa za poniżenie godności narodowej i za propagandę waśni narodowościowych. Dlaczego nie stosuje się ich? Jest to igranie z ogniem, które doprowadziło już, nawiasem mówiąc, do pożogi w niektórych regionach kraju, do śmierci setek ludzi.
Ale iskry tlą się także w innych miejscach. Pozwólcie, że zilustruję to przykładem. Powiedzmy, w prasie Litewskiej SRR propaganda antypolska ma zmasowany i systematyczny charakter, nie mający precedensu w dzisiejszej prasie światowej, przy czym odnoszą sukcesy w tej brudnej sprawie zarówno organy opozycyzne jak też oficjalne. A przecież Polacy stanowią około 80 proc. mieszkańców Wileńszczyzny. Polska zaś jest bardzo ważnym sojusznikiem politycznym i militarnym ZSRR. I w Warszawie wiedzą, oczywiście, o antypolskiej propagandzie w niektórych naszych republikach związkowych. Wiedzą o zniszczeniu setek polskich cmentarzy, świątyń, o sytuacji nie do pozazdroszczenia Polaków radzieckich w sferze kultury i oświaty. O tym, że powiedzmy, w Litwie miejscowym autorom polskim nawet na swój koszt pod różnymi naciągniętymi pretekstami nie pozwala się wydawać książek w języku polskim. W innych republikach sytuacja nie jest lepsza.
Z uzasadnieniem oburzają nas poszczególne ekscesy antyradzieckie w Polsce. Ale zastanówmy się, czy wszystko w ZSRR się robi, aby z naszego życia znikła antypolskość? Oto prasa nasza z oburzeniem pisze o tym, że w Krakowie pomnik Lenina przenosi się na inne miejsce. Ale dlaczego ta sama prasa milczy o tym, że w Wilnie – stolicy Litwy Radzieckiej – centralną aleję Lenina pozbawiono swej nazwy i tam także poważnie się mówi o przeniesieniu pomnika wodza rewolucji na peryferie?
Są także inne niestosowne momenty. Na przykład, wystarczyło, aby ludność polska dwóch rejonów Litwy proklamowała je jako polskie rejony terytorialne, a niezwłocznie Prezydium Rady Najwyższej republiki ogłosiło ten akt jako bezprawny i sprzeczny z Konstytucją ZSRR, tą samą konstytucją, którą przy każdej dogodnej i niedogodnej okazji ci sami ludzie poniewierają
Sądzę, że tworzony Komitet Nadzoru Konstytucyjnego powinien się zajmować takimi zjawiskami i tym samym przyczyniać się do poprawy zarówno sytuacji wewnętrznej jak też międzynarodowej kraju. My, Polacy radzieccy, a sądzę, że także inne dyskryminowane małe narody ZSRR, całą nadzieję pokładamy w Komitecie Nadzoru Konstytucyjnego.
Dzisiaj w ZSRR zgodnie z oficjalną statystyką zamieszkują co najmniej 2 miliony Polaków. Ale żyjemy tak, jakby nas w ogóle nie było. Tak też wielu myśli, bowiem naród nasz jeszcze i dzisiaj nie odważa się wyprostować, cicho i bez szemrania stoi przy warsztatach, pracuje na polach, w fermach, kopalniach. Nawet w oficjalnej statystyce często pomija się nas milczeniem, a czasami usiłuje zatrzeć ślady naszej tradycji kulturalnej. W Wilnie, na przykład, zadufana biurokracja posunęła się do tego, że kazała usunąć tablice pamiątkowe w języku polskim wmurowane przed wielu laty w murach starego uniwersytetu, świątyń, domów mieszkalnych i na ich miejsce wstawić napisy w innym języku. Przemianowano na nową modłę setki wsi. Posuniętosię do tego, że się obserwuje przypadki niszczenia dawnych pomników polskich działaczy kultury, na których miejsce niekiedy ustawia się nowe z napisami w innym języku ze zniekształconymi imionami i nazwiskami tych ludzi. Jednocześnie ukazują się pseudonaukowe publikacje usprawiedliwiające to uzurpatorstwo i wandalizm. Wątpliwe, czy gdziekolwiek w Europie znajdziemy dzisiaj podobne zjawiska zrodzone w dużym stopniu przez autorytatywny system nakazowo-administracyjny, ale nie tylko przez niego.
Kultura narodu ujawnia się przede wszystkim w jego stosunku do kobiet, starców i dzieci. Dodałbym, że istnienie kultury lub jej brak równie wyraźnie ujawnia się także w stosunku do innych narodów.
Ma się rozumieć, los Polaków radzieckich jest częścią składową ogólniejszego problemu. Należy pomóc Litwinom na Białorusi i w obwodzie kaliningradzkim, Białorusinom w Federacji Rosyjskiej, Tatarom, Kurdom, Karaczajczykom, Gagauzom, Koreańczykom, Turkom, Grekom, przedstawicielom innych narodów radzieckich. Należy wykazać, jestem co do tego głęboko przekonany, szczególną troskę o miliony Rosjan, którzy oddali swą młodość, umysł, energię innym republikom, a teraz wypychani są stamtąd w najbardziej nieskrępowany sposób. Jeśli się do tego już posunięto, rząd ZSRR powinien zatroszczyć się o to, aby tym ludziom udzielono pomocy w wymianie mieszkań, otrzymaniu pracy na nowym miejscu, krótko mówiąc o to, by dany proces w ten lub inny sposób oprzeć na zasadach prawnych.
Nadchodzący cham, którego nadejście przewidział Dymitr Miereżkowski, zrobił swoje, przerwał więź czasów. Element pozbawiony kultury i stworzony przezeń system totalitarny z jego zbrodniami długo jeszcze będą się dawać we znaki, przede wszystkim w podejrzliwym stosunku do świętych praw człowieka, do rzetelnej pracy,do elementarnej przyzwoitości i porządku prawnego. Dlatego wszyscy powinniśmy się starać być nie tylko Polakami, Rosjanami, Niemcami, Litwinami, ale też ludźmi, którzy dobrze wiedzą, że totalitaryzm wrogi jest wszelkiej kulturze, że nie wolno usprawiedliwiać jego zbrodni tym, iż ofiarami padają obcy, że w ogóle nie wolno dzielić ludzi na swoich i obcych, tym bardziej będąc obywatelami tego samego państwa.
Taka podwójna miara jest głęboko amoralna. Jak powiedział w jednym ze swoich wystąpień akademik Dymitr Lichaczow, tam gdzie nie ma moralności, tam nie ma ani kultury, ani ekonomiki, ani prawa, ani człowieka. Granica między dobrem i złem przebiega nie między narodami, klasami lub partiami, przebiega ona przez każde serce ludzkie. Wrogość narodowościowa zawsze jest wynikiem pewnej ograniczoności umysłu. Głupota zaś niezmiennie prowadzi do grzeszności i amoralności, które świadczą o rozkładzie ducha ludzkiego.
Wyzbądźmy się tego zła i pomagajmy sobie wzajemnie a nie rozpalajmy waśni, nie urządzajmy bojkotów, blokad, obstrukcji i propagandowych walk. Państwo jako forma samoobrony, samowyrażenia i afirmacji narodu powinno stać na straży najwyższych wartości. A więc Komitet Nadzoru Konstytucyjnego czeka rozległa praca. Główną rzeczą dla niego jest dzisiaj postarać się połączyć swobodę, jaką dała przebudowa, z mocnym porządkiem prawnym, aby przeciwnicy demokracji nie mogli nadużywać jej dla swoich egoistycznych celów. W tym widzę filozoficznie sformułowany cel tego w najwyższym stopniu niezbędnego krajowi organu, który powinien przystąpić do pełnienia swych obowiązków z całą stanowczością, wykorzystując wszystkie swe pełnomocnictwa. I sądzę, że jego decyzje powinny mieć charakter nie doradczy, lecz imperatywny. (Oklaski).”

Po powrocie z II Zjazdu Deputowanych Ludowych odbyłem na Wileńszczyźnie szereg spotkań z wyborcami. Na spotkaniu z mieszkańcami Niemenczyna m.in. stwierdzałem, że podczas obrad udało się m.in. znieść punkt szósty Konstytucji ZSRR dotyczący kierowniczej roli KPZR. Odtąd wszystkie organizacje społeczne i polityczne miały być równouprawnione, a żadna z nich nie ma prawa pasożytować kosztem społeczeństwa, jak to było właśnie z dotychczasową historią partii komunistycznej. Ta partia zresztą i jej nomenklatura (w tym KGB) postawiła nasze narody na skraju przepaści, uduszając wszelkie życie i wytwarzając pasożytniczą nomenklaturę okradającą na masową skalę ludność kraju.
Rozkład ZSRR jest nieunikniony: z każdego tysiąca nowo narodzonych dzieci umierało niebawem 51; dwie trzecie całej populacji miało odchylenia zdrowotne; 80% kobiet w wieku rozrodczym cierpiało na anemię. Zupełny brak wolności obywatelskich spowodował stagnację i rozkład wielu form życia społecznego. Tylko 20% uczniów w ZSRR ma mniej więcej normalne zdrowie, 80% cierpi na różne schorzenia. Na oświatę asygnuje się 7% budżetu, podczas gdy w Holandii i Szwajcarii 20%, a w Japonii ponad 25%. 40% wszystkich dzieci tego kraju są ludźmi umysłowo upośledzonymi. Ponad 50% ludności żyje poniżej granicy nędzy. Demoralizacja jest okropna, rozpada się około połowy małżeństw, a w mieście Togliatti np. aż 98%. W kraju jest 12 milionów bezrobotnych (w Uzbekistanie to 30%, a w Tadżykistanie 40% wszystkich osób zdolnych do pracy).
Sowieci zabraniali nawet młodzieży ubierać się modnie i elegancko. Po co? Cel socjotechniczny był prosty: źle ubrani ludzie muszą czuć się gorszymi, słabymi, nic nie wartymi, niedołężnymi, marnymi. A więc nie będą stawiać oporu.
Teraz trzeba ratować ludność przed ostateczną zgubą. Na II Zjeździe wystąpiłem z propozycją zniesienia wszystkich przywilejów nomenklatury i uznania dotychczasowego układu politycznego za odmianę przestępczości zorganizowanej.
Wybory prezydenta ZSRR miały przebieg nader burzliwy. M. Gorbaczow uzyskał tylko 59% głosów. Jest to dla niego ostrzeżenie i sugestia, by zmienił postępowanie na bardziej zdecydowane. Od Litwy w wyborach prezydenta uczestniczyłem tylko ja i głosowałem „za”.
Kwestię polską w ZSRR przedstawiłem nie tylko na posiedzeniu Rady Najwyższej, ale też nagłośniłem w środkach masowego przekazu (Radio Czechosłowacji, telewizja CBS, gazety „Time”, „Cox”, „Chicago Tribune”):Sytuacja jest bardzo złożona. Powinniśmy się skonsolidować, rozwijać nasz ruch kulturalny, sportowy, oświatowy, czytelnictwo – polska książka ma być obecna pod każdą polską strzechą. Powinniśmy zaszczepiać młodzieży nie kult złotego cielca, lecz szacunek do kultury duchowej, do tradycji narodowej, do wiedzy i rozumu. Musimy jak najszybciej założyć polską bibliotekę w Wilnie, polskie wydawnictwo i drukarnię, nadal rozwijać artystyczny ruch amatorski. Celem jest wywalczenie wolności i sprawiedliwości – dla wszystkich.
Nam, Polakom, trzeba nabrać cierpliwości, determinacji i uporu w dążeniu do swego celu. Tatarzy krymscy przez 30 lat walczyli o uznanie ich słusznych praw, zanim sprawiedliwości stało się zadość. Nasza walka trwa dopiero 2 lata, a więc wszystkie trudności są jeszcze przed nami. – Przez ciernie, do gwiazd!
Tak więc jesteśmy tylko na początku naszej drogi ku wolności. Ale skoro na nią wkroczyliśmy, nie mamy prawa ani sami z niej zejść, ani dać się zwieść różnym służalcom czy sprzedawczykom. Wierzę, że w końcu cel swój osiągniemy, tak jak osiągną go Litwini, Rosjanie, inne narody. Na razie jednak trudno być optymistą, jeśli chodzi o perspektywy. Ani zachować, ani rozczłonkować ZSRR już bez przelewu krwi się nie da, to jasne. A tertium non datur. Kierownictwo w Moskwie jest skandalicznie nieudolne i niekompetentne. W polityce każdy dba tylko o własny interes. Celem zachodnich państw jest: 1) jątrzyć i popychać na siebie różne narody ZSRR, aby – jeśli nie zniszczyć ten kraj, to przynajmniej maksymalnie mu zaszkodzić. (Gdyby chodziło o pomoc Litwie, to dlaczego nie pomogli w 1940 i 1945? Dlaczego nie pomagają, a tylko jątrzą, dziś?). 2) Ukryć zbrodnie popełniane w Iraku, gdzie co tydzień ginie ponad 300 tysięcy nic nie winnych ludzi. Powinniśmy, póki jest czas (ale on szybko ucieka) wytworzyć w obrębie ZSRR jakąś polską jednostkę terytorialno-administracyjną, by w nadchodzącym odgórnym demontażu tego państwa nie pozostać bez niczego i nie zostać ponownie poćwiartowanymi – tym razem w składzie kilku małych państw posowieckich, które w stosunku do nas będą się zachowywać ze złośliwością zakompleksionych i mściwych karzełków. Jeśli nie zdążymy, będziemy skazani na kolejne dziesięciolecia poniżenia i dyskryminacji... Te idee trafiały do przekonania Polaków Wileńszczyzny.

* * *

W tym czasie otrzymywałem szereg listów od wybitnych reprezentantów nauki i kultury polskiej, którzy udzielali mi swego wsparcia moralnego. Oto jeden z nich: „Szanowny Panie Pośle, drogi Panie Doktorze! Serdecznie dziękuję za pamięć i przysłane materiały. Jeden z nich, tekst rosyjski Pańskiego wystąpienia, wykorzystałem w załączonym artykule. Stawiam tam sprawy wyraźnie, broniąc racji Polaków wileńskich. A jest to, niestety, konieczne. Są bowiem u nas siły, które w imię miłości do Sajudisu są gotowe wyrzec się Polaków za wschodnią granicą. Zwłaszcza celuje w tym „gazeta Wyborcza”, znajdująca bardzo wiele zrozumienia dla obcych interesów w Polsce, a zapominająca zupełnie o rodakach w ZSRR. Niedawno p. Grzegorz Kostrzewa napisał tam wręcz, że autonomia Polakom na Litwie nie jest potrzebna. Napisałem do redakcji list z repliką. Nie wydrukowali! Nie zniechęcam się jednak i konsekwentnie będę bronić słusznej sprawy. (...) Łączę serdeczne pozdrowienia – Piotr Łossowski”...

* * *

Na początku stycznia 1990 roku otrzymałem list od Koła Miejskiego w OlsztynieStowarzyszenia Armii Krajowej, podpisany przez pana Mirosława Reszkę, ale dotyczył on spraw z roku poprzedniego, dlatego zamieszczamy go w tym:
Szanowny Panie Doktorze!
Z dużym zainteresowaniem zapoznaliśmy się z Pańskim listem wydrukowanym w tygodniku „Polityka” Nr 49 z dnia 9.XII.89 r., w którym odpowiada Pan na artykuł Andrzeja Grzegorczyka Trudna przyjaźń litewska zamieszczony w 44 numerze tejże „Polityki”.
Solidaryzując się całkowicie z Pana stanowiskiem – pozwalamy sobie przesłać Panu kopię naszego listu skierowanego do redakcji „Gazety Wyborczej”, która zamieściła służalczy list otwarty grona intelektualistów polskich do Litwinów.
Sądzimy, że treść naszej repliki na ten list oraz załączone wyjątki z książki Banasikowskiego Zew Ziemi Wileńskiej – będą mogły się Panu przydać do udokumentowania postawy Litwinów wobec ludności polskiej na Wileńszczyźnie w okresie II wojny światowej. Sądzimy także, że materiały te mogą być pomocne w zwalczaniu zafałszowanych informacji i artykułów, jakie w dość znacznym nasileniu ukazują się w polskojęzycznej prasie wychodzącej obecnie na Litwie, jak też w Polsce.
Zakładamy, że list nasz przyda się Panu, z czego bylibyśmy szczególnie radzi. Łączymy wyrazy głębokiego uznania i szacunku, życzymy wiele sił i wytrzymałości w obronie braci Polaków i spraw polskich na Wileńszczyźnie, z poważaniem –
Przewodniczący Koła Mirosław Reszko
Olsztyn 2.I.1990 r.”

A oto list tegoż Koła do „Gazety Wyborczej”:

Stowarzyszenie Żołnierzy                                                 Olsztyn, 1.XII.1989 r.
Armii Krajowej
Koło Miejskie
w Olsztynie

Szanowna Redakcjo!

W numerze 136 Waszej poczytnej „Gazety Wyborczej” z dnia 17.XI.89 r. został zamieszczony pod wspólnym nagłówkiem „Polska – Litwa” list otwarty Do przyjaciół Litwinów – podpisany przez grono polskich posłów, senatorów, pisarzy, dziennikarzyi historyków. Treść tego listu wzbudziła w nas delikatnie mówiąc – mieszane uczucia. Nie negując słuszności dążenia do ułożenia stosunków Polsko-Litewskich na płaszczyźnie jedynie racjonalnej i słusznej, jaką niewątpliwie jest przyjazny, wzajemnie życzliwy, nacechowany zrozumieniem układ tychże stosunków – nie możemy gładko przełknąć „pigułki”, którą podpisane grono leciutko wszystkim Polakom zaserwowało. Tą „pigułką” jest akceptacja działania Związku Radzieckiego w sprawie ziem Ojców naszych z miastem Wilnem na czele, za które przelało krew i oddało swe życie tysiące naszych braci!
Generał L. Żeligowski ze swymi polskimi z tamtych ziem żołnierzami – przywrócił Wilno Polsce po I wojnie światowej. To Związek Radziecki w 1940 roku „ciepłą rączką” oddał Litwie nie swoje ziemie i miasto, działając bezprawnie na podstawie układu Ribbentrop-Mołotow, który uznany został przez cały świat za nieważny! Przypomnijmy, że gdyby nie zaistniały te okoliczności – Wilno nadal byłoby w granicach ziem polskich! I dziś p o l s c y posłowie, senatorowie i pozostali, co podpisali ten list – jednym stwierdzeniem „że Wilno jest i będzie Waszą stolicą...” p o t w i e r d z a j ą bezprawny akt darowizny dokonany przez Zw. Radziecki! Czy musieli to robić? Oprócz tego – list zawiera kajanie się i prośbę (!) „o wyrozumiałość wobec naszych błędów popełnionych w przeszłości”. (Jakich?) Najwyraźniej ci, co podpisali ten list, albo nie znali faktów albo nie chcieli o nich pamiętać!
Wszyscy, jak Polska długa i szeroka – pamiętają o Katyniu i zbrodni ludobójstwa tam popełnionej przez NKWD. Tego nikt zapomnieć nie potrafi, a cały Polski Naród do dziś daremnie czeka na słowa przyznania się Zw. Radzieckiego do tej zbrodni. Czymże innym w oczach grupy podpisującej ten nieszczęsny list – są zbrodnie popełnione na obywatelach polskich przez Litwinów? Podpisujący nie wiedzieli o nich? A przecież są wśród nich historycy i pisarze (np. pan Konwicki, który sam był świadkiem tych zbrodni?). Czy pomyśleli o nas, o ludziach cierpiących prześladowania, więzienia, morderstwa, deportacje, rozstrzeliwania polskiej inteligencji, przymusowe roboty itd. itp. – wykonywane na nas przez Litwinów. To Litwini w służbie „Saugumy”, NKWD, Gestapo – gnębili ludność polską! A nie odwrotnie.
I te przeogromne cierpienia tysięcy ludzi dziś nie mają żadnej wartości? Nic nie znaczą? To po co Polacy w szeregach ZWZ, AK – walczyli na tamtych ziemiach? Nie tędy droga Panowie! Niech pierwej Litwini dążąc do normalizacji stosunków z Polakami – ustosunkują się do tamtych czynów i zbrodni! Niech bodaj wypowiedzą dziś oficjalne „słowa ubolewania”. Niech zaproponują bodaj moralne „odszkodowanie” Polakom, a potem mówią o przyjaźni!
Kim był generał Povilas Plechavicius? Czym była słynna „Sauguma” współpracująca z „Gestapo” i „Sicherheitspolizei” złożona z Litwinów? A „Szaulisi”? Kto rozstrzeliwał Polaków i Żydów w Ponarach w ilości wielokrotnie przekraczającej zbrodnię w Katyniu? Kto niszczył wszystko, co tylko Polskę przypominało? Napisy, symbole, cmentarze, pamiątki architektury, kulturę polską we wszystkich jej przejawach? Kto dziesiątkował polską inteligencję, profesorów Uniwersytetu Stefana Batorego, lekarzy, adwokatów, inżynierów – wysyłając ich do obozów, do niewolniczej pracy, do więzień? Kto żywcem palił ludność wiejską w zamkniętych stodołach?
Tych zaledwie kilka przykładów działalności litewskiej – o jednym tylko świadczy. To nie Polacy gnębili Litwinów – to właśnie Litwini gnębili Polaków w każdy dostępny sobie sposób. Litwini, jako mniejszość narodowa na tamtych ziemiach przed wojną – żyli spokojnie, mieli swoje szkolnictwo, nikt ich nie prześladował!
Jeżeli Szanowną Redakcję, lub podpisujących list – potrafiliśmy tą tematyką zainteresować – prosimy koniecznie przeczytać książkę Na zew ziemi Wileńskiej Edmunda Banasikowskiego (wydanie 1988 r. Paris).
Niniejsze nasze pismo, choć pełne goryczy – nie jest skierowane przeciwko Litwie i Litwinom. (W innych krajach Europy też byli kolaboracjoniści).
Niechże więc ci Litwini, których jasne umysły dążą do pojednania z Polską i Polakami, którzy widzą historyczną potrzebę ułożenia wspólnej przyszłości z Polską – odetną się od tej licznej grupy szowinistów i sprzedawczyków Litwy, co byli na usługach NKWD i „Gestapo”! Niech rozliczą złe zaszłości, niech w swojej prasie dadzą oficjalny wyraz potępienia tych, co prześladowali Polaków i niech swoimobecnym stosunkiem do naszych braci tam, na swojej ojcowiźnie pozostających – dadzą dowody dobrej woli. Niech pozwolą istnieć oświacie polskiej na wszystkich szczeblach, kulturze, stowarzyszeniom, obrządkom religijnym itp. – bez szykan i utrudnień. Niech przestaną się ukazywać w prasie po polsku pisanej – kłamliwe i oszczercze opinie o Polakach i Armii Krajowej, którą zwą bandycką organizacją! Niech ogłoszą obiektywną prawdę o działalności AK, materiały możemy dostarczyć.
Wtedy istotnie trzeba będzie zacząć i rozwijać n o w y układ stosunków i wzajemnie się szanować w imię lepszej przyszłości obu Państw i Narodów.
List ten, gdyby mógł się ukazać w swej niezmienionej formie w „Gazecie Wyborczej” (bodaj w dwóch odcinkach) jako stanowisko ludzi z Kresów Wschodnich Najjaśniejszej Rzeczypospolitej Polski dążących do właściwego ułożenia wzajemnych stosunków z Litwinami – stanowiłby wyraz prawidłowego kierunku, w jakim winien się toczyć dalszy rozwój układów Polsko-Litewskich. Prosimy zatem o umieszczenie jego treści – jako repliki na „list otwarty” niefortunnie podpisany przez grono ludzi, którym widocznie nie przyszła myśl, że tak sformułowana oficjalnawypowiedź obraża nas Kresowiaków i tam od wieków zamieszkałą polską ludność, a ponadto przekreśla sens walki pokoleń o Polskie Kresy Wschodnie.
Z upoważnienia solidaryzujących się z wyżej wyrażonym stanowiskiem większości Żołnierzy Armii Krajowej zrzeszonych w Stowarzyszeniu Żołnierzy Armii Krajowej w Kole Miejskim w Olsztynie –
Przewodniczący Koła Mirosław Reszko
P.S. Czekamy na oddźwięk.”

* * *

Polityka” (9.XII.1989)

Listy do Redakcji. Trudna przyjaźń litewska:
Ostatnio w PRL obserwuje się nie spotykaną w okresie powojennym modę na problematykę kresową. W publikatorach aż się roi od artykułów o Wilnie i Lwowie, o Grodnie i Nowogródku. Wydawać by się mogło, że można się tylko cieszyć, iż Macierz wspomniała wreszcie o swych zmaltretowanych dzieciach na Wschodzie. Niestety, często te materiały nie cieszą, a martwią nas, Polaków, zamieszkałych za wschodnią rubieżą PRL. A to dlatego, iż nagminnie o problemach okupowanej obecnie Polski Wschodniej piszą ludzie orientujący się w tych problemach jak pijane dziecko we mgle, nie mający najmniejszego rozeznania w obrazie historycznym i etnograficznym tych ziem.
Niestety, wpadki podobne miewają nawet tak poważne i szacowne pisma jak „Polityka”, a to dzięki temu, iż drukują takie teksty jak np. Andrzeja Grzegorczyka Trudna przyjaźń litewska (POLITYKA 44). Autor znający się na etyce, i na tej widocznie podstawie wnioskujący, że zna się również na zagadnieniach stosunków polsko-litewskich, z aplombem peroruje o polskiej „nachalności”. Polaków Wileńszczyzny nazywa „Litwinami polskojęzycznymi” (!), sugeruje, że los tychże musi być rozstrzygany przez pertraktacje „Sajudisu” i „Solidarności” itp.
Otóż, Profesorze, nie ma tu miejsca na to, by Pana oświecać na temat, kim są miliony Polaków za wschodnią miedzą Polski obecnej, niech Pan sam sięgnie po solidniejsze źródła historyczne. Nie wie Pan też nic o tym, jak traktuje Polaków radzieckich, próbujących podnieść się z klęczek, biurokracja moskiewska, litewskaczy białoruska. Że mówi Pan o sprawach, na których się nie zna i nie rozumie, to pozostaje na Pana sumieniu. Natomiast wyrażam zdecydowany protest, by tacy ludzie jak Pan frymarczyli naszymi losami z polakożercami z „Sajudisu”! Wara, Profesorze, ani Pan, ani „Solidarność” nie macie prawa „darować” nas albo rzucać na pożarcie czy to agenturalnemu „Sajudisowi” czy to Moskwie.
Jan Ciechanowicz, dr filozofii
członek Prezydium ZG
Związku Polaków Litwy”

* * *

Czerwony Sztandar” (31.XII.1989):
„Jan Ciechanowicz, deputowany ludowy ZSRR, kandydat nauk filozoficznych,docent katedry filozofii Wileńskiego Instytutu Pedagogicznego.
– Co minęło, już nie wróci – tak brzmi refren dawnego przeboju. Jednak rok odchodzący będzie wciąż wracał do mnie. Nie tylko dlatego, że mimo nagonki, oszczerstw, kłamstw i klątw odniosłem to dramatyczne zwycięstwo w wyborach. Przede wszystkim dlatego, że po wielu dziesięcioleciach przymusowego milczenia my, Polacy, zaczęliśmy mówić głośno. Coraz częściej słychać o naszych problemach nie tylko w Wilnie lub Grodnie. W Mińsku, Leningradzie – też. Wreszcie w Moskwie. Bez wątpienia wydarzeniem numer jeden było dla mnie to, że z najwyższej trybuny naszego kraju, do której jest przykuta uwaga całej opinii światowej ja, Polak radziecki, mogłem mówić o sprawach mniejszości narodowych, o kwestii polskiej w ZSRR. Będzie to na zawsze źródłem głębokiej satysfakcji, prawdziwego szczęścia dla mnie.
Sądzę, że jeśli demokracja będzie nadal rozwijała się u nas, a obrona praw człowieka stanie się jeszcze bardziej jawna i zdecydowana, to Polacy na Litwie i Białorusi, na Ukrainie, na terenie całego kraju uzyskają szansę do prawdziwego odrodzenia. Nie stanie się to jednak za sprawą jednego lub kilku działaczy. Ludzie sami powinni wykazywać więcej zaangażowania. Musimy nauczyć się nie tylko upominać się o swoje prawa, ale za przykładem innych małych narodów zdecydowanie walczyć o nie.
Życie prywatne? Właściwie jestem go pozbawiony. Deputowany staje się poniekąd własnością społeczną, nie zostaje mu prawie czasu na osobiste sprawy. Cieszę się, że na Sylwestra całą rodziną usiądziemy przy świątecznym stole”.

1990



Na samym początku 1990 roku zwróciłem się oficjalnie, jako członek parlamentu ZSRR, z interpelacją poselską do Rady Najwyższej ZSRR, Ministerstwa Finansów ZSRR oraz Ministerstwa Obrony ZSRR o uznanie uprawnień kombatanckich żołnierzy Armii Krajowej, zamieszkałych na terenie ZSRR i domagałem się nadania im emerytur, należnych uczestnikom koalicji antyhitlerowskiej, których wówczas jeszcze nie mieli. Sprawa powoli ruszyła do przodu i można było mieć nadzieję na pozytywne jej zakończenie. [Niemiecki komisarz wojskowy w Święcianach Friedrich Ohl donosił do centrali berlińskiej w lutym 1944: „W miejscach działalności zauważono 10 341 bandytów. Wśród nich było 7 722 partyzantów polskich i 6 kobiet. W powiecie wileńskim miejscowa [litewska] administracja w gminach turgielskiej, rudomińskiej, szumskiej została całkowicie wyparta. W tych gminach rządzą bandyci i partyzanci. Partyzanci polscy grasują w powiecie wileńskim w gminach: Nowa Wilnia, Rudomina, Szumsk, Majszegoła, Niemenczyn, Podbrzecie i Podbrodzie, w powiecie wiłkomierskim – w gminie Giedrojcie. W zajętych gminach polscy partyzanci panoszą się we wsiach, administracja lokalna utrzymuje się tylko w ośrodkach gminnych”. I takich to ludzi tzw. Polska wolna i niepodległa zdradziła w latach 1988-1992].

* * *

Od początku 1990 roku „Sajudis” i KGB rozwinęły gorączkową działalność propagandową na terenie Polski; ściśle współpracowały z nimi w sprawie szkalowania Polaków wileńskich jako rzekomo „skomunizowanych” i „promoskiewskich” niektóre polskie służby specjalne obsadzone przez dawną agenturę sowiecką wytresowaną w zwalczaniu nacjonalizmu polskiego, tzw. Solidarność Walcząca, Kluby Inteligencji Katolickiej, Solidarność, „Gazeta Wyborcza”, „Tygodnik Powszechny”, „Nie”, „GazetaPolska”.Zarówno strona litewska, jak i „polska” (obie sterowane przez aparat odnośnych służb specjalnych) nagminnie i cynicznie w tej kampanii zniesławiania, zohydzania i nienawiści używały kłamstw, fałszerstw, szulerstwa politycznego. Już wówczas co bardziej przenikliwi rodacy zaczynali rozumieć, że druga „Solidarność” jest ugrupowaniem antynarodowym, destrukcyjnym. O metodach tych ugrupowań, prowadzonych przez antypolską „bezpiekę”, świadczą ówczesne publikacje, jak np. artykuł Z koroną i bezludowej”, opublikowany 17 stycznia 1990 na łamach „Czerwonego Sztandaru”:
„O wizycie oficjalnej delegacji LRP Sajudis do Polski „Czerwony Sztandar” już informował. Ponieważ nikt z dziennikarzy naszej gazety jak i z parlamentarzystów-Polaków litewskich nie towarzyszył delegacji, a poruszone podczas tej wizyty były naprawdę ważkie sprawy, dotyczące zarówno stosunków litewsko-polskich, jak też sytuacji Polaków na Litwie, postanowiliśmy zapoznać naszych czytelników z relacją, jaka została zamieszczona w tygodniku „Atgimimas” nr 1 (62) z dn. 5-12 stycznia br.
Mimo że nie zgadzamy się z poszczególnymi stwierdzeniami oraz wnioskami autora, uważamy jednak, że artykuł zawiera wiele potrzebnej zarówno nam, jak i Rodakom w Polsce, informacji. Chcemy również zaznaczyć, że dziwnie co najmniej wygląda próba przeciwstawienia sobie dwóch polskich pism – „CzerwonegoSztandaru” oraz „Znad Wilii”. Widocznie autor korespondencji kieruje się tu zasadą, że każda liszka swój ogon chwali”.Z koroną i bez „Ludowej” powitała Polska oficjalną delegację LitewskiegoRuchu na RzeczSocjalistycznej Przebudowy. W dniach wizyty Sejm Polski odrodził dawne godło kraju – Orła z koroną królewską i z oficjalnej nazwy państwa wykreślono słowo „Ludowa”. Delegacja litewska: przywódca Rady Sejmu Sajudisu Wytautas Landsbergis, członkowie Rady Sejmu Wirgilijus Czepaitis, Kazimieras Motieka, Kazimieras Uoka, członkowie Sejmu Wytautas Powilionis, Algirdas Saudargas i historyk Juozas Tumelis.
Przedstawiciele polscy podkreślili, że uznanie porozumień helsińskich wcale nie oznacza, że uznaje się prymat imperialny w przyszłym domu Europy. Senator Ryszard Reiff: „Interesuje nas konfederacja, która połączyłaby wszystkie narody Europy, ale do której nie wchodziłyby imperia”. Zdaniem Polaków, porozumienia jałtańskie z 1945 roku, które oddały Europę Wschodnią Stalinowi, nie mają poprzedniego znaczenia politycznego. Zakwestionowały je aktualne procesy w Europie Wschodniej, w samym ZSRR. Z wypowiedzi wynikało, że programem maksimum Polaków jest przeprowadzenie w maju wyborów do lokalnych władz samorządowych, czyli zamiana starego aparatu biurokratycznego. Ten bowiem według nich, chociaż gotów jest słuchać rządu T. Mazowieckiego, jednak ma ograniczone możliwości – przeszkadza rutyna systemu zarządzania, jego mechanizm. Przygotowywana ustawa o samorządzie powinna go reanimować. Prócz tego planuje się uchwalenie nowej Konstytucji RP. Program minimum – to system wielopartyjny. Swobodny handel prywatnej inicjatywy z zagranicą, oddzielenie prokuratury od MSW. Pod tym względem Konstytucja będzie zmieniana stopniowo. Inflacja w Polsce jest wielka, jednakże stopniowo stabilizuje się – zaczęły już działać realne ekonomiczne stosunki rynkowe. Przy pomocy Międzynarodowego Banku Walutowego, różnych fundacji zachodnich utworzono fundusz wysokości miliarda dolarów dla ustabilizowania wewnętrznego rynku detalicznego Polski. W 1990 roku Polacy będą mogli swobodnie wymieniać złote na dolary. To posunięcie zmierza do emisji złotego, gdyż w kraju jest w obiegu mnóstwo pieniędzy bez pokrycia. Co prawda, kurs wymiany będzie wystarczająco wysoki. W czasie mego pobytu w Polsce 1 dolar kosztował 8.500 złotych (w Warszawie na czarnym rynku za rubel radziecki dawano tylko 450 złotych). W odróżnieniu od programu N. Ryżkowa, Polacy wybrali drogę radykalnych reform. Ich dewiza brzmi: „Z inflacją trzeba kończyć natychmiast!” Sporządzono plan prywatyzacji nierentownych przedsiębiorstw państwowych. W zrealizowaniu go pomoże obiecywana przez Zachód pożyczka w wysokości 10 miliardów dolarów (obecnie RP dłużna jest krajom zagranicznym 40 mld dolarów). W czasie przerwy zapytałem senatora Ryszarda Ganowicza, czy to nie strasznie, włazić w długi? – „Długi to straszna rzecz, ale co mamy robić?” – odrzekł. Polacy są przekonani, że oczekuje ich trudne półrocze, ale następnie sprawy zacznąsię poprawiać. A teraz ludność będzie musiała zacisnąć pasa: zamierza się zrezygnować z regulowania cen żywności, towarów powszechnego użytku. Jednakże komorne, ogrzewanie, zrekompensuje państwo. Tyle o problemach wewnętrznych Polski. W czasie spotkania Polacy akcentowali nienaruszalność obecnych granic. Rozumiałem ich zaniepokojenie: zjednoczenie obu Niemiec jest nieuniknione. Nasi akcentowali, że problem granic związany jest ze sprawą niepodległości Litwy i byłoby dobrze, gdyby Sejm Polski oficjalnie wyraził o tym swe zdanie. Marszałek Senatu J. Stelmachowski odpowiedział dyplomatycznie, że dopóki trwa proces wyzwolenia, dopóki Polska nie zmieniła warunków swej przynależności do Układu Warszawskiego, jest to niemożliwe. Ale gdy tylko odzyska większą samodzielność... Z kolei Polacy interesowali się obecną sytuacją polityczna na Litwie, perspektywami stosunków KPL z KPZR. W dyskusji na temat granic delegacja Litwy zdecydowanie akcentowała, że dalsza perspektywa stosunków wzajemnych w dużym stopniu będzie zależała od tego, czy Polacy potrafią szczerze, na poziomie państwowym ocenić złamanie układu suwalskiego z 1920 roku i jego skutki, tj. agresję Żeligowskiego i okupację Wileńszczyzny. Ze wszystkiego było widoczne, że Polacy jeszcze muszą „przywyknąć” do tego tematu, „zżyć się” z nim. Podczas negocjacji Polacy szczególnie akcentowali problem otwartych granic, wolnego handlu. Wrażliwie reagowano na pewne ograniczenia wyjazdów Polaków na Litwę (nie turystów, ale spekulantów). Na to prof. W. Landsbergis odpowiedział, że w obecnej sytuacji „turyści” polscy komplikują i tak złożoną sytuację gospodarczą Litwy. Jeden z Polaków odnotował, że to demagogia – przecież na Litwie swobodnie handlują Rosjanie i Białorusini. W. Pawilionis zaproponował: „niech Polacy przyjeżdżają z mocnym złotym, wtedy będzie to prawdziwy handel, a teraz handlują dwa żebracy. Wiadomo, że zgadzamy się z idealnym potraktowaniem tego problemu”. K. Motieka zwrócił uwagę na to, że dopóki na Litwie obowiązuje scentralizowana dystrybucja towarów i dopóki sami nie mamy prawa zajmować się ich dystrybucją, to otwierając granicę jeszcze bardziej zubożymy i tak już biedny rynek Litwy. W. Landsbergis napomknął, że gdy Litwa przejdzie do samodzielności gospodarczej, to Sowieci mogą rozpocząć pewną zawoalowaną blokadę. A przecież 75% węgla Litwa sprowadza ze Śląska. Więc byłoby dobrze, gdyby chociaż Polacy nie zamierzali stwarzać jakichkolwiek przeszkód. Przedstawiciele Polski obiecali z kolei, że zrobią wszystko... Obydwie strony stwierdziły, że brakuje najelementarniejszej informacji. Redaktor podstawowego pisma „Solidarności” – „Gazety Wyborczej” Adam Michnik proponował, aby wymieniać ją stale. Tylko brakiem informacji można tłumaczyć niezbyt dokładną znajomość senatorów i posłów na Sejm, sytuacji Polaków na Litwie. Jednakże, gdy nasi przedstawiciele położyli na stole stenogram przemówienia, jakie wygłosił Jan Ciechanowicz na Zjeździe Deputowanych Ludowych ZSRR, wszystko stało się jasne. Trzeba przyznać, że dla Polaków szczególnie bolesnym momentem była w pewnym stopniu działalność pro bolszewicka, proradziecka pewnej części ich rodaków na Litwie. Przyznali oni, że niektórzy przywódcy Związku Polaków na Litwie znaleźli się pod wpływem komunistów, konserwatystów. I, że tylko tym da się wyjaśnić negatywny pogląd większości zwykłych Polaków na Litwie na odrodzenie narodowe Litwinów. Bardzo przychylnie powitano wiadomość, że również w społeczeństwie Polaków litewskich zarysowały się już pewne pozytywne zmiany. Miano na myśli wydany przez szanownych R. Mieczkowskiego i Cz. Okińczyca pierwszy numer gazety „Znad Wilii”, który w Warszawie rozpowszechniany jest nawet na ulicach i chętnie kupowany. Jednocześnie zrobiono nam delikatny zarzut z powodu publikacji „Vilniaus Balsas”, w których nie znaleźli ani jednej pozytywnej pozycji względem Polaków. A przecież jest to gazeta Wileńskiej Rady LRP! Całkowicie zgodziłem się z myślą Adama Michnika, że naświetlając stosunki litewsko-polskie w prasie każda ze stron powinna sama pisać o swych głupotach, a nie tylko o krzywdach, jakie wyrządził jej sąsiad. Mówiono też na temat Armii Krajowej. Pozytywnie należałoby ocenić to, że niektórzy przedstawiciele Polski przyznali, iż AK walczyła na Litwie o Polskę z Wileńszczyzną w jej składzie. Wiadomo, tak myślą nie wszyscy, ale jednak... Ustawienie pomnika AK w Krawczunach nasi ocenili jako jeszcze jedną próbę nomenklatury bolszewickiej zaostrzenia jeszcze bardziej stosunków Litwinów i Polaków, a jednocześnie zachowania swych foteli. A. Michnik określił jako prowokację to, że gazeta komunistyczna „Trybuna Ludu” broni krzywdzonych rzekomo Polaków Litwy. Swego czasu podobnie postępował również „Czerwony Sztandar”, który wyrządził wielką szkodę stosunkom litewsko-polskim. Jednakże w ogóle podczas spotkania nie doszło do drobiazgowego wyszczególniania wzajemnych krzywd. Rozmowa toczyła się w konstruktywnej i rzeczowej atmosferze. Obydwie delegacje utworzyły komisję redakcyjną przyszłego komunikatu. Litwę reprezentowali w niej szanowni W. Czepaitis, A. Saudargas i W. Pawilionis. W trakcie opracowywania komunikatu powstał spór: Polacy chcieli umieścić w jego tekście pojęcie „samorząd terytorialny” jednakże zdołano osiągnąć porozumienie. Niestety, nasi nawet nie napomknęli, że żądając większych praw dla Polaków litewskich, trzeba początkowo zagwarantować je własnym mniejszościom narodowościowym. O ile wiem, 400 tys. Ukraińców, mieszkających w Polsce ma tylko jedną szkołę średnią, w której w ojczystym języku ukraińskim wykłada się tylko literaturę i język. A zatem Komunikat został przyjęty. Nie podejmuję się jego oceny, jednakże myślę, że został założony, rzec można, kamień węgielny pod stosunki przyszłej niepodległej Litwy z Rzeczypospolitą Polską na przyszłość. Przecież w istocie były to drugie w bieżącym wieku negocjacje (po Suwałkach) Litwy i Polski, nie licząc wcześniejszych wizyt napoziomie marionetkowym a la P. Griszkiewiczius w Białymstoku lub Suwałkach. Delegację LRP w Urzędzie Prezydenckim przyjął minister stanu Piotr Nowina-Konopka. Minister przedstawiając się jako uczeń Lecha Wałęsy najbardziej się interesował, jakie podstawowe dominanty przyszłości występują na Litwie, jaka jest struktura kształtujących się u nas partii, ich osobliwości. Odpowiedziano, że dotychczas nie ma głębszych różnic w działalności partii, podstawową ich cechą jest jednoczenie się w imię odrodzenia państwowości. Wieczorem drugiego dnia wizyty odbyło się spotkanie w warszawskim Klubie Inteligencji Katolickiej – jednym z głównych intelektualistycznych ośrodków odrodzonej Polski. Mogę odnotować, że dominowało tu również życzliwe zrozumienie wzajemne. Członkowie klubu stwierdzili, że z imperium jeszcze nikt nigdy nie wyszedł z tej najzwyklejszej przyczyny, że imperium pozostaje imperium. I że jedynym wyjściem jest demokratyzowanie go. Szanowny Kazimieras Uoka odpowiedział, że w tym zakresie Polacy nie wykorzystują wszystkich swych możliwości propagowania lekcji demokracji w Rosji: „Jeżeli Rosja zostanie pozostawiona sama sobie, znowu może zasklepić się w skorupie złości i nieufności do świata. Wówczas przegramy wszyscy”. Myśl tę zaaprobowano oklaskami. Spotkanie skończyło się powszechnym wesołym omówieniem ostatniego wywiadu Antanasa Terleckasa dla „Tygodnika Powszechnego”, w którym przywódca LWL już po raz który przypisuje wszystkie grzechy Sajudisowi, stawiając go w jednym rzędzie z KGB. W trzecim dniu wizyty część naszej delegacji udała się do Krakowa, gdzie uczestniczyła w spotkaniu w redakcji wspomnianego dziennika z przedstawicielami prasy miasta. Jeszcze raz można było tu się przekonać, jak potrzebna jest operatywna, obiektywna informacja.Szanowny W. Czepaitis bowiem znowu musiał tłumaczyć, dlaczego zaostrzyły się stosunki litewsko-polskie na Litwie, jak też problem nabożeństw polskich w Wileńskiej Archikatedrze. W. Czepaitis: „W istocie jest to prerogatywa Szanownego arcybiskupa Jego Ekscelencji Julijonasa Steponawicziusa, prócz tego nie należy zapominać również tego dwudziestolecia, gdy nie rozbrzmiewał w niej język litewski, a to u Litwinów pozostawiło gorzki osad. Prócz tego, gdy my – Litwini, tj. Sajudis walczyliśmy o zwrot Archikatedry, miejscowi Polacy oczekiwali, a to również w odpowiednim sensie wpływa na nastawienie narodu litewskiego w tej kwestii, jednakże myślę, że ten problem nie należy „do wiecznych”, wszystko z biegiem czasu musi się rozstrzygnąć”.
Wizyta delegacji LRP w Polsce zakończyła się i żaden przyszły historyk, badający stosunki litewsko-polskie naszego stulecia nie będzie mógł pominąć jej wyników. Założono – niech nawet malutki – kamyczek do podwalin jednoczenia się wolnych narodów Europy.
Audrius Użubalis
Wilno-Warszawa-Kraków-Wilno”

* * *

Politycy litewscy nawet najwyższej rangi, jeśli idzie o litewski interes narodowy, nie mają żadnych skrupułów moralnych, bez żenady posuwają się do kłamstw, przeinaczeń, przewrotnej demagogii tam, gdzie dążą za wszelką cenę do dyskredytacji demokratycznych i niepodległościowych dążeń polskich. Np. w przemówieniu Kazimierasa Motieki, członka Prezydium Rady Najwyższej Litewskiej SRR z połowy stycznia 1990 roku znalazły się następujące kłamliwe zdania, zupełnie sprzeczne z rzeczywistością, lecz skutecznie oczerniające tych, którzy nie ulegali terrorowi psychicznemu sowieckiej bezpieki i jej bastarda „Sajudisu”: „Czyżbyśmy podczas wizyty przywódców państwowych i partyjnych ZSRR na Litwie nie słyszeli takich skarg i utyskiwań? Czyżbyśmy my – deputowani ludowi ZSRR z ramienia Litwy – nie widzieli, jak po rozmowie z Michaiłem Gorbaczowem dwaj nasi innojęzyczni deputowani nieproszeni podążyli za nim, po czym jeden z nich z trybuny zjazdu dosłownie „krakał” i prosił o ratunek Moskwę, bo ponoć na Litwie powszechnie się łamie prawa radzieckich Polaków?” Doskonale znając się na polskiej głupocie politycznej, wszędzie węszącej „długie ramię Moskwy”, Litwini po mistrzowsku manipulowali żydopolskimi elitami Warszawy, podsuwając im sprytnie raz po raz ten szablon. Bez zahamowań też wykorzystywali w swej propagandzie wczorajszych oficerów i tajnych współpracowników litewskiego oddziału KGB ZSRR, jak Okińczyc, Mieczkowski, Balcewicz, Maksymowicz, Mickiewicz, Pieszko, Kopacz i duże stado innych „dobrych Polaków”, mianowanych do tej roli przez dwie bezpieki, obydwie antypolskie.

* * *

Czerwony Sztandar” 14 stycznia 1989:

NA TEMATY DNIA
Start w wyborczym maratonie
Kampania przedwyborcza w wyborach do Rady Najwyższej Litewskiej SRR dwunastej kadencji nabiera coraz większego rozpędu. 19–20 stycznia kończy się zgłaszanie kandydatów; 23 stycznia – ostatni dzień ich rejestracji w Republikańskiej Komisji Wyborczej.
Do parlamentu republiki, jak wiadomo, wybieramy 141 przedstawicieli. Ten, kto uważnie czyta zamieszczane w prasie codziennej, w tym też w naszym dzienniku, komunikaty Republikańskiej Komisji Wyborczej wie, kto i kiedy już został wysunięty. Nie wie natomiast, jaka załoga, który zespół daną kandydaturę wystawił. Jest to dość istotny szczegół, jeśli nie powiedzieć czyniący uszczerbek demokracji. Szerokaspołeczność chciałaby wiedzieć od razu, kto jest czyim przedstawicielem i czyje interesy reprezentuje. Najpierw gruchnęła nieoficjalna wieść, że Sajudis rzucił na obecne oraz mające zaraz po nich nastąpić (24 marca) wybory do Rad Terenowych hasło „Rady bez komunistów”. W telewizyjnej „Fali odrodzenia” prof. W. Landsbergis zdementował to. Nie ukrywa się jednak faktu, że Sajudis stawia na zwycięstwo w obydwu kampaniach wyborczych.
Komunistyczna Partia Litwy również jest zdecydowana walczyć, ma aktywną postawę, wystawia kandydatury liderów, cieszących się popularnością, bez wątpienia mających szansę na zwycięstwo. Również komuniści Litwy pozostający na platformie KPZR biorą udział w kampanii wyborczej, wystawiając swoich kandydatów w solecznickim oraz kilku innych okręgach wyborczych.
Zapewne interesuje naszych Czytelników, jakie są możliwości społecznych stowarzyszeń i związków, w tym też Związku Polaków na Litwie? Otóż na początku stycznia br. ukazał się dodatkowy okólnik Prezydium Rady Najwyższej Litewskiej SRR, informujący, że każda taka organizacja może wystawić po jednym kandydacie w każdym okręgu wyborczym tego terenu, na którym jest zarejestrowana.
Na przykład, na terenie rejonu wileńskiego są trzy okręgi wyborcze: niemenczyński, mejszagolski, czarnoborski oraz łączony z solecznłckim – jaszuński. Rejonowy zarząd ZPL zaproponował kolejno kandydatury: Edwarda TOMASZEWICZA, przewodniczącego kołchozu im. Dzierżyńskiego, Stanisława AKANOWICZA, zastępcę przewodniczącego Komitetu Wykonawczego Wileńskiej Rady Rejonowej, Ryszarda MACIEJKIAŃCA, instruktora KC KP Litwy oraz Jana SIENKIEWICZA, prezesa ZPL. W rejonie święcłańskim wysunięto Walentynę SUBOCZ,przewodniczącą Pabradzkiej Rady Apilinkowej. O tym, że są to ludzie jaknajbardziej godni, by reprezentować w najwyższym organie władzy interesy ludności zamieszkałej na tych terenach, jak też Polaków, nie należy nikomu udowadniać. Oby tylko wytrzymali konkurencję, bowiem prawie w każdym okręgu na jedno miejsce jest po 4–5 kandydatów, reprezentujących różne zrzeszenia, środowiska, narodowości.
Późnym wieczorem w piątek, 12 stycznia, odbyło się walne zebranie członków Wileńskiego Zarządu Miejskiego ZPL poświęcone kampanii przedwyborczej. Był na nim obecny członek Republikańskiej Komisji Wyborczej Adam Monkiewicz, kierownik działu propagandy Solecznickiego KR KP Litwy. W Wilnie, jak wiadomo, mamy 21 okręgów wyborczych i tyle osób miał prawo zarząd miejski wysunąć. Zdecydowano jednak poprzestać na ośmiu kandydatach, mających w swoich okręgach najwięcej szans na zwycięstwo. Zebranie prowadzone przez Władysława Mackiewicza, inżyniera zakładu „Neris”, z całą powagą potraktowało porządek dnia. Kandydaturę każdego pretendenta niezależnie od tego, był on obecny na zebraniu czy też nie, rozpatrywano wszechstronnie. Między innymi z punktu widzenia tego, jak może sięprzysłużyć poprawie sytuacji ludności polskiej na Wileńszczyźnie, możliwości ugruntowania mowy ojczystej, umocnienia szkolnictwa polskiego, ubiegania się o większą ilość wydziałów polskich na wyższych uczelniach. Np. radca prawny Zarządu Gazyfikacji Zbigniew STWOŁ, którego kandydaturę zaproponowano do Pawilniskiego Okręgu Wyborczego nr 20 musiał opowiedzieć, gdzie się uczył i studiował, do jakiej szkoły chodzą jego dzieci.
– Mam troje dzieci. Wszystkie uczą się w szkole im. A. Mickiewicza – odpowiedział Z. Stwoł.
Jego kandydaturę poparto, chociaż wysunięto taki kontrargument – czy warto w tym okręgu wystawiać Polaka z ramienia ZPL, skoro już przedtem został tam wysunięty przez plenum Nowowilniaskiego Rejonowego Komitetu Komsomołu Zbigniew Balcewicz, redaktor naczelny „Cz. Sz.”?
Dłużej niż innych trwało omawianie kandydatury Czesława OKIŃCZYCA, prezesa ZM ZPL. Najwięcej pytań, sprzeciwów, kontrowersji wzbudził u obecnych wydawany przezeń dwutygodnik „Znad Wilii” oraz zamieszczony w drugim jego numerze artykuł „W czyim imieniu”?, w negatywnym świetle przedstawiający deputowanego ludowego ZSRR Jana Ciechanowicza, jego wystąpienie na drugim zjeździe w Moskwie, jak też przemówienie Stefanii Sierżantowicz na XX Zjeździe KPL. Padały pytania w rodzaju takich: dla kogo – Polaków czy Litwinów – jest przeznaczony dwutygodnik? Z jakich środków jest wydawany? Dlaczego jego publikacjami podważa się jedność polskiego społeczeństwa na Litwie, skoro na spotkaniu przy okrągłym stole wielu liderów i działaczy ZPL-u i nie tylko, 7 stycznia br. była uzgodniona konieczność konsolidacji sił i ukierunkowanego działania. Cz. Okińczyc wyjaśnił zebranym, że ma za złe J. Ciechanowiczowi, iż ten z wysokiejtrybuny mówił o nas jako... o Polakach radzieckich. Na to z miejsc natychmiast zaczęły padać repliki, że J. Ciechanowicz ubiegał się w tym wypadku o interesy obywateli narodowości polskiej, zamieszkałych na terenie całego kraju. Jeśli chodzi o to, kto finansuje „Znad Wilii”, to prezes ZM wyjaśnił, że jako adwokat dobrze zarabia i ma własne pieniądze na wydawanie pisma, że w myśl pluralizmu wypowiada w nim własne poglądy i opinie. Uważa, że będąc deputowanym przysłuży się polskiej sprawie nie gorzej niż inni, a może jeszcze skuteczniej. Z 35 obecnych na zebraniu członków ZM za Cz. Okińczycem głosowało 19 osób i w ten sposób został on kandydatem w Staromiejskim Okręgu Wyborczym nr 18.”
[Zaznaczmy na marginesie, że Cz. Okińczyc był od początku związany z sowiecką, a potem z wileńską i warszawską bezpieką, a jego rola polegała właśnie na rozbijaniu jedności Polaków wileńskich i oczernianiu ich autentycznych liderów].
„A oto wszyscy inni wysunięci z ramienia Wileńskiego ZM ZPL. Jerzy SURWIŁO, zastępca redaktora „Cz. Sz.” w Snipiskim Okręgu Wyborczym nr 6; JózefTOMASZEWICZ, członek Sądu Najwyższego Lit. SRR w Nowowilniaskim Okręgu Wyborczym nr 21, Ryszard KURYŁO, pracownik zjednoczenia „Wenta” w Paszilaickim nr 9, Medard CZOBOT, zast. lekarza naczelnego NBI Medycy Eksperymentalnej i Sądowej w Kolejowym nr 19; Ryszard CHMIELEWSKI, kandydat nauk technicznych, kierownik laboratorium fabryki „Komunaras” w Fabianiskim nr 11; Feliks DROZD, zastępca inżyniera głównego Wileńskiej Zajezdni Trolejbusowej w Werkiajskim nr 5 i Artur PŁOKSZTO, redaktor „Naszej Gazety” w Zwierzynieckim nr 7.
Wczoraj w Solecznikach na posiedzeniu zarządu rejonowego ZPL omawiano ewentualne kandydatury. Poinformujemy o nich dodatkowo, jak też postaramy się czytelnikom opowiedzieć na łamach gazety o wszystkich Polakach, kandydujących do Rady Najwyższej nie tylko z ramienia ZPL, ale też załóg pracowniczych i gospodarstw rolnych.
Jadwiga Podmostko
kierowniczka działu państwa,
prawa i spraw socjalnych

Czerwony Sztandar”, 23 stycznia 1990:

W Niemieżu i Rudominie
Reportaż ze spotkań przedwyborczych
Pracowite były dla kandydatów na deputowanych do parlamentu republiki minione sobota i niedziela. W wielu miejscowościach odbywały się ich spotkania z wyborcami. Wzięliśmy udział w dwóch z nich: w sobotę – w Niemieżu, w niedzielę – w Rudominie.
Miłym akcentem rozpoczęło się sobotnie: na scenę Domu Kultury wbiegła grupa uczniów. Zebrani na sali usłyszeli dźwięczny dziecięcy głos:
– My, uczniowie, polskich klas Szkoły Średniej w Niemieżu zakładamy swoją pierwszą drużynę harcerską...
Tuż obok była ich nauczycielka, Irena Krasnowska, która przygotowała dzieciarnię do tej uroczystej chwili, nauczyła pięknej deklamacji. Ale oto mikrofon w rękach Jadwigi Lachowicz, prowadzącej imprezę: przedstawia przybyłych na spotkanie z wyborcami Aniceta Brodawskiego, deputowanego ludowego ZSRR; Ryszarda Maciejkiańca, instruktora KC KP Litwy, sekretarza Zarządu Głównego ZPL, kandydującego w Czarnoborskim (Juodsziliajskim) Okręgu Wyborczym nr 115; Stanisława Pieszkę, naczelnika Zarządu Rolnego rejonu solecznickiego, kandydującego w Jaszuńskim Okręgu Wyborczym nr 112, atakże lekarza Wileńskiej Rejonowej Przychodni w Pasziliaicziai Władysława Mieczkowskiego. Należy dodać jeszcze, że koło Związku Polaków na Litwie im. Sz. Konarskiego na czele z Grzegorzem Rutkowskim zorganizowało to spotkanie, którego uwiecznieniem stał się wesoły koncert zespołu „Kaziuki” z Mickun, przeplatany nie mniej wesołymi gawędami radiowego Wincuka, czyli Dominika Kuziniewicza.
Na wstępie A. Brodawski opowiedział zebranym, a byli to mieszkańcy osiedli Niemież, Skaidziszki, innych pobliskich wsi, o sytuacji społeczno-politycznej w republice po XX zjeździe partii oraz po wizycie delegacji z Moskwy.
– Rozumiem, że wielu z was, Szanowni Rodacy, nurtuje dziś pytanie, jaką my, Polacy na Wileńszczyźnie, podejmiemy decyzję? Z którą partią iść? Z KPL czy KP Litwy na platformie KPZR? – mówił deputowany ludowy ZSRR. – Sądzę, że nie należy się śpieszyć ani poddawać żadnym naciskom czy namowom. Jest to osobista decyzja każdego człowieka. Głosowałem za zmianą artykułu 6 Konstytucji Litewskiej SRR, której wprowadzenie oznacza, że w naszej republice żadna partia nie pełni już kierowniczej roli. Władza autentycznie przechodzi do rad samorządowych. Wybieramy właśnie wkrótce deputowanych: najpierw do Najwyższej, następnie do rejonowych oraz apilinkowych. Jeśli w radach znajdą się ludzie głęboko obeznani zmiejscowymi sprawami, wówczas łatwiej nam będzie ugruntowywać samorząd narodowościowo-terytorialny. Człowiekiem dobrze znającym życie rolnika jest właśnie kandydujący w waszym okręgu Ryszard Maciejkianiec. Jestem pewien, że potrafi on dobitnie powiedzieć z trybuny parlamentu republiki o tym, co nas z wami nurtuje.
– Niech kandydat opowie o sobie – zwrócił się ktoś z sali do R. Maciejkiańca.
– Pochodzę z podwileńskiej wsi Bujwidze. Dotychczas w kołchozie im. Czerniachowskiego mieszkają moi rodzice. Ukończyłem najpierw Instytut Nauczycielski w Nowej Wilni, a następnie już pracując – wydział prawa na Uniwersytecie Wileńskim. Moja żona jest nauczycielką, mam dwoje dzieci. Nie chcę jako kandydat obiecać wam złotych gór. Nasłuchaliśmy się obietnic przez wiele lat. Będę wraz z wami dążył do samorządnej Wileńszczyzny, do sprawiedliwego podziału dóbr materialnych, do tego, byście poczuli się gospodarzami na swojej ziemi. Gorącoradzę: nie zrywajcie się z tych miejsc. Bierzcie ziemię w arendę, zakładajcie gospodarstwa, spółdzielnie, szklarnie, zasadzajcie sady coraz mocniej stawajcie na nogi. Niech hasło „Ziemia ojców – naszą ziemią” stanie się prawdziwym faktem.
Dużo było pytań i propozycji z sali co do samookreślenia się Polaków na Wileńszczyźnie, co do tego, jak ustawodawczo zapewnić sobie równe prawa. Mówiono też o służbie zdrowia. Serdecznie powitany został przez obecnych Władysław Mieczkowski, który opowiedział o założeniu Koła Medyków – Polaków. Podstawowy cel swojej działalności widzą w niesieniu pomocy lekarskiej mieszkańcom wsi podwileńskiej. Koło zadeklarowało pomoc w zorganizowaniu w Niemieżu, Skajdziszkach, Kupeianiszkach oraz innych osiedlach Dni Zdrowia, podczas których przebada się wszystkich chętnych, szczególnie starsze wiekiem osoby, udzieli się pomocy, leków, część których otrzymano z Polski. Wynikła kwestia szpitala dla rejonu wileńskiego, z personelem władającym językiem polskim. Maria Krasowska zgłosiła postulat, by utworzyć w Wileńskiej Szkole Medycznej grupy polskie. Dużo dziewcząt po ukończeniu szkół polskich chce uczyć się zawodu pielęgniarek. Niech więc mają taką możliwość.
A oto wszystkie postulaty zgłoszone przez wyborców okręgu nr 115:
1. Domagać się wprowadzenia dwujęzyczności na Wileńszczyźnie jako terenie zwartego zamieszkiwania Polaków, to jest prawa do urzędowego używania języka polskiego na równi z litewskim. 2. Przedstawić potrzebę uzupełnienia Konstytucji Litewskiej SRR artykułem głoszącym, że się uznaje rejon wileński za Polski Narodowy na zasadach samorządu terytorialnego w składzie Litewskiej SRR. 3.Nieustannie dbać, aby rejonowi sprawiedliwie były przydzielane środki na rozwój ekonomiczno-kulturalny. 4. Dopiąć tego, aby w Radzie Najwyższej Litewskiej SRR każdy deputowany mógł zabierać głos w języku ojczystym, aby jego wyborcy mogli dokładnie zrozumieć, o czym mówi ich przedstawiciel. 5. Zabiegać o zbudowanie w najbliższych latach szpitala w rejonie wileńskim.
Nic tu nie dodałam i nie skreśliłam. Postulaty wymieniłam w tej samej kolejności, w jakiej zostały przedstawione zarówno w Niemieżu jak i Rudominie. Trudno powiedzieć, czy przyszłym deputowanym uda się je zrealizować, ale wyborcy gorąco im tego życzyli.

* * *

Niedziela. Godzina 14.30. Dom Kultury wypełniony po brzegi. Ludzie przyjechali nawet z dalszych zakątków apilinki, z kołchozu. Są też robotnicy fabryki drobiu, zakładu naprawy techniki rolniczej. Spotkanie zostało zorganizowane staraniem Rudomińskiego Koła ZPL, ale na sali są też przedstawiciele innych narodowości. Na początku głos zabiera deputowany Ludowy ZSRR Jan Ciechanowicz. Jest tu długo oczekiwanym gościem. Zebrani zasypują go pytaniami, kartkami.
– Co mówi się w Moskwie i na świecie o kwestii Polaków ZSRR?
Było to jedno z najczęstszych pytań. Deputowany odpowiedział, że jego wystąpienie na II Zjeździe wzbudziło szerokie zainteresowanie. Miał później długą rozmowę z premierem N. Ryżkowem, któremu opowiedział dokładnie, co mają, a czego nie mają Polacy na Litwie, Białorusi itd. Udzielił też wywiadu wielu dziennikarzom prasy i telewizji zachodniej. Dzięki temu opinia światowa dziś jest coraz bardziej zainteresowana tym, w jaki sposób administracyjnie i terytorialnie rozstrzygnie się problem prawie dwumilionowej rzeszy Polaków w ZSRR.
Jan Ciechanowicz przedstawił też Stanisława Pieszkę, zastępcę naczelnika Solecznickiego Zarządu Rolnego, kandydata na deputowanego w Jaszuńskim Okręgu Wyborczym Nr 112, w którego skład wchodzi też apilinka rudomińska.
– Litwa jest naszym domem. Dużo się w nim ostatnio zmieniło – powiedział S. Pieszko – My, Polacy, też poczuliśmy się inaczej. To, że dziś jesteśmy razem, jak jedna rodzina, też wiele znaczy. Ale osiągniemy więcej, jeśli realna władza rzeczywiście przejdzie do Rad, w których będziemy mieli swoich przedstawicieli. Musimy stworzyć na Wileńszczyźnie mocną bazę ekonomiczną, a wtedy rozstrzyganie spraw politycznych też przyjdzie nam łatwiej.
Wśród wielu próśb skierowanych do kandydata znalazły się też sprawy socjalne, których nie brakuje w Rudominie.

* * *

Dużo by się chciało napisać o ciekawym występie „Solczan”, gorąco witanych w Rudominie, o życzliwej, demokratycznej atmosferze obu spotkań. Najbardziej cieszyło to, że nasi ludzie mówili o swoich problemach po polsku, czuli się znacznie pewniejsi siebie niż przed laty, poruszali kwestie daleko wychodzące poza granice ich osiedla czy rejonu. Mówili jak pełnoprawni obywatele. Być może, umrze wreszcie śmiercią naturalną legenda o tym, że chłopi podwileńscy wolą używać języka rosyjskiego niż ojczystego, że nie znają go. Owszem, nie nabyli akcentu warszawskiego, ale wszyscy mówią po polsku, i doskonale zrozumieliśmy się.
Nie da się ukryć, że podczas obydwu spotkań dużo wypowiedziano żalów i pretensji pod adresem „Czerwonego Sztandaru”, zespołu redakcji. Ale jest to temat do osobnej rozmowy. Mimo wszystko stara miłość nie rdzewieje: podczas spotkania w Rudominie dzięki staraniom naszego wiernego czytelnika i sympatyka, pracownika zjednoczenia „Sigma” Ludwika Ilcewicza zaabonowano 14 egzemplarzy naszego dziennika.
Jadwiga Podmostko,
kor. „Czerwonego Sztandaru”
rej. wileński”

* * *

Nasza Gazeta”, 28 stycznia 1990:
„Podczas ostatniego posiedzenia Prezydium ZG ZPL została rozpatrzona kwestia listu otwartego J. Ciechanowicza.
Deputowany ludowy ZSRR kategorycznie żądał opublikowania swego listu, w przeciwnym zaś razie wystąpiłby ze Związku Polaków na Litwie. Z uwagi na to, że deputowany ludowy ZSRR musi mieć dostęp do środków masowej informacji, Prezydium ZG ZPL postanowiło opublikować ten list.

List otwarty do Prezydium RN LSRR

6 września 1989 roku sesja rejonowej rady deputowanych ludowych w m. Solecznikach ogłosiła ten rejon „polskim narodowym”. 15 września tegoż roku podobny krok uczyniła rada rejonu wileńskiego na sesji odbytej w Niemenczynie. Prócz tego, cały szereg gmin wiejskich, zamieszkałych w 70-95 procentach przez Polaków ogłosił swą „autonomię”. Wszystkie te kroki poczynione zostały na żądanie i pod naciskiem obywateli, ludzi pracy tych rejonów (którzy nie chcą być jak przedtem wyzyskiwani i poniżani), a nie na skutek „knowań” poszczególnych działaczy, jak to fałszywie przedstawia litewska prasa partyjna i opozycyjna.
Wszelako 21 września 1989 roku Prezydium Rady Najwyższej Litewskiej SRR – ignorując wolę ludności – na mocy specjalnego postanowienia ogłosiła polskie rejony i gminy narodowe w składzie Litwy za bezprawne i nieistniejące, co wywołało oburzenie i przygnębienie wśród 300-tysięcznej rzeszy Polaków Wileńszczyzny. W związku z tym uważam za konieczne powiedzieć co następuje:
1. Nie należy ani do gestii, ani do mocy Prezydium Rady Najwyższej wydawanie takich aktów, jak ów z 21 września ubiegłego roku. Ten akt jest sprzeczny zarówno z Konstytucją Litewskiej SRR, jak i z Konstytucją ZSRR, a więc jest sprzeczny z prawem, a dlatego nieważny i nieobowiązujący.
2. Podobny akt Prezydium Rady Najwyższej Litewskiej SRR podjęło nie pod naciskiem obywateli republiki, lecz pod naciskiem antypolskich, autorytarnych nastrojów, rozpalanych zarówno przez prasę komunistyczną, jak i antykomunistyczną na Litwie. Jak wykazał cały szereg zdarzeń, a m.in. także przebieg sesji Rady Najwyższej Litewskiej SRR w dniach 22-23 i 28-29 września 1989 r., nienawiść doPolaków jest właśnie tym spoiwem, które łączy hierarchię państwowo-partyjną, „Sajudis”, inne siły polityczne, nie wyłączając litewskiego Kościoła katolickiego. Jednak marna to „jedność”, wznoszona na nienawiści do poniewieranej i uciskanej od dziesięcioleci mniejszości narodowej. Na takim fundamencie nie zbuduje się silnej, demokratycznej i praworządnej Litwy czy takiegoż Związku Radzieckiego. Tak,Polaków w republice jest dziesięciokrotnie mniej niż przedstawicieli innych narodowości, lecz to nie daje nikomu prawa poniżać ich i dyskryminować.
3. Polacy w ZSRR w ciągu ostatniego półwiecza przekształceni zostali z wysokokulturalnego etnosu w upośledzoną klasę społeczną, znajdującą się na najniższym szczeblu hierarchii socjalnej. To jest dziś klasa kołchoźników, robotników, kucharek, sprzątaczek, niekiedy drobnych urzędników (buchalterów itp.) Widocznie po to prasa radziecka ciągle brała w obronę Murzynów w USA czy Republice Południowej Afryki, by zamaskować nie mniej okrutny los własnych „murzynów” – Polaków i przedstawicieli kilku innych narodowości, niszczonych w sposób szczególnie metodyczny i zawzięty. Dotychczas przymusowo nazywa się Polaków w paszportach Białorusinami, Litwinami itp. Dotychczas nie ma w ZSRR polskiej prasy, edytorstwa, odpowiedniej ilości szkół itd. Carsko-stalinowska polityka antypolska jest kontynuowana.
Tak się stało, że właśnie na Litwie – na fali przebudowy i demokratyzacji – Polacy radzieccy podjęli pierwszą próbę przypomnienia o swej ludzkiej godności i podstawowych prawach człowieka, których ich pozbawiano przez wiele dziesięcioleci. Dzięki temu naród litewski i państwo litewskie zyskały historyczną szansę ukazania swego prawdziwego oblicza, swej prawdziwej kultury politycznej, swego prawdziwego stosunku nie tylko do Polaków Wileńszczyzny, ale też w ogóle do wolności i praw ludzkich. Gdyśmy w rozmowach z Litwinami skarżyli się na swe upośledzenie, odpowiadali oni nam, że to wina Moskwy, że Litwini nie byli gospodarzami w swoim kraju i że nie oni są winni polskiej biedy. Cóż, praktyka jest sprawdzianem twierdzeń teoretycznych... Pozwólcie więc zapytać: Czy to Moskwarozpętała w prasie litewskojęzycznej trwającą miesiącami brudną, oszczerczą nagonkę na Polaków Wileńszczyzny? Czy to Moskwa zmusiła Prezydium Rady Najwyższej Litewskiej SRR do podjęcia dyskryminacyjnej antypolskiej uchwały 21 września 1989 r. Czy to Moskwa sprawiła i sprawia, że prawie nie przyjmuje się miejscowej młodzieży polskiej na studia w republice? Czy to Moskwa zmusza „Sajudis”, „Vilniję” i inne szowinistyczne organizacje do polityki jaskrawo polakożerczej? A może to Moskwa zmusza przedstawicieli różnych państwowych służb Litwy, jak i nieformalnych organizacji, udawać się do tejże Moskwy, „straszyć” ją dezinformacją o tym, że oto polscy „separatyści” na Wileńszczyźnie chcą oderwać od ZSRR i przyłączyć do PRL Wilno, Grodno, Lwów? Najzabawniejsze, że i Moskwa straszy mitycznym polskim separatyzmem Litwinów, Białorusinów i Ukraińców.
Szereg tych pytań można by kontynuować i odpowiedź na nie byłaby równie łatwa.
Wydaje się, że Moskwa dziś naprawdę zaczyna powoli rozumieć, że budowle państwowe wznoszone na fałszu, przemocy, poniżaniu człowieka, bezprawiu, szowinizmie są nietrwałe. W Litwie nadal ma się na ten temat inne zdanie. Czas jużwszelako pojąć, że nie można walczyć o własną wolność, a jednocześnie odmawiać jej innym. „Nie może być wolnym naród uciskający inne narody”. Wolność jest niepodzielna: albo przysługuje wszystkim, albo nikomu. Jeśli Litwini odmawiają Polakom Wileńszczyzny, rdzennej ludności tych ziem, prawa publicznego posługiwania się swoim językiem ojczystym, prawa do lokalnego samorządu w sferze gospodarki i kultury, to przecież tym samym pozbawiają samych siebie moralnego prawa realizowania podobnych wartości, bo im już inna „większość” może powiedzieć dokładnie to, co oni mówią swej polskiej „mniejszości”.
4. „Kwestia polska” dopiero się wynurza w ZSRR na powierzchnię życia politycznego, lecz wkrótce może ona zostać ważnym czynnikiem polityki nie tylko wewnątrzradzieckiej, ale i światowej. Póki nie jest za późno – zacznijcie rozstrzygać ten bolesny problem na zasadach demokracji i humanizmu. Tak czy inaczej, ani kilka milionów Polaków w ZSRR, ani 60 milionów Polaków na świecie, nie zgodzi się na to, byśmy nadal zostawali „białymi niewolnikami” w „najbardziej demokratycznym kraju na świecie”. A może nad bramą do pierestrojki umieścić napis: „Sobakam i Polakam wchod wosprieszczon”, jak to było ongiś na niektórych rosyjskich burdelo-restauracjach... Jeśli biurokracja Moskwy, Kijowa, Mińska, Wilna to czyni, musi się liczyć z tym, że otwarcie jej powiemy: chociaż próbujecie przyozdabiać króla w piękne szaty werbalnej demokracji, to i tak wyłazi spod nich jego goły tyłek.
Jan Ciechanowicz
deputowany ludowy ZSRR”

* * *

Znad Wilii”, organ bezpieki sowieckiej i warszawskiej w Wilnie („właściciele” i redaktorzy Romuald Mieczkowski, wczorajszy kapuś partyjny, a niebawem także właściciel, polskiej galerii sztuki homoseksualnej w Wilnie, oraz funkcjonariusz sowieckiego aparatu przemocy Czesław Okińczyc, już przebrany za „prawnika”, „hokeistę” i „demokratę”, zafundowanej im przez Senat PRL-bis), 7 stycznia 1990, zareagował na ten list nerwowo:

„W czyim imieniu?
„Rok 1989 przeszedł już do historii. Obfitował w wydarzenia, jakby chciał nadrobić to, z czym półwiecze nie mogło sobie poradzić. Odnowa poruszyła wszystkie dziedziny życia, a pluralizm aktywnie temu sprzyjał. Litewska partia komunistyczna nie jest już uprzywilejowana kierowniczą rolą. Na swym dwudziestym zjeździe wykazała, że tak jak i inne siły społeczne będzie nadal czynem wspierać odnowę i odbudowywać nadszarpnięte zaufanie. Komuniści litewscy dzięki takiej postawie zdobyli pewną akceptacje dla swej linii wśród szerokich warstw społeczeństwa, które po raz pierwszy i bez przymusu wystąpiło w obronie decyzji forum. Stanowczość, zdecydowanie i konsekwencja szły z góry – od pierwszegosekretarza KPL. A może właśnie nastroje „dołów” udzielały się i dodawały otuchy Algirdasowi Brazauskasowi? W każdym razie do centralizmu przenikła demokracja, a w obradach więcej znalazło się spontanicznych wypowiedzi niż bezosobowych referatów w imieniu mas.
Jesteśmy pismem niezależnym (!?). Z życzliwym zainteresowaniem przyglądamy się także przemianom w KPL.
Nie wszyscy cieszą się z kolejnego zwycięstwa reformatorów i samodzielności KPL. Niemało jest Polaków, pragnących za wszelką cenę pozostać w ramach KPZR, która nadal nie rezygnuje z aspiracji do kierowniczej roli. Komunisci-Polacy, którzy głosowali za samodzielną KPL, narażeni są na szykany i pogróżki. Żadne argumenty nie są w stanie przemówić do zwolenników jedynej i wszechogarniającej organizacji. Nawet fakt, że odnowiona KPL nie zrywa przecież więzi z KPZR, a chce je tylko budować na nowych partnerskich zasadach nie odcinając się od przeobrażeń w Republice. Jeśli samodzielność będzie dotyczyć tylko „wybranych” dziedzin, to droga Litwy do Europy będzie znacznie dłuższa.
Doskonale o tym wiedzą ci Polacy, którzy dobrze życzą odnowie i popierają dążenia do demokratycznych przemian. Powstaje wiec pytanie; w czyim imieniu mówiła występująca jako przedstawicielka Polaków – Stefania Sierżantowicz na zjeździe komunistów, w czyim imieniu wystąpili delegaci, którzy pozostali na starych pozycjach?
Coraz trudniej jest zrozumieć, w czyim imieniu działa, a ostatnio przemawiał w Moskwie Jan Ciechanowicz, jeden z dwóch deputowanych ludowych, mających reprezentować nasze interesy. Mówił i w imieniu Polaków, ale czy został przez nich upoważniony do mglistych i bardzo subiektywnych stwierdzeń? Całe wystąpienieprzypominało sałatkę o wielu nieświeżych składnikach”. [Charakterystyczne słownictwo agentury NKWD! – J.C.]. „A przecież w ten sposób zaprzepaszczona została możliwość zasygnalizowania przed przywódcą radzieckim i szerokim audytorium palących, problemów, na których rozstrzygniecie czekają bez skutku Polacy. Dlaczego nasi deputowani do Rady Najwyższej ZSRR nie znajdą nareszcie wspólnego języka z członkami delegacji parlamentarzystów litewskich? Niech zwolennicy wylewania żalów i zdecydowanej postawy zastanowią się nad tym. Tym bardziej, że tą drogą jeszcze niczego nie osiągnęli. Nie należy także zwalać odpowiedzialności na społeczeństwo – ludzie są znacznie mądrzejsi, niż sądzą niektórzy działacze. Na co dzień sąsiad z sąsiadem w mieście i na wsi potrafi ułożyć swe stosunki bez względu na narodowość.
Wcale nie negujemy istnienia problemów. Jest ich wiele i nareszcie o wszystkim dziś można mówić. Mówić jednakże w sposób parlamentarny, bez tanich chwytów i żałosnej spekulacji poglądami. Do tego jeszcze mądrze działać – inaczej zawsze będzie skutek szkodliwy. Właśnie dla Polaków. Tych poszukujących prawdziwego porozumienia. Tych, którzy chcą wychowywać nie na kolejnych zadrażnieniach, lecz na dobrych przykładach. Bo przecież powiedzieć, że jest źle, potrafi każdy. Ale istota demokracji polega na tym, że wybrani przez nas przedstawiciele czynem, konkretnym działaniem prowadzą do poprawy sytuacji. Wybieramy ich, na różnych szczeblach i w różnych organizacjach nie tylko po to, by narzekali w naszym imieniu. Przede wszystkim by dla nas załatwiali konkretne sprawy. Trzeba, żeby wszyscy wybrani pamiętali o tym.
Czesław Okińczyc
Romuald Mieczkowski

Litewska Sauguma od początku usiłowała przez swych polskich agentów odizolować wileńską społeczność polską od reszty świata demagogicznym hasłem, że należy „wszystko załatwiać na miejscu”, w Wilnie, i dać się po cichu udusić lietuviskim szowinistom, nie robiąc z tej kwestii problemu międzynarodowego.
Po tej publikacji do redakcji „Znad Wilii” napłynęło ponad 300 protestów, z których żaden nie został zamieszczony na łamach gazety; przypuszczalnie wszystkie są przechowywane w ściśle tajnym archiwum UOP w Warszawie. Tygodnik „Znad Wilii” dosłownie w każdym numerze zamieszczał wrogie docinki pod adresem J. Ciechanowicza, co wywoływało wrażenie, że właśnie w tym celu został przez moskiewsko-willeńsko-warszawską bezpiekę założony. Tyle wydatków, by „zgnoić” jednego uczciwego człowieka! UOP-em kierował w tym czasie żydopolski cenzor z „Tygodnika Powszechnego” Krzysztof Kozłowski, straszydło o fizjonomii Frankensteina. Natomiast J. Ciechanowicz otrzymał z Wielkiej Brytanii serdeczne listy z poparciem od Prezydenta Rzeczypospolitej na uchodźstwie, wybitnego męża stanu pana Ryszarda Kaczorowskiego, jak również z USA od wielkich patriotów, wybitnych intelektualistów i dyplomatów, byłych ambasadorów skazanych przez sądy PRL na karę śmierci „za zdradę stanu”, panów Franciszka Romualda Spasowskiego oraz Zdzisława Rurarza; wreszcie od przewodniczącego Kongresu Polonii Amerykańskiej pana Edwarda Moskala. W końcu jednak jęki i pohukiwania „GazetyParchatej”zagłuszyły głosy ludzi przyzwoitych, wszystkich sterroryzowały i zmusiły do milczenia.

* * *

Nasza Gazeta”, 11 lutego 1990

List otwarty (Przyjęty na konferencji Wileńskiego Oddziału Rejonowego ZPL 26 stycznia 1990 r.)
Szanowny Panie Balcewiczu!
Jesteśmy oburzeni Pana wystąpieniem na spotkaniu aktywu partyjnego republiki z M. Gorbaczowem, jak też pozycją, którą Pan zajął występując jako przedstawiciel Polaków.
Jeżeli Pan nie miał zamiaru i nie chciał mówić o problemach Polaków na Litwie to nie należało zabierać miejsca i czasu podczas tak ważnej imprezy do czytania jakichś listów. Pana pozycja o niewtrącaniu się innych do spraw republiki akurat koliduje z próbą narzucenia nam przez Pana poglądów jakiegoś syberyjskiego Rosjanina, który nie może znać naszych realiów i już nawet dlatego nie może nam dawać recepty na nasze postępowanie. Nie mówiąc już o tym, że nie zgadzamy się z wyrażonymi w liście poglądami, zarówno jak i z tymi, które Pan wyraził w swoim chybionym przemówieniu.
Popieramy też całkowicie wystąpienia w prasie J. Tomaszewicza i J. Ustinowicza i jesteśmy zdziwieni takim potraktowaniem etyki dziennikarskiej, że tylko redaktor naczelny ma wyrażać pozycję redakcji w odpowiedzi na te artykuły, jakby nie było jeszcze zastępców i kolegium redakcyjnego, które też podobno ma prawo mieć swoje zdanie.
A propos, telewizyjna Fala Odrodzenia 24 stycznia w postaci pogróżek i „przestróg” dla niepokornych Polaków jasno wskazała sposób „rozstrzygania” problemu Polaków na miejscu, której to pozycji Pan tak hołduje.
Wskutek takiego postępowania i nieliczenia się ze zdaniem Polaków i czytelników naszego jedynego dziennika „Czerwony Sztandar”, wyrażamy wotum nieufności dla p. Z. Balcewicza jako redaktora naczelnego. I uważamy, że zespołem redakcyjnym naszego jedynego polskiego dziennika (którego nazwę, zgodnie z żądaniem czytelników, należało już dawno zmienić) powinna kierować osoba licząca się ze zdaniem swoich czytelników i bardziej uczciwa”.

Informujemy Szanownych Czytelników
że w poprzednim numerze „NG” w trakcie dokonywania przedruku listu otwartego J. Ciechanowicza z polskojęzycznego pisma USA nie poprawiono błędu w pewnym fragmencie oryginału. Tekst musi brzmieć: „Tak czy inaczej, ani kilka milionów Polaków w ZSRR, ani 60 milionów Polaków na świecie nie zgodzi się na to, byśmy nadal zostawali „białymi niewolnikami” w „najbardziej demokratycznym kraju naświecie”. A może nad bramą do pierestrojki umieścić napis: „Sobakam i Polakam wchod wospreszczon”, jak to było ongiś na niektórych rosyjskich burdelo-restauracjach...”.
Błędnie zostało również podane, iż deputowany ludowy ZSRR Jan Ciechanowicz w wypadku nie opublikowania tego listu zagroził wystąpieniem ze ZPL. Niestety na posiedzeniu Prezydium, na którym omawiano tę sprawę nikogo z redakcji nie było, stąd mylna informacja.
Konferencja ZPL nie odbędzie się 15 kwietnia, ponieważ w tym dniu przypada Święto Wielkanocne. Dokładna data konferencji będzie podana w następnym numerze „NG”.
Przepraszamy wszystkich”.

* * *

Na marginesie należy dodać, że zamierzone wprowadzanie przeinaczeń i fałszerstw do moich tekstów i wypowiedzi, później bagatelizowanych jako rzekomy „błąd” czy „chochlik drukarski”, stanowiło nagminny chwyt socjotechniczny agenturalnych pism; autorowi wkładano do ust żenującą wypowiedź, która szła w świat i robiła swą brudną „robotę”; sprostowania z reguły nie dawano, a jeśli tak, to po kilku numerach, w niewidocznym miejscu, drobnymi literkami, podczas gdy pismo było już zalane błotem złośliwych komentarzy i pomówień. Najbrudniejszą antynarodową robotę odwalało w tym okresie prymitywne, zapite, głupie i nikczemne gnojstwo czyli – dziennikarstwo agenturalne, „Polaczki z mianowania”. Później tenże chwyt zastosowano m.in. w stosunku do narodowców Słowacji.

* * *

The Post Eagle” (Kearney), 17 stycznia 1990:

Jan Ciechanowicz the Greatest Human Rights Activist in the Soviet Union: The Most Hated Man in Eastern Europe
By Benjamin Chapinski

My grandfather was an American ethnic activist. As a teenager I advocated his ideas: open communication among all nationalities. As a young man, I secured over $100,000 from the Michigan State Senate for a proposal to create a Polish, Studies Center at a major state college.
Before travelling to Europe, so my children could master foreign languages, I organized citizens to collect 12,833 signatures on a petition for. „Polish equal rights (at a major university center).
Consequently, after learning to read m the Polish language, at age of 28, it was only natural for me to move on. After all, Solidarity was born and Europeans were learning to overcome the alien rule of communism.
During the 1970s this author travelled to the Soviet Union. I was seeking an avenue for „wspolpraca” (co-operation). Unfortunately, red oppression demonstrated ethnics had to realize they were living in a totalitarian state. This was the time I first heard of Jan Ciechanowicz.
He was from an area that was once part of the Polish Commonwealth. It's an area that is larger than Germany (at it's territorial height). Some scholars estimate that there are ten million people of Polish heritage in the Soviet Union. The number, in all probability is closer to five or six million. Soviet stats notę a figure less than two million.
The largest number of Poles resides in Wilnoland (Wilenszczyzna). Here, one can find the Lithuanian capital of Wilno (population of 550,000, of which 115,000 are Poles). Surrounding this city are approximately 300,000 more Poles. In addition to this, Wilnoland sits next to a Byelorussian region vhere over 500,000 have alleged to be of Polish heritage. Indeed.
The undisputed hero of all thesa masses is Jan Ciechanowicz. This is his story. Jan was born on July 2, 1946. When JC came into this world five percent of Wilnoland spoke in the Lithuanian language. Poles were sent to the Gulag and other places. They were deemed as a problematic element to those colonizing this site. JC was born in eastern Wilnoland (about 35 milesfrom Wilno).
The population of Jan’s birth place was 85% Polish. Nevertheless, he studied in the White Russian and German language. There were and are no Polish schools for the local citizens.
Jan’s young daughter has plenty to say about her father. She’s a pretty blond teenager attending medical school (in Poznan). Apparently, Jan Ciechanowicz, a family man, worked as a translator and teacher for years, while attending school. „He couldn’t print a single article. You see, there was an unofficial ban on writing about real cultural communication/experiences.”
JC views about ethnicity became too well known. He believed in open communication. He was as enemy to an anti-democratic Soviet regime against ethnicity. While working in an institution, concerned with atheism, JC was forced to resign. Ciechanowicz could not be trusted: Jan was a sinner in a red sea. He declared emphatically that he was not opposed to religion! This cost his children bread.
JC became known for his problem solving, dissertations and goal of open communique – not only for Poles but for Byelorussians (and others). He had a reputation of accomplishment. He became an acknowledged expert in negotiations and diplomatic compromise. His difficulties commenced when he refused to stop speaking and promoting human rights, ethnicity, Polish culture and language. Ciechanowicz realized that every effort must be inspired to alleviate all antagonisms among Europeans. He spoke of Wilnoland Poles being the machine of labor in inhospitable parts of the USSR. JC reiterated that there is and has been a complete bankruptcy in the culturally repugnant behavior „doctrine” towards Poles.
Parochial red supporters deemed JC could be a threat. Lithuanian Soviet papers started their name-calling, lies and distortions against JC. Bias was documented in numerous pertinent media. His comments were taken out of text. JC’s thoughts were misrepresented. J. Ciechanowicz was called a nationalist. He was removed from his position as a Dean in a school of higher education. After yeas as a recognized scholar, it was discovered that Ciechanowicz was „incompetent”. He became a topic of Party discussions. The Rt. wing nationalist Lithuanian Sajudis press was part of the modus operandi against human rights hero Ciechanowicz.
In a primitive media environment, attacks were leveled – incredibly – against Jan Ciechanowicz „as a person!” A Ms. I. Szimelionis, a journalist, indicated that a Polish kid hit a Lithuanian child. She tried to implicate Ciechanowicz! Primitives suggested that ethnic activist JC be stopped in all his efforts as a human rights advocate. A process of disinformation became the soul of pathological lies against JC.
Primitives feared Ciechanowicz might unite Poles, Byelorussians, Ukrainians and Lithuanians. A political machine eradicated his access to media (and replies!).
Still, JC became more popular among those seeking European brotherhood. A Prof. Griszki wrote in a Lithuanian language weekly that it would be hell „if the West knew what’s going on here...”
Others joined the growing band wagon of truth. Statements demonstrated that Ciechanowicz was right (Stalinism was over); mainly, not only Poles but Byelorussians and Ukrainians had every right to their heritage.
Because Poles represented 80% of Wilnoland – despite alien colonization – masses thought they should have their own schools, etc. At this writing every discriminating deed possible is being implemented against Ciechanowicz.
Can you imagine a state apparatus attacking an individual? How would you feel if you were the daily object of media insults?
According to JC, under the Stalinist regime, which is not fully dead, the Poles were third rate citizens: „We were discriminated against especially in the realms of language, education and culture. Just think, there are at least three million Poles in the Soviet Union without an all Polish newspaper!” The opportunity of „poles entering the university system are nearly non-existent. Do you know why Polish children in theSoviet Union bave little inclination to attend Polish classes? The answer is quite simple. After completing a school, a Polish child has practically no chance of completing higher education.”
To comprehend why JC is hated, we will present some of his perceptions. Remember Prof. Ciechanowicz is a man who believes in a common European home.
Jan, one of the few men who has put his head on the red chopping block to defend Byelorussian and Ukrainian rights, looked at me and stated that” ... perestroika has given mankind hope.” When I asked about meterial gains, JC emphasized that the economic condition has deteriorated. „On the other hand, we can now at least protest and speak out in public.”
When I noted that the partybureaucratic apparatus appears to be unfavorably disposed towards Poles, Ciechanowicz referred to the several hundred thousand Poles in Byelorussia „without a single school”. As he looked at one of my articles about the Lyczakowski necropolis, he stated: „Documentation demonstrates that a destruction of superb Polish cemeteries is sommonplace”. Jan went on and on aboutthe desecration of the Holy Hill Cementery in Minsk. He told me that I did not mention in my dissertations that tombstones from Polish cemeteries have been stolen „for use as building material”.
Ciechanowicz is a man of wit. One could tell he’s a vet of many wars. He was careful with his usage of words: „We Poles have an absolute positive attitude towards Lithuanians standing steadfast in defense of their national identity. We would like to support them even more if it weren’t for state attitudes towards our culture. All of a sudden it turns out that we are the main enemies!”
One fellow interrupted us and spoke of strong anti-Polish accents in the meetings of Sajudis (the leading Lithuanian political party). Another asked if the West knew about members of Sajudis demanding „that Polish children not be allowed to study abroad!” Young people emphatically noted that Sajudis is a chauvinist neo-nazi-type association. „It elicits filthy anti-Slavic declarations.”
Human Rights Activist Ciechanowicz wants to create autonomous districts for Poles in Lithuania, Byelorussia, the Ukraine and in Kazakhstan „and perhaps even in the Russian Federal Republik.” He continues by indicating there’s need for more cooperation and interaction. Our large multi-thousand Polish communities should have cultural autonomous territorial rights. It is a first step towards society achieving real equality.” He also stated that „there must be more religious freedom.”
He continued: „Yes, the Poles from Wilno are very hard working but for 50 years they have been dominated. We receive half the state subsidies allotted to Lithuanian areas for social development of similar size. The number of Poles with higher education is seven times lower than the figure for Lits! These are frightening proportions, the effects of a conscious policy from the state apparatus. We needPolish language magazines, papers, publications, books, normal radio and TV programs... because of our large numbers. We don’t want to be either enemies or slaves but we are deprived of everything as a nationality. We are simply a labour force. The fact is, for decydes we have been living in a totalitarian state. The political regime has discriminated against Poles, the Volga Germans and others. We want Polish theatres, and contact with the World Polish Community...”
It was easy to se why JC was recently elected to the Soviet Parliament. He’s the greatest human rights advocate in the USSr. He’s a symbol of potential.”
Niektóre zdania tego artykułu nie zupełnie odpowiadały rzeczywistości, ale ich autorem był człowiek o wyjątkowej energii i inteligencji, jak też wierny patriota mocno wspomagający emancypacyjny ruch polski na terenie byłego ZSRR.

* * *

Czerwony Sztandar”, 24 stycznia 1990:

Echa wystąpień Deputowanych Ludowych ZSRR:
28 grudnia ub. r. gazeta „Sowietskaja Litwa” i „Czerwony Sztandar” opublikowały przemówienia parlamentarzystów od Litwy K. Motieki i J. Ciechanowicza wygłoszone na II Zjeździe Deputowanych Ludowych ZSRR. Jako echo na te publikacje do naszejredakcji przyniósł list kierownik laboratorium kartografii Uniwersytetu Wileńskiego P. Gauczas, w którym ustosunkował się do wystąpienia J. Ciechanowicza.
Dopóki szła praca nad tekstem, na początku br. w nr 4 gazety rejonowej „Przyjaźń” ukazała się publikacja P. Gauczasa pt. Ilu jest Polaków na Wileńszczyźnie oraz w nr 8 gazety „Sowietskaja Litwa” artykuł tegoż autora Czy Ciechanowicz myli się?
Kierując się zasadą pluralizmu zdań publikujemy artykuł P. Gauczasa skierowany i do naszej redakcji oraz odpowiedzi deputowanego ludowego ZSRR Jana Ciechanowicza na zarzuty P. Gauczasa, a także na uwagi deputowanego ludowego ZSRR K. Motieki, wypowiedziane przez niego podczas ostatnich obrad parlamentu naszej republiki.

Ilu Polaków mieszka na Wileńszczyźnie?
Przemówienie deputowanego ludowego ZSRR J. Ciechanowicza na II Zjeździe Deputowanych Ludowych ZSRR wzbudziło we mnie, mówiąc delikatnie, zdumienie. Szanowny deputowany wypowiedział w nim wiele złośliwych słów o republice, którą reprezentuje, gdzie Polakom stworzono lepsze warunki niż w jakiejkolwiek innej republice związkowej. Nie dyskutując z powodu wielu „oskarżeń” pod adresem rządu Litwy, działaczy litewskich (ich uzasadnienie powinni ocenić specjaliści), chcę tylko zatrzymać się nad zdaniem: „A przecież Polacy stanowią około 80 proc. mieszkańców Wileńszczyzny” („Sowietskaja Litwa” i „Czerwony Sztandar” (28.XII.1989 r.), Skąd takie dane? Może J. Ciechanowicz posługiwał się danymi spisów, jakie przed wojną przeprowadzały polskie władze okupacyjne? Niestety, rachmistrze spisowi Piłsudskiego mimo to, że bardzo się starali, nie znaleźli tylu Polaków na Wileńszczyźnie; według danych spisu ludności 1931 r. jako Polaków (a raczej ludzi z polskim językiem ojczystym) zapisano 67 proc. mieszkańców tego regionu.
Nietrudno jest wyjaśnić, jakie terytorium zajmuje Wileńszczyzna. W tomie 4 Encyklopedii Litwy Radzieckiej (V, 1988, str. 534) wyraźnie napisano, że Wileńszczyzna to „południowo-wschodnia część Litwy okupowana w okresie X.1920 – IX.1939 przez Polskę, (...) którą ZSRR w 1939 i 1940 r. przekazał Litwie”. Obecnie wchodzą do niej: stolica republiki Wilno, rejony wileński i solecznicki w całości, rejony święciański i ignaliński prawie w całości, wschodnia część rejonu trockiego, południowa (większa) część rejonu wareńskiego, ponadto brzegi rejonów szyrwinckiego, moleckiego i zarasajskiego (po jednej lub dwie apilinki). Na terytoriumtym według wstępnych danych spisu ludności w 1989 r. mieszkało około 920 tys. osób, z tego prawie dwie trzecie skupiona jest w Wilnie.

Polacy na Wileńszczyźnie stanowią nie 80 proc., jak twierdzi J. Ciechanowicz, a 26 proc. Tylko w rejonie solecznickim jest około 80 proc. tych, którzy zapisali się jako Polacy. W rejonie wileńskim stanowią oni 63 proc., we wschodniej części rejonu trockiego – 36 proc., w rejonie święciańskim – 29 proc., zaś w rejonie ignalińskim i wareńskim (w granicach Wileńszczyzny), blisko 8 proc. Prawie połowa Polaków mieszka w Wilnie, jednakże stanowią oni tam tylko 19 proc. ogółu mieszkańców. Zasługuje na uwagę fakt, że tylko liczba Litwinów mieszkających w Wilnie jest znacznie większa od liczby Polaków w całej Wileńszczyźnie (i w ogóle na Litwie). Wspomniany deputowany ludowy ZSRR, przez „pomyłkę” procent Polaków pomnożył z górą trzykrotnie. Jednakże czy naprawdę przez pomyłkę i czy nie za często „myli się”? Można omylić się o jeden lub dwa procenty, ale nie zwiększyć o całe 54 proc. Mógłby przynajmniej zatelefonować do Komitetu Statystycznego Litwy i udokładnić. Niewątpliwie, że specjalnie stosuje tendencyjne liczby: w ten sposób „uzasadnia” realizowanie swych celów. I nie jest to pojedynczy wypadek. Prócz tego treść jego przemówienia pogłębia niezgodę między Litwinami i Polakami litewskimi. Deputowanemu nie przysparza to chluby.
Bądźcie uprzejmy, szanowny J. Ciechanowiczu, wyjaśnić w prasie swym wyborcom, dlaczego wprowadzacie w błąd deputowanych ludowych ZSRR, mieszkańców całego kraju i swej republiki.
Petras Gauczas,
kierownik laboratorium
kartografii Uniwersytetu
Wileńskiego”

Na ten list prasowy Litwina udzieliłem następującej odpowiedzi:

Słów kilka o statystyce
Pojęcie „Wileńszczyzna” przez różnych autorów było i jest używane w kilku sensach. W znaczeniu historycznym tereny jej ogarniają nie tylko bliższe i dalsze okolice Wilna, ale i takie, wchodzące dziś w skład Białoruskiej SRR rejony, jak oszmiański, woronowski, ostrowiecki, iwjewski i in. Litewscy specjaliści w zasadzie zamykają tym pojęciem w całości takie rejony obecnej Lit. SRR, jak wileński, solecznicki, trocki, szyrwincki, święciański, molecki i ignaliński, a to już zmienia obraz demograficzny. Inni (w ich liczbie i autor tych słów) przez Wileńszczyznę rozumieją w całości rejony wileński i solecznicki, a także graniczące z nimi części rejonów święciańskiego, trockiego, szyrwinckiego, na których Polacy od stuleci stanowią większość ludności.
Publikowane dane o tej większości zależały często nie tylko od faktycznego stanu rzeczy, ale i od dobrej lub złej woli samych fachowców od statystyki. Tak np. spis ludności 1897 r. w powiecie oszmiańskim wykazał (zgodnie z intencjami statystyków carskich) tylko 1,7 proc. Polaków, w sokólskim – 1,2 proc., w wileńskim – 12,6 proc. Prawie cała reszta to mieli być Żydzi, Białorusini i Rosjanie. W związku z tym cynicznie przez urzędników rosyjskich sfałszowanym spisem, Hipolit Korwin-Milewski wypowiedział głośne zdanie: „Trzeba być trzy razy Polakiem i z niezwykłą mocą umieć stwierdzić swą narodowość, by za takiego zostać uznanym w statystykach rosyjskich”. Po wyzwoleniu okazało się, że wszystkie te „dane statystyczne” są 5-20-krotnym fałszerstwem na niekorzyść ludności polskiej.
W 1916 roku okupujący te tereny Niemcy ze zwykłą sobie skrupulatnością przeprowadzili spis ludności w Wilnie i chociaż bardzo nie lubili Polaków, stwierdzili, że ludność tego miasta składa się z Polaków w 54 proc., Żydów – 41 proc., Litwinów – 2,1 proc.
Spis z 1931 roku wykazał, że w mieście tym Polacy stanowią 65,9 proc. ludności, Żydzi – 28,4 proc., Rosjanie – 3,7 proc., Litwini – razem z Niemcami i Białorusinami stanowili 2 proc. mieszkańców miasta.
Według tegoż spisu w 1931 r. spośród 1.275 tys. mieszkańców Wileńszczyzny, jako całości, Polacy stanowili 59,6 proc. (761 tys.), Białorusini 22,6 proc. (289 tys.), Żydzi 8,4 proc. (108 tys.). Litwini 5 proc. (66 tys.).
W latach 1939/40, jak podaje ks. prof. Tadeusz Krahel, z archidiecezji wileńskiej wywieziono w głąb Rosji lub zabito 485 tys. Polaków. Toteż amerykański uczony litewskiego pochodzenia Leonas Sabaliunas pisze, że w 1940 roku strukturademograficzna Wileńszczyzny (bez terenów oddanych Białorusi) wyglądała następująco: Polacy – 321,7 tys. osób, Żydzi – 107,6 tys., Białorusini – 75,2 tys., Litwini – 31,3 tys., Rosjanie – 9,9 tys.
W czasie II wojny światowej wymordowani zostali praktycznie wszyscy Żydzi wileńscy. Wyginęły dalsze dziesiątki tysięcy Polaków i Białorusinów... Późniejsze deportacje przyczyniły się do dalszej zmiany struktury demograficznej, podobnie jak powojenne systematyczne osiedlanie na tych terenach ludności niepolskiej, zwożonej tu z Litwy etnicznej i Rosji. Mimo nasilenia tego procesu, według posiadanych przeze mnie oficjalnych danych sprzed roku, obecnie Polacy stanowią około 68 proc. mieszkańców rejonu wileńskiego, 82 proc. – solecznickiego, znaczną większość wschodniej części rejonu trockiego, a także części szyrwinckiego i święciańskiego. Te tereny z przeważającą zwarcie rozmieszczoną polską większością i stanowią – w moim pojęciu WIleńszczyznę.
Najprawdopodobniej proporcje te ulegną w najbliższym czasie dalszej zmianie na niekorzyść rdzennej ludności polskiej poprzez wzmożoną kolonizację tych terenów przez napływową ludność litewską.
Do zmniejszenia odsetka Polaków na Wileńszczyźnie prowadzi m.in. nieustający proces półprzymusowej rusyfikacji oraz większa umieralność miejscowych mieszkańców na skutek polityki socjalnego upośledzania tych terenów, w tym – zacofanego systemu ochrony zdrowotnej.

P.S. Co zaś do obrażania kogokolwiek, to nikt nikogo tak nie obraża, jak człowiek sam siebie przez własne wątpliwe postępowanie, w tym kłamstwo.
Jan Ciechanowicz,
deputowany ludowy ZSRR”.
Czerwony Sztandar”, 16.01.1990 r.

* * *

Z tego rodzaju przejawami obłudy i antypolskiego cynizmu niektórych lietuviskich polityków przyszło walczyć po wielokroć. Oto jedna z moich ripost.

Unikajmy insynuacji
Na szesnastej sesji Rady Najwyższej Litewskiej SRR jedenastej kadencji (15.I.1990) Kazimieras Motieka, członek Prezydium Rady Najwyższej Litewskiej SRR i jeden z liderów Sajudisu w swym przemówieniu „O nadzorze konstytucyjnym w Związku SRR” („Czerwony Sztandar”, 18.I.1990) użył m.in. sformułowania: „Czyżbyśmy my – deputowani ludowi ZSRR z ramienia Litwy – nie widzieli, jak po rozmowie z Michaiłem Gorbaczowem dwa nasi innojęzyczni deputowani nieproszeni podążyli za nim, po czym jeden z nich z trybuny Zjazdu dosłownie „krakał” i prosił o ratunek Moskwę, bo ponoć na Litwie powszechnie się łamie prawa radzieckich Polaków?”
Nietrudno z tej wypowiedzi wywnioskować, jakich „innojęzycznych” deputowanych ma na myśli Motieka. Ponieważ zacytowane zdanie wprowadza w błąd opinię publiczną, oświadczam:
1. Po spotkaniu delegacji Litwy z M. Gorbaczowem udaliśmy się z A. Brodawskim nie „za nim”, lecz do wyjścia. Na II Zjeździe Deputowanych Ludowych ZSRR ani z prezydentem ZSRR nie rozmawialiśmy, ani nawet nie zamierzaliśmy rozmawiać, gdyż już na I forum przekonaliśmy się jednoznacznie, że z tej strony Polacy zamieszkali w ZSRR na poparcie liczyć nie mogą. To litewscy deputowani ludowi niezmordowanie blokowali wszelkie propolskie poczynania kilku posłów.
2. Szanujący się członek parlamentu, a tym bardziej członek jego prezydium, nie powinien publicznie używać takich wyrazów, jak „krakał” na określenie wypowiedzi, które mu się mogą najbardziej nawet nie podobać, bo takimi sformułowaniami nietylko wystawia złe świadectwo swemu wychowaniu, ale i narusza zasady etykiety parlamentarnej, obraża wszystkich biorących udział w posiedzeniu.
3. W swym przemówieniu nie prosiłem Moskwy o ratunek. Możemy liczyć tylko na siebie. Dałem natomiast wyraz oburzeniu z powodu antypolskiej polityki od wielu lat prowadzonej przez biurokratów zarówno Moskwy, jak i Litwy. Co do tego zresztą, to ani Motieka, ani Gorbaczow, ani nikt inny wątpliwości mieć nie powinni: o krytycznej sytuacji Polaków w ZSRR mówiłem, mówię i będę mówić przy każdej sposobności; każdą niegodziwość w stosunku do nas demaskować będę w prasie światowej; aż wreszcie antypolscy „działacze” zrozumieją, że ich „polityka” jest krótkowzroczna.
Jan Ciechanowicz
deputowany ludowy ZSRR”

* * *

Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza” (Londyn), 25 stycznia 1990:

Wieści z Kresów Wschodnich RP
– Jan Ciechanowicz, wiceprzewodniczący Związku Polaków na Litwie, deputowany do Rady Najwyższej ZSRS z Wilna, po raz kolejny publicznie – na łamach „Czerwonego Sztandaru” – zaprotestował przeciwko fałszowaniu „sowieckich statystyk narodowościowych”. Fałszerstwa uderzają zawsze, dziwnym trafem, w Polaków. Autor pisze m.in.:
„Staraja piesenka na nowyj ład” – powiadają Rosjanie, gdy chcą zadrwić z kogoś, kto popełnia stare oszustwa pod nowym szyldem. Porzekadło to przypomniało mi się, gdy zapoznałem się ze statystyką zamieszczoną w poczytnym tygodniku „Argumenty i Fakty”. Dowiedziałem się z tego materiału, że do roku 1953 zesłano przymusowo w ZSRR do miejsc specjalnego osiedlenia 1.224.931 Niemców, 316.717 Czeczeńców, 81.158 Litwinów, 81.475 Kałmuków, 39.279 Łotyszów itd. Z napięciem brnąłem przez tekst, by się dowiedzieć ostatecznie, ilu też wysiedlono moich rodaków. I oto dowiaduję się: 4.520 „andersowców” i 36.045 Polaków! Zwróćmy uwagę, jak dokładne jest kłamstwo, sprecyzowane do kilku nawet osób. Obliczone jest widocznie na naiwnych, którzy tak sumiennie wycezelowanemu fałszerstwu po prostu nie będą w stanie się oprzeć (...) Statystyka „Argumentów i Faktów” budzi tylko smutek: również w okresie pierestrojki śpiewa się o nas i dla nas fałszywe piosenki.
I nie jest to fakt odosobniony. „Izwiestia” podają skład KPZR według narodowości, wyliczają po paręset osób liczące grupy komunistów, należących do małych narodów północy ZSRR, ale całkowicie przemilczają istnienie kilkudziesięciutysięcy Polaków, członków KPZR. (...) Niestety, nadal aktualne są słowa Hipolita Korwina-Milewskiego, wypowiedziane jeszcze w 1913 roku: „Trzeba być trzy razy Polakiem i z niezwykłą mocą umieć stwierdzić swą narodowość, by za takiego zostać uznanym w statystykach rosyjskich...”
Ryszard Czarnecki

Czerwony Sztandar”, 27 stycznia 1990:

Widzę ich w Parlamencie
Słusznie zauważył Zbigniew Łyndo („Cz.Sz.” z 4 stycznia), że skoro Polacy nie mają zagwarantowanej kwoty deputowanych w Radzie Najwyższej republiki, to niech przynajmniej wśród tych nielicznych, którzy zostaną wybrani, znajdą się ludzie, którym ufamy, którzy udowodnili, że potrafią nas reprezentować. Szkoda, że wśród kandydatów – Polaków nie znalazło się Jana Ciechanowicza oraz doskonałego znawcy Wilna i Wileńszczyzny, pedagoga, dyrektora Mejszagolskiej Szkoły Średniej Edwarda Jaszczanina.
Halina Bobnis
Wilno”

* * *

W lutym 1990 otrzymałem zaproszenie do wygłoszenia cyklu wykładów na University of Aberdeen w Szkocji. Kierownictwo Katedry Filozofii Instytutu Pedagogicznego nie tylko odmówiło oddelegowania mnie do Wielkiej Brytanii, ale też zagroziło, że jeśli udam się tam własnym kosztem i przerwę na jakiś czas zajęcia ze studentami, zostanę zwolniony w trybie natychmiastowym za zaniedbanie obowiązków służbowych. Zrezygnowałem z wyjazdu, także ze względu na bezpieczeństwo żony i dzieci, gdyż pogróżki telefoniczne przybrały na częstotliwości.

* * *

Na początku lutego zatelefonował do mnie pan Algimantas Czekuolis, wieloletni sowiecki dyplomata, pisarz, redaktor naczelny tygodnika „Gimtasis Kraštas” (KrajOjczysty) i poprosił mnie o wypowiedź na temat: Jak się czuje Polak na Litwie? Zgodziłem się i w ciągu jednego wieczoru napisałem siedem stron, które też przekazałem nazajutrz do wymienionej redakcji. Widziałem, że reżim zaczyna naprawdę nieco popuszczać cugle, że żelazny uścisk autorytaryzmu zaczyna się rozluźniać. Chodziło więc o jak najrychlejsze porozumienie i pojednanie między Polakami a Litwinami, jako grupami etnicznymi żywotnie zainteresowanymi w zrzuceniu pęt okupacji, by w odpowiedniej chwili bez przepychanek stanąć ramię w ramię przeciwko próbom ponownego nałożenia obroży na nasze narody. Niemal instynktownie postanowiłem napisać tekst bezwzględnie prolitewski, by wywołał on odpowiednio podobnie życzliwy odruch w stosunku do nas ze strony Litwinów. Oto tekst zamieszczony w „Gimtasis Kraštas” pt. „Kaip jaučiasi lenkas Lietuvoje?”:

„Jak się czuje Polak na Litwie?
Jak się czuje Polak w Litwie? – Prawie dokładnie tak samo, jak Litwin. Czyli rożnie. Bywa lepiej, a bywa i gorzej. Trudno o entuzjastyczny stan ducha u ludzi, którzy tłuczą się po kolejkach, na mieszkanie czekają 10 lat itd. Trudno też być zadowolonym z faktu, że w Litwie trzeba się uganiać po księgarniach, by nabyć utwory Maironisa, Baranauskasa czy kogoś z innych wybitnych twórców litewskich. Podobnież Polak litewski z trudem (i tylko za nienormalnie wysoką cenę) nabyć może dzieła Mickiewicza czy Słowackiego. Takie nonsensy – które zresztą nie jest trudno zmienić – nie ułatwiają życia. Można powiedzieć, że są to drobne sprawy, ale przecież życie się składa właśnie z drobnych spraw i, jak wiadomo, „z małego buduje się wielkie”...
Lecz żarty na bok. Gdy redakcja „Gimtasis Kraštas” pyta mnie, jednego z około 280 tysięcy Polaków litewskich, „jak się czuje Polak na Litwie”, to ma widocznie na myśli to, jak się czuje tu Polak właśnie jako Polak. A to już sprawa odrębna.
W artykule prasowym niemożliwe byłoby ująć całość tej nieprostej i niejednoznacznej sprawy, pozostaje więc wypowiedzieć po prostu kilka luźnych spostrzeżeń, które w jakimś stopniu odzwierciedlałyby położenie całości...
Będę szczery, za największe bodaj osiągnięcie okresu radzieckiej władzy w naszej republice uważam nie powszechny dobrobyt materialny (choć i on jest ogromnie ważny), lecz to, że zadała ta władza druzgocący cios nacjonalizmowi, temu duchowemu syfilisowi ludzkości. Także i Litwini, mieszkając i pracując ramię w ramię z wileńskimi Polakami, spostrzegli, ze Polacy to nie są jacyś „pusżmones” z rogami na łbie czy „lenkiškos ropušes”, lecz zwykli ludzie, którzy nic złego Litwie nie życzą i mają nader łagodne usposobienie. Podobnież i Polacy na co dzień i dawno już się przekonali, że Litwini to wcale nie uparte „chamy z czarnym podniebieniem”, a kulturalni, sympatyczni ludzie. To „przetarcie oczu” jest ogromnym osiągnięciem naszych narodowości. Co prawda, zdarza się jeszcze temu czy innemu Polakowi czy Litwinowi strzelić głupstwo, lecz jednak coraz bardziej cechuje nas postawa rozumna, uniwersalistyczno-humanistyczna, a tępy, ograniczony nacjonalizm staje się wyłącznym „światopoglądem” tylko li chronicznych alkoholików i starych panien, czyli ludzi, u których wady organiczne warunkują zmiany patologiczne w psychice...
Mieszkając obok siebie Litwini i Polacy nieco się zmieniają pod względem charakterologicznym; pierwsi stają się bardziej ruchliwi i otwarci, drudzy jakby odkrywają w sobie pewną skłonność do samodyscypliny i większej konsekwentności w działaniu. Może zresztą to mi się tylko tak wydaje...
Niekiedy zdarzy się wśród Polaków wileńskich usłyszeć skargę, że oto jakoby szef Litwin czepia się bez powodu do podwładnego Polaka. Traktuję takie słowa sceptycznie. Bo na kogo ma się skarżyć pracownik Litwin, któremu „dogryza” szef – Litwin? A czyż sami Polacy nie „trują” się nawzajem i w pracy i poza nią? Wydaje mi się, że chodzi tu nie o narodowość a tym bardziej nie o szykany powodowane różnicami narodowościowymi. Pomijam przypadki, gdy „przyczepkami szefa” nazywamy po prostu jego chęć zmuszenia nas do dobrej pracy. Chodzi w takich sytuacjach nie o narodowość szefa, lecz o jego kulturę, a z tą, niestety, bywa rożnie. Ale to nie ma nic wspólnego z kwestią narodową. Ja np. jestem jedynym Polakiem u siebie na wydziale filozofii i etyki Wileńskiego Państwowego Instytutu Pedagogicznego. Za wiele lat pracy nie spotkał mnie ze strony kolegów – Litwinów, czy kierownictwa Instytutu najmniejszy nawet nieprzyjazny gest. Wręcz odwrotnie, odnoszę wrażenie, iż traktują oni mnie ze szczególnym taktem. Nie dziwię się im, są ludźmi wysokiej kultury, wykształceni, mądrzy, ludzcy. Podobnie jak mi nigdy nie przyjdzie do głowy nie lubić kogoś tylko dlatego, że należy do tej czy innej nacji, tak i oni nie czynią mi nic złego z powodu mej narodowości, a ponieważ staram się pracować sumiennie, nikt mnie nie „rusza”. Ludzie porządni zawsze znajdą wspólny język, to tylko głupcy i dranie szukają ciągle pretekstu do podziałów, wygryzania się i wzajemnego szkodzenia sobie. Przy tym – niezależnie od narodowości.
Zdarza się jeszcze niekiedy usłyszeć jakieś narzekania wzajemne Polaków na Litwinów i odwrotnie. Jeśli chodzi o Polaków, to uważam podobne ględzenie za przejaw wodogłowia umysłowego, moralnego i politycznego. Od wielu stuleci mieszka na Litwie polska mniejszość, i (pomijając najwcześniejszy okres pogański, kiedy rożnie się Polakom tu wiodło – jedni byli niewolnikami, inni zaś najbliższymi powiernikami książąt litewskich (np. Witold Wielki doskonale znał język polski i jeszcze w okresie pogańskim chętnie otaczał się polskimi doradcami) – oraz krótki okres okupacji hitlerowskiej, gdy pewną ilość Litwinów zmuszono służyć interesom Niemiec faszystowskich), zawsze Polaków na ziemi litewskiej traktowano po ludzku, tworząc możliwość nie tylko służenia nowej ojczyźnie, ale i rozwijania własnych zdolności i kultury. Było to normalne zjawisko, gdyż polskie Podlasie przez kilka stuleci wchodziło w skład Wielkiego Księstwa Litewskiego, a Polacy stamtąd mieli rozwinięte poczucie litewskiego patriotyzmu państwowego...
Czyż nie jest to świadectwem ogromnej kultury politycznej, panującej w byłym Wielkim Księstwie, że stolica Litwy Wilno przez około cztery stulecia była ośrodkiem nie tylko litewskiej, ale i polskiej kultury? A lata po drugiej wojnie światowej sprawiły, że w Litwie Polacy swobodnie używają publicznie swego języka i nigdy nie spotyka ich z tego powodu jakaś przykrość; są przez swych sąsiadów litewskich traktowani wyrozumiale i życzliwie. W ogóle mnie, jako Polaka, ciągle przyjemnie zaskakuje tadziwna litewska kultura w stosunku do miejscowych Polaków. Tylko naród o wielkiej kulturze zdolny jest zdobyć się na taką postawę wobec sąsiada, w stosunkach z którym – niestety – nie zabrakło i zdarzeń niedobrych.
Niekiedy różnym półnaukowcom zdarza się powiedzieć, że Litwini to naród chłopski; ja uważam, że Litwini to naród arystokratyczny, – w najlepszym tego słowa znaczeniu, nie w sensie klasowym, lecz w sensie moralnym; arystokratyczny, gdyż szlachetny, poważny, obdarzony duchową elegancją, życzliwy, mający wysoko rozwinięte poczucie godności i dlatego szanujący godność innych ludzi.
Pewnie, Polacy na Litwie mają też i swoje specyficzne trudności, życie, jak to życie, wszędzie jest trudne, i nikt nie daje nam prawa oczekiwać, że oto wszystko otrzymamy gotowe „na talerzyku”.
Do rzeczywistych zaniedbań, które trzeba by naprawić, zaliczyłbym dwie sprawy: 1. Prawie zupełny brak edytorstwa w języku polskim, pomijając druk podręczników. W Wilnie i na Wileńszczyźnie mieszka kilkadziesiąt ludzi pióra, piszących po polsku, że wymienię tu chociażby imiona A Sokołowskiego, M. Stempkowskiej, H. Mażula, A. Rybałko, W. Piotrowicza, Z. Maciejewskiego. Każdy z tych poetów mógłby natychmiast przekazać zainteresowanemu wydawnictwu materiały, z których można by wydać tomik wcale niezłych wierszy. Lecz nikt z nich nawet nie odważa się do wydawnictwa zwrócić. I nie bez racji. Opowiem o własnym doświadczeniu w tym względzie. Otóż w roku 1987 kaunaskie wydawnictwo „Šviesa” wydrukowało nieduży tom moich szkiców literacko-historycznych „W kręgu postępowych tradycji”. Ale musiałem z redaktorami „współpracować” nad tymi 150 stronicami ponad sześć lat! I nie chodziło o to, że pierwotny tekst był zbyt zły językowo czy ideowo... Wreszcie książeczkę wydano w nakładzie 1 tysiąca egz., który wykupiony został w ciągu dokładnie 20 dni w wileńskiej księgarni „Draugysté”, a wielu chętnych musiało odejść „z kwitkiem”. Ten ostatni fakt świadczy, że istnieje jednak znaczne zapotrzebowanie na nasze polskojęzyczne książki. A ich nie ma. Ja, powiedzmy, mam gotowy maszynopis popularnonaukowych esejów historycznych o pracy naukowców polskiego pochodzenia w szkolnictwie litewskim (XVI-XIX w.), ale nie odważam się z tym zwrócić do żadnego wydawnictwa. Wiem, że byłaby to potrzebna i niezła chyba książka o dobrym sąsiedztwie i współpracy naszych narodów na przestrzeni czterech stuleci, ale wiem też, że odmówią mi jej wydania. No bo jak mogę myśleć inaczej, skoro np. po trzech dniach od wysłania z Wilna (a więc nawet nie czytając) zwrócono mi (z odmową) z Kaunasu maszynopis, w którym znajdował się obszerny wybór doskonałych aforyzmów Vytautasa Karaliusa w moim (autoryzowanym) tłumaczeniu z języka litewskiego na polski? „Motywacja” odmowy była czysto formalna.
I nie ma na to rady. Warto chyba wykorzystać liczną już inteligencję polskiego pochodzenia z Wilna i okolic w celach popularyzacji pięknych osiągnięć literaturylitewskiej w Polsce. Ja wiem, że w PRL istnieje ogromny „głód” na wszystko, co jest związane z Litwą. Książki pisarzy litewskich znikają w Polsce z półek księgarskich szybciej niż francuskich, momentalnie, i ich ciągle brak. A dlaczegoż to Litwa nie chce popularyzować swych wielkich w tej dziedzinie osiągnięć? Można sprawę zorganizować tu, na miejscu, przy tym w taki sposób, że będzie się miało nie tylko sławę i chwałę u sąsiadów, ale i niemałe dochody finansowe. Jak na razie wygląda, że sprawa ta mało kogo interesuje, bo to co się niemrawo robi, jest niczym w porównaniu z potencjalnymi wewnętrznymi możliwościami.
I kwestia druga, to założenie w Wilnie jakiegoś polskiego towarzystwa społeczno-kulturalnego z własnym miesięcznikiem czy kwartalnikiem. Mogłaby to być organizacja nie tylko troszcząca się o specyficzne potrzeby kulturalne polskojęzycznej ludności Litwy, ale i dbająca o odpowiednie kształtowanie oblicza ideowego, duchowego tejże ludności. Jak na razie nikt nie chce tą sprawą się zająć. A przecież władze mogłyby ją załatwić dosłownie w ciągu kilku miesięcy. Niestety, i tu okres zastoju się nie skończył, i nic nie wskazuje, że w ogóle kiedyś się skończy. Przez całe dziesięciolecia drepcząc bezmyślnie w miejscu, wydeptaliśmy już tak głęboki dołek, że po prostu nie jesteśmy w stanie z niego się wydobyć. Oczywiście, są tego stanu rzeczy i „obiektywne” uwarunkowania; ciągle wśród studentów (a więc i wśród inteligencji naukowej, twórczej i in.) liczba osób pochodzenia polskiego jest znacznie niższa niż procentowy udział Polaków w ludności republiki.
Mimo pewnych kłopotów, uważam, że nigdzie poza granicami Polski Polacy nie są dziś traktowani tak życzliwie i rzetelnie jak w Litwie. Mają tu swe szkoły, audycje radiowe, zespoły amatorskie, mogą czytać polską prasę i literaturę. (Dla porównania: w sąsiedniej Białorusi mieszka dwukrotnie więcej Polaków, ale nie mają oni tam nic z tego, co zagwarantowała nam Litwa). Oczywiście, życie nigdy nie bywa idyllą, wszędzie trzeba walczyć o miejsce pod słońcem, ale to już inna kwestia. Od wielu stuleci ludność polskiego pochodzenia stanowiła pewien, względnie nieduży, ale zauważalny jednak, odsetek ludności Litwy i zawsze starała się w miarę swych sił i zdolności wiernie służyć Krajowi nad Niemnem. Dlatego też w sercu każdego uczciwego Polaka tli się ciepła iskierka szacunku i miłości do Litwy. W sercach zaś Polaków litewskich – jak u Adama Mickiewicza – miłość ta nie jest bodaj mniejsza niż w sercach samych rodowitych Litwinów. W każdym bądź razie o sobie mogę to stwierdzić z całą szczerością, jak również to, iż – jako Polak – czuję się w Litwie pełnowartościowym obywatelem i człowiekiem.”

Łatwo zauważyć, że niektóre twierdzenia tego tekstu są aż nazbyt pozytywne, zrobione niejako „na wyrost”. Cóż, miałem dobre intencje, a w myśl zasady psychologicznej „wyrównania postaw” miałem nadzieję, że zaczynając od kurtuazyjnych gestów werbalnych, krok po kroku dojdziemy do szczerego pojednania i zbliżenia. Ale... Nie mogłem wiedzieć, że także te dobre chęci prowadzą do piekła. Nie wiedziałem jeszcze, że psychika Litwino-Żmudzinów stanowi pod pewnymi względami zupełne przeciwieństwo psychiki polskiej, że np. na życzliwość odpowiada gburowatą agresją. Jakież było moje zaskoczenie, gdy nazajutrz po opublikowaniu artykułu zarówno do redakcji „G.K.”, jak i do mnie rozdzwoniły się telefony, a wibrujące nienawiścią głosy chrypiały o moim „polskim nacjonalizmie”, o mojej „pogardzie do Litwy”, o moim „zakłamywaniu dziejów”, a nawet... o moim „obrażaniu kobiet, które z poważnych względów nie wyszły za mąż i nie mogą być porównywane z chronicznymi alkoholikami”... Co za burza, ile deputacji protestujących do rektora WPIP p. Jonasa Aničasa, skądinąd człowieka prawego i mądrego!... To wyglądało na zbiorowy obłęd: w radiu i telewizji, wypowiedzi pełne zdziwienia: „Jak taki polski faszysta i drań, jak Ciechanowicz, ma prawo oddychać powietrzem Litwy, jeść litewski chleb, a nawet pracować na wyższej uczelni?”... Za kraty go! – I ani jednego głosu sprzeciwu wobec tej haniebnej wrzawy, co bodaj było w całej tej historii najbardziej zasmucające...
Obserwowałem te parosksyzmy szału paranoidalnego i nie wierzyłem, że to nie sen, nie jakieś głupie nieporozumienie. Przecież nie mogą ludzie być aż tak potwornie głupi i prymitywni, aż tak przesiąknięci mizantropią i polonofobią, że nie mogą wprost, normalnie odczytać zwykłego tekstu prasowego, węsząc w nim jakieś ukryte, wrogie Litwie treści!...
Minęło parę miesięcy, wrzawa niby się nieco uspokoiła, ale pozostał głęboki niesmak, coś w rodzaju moralnego kaca.
Jednak wydawało mi się wciąż, że na fali gorbaczowowskiej „pierestrojki” i przybierania „ludzkiej twarzy” przez realny socjalizm uda się znormalizować i polsko-litewskie stosunki wewnątrz Republiki Litewskiej, dopiąć tego, by ludność polską przestano wreszcie spychać za opłotki życia politycznego, społecznego i kulturalnego. „Gimtasis Kraštas”(nr 15 (1100) jeszcze z 7-13 kwietnia 1988 opublikował moją utrzymaną w duchu litewsko-polskiej solidarności recenzję na kilka wydanych w Polsce książek o dziejach W. Ks. Litewskiego pt. „Lietuvos istorija lenku veikaluose”. Niby zajaśniało światełko w końcu tunelu... Niestety późniejsze zdarzenia wykazały iluzoryczność mych nadziei. Nawet na bezwzględnie prolitewską recenzję czytelnicy odreagowali listami, w których wyrażali swe niezadowolenie z powodu tego, iż, rzekomo, wynikało z niej, że tylko Polacy piszą książki o historii Litwy i że Polacy byli właściwymi twórcami kultury W. Ks. Litewskiego...
Próbowałem tę patologię dla siebie interpretować jako manipulacje prowokatorów KGB, usiłujących za wszelką cenę nie dopuścić do polsko-litewskiego pojednania... Ale czy ci naprawdę byliby aż tak głupi, by działać w tak prymitywny sposób? I dlaczego nikt z uczciwych Litwinów nie odreagował w sposób przyzwoity na to szaleństwo? Zacząłem wątpić o słuszności mej postawy litwomańskiej i przypominać ironiczne uwagi dawnego kolegi z „Czerwonego Sztandaru” R. Mieczkowskiego, który wielokroć bywał tajnym komisarzem z ramienia władz sowieckich przy rozmaitych litewskich wycieczkach za granicę, mawiał, że to jednak „chamski naród”, który wszelką uprzejmość, delikatność i kulturę stosunków międzyludzkich odbiera jako „słabość” i sygnał do ataku... Wciąż jednak chciałem wierzyć, że się nie myliłem, pisząc o duchowym arystokratyzmie Litwinów... Może dlatego, że spotkałem w swym życiu szereg bardzo dobrych i przyzwoitych osób należących do tego narodu.
Znalazło się jednak i jedno pozytywne „echo” na ten mój artykuł. Kwartalnik Litwinów amerykańskich „Lituanus”(nr 36-1, s. 90, Chicago 1990) zamieścił fragmenty dyskusji, w trakcie której jeden z najbardziej gorliwych wykonawców antypolskich dyspozycji Moskwy, redaktor naczelny jednego ze szczególnie polonofobskich pism na Litwie Algimantas Czekuolis powiedział: „Gimtasis Krasztas” published an article by J. Cechanovich, a Pole, in which, among other things, he said, that there is no other country except Poland where Poles are trated in a more humane manner than Lithuania”. Był to bardzo charakterystyczny przykład poziomu moralnego ludzi tego pokroju.[W 1997 roku prasa litewska doniosła, że A. Czekuolis był oficerem KGB. – J. C.]. Swoją koleją, często gościł on jako „honorowy gość” na łamach „Znad Wilii” i „Gazety Wyborczej”, gdzie przede wszystkim opluwał J. Ciechanowicza – nie przypadkowo...

* * *

The Polish Express”, 22 lutego 1990:

Serwis Agencji Wschodniej
Senator Jan Ciechanowicz na łamach wileńskiego „Czerwonego Sztandaru” kategorycznie zaprzeczył insynuacjom przedstawiciela Sajudisu wydając następujące oświadczenie: „Na II Zjeździe Deputowanych Ludowych ZSRR z Prezydentem ZSRR nie rozmawialiśmy, ani nawet nie zamierzaliśmy rozmawiać, gdyż już na I Zjeździe Polacy przekonali się, że z tej strony nie mogą na nic liczyć.” Fałszywe zarzuty przeciwko senatorowi Ciechanowiczowi wystawił przedstawiciel – Sajudisu K. Motieka – 15 I na posiedzeniu Republikańskiej Rady Najwyższej Litwy.
(Jest to kolejna insynuacja przez przedstawicieli Sajudisu przeciwko sen. J. Ciechanowiczowi. W Republice Litewskiej Polacy mają kłopoty z uzyskiwaniem paszportów na wyjazd za granicę. Jesienią 1989 r. nie zezwolono Zespołowi Wilia na tournee po USA i Kanadzie. Ogranicza się przyjazdy do Polaków na Wileńszczyznę. Czego zaś nie ma na Białorusi. Express Toronto).

Barbarzyństwo w Wilnie
W pierwszy dzień nowego roku grupa litewskich wyrostków wybiła szyby i zdemolowała gmach Wileńskiej Szkoły Średniej im. Adama Mickiewicza.
Po paru tygodniach milicja ujawniła też sprawców przewrócenia polskich pomników na cmentarzu na Antokolu w Wilnie. Byli to uczniowie, Litwini wychowani w duchu patologicznie antypolskim w tutejszych szkołach.
Czekamy teraz na wyrok. Nie należy spodziewać się niczego nadzwyczajnego, bo „litewscy wandale” pochodzą z wpływowych rodzin partyjno-sajudisowskich, a ci ludzie są zwykle poza prawem.
Sądzeni powinni być nie tylko ci wandale litewscy, ale ich rodzice i wychowawcy, bo ktoś im musiał nienawiść do kultury polskiej wpoić i jest za to odpowiedzialny.
Przedstawiciele społeczeństwa litewskiego i umizgujący się do Warszawy Sajudis nie przeprosił w imieniu Litwinów Polaków za to, co się stało.
Te przykłady świadczą zresztą o jednej sprawie, że Europa dziś kończy się nad Bugiem.
Serwis Prasowy Expressu – Wilno.”

* * *

Nasza Gazeta”, 25 lutego 1990:

Szanowna Redakcjo „Naszej Gazety”
Prosimy opublikować nasz list, który wspólnie opracowaliśmy na zebraniu naszego Koła. Chcemy wyrazić nasze ogromne oburzenie jak i nie mniejsze zmartwienie, które sprawił nam opublikowany w drugim numerze „Znad Wilii” artykuł wstępny pod tytułem „W czyim imieniu?”
Doprawdy, dziw bierze, że tak szanowani dotychczas ludzie, jakimi byli Cz. Okińczyc i R. Mieczkowski, mogli napisać to, co napisali. Nie będziemy komentować ich poglądów na odbywające się batalie w partii, gdyż jesteśmy w większości bezpartyjni i, zresztą, to ich osobista sprawa, a może osobisty interes, lecz o tym, co się tyczy nas, Polaków, i naszych deputowanych – milczeć nie możemy.
Wszyscy dobrze pamiętamy, jaki uciążliwy, morderczy przedwyborczy maraton przebyli nasi deputowani Anicet Brodawski i Jan Ciechanowicz, a razem z nimi i my – ich wierni wyborcy. Nie wątpimy, że gdyby dziś, po roku ich pracy, trzeba było głosować od nowa, oddalibyśmy bez namysłu swoje głosy na nich! A Panowie Wydawcy zapytują w swojej gazecie, w czyim imieniu występują nasi deputowani i czy są upoważnieni „do tak mglistych i subiektywnych stwierdzeń”? Co to, naiwność, niezrozumienie, czy daleko posunięte i niesumienne wyrachowanie?
Wszyscyśmy oglądali w telewizji i słyszeli wystąpienie deputowanego Jana Ciechanowicza, a kto nie słyszał, mógł przeczytać w prasie i przestudiować. Byłoopublikowane. Naturalnie, można było powiedzieć coś inaczej i przekraczając limit czasu, jak to robili niektórzy „wielcy działacze”, lecz nasz deputowany, jak przystoi dobrze wychowanemu człowiekowi, powiedział to, co należało powiedzieć i można było powiedzieć. Jeśli już „trąci” coś nieświeżością w polskich „sałatkach”, to chyba w artykule szanownych wydawców „ZW”. A czy koniecznie nasi deputowani, zabierając głos przed wyborcami muszą zasięgać rady, co mówić i jak mówić, naszych szanownych wydawców dwutygodnika „Znad Wilii”. W czyim imieniu rzeczywiście mówią i piszą Cz. Okińczyc i R. Mieczkowski? (Dwutygodnik „Znad Wilii” dotychczas nie pozyskał szacunku i zaufania czytelników, a szkoda. Ciekawi nas i innych czytelników pytanie, gdzie się drukuje dwutygodnik „Znad Wilii”, czy to jest sekret? Dlaczego czytelnicy gubią się w domysłach. Jedni twierdzą, że drukuje się w mieście nad Wilią, inni zaś twierdzą, że w mieście nad Wisłą, a jak jest w rzeczywistości?)
Dlatego niniejszym listem wyrażamy swój stanowczy protest Cz. Okińczycowi i R. Mieczkowskiemu przeciw ich insynuacjom pod adresem naszych szanownych deputowanych i żądamy odwołania oraz wyjaśnień.
Awiżeńskie Koło ZPL”

Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza”, 3 marca 1990:

Dwugłos o Polakach na Litwie
W dzienniku „Rzeczypospolita” w Warszawie ukazał się dwugłos o Polakach na Litwie. Zamieszczamy go w całości wraz ze wstępem od redakcji „Rzeczypospolitej”. Tekst ukazał się przed wyborami powszechnymi na Litwie, które odbyły się w dniu 24 lutego br.
Redakcja

* * *

Zamieszczamy dwie rozmowy o Polakach na Litwie. Jan Ciechanowicz prezentuje punkt widzenia znacznej części osób pochodzenia polskiego żyjących w tej republice. Działacz Sajudisu mówi o podejściu Litwinów do mieszkających tam Polaków. Obie wypowiedzi są kontrowersyjne. Dziś wiele mówimy o naszych rodakach mieszkających w Związku Radzieckim, zatem publikujemy te wypowiedzi.

* * *

Rozmowa z Janem Ciechanowiczem, członkiem Prezydium Zarządu Związku Polaków na Litwie.
– Jak Pan ocenia wysiłki Sajudisu i Litwinów zmierzających do wyjścia z ZSRR?
– Szanuję każde dążenie do niepodległości, ale nie może odbywać się to kosztem zniewolenia Polaków. Cel, do jakiego zmierzają Litwini jest dla nich święty.Przyjęto jednak złą taktykę. Litwa bowiem ma jedynego autentycznego sojusznika – Polskę. W Polsce dążenia Litwinów mają największe poparcie. I Litwa powinna je zyskiwać.
– Czy tak nie jest?
– W prasie Sajudisu i w prasie partyjnej publikuje się bez końca „polakożercze” artykuły. Pana, przybysza z kraju, zapewniać będą o przyjaźni. Słowa jednak teraz nic nie znaczą. Stalin nas mordował pod hasłami miłości i przyjaźni...
– No, to jest nieco ryzykowne porównanie...
– ...ale, proszę Pana, ci sami ludzie teraz jadą do Warszawy i mówią, że Polacy są dyrygowani przez Moskwę, a gdy jadą do Moskwy mówią, że Polacy chcą oderwać ten kawałek od ZSRR! A my chcemy podnieść się z klęczek. Oni nam w tym nie pomagają. Gdyby to zrobili, na pewno byśmy ich wsparli. Zresztą sami doprowadziliśmy [Znamienny, zamierzony „błąd” prasowego prowokatora: zdanie to brzmiało: „Zresztą sajudiści przez swój szaleńczy szowinizm doprowadzili do tego, że są znienawidzeni i w Moskwie, i na Białorusi”. Agenturalny dziennikarz dobrze wykonał polecenie centrali, Ciechanowicz znów został zohydzony – J.C.] do tego, że są znienawidzeni i w Moskwie, i na Białorusi. Hierarchię partyjną i Sajudis łączy antypolonizm doprowadzający Litwę do osamotnienia.
– Czego oczekujecie od Warszawy?
– Zrozumienia naszych aspiracji. I trzeba pamiętać, że nie jesteśmy ani antylitewscy, antyrosyjscy, antysemiccy czy antybiałoruscy. Z całą odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że nikomu nie życzymy źle. Dla siebie zaś też oczekujemy poszanowania. Oblicza się, że Polacy stanowią 9,13 procent ludności Litwy. A przecież jest ich więcej. Zwróciło się do mnie 103 Polaków z tej części Wileńszczyzny, którą Stalin podarował Białorusi. Przymuszono ich do przyjęcia paszportów białoruskich. W statystyce uchodzą więc za Białorusinów. Moim zdaniem Polaków jest nie mniej niż 10 proc. Powinni mieć więc taką część prasy, programów telewizyjnych itd. w języku polskim. Daleko do tego. Polacy w hierarchii społecznej to same doły. Wiadomo co się stało z inteligencją. Dziś więc nie jesteśmy narodem, a klasą społeczną poddaną polityce apartheidu. Cierpimy i rozumiemy przez to bardziej cierpienia innych.
– Litwinów wyprowadził z równowagi pomysł z autonomią?
– Polacy nie zażądali utworzenia autonomii, lecz proklamowali samorząd w składzie Litewskiej SRR.
– Czy widzi Pan jakieś rozwiązanie tego konfliktu w przyszłości, zakładając, że Litwa opuści ZSRR?
– Los nasz może być równie rozpaczliwy lub jeszcze gorszy po wyjściu z ZSRR. W tej chwili na potrzeby Polaków przyjaźniej reagują Jelcyn czy Jakowlew, niż Brazauskas.
– Czy nie za czarno Pan to widzi?
– Przyszłość jest nie do przewidzenia. Wiemy, do czego prowadzi rozpacz. Wspomnijmy Irlandię Północną czy ETA w Hiszpanii. Za co nas to spotyka...? Nie mam odpowiedzi.

* * *

Rozmowa z prof. Wirgiliusem Czepajtisem, pisarzem i sekretarzem generalnym Sajudisu.
– Jak oceniłby Pan sytuację na Litwie w kontekście znanych niepodległościowych dążeń Sajudisu.
– Można to porównać do „Solidarności” w Polsce w marcu 1989 r., przed „okrągłym stołem”. Od czasu powstania Sajudisu prowadzone są rozmowy z władzami. Są one niejawne. W Sajudisie są członkowie partii, którzy występują przeciwko aparatowi. W radzie liczącej 34 osoby jest 14 członków partii. Dialog więc trwa. Najważniejsze dla nas są zbliżające się wybory. Odbędą się one w lutym. I tak jak „Solidarność” w Polsce, boimy się, że będziemy musieli utworzyć rząd. Choć już w tej chwili naszym człowiekiem w rządzie jest wicepremier ds. rolnictwa, a naszym ekspertem jest minister rolnictwa. Poza tym w organizacjach Sajudisu odbywają się wybory. Grupy wsparcia wysuwają kandydata do grup konferencji rejonowych. I tam odbywa się zatwierdzanie kandydata na kandydata do naszego parlamentu. Niewielkie, słabe ogniwa trzeba będzie wesprzeć kandydatami z zewnątrz. W grudniumieliśmy wszystkie kandydatury, w styczniu zatwierdzimy program wyborczy Sajudisu.
– W wyborach będą uczestniczyć również kandydaci partii komunistycznej?
– Tak. Dużo będzie zależało od tego, jak zachowa się kompartia. Nowa partia – po wyjściu z KPZR – może być konkurencyjna dla Sajudisu. Ponadto powstała już partia socjaldemokratyczna. Weszło do niej trochę naszych ludzi z rady. Jest tam m.in. Kazimieras Woka, kierowca i członek Rady Najwyższej, którego można porównać z Waszym Wałęsą. Był jednym z przywódców fali strajkowej w ZSRR i zakładał grupy robotnicze.
– Można sądzić, że dojdzie do autentycznej walki wyborczej?
– Tak. I trzeba pamiętać, że obecne wybory do parlamentu będą znacznie ważniejsze od wyborów marcowo-kwietniowych. Tamte nie decydowały o niczym. Przypuszczam, że ich termin zostanie wyznaczony na 24 lutego. Władze nie zdecydują się na termin 16 lutego, gdyż jest to data odzyskania przez Litwę niepodległości.
– Litwę zamieszkują również Polacy i Rosjanie. Oni również dokonywać będą wyborów w lutym.
– Mamy 80 proc. ludności litewskiej. Nie znaczy to, aby dążeń Sajudisu nie akceptowali Rosjanie czy Polacy. Próby przeciwstawienia ludności rosyjskiej Sajudisowi spełzły na niczym. Liderzy „Jedinstwa” zrozumieli, że nic im nie grozi. Ilustracją tego może być zamieszkałe przez Rosjan miasto Snieczkus, które ze względu na istniejącą tam elektrownię atomową podlega administracyjnie odpowiedniemu ministerstwu w Moskwie. Tam są bardzo widoczne procesy zbliżenia do nas.
– Polacy jednak skarżą się...
– Z Polakami sprawa wygląda najgorzej. Kwestia autonomii. Mieszkańcy Wileńszczyzny nie zrozumieli wszystkiego. Uważają, że tylko przez autonomię można uporać się ze wszystkimi problemami tego kraju. Sprawy języka i kultury to tylko część, która odróżnia Polaków, Litwinów i Rosjan. Reforma ekonomiczna i inne reformy przewidują, że wszystkie rejony otrzymują samodzielność i samorządność. Decyzja, czy oprócz litewskiego będzie inny język, pozostanie sprawą rejonu. Pracując nad ustawą o mniejszościach narodowych staramy się, aby ich prawa były precyzyjnie omówione. Dla nas jest ważne, aby tu nie było ogniska skierowanego przeciw naszym głównym dążeniom niepodległościowym.
Polacy domagają się praw przysługujących mniejszościom narodowym. Nie chcemy tworzyć polskiego getta na Litwie. Państwo musi być zintegrowane. Postulaty Polaków tworzenia polskich szkół czy dostępu do kultury są nie takie jak być powinny. Polacy nie mają kadry, a zresztą całe szkolnictwo jest fatalne.
Ambicje otwarcia uniwersytetu wileńskiego są śmieszne, bo nie ma szkół.
– Czy zatem możliwy byłby przyjazd polskich nauczycieli na Litwę?
– To zależałoby od zgody władz.
– Tylko w kościele św. Ducha msze odbywają się po polsku.
– Jest to decyzja biskupa Stepanawicziusa. Pamięta on czasy sprzed wojny, kiedy nie było mszy po litewsku.
– Nie widać wydawnictw Sajudisu po polsku.
– Brak polskich wydawnictw wynika z przyczyn technicznych. Rosjanie sami się tym zainteresowali. Poza tym nasze gazety usamodzielniły się. Rządzą racje ekonomiczne, samofinansowanie. Trwają jednak przygotowania do wydania „Agmititasu” („Odrodzenie”) po polsku.
– Polacy domagali się możliwości odbioru polskiego programu TV.
– Decyzję o tym, by zamiast polskiego transmitować program leningradzki, podjęła Moskwa i wtedy rzuciła ten problem jako kość niezgody między Polaków i Litwinów.
Czy uważa Pan, że stosunki polsko-litewskie na Litwie w przyszłości będą poprawne?
– Sądzę, że najgorsze mamy już za sobą. Była to sprawa autonomii. Myślę, że wśród Polaków do głosu dojdą bardziej umiarkowani liderzy.
Rozmawiał
Wacław Słowiński

* * *

Ład”,18 marca 1990: „Adam Wierciński. Spory polsko-litewskie

Pora się godzić, panowie Litwini,
wszystko najgorsze już każdy uczynił:
szkodził drugiemu, jak tylko potrafił,
zmylał historię, męczył geografię.
Każdy, jak tylko mógł, dla swej muzyki
przynaglał śpiewać nawet nieboszczyki.
(Kazimiera Iłłakowiczówna,
Pora się godzić)

Czy znałeś ten kraj, który swojemi rodami i rodzinami tak się spokrewnił z rodami i rodzinami polskimi, iż dwuojczyznowość Polaków nie była szaleńczą stanu zdradą.(...) Wilno jest miastem uroczym dlatego, że jest mauzoleum nie tylko jeszcze nieujawnionych możliwości, lecz i zmarnowanych wielkich tęsknot i Litwy, i Polski.
(Józef Albin Herbaczewski)

Spory polsko-litewskie, często jałowe, nikomu niepotrzebne, toczą się od stu lat z górą; w ostatnim czasie, kiedy Litwie tak blisko do suwerenności, kiedy Pogoń i Kolumny mogą znów cieszyć oczy Litwinów, a litewska flaga powiewa z Góry Zamkowej, tyle emocji budzą wśród uczonych, pisarzy i publicystów litewskich... Polacy znad Niemna i Wilii. Ileż się im poświęca miejsca w prasie i wystąpieniach publicznych. Tyle odnawia się sporów, tyle marnuje się energii. Po co? Kiedy za lat kilkadziesiąt ktoś sięgnie po roczniki niektórych czasopism litewskich z lat osiemdziesiątych, będzie pewnie czytać wywody uczonych z przerażeniem i spyta gorzko: co oni zrobili ze spadkiem po Wielkim Księstwie Litewskim, dlaczego nie chcieli czy nie umieli być prawowitymi spadkobiercami, czemu z takim uporem zacierali prawdę. Gwoli ścisłości należy wspomnieć o tych sprawiedliwych, jak Tomas Venclova czy Antanas Terleckas, którzy dają świadectwo prawdzie.
Kilka miesięcy temu na łamach coraz lepiej redagowanego „Czerwonego Sztandaru” 187/1989, polskojęzycznego dziennika wychodzącego w Wilnie, ukazałsię wywiad z prof. Walerym Czekmonasem; poglądy Profesora, życzliwego Polakom litewskim, są zgodne, niestety, z obiegowymi sądami. Takie poglądy uniemożliwiają porozumienie zwaśnionych nacji. Twierdzi Walery Czekmonas m.in.: „Polonizacja części ludności litewskiej odbywała się niedawno – nawet nie za pamięci historycznej, a za pamięci pokolenia żyjącego. Powstawanie nowoczesnych narodów na ziemiach dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego to rzecz świeżej daty, mógłby ktoś z drugiej strony powiedzieć: „lituanizacja części ludności odbywała się niedawno”. Przyjmowanie języka polskiego w drugiej połowie XIX wieku przez część włościan litewskich nie łączyło się – zakrawa to na paradoks, ale tak było – z wynarodowieniem, przecież oni nowoczesnej świadomości narodowej (litewskiej) nie mieli; czy nie zapomina się też zbyt często o masowym „odpolszczaniu” świadomych narodowo Polaków po I i po II wojnie światowej? Polszczyli się Litwini, litewszczyli Polacy, rzecz zwykła na stykach kultur i narodów; czy warto się obrażać na poplątane dzieje?
Powiedział prof. Czekmonas w wywiadzie: Źle się zachowują ci Litwini, którzy mówią: Nie jesteście Polakami, a spolonizowanymi Litwinami, zarówno jak i ci Polacy, którzy na to się obrażają. Czemu się Polacy obrażają? Wiedzą pewnie o intencjach przyświecających tym, którzy ciągle mówią o „spolonizowanych Litwinach”, „ludności polskojęzycznej”, „tutejszych”. Bardzo modne było wśród polskiej szlachty powoływanie się na swoich litewskich, ruskich (ukraińskich i białoruskich), tatarskich, niemieckich przodków. Jeśli Polacy litewscy odżegnują się dziś od litewskiego pochodzenia – choć wielu z nich miało pewnie litewskich przodków – to mają po temu ważne powody. Może pamiętają los Polaków z LitwyKowieńskiej? Przed wojną było ich około 200-250 tys. (według źródeł litewskich – 60 tys.) Co się z nimi stało? Jeszcze po II wojnie światowej, do marca 1946 roku zgłosiło się do wyjazdu do Polski w nowych granicach 129 tysięcy Polaków – obywateli litewskich sprzed wojny. Tylko kilkanaście tysięcy spośród nich przyjechało do Polski, strona litewska nie zgodziła się na przesiedlenie Polaków, obywateli przedwojennego państwa litewskiego. Co się z nimi stało, jakie warunki zachowania własnej tożsamości narodowej im zapewniono? Wspomina się już tylko o niewielkich skupiskach polskich na północ od Kowna (okolice Wędziagoły, gęsto tam kiedyś było od „okolic” szlacheckich), co się stało z resztą? Im też przed wojną wmawiano – czy to prawda, czy zmyślenie, nikt nie dochodził – litewskie pochodzenie...
Walery Czekmonas powtarza – jak tylu innych uczonych litewskich – że napływu ludności polskiej na ziemie litewskie nie było, twierdzi: „Statuty litewskie wzbraniały kupować ziemię koroniarzom na terenach Wielkiego Księstwa Litewskiego. Nawet po zniesieniu tej ustawy, po Unii Lubelskiej, tradycja twardo przeciwstawiała się masowemu przesiedlaniu Polaków z Korony.” l dalej: „Byli tutaj tylko osadnicy,legioniści Piłsudskiego, którzy otrzymali nadziały gruntu. Osadnictwo jest dobrze przestudiowane. Stwierdzono, że wszyscy osadnicy stąd wyjechali.” Żadnych Polaków na Litwie nie było i już! Byli jacyś tam osadnicy, ale oni wyjechali... Niektórzy zapewne w 1940 r. i w latach 1944-1952 za Ural i do Kazachstanu.
A osadnictwo polskie na ziemiach Wielkiego Księstwa było naprawdę oprócz „brańców” mitycznych i prawdziwych (Wsie polskie na Litwie typu Lenkaiciai, Lenkaliai oraz Mozurai, Mozuriskiai stanowią pewnie rezultat licznych łupieskich najazdów litewskich na ziemie polskie, z których ostatni nastąpił w 1376 roku. Jerzy Ochmański, Dawna Litwa, s. 62). Na długo przed Unią w Krewie mieszkali Polacy na Podlasiu należącym do Litwy, nikt im nie przeszkadzał w migracji na wschód i północ. W 1528 roku, podczas popisu wojska litewskiego, Polacy z Podlasia stanowili ponad 20 proc. ogółu rycerstwa WXL. Pisze Henryk Łowmiański: „Niewątpliwie z Podlasia hufce polskie, które miał z sobą Kiejstut w wyprawie przeciw Moskwie w 1372 r. (...) Osadnictwo rycerskie polskie już przed unią zaczęło przenikać i w Grodzieńskie, jak świadczy traktat z 1379 r. wymieniający na pograniczu włości grodzieńskiej i przełajskiej m.in. Sablocza Pomenendorf des Polens... (H. Łowmiański, Studia nad dziejami Wielkiego Księstwa Litewskiego, s. 392).
Wsie drobnoszlacheckie ciągnęły się daleko, od Grodna do Inflant Polskich, od Grodna przez Mińszczyznę do Witebska, nie były rzadkością wsie chłopów mazurskich na Podlasiu, w Auksztocie i na prawym brzegu Dźwiny. Nie brakowało żywiołu polskiego i w miastach. Za czasów Zygmunta Augusta „rzemieślnicza inwazja była tak wielka, że zmieniła narodowe oblicze miasta. Od tych czasów domowym językiem Wilna stała się polszczyzna. Posługiwano się nią na co dzień i...na dole. Mową urzędową aż do roku 1696 pozostawał ruski. (...) Unia otwarła w Polsce upusty skierowane na wschód. Niewykonalne zadanie chcieć policzyć wszystkich plebejow, którzy przekroczyli Bug i na stale osiedli w Wielkim Księstwie ani myśląc o żadnej polityce – tym mniej o zaborczości. Jeszcze w XX stuleciu w okolicach Kijowa istniały wioski, których mieszkańcy różnili się od ukraińskiego otoczenia tylko rzymskokatolickim wyznaniem. Po Unii doszczętnie zruszczyły się miliony polskich chłopów szukających na wschodzie chleba.” (Paweł Jasienica, Myśli o dawnej Polsce, s. 268).
Wielkie Księstwo Litewskie było tworem wielonarodowościowym, jego elity politycznie tworzyły się w ciągu wieków, należeli do nich litewscy Radziwiłłowie, Gasztołdowie, Kieżgajłowie, ruscy Sapiehowie, Hlebowicze, Tyszkiewicze, polscy Kiszkowie, Kossakowscy, Krasińscy, Massalscy, tatarscy Glińscy, Bułhakowie, Korsakowie, wreszcie z Niemiec ród swój wiodący Platerowie, Romerowie, Weyssenhoffowie. Tak było na górze drabiny społecznej, na dole podobnie. Zwolennikom „jedynie słusznych” poglądów powtarzam do znudzenia, że na Litwiehistorycznej było często tak, że na ziemi „polskiego pana” pracowali bardziej od niego... polscy włościanie. „Pan” nazywał się często Rudomino, Daukszta, Gieysztor, Narbutt, Pac, Hlebowicz, Woronkiewicz, Korsak, Bułhak; „chłop”: Leszczyński, Rzeczycki, Bujnicki, Dziewanowski, Korzeniewski, Rudnicki, Biegański...
Nie ma narodu bez „obcych” domieszek. Kilka milionów współczesnych Polaków mogłoby się przyznać do ruskiego (tzn. ukraińskiego i białoruskiego), niemieckiego, litewskiego, żydowskiego, włoskiego, rumuńskiego, tatarskiego czy szwedzkiego pochodzenia. Fedyszynowie, Borysewiczowie, Millerowie, Korejwowie, Apfelbaumowie, Nardellowie, Wołoszynowie, Najmanowie i kto by tam ich policzył. Ale czym innym pochodzenie, o którym mówi tradycja rodzinna (czasem zmyślona) czy nazwisko (jakże często przypadkowe), a czym innym odmawianie Bogu ducha winnym ludziom prawa do własnej tożsamości narodowej w czasie, kiedy zewsząd słychać głosy o wspólnym europejskim domu...
Współcześni Litwini wchłonęli wiele „obcych” pierwiastków: polskich, ruskich, tatarskich, łotewskich, niemieckich, rosyjskich, skandynawskich, zdaje się, że nikt Litwinom „obcego” pochodzenia nie wymawia na co dzień odmienności i nie domaga się powrotu do dawnych nacji. Traktowanie współczesnych Polaków mieszkających na Litwie jako „spolszczonych Litwinów”, „tutejszych”, „białoruskojęzycznych katolików” spotyka się – czemu trudno się dziwić – z oporem ludności polskiej, jakże często niektórzy Litwini mają pretensje, że ci nie zlitewszczyli się jeszcze Z uporem godnym lepszej sprawy dowodzi się, że nie istniał na Litwie dopływ osadnictwa polskiego, wmawia się historycznym postaciom, że „zdradzili” naród etc., etc. Ze zdziwieniem przeczytałem ostatnio, że Kraszewski był z tych, co to odeszli od językai tradycji litewskiej. A tak. Kraszewski, który tyle uczynił dla litewskiego ruchu narodowego. Kraszewscy z Kraszewa na Mazowszu podejrzewani o zaprzaństwo. Smutny to żart. I żenujący.
Polacy litewscy – podobnie jak Litwini – wywodzą się z różnych grup: są wśród nich potomkowie polskich włościan i drobnej szlachty z Mazowsza i Podlasia, mieszczan ciągnących z Korony, są oczywiście potomkowie litewskojęzycznych i białoruskojęzycznych włościan, którzy w XIX wielu broniąc swojej katolickości przed zwolennikami „obrusienija” zaczęli przyznawać się do polskości, są i tacy, którzy mogliby się pochwalić łotewskim, rosyjskim czy karaimskim pochodzeniem. Traktowanie Polaków tamtejszych jako jednorodnej grupy z prawdą historyczną niewiele ma wspólnego. Po co marnować tyle energii na dowodzenie nieprawdziwych tez?
Czy warto wieść jałowe spory, dowodzić, że niegdysiejsze granice między Koroną a Wielkim Księstwem były szczelne? Może lepiej czymś innym światzadziwić, jak czynili to tak często ludzie znad Niemna i Wilii; umieli przez tyle wieków tak pięknie łączyć różne elementy w całość, istnieć obok i razem.”

* * *

Z biegiem czasu publikowanie jakichkolwiek moich tekstów stawało się w Litwie coraz bardziej utrudnione. Redaktorom „Kuriera Wileńskiego”, „Naszej Gazety”,Magazynu Wileńskiego” grożono we „Wspólnocie Polskiej” w Warszawie (organizacji doszczętnie obsadzonej przez element antypolski!), że jeśli będą drukować artykuły J. Ciechanowicza, zostanie im cofnięta dotacja na wydawanie pisma. To samo zadeklarował „polski papież” i samodzierżawny władca Polski Adam Michnik na łamach „Gazety Wyborczej”. Ta cuchnąca pleśń i wędrowna swołocz potrafi dopiąć tego, że przyzwoity człowiek pod ich okupacją we własnym domu i kraju zaczyna czuć się intruzem i wygnańcem. Z niemałym tedy trudem udało mi się uprosić redakcję „Magazynu Wileńskiego” o zamieszczenie w kwietniu 1990 rocznicowego materiału pt.: „50 rocznica tragedii katyńskiej”:

Po wyjaśnieniu jednej sprawy
Na mocy Ryskiego Traktatu Pokojowego z marca 1921 roku do Rosji przyłączone zostały tereny, na których nadal mieszkały miliony Polaków. I już w tym okresie znaczną część z nich (1,1 mln osób) wywieziono na Syberię, by polskie skupiska na Kijowszczyźnie, Mińszczyźnie, w Leningradzie czy na Podolu nie stanowiły zagrożenia dla nowej władzy, która sama siebie nazywała „ludową”, a za którą – ironią losu – walczyło podczas Rewolucji Październikowej i Wojny Domowej ponad 200 tys. Polaków. Spotkała więc ich moskiewska „nagroda” w postaci terroru i zesłania.
Mimo to w niektórych regionach Białorusi i Ukrainy pozostały jeszcze ziemie zasiedlone nadal przez masę rolników polskich. W latach dwudziestych utworzono tu dwa duże polskie rejony autonomiczne: białoruski nazywał się Dzierżyńszczyzną, ukraiński – Marchlewszczyzną.
Język polski był tu urzędowym, całą dokumentację prowadzono w nim, także oddziały milicyjne i wojskowe tu stacjonujące używały polskiej komendy. Ukazywały się gazety i czasopisma, działało seminarium nauczycielskie i polski teatr zawodowy w Mińsku. Zresztą, na całym terenie Białorusi językami państwowymi były polski, żydowski, rosyjski i białoruski.
Ten stan uległ gwałtownemu pogorszeniu w okresie przymusowej kolektywizacji w latach 1928/29, gdyż na polskich terenach otwarcie sprzeciwiano się spędzaniu ludzi do kołchozów, procent skolektywizowania był tu najniższy w ZSRR. Tak więc już w 1929 roku ruszyły z Dzierżyńszczyzny i Marchlewszczyzny na Syberię, także do rejonu buntującej się dziś Workuty, pierwsze dziesiątki pociągów naładowanepolskimi „wrogami ludu”. Te cięcia chirurgiczne powtórzono na masową skalę w roku 1934, 1937 (kiedy to zlikwidowano polskie rejony autonomiczne), 1938. Jednocześnie setki tysięcy Polaków spod Witebska, Mohylewa, Mińska, Kijowa, Żytomierza, Kamieńca pozbawiono życia w takich znanych i nieznanych miejscach kaźni jak Kuropaty pod Mińskiem. W obliczu maskowanego pseudomarksistowskimi hasłami ludobójstwa, kto pozostał, deklarował się – by przeżyć – jako Białorusin czy Rosjanin, zmieniał wiarę, a nieraz i imię.
23 sierpnia 1939 roku Związek Radziecki i Niemcy faszystowskie (razem 254 mln mieszkańców) podpisały układ o wspólnym podziale Państwa Polskiego (35,1 mln obywateli), znany jako pakt Ribbentropa – Mołotowa. Bezpośrednią konsekwencją tej zmowy był fakt, że 1 września 1939 roku, o godzinie 4.45 rano, wojska niemieckie przekroczyły bez wypowiedzenia wojny granice Polski. Liczyły one 1 mln 850 tys. żołnierzy i oficerów (65 dywizji, w których składzie znajdowało się 7 dywizji pancernych czyli wszystkie, którymi Niemcy wówczas dysponowali, z prawie 3 tysiącami czołgów, 2,5 tys. samolotów, około 10 tys. dział i moździerzy). Polska przeciwstawiła tej nawale 39 dywizji piechoty, 11 brygad kawalerii i dwie brygady pancerno-motorowe – w sumie około 1 mln żołnierzy, 400 samolotów i 180 czołgów.
Szerokość frontu liczyła 1600 km. W zażartych bojach wojsko polskie musiało się cofać, stawiając Niemcom zawzięty opór, tak iż nawet w gazetach niemieckich pisano wówczas o desperackiej postawie żołnierza polskiego. Po dwóch tygodniach walk front zaczął się powoli stabilizować, ze Wschodniej Polski nadciągały i włączały się do walki nowo formowane oddziały polskiej piechoty. Wyglądało na to, że wojna może nabrać charakteru przewlekłego.
Niestety, 17 września 1939 roku na rozkaz Stalina Armia Czerwona zadała zdradziecki cios w plecy Polsce, broczącej krwią w zmaganiach z najeźdźcą hitlerowskim. Rosja rzuciła do walki ponad 700 tysięcy żołnierzy, w składzie 37 dywizji piechoty, 16 dywizji kawalerii, 2 korpusów i 9 brygad pancernych, tysiące samolotów i czołgów. Cios zadano bez wypowiedzenia wojny, znienacka, wiarołomnie, wbrew podpisanemu przez Lenina Traktatowi Ryskiemu i paktowi o nieagresji między Rosją Radziecką a Polską z 1932 roku. W ulotkach skierowanych do oddziałów polskich nawoływano „braci Polaków” do niestawiania oporu i zapowiadano wspólną walkę Słowian z „Germańcem”. Niektóre oddziały polskie rzeczywiście bez walki się poddały w pierwszych dniach agresji sowieckiej, lecz w miarę tego jak dowiadywano się o masowym rozstrzeliwaniu oficerów i żołnierzy polskich przez bolszewików, opór Polski narastał, by pod koniec tej 15-dniowej wojny nabrać równie zawziętego i krwawego charakteru jak wojna z Niemcami. Najzaciętsze boje toczono o Grodno, które kilkakrotnie przechodziło z rąk do rąk.
Wreszcie, po 35 dniach walki z dwoma zaborczymi potęgami wykrwawiona Polska padła. Ale żołnierz polski walki nie zaprzestał i bił się nadal na wszystkich frontach wojny światowej, składając na ołtarzu wolności życie 640 tys. żołnierzy z białym orzełkiem na rogatywce i eliminując z walki ponad 1 mln Niemców.
Szczęśliwi byli ci, którzy oddali życie za wolność ojczyzny na polu chwały. O wiele gorszy los spotkał tych, którzy uwierzyli zapewnieniom Moskwy i trafili do sowieckiej niewoli. Z okupowanej Polski Wschodniej deportowano na Syberię i inne podobne tereny około 2 mln Polaków, setki tysięcy wymordowano na miejscu.
Ponieważ pod względem etnicznym były to tereny mieszane (Polacy stanowili tu 39,9% ogółu ludności, Ukraińcy – 34,5%. Żydzi – 8,7%, Białorusini – 8%, Litwini 0,6%), razem z Polakami zsyłano i mordowano także tysiące przedstawicieli tych narodowości. Prawdopodobnie około 1,5 mln Polaków – cywilów zginęło męczeńską śmiercią w stalinowskich obozach zagłady.
Równie straszliwy los zgotowano wojskowym polskim wziętym do niewoli lub tym, którzy dobrowolnie złożyli broń, wierząc w uczciwość rządu sowieckiego. Większość oficerów polskich wywieziono do Rosji i umieszczono, jak wiadomo, w trzech obozach: w Kozielsku na wschód od Smoleńska, w Starobielsku w pobliżu Charkowa, w Ostaszkowie w pobliżu Kalinina (Tweru).
Oficerów polskich – wśród których było niemało wybitnych uczonych, działaczy kultury, pisarzy, nauczycieli akademickich – wymordowano prawie w całości. Spośród 15 tysięcy życie zachowało mniej niż 400 osób.
Historyk A. Antonow-Owsiejenko („Zwiezda”nr 11, 1989, s. 95) pisze: „Szczególne zainteresowanie urząd Berii żywił w stosunku do polskiego korpusu oficerskiego. Część oficerów po zorganizowanym przez Stalina i Hitlera podziale Polski znalazła się po stronie niemieckiej. Większość zaś z nich trafiła do doświadczonych, wprawnych rąk NKWD. Wielu, wierząc w humanitaryzm wielkiego sąsiada, osobiście stawiło się do komendantury sowieckiej.
Wszystko szło według planu uzgodnionego z Niemcami. Walkę z polskim ruchem oporu trzeba było prowadzić „wspólnymi siłami”. NKWD i Gestapo zawarły jesienią 1939 r. między sobą tajną umowę o „wspólnej walce z polskim bandyckim podziemiem”.
Mord na oficerach polskich był i pozostaje jedną z najbardziej podłych i nikczemnych zbrodni w dziejach ludzkości, przy tym popełnioną w sposób nad wyraz bestialski, z pogardą dla wszystkich zasad honoru żołnierskiego i godności ludzkiej.
Większość miejsc i dat tych zbrodni jest dotychczas nieujawniona. Wiadomo jedynie – uznał to w kwietniu bieżącego roku rząd w Moskwie – że około 4.100 oficerów z obozu w Kozielsku wywieziono i wymordowano w kwietniu 1940 roku – a więc dokładnie przed 50 laty – w okolicy Katynia pod Smoleńskiem.
„Wypada odnotować – pisze A. Antonow-Owsiejenko o tym obozie – że wśród aresztowanych większość stanowili oficerowie rezerwy, inteligencja i przedstawiciele elity intelektualnej: ponad 800 lekarzy, mnóstwo nauczycieli, adwokatów, inżynierów, ponad 100 literatów i dziennikarzy, około 50 profesorów szkół wyższych, grupy pracowników sądownictwa, żandarmerii, kapłanów katolickich (około dwustu kapelanów wojskowych). Do obozu zapędzono kilka instytutów naukowo-badawczych w pełnym składzie. Wśród więźniów znalazło się 600 lotników...”
Przekazy mówią także o utopieniu dużej grupy oficerów polskich w Morzu Białym poprzez wyholowanie ich na drewnianych barkach na otwarte wody i następne zatopienie strzałami artylerii.
Warto pamiętać, że przez dłuższy okres czasu nie wolno było mówić prawdy o Katyniu nie tylko w ZSRR i Polsce, ale także na Zachodzie. Władze brytyjskie i amerykańskie – by nie psuć stosunków z Moskwą – prześladowały mówiących prawdę. Władze zaś rosyjskie przez dłuższy czas nie przyznawały się do winy. Co więcej, próbowały wielokroć sprawę gmatwać i w nader perfidny sposób falsyfikować. Nieprzypadkowo wybudowano memoriał w Chatyniu na Mińszczyźnie, gdzie rosyjscy własowcy wymordowali podczas wojny ludność polsko-białoruskiej wsi. Chodziło, widocznie, o wniesienie zamętu w umysły przez zwożenie tu tysięcy turystów z całego świata. Oczywiście, święta musi być pamięć pomordowanych wieśniaków spod Mińska, z tym jednak, że na terenie i Białorusi, i Polski takich wsi było setki – Chatyń zaś wybrano ze względu na brzmienie jej nazwy zbieżne z Katyniem smoleńskim, miejscem kaźni oficerów polskich.
Anton Antonow-Owsiejenko w pracy „Kariera kata” pisze: „Tak, ludzie wiedzą, kto ponosi odpowiedzialność za to, co się stało wiosną 1940 roku w Lesie Katyńskim. Tylko nie trzeba winić Związku Radzieckiego w całości. Zniszczenie oficerów polskich, ta akcja genocydu przeciwko inteligencji polskiej, jest dziełem rąk Stalina, Berii i jego zastępcy Mierkułowa... Nazwano też imiona innych: generałowie Rajchman, Zarubin, pułkownik Kużow, Zodin, Burjanow”...
Tenże autor, który sam wiele lat spędził w obozach stalinowskich, wspomina: „Po wojnie przyszło mi część wyroku odsiadywać w Workucie, w jednej z najbardziej północnych zon Obozu Pieczorskiego. Pewnego razu do baraku, w którym znajdowali się Polacy, wszedł gruby, wiecznie pijany pułkownik. Chwiejąc się na krótkich nogach patrzył w milczeniu mętnym wzrokiem na aresztantów. Polacy stali przed nim na baczność: ludzie-szkietety w szarych tiełogrejkach. Wreszcie pułkownik przemówił – to byty pogróżki zmieszane z gęstym rosyjskim „matem”: „Mało ja was w Katynskom lesu pierestrelał!”
Byłem w tym baraku i osobiście to słyszałem” – pisze Antonow-Owsiejenko.
Coś podobnego słyszał w Workucie i ojciec znanego radzieckiego historyka N. Ejdelmana: „pijany enkawudzista groził Polakom, że dobije ich własnymi rękami i że on już ma doświadczenie, ponieważ własnoręcznie zastrzelił kilkudziesięciu Polaków w Katyniu”...
Bezpośredni wykonawcy tej zbrodni zostali później – zgodnie z wilczymi obyczajami NKWD – wystrzelani przez tęż organizację. Natomiast, ci, którzy byli inspiratorami przestępstwa i z ukrycia nim dyrygowali, jak również ich synowie i wnukowie, mieszkają nadal w największym kraju świata, korzystając z dobrobytu i przywilejów nomenklatury. I mają spokojne sumienie – o ile w ogóle je mają.
Doc. dr Jan Ciechanowicz

* * *

Nasza Gazeta”, 8 kwietnia 1990:

Precz z Ciechanowiczem!
W nr 6 „Naszej Gazety” pan (może pani, trudno zrozumieć)!) A. Żuwiel wśród szczególnie dramatycznych pytań współczesności formułuje i takie: „Ciechanowicz to anioł czy szatan”? Komunikuję panu Redaktorowi „NG” i Autorowi, że nad tym zagadnieniem od około roku głowią się dziennikarskie płotki i rekiny zarówno na Litwie jak też w Polsce, a nawet w USA, Kanadzie i gdzie indziej. Odpowiedzi są różne. Np. p. Kostrzewa-Zorbas z „Gazety Wyborczej” nie tylko wie, że jestem szatanem, ale nawet ustalił mój kolor: czerwony. Kilku publicystów z „Vakarines Naujienos”, „Respubliki”, Radia Litewskiego, nie wątpiąc o mym piekielnym rodowodzie, ustala me barwy jako białą lub białoczerwoną („Biełopolak!”). Niektórzy członkowie „Jedinstwa” obdarzają mię barwami „litewsko-trójkolorowymi” („prodałsia Sajudisu”), a ongisiejsi koledzy w prywatnych i półprywatnych rozmowach niekiedy nie odmawiają sobie przyjemności wystawić mię jako tzw. „czarny charakter” („Aaa, ja go znam!...”).
Czując na własnej skórze słuszność heglowskiej (nie marksistowsko-leninowskiej) tezy o tym, że „wolność to uświadomiona konieczność”, zmuszony jestem zaproponować zainteresowanym: 1. nazywać mnie „pasiastym szatanem”; 2. dać mi spokój; 3. pocałować mi w dupę; [ten punkt redakcyjna cenzura skreśliła]; 4. usłuchać jednego z haseł artykułu p. A. Żuwiela, mianowicie: „Dziewczyny, kochajcie deputowanych ludowych!” Może z tego wszystkiego wyjdzie coś dobrego...
Polecam się –
Jan Ciechanowicz,
deputowany ludowy ZSRR

* * *

Razem”(San Francisco), 13 kwietnia 1990:

Kogo repatriować?
W zupełności się zgadzam z redaktorem Zbigniewem Balcewiczem („Czerwony Szatandar”, 12.XI.1989), gdy krytycznie ocenia sugestię Ministra Spraw Zagranicznych ZSRR o kolejnej „repatriacji” Polaków z ZSRR do PRL. Przy tym użycie przez Edwarda Szewardnadze zwrotu, iż Polacy „mogą wrócić na ziemię ich przodków” jest zupełnym nieporozumieniem. Nasi przodkowie zamieszkiwali dzisiejsze zachodnie obszary ZSRR od VII wieku (osadnictwo mazurskie). I jeśli ktoś musiałby stąd „wracać” na swą ojczystą ziemię, to ci, którzy przyjechali tu po 1939 roku na skutek imperialistycznej i kolonialnej polityki Stalina, który anektował połowę terytorium Polski, przyznanego jej przez rząd radziecki na czele z Leninem w roku 1922 na mocy traktatu ryskiego. Nie tylko stanowiliśmy i stanowimy na tych ziemiach większość, ale też jesteśmy ich rdzennymi mieszkańcami, których nie wypędzać trzeba po raz kolejny pod pozorem „repatriacji”, lecz należy zapewnić normalne ludzkie i obywatelskie prawa, których od półwiecza jesteśmy w dużym stopniu pozbawieni.
Natomiast repatriować (do PRL, albo na zachodnie tereny ZSRR, lub do dowolnego innego kraju) trzeba Polaków, którzy wywiezieni zostali ongiś na wschodnie, północne lub pustynne południowe tereny ZSRR. To piękne, że „Czerwony Sztandar” po raz kolejny upomina się o los tych zapomnianych przez Boga ludzi. Uważam przy tym, że z tych dalekich terenów powinni mieć prawo repatriować się nie tylko ci, którzy mają w paszportach wpis „Polak”, lecz także ci, którzy zmuszeni zostali do wpisania innej narodowości. Podstawą do repatriacji powinna być pisemna deklaracja o tym, że dana osoba czuje się Polakiem i chce nastałe wyjechać do PRL lub innego kraju. Władze nie mają prawa czynić tym ludziom sztucznych przeszkód, jak to było w ciągu ubiegłych dziesięcioleci.
Uważam też, że ludziom tym (podobnie jak wypędzonym w okresie poprzednim) należy się nie tylko moralne zadośćuczynienie – rehabilitacja – i oficjalne przeprosiny od rządu moskiewskiego, lecz też odpowiednia rekompensata pieniężna za utracone ongiś i pozostawiane obecnie mienie.
Jan Ciechanowicz
deputowany ludowy ZSRR

* * *

Tygodnik „Wprost” był jednym z niewielu pism polskich, które odważyły się bardziej bezstronnie i sprawiedliwie pisać o sprawach Polaków na ziemiach zabranych. W numerze 15/1990 (15 kwietnia) czytamy np. dwa teksty tego rodzaju:

Spór o Wilno
Spór o Wilno nabrał rozgłosu w czasach pieriestrojki. Polacy zamieszkali na obszarze zajętym przez Litwinów domagają się powrotu tego miasta do Polski. Źródłem konfliktu, jaki istnieje między Polakami a Litwinami, jest właśnie Wilno. (...)
Wybitny archiwista prof. Julian Kłos, pracownik Uniwersytetu im. Stefana Batorego, interesował się ludnością Wilna w latach od 1925 do 1938 r. Według jego danych miasto to miało tuż przed wojną 138.787 mieszkańców, w tym 74,4 tys. Polaków, 57,5 tys. Żydów, 2,9 tys. Rosjan, 2,2 tys. Litwinów.
Jestem rodowitym wilnianinem. W mieście nad Wilią mieszkałem od 1929 do 1945 r., ale nigdy nie słyszałem tam mowy litewskiej ani nie zetknąłem się z Litwinami. Litwini zaczęli osiedlać się w Wilnie dopiero w okresie okupacji hitlerowskiej. Miejscowa ludność polska poczuła się tym zagrożona, ponieważ istniejąca od 1919 roku paramilitarna organizacja litewska o wybitnie nacjonalistycznym charakterze i współpracująca z okupantem niemieckim robiła wszystko, by Wilno zasiedlić Litwinami z Kowna (prawowitej stolicy Litwy) oraz innych miast litewskich. (...)
Wilno jest tak drogie sercu każdego Polaka – pisał profesor Julian Kłos – za to, że lud tamtejszy najwięcej przecierpiał dla Polski i że nawet po upadku państwa polskiego na grobie Rzeczypospolitej zakwitł i dojrzewał, czerpiąc soki z przeszłości i tradycji Komisji Edukacji Narodowej, wspaniały owoc cywilizacji polskiej – Uniwersytet im. Stefana Batorego z gronem profesorów sławy europejskiej i patriotyczną młodzieżą filarecką, pośród których rósł Adam Mickiewicz. Jest prawie niepodobieństwem wyobrazić sobie Wilno bez kultury polskiej i kultury polskiej bezWilna Jagiellonów, Batorego, Skargi, bez Wszechnicy Wileńskiej i bez naszych największych wieszczów.
Spór o Wilno trwa od dawna. 20 lutego 1922 roku Sejm Wileński powziął uchwałę wcielającą Wilno i Wileńszczyznę do Polski. Uchwała ta, nawiązując do wiekopomnych aktów w Horodle i w Lublinie oraz do konstytucji z r. 1791, które „ziemie nasze z Polską na mocy dobrowolnych umów w jedno połączyły”, powołując się na krew „ojców naszych ofiarnie przelaną w walkach narodu o wolność po nieszczęsnych Ojczyzny rozbiorach”, wyraża wolę całego wileńskiego społeczeństwa. Sejm polski w Warszawie uchwałę tę jednomyślnie zatwierdził 24 marca 1922 roku, a Rada Ambasadorów 15 marca 1923 roku uznała granicę Polski i Litwy.
Kiedy Liga Narodów rozpatrywała skargę Litwinów, do Genewy udał się natychmiast marszałek Józef Piłsudski, który 9 grudnia 1927 roku na posiedzeniu poufnym Rady Ligi zapytał wprost przedstawiciela Litwinów: – Panie Waldemaras, ja chcę wiedzieć i usłyszeć, czego pan chce i czy jest pokój, czy wojna?
– Ja chcę pokoju. Jest pokój – odparł onieśmielony minister Litwy.
– W takim razie – odparł Piłsudski – nie mam nic do dodania. Rola moja już spełniona. Dziękuję panom. Jest pokój, każę w Polsce bić w dzwony na „Te Deum”, że jest pokój z Litwą. (E. M. Schummer Szementowski, „Litwa”).
Myślę, że to byłby najlepszy sposób przerwania raz na zawsze sporu o Wilno, które historycznie i etnicznie jest polskie. Ale skąd wziąć tak dzielnego i odważnego wodza, jakim był marszałek Józef Piłsudski – syn ziemi wileńskiej?
Bruno Zawieyski
Kępno”

* * *

Polacy na Litwie ‘90
Obywatele Trzeciej Kategorii
Paweł Szpecht

Deklaracji niepodległości Litwy towarzyszyły wypowiedzi litewskich polityków na temat mniejszości narodowych. W uspokajającym tonie mówiono o tolerancji, poszanowaniu ich odrębności i zachowaniu, a nawet rozszerzeniu praw. Kiedy jednak Gorbaczow wysłał na ulice Wilna czołgi, problem mniejszości w naturalny sposób zszedł na drugi plan.
Tymczasem napięcie między Polakami i Litwinami nie zmalało. Toczy się pojedynek na wzajemne pretensje i zarzuty. Część Litwinów utrzymuje, że mniejszość polska zmierza w gruncie rzeczy do secesji Wileńszczyzny i przyłączenia jej do Polski. Polacy udowadniają zaś, że jako mniejszość nie mają dostatecznie zagwarantowanych podstawowych praw.
– Sytuacja Polaków w ZSRR jest krytyczna – powiedział Jan Ciechanowicz na Zjeździe Deputowanych Ludowych. – Nie ma na dobrą sprawę w języku polskim prasy, książek, język ostał się tylko w kościołach – tam gdzie się one w ogóle zachowały. Zniszczono i niszczy się tysiące polskich świątyń i cmentarzy. Szkoły z polskim językiem wykładowym działają faktycznie tylko na Litwie, ale i tam jest tendencja do ich zamykania. Z 263 szkół polskich na Litwie – zostało obecnie tylko 88. Wielokrotnie mniej niż wśród współobywateli innych narodowości jest – w przeliczeniu na tysiąc mieszkańców – Polaków z wyższym wykształceniem, studiujących, a także na kierowniczych stanowiskach. Niejednokrotnie ogranicza się ich w niektórych prawach obywatelskich i socjalnych. Miejscowa biurokracja wywiera na nich systematycznie presję asymilacyjną i dyskryminacyjną. Faktycznie Polaków spycha się ciągle do poziomu obywateli trzeciej kategorii.
Polacy litewscy twierdzą, że jeszcze przed kilku laty współżycie z Litwinami układało się spokojnie. Dopiero wraz z rozwojem pieriestrojki konflikt zaczął narastać. Polityczna odwilż także tutaj ożywiła nastroje nacjonalistyczne. Wybijano szybyw oknach polskich szkół, na ulicach zaczęły się pojawiać grupy nacjonalistów, skandujące: „Polacy do Warszawy!”. Obalano polskie nagrobki, zastępując je grobami litewskimi. Przez polski cmentarz na Rossie próbowano przeprowadzić trasę szybkiego ruchu. Inwestycję przerwano dopiero wtedy, gdy Polonia litewska postawiła sprawę „na ostrzu noża”. Młody wilnianin, studiujący w Polsce, opowiadał mi o zwolnieniu w ubiegłym roku ze stanowiska dziekana profesora-Polaka pod zarzutem repolonizowania młodzieży. Fakt że młodzież polska na Litwie od niedawna wyjeżdża na studia do Polski, budzi niezadowolenie wśród młodzieży litewskiej.
Konfliktom narodowościowym miała zaradzić ustawa o narodowościach.
– Ustawa niczego praktycznie nie daje – twierdzi Jan Mincewicz, prezes Wileńskiego Rejonowego Oddziału Związku Polaków na Litwie. – Nawet polskie nazwy musimy zastępować litewskimi. Nie możemy napisać Czarny Bór, chociaż miejscowi mieszkańcy tylko tak go nazywają, ale Juodsziliai. Po litewsku natomiast, nie wiadomo dlaczego, Białystok pisze się Bautstoge, Kraków – Krokuva, nawet Polska – to Lenkija. Przyczyną obecnego napięcia między litewskimi Polonusami a Litwinami jest przede wszystkim niesprawiedliwe traktowanie Polaków na Litwie ze strony zarówno władz oficjalnych, prasy, telewizji, jak również „Sajudisu”. „Vilniaus Balsas”, organ „Sajudisu”, nie może jakoś wydać numeru bez antypolskich wypadów.
Kością niezgody jest przede wszystkim Wilno. Litwini są na tym punkcie bardzo czuli, cóż, pamiętają historię. Oczywiście, nie można powiedzieć, że miasto to było zawsze polskie. Posądzanie Polaków o to, że chcą przyłączyć Wilno do Polski, wydaje się nierozsądne. Nikt poważnie o tym nie myśli. Niektórzy Polacy chcieliby jednak dla Wileńszczyzny pewnej autonomii. Nie wiadomo, jak zakończy się spóro niezależność, o to, jakie mają być jej zasady i granice. Liderzy litewskiej Polonii sami nie są zdecydowani co do taktyki postępowania – czy powinni kuć żelazo póki gorące i już teraz zdecydowanie domagać się autonomii, czy też zaczekać, aż wszystko się unormuje i dopiero wtedy przystąpić do negocjacji z rządem litewskim?
Polonia jest w tej chwili bardziej rozbita niż kiedykolwiek wcześniej. Istnieje grupa, która szansy dla Polaków upatruje wciąż w pozostaniu republiki pod skrzydłami Moskwy, mającej interes w tym, by lepiej gwarantować prawa mniejszości polskiej. Inna grupa skłania się ku Warszawie, licząc na powstanie warunków do silniejszych związków z Polską po oderwaniu się Litwy od ZSRR. Trzecia grupa chce się przede wszystkim dogadać z „Sajudisem”.
Stanowisko rządu Mazowieckiego w ich sprawie odbierane jest przez litewskich Polaków jako niejasne. Tłumaczy się ten stan rzeczy tym, że kiedy Litwini próbują wytargować niepodległość, rząd polski nie chce im przysparzać dodatkowych problemów.
– Ubolewam, że wśród Polaków na Litwie nastąpił podział – stwierdził w wywiadzie w „Naszej Gazecie”, organie Związku Polaków na Litwie, Józef Klasa, sekretarz generalny byłego już Towarzystwa „Polonia”. – Mam nadzieję, że nie nastąpi rozłam w Związku Polaków na Litwie. W kraju również nie najmądrzej zareagowano na rozwój sytuacji, zajmując stronnicze, wyłącznie prolitewskie stanowisko: Jeżeli Polacy nie dogadają się z „Sajudisem” – muszą przegrać. Jest sporo nieostrożności także w wypowiedziach Polaków na Litwie.
– Kiedy przyjechałam z matką pierwszy raz do Polski jako mała dziewczynka, nie mogłam się nadziwić, że wszystko tutaj jest w naszym języku, nawet napisy na sklepach – mówi Bożena Kowalewska, mieszkanka Wilna, studiująca w Polsce. – Mimo to wydaje mi się, że pod względem kultury, tradycji i architektury Wilno jest bardziej polskie niż jakiekolwiek miasto w Polsce. W gruncie rzeczy nieważne, czy będziemy należeć do Polski, Litwy, ZSRR czy nawet Ukrainy. Ważne, żeby Wilno pozostało – w sensie jego tkanki kulturowej, obyczajowej i społecznej – takie, jakie było dotąd. To już będzie dobrze.
Paweł Szpecht.”

* * *

Nasza Gazeta”, 23 kwietnia 1990:

„Katyń
23 sierpnia 1939 roku Związek Radziecki i Niemcy faszystowskie podpisały układ o wspólnym podziale Państwa Polskiego, znany jako pakt Ribbentropa-Mołotowa. Bezpośrednią konsekwencją tej zmowy był fakt, że 1 września 1939 roku, o godzinie 4.45 rano, wojska niemieckie przekroczyły bez wypowiedzenia wojny granice Polski.
Szerokość frontu liczyła 1600 km. W zażartych bojach wojsko polskie musiało się cofać, stawiając Niemcom zawzięty opór, tak iż nawet w gazetach niemieckich pisano wówczas o desperackiej postawie żołnierza polskiego. Po dwóch tygodniach walk front zaczął się powoli stabilizować, ze Wschodniej Polski nadciągały i włączały się do walki nowo formowane oddziały polskiej piechoty. Wyglądało na to, że wojna może nabrać charakteru przewlekłego.
Niestety, 17 września 1939 r. na rozkaz Stalina Armia Czerwona zadała zdradziecki cios w plecy Polsce, broczącej krwią w zmaganiach z najeźdźcą hitlerowskim. Cios zadano bez wypowiedzenia wojny, znienacka, wiarołomnie, wbrew paktowi o nieagresji między Rosją Radziecką a Polską z 1932 roku. W ulotkach skierowanych do oddziałów polskich nawoływano „braci Polaków” do niestawiania oporu i zapowiadano wspólną walkę Słowian z „Germańcem”. Niektóre oddziały polskie rzeczywiście bez walki się poddały w pierwszych dniach agresji sowieckiej, lecz w miarę tego jak dowiadywano się o masowym rozstrzeliwaniu oficerów i żołnierzy polskich przez bolszewików, opór polski narastał, by pod koniec tej 15-dniowej wojny nabrać równie zawziętego i krwawego charakteru jak wojna z Niemcami. Najzaciętsze boje toczono o Grodno, które kilkakrotnie przechodziło z rąk do rąk.
Wreszcie, po 35 dniach walki z dwoma zaborczymi potęgami wykrwawiona Polska padła. Chociaż żołnierz polski walki nie zaprzestał i bił się nadal na wszystkich frontach wojny światowej, składając na ołtarzu wolności życie 640 tysięcy żołnierzy z białym orzełkiem na rogatywce i eliminując z walki ponad 1 mln Niemców.
Szczęśliwi byli ci, którzy oddali życie za wolność ojczyzny na polu chwały. O wiele gorszy los spotkał tych, którzy trafili do sowieckiej niewoli. Z okupowanej Polski Wschodniej deportowano na Syberię i inne podobne tereny około 2 mln Polaków, setki tysięcy wymordowano na miejscu.
Ponieważ pod względem etnicznym były to tereny mieszane (Polacy stanowili tu 39,9 proc ogółu ludności, Ukraińcy – 34,5 proc., Żydzi – 8,7 proc., Białorusini – 8,3 proc., Litwini 0,6 proc.), razem z Polakami zsyłano także tysiące przedstawicieli tych narodowości. Prawdopodobnie około 1,5 mln Polaków – cywilów zginęło męczeńską śmiercią w stalinowskich obozach zagłady.
Równie straszliwy los zgotowano wojskowym polskim wziętym do niewoli lub tym, którzy dobrowolnie złożyli broń, wierząc w uczciwość rządu sowieckiego. Większość oficerów polskich wywieziono do Rosji i umieszczono w trzech obozach: w Kozielsku na wschód od Smoleńska, w Starobielsku w pobliżu Charkowa, w Ostaszkowie w pobliżu Kalinina (Tweru). W początku 1940 roku w Kozielsku znajdowało się około 5000 inteligentów polskich, w tym 4,5 tys. oficerów, w Starobielsku około 3.920 oficerów, w Ostaszkowie 6.570 osób, w tym około 400 oficerów. We wszystkich tych obozach znajdowała się też pewna liczba podoficerów, żołnierzy KOP-u, księży, nauczycieli, prawników, lekarzy, inżynierów, związanych z wojskiem.
Oficerów polskich – wśród których było niemało wybitnych uczonych, działaczy kultury, pisarzy, nauczycieli akademickich – wymordowano prawie w całości. Spośród 15 tysięcy życie zachowało tylko 400 osób.
Historyk radziecki A. Antonow-Owsiejenko („Zwiezda”, N. 11, 1989, s. 95) pisze: „Szczególne zainteresowanie urząd Berii żywił w stosunku do polskiego korpusu oficerskiego. Część oficerów po zorganizowanym przez Stalina i Hitlera podziale Polski znalazła się po stronie niemieckiej. Większość z nich trafiła do doświadczonych, wprawnych rąk NKWD. Wielu, nie wątpiąc o humanizmie wielkiego sąsiada, osobiście stawiło się do komendantury sowieckiej.
Wszystko szło według planu, uzgodnionego z Niemcami. Walkę z polskim ruchem oporu trzeba było prowadzić „wspólnymi siłami”. NKWD i Gestapo zawarłyjesienią 1939 r, między sobą tajną umowę o „wspólnej walce z polskim bandyckim podziemiem”.
Mord na oficerach polskich był i pozostaje jedną z najbardziej podłych i nikczemnych zbrodni w dziejach ludzkości, przy tym popełnioną w sposób nad wyraz bestialski, z pogardą dla wszystkich zasad honoru żołnierskiego i godności ludzkiej. W tak niegodziwy sposób nie traktowali jeńców polskich nawet niemieccy faszyści.
Większość miejsc i dat tych zbrodni jest dotychczas nieujawniona przez rząd moskiewski. Wiadomo jedynie, że około 4.100 oficerów z obozu w Kozielsku wywieziono i wymordowano w kwietniu 1940 roku – a więc dokładnie przed 50 laty – w okolicy Katynia pod Smoleńskiem.
Oficerów mordowano strzałami z pistoletów w tył głowy i następnie układano równymi warstwami w ogromnych piaszczystych wykopach, przy tym, by więcej się ofiar w jednej jamie zmieściło, upychano trupy i wdeptywano skacząc po nich. Kolejne partie jeńców przywożono z Kozielska pociągami do stacji Gniezdowo, a następnie ciężarówkami bez okien na miejsce mordu. Doprowadzano skazańców do wykopów, w których poznawali oni nieraz swych kolegów z obozu, zmuszano do stanięcia na kolanach na skraju dołu i oddawano strzał. (Przed wywiezieniem z Kozielska na rozstrzelanie oficerom dano dobry obiad, zapas żywności „na drogę”, a nawet zrobiono szczepionkę od tyfusu i cholery – by uśpić ich czujność)... Widocznie oficerowie polscy próbowali nawet w tej beznadziejnej sytuacji stawiać opór. Wielu z nich miało ręce skrępowane do tyłu drutem kolczastym, niektórzy zawiązane na głowach płaszcze żołnierskie, wiele ciał było pokłutych rosyjskimi bagnetami.
Z pewnością w innych obozach postąpiono podobnie. Przekazy mówią także o utopieniu dużej grupy oficerów polskich w Morzu Białym poprzez wyholowanie ich na drewnianych barkach na otwarte wody i następne zatopienie strzałami artylerii.
W 1943 roku Niemcy przypadkowo odkryli groby postrzelanych oficerów polskich w Katyniu. Komisja międzynarodowa, w której skład wchodzili przedstawiciele polskiej, czeskiej, bułgarskiej, belgijskiej, szwajcarskiej i innych organizacji Czerwonego Krzyża, niezbicie ustaliła, że zbrodnię popełniono w kwietniu 1940, a więc mogła ona być dziełem tylko bandytów z NKWD, ale w żadnym wypadku nie niemieckiego Wehrmachtu, którego jednostki znalazły się tu dopiero w końcu lata 1941 roku. (Warto pamiętać, że przez dłuższy okres czasu nie wolno było mówić prawdy o Katyniu także na Zachodzie. Władze brytyjskie i amerykańskie – by nie psuć stosunków z Moskwą – prześladowały i wtrącały do więzień Polaków, którzy ważyli się o tym mówić i pisać prawdę)...
Nieprzypadkowo chyba wybudowano memoriał w Chatyni na Mińszczyźnie, gdzie rosyjscy własowcy wymordowali ludność, polsko-białoruskiej zresztą wsi.Chodziło, widocznie, o wniesienie zamętu przez zwożenie tu tysięcy turystów z całego świata. Oczywiście, święta musi być pamięć pomordowanych wieśniaków spod Mińska, z tym jednak, że na terenie i Białorusi, i Polski takich wsi było setki – Chatyń zaś wybrano ze względu na brzmienie jej nazwy zbieżne z Katyniem smoleńskim, miejscem kaźni oficerów polskich.
Bezpośredni wykonawcy tej zbrodni zostali później – zgodnie z wilczymi obyczajami NKWD – wystrzelani przez tęż organizację. Natomiast ci, którzy byli inspiratorami przestępstwa i z ukrycia nim dyrygowali, jak również ich synowie i wnukowie, mieszkają nadal w największym kraju świata, korzystając z dobrobytu i przywilejów nomenklatury. I mają spokojne sumienie – o ile w ogóleje mają.
Doc. dr Jan Ciechanowicz

* * *

Horyzonty”(Stevens Point), 28 kwietnia 1990:
„Zdzisław M. Rurarz

Litwa
Nie wiem, jak się potoczą sprawy na Litwie w momencie ukazania się artykułu, ale obawiam się, że mogą one wyglądać raczej gorzej niż lepiej w stosunku do sytuacji w chwili pisania niniejszego.
O sprawach Litwy piszę nie bez pewnych hamulców wewnętrznych. Ciągle mam w pamięci spotkanie w Nowym Jorku wiosną 1984 r. z Litwinami amerykańskimi. Do licznego forum odniosłem się jak mogłem serdecznie. W odpowiedzi wiał chłód, nawet potem w czasie wspólnego obiadu. Co więcej, nim opuściłem Nowy Jork, w „New York City Tribune” ukazał się nieprawdziwy i antypolski artykuł napisany prawdopodobnie przez Litwina, na który odpowiedziałem listem do redakcji, co bodajże zrobiło złe wrażenie wśród społeczności litewskiej.
Potem w 1989 r. musiałem odpowiadać na dość napastliwy pod moim adresem list jednego z czołowych działaczy litewskich w USA, który opublikował waszyngtoński „Inquirer” i na tym sprawa się zamknęła, gdyż autor listu chyba uznał, że nie miał racji.
Z powyższego wynika jednakże, że w stosunku do Litwinów mam jakiś żal, albo że ich nie popieram w słusznych aspiracjach narodowych.
Niemniej jednak byłbym wysoce nieszczery, gdybym nie powiedział otwarcie, co myślę o niektórych sprawach litewskich. Tym bardziej, że nie są one wcale tylko litewskimi, ale przecież również zahaczają o sprawy polskie i w ogóle światowe.
Ale zacznijmy po kolei.
Nie ma co wracać do historii i powoływać się na trwające przez wiele set lat nasze więzy z Litwą. Litwa, jak się okazało pod koniec I wojny światowej, widziała je inaczej i odradzając się bynajmniej nie myślała o kontynuowaniu związków z Polską. Nie wchodźmy w przyczyny tego i nie ma co zarzucać Tarybie, że słuchała raczej Niemców niż nawet niektórych Litwinów.
Litwa, a to musimy Litwinom powtarzać, w ogóle mogła odrodzić się jako niepodległe państwo tylko dzięki Polsce. Gdyby nasza armia nie pokonała Armii Czerwonej, to Litwa już od stycznia 1919 r. byłaby sowiecką republiką, czy nawet białorusko-litewską republiką. Litwini mogą narzekać, że pozbawiliśmy ich Wileńszczyzny, ale nie mogą nie wiedzieć, że tylko nam zawdzięczali swoją wolność w ogóle (podobnie jak Łotysze).
Dajmy zatem spokój okresowi międzywojennemu, choć nie świadczył on dobrze o Litwinach, ale byłoby źle, gdybyśmy nie powiedzieli prawdy o czasach II wojny światowej.
Prawda, po incydencie w 1938 r., a zwłaszcza po zajęciu Kłajpedy przez Niemców w marcu 1939 r., stosunki polsko-litewskie zaczęły się szybko poprawiać i nie wiadomo co byłoby dalej, gdyby nie wojna.
Prawdą jest także, że Litwini przyjęli raczej serdecznie pierwszych polskich uciekinierów, gdy kraj nasz został najechany przez Hitlera i Stalina. Za to jesteśmy im wdzięczni. Ale też nie możemy zapomnieć innych wydarzeń. Litwa, podobnie jak Łotwa i Estonia, mają święte prawo krytykować pakt Ribbentrop-Mołotow, zarówno ten z 23 sierpnia jak i ten z 28 września 1939 r. oraz tajne protokoły załączone do nich, ale skoro tak, to mówmy całą prawdę do końca.
Otóż wiadomo, że Litwa, w ramach tego pierwszego paktu, miała należeć do „sfery niemieckiej” i dopiero w drugim pakcie zdecydowano o jej przejściu do „sfery sowieckiej”. Litwa, ani Łotwa z Estonią nie wiedziały nic o tajnych ustaleniach niemiecko-sowieckich, jak też losie dla nich zgotowanym.
Ale już 28 września 1939 r. Kreml wymógł na Estonii wielce podejrzany układ, w ramach którego zgodziła się ona wpuścić wojska sowieckie na swoje terytorium, co faktycznie równało się zgodzie na obcą okupację. Podobna sytuacja powtórzyła się z Łotwą 5 października 1939 r. i 10 października kolej przyszła na Litwę.
Zgoda, małe kraje bałtyckie, nie mające nawet żadnej linii obronnej od wschodu, co miało miejsce w przypadku Finlandii, która posiadała Linię Mannerheima, nie miały szans na żaden opór i musiały się zgodzić na stawiane im przez Kreml warunki. Inaczej byłyby i tak okupowane a w dodatku polałaby się krew.
Ale do Litwy mam jednak pretensję. Dziś krytykuje ona, i słusznie, haniebny charakter paktów Ribbentrop-Mołotow. Ale przecież Litwa sama zawarła w dniu 10 października 1939 r. podobny pakt!
Mam przed sobą tenże właśnie pakt, który w lutym br. opublikowano w Moskwie. Brzmi on jak następuje (podaję w tłumaczeniu na język polski): „Umowa o Przekazaniu Republice Litewskiej Miasta Wilno i Województwa Wileńskiego orazo Wzajemnej Pomocy Między Związkiem Radzieckim a Litwą”. Umowa ta brzmi dalej jak następuje: „Prezydium Rady Najwyższej ZSRR z jednej strony i Prezydent Republiki Litewskiej z drugiej strony, w celu rozwoju przyjaznych stosunków ustanowionych na bazie Układu Pokojowego z 12 lipca 1920 r., opartych na zasadzie suwerenności państwowej i niemieszaniu się w sprawy wewnętrzne drugiej Strony:
– przyznają, że Układ Pokojowy z 12 lipca 1920 r., oraz Układ o Nieagresji i Pokojowym Regulowaniu Sporów z 28 września 1926 r., nadal zachowują moc we wzajemnych stosunkach i zobowiązaniach;
– są przeświadczone, że Układającym się Stronom odpowiada precyzyjne określenie warunków gwarantujących wzajemne bezpieczeństwo i sprawiedliwe rozwiązanie sprawy Miasta Wilna i Województwa Wileńskiego, bezprawnie oderwanych przez Polskę od Litwy;
– uznały za konieczne zawrzeć pomiędzy sobą poniższy Układ o Przekazaniu Republice Litwy Miasta Wilno i Województwa Wileńskiego oraz o Wzajemnej Pomocy między związkiem Radzieckim a Litwą i w tym celu wyznaczyły swoimi pełnomocnikami:
Prezydium Rady Najwyższej (wyznacza):
– W. M. Mołotowa, przewodniczącego Rady Komisarzy Ludowych i Komisarza Spraw Zagranicznych,
Prezydent REpubliki Litwy (wyznacza):
– Juzasa Urbšisa, ministra spraw zagranicznych...”

Może jeszcze warto dodać, że Litwa dała się nabrać i podpisała, podobnie jak to było w paktach Ribbentrop-Mołotow i podobnie jak to było w układach Moskwy z Estonią i Łotwą, Tajny Protokół, w którym zgodziła się na wpuszczenie na swoje terytorium 20 tysięcy wojsk sowieckich, a w par. 4 Protokołu jeszcze raz wspomniano o przekazaniu Litwie Wilna i Województwa Wileńskiego. Wyglądało więc na to, że obie sprawy połączono i Litwa gotowa była nawet na okupację sowiecką, byle tylko z Wilnem i Wileńszczyzną...
Nie wchodźmy w dalsze szczegóły, jak powoływanie się na Układ z 12 lipca 1920 r. Przecież prące na zachód armie Tuchaczewskiego, które swym skrzydłem omiotły także Litwę, de facto okupując, tylko w celach propagandowych przekazały jej Wilno i Wileńszczyznę. Układ zresztą przydał się Sowietom. Ich pobite armie, najpierw pod Warszawą a potem w Bitwie Niemeńskiej, uciekły częściowo na Litwę i uchroniły się przed śmiercią lub niewolą. Litwa, tak niestety było, występowała wtedy jako sojusznik sowiecki przeciwko Polsce, a także przeciwko sobie samej, o czym nie chciała wiedzieć. Ale powróćmy do sielanki litewsko-sowieckiej po wspomnianym układzie z 10 października 1939 r.
Mam przed sobą dokument sowiecki, tzw. zapis N. G. Pozdniakowa z 3 listopada 1939 r., ambasadora ZSRR na Litwie, z jego rozmowy z Prezydentem Litwy (Antanasem Smetoną). Brzmiał on jak następuje: „O godz. 12 przyjął mnie Prezydent, któremu wręczyłem listy uwierzytelniające (tekst mojego wystąpienia posłałem oddzielnie do Wydziału Przybałtyckiego). Po ceremonii, w obecności osób biorących w niej udział, odbyła się 15-minutowa audiencja prywatna, w czasie której Prezydent mówił o języku litewskim, charakterze litewskiego narodu itp. Przy pożegnaniu Prezydent nieoczekiwanie wypowiedział zdanie, że losy historii Litwy zawsze ściśle i w pozytywnym sensie przeplatały się z Rosją i że fakt ten szczególnie dobitnie potwierdził się w ostatnich wydarzeniach. Odpowiedziałem, że bardzo miło było mi to usłyszeć i wtrąciłem, wykorzystując okazję, że polityka starej Rosji i obecnego Związku Radzieckiego poważnie się różnią (...)”
No więc tak sobie gaworzył litewski Prezydent z sowieckim ambasadorem... Czyżby doprawdy wierzył, że losy Litwy zawsze i tylko pozytywnie przeplatały się z losami Rosji? Czyżby tak nie znał historii swojego kraju? Albo myślał, że słodkimi słówkami omami sowieckiego dyplomatę i przez niego Stalina? O naiwności ludzka...
A jak było dalej? No cóż, władze litewskie istotnie roztoczyły kontrolę nad Wilnem i Wileńszczyzną i zaczęły dawać się Polakom we znaki. Było to tym bardziej smutne, że nad Litwą zaciskała się z kolei obręcz kontroli sowieckiej. Tego jednak nie chciano widzieć. Przeciwnie, zachłystywano się osiągniętym „zwycięstwem”... nad Polską! Oddajmy znów głos sowieckiemu amb. Pozdniakowowi, który w swym sprawozdaniu z 30 stycznia 1940 r. pisze m.in.: „... W październiku 1939 r., w wyniku uzyskania od ZSRR Wilna i Województwa Wileńskiego... osobista pozycja (prezydenta) Smetonyjako głowy państwa i „wodza” nacjonalistów zaczyna się wyraźnie umacniać. Radziecko-litewski Układ, który spotkał się w najszerszych kręgach mas pracujących Litwy z najbardziej pozytywną reakcją, nacjonaliści postanowili wykorzystać w swoim własnym interesie, tj. przypisać go sobie i swojemu „wodzowi”. W ślad za podpisaniem Układu z 10.X.39 r. rozwinęli oni szeroką propagandę, której głównym celem była chęć przekonania ludzi, że stara litewska stolica została odzyskana, przy tym bezkrwawo, dzięki mądrości Smetony i prawidłowej polityce jego stronników-nacjonalistów. Trzeba dodać, że na tym odcinku osiągnęli oni pewien sukces i dzięki temu polepszyli swoje własne położenie”.
A więc amok trwał... Trwał wtedy, gdy Sowieci po mału wciskali swoją agenturę (niekoniecznie nawet komunistów) do rządu litewskiego, zaś komunistami obsadzili ministerstwo spraw wewnętrznych i departament bezpieczeństwa. Jak się wkrótce okazało, było to zupełnie wystarczające do osiągnięcia wszystkich celów Stalina. Sam Smetona ledwie zdążył uciec z kraju...
Ale omamione masy jeszcze długo nie mogły się połapać w sprawie i zaczadzone antypolską propagandą same pchały się w pułapkę.
Warto może oddać głos w tej sprawie Annie Louis Strong. Prawda, owa trockistowska pisarka amerykańska nie była może zbyt obiektywnym obserwatorem wydarzeń na Litwie z lata 1940 r., ale też nie była zwolennikiem Stalina, a w 1940 r. wyrzucono ją nawet z ZSRR „za szpiegostwo”, zaś jej przyjaciół aresztowano. Tak się jednak złożyło, że tylko ona jedna była zewnętrznym obserwatorem wspomnianych wydarzeń. W swojej książce „New Lithuania” wydanej w 1941 r. w Nowym Jorku pisze ona o tym, co widziała 10 lipca 1940 r. w Kownie i okolicach. Był to okres „wyborów” w trzech krajach bałtyckich, które odbyły się 14 i 15 lipca 1940 r.
Warto może zaznaczyć, że dzień, o którym wspomina Strong nie był jeszcze rezultatem terroru, bo taki akurat zaczął się dopiero w dwa dni później, a jeszcze większy prawie w dziesięć dni później. Tak więc Litwini, widziani przez Strong, nie byli jeszcze zastraszeni. No i Strong była nimi zachwycona... Opisuje, jak to szli na wiece „wyborcze” w strojach ludowych, z portretami Stalina, rozśpiewani, roztańczeni, i to wszystko pod nieobecność wojsk sowieckich czy NKWD, lub jakiejkolwiek innej władzy...
Nic więc dziwnego, że w takiej podniosłej atmosferze „wybory” zostały wygrane w ponad 90% przez zwolenników połączenia się z ZSRR... Nie, nie, nawet nie przez komunistów, bo ci, nieliczni zresztą, byli dopiero wypuszczani z więzień... To różni politycy je wygrali i 21 lipca 1940 r., podobnie jak w Estonii tak i na Łotwie,jednogłośnie poprosili Radę Najwyższą ZSRR o przyjęcie ich krajów w poczet „radzieckiej rodziny narodów”... Rzecz jasna, żądaniu stało się zadość i Litwa stała się sowiecką republiką już 3 sierpnia 1940 r., jako pierwsza z pośród trzech krajów bałtyckich.
Dobrze, dobrze, ktoś powie, innego wyjścia nie było. Może i nie było, ale omawiane wydarzenie, przynajmniej na Litwie, nie było tylko rezultatem terroru, bo ten dopiero stawiał pierwsze kroki. Więcej w tym było głupoty i zapiekłych żalów pod niewłaściwym adresem niż tylko sowieckiej brutalności i chytrości.
Potem przyszła wojna niemiecko-sowiecka i nowe czasy na Litwie. Już pod koniec czerwca 1941 r. cała Litwa znalazła się w rękach niemieckich (oczywiście Kłajpeda, zajęta przez Niemców jeszcze w marcu 1939 r., była cały czas niemiecka i do ZSRR nie została wcielona w sierpniu 1940 r.).
Litwini mieli oczywiście swoje żale do Sowietów i osób z nimi kolaborujących, głównie Żydów, ale w niczym nie usprawiedliwia to ich stosunku do Niemców. Niemal natychmiast po wkroczeniu tychże na Litwę stało się jasne, że Niemcy nie zamierzają uczynić kraju niepodległym, podobnie jak Łotwy i Estonii, choć tamte potraktowanonieco lepiej niż Litwę. Z Litwy stworzono „General Kommissariat Litauen”, co było bez porównania więcej i lepiej niż Generalna Gubernia w Polsce. Litwini stali się de facto, pospołu z Niemcami, okupantami swojego własnego kraju... Utworzyli różne organizacje paramilitarne, zwłaszcza „Szaulisów”, strzelców-ochotników, a nade wszystko mieli „Saugumę”, litewskie Gestapo. Od sierpnia 1942 r. Litwini nosili nawet niemieckie mundury i ich ilość pod bronią w szczytowym okresie dochodziła do 120 tys., olbrzymia siła jak na mały kraj.
Litwini ci niemal natychmiast przystąpili do masowego mordowania Żydów, zwłaszcza na Wileńszczyźnie. W okresie od 20 września – 10 października 1941 r. rozstrzelali oni ok. 15 tys. Żydów, z dziećmi włącznie. Polacy, którzy przecież nie mieli najlepszych stosunków z Żydami, byli tym aktem oburzeni i przerażeni. Zaczęli nawet organizować samoobronę, na bazie już dawniej istniejącego ZWZ, a potem AK.
Ten okres samoobrony polskiej, nie tylko przed Niemcami, którzy tępili Polaków jak mogli, czy nawet przed partyzantką sowiecką, która za główny cel ataków obrała sobie ludność polską, ale przede wszystkim przed Litwinami, należy do czarnych kart historii Litwy. Sauguma i inne zbrojne oraz cywilne organy litewskie nie cofały się przed żadną zbrodnią na Polakach, z torturami średniowiecznymi włącznie.
Niestety, smutne, ale prawdziwe. Komendant Główny AK, Gen. Stefan Grot-Rowecki, w swoim sprawozdaniu do Londynu za 1942 r. wymienił pięciu głównych wrogów Polski Podziemnej: Niemców, Litwinów, Ukraińców, Białorusinów i Rosjan (ci ostatni nie byli jeszcze wtedy groźni)...
Co więcej, Niemcy postanowili zniszczyć AK głównie rękami Litwinów, tworząc w tym celu oddziały Gen. Povilasa Plechavičiusa w sile ok. jednej dywizji.
No cóż, nie udało się. Bohaterskie oddziały AK uprzedziły uderzenie rozbijając Plechavičiusa w nocy z 14 na 15 maja 1944 r. Jeńców nie mordowano, jak to obecnie bredzi Sajudis, ale puszczono ich w kalesonach do domu, czym Litwini zyskali sobie u Niemców pogardę i w rezultacie zrezygnowano z nich jako siły bojowej do walki z AK.
Dziś Sajudis zarzuca AK nie tylko mordy na Litwinach, choć nie może podać żadnych konkretnych przykładów w tej sprawie, ale nawet żali się... nad losem partyzantki sowieckiej, która niby też była tępiona przez akowskie oddziały! Ciekawe, że jeśli chodzi o AK, to Sajudis znajduje wspólny język nawet z Sowietami. Oj dziwne to, dziwne...
Ale to wszystko to już dawne czasy. Są jednak nowsze przykłady dziwnego stosunku do Polaków. Prawda, polskość na Litwie miała zawsze lepsze warunki niż gdziekolwiek w ZSRR, ale wynika to z polityki Kremla, któremu zależy na jej podtrzymywaniu właśnie tam, a nie gdzie indziej.
Tym niemniej, sprawy wyglądają źle. Ludność polska, to przede wszystkim chłopi, raczej kołchoźnicy i sowchoźnicy, oraz robotnicy przemysłowi, bo inteligencjawyjechał w 1945 r., albo zginęła. Polacy, których jest ok. 300 tysięcy, są najbiedniejszą i najmniej wykształconą obok Cyganów mniejszością narodową na Litwie. Tak. np. Litwini mają relatywnie aż 7-krotnie więcej inteligencji niż Polacy, nie mówiąc o poziomie ich wykształcenia czy zajmowanych stanowiskach. Na 137 niby polskich kościołów katolickich, tylko jeden jest istotnie polski, bo litewska hierarchia kościelna robi co może, żeby tak właśnie było. W seminarium duchownym nie ma już ani jednego Polaka... Kiedyś, za Stalina o dziwo, było 263 polskich szkół, zaś teraz tylko 45... Polak na mieszkanie spółdzielcze musi wpłacić 50 procent jego wartości, zaś Litwin tylko 25%, itd. itp.
Stąd też doszło do tego, że Polacy łączą się z Rosjanami i niestety, nie są entuzjastami niepodległości Litwy. Dzieje się tak także dlatego, że uchwala się ustawy zupełnie nieprawdopodobnie antypolskie, jak np. obowiązek nauczenia się litewskiego w ciągu dwóch lat, z zapowiedzią zabronienia po tym okresie mówienia po polsku w miejscach publicznych.
Szkoda, że tak się sprawy potoczyły. Nie pomagają one ani Litwinom, ani Polakom. Nie chcę wypowiadać się w wielu innych sprawach, które dzieją się na Litwie. Nie wszystko jest tu dla mnie jasne i mam różne dziwne refleksje... Kreml wie, jak rozgrywać niektóre wydarzenia na swoim własnym podwórku i wie, jak ogłupiać nimi świat. Ale dajmy temu spokój, mogę się przecież mylić.
Osobiście życzę Litwinom wszystkiego najlepszego, przede wszystkim pełnej suwerenności ich kraju, choć mam wątpliwości czy już teraz coś takiego jest w ogóle możliwe.
Myślę jednak, bo w tej sprawie istnieje wśród Polaków wiele zamieszania, że o niektórych sprawach musimy Litwinom mówić szczerze, choćby dlatego, że nie wszystko jest już tylko historią, a historię też trzeba przecież znać.
Zdzisław M. Rurarz
Znakomity tekst wybitnego dyplomaty!

* * *

W maju Jolanta Miškinyte pisała na łamach tygodnika „Kalba Vilnius” o wizycie grupy litewskich dziennikarzy w Gruzji:
W Tbilisi były nam potrzebne lekarstwa. W aptece nie chcieli z nami rozmawiać, myśleli, że my jesteśmy polscy handlarze. Ci dosłownie pustoszą sklepy Gruzji. Jak zaczęliśmy rozmawiać po litewsku, zapytano nas skąd jesteśmy. No, a jak powiedzieliśmy, że z Litwy, aptekarka sama wypisała receptę, sprzedała lekarstwa i powiedziała: może i wy nam pomożecie, kiedy będziemy wolni”.

* * *

Na ile pomysłowo bezpieka sowiecka kształtowała stereotypy opinii publicznej za pośrednictwem agentów prasowych w kierunku antypolskim, dowodzi m.in. fragment wywiadu z generał-majorem Algimantasem Visockisem, komisarzem wojskowym Litwy, który miał korespondentowi ELTA Arturasowi Mankevičiusowi powiedzieć:
„– Cokolwiek będzie, Litwa nie wytrzyma bez Sił Zbrojnych ZSRR. Sądzę, że władze republiki nigdy nie poproszą, aby armia odeszła
– ?!
– Dlaczego tak mówię? Litwa nie jest w stanie utrzymywać wojska – wymaga to bardzo wiele, a zresztą to wszystko jest zbyt dziś drogie. Ja, na przykład, uważam, że chociażby parę dywizji ZSRR powinien utrzymywać w pobliżu granicy radziecko-polskiej. Dlaczego? Przez dłuższy czas odbywała się konfrontacja dwóch sił – NATO i Układu Warszawskiego, które nie usiłowały wzajemnie siebie sprawdzać. Ale gdy tylko Litwa, Łotwa i Estonia staną się niezależne, a Polska i Niemcy samodzielne, wyłonią się zagadnienia terytorialne. Jeśli Litwa pozostanie w składzie ZSRR, Polska nigdy nie ośmieli się wysuwać roszczeń wobec Wileńszczyzny. A gdy tylko Litwa wystąpi z ZSRR, Polska, jako znacznie silniejsza, niezwłocznie ją zagarnie.”

Ten wywiad został opublikowany przez wiele gazet na Litwie, w tym przez „Kurier Wileński” 22 maja 1990 r. Na pozór wydawać by się mogło, że, cóż, obawa w historycznej perspektywie niby uzasadniona. Ale przecież jeszcze przedtem rząd Polski jednoznacznie stwierdził, że nie wysuwa i nigdy nie wysunie żadnych roszczeń terytorialnych wobec Litwy. O co więc chodziło? O to, by wszelkie próby samoobrony Polaków Wileńszczyzny dezawuować a priori jako rzekomą działalność antylitewską. Dopiero dobrowolny, pokorny marsz na rzeź byłby interpretowany jako neutralny, natomiast nawet próba ucieczki byłaby interpretowana jako czynność skierowana przeciwko niepodległości Litwy. Był to chwyt tyle perfidny, co nikczemny i banalny, lecz bardzo dokładnie obliczony na polską głupotę. I specjaliści od prowokacji z wileńskiego KGB nie zawiedli się, ich haczyk został przez opinię publiczną w Polsce – za pośrednictwem agenturalnej prasy – połknięty.

* * *

W tygodniku „Prawo i Życie” (nr 20/90) ukazał się artykuł Wojciecha Jerzego Podgórskiego pt. „Litwa, macocha Polaków z podtytułem „Źródła niechęci polsko-litewskich tkwią głęboko w podświadomości obu narodów”:
„Ziemia ojców – naszą ziemią”. Tak brzmiało hasło zjazdu Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego Polaków na Litwie, zwołanego na 15-16 kwietnia br., w Wilnie. Decyzją zjazdu Stowarzyszenie przekształcono w Związek Polaków na Litwie.
To ważny moment historyczny w życiu środowiska polskiego współczesnej Wileńszczyzny. Drugie wydarzenie, którego świadkami byliśmy niecały tydzień wcześniej, wiąże się z wyborami do Rady Najwyższej ZSRR. Ciechanowicz zwyciężył. W drugiej rundzie tych wyborów, 9 kwietnia br., jako kandydat nadeputowanego ludowego w Wileńskim Październikowym Terytorialnym Okręgu Wyborczym nr 686 – zgromadził przeszło sto tysięcy głosów (dokładnie: 103.582 „za” – wobec 82.952 „przeciw”). Kampania wyborcza obfitowała w niespodzianki; jednym ze znamion autentycznej walki o głosy wyborców była np. zastosowana wobec personaliów kandydata – Polaka transkrypcja językowa na kartkach wyborczych: „Iwan Tichonowicz”. Czy ktoś dał się na to nabrać – nie wiem. Wiem natomiast, że kontrkandydat – Wirgilijus Czepaitis – uzyskał w drugiej turze odpowiednio 79.630 głosów „za” i 106.904 „przeciw”.
Buława deputowanego stanie się dla Jana Ciechanowicza zarazem tarczą, osłaniającą go przed zajadłością szowinistów litewskich”.

* * *

Historia pewnej nagonki

– artykuł Jana Sienkiewicza, prezesa Zarządu Głównego SSKPL, zamieszczony w „Czerwonym Sztandarze” z 23 marca br. – rezygnuje z niedomówień. Ciechanowicz, bohater artykułu, to indywidualność dużego formatu. Wybór jego osoby jako obiektu ataków ze strony ortodoksyjnych publicystów litewskich potwierdza tylko wysokie kwalifikacje intelektualne i niewątpliwie cechy przywódcze Ciechanowicza w środowisku polskim współczesnej Litwy. Docent Jan Ciechanowicz był do niedawna prodziekanem języków obcych (m.in. polonistyki) Wileńskiego Państwowego Instytutu Pedagogicznego. Otóż pozbawienie go stanowiskaprodziekana (24 lutego br.) zaliczyłbym także do chwytów kampanii przedwyborczej, choć o efekty tego posunięcia można by się spierać.
Jan Ciechanowicz (urodzony 2 lipca 1946 w Wornianach) mieszka w Wilnie od roku 1969. Jest absolwentem germanistyki Instytutu Języków Obcych w Mińsku, ukończył także Wieczorowy Uniwersytet Społeczny. Pracował początkowo jako nauczyciel języka niemieckiego w Mejszagole, następnie był dziennikarzem „Czerwonego Sztandaru” (1975-1983), pracownikiem Instytutu Ateizmu Naukowego Akademii Nauk Społecznych przy KC KPZR, uzyskawszy zaś stopień kandydata nauk filozoficznych – podjął pracę naukowo-dydaktyczną w Wileńskim Państwowym Instytucie Pedagogicznym. Z temperamentu jest przede wszystkim publicystą i historykiem-eseistą, zasłużonym dla Wilna i Wileńszczyzny jako autor kilku cykli artykułów ogłaszanych na łamach „Czerwonego Sztandaru”: „Z dziejów Wszechnicy Wileńskiej”, „Poczet profesorów wileńskich”, „Z teki archiwalnej”. Drukując w roku 1979 na łamach krakowskiego „Życia Literackiego” artykuł rocznicowy z okazji 400-lecia Uniwersytetu Wileńskiego – autor, nie po raz pierwszy zresztą, stał się ofiarą akcji represyjnej. Upór i siła witalna nie pozwoliły mu się poddać. Wybór najciekawszych tematów traktujących o udziale Polaków w ruchu narodowowyzwoleńczym i rewolucyjnym Litwy, Polski, Białorusi i Rosji, złożył się na książkę Ciechanowicza „W kręgu postępowych tradycji”, opublikowaną po polsku przez Wydawnictwo „Szwiesa” (Kaunas-Kowno 1987), w aptekarskim nakładzie 1.000 egzemplarzy. Mówiąc sumarycznie, autora jako historyka interesuje udział żywiołu polskiego w tradycjach wolnościowych oraz w kulturze Litwy i Białorusi. (Żeby stworzyć właściwą skalę dla tego osiągnięcia wymieńmy trzy pozostałe edycje polskie lat powojennych na Litwie: „Sponad Wilii cichych fal” wybór wierszy poetów polskich, należących do Kółka Literackiego przy redakcji dziennika „Czerwony Sztandar”, Kaunas 1985; E. Mieżalaitis: „Człowiek. Wiersze wybrane”. Przełożyła M. Stempkowska, Kaunas 1986 – oraz nie znany mi z autopsji wybór wierszy poetów litewskich, w przekładzie tejże M. Stempkowskiej, Kaunas 1989).
Nieodparcie prosi się o uwzględnienie jeszcze jeden wątek najnowszej publicystyki litewskiej.
Ataki na szkolnictwo polskojęzyczne, dla którego kadry nauczycielskie kształci właśnie docent Ciechanowicz oraz zespół wykładowców – polonistów WPIP. Z różnych stron republiki nadchodzą sygnały o zakusach rewindykacyjnych wobec polskich placówek szkolnych. Sprawy tej zaledwie dotknął, pokrywając ją uogólnieniem, Zygmunt Balcewicz, redaktor naczelny „Czerwonego Sztandaru” – w wywiadzie udzielonym „Życiu Warszawy”: „Dostrzegam przede wszystkim niepokój ludności polskojęzycznej w sprawach wprowadzenia w życie przepisów o języku litewskim jako narodowym bez jednoczesnego zapewnienia statusu języków innych grup narodowościowych, w tym polskiego”. Jest swoistym paradoksem, że w najczarniejszych latach stalinowskich Polacy mieli na Litwie do dyspozycji 263 szkoły samodzielne z polskim językiem wykładowym i 82 szkoły, w którychprowadzono równoległe klasy polskie (stan z roku szkolnego 1953-54), podczas gdy dzisiaj liczba szkół, zmniejszając się co roku – jak to obliczył Ciechanowicz – o pięć do siedmiu placówek, wynosi zaledwie 92, w obu kategoriach łącznie. Jedyna samodzielna gazeta polska w ZSRR – wydawany w Wilnie „Czerwony Sztandar” – wywodzi się z tych samych czasów: numer pierwszy nosił datę 1 lipca 1953.
Oczywiście trzeba uwzględnić w bilansie lata 1957-1959, czyli odpływ ostatniej fali repatriantów, a także pamiętać o statusie społecznym ludności, która pozostała na ziemi ojców. Rachunek statystyczny jest uproszczeniem, jednak nie można uniknąć konstatacji, że opuściła Litwę przede wszystkim inteligencja polska, pozostali zaś robotnicy i chłopi. Toteż w takich a nie innych warunkach socjohistorycznych na szkołę polską spadł obowiązek wychowania i przysposobienia do życia społecznego nowej inteligencji. Tymczasem ze statystycznych 7 proc., jakie stanowią absolwenci szkół polskich w skali republikańskiej, tylko dwóm procentom udaje się podjąć studiawyższe. Spis ludności z 1979 roku wykazał na Litwie także uszeregowanie mieszkańców pod względem stopnia wykształcenia: 1) Żydzi (około 30 proc. populacji osiągnęło dyplomy wyższych uczelni), 2) Ukraińcy (15,7 proc.), 3) Rosjanie (13,2 proc), 4) Litwini (9,4 proc.), 5) Białorusini (7,4 proc.), 6) Polacy (3,2 proc.). Właśnie docent Ciechanowicz jako jeden z pierwszych bił na alarm, obalając m.in. mit przywileju zdawania egzaminów do szkół wyższych w języku ojczystym.
Ataki na Ciechanowicza noszą znamię starannie przygotowanej rozgrywki – bez prawa głosu ze strony poszkodowanego. Uczestniczyły w niej czasopisma „Sajudżio Żinios”, „Algiminas”, „Kalba Vilnius”, „Tarybinis Molytojas”, „Sowietskaja Litwa”, „Literatura ir Menas”. W swym wyrazie polemicznym zyskał niewątpliwie nowych, licznych wyznawców „Czerwony Sztandar”. Czyta się go ostatnio z wypiekami na twarzy. Bo też wybuch „litewskości” stymuluje na swój sposób erupcję tamtejszej „polskości”. Nie da się zaprzeczyć, że Ciechanowicz jako pierwszy wypowiedział w „Sztadarze” wszystko, co Polakom wileńskim dotychczas więzło w gardle. Wtórują mu dwa świetne pióra: Jan Sienkiewicz i Jerzy Surwiło. Cel i charakter najnowszej „kampanii publicystycznej” Ciechanowicza dokładnie oddaje tytuł pierwszego, ważkiego szkicu o obecności Polaków na Litwie: „Skąd tu jesteśmy?” („Czerwony Sztandar” z 9 kwietnia 1987 r.). Oto kolejne ogniwa: – „A jeżeli z ręką na sercu” (wypowiedź w dyskusji na temat szkolnictwa polskiego; „Cz.Sz.” z 12 czerwca 1988); – „Kultura, jednostka, naród” (wywiad z prof. Bogdanem Suchodolskim; „Cz.Sz.” z 5 lipca 1988); – „Potrzebny jest wzajemny szacunek” („Cz.Sz.” z 13 lipca 1988); – „Jagiełło w opinii jego współczesnych” („Cz.Sz.” z 16 lipca 1988 r.).
Przypomnijmy wreszcie wypowiedź, która zyskała największy rezonans, również w Polsce: „Skończyć z mitręga” – czyli przyspieszyć działania reformatorskie na Litwie, zmierzające do równouprawnienia mniejszości narodowych w życiu publicznym („Cz.Sz.” z 10 sierpnia 1988 r., przedruk w „Prawie i Życiu” nr 37/88).
Ciechanowiczowi w uprawianiu publicystyki, a zwłaszcza polemik, pomaga doprowadzona do perfekcji umiejętność operowania skrótem aforystycznym. Dał się też poznać wcześniej jako autor zbioru „Minima ironica”, skąd – dla przykładu – zaczerpnijmy jedną celną myśl, przystającą do sytuacji: „Łotry nazywają mnie łotrem. Chcą być w dobrym towarzystwie”.
Każda akcja pociąga za sobą reakcję. Zaczęliśmy nasze rozważania od końca, pora więc przejść do uwarunkowań procesu, któremu na imię „Litwo, ojczyzno moja...”
Litwini przeżywają swoiste apogeum uczuć narodowych, reagując emocjonalnie na wszystko: na mowę ojczystą, na barwy, na hymn litewski Vincasa Kudirki – można i trzeba to zrozumieć. Zbyt długo byli pozbawieni prawa do manifestowania swej kultury etnicznej, aby teraz brać im za złe nawet pewną dozę przesady w tymsamouwielbieniu. Są to z pewnością oznaki etapu wstępnego, gdy „odwaga staniała”, a „rozsądek zdrożał”. Trzeba przez to przejść, zanim osiągnie się stan równowagi. Oczywiście, znacznie łatwiej jest wyciągać tego rodzaju wnioski, zajmując pozycję obserwatora z zewnątrz. Jako Polak urodzony i zamieszkały w Warszawie reaguję więc spokojniej, niż moi przyjaciele – Polacy wileńscy.
Sądzę, że pojawiające się dziś wzajemne niechęci polsko-litewskie są symptomem atawizmów, tkwiących głęboko w podświadomości obu narodów. Długo skrywane urazy wyrzuca się z siebie na oślep, mniej może dbając o szukanie winowajcy. Litwin, który swym zacietrzewieniem odtrąca dziś Polaka – swego sąsiada z tej samej wsi, z tej samej ulicy – popychając go w objęcia obcego przybysza, powinien sobie wcześniej przypomnieć, że już carską receptą na „porządek” i posłuch było pacyfikowanie aspiracji narodowych drogą wewnętrznego skłócenia narodów bądź warstw społecznych. (W latach 1840-1850 na Litwie i Białorusi carat zmienił diametralnie swą politykę wobec klasy włościańskiej, chcąc miejscowych chłopów obrócić przeciw ziemiaństwu polskiemu). Wbrew pozorom, nie jest to akcent odsyłający nas w zbyt odległą przeszłość. Gdybyśmy bowiem chcieli określić z kolei przyczyny niechęci dziewiętnastowiecznych bojowników o odrodzenie narodowe Litwy – do języka polskiego, musielibyśmy powołać się na najodleglejsze spostrzeżenia co do wzajemnych relacji językowych na styku Polski, Litwy i Rusi. Antoni Rolle wyprowadzał z tych porównań wniosek, że o ile polszczyznę cechowała zawsze siła ekspansywna w stosunku do obu żywiołów, o tyle Litwa „przyjmuje wszystko – stąd ruska mowa, pismo cerkiewne i obrządek wschodni w państwie Giedymina zyskują coraz większe uznanie” (Dr Antoni J. (Rolle) „Zameczki podolskie na kresach multańskich”, t. 1, Warszawa 1889, s. 48). Ponadto musielibyśmywskazać „specjalizację” obu języków w dobie Rzeczypospolitej Obojga Narodów; polszczyzna dominowała w salonach, była językiem elity, znamionowała awans społeczny i łączność z kulturą Zachodu – litewski zaś był mową gminu. Te prawidłowości pozostawiły trwały ślad w postaci kompleksów i uprzedzeń.
Nieufność między Litwinami a Polakami z okresu dwudziestolecia międzywojennego sam Piłsudski miał oceniać jako największe nieszczęście, którego źródłem był długotrwały „brak ujęcia (wzajemnych stosunków) w ogólnie przyjęte i respektowane w życiu międzynarodowym formy” (interpretacja Józefa Becka w „Ostatnim raporcie”, Warszawa 1987, s. 62). Poza tym trzeba też przypomnieć niezwykłe wówczas uczulenie opinii litewskiej na choćby cień sympatii polonofilskich (nawet literackich) w postawie działaczy politycznych, co dotyczyło m.in. Stasysa Lozoraitisa, dyplomaty litewskiego, „obciążonego – jak powiada tenże Beck – swym polskim pochodzeniem”, a także samego Oskara Miłosza, działającego wprawdziew odległej Francji i bardziej mimo wszystko poety-mistyka, zasłużonego tłumacza niż dyplomaty i polityka.
Przeszłość nadal ciąży nad teraźniejszością. Diagnoza taka – jeśli ją przyjąć – wymagałaby od obu stron, po pierwsze, dobrej woli i chęci przezwyciężenie uprzedzeń, po drugie, zatroszczenia się o odpowiednie impulsy, które umożliwiłyby lepsze wzajemne poznanie się, a także zbliżenie kulturalne. Tym celom, oczywista, nie służą ataki na szkołę polską ani pretensje do środowiska polskiego, że domaga się np. wprowadzenia polszczyzny w wychowaniu przedszkolnym czy nauki historii Polski dla zrozumienia twórczości Mickiewicza. (Prawem kontrastu trzeba by wskazać 60-tysięczne skupisko Polaków w Czechosłowacji, na Śląsku Cieszyńskim, gdzie funkcjonuje m.in. 60 przedszkoli polskich, 28 szkół podstawowych, 1 gimnazjum, 3 polskojęzyczne czasopisma dziecięco-młodzieżowe, a poznanie przeszłości Polski umożliwia specjalna wkładka do podręczników).
„Ziemia ojców – naszą ziemią”. Do tej konkluzji dorastali długo, zanim rozwój wydarzeń politycznych otworzył przed nimi możliwość skonsolidowania szeregów we wspólnym programie Stowarzyszenia – dziś: Związku Polaków na Litwie. Można by teraz, uciekając się do najbardziej litewskiej z polskich apostrof, głośno zapytać: Litwo, ojczyzno Mickiewicza, dlaczego dzisiaj dla nich, tamtejszych Polaków z dziada-pradziada, z czasów wspólnoty jagiellońskiej – stajesz się macochą? Albo: Litwo, ojczyzno – czyja? Skąd w tobie skłonności do podziału synów na lepszych i gorszych, na swoich i cudzych? Z takimi i podobnymi pytaniami biedzą się teraz w Polsce liczni, zrzeszeni i nie zrzeszeni sympatycy Litwy, członkowie klubów, partnerzy z towarzystw miłośników Wilna, Ziemi Wileńskiej, lituaniści, naukowcy, działacze oświatowi, którym Ziemia Litewska jest bliska.
Porzućmy urazy i przesądy. Jako sympatyk Litwy, od lat przeszło piętnastu współorganizator wakacyjnego studium języka i kultury polskiej dla nauczycieli-polonistów Republiki Litewskiej, widzę potrzebę i możliwość wzbogacenia naszych kontaktów, uatrakcyjnienia wspólnych działań. Jana Ciechanowicza oraz jego kolegów wykładowców Wileńskiego Państwowego Instytutu Pedagogicznego, a także zespół polonistów gabinetu języka i literatury polskiej Republikańskiego Instytutu Doskonalenia Nauczycieli w Wilnie – zapraszamy do wspólnego przedsięwzięcia: organizowania cyklicznych spotkań interdyscyplinarnych, poświęconych problematyce związków literackich, kulturalnych i oświatowych polsko-litewskich. Sympozja takie mogłyby odbywać się na zmianę, co dwa, trzy lata, w Wilnie i Warszawie. Należałoby przewidzieć odpowiednio elastyczną formułę takich spotkań, by zaktywizowały one również lituanistów po obu stronach granicy i ogarnęły swym zasięgiem także środowiska literackie – twórców i tłumaczy.Protektorat nad sympozjum polsko-litewskim mogliby objąć szefowie resortów edukacji narodowej oraz kultury i sztuki.
„Jeśli ktoś zwraca się do ciebie z ręką na sercu, popatrz, co trzyma w drugiej!” – radzi Jan Ciechanowicz. Otóż w drugiej jest miejsce na książkę. Polsko-litewską, pokłosie pierwszego spotkania.
Wojciech Jerzy Podgórski.

* * *

Czas uciekał. Do kierownictwa Związku Polaków na Litwie infiltrowano wielu agentów bezpieki, którzy paraliżowali szereg patriotycznych inicjatyw. Trzeba było coś robić. Postanowiłem zorganizować polską partię polityczną, która by jeszcze przed demontażem ZSRR zdążyła dopiąć tego, by w składzie tego państwa powstała polska jednostka administracyjno-terytorialna, która później ogłosiłaby swą niepodległość, jak ongiś Litwa Środkowa.

Gazeta rejonu wileńskiego „Przyjaźń”, 12 maja 1990:

Polska Partia Praw Człowieka
3 maja 1990 r. w Wilnie założona została pierwsza w ZSRR Polska Partia Praw Człowieka. Organizacja obejmuje swym działaniem teren całego Związku Radzieckiego; ma ona charakter niemasowy i nieetatystyczny; działa z wyłączeniem przemocy jako metody rozwiązań politycznych ściśle w ramach Konstytucji ZSRR i republik związkowych z poszanowaniem zasad demokracji, tolerancji i pluralizmu. PPPC gotowa jest do współpracy ze wszystkimi organizacjami nie uprawiającymi polityki antypolskiej i broniącymi praw człowieka i mniejszości etnicznych.
Taki jest skład zasad PPPC:
– Poszanowanie praw człowieka, jego godności i wolności powinno stanowić cel wszystkich założeń politycznych, społeczno-ekonomicznych, państwowo-organizacyjnych, oświatowo-kulturalnych, żadne z nich nie może służyć ograniczeniu czy zniesieniu tych najwyższych wartości.
– Żaden naród (czy jego część) nie ma prawa dominować nad innym narodem (czy jego częścią).
– Jedynymi sprawiedliwymi granicami między państwami są granice etniczne; jakiekolwiek inne rozwiązania prowadzą do łamania praw narodów do samostanowienia, są źródłem wrogości i konfliktów międzynarodowościowych.
– Każdy naród ma prawo do nieskrępowanego samorządu w granicachpokojowych, zakreślonych aktualnym zasięgiem jego świadomości etnicznej i kultury.
– Wszelkie przeciwieństwa i konflikty między ludzkimi zbiorowościami mogą być rozwiązywane wyłącznie środkami pokojowymi na drodze szczerego dialogu społecznego; zastosowanie przemocy jest sprzeczne z godnością człowieka.
– Pokój możliwy jest jedynie przy poszanowaniu zasad sprawiedliwości; jakakolwiek dyskryminacja mniejszości jest nieracjonalna z punktu widzenia interesów państwa i osłabia je.
– Ludzka osoba ma wartość absolutną; człowiek człowiekowi jest rzeczą świętą.

Cele działalności PPPC
– Przeciwstawienie się przejawom polityki dyskryminacji i ograniczania praw obywatelskich mniejszości polskiej.
– Dążenie do naprawienia krzywd, zadanych Polakom w ZSRR.
– Tworzenie w składzie poszczególnych republik radzieckich polskich obwodów autonomicznych, ewentualnie utworzenie (na terenach przyłączonych do ZSRR w 1939 roku) Wschodnio-Polskiej Republiki w składzie ZSRR jako gwaranta uniknięcia w stosunku do Polaków radzieckich stosowanej od lat polityki ograniczania praw człowieka, półprzymusowej asymilacji, apartheidu i dyskryminacji.
– Ustawodawcze zagwarantowanie obywatelom radzieckim, uważającym się za Polaków a zamieszkałych na dalszych terenach ZSRR, do repatriacji na obszary wchodzące w skład polskich jednostek administracyjnych w zachodniej części ZSRR.
– Wypłacenie odszkodowań wszystkim Polakom, niezależnie od tego, gdzie aktualnie mieszkają, za skonfiskowane mienie i inne straty poniesione w okresie represji stalinowskich.
– Oficjalna rehabilitacja Polaków ZSRR; zniesienie aktów stalinowskich ogłaszających Polaków za „naród antysocjalistyczny”, które posłużyły prawną podstawą do zastosowania masowego terroru względem naszego narodu.
– Zagwarantowanie Polakom wypędzonym w okresie po 1939 r. ze Wschodniej Polski i zamieszkałym aktualnie za granicą prawa do powrotu i osiedlenia się na stałe lub czasowo na ziemi ojczystej.
– Ogłoszenie pełnej i wyczerpującej prawdy o wszystkich zbrodniach popełnionych na Polakach przez ZSRR w celu tworzenia przesłanej pokojowego i honorowego współżycia Polaków ZSRR z innymi narodowościami tego kraju.
– Zdecydowane demaskowanie wszelkich przejawów antypolskości w ZSRR i na świecie.
– Jednoczenie Polaków ZSRR w organizacjach oświatowo-kulturalnych.
– Zainicjowanie i rozwój na szeroką skalę w ZSRR drukarstwa i czytelnictwa w języku polskim, bibliotek i szkół polskich, zespołów artystycznych.
– Dążenie do wprowadzenia kwoty liczebności” dla Polaków przy rekrutacji studentów na wyższe uczelnie Białorusi, Ukrainy, Litwy, Łotwy, Kazachstanu: zwiększone przez dziesięć lat zapisy młodzieży polskiego pochodzenia na wyższe uczelnie ZSRR w celu wyrównania krzywd i rażących dysproporcji zaistniałych w ciągu ostatniego półwiecza na skutek antypolskiej polityki odnośnych władz; kierowanie młodych Polaków z ZSRR na studia stypendialne do krajów zachodnich.
– Działanie na rzecz swobodnych i nieograniczonych kontaktów międzyludzkich między Polakami zamieszkałymi w ZSRR, Polsce i na całym świecie.
– Harmonizowanie i humanizacja stosunków Polaków z innymi narodowościami na zasadach wzajemnego poszanowania i miłości w celu autentycznej demokratyzacji wielkiego Związku Radzieckie, co stanowi niezbędną przesłankę zbudowania „wspólnego domu europejskiego”.
Doc. dr Jan Ciechanowicz
przewodniczący Polskiej Partii
Praw Człowieka,
Deputowany Ludowy ZSRR.”

Ta deklaracja została opublikowana także w „Naszej Gazecie” i „KurierzeWileńskim”.

* * *

Sowiecka i warszawska bezpieka zareagowały bardzo nerwowo na ten nasz krok. Już 27 maja Romuald Mieczkowski opublikował paszkwil zredagowany prawdopodobnie wspólnie z wysłannikiem UOP-u w Wilnie, od dawna rozpracowującym tu polskie środowiska, majorem Marianem Charukiewiczem. („ZnadWilii”, 27.05-9.06.1990):

Partia Poronionych Pomysłów Ciechanowicza
Inaczej nie potrafię rozszyfrować pojawiającego się ostatnio skrótu PPPC. Choć ma to oznaczać Polską Partię Praw Człowieka, ta nazwa, której użyłem w tytule, wydaje się bliższa prawdy, bowiem precyzyjniej eksponuje twórcę tej „pierwszej w ZSRR polskiej partii politycznej”. Chyba dochowuje ona wierności najlepszym tradycjom konspiracji, ponieważ powstała w podziemiu, gdzieś bardzo głęboko – nieprzypadkowo jej założyciel na niedawnym Zjeździe Związku Polaków na Litwie powoływał się na jakiegoś pułkownika.
Czytałem oświadczenie o PPPC od początku do końca, potem od końca do początku. Następnie utknąłem gdzieś w środku, zastanawiając się, czy dodatkowej treści nie należy szukać między wierszami. Nie powiem, żeby w dokumencie programowym nie były odzwierciedlone niektóre problemy, z jakimi stykają się Polacy od Mejszagoły po Magadan. Są tu wzniosłe cele i nie mniej górnolotne stwierdzenia.Nad nimi górują jednak zwyczajne bzdury, które wykazują pełnię niekompetencji. Na owe powikłanie pojęć i przemieszanie przeczących sobie faktów można by przymknąć oczy, gdyby... Gdyby ten program nie godził w dobre imię Polaka. Głosząc ideę „tworzenia Wschodnio-Polskiej Republiki w składzie ZSRR” przywódca nowej partii i jak na razie jedyny ujawniony jej członek zadaje cios odradzającej się właśnie polskości. Czuję wielką niezręczność apelując do pana docenta, doktora i czerwonego deputowanego, żeby sięgnął do dokumentów czy literatury, żeby zbadał istotę problemu, skoro chce coś przedsięwziąć!
„Człowiek człowiekowi jest rzeczą świętą” – czytamy w oświadczeniu. Nic dziwnego, że rzeczą. Tak właśnie był traktowany człowiek w czasach stalinowskich. Jak rzecz, nie tyle bezużyteczną co niebezpieczną, tępiono i przesiedlano w głąb ZSRR Polaków z Dzierżyńszczyzny i Marchlewszczyzny. Doświadczeń tych jest dla ideologa PPPC za mało. lekceważy on zachodzące dziś procesy w Europie Środkowej, wierny jest „wielkiemu Związkowi”, jedynemu i niepodzielnemu Związkowi Sierpa i Młota, który to przy pomocy tych narzędzi wyciął, ogłuszył i ogołocił znaczną część Europy. A może w czasie, kiedy ruchy wyzwoleńcze w ostatnim imperium przybierają na sile, uda się i przewodniczącemu tej pseudopolskiej partii urwać jakiś kąsek? Imperium jeszcze dość silne i w jego składzie można by było jakoś się urządzić.
Może jest to tylko kamuflaż, żeby w perspektywie wytyczyć nowe granice? Podzielonych jeszcze bardziej podzielić, a siebie obwieścić prezydentem takiej republiki? Taka myśl nie wpadła jeszcze nikomu do głowy, więc i konkurencja mniejsza. Służba Jana Ciechanowicza w fotelu kierownika sektora badań nad wschodnią polityką Watykanu, klerykalnym antykomunizmem i zagadnieniamikontrpropagandy w Międzyrepublikańskiej Wileńskiej Filii Instytutu Ateizmu Naukowego Akademii Nauk Społecznych przy KC KPZR zrobiła swoje. Czytelników proszę o przebaczenie, że zajmuję tak dużo miejsca cytując pełną nazwę instytucji, która z pierestrojką straciła rację bytu. Nazwa ta niewątpliwie trafi do skansenu komunizmu. Czyżby też i sporadyczne wykładanie materializmu dialektycznego studentom niczego rzecznika PPPC nie nauczyło, a tylko umocniło jego stanowisko na „platformie KPZR”? Ciekaw jestem także, w jakiej relacji są te dwie partie i jak je Obrońca Praw Człowieka łączy ze sobą.
Wątpliwie jednak, czy za nim pójdzie polski lud Wileńszczyzny. Owszem, przez dłuższy czas udawało się mu mydlić oczy rodakom, opowiadając o „załatwianiu spraw”, z których ani jedna nie przybrała konkretnego kształtu. Dziś czasy się zmieniły – po wyjściu z jednej klatki, nie sądzę, żeby znaleźli się tacy, którzy dobrowolnie popędziliby do innej. Chyba, że ptak jest ociężały i nie chce mu się latać. Miejscowy Polak, choć „lęty” i do wieku spraw podchodzi z pełną pokory rezerwą,albo niekiedy usiłuje przeczekać kłopotliwe chwile, to swój honor ma. Stąd tyle na naszej ziemi tradycji powstańczych, pięknych pieśni o wolności, pamięć o pomordowanych.
Działalność PPPC ma stanowić dla Polaków „przesłankę zbudowania Wspólnego Domu Europejskiego!” – podsumowuje twórca partii. Jej nacjonalistyczna koncepcja nie tylko nie doprowadzi do zbudowania jakiejkolwiek bądź konstrukcji, lecz może utrudnić budowane z tak wielkim mozołem porozumienie. Dlatego zabawa w trzy P i jedno C jest niebezpieczna i szkodliwa.
Dom Europejski nie wnosi podziałów. Jak zresztą dziś określić granice etniczne, o których ciągle mówi się w oświadczeniu programowym PPPC? Rozumując w ten sposób, całą Amerykę wypadałoby oddać Indianom. Po podbojach i upadkach, po zwycięstwach i klęskach, po gehennie wielu nacji i drogach krzyżowych ludów wyciągnięto wreszcie prawidłowe wnioski. Stąd i wypływa dążność wolnych narodów do Wspólnoty Bez Granic. Utworzenie z byłych terenów przedwojennej Rzeczypospolitej sowieckiej jednostki administracyjnej byłoby organizmem monstrualnym i upiornym. Zgubnym dla nas, Polaków, krokiem.
Trudno też odgadnąć, jaką rolę przygotował pan Ciechanowicz dla Polaków Wilna. W czasie, kiedy w pewnym podzielonym mieście runęły mury, z grodu nad Wilią nie da się utworzyć nowego Westberlinu. W mieście tak mocno związanym z dziejami Rzeczypospolitej Obojga Narodów nie warto tworzyć izolacji, odwrotnie – należy bronić polskości w kontekście przemian litewskich. Dbając o unikalną kulturę „na styku” i zachowując szacunek dla wszystkich tych, którzy wspólnie w ciągu wieków dzielili dole i niedole. Natomiast pomoc dla rodaków, którzy trafili do ZSRR nie z własnej woli, należy nieść w zupełnie inny sposób.
Nowa partia została założona w rocznicę Konstytucji 3 Maja. Zacni twórcy pierwszej w Europie demokratycznej „Ustawy rządowej” z 1791 roku zapewne przewracają się w grobach z takiej postawy Polaka. Doprawdy, panie Janie, niech pan zaprzestanie. Wstyd w tym wieku tak zasadniczych rzeczy nie rozumieć... A i po co to PPPC?
Tomasz Bończa”.

* * *

18 maja zareagował w identyczny sposób (bo na ten sam rozkaz) redaktor naczelny „Czerwonego Sztandaru”, koordynator sowieckich służb specjalnych na terenie Nowej Wilejki Zbigniew Balcewicz:

Komu i po co jest potrzebna PPPC?
Nie wiem, cieszyć się mam, czy też smucić, kiedy się dowiaduję o powstaniu kolejnej polskiej organizacji. Dziwnym może się wydać w taki sposób sformułowane pytanie – przecież każda nowa organizacja angażuje do spraw społecznych czy politycznych nowe rzesze rodaków. Tak, ale pod warunkiem, że powołując nową nie osłabia się już istniejących polskich organizacji. Jeżeli tak nie jest, to zaczynam wątpić w szczerość i autentyczność celów i dążeń ludzi, którzy powołują nowe organizacje. Co więcej, czasem wygląda to raczej na chęć zaspokojenia przez poszczególnych naszych rodaków swoich „przywódczych” ambicji i dążeń.
Takie refleksje nasunęły mi się po przeczytaniu w prasie lokalnej (wileńska gazeta rejonowa „Przyjaźń” z dnia 12 maja oraz biuletyn informacyjny ZPL „Nasza Gazeta” z dn. 13 maja br.) oświadczenia J. Ciechanowicza o tym, że, jak pisze, „3 maja 1990 r. w Wilnie założona została pierwsza w ZSRR Polska Partia Polityczna o nazwie: Polska Partia Praw Człowieka”. Dalej przewodniczący PPPC J. Ciechanowicz stwierdza, iż ta „organizacja obejmuje swym działaniem teren całego Związku Radzieckiego, ma ona charakter nie masowy l nieetatystyczny (?); działa... ściśle w ramach Konstytucji ZSRR i republik związkowych z poszanowaniem zasad demokracji...”
Jako cel działalności PPPC m.in. wymienia się; „– Przeciwstawienie się przejawom polityki dyskryminacji i ograniczenia praw obywatelskich mniejszości polskiej w Związku Radzieckim;
– Tworzenie w składzie poszczególnych republik radzieckich polskich obwodów autonomicznych, ewentualnie utworzenie (na terenach przyłączonych do ZSRR w 1939 roku) Wschodnio-Polskiej Republiki w składzie ZSRR jako gwaranta uniknięcia w stosunku do Polaków radzieckich stosowanej od lat polityki ograniczenia praw człowieka, półprzymusowej asymilacji, apartheidu i dyskryminacji;
– Jednoczenie Polaków ZSRR w organizacje oświatowo-kulturalne” itd.
Z powodu uszczuplonej objętości gazety nie ma możliwości szerzej przytoczyć wyżej wymieniony dokument, ani też poddać go bardziej szczegółowej analizie. Chciałbym po prostu tylko zasygnalizować fakt oraz wyrazić pewne refleksje, jakie nasunęły się mi po zapoznaniu się z powyższym oświadczeniem.
Otóż przede wszystkim zaskoczył mnie pośpiech oraz tajemniczość przy założeniu nowej partii. Tak już jest na świecie, że kwestie założenia nowych organizacji, które powstają w sposób naturalny, są najpierw szeroko dyskutowane wśród społeczeństwa. Jeżeli chodzi o PPPC, to jakoś nie było dotychczas o jej powołaniu nie tylko żadnej dyskusji, ale praktycznie i mowy. Zebranie (czy zjazd założycielski?) tej organizacji odbyło się widocznie w konspiracji, skoro nie powiadomiono o tym nie tylko środków masowego przekazu, ale i nas – Polaków. Nie wiadomo, ilu i kto z „Polaków radzieckich” wziął udział w tej imprezie? Stąd nasuwa się też pytanie, w czyim imieniu nowo powstała partia stawia sobie za cel „tworzenie w składzie poszczególnych republik radzieckich polskich obwodów autonomicznych, ewentualnie utworzenie... Wschodnio-Polskiej Republiki w składzie ZSRR...”?
Dlaczego właśnie „w składzie ZSRR”, skoro, jak pisze przewodniczący, PPPC za zasadę swojej działalności uznaje, iż „jedynymi sprawiedliwymi granicami między państwami są granice etniczne: jakiekolwiek inne rozwiązania prowadzą do łamania prawa narodów do samostanowienia, są źródłem wrogości i konfliktów międzynarodowościowych”?
Co prawda, jednym z celów działalności PPPC jest „harmonizowanie i humanizacja stosunków Polaków z innymi narodowościami na zasadach wzajemnego poszanowania i miłości w celu autentycznej demokratyzacji wielkiego Związku Radzieckiego, co stanowi niezbędną przesłankę zbudowania „Wspólnego Domu Europejskiego”. Ale czy możliwe jest osiągnięcie tego celu, skoro nowa partia hołduje zasadzie, iż „jedynymi sprawiedliwymi granicami miedzy państwami są granice etniczne”?
Od siebie chciałbym dodać, że mapa etniczna Europy Środkowo-Wschodniej, która kształtowała się przez tysiąclecia migracji, podbojów i przemian świadomości narodowej jej mieszkańców, obecnie pstrzy się mozaiką kolorów. Nie było i dziś również nie ma możliwości wytyczenia w Europie Środkowo-Wschodniej granic politycznych zbieżnych z granicami etnicznymi.
Zgodnie z oświadczeniem przewodniczącego jednym z celów działalności PPPC jest zjednoczenie Polaków ZSRR w organizacje, które obok pracy kulturalno-oświatowej za cel swej działalności stawiają również obronę praw Polaków, w różnych zakątkach Związku Radzieckiego powstały na długo, przed założeniem PPPC.
Nasuwa się więc pytanie, komu było pilnie potrzebne powołanie nowej polskiej organizacji? Przynajmniej na drugim nadzwyczajnym Zjeździe ZPL, który się odbył 22 kwietnia br., gdzie J. Ciechanowicz był jednym z pretendentów na prezesa ZPL, o powołaniu polskiej partii politycznej nie było mowy.
Nie wiadomo, jaką realną korzyść przyniesie „Polakom radzieckim” nowo powołana partia, jasne jest jedno, ze w Republice Litewsklej fakt ten wywołał konsternację społeczeństwa litewskiego oraz prawdziwe zdumienie Polaków.
Zbigniew Balcewicz

* * *

Bardzo wielu polskich „znawców zagadnienia” i „wybitnych specjalistów” (pożal się Boże!) to po prostu żałosne ofiary wytrawnych agentów sowieckiej bezpieki, którzy spotykali takiego „gościa” z Warszawy na wileńskim dworcu, odprowadzali go do hotelu, częstowali sowicie wódeczką i sugerowali określone oceny, zdania i mniemania. Wracał taki „znawca” po kacu do Warszawy i pisał perełki w rodzaju: „Nosi ona nazwę Polska Partia Praw Człowieka, została założona w Wilnie 3 maja, a na jej czele stoi doc. Jan Ciechanowicz, deputowany do Rady Najwyższej ZSRR. I tu pierwsza uwaga, Ciechanowicz to znany działacz komunistyczny, w przeszłości aktywny piórem przeciwnik Kościoła katolickiego, od około 2 lat nagle nawrócony, i na wiarę i na polskość. Prowieniencja polityczna przewodniczącego nowej partii znajduje także uzasadnienie w przytoczonym dokumencie. Otóż, m.in. Ciechanowicz pragnie przestrzegać Konstytucji ZSRR, a także, być może w przyszłości, utworzyć z Kresów Wschodnich II RP – Wschodnio-Polską Republikę w składzie ZSRR. Ot, i mamy choć jednego w naszym narodzie szczerego, ideowego komunistę, wiążącego wszystkie swe nadzieje z Kremlem.” (Adam Hlebowicz w artykule „Z prasy polskiej na Kresach”, opublikowanym w masońskim piśmie londyńskim „Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza” w dniu 23 czerwca 1990). Jakże swoiście sprytna bywa niewyobrażalna polska głupota w połączeniu z kliniczną podłością!









 

SCORPIONOMACHIA cz. 3 - Polemiki o „kwestii polskiej” w Wilnie, 1978-2015 [MATERIAŁY PRASOWE]

$
0
0
* * *

Słowo Narodowe” nr 7-8/90:

Polskie sprawy na Litwie
Rezolucja II Zjazdu Związku Polaków na Litwie w sprawie Deklaracji Rady Najwyższej Republiki Litewskiej o odrodzeniu państwowości litewskiej z dnia 11 marca 1990 roku.
Związek Polaków na Litwie popiera dążenie narodu litewskiego do odzyskania autentycznej suwerenności państwowej.
Związek deklaruje gotowość do wszelkiej współpracy na rzecz budowy praworządnego, demokratycznego wolnego państwa litewskiego.
Wyrażamy przekonanie, że w nowej Litwie, którą wspólnie tworzymy, znajdzie się godne miejsce również dla Polaków – obywateli Republiki Litewskiej, Wileńszczyzna zaś, jako odrębny historycznie, etnicznie, językowo, kulturalnie i ekonomicznie region jest i zostanie niepodzielną jednostką do nowej struktury terytorialno-administracyjnej republiki.
Wilno, 22 kwietnia 1990 roku

* * *

Rezolucja II Zjazdu Związku Polaków na Litwie o spełnieniu postulatów wysuniętych na l Zjeździe ZPL.
II Zjazd Związku Polaków na Litwie stwierdza, że założenia I Zjazdu ZPL, decydujące o zachowaniu tożsamości narodowej i godziwych warunków życia ludności polskiej, zaczęły owocować.
Zwiększyła się liczba uczniów w klasach polskich szkół na Litwie, blisko 200 abiturientów szkół polskich udało się na studia do Polski, powstały 2 nowe gazety polskie, radio republikańskie przedłużyło program audycji polskiej, zaczęto nadawać program telewizji polskiej i powstały nowe przedszkola oraz zespoły folklorystyczne polskie.
Postęp, który zarysował się w dziedzinie oświaty, nie jest wystarczający. Stan przygotowania nauczycieli polskich jest niezadowalający. W Instytucie Pedagogicznym dotychczas nie ma rzetelnych zamówień na przygotowanie przyszłych nauczycieli klas początkowych, chemików i in. ZPL powinien zbadać tę sprawę i ingerować. Wileńska Szkoła Pedagogiczna i Szkoła Kultury potrzebują wsparcia w przygotowaniu wychowawczyń przedszkoli oraz pracowników kultury dla potrzeb ludności polskiej na Wileńszczyźnie, zgodnie z ustawą o języku państwowym. Zwleka się z otwarciem katedry języka polskiego na Uniwersytecie Wileńskim. Nie został jeszcze opracowany model otwarcia filii Akademii Rolniczej w Białej Wace.
Potraktowanie sprawy odrodzenia inteligencji polskiej powinno zyskać poparcie zarówno ze strony władz, jak też ze strony ZPL. Nie zyskały poparcia ze strony władz postulaty o możliwości urzędowego używania języka polskiego na równi z państwowym w skupiskach ludności polskiej.
ZPL powinien ubiegać się w dalszym ciągu o zwrot gmachów zbudowanych w Wilnie ze składek ludności polskiej dla potrzeb społecznych, naukowych, kulturalnych jak również o uhonorowanie pamiątek narodowych.
ZPL powinien aktywizować działalność rad na rzecz wyrównania społecznego rozwoju regionów Wileńszczyzny na podstawie programu państwowego.
II Zjazd Związku Polaków na Litwie zwraca się do najwyższych władz Litwy, do partii, do ruchów społecznych o przychylne potraktowanie, rozpatrzenie i spełnienie postulatów wysuniętych na I i II Zjazdach ZPL i popieranych przez ludność polską oraz samorządy terenowe.
Wilno, 22 kwietnia 1990 roku

* * *

Oświadczenie II Zjazdu ZPL w sprawie Wileńszczyzny
Wileńszczyzna stanowi okręg zwartego zamieszkania Polaków.
W okresie ostatniego 50-lecia Wileńszczyzna była kilkakrotnie dzielona administracyjnie ze szkodą dla potrzeb społecznych i kulturalnych ludności polskiej.
Pierwszy zjazd ZPL poprzez autonomię proponował scalenie Wileńszczyzny. Jednakże te propozycje nie zostały uwzględnione, a obecnie został ogłoszony projekt nowego podziału, przewidujący przyłączenie skupisk Polaków do innych rejonów („Walstybes Żinios”, z dn. 12 IV 90).
Drugi zjazd ZPL stwierdza, że najbardziej sprawiedliwym i demokratycznym rozwiązaniem byłoby stworzenie w granicach skupisk polskich Wileńszczyznyjednolitej jednostki samorządu terytorialnego, ze swoim Statutem w składzie Republiki Litewskiej”.

* * *

W ciągu roku istnienia Polskiej Partii Praw Człowieka odbyliśmy szereg spotkań dyskusyjnych w gronie zaufanych osób. Ponieważ było jasne, że wszelkie próby konkretnej działalności politycznej organizacji, która nie była oficjalnie zarejestrowana i nie była sterowana przez służby specjalne, spotkają się z natychmiastowymi represjami, ograniczyliśmy naszą aktywność do opublikowania kilkunastu oświadczeń, które były następnie drukowane w polskiej prasie patriotycznej w USA, Kanadzie i Polsce. Poniżej podajemy teksty wszystkich tych dokumentów.

„PROTEST
Ostatnio na Litwie masowo rozpowszechnia się ulotkę, na której umieszczono złośliwy wizerunek Polski jako „wszy europejskiej”, wyciągającej swe wstrętne zachłanne łapki do Czech, Śląska (podano nazwę „Silesia”), Gdańska (podano niemiecką nazwę „Danzig” z litewską końcówką „-as”), Litwy (Vilnius), Białorusi, Ukrainy, Galicji Wschodniej. Druczek ten, odbity w setkach tysięcy egzemplarzy, stanowi nie tylko wymowny (i charakterystyczny) przykład tego, jakimi „braćmi” są Litwini w stosunku do Polaków, ale i mówi o tym, jakimi są „zdolnymi” uczniami Mołotowa i Goebbelsa. Tak nikczemne antypolskie publikacje ukazują się jeszcze tylko w kryptobolszewickiej prasie na dzisiejszej Białorusi, reszta Europy wstydziła by się takiego „poziomu”. Podobne działania znajdują się w rażącej sprzeczności zarówno z dążeniem narodów do stworzenia bardziej pokojowego i sprawiedliwego porządku światowego, opartego na poszanowaniu praw ludzkich, jak i z werbalnymi deklaracjami samych autorów tych barbarzyńskich aktów.
Polska Partia Praw Człowieka wyraża zdecydowany protest przeciwko temu kolejnemu przejawowi politycznego chamstwa szowinistów litewskich, mającemu na celu sianie nienawiści do wszystkiego co polskie, i podkreśla z całą dobitnością, że odpowiedzialność za możliwe konsekwencje tych akcji w całości spada na ich inspiratorów i wykonawców.
Jan Ciechanowicz,
przewodniczący Polskiej Partii
Praw Człowieka
Wilno, 20 października 1990 r.

PROTEST (2)
Rdzenna ludność polska Wileńszczyzny, od okupacji sowieckiej dokonanej w 1939 roku zaczynając, raz po raz wstrząsana jest wiadomościami o coraz to nowych przypadkach profanacji polskich cmentarzy przez tzw. „nieznanych sprawców”. Szczególne nasilenie tych aktów nastąpiło w ciągu ostatnich lat pod wpływem histerii szowinistycznej, rozpętanej przez prowokatorów z litewskiej kompartii i neonazistowskiego „Sajudisu” przy poparciu ze strony litewskiego kościoła. Na początku roku 1990 zostali wreszcie ujęci sprawcy kolejnego aktu wandalizmu: młodzi Litwini, którzy zniszczyli dziesiątki polskich nagrobków na wileńskich cmentarzach „Rossa” i „Antokolski” oraz powyrzucali z katakumb śmiertelne szczątki Wileńskich Sióstr Wizytek. Winowajcy i tym razem nie ponieśli żadnej kary.
Na początku listopada 1990 roku na małym, cichym cmentarzyku katolickim w wileńskiej dzielnicy Justyniszki (obok wsi Bujwidziszki) zniszczono 107 nagrobków. Jak przystało na istoty o psychice szakalów i tę zbrodnię popełniono skrycie, „chytrze”, pod osłoną zmroku. Tym razem jednak żmija ukąsiła się i we własny ogon: na 106 zdruzgotanych polskich pomników przypadł też jeden litewski.
Jest to symbol – barbarzyństwo wcześniej czy później obraca się przeciwko sobie samemu.
Młodzieży Litewska! Opamiętaj się, nie pozwalaj głupim rodzicom i niedokształconym nauczycielom przekształcać Ciebie z ludzi w trupożercze cmentarne hieny! Pamiętaj, gdy dorośli zatruwają Twą młodą duszę jadem pogańskiego szowinizmu i nienawiści, tym samym nakładają na Twą szyję stryczek,który wcześniej czy później musi się zacisnąć, bo Bóg przecież jest cierpliwy, ale sprawiedliwy, a każdemu człowiekowi sądzone jest odpowiedzieć za wszystkie swe słowa i czyny. I może stać się tak, że nadejdzie dzień, gdy za późno już będzie na niewczesne żale i skruchę, a kara spadnie na Cię równie niespodziewanie i bezwzględnie, jak dziś padają Twe ciosy na bezbronne polskie mogiły.
Wilno, 7.XI.1990
Jan Ciechanowicz,
przewodniczący Polskiej Partii
Praw Człowieka.

PROTEST (3)
123 tysiące litewskich ochotników w oddziałach szaulisowskich i policyjnych gorliwie służyło Hitlerowi w latach II wojny światowej. Plonem ich zbrodniczej aktywności było wymordowanie na Wileńszczyźnie 146 tysięcy Żydów, około 50 tysięcy patriotycznej młodzieży polskiej, tysięcy Białorusinów, Cyganów, Rosjan. Po wojnie wielu z tych zbrodniarzy trafiło do struktur NKWD, wiadomo, „fachowcy”... „Dzieci” Hitlera przepoczwarzyły się w „dzieciuków” Stalina, lecz cel pozostał ten sam: niszczenie Polaków i polskości Wileńszczyzny. W ciągu pół wieku okupacji faszystowsko-stalinowskiej lud Wileńszczyzny poniósł dotkliwe straty. Szczególnie skuteczna była akcja rujnowania i likwidacji cmentarzy polskich, tych świętych miejsc pamięci narodowej. Szereg tych zbrodni, godnych dzikich jaskiniowców, a niemieszkańców Europy końca XX stulecia ery chrześcijańskiej, jest, niestety, przerażająco długi. Nie wydaje się też, by miał się ku końcowi. Oto w połowie listopada 1990 roku pogrobowcy hitlerowsko-stalinowskich bandytów zniszczyli płytę pomnika na grobie żołnierzy antyfaszystowskiej AK w Kalwarii Wileńskiej. Terror okupantów w stosunku do pomordowanych Polaków trwa!
PPPCz wyraża oburzenie i protestuje przeciwko tej brudnej akcji polakożerczych barbarzyńców oraz stwierdza, że w obliczu takiego stanu rzeczy tworzenie polskich oddziałów samoobrony terytorialnej na Wileńszczyźnie staje się nieuniknioną koniecznością.
Wilno,25 listopada 1990 r.                       Jan Ciechanowicz, przewodniczący PPPCz.


OSTRZEŻENIE (4)
W miarę tego, jak się krystalizuje i nabiera siły polski ruch narodowowyzwoleńczy na terenach Polski Wschodniej, zaanektowanej przez Stalina w 1939 roku, antypolskie wydziały służb specjalnych nasilają kampanię mającą na celu dyskredytację tego ruchu i szkalowanie jego przywódców. Do tej akcji używa się m.in. Polaków-konfidentów, którzy zrobili kariery i fortuny jeszcze w okresie niepodzielnej dyktatury kompartii, następnie szybko się przemalowali i dziś również zajmują eksponowane pozycje w nowej nomenklaturze. Poprzez tych osobników UB dezinformuje, manipuluje, wprowadza w błąd dziennikarzy i polityków, przybywających na Wileńszczyznę zza granicy, którzy po takiej indoktrynacji publikują nieraz wypowiedzi szokujące niekompetencją, złą wolą, głupotą. Poprzez zohydzanie, wystawianie w niewłaściwym świetle całej polskiej społeczności kresowej i jej dążeń próbuje się odizolować ją od reszty Kraju i świata, nie dopuścić do poparcia jej walki o prawa ludzkie i narodowe.
Do kłamstw, rozpowszechnianych z rzadko spotykaną energią (m.in. przez zorganizowaną przez litewski KGB gadzinówkę „Znad Wilii”, polskojęzyczną audycję Telewizji Litewskiej, kierownictwo urzędowego „Kuriera Wileńskiego”, przez konfidencką „propagandę szeptaną” oraz przez antypolskie środowiska w RP, skupione wokół takich wydań jak „Gazeta Wyborcza”, „Res Publica” czy „Tygodnik Powszechny”) – należy mit o rzekomym „skomunizowaniu” Polaków wileńskich. Przytym „skomunizowanie” owo wyraża się – według informatorów sowiecko-litewskiej bezpieki – w tym, że Polacy nie chcą się ochoczo pchać do rozwartej paszczy krokodyla, tj. nie popierają dążeń polakożerczego Sajudisu, którego kierownictwo w 80% składa się z byłych komunistów, a w ponad 30% – z agentów KGB.
O czym natomiast mówią fakty? W roku 1990 Polacy, stanowiący do 10% ludności Litwy, stanowili tylko 1,3% składu osobowego kompartii, Litwini, stanowiący mniej 80% ludności Republiki, stanowili 93,8% składu osobowego partii komunistycznej. Kto tu więc jest skomunizowany?
Ongiś pewna liczba Polaków weszła w skład partii, by móc coś uczynić dla swego narodu w warunkach bezwzględnej dyktatury. Część z nich postąpiła tak ze względów ideowych, powodowana wiarą w głoszone oficjalnie szczytne hasła, i trudno to mieć im za złe. Wielu z nich wystąpiło obecnie z organizacji, gdyż zrozumieli, że padli ofiarą cynicznej manipulacji. Część nadal pozostaje w partii tylko dlatego, że uważa za nieprzyzwoite nagłą „zmianę frontu” pod wpływem niesprzyjającej koniunktury... Inni wstąpili do partii z wyrachowania. Ci, prawie w pełnym składzie, z niej z tychże względów wystąpili, plując szyderczo do studni, z której jeszcze niedawno tak obficie pijali malmazję aparatczykowskich przywilejów. Oni to też tłumnie pchają się dziś do kościołów, zapominając nieraz, zanim się przeżegnają, zdjąć z głowy judaszowską jarmółkę z czerwoną gwiazdą. Złodzieje wołają: „Trzymaj złodzieja!”
Strzeżcie się tych przechrzt, zaiste, dary, przez nich przynoszone, są zatrute i z nieczystych rąk pochodzą...
Wilno,12.XII.1990.

INFORMACJA (5)
Bardzo powolnie i mozolnie odbywa się proces samodźwignięcia społeczności polskiej w ZSRR z dna poniżenia, wyzysku i zniewolenia. Moskwa, powodując się względami na swe własne dobro, przestała (na jak długo?) dławić pomniejsze narody na skraju Imperium. W tym Polaków... Tłamszona dotychczas przez wszystkich zaborców szlachetna rasa sarmacka ocknęła się, wyprostowała ramiona i – jak się zdaje – raczej umrze, niż pozwoli się raz jeszcze pognębić. W procesie emancypacji Narodu Polskiego w ZSRR prym wiodą Polacy Wileńszczyzny, krainy wiernie trwającej przy ramieniu Orła Białego od 800 Iat. 12 grudnia 1990 roku Rada Koordynacyjna Polskiego Kraju Narodowo-Terytorialnego Wileńszczyzna zatwierdziła godło tego małego Polskiego Państewka. Autorami projektu godła Wileńszczyzny są Jan Ciechanowicz i Zygmunt Lachowicz.”

* * *

APEL (6)
Od wielu dziesięcioleci rdzenna ludność Wileńszczyzny, czyli Polacy Kresowi, na skutek arbitralnego przesunięcia granic Państwa Polskiego na zachód, egzystuje pod obcymi rządami. Ludziom tym odmawia się nawet najbardziej podstawowych uprawnień. Kilka milionów Polaków, zamieszkałych na obecnych zachodnich krańcach ZSRR nie ma ani jednego wydawnictwa książkowego, ani jednej polskiej biblioteki, ani jednego polskiego szpitala. Polacy są poddawani drastycznemu apartheidowi, segregacji narodowej, dyskryminacji – nawet w dziedzinie ochrony zdrowia. Tak np., o ile rząd Republiki Litewskiej, finansując system opieki zdrowotnej, w rejonach etnicznie litewskich wydaje na każdego mieszkańca rocznie ponad 100 rubli, to w rejonach polskich – tylko 28 r. Drastycznie wysoka jest w rejonach polskich umieralność dzieci i bardzo krótkie życie dorosłych.
Jedyną nieomal placówką, która niesie pomoc ludności rejonu wileńskiego, jest Wydział Diagnostyczny Chorób Wewnętrznych wileńskiej Kliniki „Czerwonego Krzyża”, kierowany przez ofiarną patriotkę p. Bronisławę Siwicką. Ale lecznica ta boryka się z potwornymi trudnościami.
Polska Partia Praw Człowieka zwraca się do Rodaków poza granicami ZSRR z apelem o pomoc. Wiemy, że w szerokim świecie wysoką renomą cieszą się lekarze-Polacy, że jest ich tam wielu; może więc mają oni jakąś dla nich już niepotrzebną, aparaturę medyczną, niech nie oddają jej na złom, jeśli nadaje się jeszcze do użycia, a prześlą do Wilna.
Potrzebne tu są m.in.:1. Aparat echoskopiczny (ultradźwiękowy); 2. elektrokardiograf; 3. kardiomonitory; 4. aparatura do badania czynności układu oddechowego; 5. lampa szczelinowa; 6. analizatory do badania krwi; 7. aparaty do mierzenia ciśnienia krwi; 8.stetofonendoskopy; 9. strzykawki; 10. systemy do przetaczania krwi; 11. sprzęt do reanimacji chorych; 12. leki: nasercowe, nitraty, antyarytmiki, broncholityki, antybiotyki etc.
Prosimy pomoc kierować pod adresem:
Bronisława SIWICKA
USSR-Lithuania, Vilnius,
232022, Kosmonautu Pprosp.
89-19.

SPROSTOWANIE (7)
W artykule kandydata nauk historycznych Mindaugasa Tamosziunasa „Kontury panoramy politycznej Litwy” („Kurier Wileński”, nr 251, 1990) znalazło się rozmijające się z prawdą sformułowanie, iż rzekomo Polska Partia Praw Człowieka należy do szeregu „organizacji politycznych, które pozostały wierne dawnej tradycji komunistycznej, dążących do zachowania Litwy w składzie Związku Radzieckiego”... Prezydium PPPCz w związku oraz wprowadza czytelników w błąd. Czujemy się więc zmuszeni podać do z tą kłamliwą informacją skierowało do redaktora naczelnego „Kuriera Wileńskiego”, członka Biura Komunistycznej Partii Litwy, p. Zbigniewa Balcewicza sprostowanie, który wszelako kazał opublikować tylko fragment tego niedużego tekstu, co jest chyba zgodne z zasadami moralności partyjnej, ale nie etyki dziennikarskiej, bo jednak zniekształca nasze intencje i słowa wiadomościpublicznej następujące sprostowanie:
1. Ani w naszym programie, ani w statucie, ani w działalności nie ma nic, co by świadczyło o naszych powiązaniach z tradycją komunistyczną. Jedynym naszym celem jest obrona praw ludzkich rdzennych mieszkańców Polski Wschodniej, okupowanej w 1939 r. przez ZSRR.
2. Uważamy prawo do niepodległości ze święte i niezbywalne prawo każdego narodu, w tym też litewskiego, Nie angażujemy się jednak do polityki niepodległościowej części działaczy Republiki Litewskiej ze względu na:
a) fakt, że Litwini są wielce nieprzyjaźni w stosunku do Narodu Polskiego i przez wiele dziesięcioleci służyli gorliwie za narzędzie w rękach Moskwy do gnębienia Polaków Wileńszczyzny;
b) fakt, że sami Litwini są podzieleni na kilka obozów według ich stosunku do niepodległości swego państwa; byłoby gorszącym nietaktem ze strony Polaków angażować się czynnie w rozstrzyganie problemów, należących tylko i wyłącznie do gestii Narodu Litewskiego;
c) fakt, że PPPCz nie uznaje za prawną ani sowieckiej, ani litewskiej, ani białoruskiej okupacji Wileńszczyzny oraz kolonialnego jarzma narzuconego miejscowej ludności polskiej przez Stalina i jego spadkobierców.
Celem naszym jest właśnie uwolnienie rdzennej ludności Polski Wschodniej – metodami tylko i wyłącznie cywilizowanymi, pokojowymi – z pęt niesprawiedliwości społecznej i ucisku narodowego.
Prezydium Polskiej Partii Praw Człowieka
Wilno, 10 grudnia 1990 roku.


KOMUNIKAT (8)
9 lutego 1991 roku na terytorium Republiki Litewskiej przeprowadzono sondaż, opinii publicznej, mający na celu wyjaśnienie stosunku ludności do sprawy „niepodległości Litwy”. Z ogólnej liczby 2652738 wyborców – jeśli ufać statystykom Sajudisu – „za” przegłosowało 2028339, „przeciw” – 147040, reszta nie stanęła do głosowania lub unieważniła w ten czy inny sposób swe kartki wyborcze. O ile rejony etnicznie litewskie w ponad 90 proc. miały powiedzieć „tak”, o tyle polska Wileńszczyzna ustosunkowała się do tej akcji nieufnie i obojętnie. W rejonie wileńskim do lokalów wyborczych przyszło około 40% mających prawo głosu, z których nieco ponad połowa, czyli około 1/5 ogółu, powiedziała „tak”. W rejonie solecznickim do głosowania stanęła zaledwie 1/4 wyborców, spośród, których tylko około połowy, czyli 1/8 ogółu, głosowało „za”. Podobny obraz dało się zaobserwowaćw polskiej części rejonów trockiego, święcianskiego, szyrwinckiego, gdzie „za” byli w zasadzie tylko litewscy powojenni przybysze-koloniści, podczas gdy rdzenna ludność polska – za nielicznymi wyjątkami – zbyła całą sprawę obojętnym milczeniem.
Stało się tak nie dlatego, że Polacy Wileńszczyzny nie chcą litewskiej niepodległości lub nie życzą Litwinom dobrze, lecz tylko dlatego, iż niczego dobrego od nich się już nie spodziewają. Zarówno w ciągu kilku dziesięcioleci kolonialnych „socjalistycznych” rządów litewsko-rosyjskich, jak i w okresie dwóch lat panowania wywodzących się z kompartii nazistów sajudisowskich, doznali tyle upokorzenia, poniewierki, dyskryminacji, poniżenia, ucisku i wyzysku, że mają pewność: zachodzące zmiany nie zmienią ich niewolniczej sytuacji. Nie życzą więc sobie brania udziału w żadnych farsach propagandowych czy publicznych przedstawieniach teatralizowanych, w których tak smakują wszelkiej maści autorytarni łobuzi polityczni. Nie ulegają też kłamstwom i presji sajudistów i garstki ich polskich fagasów. Nie chcą być drobną monetą czy pionkami, pozbawionymi własnej woli i rozumu, w ręku cynicznych graczy politycznych. Po prostu mają własne sumienie i własne zdanie, trwają, widząc, że czas ich wolności jeszcze nie nastał.
Prezydium PPPCz
Wilno,12 lutego 1991 r.

KOMUNIKAT (9)
Ostatnio rozpętuje się ponownie nagonkę przeciwko dr-owi Janowi Ciechanowiczowi, jako domniemanemu „wrogowi narodu litewskiego”. W związku z tym prezydium PPPCz uważa za stosowne przypomnieć opinii publicznej tekst listu J. Ciechanowicza, wystosowany przezeń do Prezydenta ZSRR M. Gorbaczowa natychmiast po znanych „wydarzeniach styczniowych”:
„Moskwa, Kreml, Prezydentowi ZSRR
Michaiłowi Gorbaczowowi.

Szanowny Panie Prezydencie!
Ja zawsze byłem przekonanym Pana zwolennikiem, brałem udział w czterech dotychczasowych zjazdach deputowanych ludowych ZSRR, wierzyłem w Pana dobre intencje, podzielałem Pana myśli, zasłyszane także podczas bezpośrednich z Panem spotkań i rozmów... Ufałem, że niesie Pan narodom wolność, poszanowanie godności ludzkiej, obronę praw człowieka. Jednak ostatnie wydarzenia w Litwie wskazują na to, że traci Pan kontrolę nad wydarzeniami. Została przelana krew ludzka, możliwe są dalsze incydenty, przekroczono granicę, za którą bardzo trudno jest odbudować pokój... U nas w Wilnie wiele było ostatnimi czasy gorących dyskusji, ostrych polemik, mnie osobiście – często niesprawiedliwie – atakowała prasa Sajudisu. Lecz jedną sprawą są szermierki słowne, a drugą – używanie broni palnej –przeciwko niewinnym ludziom, mordowanie bezbronnej młodzieży.
To nie powinno się powtórzyć. Ma Pan, praktycznie rzecz biorąc, nieograniczoną władzę. Proszę użyć chociażby jej drobnej cząstki, aby na Litwie, poszukującej swych własnych dróg dziejowych, nie powtórzyły się krwawe prowokacje. Tylko dialog, stosowanie cywilizowanych, pokojowych metod, może być środkiem rozwiązywania wszelkich nabrzmiałych kwestii politycznych oraz konfliktów socjalnych i narodowych.
Łączę wyrazy uszanowania
Jan Ciechanowicz,
deputowany ludowy ZSRR.
15 stycznia 1991 roku”

Jeśli ten list miałby świadczyć o „wrogości” jego autora do Litwy, to z autorami podobnych pomówień niemożliwy jest jakikolwiek dialog.
Prezydium PPPCz
Wilno, 20 lutego 1991 roku.

OŚWIADCZENIE (10)
W końcu stycznia 1991 r. litewski Sajudis, spadkobierca Kompartii, jeśli chodzi o sprawowanie władzy i jej metody, wydał oświadczenie „W sprawie rozstrzygnięcia problemów etnicznych Litwy”, w którym obok wcale „po europejsku” brzmiących sloganów, nikogo do niczego nie zobowiązujących i stanowiących po prostu dym propagandowy, obliczony na pokazanie światu „jak to dobrze” mają się mniejszości narodowe – szczególnie polska – w Republice Litewskiej, znalazły się sformułowania, budzące niepokój, świadczące o rzeczywistych zamiarach, ukrywanych pod parawanem gładkich frazesów. Otóż mówi się, iż Litwa obecna stanowi jakobycałość etnograficzną”, a Wileńszczyzna była i ma pozostać na zawsze „integralną częścią” tej domniemanej „całości”. A przecież Litwa obecna nie jest „całością etnograficzną” (chociaż jest całością państwową), właśnie dlatego, że w jej składzie – na skutek działań Stalina – znalazła się i znajduje etnicznie odrębna, odwiecznie słowiańska, lechicka Wileńszczyzna, której ludność od dziesięcioleci doznaje upokorzeń i poniżenia ze strony władz republiki i napływowych kolonistów żmudzkich.
W tymże oświadczeniu mówi się o rzekomej w przeszłości „zmianie orientacji etnicznej części mieszkańców” Litwy, która to rzekoma zmiana jakoby nie oznacza „automatycznej zmiany przynależności etnicznej pewnego terytorium". Chodzi tu o nawiązanie do manipulatywnej i fałszywej koncepcji, iż jakoby ongiś na Wileńszczyźnie mieszkali Żmudzini, którzy ulegli polonizacji. Nie warto obalać bezsensownych teoryjek, wymyślonych w celu usprawiedliwienia przymusowej litwinizacji Polaków wileńskich, bo w nie wierzą – bardziej lub mniej szczerze – tylko albo ignoranci i polakożercy, albo ci, którym te fałszerstwa służą do ich interesów. Lecz ogólnie rzecz ujmując, zmiana orientacji etnicznej mieszkańców określonego terenu oznacza – właśnie „automatyczną” – zmianę etnicznej przynależności (ale nie koniecznie politycznej przynależności) tegoż terytorium. Cóż dopiero, jeśli tej zmiany orientacji w ogóle nie było – tak jak na Wileńszczyźnie, której rdzenna ludność w czasach historycznych zawsze była lechicka, mimo licznych prób jej wynarodowienia.
Tak więc wspomniane oświadczenie Sajudisu wskazuje, czego można się spodziewać po jego autorach, a mianowicie: kontynuacji antypolskiej linii litewskich szowinistów, realizowanej już w czasach carskich, następnie smetonowskich, hitlerowskich, stalinowskich i breżniewowskich. Godna to pożałowania „stałość”...
Prezydium PPPCz
Wilno, 22 lutego 1991 r.

OŚWIADCZENIE (11)
Na początku lutego 1991 r. prasa litewska opublikowała poprawki do republikańskiej ustawy o mniejszościach narodowych. Werbalnie nowe przepisy łagodzą przyjęte wcześniej uchwały, które miały szokująco szowinistyczny i antykulturowy charakter, wzbudzający u światowej opinii zdziwienie i zakłopotanie.Wspomniane uzupełnienia zezwalają na używanie języka nielitewskiego w urzędach tam, gdzie nie-Litwini stanowią ponad 1/3 ogółu ludności, na pobieranie nauk w języku ojczystym, na zakładanie uczelni narodowych nielitewskich. W osobnym dokumencie zadeklarowano zamiar rozważenia decyzji o możliwości utworzenia z Wileńszczyzny oddzielnego powiatu lub obwodu. Niektóre polskie ośrodki w Wilnie przyjęły te uchwały z entuzjazmem, chociaż przecie droga do ich realizacji może być długa, a nawet nieskończona. Tym bardziej, że w żadnym z dokumentów Rady Najwyższej nawet słowo „polski” nie zostało ani razu użyte. Dziwi więc, że uchwały te interpretowane są jako rzekome przełamanie barier, dzielących społeczności polską i litewską w RL. Czy naprawdę o to tu chodzi, skoro i teraz słowo „polski” nie może autorom uchwał nawet przejść przez usta? A może jest to po prostu kolejna manipulacja? Bo przecież i dotychczas ludność polska w Litwie Radzieckiej teoretycznie miała wszelkie prawa, a faktycznie była i pozostaje tylko tanią, upośledzoną siłą roboczą.
PPPCz oświadcza co następuje: Dość działań pozorowanych i gestów enigmatycznych, których ukrytym celem jest zachowanie na Wileńszczyźnie poststalinowskiego systemu kolonialnego; dość „papierowych” praw i gwarancji! Jeśli rząd Litwy chce naprawdę przełamać bariery dzielące go od ludności polskiej, co więcej, jeśli chce zachować polską Wileńszczyznę w składzie RL, powinien natychmiast:
1. Uznać za prawne i ratyfikować uchwały II Zjazdu Deputowanych Wileńszczyzny z 6 października 1990 r. o utworzeniu autonomicznego Polskiego Kraju w składzie Litwy;
2. Zaprzestać finansowania i ustawowo zabronić kolonizowania polskiej Wileńszczyzny przez napływowy element litewski, jak również zwrócić Polakom własność, z której zostali wyrugowani w ciągu ubiegłych dziesięcioleci;
3. Uznać język polski za urzędowy obok litewskiego na Wileńszczyźnie, zobowiązać wszystkich zatrudnianych tu urzędników do władania obydwoma językami;
4. Do 1 września 1992 r. przekształcić jedną z wyższych uczelni Wilna w Uniwersytet Polski, obdarzony autonomią i wspierany z budżetu Republiki, utrzymywanego przecież w 15% przez ludność polską, pozbawioną dotychczas własnej szkoły wyższej;
5. Zorganizować od 1 września 1991 r. grupy polskie na wydziale medycyny Uniwersytetu Wileńskiego i w Kowieńskim Instytucie Medycznym;
6. Utworzyć od 1 września 1991 r. grupę polską w Seminarium Duchownym w Kownie;
7. Pociągać do odpowiedzialności karnej osoby rozpalające antypolską histerię w litewskich środkach masowego przekazu;
8. Rozpocząć dofinansowywanie z budżetu RL nauki młodzieży polskiej z Wileńszczyzny studiującej w Polsce (rodzice tej młodzieży pracują dla Litwy i dla niej płacą podatki);
9. Przekazać jedno z wydawnictw (drukarni) do dyspozycji 300-tysięcznej społeczności polskiej;
10. Zezwolić na mszę polską w Katedrze Wileńskiej;
11. Dopuścić kapłanów z Polski do pracy duszpasterskiej na Wileńszczyźnie i zaprzestać praktyki zsyłania księży-Polaków do parafii na Litwie etnicznej oraz nasyłania na parafie polskie rozpolitykowanych księży-litwinizatorów;
12. Zezwolić na otwarcie konsulatu RP w Wilnie i RL w Warszawie.

Oświadczenie (I2)
2 mln zamordowanych, 2 mln deportowanych, kilka milionów wynarodowionych i zdeprawowanych – taką daninę zapłacili Polacy Wschodni dyktaturze Stalina. Są to straty nie do powetowania, ale rząd moskiewski, podobnie jak litewski i białoruski, powinny zaprzestać dalszego gnębienia Polaków i wyrównać część zadanych nam krzywd.
W ostatnich dwóch latach na okupacyjno-kolonialnym systemie antypolskim, zmontowanym po aneksji 1939 roku w Polsce Wschodniej, zaznaczyły się zauważalne rysy: lawinowa demokratyzacja Kraju Rad umożliwiła namwyprostowanie niewolniczo pochylonych dotąd czół. Powstały liczne polskie organizacje kulturalne, oświatowe, polityczne. Na tzw. Zachodniej Białorusi czyli Wileńszczyźnie Południowej, zezwolono na otwarcie polskich klas w setkach szkół. Rząd Białorusi, mimo inspirowanej przez bezpiekę antypolskiej nagonki w części prasy, otworzył polskie seminarium duchowne w Grodnie, zezwolił na przybycie całej rzeszy kapłanów z Polski do pracy w nowootwieranych świątyniach katolickich, poczynił inne świadczące o dobrej woli i wysokiej kulturze politycznej kroki, znakomicie ułatwiające Polakom tamtejszym odrodzenie narodowe. Z uznaniem stwierdzamy poprawę naszych stosunków z bratnim narodem białoruskim, z którym łączy nas wspólne lechickie pochodzenie, wspólna historia i kultura. Polska połączyła ongiś swe losy ze słowiańskimi braćmi-Litwinami, zwanymi dziś Białorusinami, w żyłach niejednego Polaka Kresowego płyną krople tej właśnie lechicko-litewskiej krwi, podobnie jak w żyłach naszych dobrych sąsiadów pulsuje niemała domieszka polskiej. Stąd, być może, mimo wciąż ponawianych jątrzących inspiracji pod adresem Białorusinów zarówno ze strony wszechpotężnej do niedawna bezpieki czy takichnazistowskich organizacji, jak żmudzki Sajudis, stosunki polsko-białoruskie na byłych Kresach stale się polepszają.
Jeśli rozwój wydarzeń będzie się nadal toczył tak, jak dotychczas, życie polskie w Republice Litewskiej będzie krępowane i ograniczane, a na zachodzie Białej Rusi popierane i przez współobywateli i przez demokratyczne rządy, centrum polskiego życia duchowego, kulturalnego, politycznego w ZSRR przemieści się z Zachodniej Wileńszczyzny na Wschodnią, tym bardziej, że pod względem charakterologicznym tamtejsi Polacy z okolic Lidy, Oszmiany, Nowogródka, Wołkowyska czy Pińska są najbardziej predysponowani do przejęcia tego przywództwa, gdyż zachowali swą polskość i ducha narodowego pod niewspółmiernie cięższym jarzmem stalinizmu niż ich bracia z bezpośrednich okolic Wilna, a ludność białoruska – w przeciwieństwie do żmudzkich polakożerców – w większości życzliwie traktuje swych polskich współobywateli.
Prezydium PPPCz.
Wilno, 24 lutego 1991 r.

KOMUNIKAT (13)
28 lutego 1991 roku dr filozofii, przewodniczący PPPCz Jan Ciechanowicz złożył na ręce rektora Wileńskiego Instytutu Pedagogicznego Sauliusa Razmy podanie o następującej treści:
„Przed dwoma mniej więcej laty została rozpętana i jest prowadzona dotychczas przez Pana współmyślicieli z Sajudisu i byłej Kompartii poniżająca kampania szczucia i intryg przeciwko mnie, jakowe to działania są nie do pogodzenia ani ze statusem, ani z kodeksem moralnym nauczycieli akademickich. Wszystko to stanowi przejaw obcego kulturze europejskiej terroru psychiczno-ideologicznego i nietolerancji, porównywalnych z tymi, które uprawiali ludzie pokrewni Panu duchowo w okresie dyktatury NKWD. Dziś Pan zaangażował do wrogiego krzątania się wokół mnie „ludzi”, którzy jeszcze parę lat temu pisywali na mnie donosy do KGB, zarzucając mi antysowietyzm, antypartyjność, antykomunizm. Obecnie zmieniły się tylko formalne zarzuty, chamskie zaś metody i moralna nikczemność pozostały.
W ostatnich tygodniach do tych brudnych zabiegów Pan i Pana pomagierzy zaczęliście wciągać nawet studentów, stosując wobec nich szantaż, zastraszanie, naciski, kłamstwo i manipulację, aby zmusić do złożenia podpisów na zredagowanych przez Was oszczerczych donosach przeciwko mnie. Tym samym młodzież jest deprawowana i sprowadzana do Waszego poziomu moralno-intelektualnego.
Wszystko to przekonuje, że Pan i podobni Panu „przyjaciele ludu” mogą znosić obok siebie tylko takich Polaków, którzy się sprzedają i czołgają przed szowinistami z Sajudisu, dbając wyłącznie o własną karierę i zysk, ja zaś takowym nigdy nie byłem i nie będę.
Mając na względzie dobro młodzieży akademickiej, którą Pan i podobni Panu osobnicy mogą, wciągając w przyziemne intrygi, upodlić i przekształcić w typów Waszego pokroju, podejmuję decyzję o odejściu z uczelni, z którą związany byłem od 1975 roku. Może to będzie wyborem mniejszego zła. Uważam, że powinien Pan niezwłocznie wydać rozkaz o zwolnieniu mnie z pracy.
Jan Ciechanowicz".
Tak więc w „niepodległej i demokratycznej Litwie” stało się o jednego bezrobotnego więcej. Z tym, że jest on jednocześnie kongresmanem, reprezentującym i broniącym na Kremlu praw i interesów polskiej mniejszości narodowej ZSRR i Litwy.
Prezydium PPPCz
Wilno, 1 marca 1991 r.

PROTEST (14)
Ostatnio z inicjatywy warszawskiej „Gazety Wyborczej”, (która od paru lat ochoczo pełni rolę lubieżnej kochanicy litewskiego Sajudisu wycałowywującej mu wszystko, co on tylko raczy jej nadstawić, i jednocześnie antypolskiej szczekawki, jeśli chodzi o zwalczanie Polaków Kresowych), rozpętano w skali międzynarodowej kampanię oszczerstw przeciwko panu Alexandrowi Pruszyńskiemu, publicyście i wydawcy z Kanady. Zaczęto cały gwałt od prymitywnego donosu niejakiego p. Rapackiego pt. „Odpowiedzialność” w nr 35, 1991 „G.W.”, w kolejnych zaś numerach ponowiono i rozbudowano w sposób iście fachowy złośliwe insynuacje, podchwycone natychmiast przez niektóre pisma polskojęzyczne na Zachodzie. Winą tego zacnego człowieka, który jako jedyny Polonus z Zachodu – nie licząc innego naszego szlachetnego rodaka, dra Benjamina Czapińskiego z USA – zna los i bierze w obronę Polaków Wschodnich, ma być, iż wystąpił on w TV Litewskiej z apelem do Litwinów, iż, jeśli chcą wsparcia ze strony Polaków, muszą też im coś dać. „G.W.”, bazując widocznie na sugestiach niesumiennych informatorów z Wilna, wszystko przekręciła i obwiniła A. Pruszyńskiego o antylitewską propagandę oraz o próby nakłaniania Polaków do niebrania udziału w sondażu opinii publicznej 9 lutego 1991 r. Traf chciał, że w rejonach, gdzie Polacy stanowią większość ludności (wileński – 70%, solecznicki – 82%) do urn wyborczych stanęło około 5% ludności nielitewskiej przeważnie Rosjan. Od lat gnębiona i poniżana ludność polska zignorowała kolejnąfarsę propagandową Sajudisu (po której niczego się dobrego dla siebie nie spodziewała), zorganizowaną według sprawdzonych metod neobolszewickich. Ideologicznemu szantażowi uległo obecne kierownictwo Związku Polaków na Litwie, Frakcja Polska w Radzie Najwyższej RL, pisma polskojęzyczne wychodzące na Litwie, które apelowały o wsparcie „niepodległościowych” dążeń Litwinów. Stało się jednak inaczej. Zniewolony przez neobolszewię litewską lud polski zbojkotował sondaż i byłoby piramidalną głupotą mniemać, iż stało się tak na skutek apelu A. Pruszyńskiego, w którym zresztą nawoływał on tylko do wzajemnych ustępstw (ale nie jednostronnych!) i do kompromisów. Nasza ludność od dawna już żadnym apelom nie wierzy. Sprawa jest głębsza i bardziej poważna.
Żądać, aby Polacy Kresowi bezwarunkowo popierali Litwę i ZSRR, to to samo, co chcieć od Palestyńczyków, by bez zastrzeżeń popierali Izrael i USA. Tym bardziej, że Arabowie w Izraelu mają się tysiąc razy lepiej niż Polacy w Litwie i ZSRR. A przecież to „demokratyczna” prasa „polska” na oślep popiera Litwę i wybrzydza na rodaków, pozostających od 1939 r. pod obcą okupacją, co równa się nie do pomyślenia sytuacji, gdyby np. kraje arabskie zaczęły wspierać Izrael, a potępiać Palestyńczyków za to, iż chcą i dla siebie wolności. (Polska, żyjąca i dziś nieco bied-niej od Litwy etnicznej, wspomaga Litwinów, lecz nie dyskryminowanych Polaków Wileńszczyzny!).
PPPCz protestuje z powodu nagonki na naszego obrońcę z Toronto pana Alexandra Pruszyńskiego i wyraża oburzenie złą wolą i brakiem kompetencji autorów z „Gazety Wyborczej”, wprowadzających w błąd opinię publiczną Polski i świata.
Prezydium PPPCz
4 marca 1991 r. Wilno.

OŚWIADCZENIE (I5)
22 lutego 1991 r. ukazujący się w Mińsku tygodnik „Litaratura i Mastactwa” (nr 8), organ Związku Pisarzy i Ministerstwa Kultury BSRR, zamieścił kolejny antypolski artykuł pt. „Po tamtej stronie „kresów”, podpisany przez niejakiego Jurasia Zakreuskiego, uczestnika kursów polonijnych, zorganizowanych przez KIK-i latem 1990 r. w Białymstoku. Nie wykluczone, że jest to pseudonim. Artykuł utrzymany jest w duchu i stylu donosów z 1937 r., kiedy to NKWD wymordowało ponad milion Białorusinów i Polaków białoruskich, przeważnie inteligencji, z których część znalazła wspólne wieczne odpocznienie w Kuropatach pod Mińskiem. Tym razem obiektem oszczerczego ataku został znany działacz Polonii Białoruskiej p. Michał Dobrynin, profesor jednej z wyższych uczelni w Brześciu nad Bugiem. Pretekstem do atakuposłużyły rzekome antybiałoruskie wypowiedzi p. M. Dobrynina podczas jego pobytu w Białymstoku na wspomnianych już letnich kursach polonijnych przed siedmioma miesiącami.
Juraś Zakreuski gołosłownie zarzuca temu Polakowi, człowiekowi o wysokiej kulturze osobistej, iż miał on jakoby nazwać Białorusinów „bydłem”, a Polaków w RP równie bezpodstawnie obwinia o rzekome organizowanie antybiałoruskich pochodów, podpalanie prawosławnych świątyń na Białostocczyźnie i o dążenie do zaanektowania Białorusi, a nawet o to, że na uroczystym przyjęciu w Polsce, w którym uczestniczył jako gość, spożywano „zachodnie wina, cukierki, kawę, owoce” (nie pisze wszelako, czy mu smakowały). Niemało obraźliwych, świadczących, o jego nikczemności, insynuacji wypowiedział autor także pod adresem Polaków białoruskich.
Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że ukrytą intencją tego jątrzącego tekstu jest sprowokowanie białoruskich władz i obywateli do akcji antypolskich, a tym samym zahamowanie procesu narodowego odrodzenia tamtejszych Polaków i niedopuszczenie do pojednania dwóch bratnich narodów lechickich, polskiego i białoruskiego. Właściwie artykuł się kończy hasłem bojowym: „Białorusini powinni działać, a nie milczeć”...Czyli że znów stosuje się sprawdzoną starą zasadę „dziel i panuj”...
Pozostawiamy sądowi w Mińsku wyjaśnienie prawdziwego nazwiska autora prowokacyjnej publikacji, a KIK-om w Białymstoku docieczenie tego, jak na ich kursy polonijne trafiają agenci obcej bezpieki.
PPPCz oświadcza, że obowiązkiem, wszystkich uczciwych Polaków jest wzięcie w obronę pana Michała Dobrynina, patrioty polskiego i gorącego zwolennika zbliżenia polsko-białoruskiego. Prosimy pisać mu na adres: Michał Dobrynin, USSR, Brest, 224016, ul. Puszkinskaja 82-76.

Wilno, 8.III.1991                                                        Prezydium PPPCz

OŚWIADCZENIE (16)
Pierwszy w dziejach Kościoła Katolickiego kardynał, będący etnicznym Litwinem, mianowany przez papieża-Polaka, Vincentas Sladkevičius podjął ostatnio „historyczną” decyzję: w odnowionym wileńskim kościele Św. Kazimierza, nabożeństwa będą się odbywać tylko w języku litewskim i rosyjskim, z wykluczeniem polskiego, chociaż ponad 1/3 katolików Wilna stanowią Polacy.
Olbrzymia i majestatyczna świątynia wznoszona była od 1604 r. przez majstrów wileńskich, warszawskich i krakowskich, czyli przez Polaków. Przebyła ona –podobnie jak wierna ludność tego miasta – swą drogę krzyżową. W latach 1610, 1655, 1749 padała pastwą płomieni. W 1812 r. urządzono w kościele skład zboża, w 1840 biurokracja rosyjska, z właściwą jej psychologią złodziejską, postanowiła zabrać kościół katolikom i przerobić go na sobór prawosławny, którego to „dzieła” dokończono w roku 1867 na rozkaz generała Murawjewa-Wieszatiela. W 1915 Niemcy zajęli ten gmach na protestancki kościół garnizonowy. Wreszcie, po uwolnieniu Wilna przez wojska polskie w 1919 świątynia przekazana została ojcom Jezuitom wileńskim. Lecz na tym nie koniec. Po podarowaniu przez Stalina polskiej Wileńszczyzny Litwie smetonowskiej, szowiniści, zwiezieni do Wilna z terenów etnicznie litewskich, urządzali w kościele Św. Kazimierza pogromy modlącej się ludności polskiej, a nawet zbili na jej schodach nuncjusza papieskiego (1940), biorąc go za Polaka. l wreszcie apogeum nonsensu: po wojnie, z iście bolszewickim prostactwem, urządzono w budowli sakralnej Muzeum Ateizmu, nazwane w latach 1980-tych Muzeum Historii Religii i Ateizmu.
Na fali gorbaczowowskiej pierestrojki wiernym w roku 1989 udało się kościół odzyskać i po gruntownym remoncie w 1991 r. zaczął on ponownie pełnić właściwe sobie funkcje. Ale tylko część (litewska) tych, którzy walczyli o zwrot świątyni Bożej, cieszy się dziś z odniesionego zwycięstwa; inna (polska) część została w sposób poniżający godność ludzką tej możliwości pozbawiona.
Postępowanie takie równoznaczne jest z umieszczeniem na bramie kościoła tabliczek: „Tolko dla Russkich” oraz „Tik Lietuviams”. Nawet w kościele, podobnie jak w oświacie i innych sferach, szowiniści litewscy preferują Rosjan i dyskryminują Polaków.
Pod adresem więc litewskiego Kościoła Katolickiego wypada złożyć gratulacje z powodu „godnej” kontynuacji zarówno nazistowskiej, jak i neobolszewickiej, tradycji: podobnie jak w ciągu kilku dziesięcioleci funkcjonowania Muzeum Ateizmu Litewskiej SRR, kierowali i pracowali w nim wyłącznie Litwini, Żydzi i Rosjanie, także i dziś wstęp do skradzionej Polakom świątyni mają zagwarantowany tylko te „wybrane” narody, ci zaś, którzy kościół Św. Kazimierza wznieśli i ozdobili, nie są puszczani na jego progi. Wydaje się wszelako, że w postępowaniu takim więcej jest pogańskiej nienawiści do polskości i prowincjonalnego szowinizmu niż chrześcijańskiego uniwersalizmu i europejskości, które powinny cechować duchownych katolickich.

* * *

Prezydium PPPC
Oświadczenie (17)
W dniu 17 marca 1991 roku odbyło się ogólnozwiązkowe referendum, podczas którego obywatele ZSRR mieli odpowiedzieć „tak” lub „nie” na pytanie: „Czy uważacie za konieczne zachowanie Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich jako odnowionej federacji równoprawnych, suwerennych republik, w których w pełnej mierze będą zagwarantowane prawa i swobody ludzi wszystkich narodowości?”
W sumie 57% wyborców uprawnionych do głosowania w skali Kraju powiedziało „tak” odnowionemu Związkowi. Na terenach zaś zamieszkałych w większości przez Polaków, a więc w obydwu częściach Wileńszczyzny, wchodzących odpowiednio w skład Białorusi i Litwy, oraz na Grodzieńszczyźnie wyniki były następujące:
W białoruskiej części do głosowania stawiło się około 92% uprawnionych, z których mniej więcej 85% udzieliło pozytywnej odpowiedzi na pytanie referendum, w litewskiej odnośne liczby wyniosły w przybliżeniu 70% i 98%. Liczby te są zaskakujące, gdyż Polacy w ZSRR należeli i należą do najdrastyczniej dyskryminowanych narodowości, władze dotychczas nie zrehabilitowały naszego narodu i nie wyrównały mu szkód moralnych czy materialnych, nie pozwalają na wydawanie ogólnozwiązkowego pisma; kilka milionów Polaków w ZSRR nadal ma w dowodach osobistych wpisaną fałszywą narodowość; nie mamy ani jednej drukarni, wyższej uczelni czy chociażby wydziału uniwersyteckiego (dla porównania: 2 mln Arabów w Izraelu mają sześć własnych uniwersytetów).
Skąd więc się bierze ten pozytywny stosunek do kraju po macoszemu od wielu dziesięcioleci nas traktującego? Przyczyn tego jest kilka, główne z nich to: 1. Polacy ufają prezydentowi M. Gorbaczowowi i wierzą, że zainicjowane przezeń zmiany wcześniej czy później dotkną także ich; nie chcą więc przez destruktywnezachowanie hamować czy wręcz przerywać proces demokratycznych przemian, zachodzący od paru lat w ZSRR. 2. Tak jawne poparcie ludności polskiej dla ZSRR jest „zwycięstwem” a rebours litewskich szowinistów z Sajudisu i białoruskich z Narodneho Frontu, systematycznie rozpętujących publiczną nagonkę na Polaków Kresowych i przez to wpędzających ich w objęcia Moskwy. 3. Rozpad ZSRR oznaczałby automatycznie rozdrobnienie wschodniej społeczności polskiej, a tym samym jej osłabienie i unicestwienie szans na emancypację.
Poszczególne brukowe szmatławce w Litwie i Polsce już się rozpisują o „ciemnych polskich chłopach” z Wileńszczyzny, popierających Rosję. Lepiej wszelako by było, gdyby napisały o tym, jak miejscowe władze z błogosławieństwa Moskwy trzymały i trzymają tych ludzi w stanie ciemnoty i upośledzenia. I czy w ogóle kaci mogą mieć jakiekolwiek pretensje do swych ofiar? Tym bardziej zaśo to, że ofiary nie chcą dobrowolnie kłaść głowy na płachtę... Czas pokaże, czy któryś z naszych sąsiadów wyciągnie z tego, co się stało, właściwe wnioski.
Wilno, 28.III.1991

Protest (18)
Moskiewskie wydawnictwo „Krasnaja Zwiezda” od sierpnia 1959 roku publikuje czasopismo „Wojenno-Istoriczeskij Żurnał”, ukazujący się obecnie pod kierownictwem generała W. J. Fiłatowa. W ciągu ostatniego okresu „WIŻ” stał się wydaniem nieomal „opozycyjnym”, a razowy nakład jego co roku zwiększa się o 50% i zbliża się do półmilionowej metki. Pamiętać przy tym należy, iż jest to pismo „grube”, liczące do stu stron druku.
Jest ono jednak „grube” także pod innym względem: z pozycji czarnosecinnego szowinizmu wielkorosyjskiego opluwa wszystko co nierosyjskie, w szczególności zaś „międzynarodowe żydostwo” i Polaków. Jest to pismo kontynuujące najgorsze wielkomocarstwowe tradycje imperializmu carskiego i stalinowskiego, którego to faktu nie zmienia okoliczność, że niekiedy „WIŻ” publikuje także teksty wartościowe.
W numerach tego pisma za rok 1990 ukazało się kilka obszernych materiałów o jaskrawo antypolskim wydźwięku. Należy do nich m.in. artykuł dra historiografii W. I. Pribyłowa pt. „Zagarnięcie” czy „zjednoczenie”. Zagraniczni historycy o 17 września 1939 r. " („WIŻ”, nr 9-10, 1990). Materiał ten ukazał się pod rubryką „Ku pomocy studiującym dzieje wojskowości”, co również jest symptomatyczne.
Z tekstów owych czytelnicy się m.in. „dowiadują”, że zbrodnię Katyńską popełnili Żydzi; że 17.IX.1939 r. nie Rosja Polsce, a Polska Rosji wsadziła nóż w plecy, że Bereza Kartuzka (zginęły w niej w ciągu pięciu lat istnienia obozu 3 osoby, i to w bójce miedzy komunistami a faszystami, a nie z rąk straży obozowej) było to „jeszcze czymś gorszym od Gułagu" (w tym systemie NKWD wymordował od 20 do 40 milionów osób); że polskie obozy odosobnienia (w sumie – 2, powstałe w 1934 i 1936 r.) „należały do najpierwszych w Europie”. (Pribyłow „zapomina”, że pierwszymi na świecie były dziesiątki obozów śmierci powstałe na mocy osobistej decyzji W. Lenina w Rosji Sowieckiej już w latach 1918/19, i ze Niemcy nieraz przyjeżdżali do „najbardziej wolnościowego kraju świata”, by się uczyć tu sztuki organizowania masowego ludobójstwa), że wreszcie, narzucenie Polsce po II wojnie światowej czerwonego jarzma przez ZSRR było dla niej błogosławieństwem.
Na wołowej skórze byś nie spisał całego polakożerczego bełkotu autorów, wynurzających swe szowinistyczne resentymenty na łamach „WIŻ”-u. l trzeba przyznać, że w porównaniu z tymi jaskiniowymi pomrukami antypolskie głupstwasajudistów czy białoruskich narodofrontowców brzmią jak żałosne kwilenie prosiąt w porównaniu z rykiem syberyjskiego niedźwiedzia.
PPPCz wyraża najgłębsze oburzenie i protestuje przeciwko brudnej polakożerczej nagonce rozpętywanej wciąż na nowo przez moskiewską ganeralicję na łamach „WIŻ"-u.
30.III.1991 r. Wilno.


Polska Partia Praw Człowieka
Komunikat Nr 19

Staje się faktem radykalna i dogłębna reforma ZSRR, państwa, w którym Polacy stanowili przez dziesięciolecia jeden z najbardziej okrutnie uciskanych narodów, pozbawiony jakichkolwiek form samorządu, dyskryminowany we wszystkich bez wyjątku sferach życia społecznego. Powstają niezależne republiki: Białoruska, Litewska, Łotewska, Rosyjska, Ukraińska, który to proces nie może nie wzbudzać satysfakcji. Jednocześnie krytyczne położenie około 4 mln Polaków Kresowych pozostaje bez zmian na lepsze, a społeczność polska uległa rozparcelowaniu między kilkoma suwerennymi, ongiś związkowymi republikami, w których resentymenty antypolskie nie ulegają złagodzeniu także po krachu bandyckiego systemu komunistycznego. Dzieje się wręcz odwrotnie...
Dziejowa szansa odzyskania dla Narodu Polskiego ziem utraconych na rzecz ZSRR w 1939 roku istniała w ciągu 1990 do połowy 1991 roku. Niestety, wysiłki naszej, liczącej 130 osób organizacji, zmierzające do utworzenia (na drodze pertraktacji z Moskwą, Litwą, Białorusią, Ukrainą i Polską) suwerennej Republiki Wschodniej Polski z terenów okupowanych przez ZSRR (byłby to pierwszy krok ku właściwemu rozstrzygnięciu „kwestii polskiej”) zostały skutecznie zablokowane przez agentów moskiewskiego i litewskiego KGB oraz przez rodzimych mikrocefalów z wileńskich urzędów, warszawskich ministerstw i krakowskiej prasy. Rząd w Warszawie, zamiast tego by bronić interesów milionów członków Narodu Polskiego, zamieszkałych na wschód od Bugu, potępiał ich, podejmując się roli bezpłodnej kury, która sama jaj nie znosi, ale za to głośno krzyczy, gdy uczyni to kura sąsiedzka (litewska, ukraińska, gruzińska etc.). Stało się: z „pawia” staliśmy się „kurą narodów”... Proces wstępnego rozpadu ZSRR, kiedy sprawa polska miała wszelkie szanse na pomyślne rozstrzygnięcie się skończył, następuje okres stabilizacji nowych młodych państwowości, w których miejsca dla Polaków nie będzie. Historyczna szansa została bezpowrotnie zaprzepaszczona. Obecnie jakiekolwiek legalne formy ruchu na rzecz powrotu Kresów do Macierzy stają się nierealne.
W tej radykalnie zmienionej sytuacji geopolitycznej jedynym czynnikiem, który naprawdę mógłby uratować kilkomilionową rzeszę Polaków Kresowych, mogłaby być Rzeczpospolita Polska, jej Naród, Sejm, Prezydent, naprawdę polski Rząd, których świętym obowiązkiem jest wzięcie w obronę rodaków na Wschodzie.
W ukształtowanej obecnie sytuacji moralno-politycznej prezydium Polskiej Partii Praw Człowieka nie widzi możliwości dalszego istnienia i działania organizacji, ulega samorozwiązaniu i powierza losy rodaków na Kresach Wschodnich pieczy Boga i Ojczyzny, Rzeczypospolitej Polskiej.
Przewodniczący
Prezydium PPPCz
Jan Ciechanowicz
Wilno, 13 września 1991 r.”

* * *

W 1992 roku miałem kilkogodzinną rozmowę w Prokuraturze Generalnej Republiki Litewskiej, dotyczącą mojej działalności politycznej, w tym w charakterze przewodniczącego PPPCz. Nie nazwałem żadnego nazwiska, nie ujawniłem żadnego szczegółu, przyrzekłem, że nigdy do sfery polityki nie wrócę. Dano mi spokój. Jedynie debilna, złożona z pijaków, złodziei, bandytów i innych świńskich mord, bezpieka PRL-bis nadal dokuczała w prasie i życiu, prześladując m.in. córkę, młodziutką studentkę medycyny w Poznaniu (publiczne demonstracyjne zatrzymania, nadumane zarzuty nielegalnego handlu samochodami, przesłuchania, pogróżki!).
Przy tym bezpieka „polska” działała unisono z sowiecką. Oto co pisała córka z Poznania 7 stycznia 1990 roku: „Kochani Mamo, Tato, Renatko, Arturku! Piszę do Was w tym roku po raz pierwszy. Wzięłam się do tego od razu, ponieważ później nie wiem, czy znajdę na to czas. A po drugie, miałam taką podróż, że koszmar. Że prawie nie spałam w autobusie, to już nie wspomnę. Tak strasznie trzęśli na granicy i oczywiście tylko mój przedział. Rosyjska celniczka rozebrała mnie, kazała zdjąć buty, sprawdzała w skarpetkach i w butach, czy nie mam złota! Potem przyniosła aparacik i przy pomocy niego chciała coś znaleźć. Wywaliła wszystko z mojej czarnej torebki. Łamała nawet cukierki, w kremie kopała się, notesy wywróciła. Nie mogłam zorientować się, co się dzieje, a ona w jedno: „Gowori, gdie spriatała zołoto!” Jedną część „zielonych”, dziesięć dolarów, znalazła, niestety, i wyszła. We mnie wszystko latało. Za jakiś czas przyszła i położyła mi na stolik pieniądze. To już było wszystko. Byłam ostatecznie zdezorientowana. Ale minęło. Polscy celnicy byli w porządku. Po takich podróżach odechciało mi się wszelkich wojazy”... 19-letnie dziewczę, które nigdy w życiu nie trzymało w ręku więcej niż dwadzieścia dolarów, miało być przemytniczą złota, a po kilku miesiącach, już w Poznaniu, przemytniczą kradzionych samochodów. Prawdopodobnie działo się to wszystko po „sprytnych zagraniach” litewskich KGB-owców z Wilna, którzy podsuwali rosyjskim i polskim mundurowym osłom „informacje”, że córka Jana Ciechanowicza to ciężka zbrodniarka, łamiąca praworządność socjalistyczną...

* * *

Latem 1990 roku udzieliłem wywiadu wybitnemu publicyście i naukowcowi Mikołajowi Iwanowowi, zacnej indywidualności, Białorusinowi, kierownikowi białoruskiej sekcji Radia „Wolna Europa”, którego nie odważyło się opublikować żadne pismo w Polsce czy za granicą; dopiero po wielu miesiącach ukazały się fragmenty tej rozmowy („DziennikDolnośląski. Magazyn”, nr 93, 6 listopada 1990). Świadczy to bodaj o tym, jak ściśle „opiekowały” się mną KGB i UOP, i jak bardzo obawiały się prawdy o mnie i o moich autentycznych poglądach. Oto ten wywiad w jego pierwotnym kształcie.

„Rozmowa z senatorem z Wilna, członkiem Komisji do Spraw Nauki i Technologii Rady Najwyższej ZSRR, drem filozofii Janem Ciechanowiczem.

Czy powstanie jeszcze jedno państwo polskie?
– W Wilnie jest Pan człowiekiem dość znanym. Jedni Pana uwielbiają, inni nienawidzą. W Polsce natomiast spora grupa ludzi uważa Pana za człowieka, który próbuje na Wileńszczyźnie rozegrać „polską kartę” na korzyść Moskwy, za człowieka, który splamił dobre imię Polaka i przeszedł bez skrupułów na służbę do komunistów. Taka jest niestety rzeczywistość, takie są nastroje społeczne. Co Pan na to?
– Nie ma na świecie, widocznie, człowieka, którego by lubili wszyscy. Nawet Ojca Świętego Jana Pawła II, będącego przecież uosobieniem dobroci, mądrości i miłości, duża część prasy zachodniej i wschodniej wystawia, miękko mówiąc, w świetle niewłaściwym. Zorganizowanie kilku zamachów na niego świadczy też o potwornym ładunku nienawiść, żywionym przez „spore grupy ludzi” do tego wielkiego Polaka... Przez to porównanie nie usiłuję, oczywiście, postawić siebie obok Polskiego Papieża, wskazuję po prostu na pewien fenomen z dziedziny psychologii: ludzie, którzy próbują uczynić coś dobrego, są nienawidzeni przez złych. Jak mówi pewne przysłowie, „jest to los królów: mówi się o nich źle, gdy czynią dobrze”. Lub – jak to wyraził ongiś Jan Opaliński – „zły dobrego nie chwali, ani głupi mądrego”...
Jeśli chodzi o mnie, to cieszę się, że ludzie źli mnie nienawidzą. Tylko ulicznice chcą podobać się wszystkim, mnie wystarczy świadomość, że nigdy nie uczyniłem świadomie podłości, a w postępkach swych kieruję się wyłącznie względem na prawdę, sprawiedliwość i dobro mego, od ponad półwiecza dławionego i poniewieranego, narodu, czyli Polaków z Kresów Wschodnich.
Twierdzenie, że przeszedłem na służbę komunistom, uważam za zwykłe banalne pomówienie, rozpowszechniane przez KGB i afiliowany przy nim Sajudis, za pośrednictwem ich polskich agentów w celu dyskredytacji mnie właśnie jako jednego z nonkonformistycznych aktywistów polskiego ruchu narodowowyzwoleńczego w ZSRR. Chwyt równie prymitywny, co skuteczny, jeśli ma się do czynienia z naiwniaczkami, bardziej zważającymi na frazesy niż na realne czyny. I co to właściwie dziś znaczy – służyć komunistom?... 98% starego aparatu partyjnego przeszło do struktur kierowniczych nowopowstałych „demokratycznych” (z nazwy) organizacji, takich jak Sajudis, LDPP, Socjaldemokracja itp.
Jakim komunistom – wiernym Moskwie czy niewiernym? I jak służyć, jeśli ani jedni ani drudzy nie mają nawet oficjalnego programu?
Krótko mówiąc, przypisanie dziś komuś łatki „komunisty”, czy „antysemity” to dokładnie to samo, czym przed 10 laty było nazywanie kogoś „antykomunistą” czy „syjonistą” – tani chwyt, mający na celu dyskredytację i szantaż niewygodnych ludzi. Nic dziwnego, że ze szczególną lubością chwyt ten wykorzystują demagodzy, związani ściśle ongiś właśnie ze strukturami władz bolszewickich.
Niestety, w środowisku naszym istnieje względnie nieduża, ale dość hałaśliwa, dzięki posiadanym pieniądzom i dostępowi do środków masowej komunikacji (także w Polsce!), grupa ludzi, do niedawna będąca na usługach reżimu partyjnego, a obecnie na polecenie swych rozkazodawców i za sowitą opłatą odgrywająca rolę „demokratów” i „antykomunistów”. Osobnicy ci, pełniący kierownicze funkcje w poszczególnych organizacjach polskich, mają za zadanie rzucanie się do gardła każdemu, kto wysuwa myśli i snuje plany nie pasujące do scenariusza „sterowanej eksplozji” czyli „pierestrojki” w ramach „rozsądku”, czyli, w obcej niewoli. Najciekawsze, że ludzie ci i koncepcje, które oni głoszą na polecenie swych panów (tu wcale nie chodzi o ich poglądy!), mają najszerszy dostęp i są popularyzowani przez michnikowską prasę w Polsce, szczególnie, jeśli chodzi o oczernianie niepokornych. Wszyscy oni ani pisnęli w obronie polskości, żyli w najlepszej komitywie z aparatem władzy komunistycznej, a obecnie zwalczają jako „czerwonych” tych, kogo onegdaj zwalczali jako „polskich nacjonalistów”...
Tak, w ciągu kilku lat byłem członkiem KPZR, podobnie jak wszyscy obecni liderzy polscy z Wileńszczyzny, z tą tylko różnicą, że w przeciwieństwie do nich nigdy nie byłem związany z aparatem władzy. A jednak właśnie mnie i tylko mnie się zarzuca, że byłem „aparatczykiem”. Wstąpiłem swego czasu do KPZR ze względów ideowych, ponieważ przez pewien krótki okres wierzyłem, iż partia rzeczywiście chce realizować takie wartości jak wolność, sprawiedliwość społeczna, pokój, braterstwo między ludźmi. Nie byłem jedynym, którzy wstąpili do partii z pobudek ideowych. Dopiero w ciągu ostatnich trzech lat wielu pozbyło się złudzeń i ostatecznie zrozumiało, że piękne hasła używane były w ogromnej większości przypadków w celach manipulatywnych. Z drugiej strony, w okresie breżniewizmu tylko członkom KPZR umożliwiano szerszą działalność na niwie duchowo-intelektualnej. Musiało się więc – skoro się chciało jakoś ludziom pomóc – iść na pewne konwencjonalne kompromisy. Alternatywą było tylko zamknięcie się w sferze prywatnej, życiu osobistym, rezygnacja z jakiejkolwiek aktywności patriotycznej. Co też wielu u nas czyniło: handlowali rzodkiewką na Rynku Kalwaryjskim, wznosili wille, nabywali „Wołgi”, a teraz, gdy to niczym nie grozi, stali się „działaczami” i wytykają „czerwień” nie tylko tym, którzy wysługiwali się zaborcom, ale i tym, którzy chociażbyw zamaskowany sposób próbowali w czasach dyktatury komunofaszyzmu bronić praw i racji narodu polskiego w ZSRR. Zresztą wielu z nich było wówczas i jest teraz na usługach KGB. Przez cały czas mego pobytu w KPZR byłem przez jej aparat szykanowany za intelektualną niesubordynację, aż wreszcie w jesieni 1989 roku, na skutek wręcz orgiastycznej nagonki na mnie, prowadzonej przez komórkę KPZR Wileńskiego Państwowego Instytutu Pedagogicznego i KC Kompartii Litwy, musiałem złożyć podanie, w którym stwierdzałem, że nie mogę dalej przebywać w organizacji, w której tak wiele jest łobuzów, złodziei, denuncjantów, łapowników i szowinistów. Przypomnę, że był to jeszcze okres, gdy zjednoczona KPZR posiadała wszechwładzę, a ci, którzy dziś opluwają położoną na łopatki „komunę”, siedzieli jeszcze mocno przyklejeni do swych miękkich partyjnych i sowieckich stołków, jak np. członek Biura KC KPL Z. Balcewicz, czy wieloletni członek Kolegium Adwokatów Litewskiej SRR Cz. Okińczyc, wojażujący stale po Polsce i szepcący na uszko wpływowym figurom, że Ciechanowicz to „czerwony”, „komunista” i antysemita...Jeszcze niedawno im podobni pisywali na mnie donosy do KGB i KC KPL, że jestem „antysowietczyk”, że moje wypowiedzi są antyrosyjskie i antypartyjne etc. Wypada tylko wyrazić ubolewanie, że „w Polsce spora grupa ludzi” daje się nabrać na kłamstwa tego typu cynicznych przebierańców i wieloletnich kapusiów bezpieki.
Zawsze broniłem – i będę bronić – mego narodu przed agresją rosyjskich, litewskich, białoruskich i innych szowinistów. Posądzanie mnie, że służę Moskwie, jest dokładnie tym, czym było w swoim czasie posądzanie AK-owców Ziemi Wileńskiej przez litewsko-niemiecką propagandę hitlerowską z lat okupacyjnych, że ... właśnie służą Moskwie... Czy przez prasę stalinowską, że – służą Niemcom faszystowskim... Muszę stwierdzić, że niezrozumienie niektórych rodaków z Kraju dla moich intencji i działań jest czymś, co boli i zniechęca do dalszych wysiłków. Nie wątpię zresztą, że centrum sowieckie doskonale to rozumie i nie wykluczam, że te czy inne, przepraszam, splunięcia w moją stronę z Warszawy mogą być inspirowane... No właśnie. Czyż nie daje np. do myślenia fakt, że taki pan Michnik ma świetną prasę w ZSRR; „Komsomolskaja Prawda”, „Izwiestija” czy „Moskowskij Komsomolec” aż się zachłystują, pisząc o tym „wybitnym intelektualiście” i „demokracie”... I o „Gazecie Wyborczej”, która – przypomnę dla śmiechu – trzykrotnie brała u mnie wywiady, lecz żadnego z nich nie opublikowała, zamieszczając natomiast liczne pod moim adresem inwektywy, układane przez rzemieślników fachu dziennikarskiego, a nie mające żadnego pokrycia w faktach. Na tymże zresztą poziomie – niech mi Pan to wybaczy – sformułowane jest i Pana pytanie – gołosłowne zarzuty i żadnego faktu na ich poparcie; a przy tym – powoływanie się na jakieś anonimowe „grupy ludzi” i „opinie społeczne”... Jak żywo przypomina to chwyty z epoki bierutowszczyzny, kiedy to każdemu, kto nie ulegał aktualnie obowiązującym banałom i owczemu pędowi sterowanego przez propagandę ogółu przypinano łatkę „reakcjonisty”, faszysty itp. ...
– Można się z Panem zgadzać, albo się nie zgadzać, ale tego, że Pan jest świetnym znawcą polskości Kresowej i aktualnych nastrojów panujących na Wileńszczyźnie i Białorusi zaprzeczyć nie można. Prawdopodobnie to Pan po raz pierwszy użył sformułowania, że Polacy w ZSRR stanowią nie naród a klasę społeczną. Proszę o szersze wyjaśnienie tego sformułowania.
– Od 1939 roku naród okupowanej przez ZSRR Polskie Wschodniej znalazł się w sytuacji ludności kolonialnej. Wyzysk gospodarczy, upośledzenie socjalne, asymilacja językowa, bezprawie polityczne stały się i są nadal naszym losem. Komuniści polscy, aż do wizyty generała W. Jaruzelskiego w Wilnie w 1988, ani razu nie upomnieli się o wschodni kilkumilionowy odłam naszego narodu, poddawany nieludzkim zabiegom ze strony reżimu komunofaszystowskiego. – W imię obłudnie i fałszywie pojmowanej przyjaźni z Moskwą, która zresztą była militarnym gwarantemich panowania w Kraju. Dziś, gdy te same siły, które komunę zmontowały, podjęły decyzję o jej demontażu, kolejne ekipy rządzące Polską, podobnie jak ongiś reżim PZPR-owski, tak naprawdę wcale nie dbają o polityczne rozwiązanie „kwestii polskiej” w ZSRR, – tym razem w imię źle pojętej przyjaźni z szowinistami litewskimi, ukraińskimi i białoruskimi. A przecież tej „przyjaźni” nigdy nie było, ani nie ma. Zarówno nacjonal-komuniści litewscy, jak i inni przez pół wieku, kolejno na rozkaz Berlina i Moskwy, niszczyli polskość naszych Kresów, nie powściągając się przed ludobójstwem fizycznym. Można zrozumieć te koła, które w skali światowej podejmują decyzje o przemianach globalnych, że i tym razem zignorowali „kwestię polską”, nie przewidując dla kilku milionów Polaków w ZSRR ani wolności, ani praw ludzkich, ani niepodległości. Nie można natomiast zrozumieć polityków polskich (niezależnie od tego, jakiej są narodowości), którzy pokornie przyjmują te koncepcje, nie próbując nawet ich modyfikować. Jesteśmy więc nie tylko skazani na siebie, ale i doznajemy poniżających urągań ze strony niby tak poważnych pism jak „Gazeta Wyborcza” czy „Tygodnik Powszechny”, kształtujących, niestety, w dużym stopniu opinię publiczną w RP.
W tej sytuacji odnawia się zupełnie już zanikły pradawny u Polaków Wielkiego Księstwa Litewskiego, stereotyp, że rodacy z Korony, to przeważnie durnie i sprzedajne łotry, których do naszych spraw dopuszczać nie wolno. Mimo iż jesteśmy otoczeni przez wrogów ze wszystkich – podkreślam, ze wszystkich! – stron, mimo iż do naszych środowisk infiltruje się i kooptuje w nich agentów bezpieki, najczęściej współpracujących także z „określonymi środowiskami” w Warszawie w zwalczaniu naszych wolnościowych działań, nie ugniemy się i nie zatrzymamy.Nasza wolność to tylko kwestia czasu.
W tym miejscu nasuwa się porównanie stosunku kierownictwa Rumunii do Socjalistycznej Rumuńskiej Republiki Mołdowa, która ogłosiła swą niepodległość, ze stosunkiem przywódców Rzeczypospolitej Polski do prób ludności polskiej w ZSRR sięgnąć po jakieś formy samorządności i autonomii. W pierwszym przypadku natychmiast nawiązano najściślejszą współpracę polityczną, zorganizowano liczne wspólne towarzystwa, firmy, przedsiębiorstwa itp. Otwarcie się mówi, że Mołdowa i Rumunia stanowią etniczną i historyczną całość, że nadejdzie czas, gdy wstanie kwestia o złączeniu się z Rumunią nie tylko Mołdowy, ale i znajdującej się w składzie Ukrainy Besarabii oraz innych terenów. Jest to postawa piękna, szczera i mężna... Jakiż moralny kontrast stanowi pod tym względem stosunek do Polaków Wschodnich ludzi z ekipy Mazowieckiego, Bieleckiego, Wałęsy, Michnika, Skubiszewskiego! Nie tylko się nie podaje ręki uciemiężonym i osamotnionym rodakom, lecz się wręcz włącza w ich szczucie, poniżanie, wynaradawianie. Doprawdy, tylko naród podły może tak traktować swych braci dźwigających jarzmo obcego panowania!...
Nikt się w Polsce nie dziwi, że istnieją co najmniej trzy państwa niemieckie (RFN, Austria, Lichtenstein), dwa rumuńskie (o nich była już mowa), dwa żydowskie (Izrael i Żydowski Obwód Autonomiczny w składzie RSRRF), parędziesiąt arabskich itd. Zresztą czy warto czuć się zaskoczonym, że nie chcą „drugiej Polski” ci, którym i jedna stoi jak kość w gardle...
– Pańską propozycję utworzenia w granicach ZSRR Polskiej Republiki Związkowej albo autonomicznej w Polsce odbierają jako czysto utopijną. Nigdy nie zgodzą się na to Litwini, Białorusini, nie pójdzie na to i Moskwa. Zresztą pomimo dwóch rejonów podwileńskich i poszczególnych rejonów Grodzieńszczyzny, Polacy nigdzie już dziś w ZSRR nie stanowią większości ludności. Na co Pan liczy, lansując podobną propozycję? Czy to jest posunięcie czysto taktyczne?
– Nie zgodzę się z Panem, co do twierdzenia, że Polacy nigdzie w ZSRR nie stanowią większości. Według naszych danych na obszernych połaciach Ziemi Wileńskiej, Dyneburskiej, Grodzieńskiej, Nowogródzkiej i w rejonach przyległych ludność polska – mimo iż przymusowo zapisana w paszportach jako niepolska – nadal stanowi większość mieszkańców. Bez pełni praw politycznych, a więc bez tych czy innych form samorządności, nadal będziemy metodycznie niszczeni i upośledzani we wszystkich innych sferach życia społecznego, jak to było dotychczas i jest do dziś dnia. Stąd moja koncepcja przeprowadzenia plebiscytu i – w razie pozytywnego wyniku – utworzenia suwerennej Republiki Wschodniej Polski na terenach zaanektowanych przez ZSRR w 1939 na mocy niemiecko-sowieckiej zmowy, znanej jako pakt Ribbentrop-Mołotow, który, a propos, został uznany w latach 1989-1990 za nieważny przez parlamenty ZSRR, Rosji, Białorusi i Litwy.Tym samym okupacja byłych wschodnich terenów Rzeczypospolitej została unieważniona i potępiona przez samych jej sprawców. Kto wszelako powiedział „A”, niech też powie „B”.
Jeśli agresor niemiecki nie tylko wycofał się z zajętych polskich terenów, ale i częściowo zrekompensował Narodowi Polskiemu zadane mu w latach okupacji i na skutek działań wojennych straty, m.in. przez przekazanie naszemu narodowi części od dawna zgermanizowanych ziem, to agresor sowiecki dotychczas nawet nie zwrócił naszemu narodowi tego, co zrabował we wrześniu 1939 roku, nie mówiąc już o jakiejkolwiek rekompensacie. Czy więc nie czas naprawić krzywdę?
Żadnymi argumentami nie da się usprawiedliwić tej zbrodni, popełnianej na nas przez sąsiadów. To, że szowiniści litewscy, białoruscy czy rosyjscy, jak Pan mówi, „nigdy nie zgodzą się” na naszą wolność, podobnie jak sprzedawczyki z Warszawy, cóż, tym gorzej i dla nas i dla nich. Ale wyjścia nie ma. Jeśli nie chcemy mieć w sercu Europy nowego Kraju Basków, Karabachu, Palestyny czy Kosowa, musimy znaleźć taki „modus vivendi”, któryby nie uderzał w odłam Narodu Polskiego, dotychczasponiżony, ograniczony w podstawowych prawach ludzkich. Mniejsza o to, czy Republika Wschodniej Polski (nazwa umowna, oczywiście) będzie częścią składową ZSRR, Rzeczypospolitej Polski, kondominium suwerennych republik Litwy i Białorusi, czy państwem niepodległym, sęk w tym, by rdzenną polską ludność byłych Kresów wybawić z rezerwatu, z getta, z dna poniżenia i bezprawia, z „ziemi niewoli”, w jaką przekształcono nasz ojczysty dom. Zrozumienie tego, nie przychodzi łatwo nikomu, ale ponieważ nasi sąsiedzi postawili nas w sytuacji bez wyjścia, oni sami znaleźli się również w takiej sytuacji. Albo uszanują więc naszą ludzką i narodową godność albo... niech się liczą z tym, że potraktujemy ich tak, jak oni nas... Czyli bezwzględnie... Prócz oków nie mamy dziś właściwie nic do stracenia. Nastroje naszej ludności są obecnie bardziej niż radykalne, tym bardziej, że zmasowana kolonizacja polskiej Wileńszczyzny w ostatnich dwóch latach przez napływowy, najpodlejszego autoramentu, wrogi i obcy element etniczny – jest otwartym wezwaniem i prowokacją w stosunku do rdzennych polskich mieszkańców kraju...
– Lubi Pan huczne hasła i ostre sformułowania. Słowo „kompromis” prawdopodobnie nie jest z Pańskiego słownika. Zamiast porozumienia się z innymi polskimi ugrupowaniami w Wilnie powołał Pan ostatnio własną partię „Polską Partię Praw Człowieka”. Czy nie jest to kolejny Pański utopijny pomysł? Czy to posunięcie jeszcze bardziej nie rozdrabnia i tak słabe polskie siły na Wileńszczyźnie?
– Nie może być kompromisów w walce o godność i wolność człowieka; niezależnie od narodowości, wyznania, poglądów. 3 maja 1990 roku założyłem Polską Partię Praw Człowieka (PPPCz). Fakt ten został wrogo przyjęty przez środowiska antypolskie w samej Polsce i w Litwie, w Moskwie zaś i Mińsku –z zakłopotaniem i „niesmakiem”. Nikt nie musi jednak nas się bać czy obawiać. Jesteśmy organizacją nieliczną, nieterrorystyczną, działającą ściśle w ramach konstytucyjnych, metodami demokratycznymi, parlamentarnymi. Nie chcemy nikomu niczego zabierać, ani nikogo w niczym ograniczać. Nie zgodzimy się jednak być czyimikolwiek niewolnikami. W tym – i tylko w tym – żadnych kompromisów być nie może i nie będzie. Podejmowałem nieraz wątek polski w rozmowach z Gorbaczowem, Ryżkowem, Jakowlewem, Niszanowem, Jelcynem i innymi przywódcami radzieckimi. Jako ciekawostkę mogę podać, że tylko profesor A. Sacharow nie wykazał tą sprawą żadnego zainteresowania. Udało mi się już kilkakrotnie wystąpić w parlamencie radzieckim w obronie „sprawy polskiej”. Były to pierwsze w całej historii ZSRR tego rodzaju kroki, przyjęte zresztą początkowo z niesłychanie chłodną rezerwą. Ale cóż, wierzymy, że lody ruszą. Mamy naszych zwolenników na Wileńszczyźnie, Białorusi, w Syberii, Łotwie. Nie rozdrabniamy sił polskich, tylko ich pewien odłam – bezwzględnie ideowy i patriotyczny – organizujemy jako świadomą swych celów siłę polityczną. Nie zwalczamy żadnejz polskich organizacji, nie zabraniamy nikomu z nimi współpracować czy być ich członkami. Pracy starczy wszystkim. Ale też dobieramy członków PPPCz w sposób wyjątkowo surowy, sprzedawczykom czy serwilistom jakiegokolwiek autoramentu w naszych szeregach miejsca nie ma.
Konieczność powołania tej organizacji wynikła także z faktu nader głębokiego rozpracowania przez bezpiekę sowiecką kierownictwa innych polskich organizacji, które zresztą nie mają charakteru politycznego i absolutnie nie dbają o tę sferę życia narodowego.
– I ostatnie pytanie. Jest ono trochę osobistego brzmienia. Wiem, że Pan nie jest rodowitym wilnianinem. Pochodzi Pan z Białorusi. Czy Pańskie pochodzenie ma wpływ na lansowanie przez Pana ostatnio idei o tym, że centrum polskiego odrodzenia narodowościowego w Związku Radzieckim przenosi się na Białoruś? Przecież poziom świadomości narodowej Polaków Litwy i Białorusi jest nieporównywalny. Na Białorusi przecież od lat stosowano politykę, że tam nie ma Polaków w ogóle, są tylko spolonizowani Białorusini.
– Jest Pan mistrzem w formułowaniu pytań wielopłaszczyznowych. Pozwolę więc sobie ustosunkować się do poszczególnych aspektów ostatniego Pana pytania.
Po pierwsze, nie pochodzę z żadnej Białorusi, lecz z tej części polskiej Wileńszczyzny, która na mocy arbitralnego posunięcia Stalina została bezprawnie podarowana w 1939 roku BSRR. Urodziłem się, co prawda, w rok po wojnie, i już na terenie tzw. BSRR, z czego nie wynika, że przedwojenny powiat trocko-wileński stał się raptem „Białorusią”. Uważam,że urodziłem się i żyję we Wschodniej Polsce, znajdującej się przejściowo pod obcą administracją.
Po drugie, zjawisko przemieszczania się centrum polskiego odrodzenia narodowego z Wileńszczyzny Północnej (w składzie Litwy) na Wileńszczyznę Południową (w składzie Białorusi) należy nie do sfery postulatów, lecz faktów. Uwarunkowane to jest tym, iż mieszka tam około 2 mln Polaków, którzy w warunkach gorbaczowowskiej odwilży bardzo szybko odzyskują świadomość narodową. Prócz tego, pod względem charakterologicznym Polacy z Oszmiany, Ostrowca, Lidy, Brasławia, Grodna, Nowogródka są bardziej predysponowani do czynów idealistycznych (a czymś takim jest służba Narodowi). Tamtejsza drobna szlachta jest bardziej rozgarnięta pod względem intelektualnym, bardziej ofiarna, wierna i rycerska, nie cechuje ją wybujała zawiść, samouwielbianie i merkantylizm.
Czy Pan zdaje sobie sprawę z tego, że wśród polskich aktywistów dzisiejszego Wilna bardzo dużo jest osób przybyłych tu właśnie z Wileńszczyzny Południowej? Dodam na marginesie, że moje badania genealogiczne doprowadziły mnie do zaskakującego wniosku: wszystko co było w Wilnie wielkie i godne szacunku, co złożyło się na legendę tego miasta – za znikomym wyjątkiem – pochodziło niez Wilna czy jego bezpośrednich okolic, lecz właśnie z terenów nieco dalszych, z powiatu grodzieńskiego, lidzkiego, brasławskiego, oszmiańskiego, trockiego, wilejskiego. Nie będziemy tu roztrząsać uwarunkowań tego stanu rzeczy, może odegrały w tym swoją rolę chemizm gleby, cechy rasowo-antropologiczne, może też coś innego określało fakt, że ludzie z tamtych stron wykazywali i wykazują wyśmienite cechy charakterologiczne, moralne, intelektualne...
Proszę spojrzeć, to przecież tylko położone dalej na południe od Wilna polskie Soleczniki jako jedyne w Litwie nie dały się złamać szalonemu impetowi szowinizmu litewskiego w latach 1988/90, kiedy to praktycznie całe społeczności rosyjska, żydowska, białoruska, ukraińska, część polsko-wileńskiej wręcz czołgali się w samoponiżaniu przed rozhukanymi sajudonazistami. Przypinanie zaś Solecznikom łatki „czerwonych” przez prasę sajudisowską, michnikowską i przez część niezorientowanych lub sprzedajnych rodaków stanowi zwykłą manipulację. Po prostu komuś jest bardzo dogodne zwalić na Polaków winę za zbrodnie bolszewickich reżimów i partii komunistycznych, które, jak wiadomo, były początkowo partiami etnicznymi, tak, ale nie polskimi...
Jeśli zaś chodzi o masowo kreowany i narzucany przez łgarzy z Sajudisu i „Gazety Wyborczej” mit o „skomunizowaniu” Polaków w Litwie, to pozwolę sobie stwierdzić, że w KPL liczba Żydów, Rosjan, Litwinów była i jest procentowo wyższa niż ich udział w ogóle ludności republiki. W przypadku Polaków – co jest naturalne – liczby te są dokładnie odwrotne, ich obecność w Kompartii była i jest niewspółmiernie niższa niż procentowy udział w ludności: w 1990 r. Polacy, stanowiący około 7-10% ludności Litwy, stanowili tylko 1,3% składu osobowego Kompartii; Litwini, stanowiący poniżej 80% ludności republiki, stanowili 93,8% składu osobowego tej partii. Kto tu więc jest skomunizowany?... Ale to na marginesie, wracając zaś do właściwegotematu naszej rozmowy, chciałbym stwierdzić, że w obecnej „litewskiej” części Wileńszczyzny Polacy są bardziej silni i zorganizowani tylko dlatego, że w okresie powojennym ściągnęły tu dziesiątki tysięcy najlepszych Polaków z prowincji, zaś Moskwa – wbrew intencjom władz litewskich – postarała się utrzymać tu (dla przeciwwagi Litwinom) szczątkowe polskie szkolnictwo i prasę, podczas gdy na ziemiach polskich oddanych Białorusi (w obliczu braku antysłowiańskich czy raczej antyrosyjskich nastrojów wśród Białorusinów) tępiono polskość w sposób niesłychanie perfidny i bezwzględny. I jeśli setki tysięcy (dziś oficjalnie ponad 0,6 mln) ludzi wytrwało tam przy polskości, świadczy to o ich ogromnej wartości i o wielkich potencjalnych możliwościach. I rzeczywiście, mimo wysiłków komuno-faszystowskiej konserwy polskość na terenie BSRR ulega obecnie wręcz już niekontrolowanej eksplozji i ekspansji.
To zaś, iż oficjalna i nieoficjalna propaganda twierdzi tam, iż nasi rodacy są spolonizowanymi Białorusinami, podobnie jak na Litwie się pisze, że jesteśmy spolonizowanymi Litwinami, świadczy najwyżej o tym, iż zarówno Białorusini, jak i Litwini, chcieliby się uszlachetnić poprzez wchłonięcie pewnej dozy krwi lechickiej...
– Ryzykowne stwierdzenie...
– Nie wierzę, że nie ma Pan poczucia humoru... Z drugiej strony, może, oczywiście, Pan nie zgadzać się z tymi czy innymi mymi twierdzeniami czy osądami. A swoją koleją, czy Pan naprawdę myśli, że znajdzie się w Polsce pismo, które naszą rozmowę opublikuje?
RozmawiałMikołaj Iwanow

W grudniu 1991 roku zacny pan redaktor i wybitny profesor pisał w liście do mnie:

„Drogi Panie Janie.
Podczas mojej nieobecności w kraju udało się wreszcie wydrukować ten mój wywiad z Panem. W okrojonym stanie, ale udało się. Znamiennym jest to, że Redakcja (ściślej mówiąc redaktor, który kandydował w wyborach do Sejmu) czekała na wybory: wydrukowała to w następny dzień po wyborach.
Takie są polskie realia i z tym trzeba żyć.
Jak Pan widzi coś próbujemy robić, żeby przybliżyć Polakom krajowym Pana i Pańskie poglądy. Trudno idzie, ale idzie...
Ostatnio nie miałem od Pana żadnych wiadomości. Niepokoję się...
Niech Pan napisze parę słów.
Łączę wyrazy szacunku,
Mikołaj Iwanow

P.S. – Może pod koniec maja – początku czerwca będę w Wilnie. Postaram się z Panem skontaktować się.
P.P.S. – Czy ta poczta w ogóle do Pana dochodzi, bo czasem mam na ten temat poważne wątpliwości.
P.P.P.S. – Przepraszam za pomyłkę w imieniu. Ale to wina redakcji. I tak wszyscy zainteresowani wiedzą, o kogo chodzi.”

* * *

Journal Inquirer”(Manchester, USA) 5 czerwca 1990:
Lithuanian legislator urges U.S. support for Gorbachev

By Lizabeth Hall
Journal Inquirer Staff Writer
Hartford – A Lithuanian member of the Supreme Soviet visited the state Capitol on Monday to urge Americans to support the changes being wrought by Soviet President Mikhail Gorbachev.
Jan Ciechanowicz’s arrival during Gorbachev’s visit to the United States was a coincidence, but the legislator is a friend and ally of the Soviet president. Through an interpreter, he urged Americans to support Gorbachev during the country’s economic and ethnic turmoil and to continue diplomatic efforts.
„Americans shouldn’t take advantage ordictate their viewpoint at this time of crisis”, he said, as lawmakers in Washington criticized President Bush for signing a trade agreement without getting assurances from Gorbachev that he will lift the economic sanctions that are throttling breakaway Lithuania.
„Russia has never had this type of leader, a man with a human face. He relly wants to go in the direction of democracy and respects the rights of men,” Ciechanowicz said. „I think the press should write better about Gorbachev, and President Bush should have better relations with Gorbachev.”
Ciechanowicz, a university professor and author, was elected to the Supreme Soviet last year.
The visit to the United States is his visit, after years of futile attempts, and he said it is a testimony to how far the Soviet Union has come.
„For a long time, I have wanted to have contant with the country that is a symbol of democracy, freedom and human rights,” Ciechanowicz said. „This country has a great tradition of freedom and we can learn political culture here. Such contacts are not only a help to us, but to you, too.”
Ciechanowicz, a crusader for political and religious freedom, has been persecuted not only for his human-rights views but also as an ethnic minority – by both Russians and Lithuanians. He is an ethnic Pole and is from the southern Lithuanian town of Wilno, where 85 percent of the population os Polish.
Stopping over on his way to Washington, Ciechanowicz is staying in Vernon for four days with two friends, who are acting as his translators, Benjamin Chapinski and Herman Krajewski.
Chapinski, who is spending the entire 10-day trip with Ciechanowicz, met him on a visit to Eastern Europe, where the professor’s works are highly regarded.
Krajewski and Ciechanowicz correspond about their stamp and coin collections.
Asked by state Sen. Marie Herbst his most singular observation about the U.S., Ciechanowicz said, „The people have peaceful faces. They’re not afraid of anything.”
The blond-silver bearded Ciechanowicz, looking like a shorter, serene Ernest Hemingway, spent the early afternoon touring the legislative Office Builfing and the Capitol escorted by Herbst, D-Vernon, and Vernon’s deputy mayor, Lisa Moody.”

The Polish Express” (Toronto) 1 lipca 1990:

Wywiad red. A. Pruszyńskiego z senatorem Janem Ciechanowiczem z Wilna.
Alexander Pruszyński – Parę tygodni temu stworzył Pan Polską Partię Praw Człowieka, jaki jest jej cel?
– Nasza partia jest partią elitarną i będzie zawsze partią mało liczebną, bo to jedyna metoda, by uchronić się od wtyczek obcych, które by miały za cel nas skłócić i zniszczyć. Domagamy się pełnych prawdziwych danych o wszystkich zbrodniach stalinizmu popełnionych na narodzie polskim, prawa rekompensaty moralnej i materialnej wszystkim tym, którzy ucierpieli od reżimu stalinowskiego, niezależnie od tego, gdzie teraz mieszkają, prawa powrotu zesłańców i ich potomków, niezależnie, gdzie teraz mieszkają, albo na zachodnie tereny Związku Radzieckiego należące do Polski, albo do innego kraju.
Domagamy się równouprawnienia pod względem politycznym, kulturalnym. Ludność polska w Związku Radzieckim była w sposób bezwzględny dyskryminowana w ciągu dziesięcioleci, no i jeśli chodzi o działalność kulturalno-oświatową, to byśmy chcieli odegrać rolę takiego centrum nie wiążącego nikogo, ale intelektualnego centrum, które będzie szukało optymalnych rozwiązań w tworzeniu polskich szkół.
Chcielibyśmy dopiąć tego, żeby powstało rozwinięte drukarstwo polskie w Związku Radzieckim, bowiem prawdopodobnie jest nas Polaków tam w sumie z siedem a może więcej milionów, którzy zostali zapisani przemocą i półprzemocą na Białorusi, w Rosji, na Ukrainie, Litwie, Łotwie jako członkowie innych narodów. Takich Polaków jest więcej niż tych, którzy podają się za Polaków, a za Polaków podaje się dwa miliony osób. Przypuszczamy, że jest co najmniej dwa-trzy razy więcej jest Polaków, którzy w ten czy inny sposób figurują jako członkowie innych narodowości. Chcemy normalizacji także w tej dziedzinie, by każdy, kto czuje się Polakiem, miał określony wpis do paszportu, żeby dużej rzeszy ludzi stworzyć normalne warunki życia kulturalnego, przede wszystkim chodzi o słowo drukowane.
Wiadomo, naród bez słowa drukowanego w tym czy innym momencie obowiązkowo staje przed dylematem, być albo nie być. Jeśli słowa drukowanego nie ma, nie ma wyższej kultury, naród obumiera właśnie jako naród.
A.P. – Ile mniej więcej ludzi ma Związek Polaków na Litwie, którego jest Pan członkiem założycielem.
– Jak myśmy zakładali Związek Polaków na Litwie, było nas początkowo trzech członków tzn. Henryk Mażul, Jan Sienkiewicz i ja. Następnie, po pół roku myśmy przyglądali się, kogo można by jeszcze wciągnąć tak po cichutku, różne względy odgrywały rolę. Potem było 11 członków, później kilkaset i obecnie mamy około 12 tys. członków Związku Polaków na Litwie.
A.P. – W jakich miejscach macie swoje grupy i oddziały.
– W rejonie wileńskim. Jest to rejon, którego ludność posiada wyjątkowo rozwiniętą świadomość narodową i ma ten dar samozrzeszania się, samoorganizacji, ma ten pęd do twórczości kulturalnej, który się obecnie rozwija, który jest w nurcie tworzenia zespołów artystycznych, folklorystycznych, śpiewających, tańczących.
Bardzo ostro działa ten nasz oddział w rejonie wileńskim. Nieco inne formy działalności mają oddziały miejskie w Wilnie, ale w moim osobistym odczuciu najlepiej działają oddziały wiejskie w rejonie wileńskim, solecznickim.
A.P. – A jak wygląda sprawa Polaków na Białorusi.
– Tam istnieje tzw. Towarzystwo Społeczno-Kulturalne im. Adama Mickiewicza, które siedzibę ma w Grodnie, i ma wiele oddziałów na całej Białorusi. Sytuacja tam do niedawna była bardzo dramatyczna. Po pierwsze, nie było ani jednej polskiej szkoły, nawet fakultatywnie języka polskiego nie uczono. Język polski przetrwał tylko i wyłącznie w kościele, dzięki bohaterskiej postawie naszych kapłanów i w rodzinie.
Siłą rzeczy ponieważ inteligencja wyjechała, a nasza młodzież była dyskryminowana, gdy ubiegała się o wstęp na wyższe uczelnie na Litwie i na Białorusi, to prawie w całości ludność polska jest tam na niskim szczeblu drabiny społecznej, stąd te trudności w zachowaniu języka w rodzinie. Ale mimo wszystko w wielu rodzinach, w bardzo wielu rodzinach język polski przetrwał w postaci ludowej, gwarowej.
– Czy jest już Konsulat polski w Wilnie?
– Konsulat polski działa praktycznie od mniej więcej roku, ale nieoficjalnie, ponieważ były i są protesty przeciw niemu ze strony Sajudisu, Ligi Wolności Litwy.
– Jaka jest różnica między Ligą Wolności Litwy a Sajudisem, czy to nie jest to samo?
––Są to organizacje połączone, z tym, że Liga Wolności Litwy odgrywa rolę wprawdzie taką prawicową, ekstremistyczno-radykalną.
Jest jeszcze inna organizacja – Wilnija – jest to organizacja czysto antypolska stworzona w celu litwinizowania Polaków i przeszkadzania Polakom w rozwijaniu życia kulturalnego.
Jest wyspecjalizowana w zwalczaniu polskości współpracuje ściśle z niektórymi państwowymi instytucjami, np. KGB oraz z Sajudisem, jest to takie udawanie, że to jest osobne, faktycznie to są połączone naczynia, głęboko antypolskie.
Wracając do sprawy Polaków na Białorusi muszę powiedzieć, że w ubiegłym roku pierwsze klasy utworzono w 135 szkołach, co bardzo dobrze świadczy o tamtejszych Rodakach, którzy, jak tylko otrzymali możliwość, otworzyli duże polskie klasy. Myślę, że w tym roku we wrześniu klasy podwoją się, a może i potroją, to będzie powoli wzrastało, ponieważ, ludzie mają jednak świadomość narodową polską, zachowali ją i chcą, by dzieci były Polakami.
Podejrzewam, że na Białorusi polskość będzie się rozwijała bardzo dynamicznie, bo jak na razie tam nie widać sztucznych przeszkód tworzonych przez rząd, stosunek władz jest dosyć powściągliwy, ale nie wrogi.
O ile wiem, to wysłannicy Sajudisu już byli i na Ukrainie i na Białorusi i agitowali organizacje białoruskie i ukraińskie, by nie pozwalali Polakom na rozwój swej kultury, żeby nie mieli dla siebie konkurencji. Oni, Sajudiści, a szczególnie Wilnijanie, nie tylko u siebie gnębią Polaków, ale zohydzają imię polskie w innych rejonach. To nawet w prasie daje się zauważyć.
A.P.: – Jaki jest stosunek episkopatu litewskiego do Polaków?
– Co najmniej nie chrześcijański. Na pewno Pan wie o tym, że arcybiskup Wilna kategorycznie odmawia mszy polskiej w katedrze, która została niedawno zwrócona kościołowi, do czego się też przyczynili Polacy.
Na pierwszą uroczystą mszę nie zaproszono ani jednego polskiego księdza. W ogóle chcieliby oni eksmitować z Litwy wszystkich polskich księży, bo wiedzą, jaką polski ksiądz jest dla nich „polską zarazą”. W seminarium w Wilnie na 150 alumnów jest tylko 7 Polaków a wedle proporcji narodowościowych powinno być ich co najmniej 15.
Jesienią tego roku nie przyjęto do seminarium ani jednego Polaka.
Jak polski episkopat zaproponował, że wykształci polskich księży dla Polaków na Litwie w swych seminariach, to poproszono, by już ci polscy księża nie wracali na... Litwę. Polskich księży wysyła się do czysto litewskich parafii, by nie mogli tam siać „polskiej zarazy”.
Wielkim szowinistą antypolskim jest też sekretarz generalny Sajudisu Wirgilijus Czepajtis, który przegrał ze mną w wyborach i nie może mi tego darować. Startował w polskim okręgu, żeby w imieniu Polaków, Polaków gnębić. Sprawa była na ostrzu noża. Mógł wygrać on, mogłem wygrać ja, było nas w sumie siedmiu kandydatów, w tym Prezydent Litewskiej Akademii Nauk. W pierwszej rundzie Czepajtis miał 34% głosów, a ja 31%. W drugiej rundzie, zwyciężyłem zdecydowanie otrzymując 60% głosów. Oczywiście szanse były nierówne, bo Sajudis posiada wielomilionowe środki,całe środki masowego przekazu służyły jemu, a ja byłem zohydzany, zwalczany w prasie, a mimo to Polacy zawzięli się. Poparli nas również Rosjanie, Białorusini, Żydzi, w znacznym stopniu wszystkie mniejszości narodowe, ponieważ nagonka Czepajtisa była skierowana nie tylko przeciwko mnie, ale też przeciwko mniejszościom narodowym. Ja szedłem jako przedstawiciel mniejszości narodowych i zwyciężyłem. Było to dotkliwym ciosem, bo był to okręg liczący 400 tys. osób, tj. połowa wilnian, regon wileński w całości i rejon trocki. Niełatwo przyszło nam zwyciężyć, ale jednak zwyciężyliśmy.
A.P. – Czym jest Czepajtis z zawodu?
– Ukończył Instytut Literatury w Moskwie i jest tłumaczem i chyba też pisarzem. Jest „wielkim internacjonalistą”. Po raz pierwszy był żonaty z Rosjanką, potem z Litwinką, obecnie z Żydówką, z każdą ma po synu. Podczas kampanii pisano, że jest ojcem trojga dzieci, ale nie pisano, że z... trzech żon.
A.P.: – Jak wygląda sprawa polskiej telewizji w Wilnie?
– Zachodnia i północna Litwa, zamieszkała głównie przez Litwinów odbierała i odbiera telewizje polską. Jednak już normalne sygnały z Polski do Wilna nie docierają. Robiliśmy starania, by polski program był retransmisjonowany do Wilna. Temu się kategorycznie sprzeciwiali Litwini, a nawet była petycja tysiąca pracowników naukowych Akademii Nauk Litwy protestująca przeciwko tej możliwości. Po prostu były to szykany przeciw nam i mówiono nam obłudnie, że nie ma warunków technicznych do tego. Potem po rozpoczęciu blokady Litwy, kiedy telewizja sowiecka z Leningradu nadawała bardzo przeciw Litwinom programy z dniana dzień przestano je przekazywać na Litwę a zaczęto retransmitować program polskiej TV, mimo, że jeszcze parę miesięcy przedtem obłudnie kłamano, że jest to prawie nie do zrobienia. Zresztą jest to „eksperyment” i lada dzień chyba nam na złość zakończą tą transmisję. Ponadto nie transmitują cały dzień a tylko kilka godzin.
Najgorsza rzecz to, że nauczyciele i dziennikarze urabiają młodzież w duchu antypolskimi, potem ta młodzież niszczy pomniki polskości oraz wybija okna w polskich szkołach.
A.P. – Jak wygląda strona gospodarcza terenów zamieszkałych przez Polaków na Litwie?
– Z jednej strony są to tereny, które produkują bardzo dużo mięsa i żywności, która jest częściowo eksportowana do Rosji. Średnio te tereny produkują dwa razy więcej niż tereny rdzennie litewskie. Natomiast Rząd Litewski na rozwój socjalny Wileńszczyzny asygnuje środków na głowę ludności (polskiej) dwa razy mniej niż litewskiej. Prawie nie ma tu szpitali, a te które są, to w większości zrujnowane przedwojenne rudery. Na jednego pacjenta litewskiego rząd Litwy asygnuje 80-100 rubli, na polskiego tylko 28 r. Umieralność litewskich niemowląt jest niespełna 11 natysiąc urodzonych, wśród polskich 24 i ta liczba ciągle się pogarsza. Jak podał „Kurier Wileński”, prawie nie ma wśród Polaków lekarzy, a Litwini nieraz szykanują polskich pacjentów psychicznie, wręcz odmawiając im pomocy lekarskiej. Dlatego, że miejscowa ludność polska nie zna dobrze języka litewskiego. Polacy często boją się po prostu zwracać do lekarzy-Litwinów, na co wskazywała w „Kurierze Wileńskim”, jedna z uczciwych i szlachetnych lekarek Litwinek.
Na skutek zaniedbań socjalnych i braku opieki lekarskiej umieralność wśród Polaków Wileńszczyzny jest znacznie wyższa od umieralności Litwinów czy Rosjan.
A.P. – Jakie są szansę istnienia gospodarczego samodzielnej Litwy, czym Litwa dysponuje rzeczywiście oprócz siły roboczej.
– Moim zdaniem samodzielna Litwa będzie przeżywała poprzez kilkudziesięciolecia okres upadku gospodarczego, pomimo że jest wysoko rozwiniętą republiką na terenie ZSRR pod względem nasycenia zakładami przemysłowymi. Ale wszystkie te zakłady pracują na surowcach rosyjskich, produkują one przede wszystkim ciężki sprzęt maszynowy, którego jakość jest bardzo niska i może być kupowany praktycznie tylko przez Rosję. Żaden inny kraj nie będzie produktów takiej niskiej jakości kupował. Z drugiej strony po oddzieleniu się Litwa utraci możliwość importowania surowców po bardzo niskich cenach i faktycznie ta produkcja stanie się nierentowna, już stała się nie rentowna. Nie ma jakichkolwiek złóż przyrodniczych, surowców mających przeznaczenie przemysłowe, może trochę gliny, może las, drewno, to jest mało i to jest nieznaczne.
A.P.: – Podobno znaleźli ropę naftową.
– O, to tylko ilości mikroskopijne, śladowe, obecnie eksploatują do 50 ton na dobę, a przecież, każdego dnia zużywa się setki tys. ton na transport itd. Nie ma Litwa złóż naturalnych i dlatego ja jestem zwolennikiem tego, że niepodległość każdego kraju jest realna tylko wówczas, gdy byt ekonomiczny jest niepodległy.Trzeba w ciągu tych lat przeprowadzić restrukturyzację gospodarki, trzeba nawiązać kooperacyjne powiązania z Polską, Finlandią, Szwecją, Norwegią.
A.P.: – Co Polska może dać Litwie?
– Polska sama potrzebuje pomocy, może eksportować węgiel do Litwy. Gdy zostanie przerwany związek z Rosją, to cały przemysł stanie.
A.P.: – Jaka jest szansa powołania Federacji trzech państw bałtyckich?
– Stworzenie tej federacji ułatwiłoby rozstrzygnięcie wielu zagadnień. Estonia np. posiada pewne złoża torfu, Łotwa jest również biedna pod tym względem, ale zawsze kooperacja byłaby korzystna z tym, że niełatwe będą dla nas pierwsze kroki z pewnością.
Trzeba byłoby pomyśleć, bardziej spokojnie działać, bardziej trzeźwo, rozciągnąć na jakiś okres i dopiero ogłaszać polityczną niepodległość. W tej chwili wygląda to jakjakaś bufonada. Ogłosiliśmy niepodległość, a faktycznie nie jesteśmy samodzielni. Jest to troszkę amatorskie, a konsekwencje dla ludności bardzo ciężkie, szczególnie dla ludności polskiej, ta ludność jest dyskryminowana, prześladowana, teraz, gdy życie stało się trudne, jest przede wszystkim trudne dla najbiedniejszych warstw, a to są właśnie Polacy. Ja od razu byłem przeciwnikiem sankcji ekonomicznych, bo ucierpiała przede wszystkim ludność polska na Wileńszczyźnie.
A.P.: – W Polsce w maju mówiono mi, te wywiad RFN przez swe kontakty na Litwie podbechtał Litwinów, by bez przygotowania, tak „z marszu” ogłosili niepodległość? Podobno im zależało, by w czasie procesu zjednoczenia Niemiec Gorbaczow miał jeszcze jakieś inne kłopoty.
– Nie jest to wcale wykluczone.
A.P.: – Czego się Litwini tak Polaków boją?
– Trudno mi powiedzieć, czego oni się boją, w każdym bądź razie, mogę powiedzieć jedno, że Polacy są życzliwi względem Litwinów i naprawdę nie mają żadnych złych zamiarów i pomysłów. W Polsce i tu. Ludność polska nic przeciwko Litwinom nie ma, dlatego my widzimy ich wrogi stosunek do nas jako czysto nieracjonalne zjawisko, które nie służy dobrze ani im, ani nam, ani w ogóle temu, żeby atmosfera w Republice była zdrowa.
A. Pruszyński: – Dziękujemy za rozmowę i mamy nadzieje, że Pan do nas do Kanady jeszcze przyjedzie. Proszę przekazać wszystkim Polakom w ZSRR nasze pozdrowienia, i oczekujemy dalszych przedstawicieli Polaków na Wileńszczyźnie zarówno w USA jak i Kanadzie.
PS: Wywiad został przeprowadzony przez wydawcę „Expressu” z senatorem Janem Ciechanowiczem podczas jego pobytu w Washingtonie przed odlotem do ZSRR. W czasie swej wizyty w USA, gdzie był gościem Pana Chapińskiego z Connecticut, miał on szereg spotkań, między innymi zobaczył się z Panem Dukakisem, gubernatorem stanu Massachusets.
Liczymy, że dzięki pomocy Pana Ciechanowicza odwiedzą nas następni przedstawiciele Polaków, drugi senator Pan Brodawski, dalsi senatorzy z Białorusi oraz szczególnie zapraszamy Pana Jana Sienkiewicza, Prezesa Związku Polaków na Litwie.”

* * *

The Advocate” (Stamford, USA) 7 czerwca 1990:
Po odbyciu długiej i przyjaznej rozmowy w lokalu redakcji to szanowane pismo opublikowało artykuł Barclay’a Palmera pt. Lithuanian official labels quest for autonomy unrealistic”:
„A Lithuanian member of the Supreme Soviet said in Stamford yesterday that his republic’s declaration of independence has backfired and slowed the Soviet Union’s slow movement toward democratic politics and free market economics.
„It is an empty declaration”, said Jan Ciechanowicz, the only Supreme Soviet member of Polish descent. „What they say is different from what goes on every day. There are Russian tanks, Russian factories, Russian people. What does the declaration mean?”
Ciechanowicz,sweeping through Stamford on a 10-day visit to the United States, expressed a view diametrically opposed to that of his fellow Lithuanian leaders.
He said Lithuania’s demand for immadiate independence was unrealistic because of the Soviet union’s deep investment of economic and military resources in Lithuania.
He said it differed from America’s declaration of independence from the British in 1776 because „there is no chance of it becoming successful without dialogue with Russia”.
Ciechanowicz said Soviet President Mikhail Gorbachev offers the best hope of genuine democracy. He said President George Bush has done the right thing by placing Gorbachev’s slow movement toward democracy ahead of Lithuania’s demands for immediate independence.
Ciechanowicz, 43, was elected a Lithuanian representative on the Supreme Soviet in April 1989. The election was the Soviet Union’s first offering a choice of candidates since the Bolshevik revolution in 1917. He is also a professor of Greek and Roman philosophy at a university in Vilnius, Lithuania’s capital.
Ciechanowicz arrived in Washington last weekend just as Gorbachev concluded his summit meeting with Bush and a tour across the United States. He called Gorbachev a friend because the pair met before the Soviet leader’s rise to power and because they have talked about the confrontation that has resulted from Lithuania’s call for independence.
Gorbachev said last month Lithuania could become independent in two yeasr if it suspends its March 11 declaration of independence. Lithuanian leaders have refused, and the Soviet Union has continued its economic sanctions on the republic of. 3,7 million people.
On an invitation from Alexander Koproski, a Stamford real estate developer and a leader in Connecticut’s Polish-American community, Ciechanowicz visited Connecticut and met with state legislators in Hartford Monday. He plans to see seberal congressmen on his return to Washington today.
Yet Ciechanowicz arrives not to fight for Lithuanian independence, but to say the situation is more complex than many Americans realize.
He also asks the Western world not to forget the large Polish minority in the tiny rebel republic. Lithuania has treated Poles worse than the Soviet Union has treated Lithuania, Ciechanowicz said, speaking at times through a translator.
„We have been treated like the blacks in South Africa,” he said.
Ciechanowicz recalled an old saying among Russians of Polish descent: If you want to tell people you are Polish, you have to say it three times.
„I am Polish. I am Polish. I am Polish,” he said. „They have spent so many years suppressing Polish culture that they just cross it out if you tell them you are Polish,” he said. „You have to tell them again and again.”
Poles dominate Vilnoland, an area that includes southern Lithuania and northern White Russia and was appropriated by Stalin after World War II, said Benjamin Chapinski, a Vernon-based writer for several Polish-American newspapers.
Poles make up 10 percent of the Lithuanian population, but 76 percent of the population in Vilnoland section of the republic, said Chapinski, who translated for Ciechanowicz during an interview at The Advocate.
Yet Poles, he said, have been excluded from better schools, universities, jand political office – until Gorbachev came into power. Historically, they have been treated as poorly as – and therefore, formed close ties with – Europe’s Jews, he said.
Ciechanowicz said Poles and other minority groups in the Soviet Union deserve representation and independence as much as the Lithuanians. But achieving democracy will be a slow and intensely political process. So he formed the Polish Human Rights Party last month.
„We want everyone to have their freedom and independence,” Ciechanowicz said. „We would like to see the Soviet Union develop as similar to the U.S.”
Ciechanowicz said Americans should not fear that economic decline, ethnic strife and military discontent will bring Gorbachev down, and replace him with a more histile autocracy.
The Soviet people are accostomed to shortages of food and supplies, and to an iron rule from the government, he said. They prefer Gorbachev’s recent moves to control protests and violence to chaos or civil war. Most people look to Gorbachev as a beacon of hope, despite the growning shortages, he said.
„Gorbachev believes in democracy. He has human face”, Ciechanowicz said.”

* * *

W tymże czasie pismo „The Reminder” (Vernon) pisało: „Human Rights Activist visits Vernon. Professor Jan Ciechanowicz, a human rights activist, author and winner of seven Westrn Media Awards, visited with local dignitaries in Vernon recently. Professor Ciechanowicz won the senatorship in the first democratic elections held in post WWII Lithuania. Here he reviews a Town of Vernon annual report with Frederic Turkington, Assistant Town Administator, Vernon. Mikhael Gorbachev has conferred with the professor on numerous occasions and has called him twice within the past month.”

* * *

Panorama”(Chicago), 7 lipca 1990:

O niszczeniu polskości na kresach wschodnich
Senator Jan Ciechanowicz rozmawia z dr. Benjaminem Chapińskim

Jedynym Polakiem z Wilna, który bawił ostatnio w Ameryce (parę stanów), był senator Jan Ciechanowicz, bojownik o prawa człowieka, obrońca polskości w ZSRR, który nieraz odważał się otwarcie bronić Polaków podczas sesji parlamentu sowieckiego, odbywających się na Kremlu. Proponujemy uwadze Czytelników rozmowę z Prof. Janem Ciechanowiczem, przeprowadzoną przez Dr. B. Chapińskiego.
– Jaka jest sytuacja Polaków na Litwie?
– Na 350.000 Polaków na Litwie pracuje tylko 18 polskich kapłanów, w większości będących w bardzo zaawansowanym wieku. Na 150 kleryków w Duchownym Seminarium w Kownie jest tylko 7 Polaków, i w roku ubiegłym ścięto na egzaminach wstępnych wszystkich Polaków, którzy aspirowali do elumnatu.
Pozmieniano nazwy wsi, ulic, tablice polskie na litewskie i rosyjskie, nawet niektóre nagrobki na cmentarzach. Tu w prasie i książkach pisze się: Sniadeckis, Skargas, Vivulskas, Mickevicius. W starych polskich kościołach nadal są magazyny cementu, itp. Nadal profanuje się polskie groby, biję szkła w polskich szkołach, bije się polskie dzieci wracające do domu.
27 grudnia 1989 uczniowie litewskich szkół w Wilnie – Bernardas Šiszkevicius, Juozapas Gerdenis, Kastytis Švagzdys, Andrius Adomaitis, Saulius Krapanis – dokonali bestialskiego aktu wandalizmu, niszcząc na wileńskim cmentarzu kilkadziesiąt polskich pomników. Na Sylwestra 1990 roku w polskiej wileńskiej szkole średniej nr 5, powybijano wszystkie (94) okna. Zrobili to uczniowie litewskich szkół średnich, młodzi Litwini wychowani w duchu antypolskim przez szkoły i uczelnie sowieckie.
Na cmentarzu Rossie zniszczono groby sióstr misjonarek polskich. Nikt nie ponosi kary za akty wandalizmu, dalece zresztą nie jedyne, mające na celu niszczenie śladów polskości tych ziem. Od czasu okupowania wschodniej Polski przez Stalina w 1939 r. i dotychczas na ziemiach przyłączonych do Litwy, Białorusi i Ukrainy w stosunku do milionów miejscowych Polaków realizowano aż do czasów Gorbaczowa politykę dyskryminacji i ludobójstwa fizycznego.
– A czy mógłbyś przytoczyć na potwierdzenie swoich słów jeszcze jakieś fakty?
– Niestety o takie liczby i informacje nie jest trudno. Mówi się np., że w Litwie Polakom powodzi się bardzo dobrze – że mają tu szkoły, prasę, audycje radiowe i telewizyjne. A o czym mówią fakty? O tym, że np. w 1948 roku litewscy komuniści domagali się od Stalina deportacji na Sybir wszystkich bez wyjątku Polaków Wileńszczyzny i pozamykali wszystkie polskie szkoły z wyjątkiem jednej (w tym czasie Polacy stanowili na Wileńszczyźnie ponad 70% mieszkańców, a Litwini około 3%!). Jednak Polakom udało się obronić. Nastąpiły tylko częściowe deportacje i otworzono ponad 250 czysto polskich szkół.
Szowinistyczna biurokracja komunistów litewskich (składająca się często z byłych funkcjonariuszy administracji hitlerowskiej, która zniszczyła fizycznie na Wileńszczyźnie 137 tys. Żydów i około 40 tys. Polaków) zajęła się powolnym, lecz konsekwentnym niszczeniem polskości. Obecnie z 263 w roku 1953 szkół polskich na Litwie pozostało tylko 47 (dla porównania: na Białorusi, gdzie dotychczas nie było ani jednej polskiej szkoły tylko w 1989 roku otwarto ich 135!). Polską młodzież prawie się nie przyjmuje na wyższe uczelnie.
Na 1 tysiąc pracujących zawodowo osób specjalistów z wyższym wykształceniem wśród Polaków Litwy jest 10 razy mniej niż wśród Żydów, 7 razy mniej niż wśród Litwinów, 5 razy mniej niż wśród Rosjan. Polacy i w Litwie i w innych częściach ZSRR są nadal gnębieni według najgorszych wzorów stalinowskich. Dane dotyczące Litwy mówią o tym, że ludność regionu polskiego produkuje na głowę ludności 2-krotnie więcej dóbr materialnych niż ma to miejsce w etnicznych rejonach litewskich, natomiast rząd litewski na rozwój socjalny Wileńszczyzny asygnuje środków na głowę ludności (polskiej) dwa razy mniej niż litewskiej. Prawie tu nie ma szpitali, a te które są, to w większości zrujnowane przedwojenne rudery. Na jednego pacjenta litewskiego rząd Litwy asygnuje 80-100 rubli, na polskiego tylko 28. Jeśli wśród litewskich niemowląt umiera niespełna 11 na tysiąc urodzonych, to wśród polskich – 24, i ta liczba ciągle się powiększa, jak podał „Kurier Wileński” (24 maja 1990 r.). Prawie nie ma wśród Polaków lekarzy, a Litwini nieraz szykanują polskichpacjentów psychicznie, wręcz odmawiając im pomocy lekarskiej dlatego, że miejscowa ludność polska nie zna dobrze języka litewskiego. Polacy często boją się po prostu zwracać do lekarzy – Litwinów, na co wskazywała w Kurierze Wileńskim, jedna z uczciwych i szlachetnych lekarek Litwinek. Na skutek zaniedbań socjalnych i braku opieki lekarskiej umieralność wśród Polaków Wileńszczyzny jest znacznie wyższa od umieralności Litwinów czy Rosjan. Ja apeluję do sumienia nie tylko amerykańskich Polaków, ale też Amerykanów, by protestowali przeciwko zbrodniom nadal popełnianym na części narodu polskiego przez bolszewickie rządy Litwy, które się ostatnio przemalowały, ale w stosunku do Polaków są równie niegodziwe co i poprzednie... Muszę też zaznaczyć, że sytuacja Polaków w innych częściach ZSRR jest jeszcze gorsza. Na Białorusi np. Polaków poddaje się psychicznemu terrorowi, przymusowo zapisuje się ich w paszportach jako Białorusinów. Tak dzieje się w godzieńskim, mińskim, brzeskim obwodzie. 2,5 mln Polaków Białorusi odmawiają nie tylko praw kulturalno-oświatowych, ale nawet prawa do własnego imienia. NaLitwie prasa oficjalna pisze: „jesteście nie Polacy, a spolonizowani Litwini”. Protestowałem nieraz jako członek parlamentu w tej sprawie, ale nikt nie chce uważać Polaków za ludzi. W tej sytuacji zwracam się z apelem o moralne wsparcie do narodu amerykańskiego. Komunistyczno-szowinistyczne barbarzyństwo musi być skończone!
– A jaki jest stosunek prasy litewskiej do Polaków?
– Według mnie, nigdzie na świecie prasa i środki masowego przekazu i publikacje naukowe nie są tak antypolskie jak na Litwie. Tak było za Smetony, za Hitlera, za Stalina, za Breżniewa, i tak jest teraz za Landsberga. Zarówno komunistyczna „Tiesa” jak i sajudisowskie „Atgimimas” czy „Vilniaus Balsas” nie raz hańbią się antypolskimi donosami na mnie; litewscy naukowcy rozpowszechniają antypolskie fałszerstwa.
– A jaki jest Twój stosunek do niepodległości Litwy?
– Byłbym złym Polakiem, gdybym, nie żywił sympatii do niepodległościowych dążeń jakiegokolwiek narodu w tym też litewskiego, który zawsze wydawał mi się bardzo sympatyczny. Myślę, że w sprawie niepodległości Litwy trzeba iść drogą konstytucyjną. Teraz przeprowadzić referendum, a następnie uzgodnić szczegóły na drodze pertraktacji z Gorbaczowem. Rozumiem, że to moje zdanie może wywołać konsternację, co wszelako nie zmusi mnie do wyrzeczenia się go. Kiedyś ludzie bali się zaprzeczać faktom, teraz boją się zaprzeczyć fałszywym stereotypom. A ja do takowych nie należę.
– Kiedyś w gazecieCzerwony Sztandar” przeczytałem, że podczas jednego z mityngów litewskich wywieszono hasło: „Rosjanie do Syberii, Żydzi do Izraela, Polacy do krematoriów”. Czy to prawda?
– Niestety, podobne hasła na zbiegowiskach organizowanych przez Sajudis nie należą do rzadkości. Ja bardzo kocham naszych braci Litwinów, ale na przykład nie rozumiem, co oni chcą osiągnąć umieszczając obok hasła „Freedom for Lithuania” także tego rodzaju: „Gorbaczow = Stalin. Bush = Hitler”, jak to miało miejsce 22 maja 1990 w Wilnie przed gmachem Rady Ministrów.
– Co robią Polacy, by się bronić w ZSRR przed asymilacją i czy mają sojuszników w ZSRR?
– Jakie takie możliwości samoobrony powstały dopiero w epoce Gorbaczowa, ale nadal jesteśmy ograniczani w prawach i uciskani; mało wśród nas inteligencji (co
jest skutkiem wieloletniej dyskryminacji), jesteśmy też bardzo biedni, nie mamy środków, by wydawać autentycznie polską gazetę czy mieć niezależne radio. To zaś np. co się wydaje po polsku na Litwie jest kontrolowane przez rząd lub Sajudis i faktycznie nie jest wyrazem zdania ludności polskiej...
– Ą jaki jest stosunek Gorbaczowa dotej sprawy?
Miałem możność kilkakrotnie rozmawiać z M. Gorbaczowem i jestem pełen uznania dla tego mądrego człowieka, jego tolerancji, dalekowzroczności i zwykłej ludzkiej godności. Do naszych polskich spraw, jak na razie, odnosi się z ostrożną życzliwością i mówi, że nasza sytuacja będzie się z biegiem czasu polepszała.
– Czy są już jakieś tego oznaki?
– W pewnym sensie tak. Zorganizowałem Polską Partię Praw Człowieka, której jestem przewodniczącym. Postulujemy m.in. równouprawnienie Polaków w ZSRR, powrót z Rosji zesłańców, wypłacenie odszkodowań, przeprowadzenie plebiscytu o utworzeniu autonomicznej wschodnio-polskiej republiki na terenach polskich okupowanych przez Stalina w 1939 r. i znajdujących się dotychczas w składzie ZSRR. 50 lat okupacji sowieckiej wykazało, że znajdując się w składzie Litwy i Białorusi nie będziemy traktowani po ludzku. Nie mamy więc innego wyjścia, jak dążenie do autonomii, która pozwoli nam uniknąć dyskryminacji ze strony czerwonych i wszelkich innych wrogów. Myślę, że nasze dążenie do samodzielności jest równie naturalne i powinno być uszanowane, tak jak i dążenie Litwinów do niepodległości.
Rozmawiał:
Dr Benjamin Chapiński

Ten tekst został wydrukowany także przez „Słowo Narodowe” (Warszawa, nr 9, 1990); „Echo”(Toronto, nr 135, 1990) i inne pisma o ukierunkowaniu patriotycznym.

* * *

I znów kolejna kanalia wyskoczyła ze swą „wiedzą” na łamach „Ładu” 29 lipca 1990:

Adam Hlebowicz
Polacy, Litwa – co dalej?
We wrześniu ubiegłego roku rady rejonów solecznickiego i wileńskiego proklamowały Polskie Rejony Terytorialno-Narodowościowe. Wkrótce jednak obie uchwały zostały anulowane przez władze ówczesnej Litewskie SRR. Obecnie, po proklamowaniu niepodległości Litwy, sprawa na powrót odżyła. W kwietniu i maju tego roku nowe rady samorządowe potwierdziły aktualność i prawomocność uchwał byłych rad z września. Na dodatek rada solecznicka, na czele której stoi II sekretarz komitetu rejonowego KPL, podległej KPRZ w Moskwie, Czesław Wysocki, 15 maja postanowiła, iż na terytorium rejonu funkcjonuje nadal Konstytucja ZSRR oraz Konstytucja Litewskiej SRR. Uchwała ta wywołała wiele nieprzychylnych komentarzy pod adresem Polaków z Wileńszczyzny. Ze strony Litwinów, ze strony Polakówz Polski. Jedyną zadowoloną była Moskwa, która mogła w rozmowach z Zachodem machać im przed oczyma uchwałami rad Wileńszczyzny. [Co za łysa menda! – mówiąc językiem Ferdynanda Kiepskiego. Moskwa w dupie miała i ma zarówno Litwinów, jak i Polaków Wileńszczyzny! – J.C.].
Czy rzeczywiście był to akt głębokiego serwilizmu wobec Moskwy? Moim zdaniem nie – nawet redakcja dokumentu pozwala stwierdzić, że jest to raczej akt rozpaczy, niż akt działania wrogiej agentury. Oczywiście, są tacy ludzie, jak wspomniany Wysocki, których inaczej jak serwilistami nazwać nie można. Swoje credo polityczne Wysocki przedstawił zresztą w litewskim parlamencie:
– „Kto dał nam prawo obrażać Związek Radziecki! Armię Radziecką! Przecież dzięki nim żyjemy wszyscy pod tym pokojowym niebem!” Nic dodać, nic ująć. Kto jednak jest winny tego stanu rzeczy? Polacy z Solecznik, Jaszun i Niemenczyna? Sądzę, że oni w najmniejszym stopniu. Ich reakcja, dla wielu z nas może przykra, jest konsekwencją wielu spraw z przeszłości. Przede wszystkim to efekt polityki rusyfikacyjnej ostatnich 40 lat. Weźmy taki przykład: mieszane szkoły polsko-rosyjskie. Dzięki nim polskie szkoły figurowały w statystykach, gdy w efekcie prowadziły do zatracenia kultury i tożsamości polskiej. Większość bowiem dzieci i młodzieży uczęszczała do klas właśnie rosyjskojęzycznych, bo ten język miał tutaj praktyczne zastosowanie. W przeciwieństwie do polskiego, który kultywowali tylko najbardziej uparci. W efekcie, jak stwierdza prezes Związku Polaków z Solecznik, Jan Obłaczyński, spośród 80 proc. ludności polskiej zamieszkującej ten rejon, tylko 35 proc. zachowało poczucie tożsamości narodowej, tj. język i kulturę.
Nie bez winy są też Litwini, i to właśnie ci, którzy obecnie rządzą Republiką Litewską. Bo przecież to oni, Landsbergis, Czepaitis, stanowili o przemianach w tym kraju, a obecnie stoją na czele państwa. Czy tak wiele kosztowałoby ich danie Polakom tego, czego się domagali i domagają? Jak pamiętam, ze strony obecnych przywódców Litwy ciągle płynęły obietnice – to załatwimy, to będzie, w przyszłości na pewno... Z taką postawą nie buduje się mostu przyjaźni. Swoją drogą my nie możemy zapominać o problemach i postulatach Litwinów sejneńskich.
Trzecim winnym jesteśmy wreszcie my sami. Niełatwo jest przyznawać się do swoich błędów, ale uderzmy się w piersi, przez ponad 40 lat ogromna większość z nas zapomniała, nie chciała pamiętać o współrodakach na Wschodzie. Temat ten zresztą poruszył premier Mazowiecki w trakcie spotkania w Moskwie z przedstawicielami polskiej mniejszości w ZSRR. Dobrze się stało, że obecnie powstaje tak wiele inicjatyw chcących pomagać Polakom za wschodnią granicą, trzeba jednak stwierdzić, że bardzo wielu ludzi straciło bezpowrotnie swoją tożsamość narodową, przy współudziale naszej indolencji. Przy tej okazji nie sposób nie wspomnieć o tych, którzy nigdy nie zapomnieli. przykładowo o Tadeuszu Goniewiczu z Raciborza czy Stanisławie Sopnickim z Londynu.
Co więc dalej czeka Polaków na Litwie? Trudno o jednoznaczną opinię w tej części świata, tak wiele tu może się jeszcze wydarzyć. Coraz bardziej jednak widoczny jest podział wśród Polaków litewskich, najłatwiej zauważalny na linii podziału wieś – miasto. Wieś to rejony solecznicki i wileński ze swoimi dążeniami autonomicznymi, miasto to Wilno, raczej kompromisowo nastawione wobec Litwinów. W samym Wilnie też zresztą jest zauważalny podział. Niezbyt popularną osobą wśród Polaków jest Czesław Okińczyc, właściciel pierwszej prywatnej gazety w tym kraju. Niewielu zwolenników ma ortodoksyjny komunista Jan Ciechanowicz, nawołujący do tworzenia Wschodni-Polskiej Republiki Sowieckiej. Dość popularny jest Jan Sienkiewicz, powtórnie wybrany na przewodniczącego Związku Polaków na Litwie, mimo wielu ataków skierowanych na niego w przeddzień zjazdu ZPL. Wielka szkoda, że stosunkowo niewielką rolę odgrywają starzy działacze polscy, działający na niwie kultury polskiej nie od 2-3 lat, lecz od 20-30, tacy jak Jan Mincewicz czy Władysław Korkuć.
Życie polskie na Litwie w znacznej mierze odrodziło się. To jednak dopiero początek drogi. Wymaga jeszcze umocnienia instytucjonalnego, intelektualnego, materialnego, duchowego. Ten ostatni aspekt wymaga większej liczby kapłanów polskich (niestety w zeszłym roku spośród 8 kandydatów-Polaków do seminarium w Kownie nie przyjęto ani jednego, jako powód niedopuszczenia uznano ich słabą znajomość języka litewskiego). Wiele zależy także od nas, od nasze pomocy i postawy.”
W tym też duchu była utrzymana lawina dalszych publikacji agentów prasowych: perfidne mieszanie prawd z kłamstwami.

* * *

29 lipca 1990 na łamach żydopolskiego „Nowego Dziennika” w Nowym Jorku opublikowano kolejny z całego szeregu paszkwili agenturalnego pismaka Jacka Borkowicza (Icka Berkowicza) pt. „Na Litwie i Białorusi. Renesans polskiego słowa”, w którym ponownie łgał na rozkaz centrali SB-UOP i piorunował na wileńską „Naszą Gazetę”: „Minusem pisma jest brak określonego profilu... Gazeta udzieliła swych łamów Janowi Ciechanowiczowi, deputowanemu do Rady Najwyższej ZSRR, ortodoksyjnemu komuniście i zdecydowanemu zwolennikowi przynależności Litwy do Związku Sowieckiego”!...
Wreszcie miarka cierpliwości się przebrała i poczułem się zmuszony do uzielenia odpowiedzi tej prasowej świni, zdemaskowanej później przez prasę polską jako tajny agent SB PRL. 15 sierpnia 1990 roku na łamach torontońskiego pisma „The Polish Express” pisałem: „Dureń czy łgarz? W „Gazecie Wyborczej” wielokrotnie ukazywały się notatki niejakiego Jacka Borkowicza, który z uporem godnym lepszej sprawy niestrudzenie nakleja na mnie fałszywe etykietki w rodzaju „ortodoksyjny komunista”, „do niedawna wpływowy aparatczyk KPZR”, „zwolennik przynależności Litwy do ZSRR” itp. W podobnie bzdurny sposób, zarówno na łamach „Gazety Wyborczej”, jak i wydawany w Wilnie przez Sajudis, litewską i warszawską bezpiekę szmatławiec prasowy „Znad Wilii”, wypowiadają się o mnie Marek Nowakowski, Grzegorz Kostrzewa, Czesław Okińczyc, Romuald Mieczkowski oraz inni, kryjący się pod bezpieczniackimi pseudonimami „nieznani sprawcy”. Widocznie w tym szaleństwie fałszerstw tkwi jakaś „mądrość”, skoro uprawia się je tak zawzięcie i systematycznie, jak do niedawna prasa Sajudisu i KPL okrzykiwała mnie za „polskiego nacjonalistę i faszystę”.
Czyżby „sztafetę” przekazano w „polskie” ręce, uznając, że tak będzie skuteczniej i prawdopodobniej? W ciągu 1989 roku dwukrotnie udzielałem wywiadu dziennikarzom „Gazety Wyborczej”, w tym też I. Berkowiczowi. Więc ta gazeta wie, jakie są moje prawdziwe poglądy i cele. A może to właśnie one nie pasują do koncepcji tych, którzy chcą, aby Naród Polski był zakładnikiem wrogich mu mocarstw i sił? Jeśli tak, to rozumiem, dlaczego „G.W.” okłamuje swych czytelników oraz nie zamieszcza na swych łamach ani moich, ani innych protestów przeciwko szkalowaniu Polaków w ZSRR, usiłujących się bronić przed uciskiem, jakiemu są poddawani w imperium sowieckim. Wątpię wszelako o tym, iż taka „polityka informacyjna” leży w interesie nawet obecnego kierownictwa Państwa Polskiego, którego tubą jest przecie „Gazeta Wyborcza”.
Oszczerców zapewniam: miotane przez was błoto spadnie w końcu na was samych i wy sami udławicie się waszą własną nienawiścią i kłamstwem. Im też adresuję – niestety, przez Kanadę, bo tędy jest na razie krótsza droga z Wilna do Warszawy – słowa Seneki: „Wy, którzy nienawidzicie prawdy i jej wyznawców, nie postępujecie wcale w sposób dziwny. Bo przecie i chore oczy boją się słońca, a nocne zwierzęta czują odrazę do dziennej jasności, o pierwszym brzasku wpadają w odrętwienie, szukają na wszystkie strony swoich kryjówek i ze strachu przed światłem chowają się w byle jakich jamach. Syczcie i ostrzcie zęby, kąsajcie – prędzej połamiecie sobie kły niż zdołacie ugryźć”...
Z góry dziękuję za zamieszczenie sprostowania i łączę najlepsze życzenia dla „Expressu”, jego wydawcy i grona czytelników tego odważnego i rzetelnego pisma.
Dr Jan Ciechanowicz”
Od „Expressu”: Musimy Panu pogratulować. Nie obrzuca się błotem ludzi nic nie znaczących i nijakich. Musi Pan bardzo dużo znaczyć na swym terenie, że idzie na Pana taka nagonka. Zresztą z dokładnie taką opinią spotkałem się od nieznanych mi osób z Wileńszczyzny, których spotkałem w wagonie na trasie Warszawa-Gdańsk. Jeśli Pana określają „polskim nacjonalistą i faszystą”, to znaczy, że jest Pan po prostu polskim patriotą. Gratulacje! Oby takich było więcej! Co do „Gazety Wyborczej”, to o ich „dobrych obyczajach” i „dziennikarskiej bezstronności” zdążyliśmy się także tu, w Kanadzie, przekonać”...

* * *

24 grudnia 1990 roku ukazujące się w Chicago czasopismo „Panorama” (redaktor naczelny Tomasz Pochroń) zamieściło opracowaną przez J. Ciechanowicza publikację pt. „Na łamach prasy litewskiej.Atak na Żydów. Signumtemporis?”:Ostatnio w niektórych niezależnych pismach litewskich zaczęły się ukazywać publikacje, w których poddaje się ostrej krytyce działalność zgrupowanych w Sajudisie i wokół niego działaczy żydowskiego pochodzenia, jak Romualdas Ozolas (wicepremier), Bronius Genzelis, Jokubas Minkewiczius, Vytautas Landsbergis (spiker parlamentu), Emanuelis Zingeris (przewodniczący Komisji Spraw Zagranicznych Rady Najwyższej Litewskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej), Czeslovas Stankewiczius (wicespiker parlamentu), Virgilijus Czepaitis (sekretarz generalny Sajudisu), Aleksandras Abiszala, Saul Szaltenis, Bernardas Rupejka (czołowy publicysta Sajudisu, jeden z najzłośliwszych antypolskich naganiaczy w mediach Litwy, znośnie zreszta mówiący po polsku, tak jak prawie cała ta szajka pomarańczowych polonofobów.
Wymowny pod tym względem jest anonimowy artykuł pod tytułem „Litwinie, obudź się!”, opublikowany w kłajpedzkiej gazecie „Mażoji Lietuva” („Mała Litwa”) w dniu 26 września 1990 (nr 38): „Litwinie, zbudź się! Czy długo będą nas jeszcze zniewalać obcy? Spójrz – kto tobą rządzi! Tobą rządzą Landsbergis, Abiszala i Szaltenis. Jeśli idzie o Landsbergisa, nam, rodaku, wszystko jest jasne. Samo nazwisko mówi za siebie. Jasne, skąd pochodzi i dla kogo pracuje. Zauważ sam: posyła Zingerisa tam, gdzie rosną pomarańcze, a jak tylko ten wróci z dyrektywami, ów na drugi dzień rźnie przemówienie. Napisał, znaczy się, przez noc. Nie napisał, lecz zerznął z pomarańczy. A gdy Zingeris nieco się zatrzyma, Landsbergis siedzi cicho, jak mysz pod miotłą. Brakuje mu oddechu. A może pomarańczy? Takie to są sprawy. Ojej, a jeśli Zingeris kiedyś nie wróci w ogóle? Zastanów się, rodaku! Dokąd wtedy poprowadzi nas Landsbergis?
W stosunku do Abiszaly ty także nieustannie się mylisz. Dla ciebie Abiszala, a dla kogoś, „między swemi” – widocznie jakiś tam Abe Szalom. Myśli, że jeśli odpuścił brodę, to nosa nie widać? Uważaj!
Szaltenis na odległość wygląda jak Litwin. Jeśli zas Litwin, to dlaczego Saulius (Saul), a nie, powiedzmy, Paulius (Paweł)? Może kogo i zmyli, ale nie mnie. Szaltenisa rozszyfrowałem natychmiast, jak tylko pokazano go w telewizji. Uspokajał: pocierpcie jeszcze trochę, pogłodujemy wszyscy razem, ale za to potem jakże dobrze będzie nam wszystkim! A u samego złote zęby w gębie błyszczą, iskrzą się, płoną. No, myślę, z tobą sprawa jest jasna. Przed wojną u nas jeden taki ze złotymi zębami śledzie sprzedawał. Zawija śledzie do gazety i utyskuje:uj waj, marne czasy, pocierpmy, nadejdą dobre czasy! Zupełnie tak, jak ich Marks: pocierpmy, zaraz będzie komunizm! Z tych deklaracji Szaltenisa i odcyfrowałem. Jemu co, gdy nas, durniów, puści w skarpetach, wróci do swej ojczyzny i będzie złotymi zębami pomarańcze przeżuwał.A sok pomarańczowy będzie mu po brodzie spływał. Bracie i siostro! Jeśli masz jeszcze wątpliwości, posłuchaj, w jaki sposób oni wszyscy mówią. Nie zwracaj uwagi na leksykę. Słownictwa i Rupejka może się nauczyć. Wsłuchaj się w tonację! Wrodzonego narzecza się nie ukryje. Takim językiem litewskim dawno tutaj nikt nie mówi. Ich tamszykowali może i nieźle, ale zapomnieli, że język też nie stoi w miejscu. Dlatego ja ich rozpoznałem natychmiast. Tam, pod palmami, mogą udawać Litwinów, ale tu widać, kim są w rzeczywistości.
Prawdę mówiąc, Zingerisa trochę szkoda. Niezły chłop, kowieńszczanin, trafił do tego towarzystwa trochę przez przypadek. Oni to robią chytrze: nieco miodem posmarują, wypiją, wyświadczą jakąś drobną przysługę, a patrzysz – człek już ugrzązł w błocie po dziurki w nosie. I odwrotu nie ma. A łapy mają długie. I wszędobylskie. Rzec można, iż całym światem rzadzą... A Litwin zawsze głupi zostaje. Rodaku! Zbudź się wreszcie!... – Twój Brat”...

* * *

Po tej drobnej publikacji w „Małej Litwie” wybuchła burza. Nożyce się odezwały. Zarówno parlament Litwy, jak i jej rząd, podjęły potępiające uchwały, grożące zamknięciem pisma, jeśli coś podobnego jeszcze raz się powtórzy. Cóż za wymowna reakcja w porównaniu z brakiem jakiejkolwiek reakcji na istny potop antypolskich wypocin, jak mętne popłuczyny raz po raz wylewane na łamy pism litewskich w wykonaniu „pomarańczowych” dziennikarzy z inspiracji równie pomarańczowego Sajudisu, Komitetu Centralnego KPL, „Vilnii”, innych tegoż autoramentu organizacji i instytucji, wrogich zarówno Polakom, jak i – jeśli głębiej się zastanowić – Litwinom”.

* * *

Przyjaźń”(Wilno), 13 października 1990:
Komunikat informacyjny
o drugim etapie II Zjazdu Deputowanych Wileńszczyzny

6 października 1990 roku w Ejszyszkach odbyło się posiedzenie drugiego etapu II zjazdu deputowanych Wileńszczyzny. Jak zakomunikowała przewodnicząca komisji mandatowej T. Andrzejewska, wzięło w nim udział 299 delegatów z rejonów wileńskiego, solecznickiego, trockiego, święciańskiego i szyrwinckiego, wśród których byli Polacy, Rosjanie, Litwini, Białorusini, przedstawiciele innych narodowości. Na zjeździe byli obecni liczni goście – przedstawiciele zespołów pracowniczych i organizacji społecznych Wilna, Łotwy, Białorusi, Kraju Kłajpedzkiego, przedstawiciele republikańskich, rejonowych i związkowych środków masowej informacji.
Zjazd omówił następujące kwestie:
1. O utworzeniu polskiej autonomicznej jednostki narodowo-terytorialnej na Wileńszczyźnie;
2. Stosunek II zjazdu do paktu Mołotow-Ribbentrop i wypływającej z niego umowy Litwy i Związku Radzieckiego z dnia 10 października 1939 roku;
3. O symbolice kraju.
W pierwsze kwestii referat wygłosił deputowany do Rady Najwyższej Litwy R. Maciejkianiec. Z komunikatem w drugiej kwestii wystąpił deputowany do Rady Najwyższej republiki S. Pieszko.
W dyskusji zabrali głos delegaci i goście zjazdu: Z. Butkiewicz, J. Kuncewicz, W. Dłużniewski, L. Połoński, A. Malinowski, J. Woroncow, H. Łuczyński, A. Brodawski, A. Monkiewicz, T. Gawin, J. Ciechanowicz, G. Ławrenow, Cz. Okińczyc, T. Siedlecki, S. Pieszko, Lingo, J. Sienkiewicz, E. Jaszczanin, M. Kochanowicz, Z. Balcewicz, S. Jagliński, A. Barkowski, S. Akanowicz.
W toku obrad przewodnicząca T. Paramonowa ogłosiła liczne depesze powitalne, która nadesłały zespoły pracownicze, osoby i organizacje społeczne Litwy i innych republik.
W omawianych kwestiach zjazd podjął uchwały, które zamieszczamy.


DEKLARACJA
O PROKLAMOWANIU NA WILEŃSZCZYŹNIE POLSKIEGO KRAJU
NARODOWO-TERYTORIALNEGO W SKŁADZIE REPUBLIKI LITEWSKIEJ

Drugi zjazd deputowanych terenowych Rad Samorządów Wileńszczyzny:
Wyrażając wolę wielonarodowej ludności Wileńszczyzny wyrażoną w latach 1989-1990 przy proklamowaniu autonomii apilinek, osiedli, miast Wileńszczyzny, a także rejonów wileńskiego i solecznickiego jako polskich rejonów narodowych, w toku wyborów w roku 1990 do Rady Najwyższej Litwy i terenowych Rad Deputowanych Ludowych;
respektując i uznając prawo do suwerenności i samostanowienia wszystkich narodów Litwy, w tym również historycznie zwarcie zamieszkałych Polaków Litwy, utrwalone w Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka;
uwzględniając, że po uznaniu w roku 1989 przez ZSRR i Litwę za nieważny od chwili podpisania pakt Mołotow-Ribbentrop z roku 1939 i po decyzji Rady Najwyższej Litwy z 11 marca 1990 roku o odrodzeniu Republiki Litewskiej i przywróceniu Konstytucji 1938 roku zmieniły się podstawy prawne wstąpienia Wileńszczyzny do Litwy;
uwzględniając uzasadnione życzenie przezwyciężenia sztucznego podziału historycznie zwarcie zamieszkałej ludności polskiej w kilku rejonach administracyjnych Litwy;
dążąc do ustanowienia stabilności socjalno-ekonomicznej na Wileńszczyźnie, ochrony praworządności i porządku prawnego;
uświadamiając sobie historyczną odpowiedzialność za losy wszystkich mieszkańców Wileńszczyzny, mających swoją historię, kulturę i tradycje i celem stworzenia warunków do ich zachowania i rozwoju uroczyście proklamuje utworzenie polskiego narodowo-terytorialnego kraju w składzie Litwy. Zjazd wyraża nadzieję, że takie rozstrzygnięcie losów Wileńszczyzny ze zrozumieniem przyjmie opinia publiczna Litwy i wszyscy ludzie dobrej woli.
Uchwalono jednogłośnie na drugim zjeździe deputowanych terenowych Rad Samorządów Wileńszczyzny 6 października 1990 roku.


Uchwała
Drugiego Zjazdu Deputowanych Terenowych
Rad Samorządów Wileńszczyzny
o Utworzeniu Polskiego narodowo-terytorialnego kraju
w składzie litwy

6 października 1990 roku m. Ejszyszki
Drugi zjazd deputowanych terenowych Rad Samorządów Wileńszczyzny postanawia:
1. Utworzyć na terenie Wileńszczyzny Polski Narodowo-Terytorialny Kraj ze swoim statusem w składzie Litwy.
2. W skład Polskiego Narodowo-Terytorialnego Kraju włączyć: rejony wileński i solecznicki, miasto Podbrodzie, apilinki podbrodzką i maguńską w rejonie święciańskim, apilinki połukniańską, trocką, starotrocką i karciską w rejonie trockim i jawniuńską w rejonie szyrwincklm. Inne jednostki administracyjno-terytorialne i poszczególne osiedla mogą być przyjęte w skład Kraju zgodnie z ustawodawstwem Republiki Litewskiej.
3. Niniejszą uchwałę i projekt Ustawy Republiki Litewskiej o Polskim Narodowo-Terytorialnym Kraju skierować do Rady Najwyższej Litwy.
4. Do chwili prawnego uznania Polskiego Narodowo-Terytorialnego Kraju przez Radę Najwyższą Litwy udzielić Radzie Koordynacyjnej pełnomocnictw do udziału w rozstrzyganiu kwestii dotyczących Kraju.
5. Dokumenty zjazdu opublikować w prasie.
6. Niniejsza uchwała nabiera mocy prawnej z dniem jej przyjęcia.
Przewodniczący zjazdu
T. Paramonowa
H. Pożarycki


Oświadczenie
Drugiego Zjazdu Deputowanych terenowych
Rad samorządów wileńszczyzny

6 października 1990 r. m. Ejszyszki
My, deputowani Wileńszczyzny, kierując się ideałami niezbywalności praw człowieka i obywatela, zwracamy się do kierownictwa Związku SRR, Litwy i opinii publicznej w sprawie polskiej mniejszości narodowej na Litwie.
W wyniku realizacji paktu Ribbentrop-Mołotow z dnia 10 października 1939 roku i układu z dnia 28 września tegoż roku, 10 października 1939 roku w Moskwie zostało zawarte porozumienie o przekazaniu Republice Litewskiej Wileńszczyzny.
Układ radziecko-litewski z 10 października 1939 roku jest oczywistym naruszeniem prawa międzynarodowego, gdyż został zawarty bez uwzględnienia opinii ludności, mieszkającej na Wileńszczyźnie. W wyniku jego realizacji ludność polska została poddana brutalnym prześladowaniom.
II zjazd deputowanych Wileńszczyzny zwraca się:
1) do Rad Najwyższych ZSRR i Republiki Litewskiej o unieważnienie radziecko-litewskiego układu z dnia 10 października 1939 roku, który był skutkiem potępionego przez obie Rady paktu Ribbentrop-Mołotow;
2) do Rady Najwyższej ZSRR o unieważnienie wszystkich stalinowskich aktów prawnych, jak to zrobiono w stosunku do innych poszkodowanych narodów, na mocy których Polacy w 30-50-tych latach byli poddani masowym represjom i zagładzie”.

* * *

Jak powszechny był wśród liderów polskich w Wilnie brak rozgarnięcia politycznego, świadczą ówczesne wypowiedzi nawet najbardziej inteligentnych spośród nich. Tak np. w masońskim piśmie „Głos” nr 64/66 z 1990 roku (s. 28) w rozmowie Krzysztofa Tarki z Janem Sienkiewiczem, ten ostatni powiedział: „Dla mnie zachowanie Ciechanowicza było szokiem. Ja się nie zgadzam z koncepcją polskiej republiki sowieckiej. Jednak gdybyśmy mogli liczyć ludzi jako tako politycznie myślących na setki, to moglibyśmy szastać, ale nie ma tej inteligencji. Na palcach można liczyć. Dlatego staramy się być wstrzemięźliwi w ocenie tych czy innych, bardziej durnych posunięć. Po prostu do tego zmusza nas sytuacja i warunki. Może się mylę. Może rzeczywiście trzeba ich odseparować”...
To ostatnie zdanie jednoznacznie wskazuje na to, że „bezpieka” PRL, ZSRR i RL już wtenczas z całych sił naciskała na to, by „odseparować” co bardziej patriotycznych i odważnych Polaków wileńskich, a dawać zielone światło sprzedawczykom, tchórzom, konformistom, figurantom, agentom. I tak się stało.

* * *

O wyjątkowym braku wyobraźni politycznej i patriotyzmu świadczy demagogiczny i nikczemny list działaczy tzw. „Solidarności Walczącej”, opublikowany w listopadzie 1990 roku przez kilkadziesiąt pism litewskich i notorycznie kolportowany także w Polsce przez UOP. Podajemy tu jego tekst za polonofobicznym pismem „Szalcza” z 10 listopada 1990:

Europejski Karabach
Od dłuższego czasu trwają już przygotowania, by Ziemia Wileńska stała się miejscem ostrego konfliktu Polaków z Litwinami. Pierwsze kroki poczyniono ponad rok temu, gdy w prasie Sajudisu ukazały się antypolskie artykuły o Armii Krajowej. Najtragiczniejsze jest to, że być może nawet autor nie zdawał sobie sprawy z tego, co robi i czemu będzie służyła jego praca. Korzystał z danych faktograficznych niemieckich i sowieckich. Niektórzy liderzy Sajudisu, a wśród nich Ozolas, poparli ideę przedstawiania Polaków i Armii Krajowej w negatywnym świetle. Doszło do tego, że Sajudis zwrócił się z apelem o zgłaszanie zbrodni dokonanych przez Armię Krajową w celu szukania winnych „genocydu narodu litewskiego”. Skutek tej akcji był przerażający. Poróżnił Polaków z Litwinami. Bardzo przychylnych niepodległości Litwy obywateli Polski zaskoczyła wiadomość o antypolskim szowinistycznym nastawieniu Sajudisu. Natomiast na Litwie Polacy zostali nastraszeni do tego stopnia, że zaczęli otwarcie nazywać Sajudis organizacją faszystowską i utożsamiać Sajudis ze wszystkimi Litwinami. W Sajudisie jako ruchu otwartym powstałym za przyzwoleniem Moskwy jest wielu komunistów. Niektórzy z nich dostali z Kremlawłaśnie takie zadanie, aby kontrolować i kompromitować ruch niepodległościowy. Wielu litewskich patriotów nie życzy sobie, aby ich utożsamiać z Sajudisem.
Pogłoski o mających nastąpić prześladowaniach Polaków w wolnej Litwie trafiły niestety na podatny grunt. Dwie nacje tak sobie bliskie, tak kochające wolność zostały postawione przeciwko sobie. Wiele błędów niestety zrobił Parlament Litwy. Nie przyznał Polakom swobód takich, jak polskie samorządy, zatwierdzenie statusu języka polskiego. Parlament Litwy powinien był usunąć wszystkie zadrażnienia polsko-litewskie, aby wybić z ręki argumenty zwolenników szukania poparcia dla polskiej sprawy w Moskwie. Można było tej autonomii i szantażowi Kremla zapobiec.
Wzajemna nieufność i szczucie jednych na drugich doprowadziły do zebrania w Ejszyszkach, które odbyło się pod dyktando Moskwy. Wśród Polaków na Litwie, rejonach wiejskich prym wiodą komuniści, np. członek KPZR L. Jankielewicz oraz czołowy ideolog marksizmu-leninizmu Jan Ciechanowicz wyrzucony z Instytutu Pedagogiki za tzw. „twardogłowość”, Brodawski również członek KPZR, deputowany do Rady Najwyższej ZSRR. Największym paradoksem jest to, że wojujący ateista Wasilewski, autor wielu książek propagujących naukowy ateizm jest w władzach stowarzyszenia katolickiego. Utrzymujący z tym stowarzyszeniem kontakty Katolicki Uniwersytet Lubelski nie zdaje sobie sprawy ze stopnia infiltracji, jakiemu podano Polskie Stowarzyszenie katolickie.
Cały ten zjazd polskich deputowanych w Ejszyszkach był surrealistyczny. Olbrzymią flagę polską i piękne motto „nie rzucim ziemi, skąd nasz ród” przyćmiła sowiecka czerwona chorągiewka obok litewskiej i polskiej – pierwsze ostrzeżenie o faktycznym charakterze zebrania. Wielu delegatów w ogóle nie zdawało sobie sprawy z tego, w czym uczestniczy. Dla wielu był to doniosły dzień walki o polskość tej ziemi. Cały dzień tłum czekał w deszczu przed budynkiem kina na wynik obrad. Wśród zaproszonych gości przedstawiciele Jediństwa i Interfrontu stwierdzający, że zawsze czuli się obywatelami ZSRR i nigdy nie zamierzają zmienić obywatelstwa, ani porzucić „swojej ziemi”.
Większość wypowiedzi Polaków dotyczyła obaw przed Litwinami. Powszechnie panowała opinia, że jeśli teraz nie wywalczy się swobód, to wolna Litwa już niczego nie da. Nikt z zebranych Polaków nie protestował, że jeszcze nie ma wolnej Litwy, a Rada Najwyższa jest pełna komunistów więc i po niej niewiele można się spodziewać. Nikt też nie wpadł na pomysł, żeby poprzeć niepodległość Litwy, gdyż tylko demokratyczny, wolny kraj może dać te swobody, na które oczekują Polacy. Nikt nie krzyknął „Bracia Polacy! My i Litwini mamy wspólnego wroga, którego musimy razem pokonać, by potem cieszyć się wolnością”. Padły natomiast słowa Jana Ciechanowicza, który bez ogródek wyjaśnił arkana polskiej polityki na Wileńszczyźnie: „Jeśli Landsbergis i Prunskienie nie przyjdą do nas z kwiatamigratulować autonomicznego kraju, Litwa nie da nam wszystkiego, czego żądamy, czyli pieniędzy na rozwój demokratyczny, status języka, nie odda Uniwersytetu Wileńskiego itp., nie zgodzi się na autonomiczny kraj, to wyjdziemy ze składu Republiki i wejdziemy w skład ZSRR. Jeśli ZSRR nie da nam wszystkiego, czego żądamy, to ogłosimy niezależną Republikę Wileńską SRR”. Szczytem prowokacji była wysunięta przez niego propozycja tworzenia polskich oddziałów samoobrony. Nikt nie krzyknął „zdrada”, – aprobujący śmiech i oklaski.” [Trudno powiedzieć, kto podsunął te brednie i łgarstwa solidarnościowym baranom i czy sami w nie wierzyli. Ale opublikowali. – Uwaga J. C.].
„Niestety, ci ludzie tam na sali myślą już jak niewolnicy. Bezwiednie dają się manipulować takim zawodowcom jak Ciechanowicz. Niektórzy z podziwem wręcz patrzą na jego wykształcenie filozofa marksizmu.
Nikt nie krzyknął, że słowa o sowietyzacji i zbrodniach sowietów w ustach członka KPRZ afiszującego się znaczkiem tej przestępczej organizacji są największym skandalem. Nikt nie powiedział, że to wszystko, czym straszy się Polaków Litwinami, to drobnostka w porównaniu z tym, czego doznali od Sowietów. To nie Litwini sowietyzowali, rusyfikowali (większość zgromadzonych nie znała języka polskiego lub bardzo słabo), to nie Litwini wsadzali do więzień, mordowali w Katyniu, wywozili na Syberię, do Kazachstanu i Uzbekistanu.
Nikt w świecie nie może się równać w rozmiarze zbrodni dokonanych przez Sowiety. Nie można też pojąć, jak ktoś przy zdrowych zmysłach może pragnąć być nadal poddanym Kremla.
Zebranym w Ejszyszkach obcy był problem polskich poborowych. Chęć szybkiego powrotu do domu, zamknięcie zebrania, czy może coś innego kazało złożyć im los swoich synów w ręce Ciechanowiczów (komisja koordynacyjna). Wystarczyło 5 min., aby wszyscy młodzi polscy chłopcy zostali w domu.
Propaganda sowiecka wmówiła Polakom na Litwie, że ich już sprzedali, że są zdani na własne siły i gotowi są więc szukać pomocy w Moskwie. To nie Polska ich sprzedała, to ich przywódcy członkowie KPRZ, KGB, wojujący marksiści, którym pozwalają sobą sterować, sprzedają ich Moskwie.
Jest już ostatni dzwonek, a właściwie ryk syreny alarmowej, aby Polacy i Litwini przestali się bać nawzajem jedni polonizacji, drudzy lituanizacji, by przestali się oskarżać o drobnostki i stanęli jak przez całe wieki po jednej stronie barykady. By wreszcie zrozumieli, że tylko razem można osiągnąć upragnioną wolność. Jeśli tego nie zrozumieją jedni i drudzy, to stracą szansę, którą dała im historia. Zwycięży Kreml, który teraz marzy o Wileńskim Karabachu, by bagnetami Armii Czerwonej zaprowadzić spokój i pokazać światu, że nawet europejska Litwa nie może być wolnym, cywilizowanym krajem, że dla pokoju na świecie konieczne jest istnienieZwiązku Sowieckiego. Jeśli do tego dojdzie, to winni będziecie Wy, Polacy i Wy Litwini, że nie mogliście się wznieść ponad przyziemne uprzedzenia i pozwoliliście Moskwie urządzić to, czego pragnie bratobójcza rzeź. Opamiętajcie się póki czas!
Sprawy Polaków i Litwinów powinny być załatwiane w Warszawie i Wilnie, a nie w Moskwie. Na Was patrzy cały świat, wszystkie republiki pragnące niepodległości. Nie zhańbcie dobrego imienia Polaków i Litwinów, by nikt nie rzucił Wam w twarz, że nie mogąc pokonać swej małostkowości walczyliście owszem, ale „za waszą i naszą niewolę”.
Jadwiga Chmielowska,
Piotr Hlebowicz,
członkowie wydziału wschodniego
„Solidarności walczącej”

Trudno o wymowniejszy przykład politycznej prostytucji.

* * *

Równie głupia i antynarodowa była deklaracja „polskiego” ministra Michała Jagiełły, warszawskiego półgłówka i donosiciela SB (o czym pisała później prasa krajowa), którą nagłośniła agencja ELTA na początku listopada:

Polski minister o Litwie

Jeżeli Polacy z Litwy poproszą Moskwę o autonomię, to co najmniej na pół wieku między naszymi narodami zostanie wykopana przepaść – powiedział korespondentowi „Gazety Wyborczej” po powrocie z Litwy wiceminister kultury Polski Michał Jagiełło.
Podkreślił on również, że ministerstwo kultury będzie popierało prawa Polaków na Litwie do nauki i oświaty, podtrzymywało ideę otwarcia teatru polskiego w Wilnie.
Mimo pewnych konfliktowych sytuacji, podkreśla dalej gazeta, z Litwinami w Polsce dobrze się współpracuje w dziedzinie kultury. Podczas, wizyty M. Jagiełły porozumiano się, że 14 listopada ministrowie kultury Litwy i Polski spotkają się z Polakami w Solecznikach, jeszcze w tym roku zostanie podpisany protokół o współpracy kulturalnej obu krajów.”


1991



Przyjaźń” (rejon wileński), 5 stycznia 1991:

Namiętności, namiętności...
List do Redakcji
Po przeczytaniu notatki w gazecie „Tiesa” z 16 listopada 1990 r. „J. Tichanowičius kaitina auditorija” („J. Ciechanowicz rozpala audytorium”) podpisanej przez T. Marcziulaitiene, my, deputowani i mieszkańcy apilinki bujwidziskiej, jesteśmy oburzeni tą publikacją rozpalającą wrogość narodowościową. Powstaje wrażenie, że Marcziulaitiene cierpi na wrodzoną nienawiść do ludzi nielitewskiej narodowości i już kilka lat pisze na nich donosy – skargi do różnych instytucji i redakcji gazet republikańskich, które po sprawdzeniu nie potwierdzają się. Przed kilkoma laty była jej skarga do Ministerstwa Łączności na naczelnika Bujwidziskiego Oddziału Łączności. W maju 1989 roku w gazecie „Tiesa” zamieszczono oszczerczą notatkę na przewodniczącego komitetu związkowego sowchozu-technikum. W tym samym roku T. Marcziulaitiene napisała skargę do KC KP Litwy do Bieriozowa na bibliotekarza gabinetu oświaty politycznej technikum. We wrześniu roku bieżącego do Ministerstwa Rolnictwa na nowego dyrektora Bujwidziskiej Wyższej Szkoły Rolniczej F. Łoszakiewicza (który, a propos, na tym stanowisku pracował tylko miesiąc) i ciągle na tych ludzi, którzy nie są Litwinami.
Oto i ostatni list do gazety – chętnie i bez sprawdzenia wydrukowała go „Tiesa” 16 listopada 1990 roku. Dziwi „uświadomienie” autora wszystkich tych „dzieł” – przecież nigdy nie pracowała i nie pracuje w danej apilince, w tym gospodarstwie. Kto i w jakim celu zachęca ją do tego? Widocznie, korzenie kryją się głęboko w gabinetach KGB. Prócz podpisu Marcziulaitiene przeciwko dyrektorowi Łoszakiewiczowi, swe podpisy złożyło jeszcze 24 deputowanych Litwinów ze wszystkich zakątków Litwy, w tym trzech z rejonu wileńskiego. Tylko dlatego, że Łoszakiewicz „kitatautis” („obcoplemieniec”). To jeszcze jedno potwierdzenie, żenacjonalistyczne elementy w republice nabierają obrotów usuwając ludzi innych narodowości, oskarżając nas za to, że walczymy o szczęście, wolność i równość wszystkich obywateli Litwy (szczególnie zjawiska te mają miejsce w apilince bujwidziskiej).
Apilinkę bujwidziską zamieszkuje około 6 tysięcy osób. Z nich ponad tysiąc narodowości litewskiej, a pozostali – rdzenni Polacy i ludzie innych narodowości. Jak dawniej, tak i obecnie kierownikami i głównymi specjalistami są przeważnie Litwini. W ciągu dziesięcioleci przewodniczącymi apilinki byli Litwini, wyłącznie Litwini. A podległą im siłą roboczą była i jest ludność miejscowa.
I oto minęło zaledwie 8 miesięcy od wyborów, gdy po raz pierwszy z woli narodu starostą apilinki został wybrany człowiek narodowości polskiej J. Sinicki. Zobaczyliśmy, jakie rozdrażnienie wzbudziło to wśród nacjonalistów litewskich. Nawet w nocy zaczęli dyżurować przy budynku apilinki. Deputowany Wasiliauskas na sesji zawczasu uprzedził, że nadejdzie czas, gdy „nas, Litwinów, będzie 50 procent”. Chcielibyśmy wiedzieć, co miał na myśli. On i podobni do niego uważają, że wszystkie problemy miejscowe muszą rozstrzygać tylko Litwini, a nie ludzie drugiej kategorii. W tym kierunku prowadzi się określoną pracę. Widocznie i notatka-intryga T. Marcziulaitiene została wydrukowana w „Tiesie” dzienniku KC KPL, właśnie w tym celu.
Czyżby gazeta „Tiesa” nie ma dostatecznie materiału, by wypełnić swe szpalty? W przeciwnym razie jak wytłumaczyć ukazanie się w gazecie głupstwa, zawierającego wypaczone fakty i zwykłe kłamstwa. Ryszard Maciejkianiec nigdy nie był w Zujunach. A Jan Ciechanowicz, Anicet Brodawski, Stanisław Akanowicz przyjechali w sprawach i w dzień (w czasie kampanii wyborczej lub z komisją deputowanych do spraw Litwy Południowo-Wschodniej) i jeżeli rozstrzygają jakieś problemy, to z racji zawodu im się to należy. Poza tym, wobec wszystkich ludzi. Czy to kwestia dotycząca autonomii czy jakaś inna, jak i wszyscy inni deputowanirepubliki – R. Ozolas, Z. Waiszwila i inni rozstrzygają w dzień, a nie w nocy, chowając się od Marcziulaitiene. A propos, po spotkaniu się z deputowanym ludowym ZSRR J. Ciechanowiczem, w swoim czasie sama Marcziulaitiene podeszła do niego i podziękowała za życzliwe wystąpienie przed swymi wyborcami. Jednak od tej pory minął już prawie rok. Obecnie pisze zupełnie co innego.
A komu jest potrzebne rozpalanie namiętności międzynarodowościowych? Czy nie czas zatrzymać się?
J. Rybakowa, A. Bogdanowicz,
M. Marcinkiewicz, P. Motejko,
J. Kociełowicz, I. Matysiewicz,
N. Miezienina, W. Jurgielewicz,
T. Oleszkiewicz, J. Sinicki
mieszkańcy apilinki bujwidziskiej”

* * *

Nasza Gazeta”, 16 stycznia 1991:

Czas próby
Po Pekinie, Tbilisi, czołgi jadą przez ludzi w Wilnie.
Gorbaczow twierdzi, że dowiedział się o tym po fakcie. Albo nie jest to zgodne z prawdą, i o użyciu siły zbrojnej wiedział, albo uczyniono to poza nim, a więc przeciwko niemu. Jest źle w obu przypadkach. Pierwszy oznaczałby bowiem, że prezydent dla utrzymania swojej władzy nie waha się użyć broni. Drugi wskazywałby na to, że tej władzy faktycznie już nie ma i do jej przejęcia szykują się wojskowi, czując zagrożenie wobec postępującej redukcji sił zbrojnych w Europie, wycofywania kontyngentów wojsk radzieckich z Niemiec, Węgier, Czechosłowacji. Wracają stamtąd nie tylko porucznicy i kapitanowie, którym potrzeba mieszkań. Wracają również generałowie, którym potrzebna będzie władza – także nad cywilami.
Przewidywany scenariusz dalszego rozwoju wydarzeń nieuchronnie wskazuje na udział w nich wojska. Niekoniecznie musi to być junta, czyli bezpośrednie rządy generałów. Jako narzędzie posłużyć może chociażby mityczny Komitet Ocalenia Narodowego, jak chociażby na Litwie. Nikt go nie widział, potencjalni kandydaci wypierają się w nim udziału, a jednak sama nazwa wystarczyła, by wojskowi mogli mu „pośpieszyć z pomocą”. Miejmy mimo wszystko nadzieję, że to, co się dzieje w Wilnie, nie powtórzy się w Rydze, Tallinie, nie powtórzy się wreszcie w Moskwie. A jeżeli się powtórzy?
Już teraz nie ma radia, telewizji, nie ukazują się normalnie pisma, w tym nasze, polskie. Byliśmy o krok od godziny policyjnej. Nie jest wykluczone, że nastąpi zakaz działalności organizacji społecznych, zebrań – czyli po prostu stan wojenny, jak przed dziesięciu laty w Polsce. W tych warunkach rozgrywana również będzie – jak to już bywało – karta polska. Jak się w tej sytuacji znajdziemy?
Sądząc z dotychczasowych doświadczeń, może to być dla nas wielka próba. Polityka narodowościowa, jaką uprawiali wobec mniejszości polskiej czołowi działacze z kręgu Sajudisu, skutecznie obrzydziła w znacznej części środowiska polskiego idee niepodległościowe Litwinów. Nieporadność, brak doświadczenia politycznego, przeniesienie chwytów wiecowych w miejsce, gdzie potrzebna jest spokojna i mądra dyplomacja – te cechy przywódców litewskich sprawiły, że o utratę tradycyjnej litewskiej rozwagi i rozsądku zaczęto podejrzewać cały naród.
Czy aby i my nie popełniamy podobnego błędu? Zapatrzeni w swoje własne problemy, uczuleni na litewski nacjonalizm, gotowi właśnie ten nacjonalizm oskarżyć o wszystkie biedy i doznane krzywdy – czy potrafimy rozróżnić, gdzie jest agresja wynikła z samoobrony, a gdzie jest agresja przyrodzona, wrośnięta w ustrój, w odwieczny imperialny styl myślenia i politykę? Apelowaliśmy o szacunek dla normprawa międzynarodowego, kiedy chodziło o nasze potrzeby. Dziś, będąc konsekwentni, z całą stanowczością potępić musimy brutalne łamanie tego prawa. Nikt jeszcze nie przywiózł sprawiedliwości na czołgach. Żadne racje nie mogą usprawiedliwić mordowania bezbronnych ludzi. Żadna siła polityczna używająca wojska jako głównego argumentu, nie jest godna zaufania.
W ostatnim dniu istnienia telewizji nawoływałem rodaków do popierania Litwinów w ich akcjach protestacyjnych. Na placu przed Parlamentem znalazły się flagi biało-czerwone. Mogło ich być o wiele więcej – jak w Niemenczynie, jak w Ejszyszkach. Bo to nie Landsbergisa tam broniliśmy, nie Rady Najwyższej, choć są tam przecież nasi deputowani i mogliśmy wyraźniej zamanifestować naszą z nimi więź i poparcie. Ludzie przed Parlamentem, Domem Prasy, Telewizją bronią rzeczy o wiele ważniejszych – prawa do wolności, do samodzielnego decydowania o swoich losach. Czy te idee skończyły się dla nas na szczeblu polskich gmin narodowych?
Kiedy te słowa piszę, tuż po drugiej stronie ulicy stoi sześć tankietek, nieco dalej czołgi, żołnierze grzeją się przy ogniskach z krzeseł wynoszonych z Teleradiokomitetu. Sąsiedzi wstawiają szyby, które się wysypały prawie we wszystkich mieszkaniach podczas jego szturmu. Inni kleją na oknach paski papieru na krzyż – jak w wojnę. Oby ta ostrożność okazała się zbyteczna!
Jeżeli jednak nie, jeśli obecność czołgów będzie dłuższa i zostanie osłonięta pozorami legalności, jak chociażby w postaci wspomnianego Komitetu Ocalenia, jakakolwiek współpraca z władzami „czołgowymi”, nie mówiąc już o poparciu dla nich, nie może być zakwalifikowana inaczej, jak kolaboracja z przestępcami.
Jan Sienkiewicz.”


Oświadczenie
Przeciwko narodom, które obrały drogę ku wolności i samodzielnemu rozwojowi, stosuje się przemoc i brutalną siłę zbrojną. Zamiast politycznego dialogu użyto wojska. Niezależnie od przyczyn, które rozmowy między Litwą a Moskwą utrudniały, dla mordu na niewinnych, cywilnych ludziach nie może być żadnego usprawiedliwienia. Nie ma problemów – bądź to dotyczących stosunków między republikami czy państwami, bądź mienia poszczególnych partii i organizacji, których nie można byłoby rozwiązać w drodze rokowań.
Od samego początku swego istnienia Związek Polaków na Litwie, sygnalizując i zabiegając o problemy polskiej mniejszości narodowej, stale podkreślał, iż mają one być rozwiązane na Litwie, a nie gdzie indziej, poprzez dialog i współdziałanie z władzami Republiki. Problemy te nadal istnieją, dziś jednak wszyscy mieszkańcy Litwy, niezależnie od narodowości, stoją wobec problemu najważniejszego –zagrożenia dla wolności i demokracji, dla samego życia ludzkiego. Stanowczo potępiamy użycie zbrojnej siły przeciwko bezbronnej cywilnej ludności, rozwiązywaniu problemów politycznych przy pomocy wojska.
Związek Polaków na Litwie deklaruje, że nadal będzie czynił wszystko, by Republika Litewska stała się państwem wolnym i demokratycznym, by wszelkie prawa – ogólnoludzkie, obywatelskie, narodowe – były w nim respektowane.
Wilno, 15 stycznia 1991 roku
Zarząd Główny
Związku Polaków na Litwie


A p e l
do Polaków odbywających służbę w Armii Radzieckiej, poborowych i rezerwistów

Obecnie Armia Radziecka jest wykorzystywana do zbrodniczych akcji. Jeżeli otrzymacie rozkaz udziału w takich akcjach, nie strzelajcie do bezbronnej cywilnej ludności, unikajcie stosowania przemocy. Nie dajcie się użyć jako narzędzie do dławienia wolności i demokracji. Bądźcie wierni historycznemu hasłu Polaków: „Za wolność naszą i waszą”.
Wilno, 15 stycznia 1991 roku
Zarząd Główny
Związku Polaków na Litwie

* * *

[W wywiadzie dla tygodnika „Apżvalga” („Obzor”)– nr 15, kwiecień 2000, s. 5-6 – Audrius Butkevičius, minister obrony kraju Republiki Litewskiej, otwarcie stwierdził, że Vytautas Landsbergis nie tylko współpracował z KGB jako donosiciel, ale był też współorganizatorem aktów terrorystycznych na terenie republiki, w tym zabójstw politycznych, wysadzania w powietrze obiektów gospodarczych, podpaleń – aby wytworzyć wrażenie, że na Litwie wre rzekomo krwawa walka z sowietami o niepodległość, podczas gdy właśnie sama bezpieka moskiewska demontowała ZSRR, kreując na „bohaterów narodowych” i „sygnatariuszy aktu niepodległości” właśnie tajnych współpracowników KGB, którym też przekazano całość władzy i majątek narodowy. Tak ponoć powstała „demokratyczna” i „niepodległa” Litwa oraz jej „nowa” elita władzy. Autentycznie narodowa i niepodległościowa warstwa inteligencji litewskiej, naprawdę zasłużona w konfrontacji z reżymem sowieckim, została bezpardonowo zepchnięta na margines, oczerniona na łamach agenturalnej prasy lub otoczona blokadą informacyjną.
Zresztą i sam Audrius Butkevičius brał udział w tego rodzaju działaniach i prowokacjach, lecz milczał o nich dopóty, dopóki Landsbergis nie urządził mu prowokacji z łapówką i nie wpakował na dwa lata do więzienia w Prawieniszkach. W tymże wywiadzie były minister obrony otwarcie wyznał, że on osobiście planował nie tylko wydarzenia styczniowe 1991 roku (spędzenie pod wieżę telewizyjną w Wilnie tysięcy bezbronnych ludzi dla rzekomej obrony tejże wieży przed czołgami i komandosami radzieckimi, którzy skądinąd – ani czołgi, ani komandosi – nie mieli amunicji bojowej, lecz tylko ślepe naboje – „chłopuszki”, dające głośny dźwięk). KGB-owcy, w tym Landsbergis i Butkevičius, nie tylko świadomie planowali ofiary spośród pokojowej ludności, ale i kazali swym bojówkarzom zadbać o to, by te ofiary naprawdę były. No bo jakaż to „walka o niepodległość” bez ofiar i „bohaterów”? Zaszlachtowano więc sześciu celników na granicy z Białorusią, wepchnięto pod czołgi kilku młodych ludzi pod wieżą telewizyjną. A wszystko – jak wyznał A. Butkevičius, w najściślejszej współpracy z panami na Kremlu, m.in. ministrem obrony ZSRR Mojsiejewem. („Wiedziałem, że planują oni wyjście Litwy ze Związku Radzieckiego... Oni prowadzili bardzo jasną grę, mam na myśli ugrupowanie wokół Jelcyna... Tak oto prowadziliśmy tę grę”– mówił Butkevičius w 2000 roku).
Na marginesie zaznaczmy, że w tymże numerze „Obzoru”(s. 4) wybitny litewski dysydent i opozycyjny intelektualista z okresu sowieckiego Stasys Stungurys wprost nazywa Butkevičiusa hochsztaplerem i awanturnikiem, Landsbergisa zaś banalnym pyszałkiem, dyletantem w sferze kwestii gospodarczych, który doprowadził do zniszczenia ekonomiki i kultury Litwy. Stungurys jednak się myli, nie były to bowiem działania dyletanta, lecz świadomego „terminatora”, sterowanego z zewnątrz. I świadomego swych zbrodni, dlatego też – jak pisze S. Stungurys – nawet do ubikacji chodzącego w asyście uzbrojonej ochrony osobistej. Wie, czego może czekać od okłamanych, zrozpaczonych Litwinów...]

* * *

Kurier Litewski” (nr 17, 2000) przyznał, że między KGB a służbami specjalnymi niepodległej Litwy istniał stosunek, jaki istnieje między ojcem a dziećmi. „W 1990-1991 jako etatowi tajniacy Departamentu Bezpieczeństwa Państwowego pracowali bardzo znani dziennikarze, wysokiej rangi urzędnicy, członkowie rządu, członkowie parlamentu poprzedniej (to jest radzieckiej) kadencji. Część z nich zrobiła wspaniałą karierę w polityce, została wpływowymi businesmenami. (...)”
Nic więc dziwnego, że ta stara sowiecka agentura wycofała z archiwów KGB, przejętych przez DBP, własne donosy z poprzedniego okresu i tak się „oczyściło”. „Kurier Litewski” w tymże numerze pisał: „Przywiezione w 1991 z gmachu KGB w Wilnie do departamentu worki z różnymi dokumentami w ciągu paru lat „wyparowały”. Mianowany w 1993 r. nowy kierownik DBP J. Jurgelis nie znalazł nie tylko dokumentów, ale nawet samych worków. Mówiono, że w związku z tym poddany został szantażowi żony jeden z kierowników parlamentu. Podczas rozwoduz mężem jako nagrodę za milczenie otrzymała mieszkanie. Chodziło o byłą żonę V. Landsbergisa”...Wiadomo, że na rzekomych „likwidatorów” KGB na Litwie, jaki i SB w Polsce, mianowano najzaufańszych tajnych współpracowników tychże służb. Wśród nich w Polsce był A. Michnik, a na Litwie Cz. Okińczyc, który ostatnio (2015) rzekł w telewizyjnym programie „Wilnoteka” transmitowanym w Polsce: „Polak Dzierżyński KGB założył, a Polak Okińczyc KGB zlikwidował”... Cóż, mimowolne przyznanie się...
W jednym z kwietniowych numerów za 2000 rok „Litowskij Kurier” za pismem „Niezawisimaja Gazieta” podawał: „W 1991 roku A. Butkievičius miał 30 lat i – zgodnie z jego własnymi wyznaniami – był głównym organizatorem obrony, wówczas jeszcze nie istniejącej Republiki Litewskiej przed agresją sowiecką koło wieży telewizyjnej Wilna. 13 stycznia oraz w okresie śmiesznego moskiewskiego puczu 20 sierpnia. (...) Rozlokował wówczas na dachach okolicznych domów własnych strzelców wyborowych, którzy strzelali do tłumu w celu podgrzania emocji i aby zdyskredytować czekistów-desantowców przysłanych przez Moskwę rzekomo w celu kontrolowania sytuacji w stolicy Litwy i niedopuszczenia do nastrojów separatystycznych.” Faktycznie chodziło tylko o odegranie komedii „walki o niepodległość”, której to walki nie było, a niepodległość była dyskretnie narzucana wszystkim republikom sowieckim przez KGB i dużą grupę moskiewskich działaczy partyjnych, wojskowych i „opozycyjnych” (m.in. Jelcyna, Gorbaczowa, Gajdara, Sobczaka, Moisiejewa, Burbulisa, Szochina, Ziuganowa, Putina, Kaługina, Sterligowa, Jakowlewa, których osobą zaufaną na Litwie był V. Landsbergis).
W. Sokołow pisał w 2000 roku: „W 1998 roku Butkievičius, który zbyt wiele wiedział o ówczesnych wydarzeniach i spróbował użyć na własną korzyść tej wiedzy w walce politycznej ze spikerem sejmu Vytautasem Landsbergisem, trafił na pięć lat za kraty rzekomo za wzięcie łapówki (15 tys. dolarów), chociaż sprawa z pewnością została sfabrykowana, by zamknąć mu usta. Po odsiedzeniu ponad dwóch lat został warunkowo zwolniony ze względu na dobre sprawowanie i przed kilkoma dniami powtórzył swe rewelacje, twierdząc, że zawczasu planował ofiary przed wieżą telewizyjną. Takie były według niego reguły gry w tamtym czasie... Wywarło to piorunujące wrażenie w Litwie, które zostało jeszcze bardziej spotęgowane dzięki wystąpieniu w telewizji znanego pisarza i działacza społecznego V. Petkevičiusa, który w oparciu o uzyskane (w tym od Butkevičiusa) materiały stwierdził: „żołnierze Armii Radzieckiej nie mieli nic wspólnego z tragiczną śmiercią ludzi w nocy na 13 stycznia 1991 roku w Wilnie”. Cała ta prowokacja została ponoć zaplanowana i zrealizowana przez moskiewski KGB i jego głównego agenta w Litwie V. Landsbergisa, który miał zresztą do pomocy innych tegoż pokroju ludzi, jak właśnie Butkevičius, Čepaitis, Okinczyc itp. Prawda jednak wypłynęła na wierzch wyłącznie dzięki szamotaninie i walce o władzę już w gronie samej byłej sowieckiej agentury w Litwie w 2000 roku. Przedtem, przez dziesięć lat, agenci ogłaszali za „agentów” właśnie ludzi przyzwoitych. Wówczas jednak bardzo niewiele osób rozumiało, co się dzieje, a i obecnie niektórzy zachowują się w tym temacie jak pijane dziecko we mgle.].

* * *

The Post Eagle” (New Jersey), 30 stycznia 1991:

In Answer to a mistificator
Dear Editor Grabowski:
Some weeks ago „The Post Eagle” arrived to Wilno, Nr. 40 from 10 October 1990, in which is the text” In answer to attacks on Lithuania”. The arguments in the letter by John Patrick-Jonas Petrikas? are based not on facts, but represent a long row of (mature or not) mistifications and misunderstandings. I’ll not polemize with his theses but only remember some facts.
1. The title of the article itself is false: I have never spoken against Lithuania or Lithuanian independence, but only against Lithuanian fascists and communists, who only in the times of Hitler’s occupation murdered in Wilnoland 146 thoiusand Jews and about 50 thozsand Poles, many thousands Byelorussians and Russians... Every nation has a sacred right to freedom and independence, and I pray – like all Poles – for the prosperity of the Lithuanian people. But I’ll never recognize a right for somebody to oppress other people.
2. During the time of World War II, 123 thousand Lithuanian volunteers fought on Hitler’s side against Polish, Jewish, Byelorussian inhabitants of Wilnoland. At front were they not sent, because German General Stahel meant, that they are not capable of open men’s fighting but are great „masters” of shooting down the children, women, elders: they had no such emotion as compassion. Repeatedlly even Germans defended sometimes local population for the vruelty of Lithuanian volunteers Lithuania was an ally of Hitlers furing the war. Poland fought against Hitler from the first to the last day of this war, but after it, a half of Poland remained occupied by the Soviet Union (a part – Wilnoland – by Soviet Lithuania). Hitler and Stalin paid Lithuanian bandits with Polish terrizories for their crimes against Jews and Slavs... 1948 Lithuanian communists pressed Stalin for deportation of all Poles ofWilnoland to Siberia. Partly this demand was fulfilled, 486 thousand Wilno-Poles were murdered and deported by the Soviets with zealous complicity of the Lithuanians; all Polish schools were closed by Lithuanian nationalists; Polish and lewish cemeteries nad temples destroyed. The rest of the Polish population inWilnoland during the years 1945-1990 was inflicted with disctimination, apartheid, restriction of human rights, forced assimilation. Only on tje personal order of Stalin here were 365 (1953) Polish schools opened, now there are only 91 of them. Today Poles in this republic have proportional (on 1000 inhabitants) seven times fewer persons with higher education than Lithuanians, and five times fewer than Russians. It is the result of the policy of discrimination towards the Poles in the USSR and Lithuania. Poles are almost without exception low-paid workers; Lithuanians in Wilnoland are colonists, red bureaucrats, who live at the expense of local Polish workers. The Lithuanian government pays on one Lithuanian 100 rubles towards health protection and only 28 rubles for one Polonian. Lithuanian doctors faitly often deny to treat the Polish ills and at the same time Lithuanian power refuses the possibility to build a Polish hospital and to admit Polish young men to medical colleges. Nowhere in the world are men so hard disctriminated as Poles in the USRR and the Lithuanian Rep. And this world never said a word to defend the Polish minority in the „empire of evil”. Now wgen we have begun to maintain our human rights and dignity, Soviet and Lithuanian fascists and communists calumniate us on tje whole wide world, that we are against the freedom of Lithuania, Byelorussia, Russia. But we are only against the freedom of Hitler’s and Stalin’s pupils to enslave and to murder our children, to exploit our innocent, arm people. We’ll fight to the end against Soviet and Lithuanian occupation of our mother country, against the low colonial rgime, despite all lies and inhumanity of freedom’s and truth’s enemies.
3. Making use of German support in December of 1917, Lithuanian activists signed the declaration about the union with Germany, and in 1918, Lithuania was proclaimed an „independent” state with German Prince Ulrich at the head.Deliberately, the German occupants –sho, as Russians, wanted to use Lithuanians against Poles – „imported” the Lithuanian activists in ethnic Polish Wilno and these playayted here According to the German (anti-Polish) statistics in the year 1916, in Wilno lived: 54% Poles, 41% Jews, 2,1% Litts, 1,6% Russians, 1,4% Byelorussians. In 1931 these proportions were as follows: Poles 65,9%, Jews 28,4%, Russians 3,7%, Lithuanians 2%. 1919 were Lithuanian activists gone away from Wilnoland together with their German protectors.
4. J. Ciechanowicz does not play into the hands of the communists. A propos, there are now in Lithuania different species of communists: a. prorussian (Burokevičius, Lazutka, Naudżiunas) b. (antirussian) Brazauskas, Prunskiene, Kuzmickas, Ozolas. Unfortunately they all are anti-Polish.
5. Piłsudski’y famili never was Lithuanian; her name was originally Giniatowicz (maybe, from the Tatar name of „Giniat”). This family was always Slavie, Polish. There were very many Poles in old Lithuania (befor unia), who played a great rolehere. The name „lithuanians” signified at one time a slavic tribe (ancestors of today’s West-Byelorussians and East-Poles) and ancestors of today’s Baltic Lithuanians was in the past called „Żemaićiai” (Żomojty, Żmudń.
6. In 1920 Lithuania signed a secret pact with Bolshevik Russia against Poland, and their army helped the Soviets attack West Europa through Poland. Poles were forced to defend itself against Soviets and their Lithuanian assistansts aggression.
7. Lithuania of today, like Russia, has no legitimate historical or rthnic claims to Wilnoland which slavic, lechitian, all the time. Now their population is about 80% Polish (except Wilno city which was in the post war years colonized by Lithuanians and Russians: 50% _litts, about 20% – Poles, about 20% – Russians).
8. In 1939-1940 Lithuania handed many interned Polish officers to Soviet Russia and they were later murdered by red bandits in Latyń and other death camps of NKWD.
9. Adam Michnik, known in the past as a socialist activist, left winner, is not a man of great reason and he is not a gentleman; he lives in Poland, eats Polish bread but he detests this country; his statements about Polish people are as usual unfair, bias. What can it mean that Michnik supports „Sajudis”, while only 27% of Lithuanians in LR support today this Neo-nazi organization, in leadership of what one of every three men is a KGB agent?
10. It is very difficult to understand men who support the Lithuanians’ aspiration for freedom and cannot understand the identical one of Poles living in the USRR...
With the best wishes –
Dr. Phil.Jan Ciechanowicz
Wilno

* * *

Tygodnik Gdański”, nr 10 (marzec) 1991:

Kakije u nas Paljaki?
Rozmowa z dr. Janem Ciechanowiczem, członkiem prezydium Zarządu Głównego Związku Polaków na Litwie
– Jest pan znanym na Litwie i w całym Związku Radzieckim obrońcą praw narodowych Polaków w tych krajach. Wielokrotnie występował pan w ich sprawach na forum sowieckiego parlamentu. Założył pan też Polską Partię Praw Człowieka.
– Przez pięćdziesiąt lat byliśmy sowieckimi niewolnikami – a ponieważ żaden naród nie może sobie bezkarnie pozwolić na tak długi okres zniewolenia, więc ktoś musiał wreszcie mówić wprost, co i jak jest. Podjąłem się tej sprawy zyskując poparcie mieszkańców Wileńszczyzny. Dzięki ich głosom znalazłem się w sowieckim parlamencie. Przyznali mi rację, że pięćdziesiąt lat sowieckiego systemu udowodniło,iż oczekiwanie dobrej woli z czyjejkolwiek strony jest naiwnością, a Polacy muszą brać swój los w swoje ręce, bo inaczej zostaną zniszczeni.
W sowieckim parlamencie starałem się – jak mogłem – walczyć o ich prawa, ale moje wystąpienia były swoistym wołaniem na puszczy. Scenariusz pierestrojki w ogóle nie przewidywał rozwiązania problemu Polaków w ZSRR. Gdy powiedziałem o tym Gorbaczowowi w oficjalnej rozmowie, był zdumiony moją sugestią zajęcia się tą sprawą – Kakije u nas Paljaki? – spytał mnie robiąc wielkie oczy. Jelcyn, z którym w tej sprawie rozmawiałem, również nie chciał się nią interesować. Moje wystąpienia na forum parlamentu denerwowały zwłaszcza Litwinów, traktujących Polaków zamieszkujących Wileńszczyznę jako spolonizowanych Litwinów. W pewnym okresie dla prasy litewskiej stałem się jednym z głównych wrogów.
– Nie jest pan chyba jednak przeciwnikiem niepodległej Litwy?
– Marny byłby ze mnie Polak, gdybym pozbawił Litwinów – choćby teoretycznie – prawa do niepodległego bytu narodowego. Prawo do niepodległości jest święte i niezbywalne u każdego narodu. Mam bardzo wielu znajomych wśród Litwinów. Są to ludzie poważni, myślący, sympatyczni. U większości dominuje jednak nastawienie antypolskie. Występuje ono nawet wśród ludzi wykształconych, co jest szczególnie godne ubolewania. 11 stycznia 1990 r. wiceprezydent Litewskiej Akademii Nauk Algimantas Żukauskas na spotkaniu twórczej i naukowej inteligencji Litwy z Michaiłem Gorbaczowej, powiedział np., że najważniejszą przyczyną dążenia Litwydo wystąpienia ze składu ZSRR jest fakt, że radzieccy celnicy nie chronią Litwy przed najściem na litewskie sklepy ze strony czterdziestomilionowego sąsiada, czyli Polski. Jeśli uznany intelektualista jest tak prymitywnie antypolski, to czego się można spodziewać ze strony dziennikarzy czy nauczycieli mających szowinistyczne paranoje? Ten stosunek Litwinów do Polaków jest według mnie zupełnie irracjonalny i krótkowzroczny. Polska jest ich jedynym sprzymierzeńcem, nawet jeśli brać pod uwagę tylko względy czysto geopolityczne.
Teraz, kiedy Litwa wybija się na niepodległość, w jej interesie powinno być nie rozpalanie antypolskości, ale rzeczywiste ułożenie dobrych wzajemnych stosunków akceptowanych przez oba narody. Polacy w kraju pragną tego gorąco, a Litwini zdają się nie widzieć wyciągniętej dłoni.
Humanitarna pomoc, z jaką Polska przyszła Litwie po tragicznych wydarzeniach w Wilnie pod stacją telewizyjną, ani na trochę nie zmieniła stosunku Litwinów do Polaków. Kto sądzi, że jest inaczej, niepotrzebnie się łudzi. Ludzie kierujący polityką zagraniczną w Rzeczypospolitej muszą to wszystko wiedzieć, inaczej ich posunięcia będą w kwestii wschodniej, tak jak dotychczas, naiwne. Obserwując z perspektywy Wilna posunięcia polskiego MSZ odnoszę wrażenie, że wciąż nie ma ono koncepcjipolityki wschodniej. Jeżeli jest ona tworzona w oparciu o raporty polskiego wywiadu, to również i on jest kiepski i ma słabe biuro analiz.
– Czy obecny rozwój wydarzeń na Litwie jest zgodny z pana przewidywaniami?
– Niestety, tak. Nigdy nie łudziłem się, że niepodległa Litwa będzie państwem w pełni demokratycznym, w którym zamieszkujący ją Polacy znajdą właściwe miejsce. Od dawna przestrzegałem, że zdziczenie stalinowskie, które było narzucane Litwinom w ciągu dziesięcioleci, w połączeniu z euforią narodową zaowocuje atakami paroksyzmu antypolskiego. Niestety, nie pomyliłem się. Litewskie władze przejęły pałeczkę od wandali, niszczących groby na Rossie i szowinistów wywieszających na mityngach hasła: „Rosjanie na Syberię, Żydzi do Izraela, Polacy do krematoriów” i przystąpiły do niszczenia wszystkiego, co polskie, w sposób nie mający z demokracją nic wspólnego. Wbrew poprzednio podjętym ustawom parlament Republiki Litewskiej rozwiązał rady rejonów wileńskiego i solecznickiego. Rozwiązujący samorządy wicepremier zwolnił z pracy nawet deputowanego do Rady Najwyższej, nie zważając, że chroni go immunitet. Na swoich „namiestników” w rejonach wileńskim i solecznickim władze litewskie wyznaczają osoby, które w minionych czasach tylko opiekuńcza ręka partii ochroniła od wyroków za defraudację. To ludzie znani z niekompetencji i rozkładania każdej roboty, do której się brali. W biurze deputowanego do Rady Najwyższej odbywa się rewizja i prokurator generalny twierdzi, że to jest zgodne z prawem.
Propagandziści „Sajudisu” robią co mogą, by Polacy z Wileńszczyzny uchodzili w oczach świata za bolszewików, zasługujących tylko na to, żeby ich bić po mordzie. Oszczerstwa te są niestety skwapliwie podchwytywane w kraju m.in. przez „Gazetę Wyborczą”, co mieszkańcy Wileńszczyzny przyjmują z goryczą. Szkoda, że publicyści tej gazety, upowszechniając kłamliwy image polityczny Polaka z Wileńszczyzny nie zauważyli, że to mieszkańcy tych terenów psuli komunistyczne statystyki. Z dorocznych sprawozdań KC Komunistycznej Partii Litwy wynikało jednoznacznie, że właśnie w rejonach solecznickim i wileńskim ludzie byli najmniej czuli na uroki komunizmu, uparcie chodzili do kościoła i w żaden sposób nie można ich było namówić do wstępowania do partii, aby zapewnić niezbędny procent chłopstwa i inteligencji wiejskiej w „awangardzie narodu”. Statystyka jest w tym względzie jednoznaczna.
Proporcjonalnie, na tysiąc mieszkańców, komunistów wśród Polaków wileńskich było dziewięciokrotnie mniej, niż wśród Litwinów. Polacy z natury swej są indywidualistami i kołchozowa psychologia komunizmu jest im z gruntu obca. Żaden Polak w całym powojennym okresie Litwy Radzieckiej nie był członkiem jej najwyższych władz partyjnych czy państwowych. Owszem, również Polacy należący do KPZR ponoszą jakąś część odpowiedzialności za jej poczynania, ale na pewnojest to część najmniejsza. Ze wszystkich narodów, podbitych przez ZSRR, byliśmy najbardziej prześladowani. Miliony pomordowanych naszych rodaków, którym nawet po dziś dzień nie przywrócono czci, milcząco o tym świadczą.
– Panu również Litwini zarzucają współpracę z Rosjanami. Wypomina się panu między innymi wystąpienia w bolszewickiej tv w Wilnie i w tygodniku „Ojczyzna”.
– W ciągu ostatnich trzech lat wystąpiłem dokładnie osiem razy w tv litewskiej, cztery razy w sajudisowskiej i cztery razy w komunistycznej. I w jednej i drugiej mówiłem to, co myślę, we własnym imieniu, starając się bronić praw ludności polskiej, nie idąc na żadne kompromisy ze swoim sumieniem. Tak np. przed sowieckim referendum zadeklarowałem w bolszewickiej telewizji, że ani ja, ani nikt z mojej rodziny nie weźmie w nim udziału, co wywołało ogromną konsternację w obozie promoskiewskim, w którym zresztą zawsze uważano, że „Ciechanowicz eto nie nasz czełowiek”, co zresztą było i jest prawdą.
Jeśli chodzi o tygodnik „Ojczyzna”, to zaproszono mnie do współpracy z nim jako z „wszechzwiązkowym pismem polskim”. Byłem wówczas bezrobotny, więc przyjąłem jego propozycję. Wierzyłem bowiem, że będzie to naprawdę gazeta służąca sprawie polskiej. Czas pokazał, że się myliłem. Gdy przekonałem się, że nie jest to tygodnik autentycznie polski, zrezygnowałem ze współpracy z nim akurat na tydzień przed puczem wojskowym. Swoich publikacji w nim zamieszczonych nie muszę się jednak wstydzić. Starałem się w nich demaskować poczynania byłej litewskiej nomenklatury partyjnej, która teraz drapując się w togi „burzycieli komuny” oskarża mnie, że jestem komunistą. Nie jest to rzecz jasna jedyny epitet, którym jestem zaszczycany. Jestem również kontynuatorem bandyckiej tradycji Armii Krajowej „faszystowskim najmitą”, agentem CIA, któremu: „w celu przekupieniaskorumpowanych pracowników nomenklatury przydzielono ogromne sumy waluty”, wodzem polskich imperialistów itp. Nie postawiono mi tylko zarzutu współpracy z KGB, bo w tego typu bzdurę już nikt by nie uwierzył. W 1988 r. byłem, co prawda, zapraszany sześć razy do wileńskiego oddziału tej instytucji i za każdym razem proponowano mi współpracę, ale odmówiłem. W efekcie – usunięto mnie ze stanowiska prodziekana Wydziału Języków Obcych Instytutu Pedagogicznego, po czym całkowicie zwolniono z pracy – dzięki wpływom „Sajudisu”. Obecnie jestem bezrobotny i gdyby nie pomoc przyjaciół, byłbym w bardzo trudnej sytuacji materialnej. Litwini wzięli mnie na indeks zapewniając, że nie dostanę pracy nawet w przedsiębiorstwie oczyszczania Wilna. Nie mówię tego, rzecz jasna, by się użalać nad swoją osobą, ale aby unaocznić rodakom w kraju sposób działania Litwinów, których kochają oni nadal miłością bez wzajemności. Litewska bezpieka postępowała ze mną wyjątkowo podle, niszcząc przy okazji psychikę moich studentów. Wzywała ich do siebie i kazała pisać na mnie donosy, grożąc im, że w przeciwnym raziezostaną wyrzuceni z uczelni. Zapłakane dziewczyny i chłopaki przychodzili do mnie pytając, co mają robić?
– Czy pana zdaniem mieszkańcy Wileńszczyzny poprzez swoich reprezentantów w litewskim parlamencie i Związek Polaków na Litwie są zdolni do samoobrony?
– Jeszcze do niedawna byliśmy najbardziej zwartą społecznością na Litwie. Rozbito Żydów, rozbito Białorusinów, rozdrobniono w zupełności Rosjan, podzielono Litwinów, ale Polaków przez długi okres nikomu nie dało się od wewnątrz rozsadzić. Dziś, niestety, to już przeszłość. Korzystając z usług kilku naszych działaczy od dawna uchodzących za sprzedawczyków i współpracowników KGB, moskiewska i litewska bezpieka skutecznie nas rozbiła, powodując ubezwłasnowolnienie naszej zbiorowości. Umiejętnie podgrzewano bezinteresowną polską zawiść, zaściankowe ambicyjki, stosowano terror psychiczny i łapownictwo, doprowadzając do tego, że dziś polski chłop na Wileńszczyźnie chwyta za widły, gdy ktoś mu zaczyna mówić o polityce. Po szesnastu miesiącach działalności rozwiązaliśmy też naszą Polską Partię Praw Człowieka, liczącą zaledwie sto trzydzieści osób, której celem było głoszenie tezy o konieczności utworzenia suwerennej Republiki Wschodniej Polski na terenach zabranych nam przez Rosję w 1939 r. W obecnej bowiem sytuacji politycznej jej działalność staje się całkowicie niemożliwa.
– Jakie więc perspektywy ma przed sobą polska ludność zamieszkująca Wileńszczyznę?
– Jej los znajduje się całkowicie w rękach władz Najjaśniejszej Rzeczypospolitej. Jeżeli nie upomni się ona o ich prawa, ulegną całkowitemu wynarodowieniu. Rozwiązanie przez Litwinów problemu obywatelstwa przypominające całkowicie stalinowską akcję paszportyzacji, nie akceptowane przez Polaków, pozbawi ich zupełnie praw, zamieniając w ludzi drugiej kategorii. Uważam, że prawie czterdziestomilionowy naród nie może pozwolić sobie na pozostawienie swoich współrodaków na łasce „Sajudisu”, składającego się z byłych komunistów i agentów KGB. Rząd Rzeczypospolitej powinien użyć wszystkich koniecznych środków politycznych w celu ostatecznego wyjaśnienia statusu Wileńszczyzny i zabezpieczenia wszystkich należnych praw jej mieszkańcom.
Rozmawiał:
Marek A. Koprowski”

* * *

Ojczyzna”(Wilno) 6 marca 1991:
Wywiad

Zdanie kontrowersyjne
J. Ciechanowicz: Wcześniej czy później przestaniemy być w swoim domu rodzinnym obywatelami ostatniej kategorii...
– Jesteście jednym z uznanych liderów ludności polskiej nie tylko Litwy, ale też całego Związku Radzieckiego, i co zrobiliście w Moskwie w tym właśnie charakterze?
– Kreatury i marionetki „Sajudisu” wśród Polaków Litwy, a także ich kumple w Polsce często atakują mnie za to, że usiłuję bronić praw Polaków ZSRR w Moskwie; Polska ponoć z Rosją nie graniczy, a tylko z Litwą, Białorusią i Ukrainą... A więc z tymi ostatnimi należy prowadzić rozmowę. Tym „naiwnym” ludziom odpowiadam, że Rosja jest tym państwem, które „graniczy” ze wszystkimi bez wyjątku krajami świata. Oczywiście można udawać głupca i „nie zauważać” wielkiego mocarstwa, od którego zależą losy całego świata, ale co to ma wspólnego z poważną „real-politik”?
Jak wiecie, udało mi się poruszyć „kwestię polską w ZSRR” na pierwszych trzech zjazdach deputowanych ludowych ZSRR. Sądzę, że nie bez mego wpływu postanowiono wreszcie powiedzieć światu prawdę o katyńskiej zbrodni NKWD, wiele periodycznych wydań ZSRR zamieściło materiały o Polakach Związku Radzieckiego. Na IV zjeździe nasze wspólne działania z deputowanym A. Brodawskim stały pod znakiem tego, że to już dla parlamentarzystów nie była nowa kwestia i ustosunkowano się do niej ze znacznie większą uwagą i zrozumieniem niż poprzednio, chociaż odczuwa się pewną rezerwę. Z drugiej strony nieobecność tym razem na Kremlu deputowanych z Litwy, którzy poprzednio stale torpedowali nasze poczynania, strasząc kierownictwo moskiewskie mitycznym „separatyzmem polskim”, pozwoliło nam nie tylko wystąpić na zjeździe (uczynił to A. Brodawski), ale też zupełnie bez przeszkód wydrukować i rozpowszechnić w nakładzie około 2 tysięcyegzemplarzy dokument pod nazwą „Apel do czwartego Zjazdu Deputowanych Ludowych ZSRR (kwestia polska na Litwie)” w imieniu Prezydium Rady Koordynacyjnej Kraju Wileńskiego. Jeśliby nasi „ziomkowie” z republiki byli na Kremlu, niewątpliwie usiłowaliby – i być może nie bez powodzenia – przeszkodzić tej publikacji jako oficjalnemu dokumentowi zjazdu, natomiast wobec ich nieobecności wszystko poszło jak się należy.
Przypominam sobie, że przed jeszcze niepełnymi dwoma laty, na I Zjeździe Deputowanych Ludowych ZSRR, podczas spotkania delegacji Lit. SRR z Aleksandrem Jakowlewem, sekretarzem KC KPZR, poruszyłem kwestię autonomii polskiej w ZSRR i jeden z ówczesnych liderów kraju z wielką sympatią zareagował na to („to wspaniale!”). Widzielibyście, jak zerwali się z miejsc „wierni obywatele radzieccy” Algimantas Czekuolis, Vytautas Landsbergis, Romualdas Ozolas i zabrali się, przerywając sobie wzajemnie, przekonywać sekretarza KC KPZR, jacy „ci Polacy” są źli, jak „nie lubią Rosji” i jak starają się „oderwać od ZSRR i przyłączyć do Polski zachodnią część naszego kraju”, razem z Wilnem, Grodnem i Lwowem.I Jakowlew zamilkł, stracił zapał i więcej nie wyrażał poparcia dla „separatystów polskich”.
Taką samą agitację nasi koledzy litewscy z parlamentu przeprowadzili również z innymi liderami radzieckimi i przez pewien czas nas, deputowanych-Polaków, otaczał w Moskwie głuchy mur nieufności. I czeka nas jeszcze długa droga do chociażby względnego faktycznego równouprawnienia, potrzeba będzie niemało wysiłków, rozumu, cierpliwości, aby je osiągnąć. Mało jest powodów do optymizmu, jeżeli jednak będzie kontynuowana demokratyczna linia Gorbaczowa – a nie ma ona żadnej rozsądnej alternatywy – wcześniej czy później przestaniemy być w swoim domu rodzinnym „tubylcami”, obywatelami ostatniej kategorii, chociaż wymaga to solidarnych i stanowczych wysiłków wszystkich Polaków.
– Na czym jednak opiera się wasz, chociażby nawet względny, ale jednak optymizm, przecież znowu zdarzył się u was incydent z Walentynem Falinem, sekretarzem KC KPZR?
– Tak, dziwne to, ale Falin, będący doświadczonym działaczem partyjnym, wykazuje godny ubolewania brak taktowności, gdy sprawa dotyczy kwestii polskiej. Na III Nadzwyczajnym Zjeździe Deputowanych Ludowych wystąpił on z krytyką mego przemówienia w obronie Polaków Radzieckich, przy czym cynicznie oświadczył, że to sama Polska winna jest tego, że napadli na nią w 1939 roku Hitler i Stalin, bowiem Polska 1920 r. przystępując do wojny z Rosją radziecką naruszyła Traktat Wersalski. ...Teraz zaś na IV Zjeździe tow. Falin, który prawdopodobnie nigdy już nie potrafi wyzbyć się wadliwych przyzwyczajeń partyjnych, ośmielił się z trybuny zrobić uwagę takiemu samemu jak on Deputowanemu Ludowemu ZSRR A. Brodawskiemuz powodu rzekomo nieprawdziwego twierdzenia tego ostatniego o tym, że w swoim czasie Rosja Radziecka uznała wejście Wileńszczyzny w skład przedwojennego Państwa Polskiego... Sądzę, że Falin świadomie usiłował wprowadzić w błąd zjazd deputowanych ludowych i szeroką opinię publiczną. Nie dopuszczam myśli, że kierownik wydziału KC KPZR nie wie, że Traktat Wersalski w ogóle nie ustalał wschodniej granicy polskiej. I czyż nie wie on, że już w roku 1921 Rosja uznała integralność terytorialną Polski, uznając kwestię Wileńszczyzny za sprawę Litwy i Polski, lecz nie Rosji? Gdy zaś w roku 1932 zawarty został pakt o nieagresji między ZSRR i RP, pierwszy artykuł tego układu mówił o uznaniu przez strony wzajemnej integralności terytorialnej. Podobny dokument ZSRR podpisał również w 1934 r. wstępując do Ligi Narodów.
Oczywiście Związek Radziecki nigdy nie wydał specjalnego aktu o uznaniu wejścia Wileńszczyzny w skład Polski jak też nie wydał specjalnych aktów o uznaniu wejścia w skład Polski województwa powiedzmy warszawskiego lub krakowskiego. Zresztą takie akty byłyby absurdalne z punktu widzenia prawa międzynarodowego.ZSRR niejednokrotnie w okresie od 1923 do 1939 r. uznając niepodzielność i integralność terytorium polskiego tym samym uznawał pozostawanie w jej składzie Wileńszczyzny, która na podstawie plebiscytu 1923 r. dobrowolnie stała się częścią składową Polski. Teza jakoby ZSRR nigdy nie uznawał wejścia Wileńszczyzny w skład Polski jest typową „kaczką” propagandy stalinowskiej, która służyła swego rodzaju usprawiedliwieniem dla późniejszego włączenia samej Litwy w skład ZSRR. Zresztą jeżeliby Związek Radziecki rzeczywiście nigdy nie uznawał Wileńszczyzny za terytorium polskie, dowodziłoby to tylko, że rząd radziecki nie uznaje prawa narodów do samostanowienia, bowiem Polacy stanowiący już przeszło 800 lat większość ludności Wileńszczyzny zawsze byli wierni swojej ojczyźnie i nieraz potwierdzali to własną krwią”.

* * *

„Dziennik Bałtycki”, 11 maja 1991:

Litwy pogoń za Europą
Otoczony betonowymi blokami, w oknach worki z piaskiem. W środku i na zewnątrz budynku litewscy policjanci w wojskowych drelichach, z karabinkami automatycznymi przypominający (i chyba chcący przypominać) amerykańskich marines. Nawet w środku gmachu, na poszczególnych piętrach przed wejściem do gabinetu przewodniczącego Rady Najwyższej, worki z piaskiem, metalowe siatki, nosze dla rannych.
To nie jest sceneria ze stycznia tego roku, kiedy Litwa znalazła się o krok od sowieckiej interwencji militarnej, ani obrazek z dramatycznych dni puczu Janajewa i Jazowa. Tak wygląda litewski parlament na początku października, już po oficjalnym uznaniu przez Kreml niepodległości państw bałtyckich i po przyjęciu ich do ONZ.
Przyglądając się obwarowanemu parlamentowi zastanawiałem się, czy pozostawiono owe militarne rekwizyty „wychodząc naprzeciw” naturalnej, społecznej potrzebie celebrowania pewnych symboli, czy też ktoś poważnie obawia się agresji ze strony rzeczywistych lub urojonych wrogów niepodległej państwowości litewskiej.
Bo obok autentycznej radości z odzyskanej wolności na Litwie dominuje jeszcze uczucie zagrożenia. Niestety, tracą na tym miejscowi Polacy, którzy przez większość litewską są odbierani jako „element niepewny”.

Politycy
Przywódcy litewscy umiejętnie podsycają te uczucia. Łatwiej „zaciągnąć pasa”, pokierować społeczeństwem w trudnym czasie wychodzenia z komunizmu, posługując się straszakiem czyhających niebezpieczeństw i zagrożeń. Poleceń władzy trzeba słuchać bez szemrania, bo na „niezdyscyplinowaniu społecznym” natychmiast skorzystają „oni” – „czerwoni” z Wileńszczyzny. Za mocno? Wystarczy poczytać transparenty i plakaty oblepiające budynek litewskiego parlamentu.
Liderzy państwa w niczym nie przypominają ludzi, których widziałem w kwietniu 1990 r. (po ogłoszeniu deklaracji niepodległości), ani ze stycznia 1991 (prowokacja wojsk sowieckich). Wtedy na widok dziennikarzy z Polski przyjaźnie otwierali ramiona udzielali wszelkich potrzebnych informacji. Teraz pomimo dokładnie umówionych terminów, czekam godzinami, a kiedy dochodzi wreszcie do spotkania moi interlokutorzy zdają się pytać: Czego tu szukasz?
Szukałem odpowiedzi. Odpowiedzi na pytanie, po co Litwinom konflikt polsko-litewski. Bo stroną, która animuje ów konflikt, są obecnie władze republiki. To w rękach Litwinów znajduje się pełnia władzy, to oni są gospodarzami w wyzwolonym państwie, do nich należy inicjatywa.
Dla Polaków działania parlamentu i rządu układają się w ponury, zaplanowany wcześniej scenariusz. W styczniu i w sierpniu władze litewskie mówiły o autonomii kulturalnej Polaków, bo czuły się zagrożone przez Moskwę. Teraz, jedna z pierwszych decyzji niepodległej Litwy to rozwiązanie „polskich” samorządów i to wbrew ustanowionemu wcześniej przez parlament prawu. To również zwalnianie z pracy Polaków pracujących w lokalnej administracji i przysyłanie na ich miejsce Litwinów z Litwy kowieńskiej, nie znających języka polskiego. To absurdalne artykuły i wystąpienia, wedle których Polacy na Litwie to tylko „spolonizowani Litwini”. To scenariusz budowy państwa, w którym elementarne prawa obywatelskie zależą od złożenia deklaracji lojalności władzom politycznym i sprawnego posługiwania się językiem rządzącej większości. To wizja państwa, w którym nie można być równoprawnym obywatelem będąc jednocześnie Polakiem. Przerysowane? Myślę, że tak, ale nie zmienia to faktu, że większość Polaków urodzonych i wychowanych na Litwie widzi swą najbliższą przyszłość w takich właśnie czarnych barwach.
Zapytałem się więc przewodniczącego Rady Najwyższej Litwy Vytautasa Landsbergisa, czy i jak chce zburzyć mur, który oddzielił Litwinów i Polaków, czy chce być przywódcą wszystkich mieszkańców Litwy. Odpowiedź nie była wcale jednoznaczna. Co ciekawe Landsbergis z dużą niechęcią i lekceważeniem mówił nawet o tych politykach polskich na Wileńszczyźnie, którzy walczą z tendencjami do zamykania się Polaków w narodowościowym getcie. Dla Vytautasa Landsbergisa tacy ludzie jak Ryszard Maciejkianiec (przew. frakcji polskiej w parlamencie) czy Czesław Okińczyc (ten sam, który apelując o pomoc zagrożonej Litwie płakał w polskim Sejmie) nie są partnerami. Za wzór do naśladowania stawia Medarda Czobota – Czobotasa, „dyżurnego Polaka” od usprawiedliwiania w litewskich mass mediach i na wszelkiego rodzaju wiecach, spotkaniach publicznych wszystkich, nawet najbardziej restrykcyjnych w stosunku do mniejszości narodowych, decyzji władz.
Vytautas Landsbergis dużo mówił o zagrożeniach, o niebezpieczeństwie polskiego rewizjonizmu, chęci przesuwania granic. Jako dowód koronny wskazał na ulotki rozlepione w Wilnie przez Ruch Narodowy Mariusza Urbana z Sopotu. Moje wyjaśnienie, iż Urban i jego koledzy to nic nie znaczące kilkunastoosobowe towarzystwo, że nikt ze znaczących polityków w Polsce, ani żadna licząca się partia nie ma z poglądami zaprezentowanymi we wspomnianej ulotce nic wspólnego, przewodniczący Rady Najwyższej puścił mimo uszu.
Pytania, powtórzone przeze mnie za Ryszardem Maciejkiańcem, zostały w ogóle bez odpowiedzi:
– czy na blisko trzysta tysięcy Polaków na Litwie nie znalazło się dwóch ludzi, oddanych odrodzonemu państwu litewskiemu, którzy mogliby być przedstawicielami rządu w rozwiązanych rejonach samorządowych?
– jeżeli celem rozwiązania rejonów wileńskiego i solecznickiego miała być „dekomunizacja”, czemu w imię tej samej koncepcji nie rozwiązuje się Rady Najwyższej, w której większość deputowanych to byli działacze komunistyczni, a jeden z nich, Ozolas do niedawna „członek biura” partii komunistycznej, nadzoruje obecnie „przywracanie porządku” na Wileńszczyźnie?
– dlaczego restrykcje podjęto teraz właśnie, kiedy społeczność polska samodzielnie wyeliminowała ze swojego życia komunistycznych przywódców?

Ulica
Ta polska i ta litewska są usposobione do siebie wrogo. Polacy czują się oszukani, potraktowani instrumentalnie. Z kim mają rozmawiać, z Merkysem, który w imieniu rządu administruje teraz rejonem wileńskim? Merkys nie zna problemów społeczności, którą ma się zajmować, nie zna nawet jej języka. W dodatku jeszcze niedawno zarzekał się, że za jego rządów nie będzie mowy o przeprowadzeniu projektu tzw. wielkiego Wilna, projektu, którego realizacja oznacza likwidację rejonu wileńskiego i automatyczną lituanizację mniejszości polskiej. Kilka dni temu podjęto decyzję o rozpoczęciu realizacji tego projektu... Podobnych przykładów miejscowi Polacy wyliczają wiele, zbyt wiele...
Ci prości ludzie, zajmujący najniższe pozycje w hierarchii społecznej, zepchnięci na margines życia społecznego, kulturalnego i politycznego republiki, nie chcą identyfikować się z państwem, którego przedstawiciele nie tylko odmawiają im pewnych praw, ale ich jeszcze obrażają („spolonizowani Litwini”, „dzieci bandytów z AK” itd.). Nie chcą podpisywać deklaracji lojalności wobec konstytucyjnych władz państwa, ale tym samym nie mają szans na uzyskanie obywatelstwa republiki.
Błędne koło. Jak wyrwać się z getta jednocześnie w nim się zamykając? Dlatego tacy ludzie jak Maciejkianiec przekonują Polaków, aby występowali o obywatelstwo republiki, choćby miało to być poprzedzone tak dziwną, niespotykaną w świecie procedurą. W przeciwnym wypadku społeczność polska nie będzie mogła brać udziału ani w wyborach parlamentarnych i samorządowych, ani uczestniczyć w prywatyzacji i reprywatyzacji (czyli w procesie odzyskiwania majątku zagrabionego ongiś przez komunistów). Niestety polska ulica pozostaje głucha na takie wezwania. Im bardziej czuje się zagrożona tym szczelniej zamyka się do środka.
Trudno mi sobie wyobrazić kilkusettysięczne getto w środku Europy, państwo gdzie mieszkańcy dzielą się na obywateli i „przynależnych” (którzy nie muszą na przykład służyć w wojsku, ale nie mają również żadnych praw politycznych i części cywilnych). Czy jest to również przedmiotem troski Litwinów? Z pewnością nie litewskiej ulicy. Dla niej to jeszcze jeden dowód na „ciemnotę i bolszewizm” miejscowych Polaków. To opinia, z którą równie łatwo spotkać się na uniwersytecie w Wilnie, jak i w każdej z wiosek Kowieńszczyzny. To również dobra okazja do wyleczenia kompleksów i podreperowania narodowego samopoczucia Litwinów. Tylko czy czując się „lepszymi Europejczykami”, pogardzając mniejszością narodową, można tą „Europą” w ogóle być?
Pytanie równie ważne dla Litwinów na Litwie jak i dla Polaków w Polsce.
Wiesław Walendziak

* * *

Ojczyzna”(Wilno), 15 maja 1991:

Dwa punkty widzenia: Po co potrzebna jest autonomia Polakom Litwy?

Litwa nie zrezygnuje ze swej integralności i suwerenności
Po wszystkich tragediach XX wieku ludzkość, zdaje się, zaczyna zbliżać do zrozumienia tego, że każdy naród, nawet najbardziej nieliczna zbiorowość etniczna, posiada wartość bezwzględną. Pod tym względem narody są absolutnie równe między sobą.
Lecz byłoby niesłusznie uważać, że każdy człowiek lub grupa etniczna mogą zamieszkać na dowolnym terenie nie przyjmując na siebie przy tym najpoważniejszych zobowiązań w stosunku do zamieszkujących już tam ludzi. Proces przyjęcia tych zobowiązań określiłbym jako integrację. Sedno jej jest bardzo proste: sumiennie spełniać obowiązki, nakładane na każdego z osobna członka przez dane społeczeństwo i państwo. Jeżeli społeczeństwo i państwo są cywilizowane, tj. obywatelskie i praworządne, w swoich kodeksach przewidują nie tylko obowiązki, ale też prawa każdego człowieka, rodziny, wspólnoty, w tym także obywateli różnych narodowości, wyznań, przekonań.
Takiej obrony udzielają ustawy Republiki Litewskiej, w pierwszym rzędzie konstytucja. Obywatele mają prawo jednoczyć się w rodziny, wspólnoty, organizacje i w ten sposób czynić zadość swoim prawom ludzkim. Jednakże działań grup ludzi, zmierzających do negacji danej państwowości, oczywiście nie można uznawać za prawomocne. Roszczenia terytorialne, przybierające kształt autonomizacji wspólnoty narodowej, są oczywistym zamachem na integralność państwa, w którym ona żyje. I jeżeli to jedyne na ziemi miejsce zamieszkania danej jednostki etnicznej, takie dążenia mogą jeszcze być uzasadnione i usprawiedliwione pod warunkiem zrozumienia wzajemnego z podmiotem państwa – rdzennym narodem. Jeżeli zaś swoją formację państwową usiłuje stworzyć naród, którego podstawowa część skoncentrowana jest w swoim państwie narodowym, zajmuje się on działalnością, która nie jest podyktowana koniecznością bytu i dlatego niemożliwą do przyjęcia.
Nie ulega wątpliwości, że Litwini zamieszkują na historycznie należących do nich ziemiach. Na tym terytorium z czasem powstawały także inne wspólnoty etniczne – Żydów, Karaimów, Polaków, Białorusinów, Rosjan. Wszyscy oni mają na Litwie warunki do zachowania swych narodowych cech szczególnych, rozwijania swoistej kultury. Czynne są narodowe instytucje dziecięce, szkoły, ukazują się w języku ojczystym gazety i czasopisma, w zasadzie wszyscy mają możność zdobycia wyższego wykształcenia. Dlaczegoż więc powstała idea odgrodzenia się od pozostałej części Litwy autonomią, dlaczego ta idea cieszy się pewnym poparciem ludności polskiej?
Sądzę, że znajduje tu swój wyraz nie tylko spuścizna ubiegłych stuleci, ale też ostatnich dziesięcioleci, gdy pod płaszczykiem rozmów o internacjonalizmie dwa narody świadomie przeciwstawiano sobie. Wyrażało się to w faktycznym ignorowaniu problemów narodowych, w niedostatecznym poświęcaniu uwagi rozwojowi ekonomicznemu rejonów Litwy Wschodniej, z powodu czego Polacy przyzwyczaili się traktować władzę w Wilnie jako „litewską”, od której niczego nie można się doczekać. Negatywnie wpłynęły niektóre hasła odrodzenia narodowego, z zastrzeżeniami przyjęto pierwsze akty odradzanego państwa litewskiego, w pierwszym rzędzie ustawę o języku państwowym.
Lód nieufności spróbowała rozbić Państwowa Komisja do Spraw Litwy Wschodniej. Pół roku intensywnej pracy wykazało, że wiele spośród problemów istnieje w rzeczywistości, co więcej, ma korzenie historyczne i socjalne. Dzięki działalności komisji Rada Najwyższa republiki potrafiła głębiej zrozumieć sedno tych problemów, nawiązać ścisłe kontakty z przedstawicielami społeczeństwa polskiego. Sam fakt dialogu pozytywnie przyjęli oni i stworzyło to atmosferę większego zaufania.
29 stycznia br. Rada Najwyższa wniosła poprawki do Ustawy o mniejszościach narodowych i uchwałę „O konkluzjach Państwowej Komisji do Spraw LitwyWschodniej”. Pierwsza z nich zmierza w szczególności do stworzenia warunków do nauki mniejszości w języku ojczystym i przygotowania odpowiednich kadr; dopuszcza używanie w terenowych instytucjach i organizacjach jednostek administracyjno-terytorialnych, gdzie zwarcie zamieszkuje jakaś mniejszość narodowa, obok języka państwowego języka tej mniejszości; uznaje prawo społecznych i kulturalnych organizacji mniejszości narodowych do zakładania z własnych funduszy instytucji kulturalno-oświatowych. Drugi dokument zobowiązuje rząd, aby w terminie do 31 maja br. opracował projekt powiatu wileńskiego w przewidywanym nowym podziale administracyjnym Litwy z uwzględnieniem propozycji i życzeń mieszkańców tego zakątka republiki, a także projekt statusu tego powiatu.
To wszystko wykazało, że w stosunkach z Polakami Litwy można osiągnąć wspólne rozwiązania, oparte na zaufaniu i wzajemnej korzyści. Nasuwa się jednak pytanie: z kim prowadzić dialog? W Radzie Najwyższej republiki istnieje frakcja deputowanych polskich, którzy ostatnio zaczęli zajmować realistyczne pozycje, skłaniają się do poszukiwania dróg zrozumienia wzajemnego. Jednakże w terenie, w rejonach wileńskim i solecznickim, do władzy w samorządach rejonowych przyszły siły orientujące się na KPZR i na oderwanie tych rejonów według programu przewidzianego przez partię.
Jednakże jest najwyższy czas zrozumieć, że Litwa nie zrezygnuje ze swej integralności i suwerenności. A więc autonomia w postaci odrębnej formacji państwowej nie rozwiąże problemów, a tylko zaostrzy je.
Polacy Litwy zaczynają widzieć, dokąd prowadzą ich niektórzy liderzy. Przecież jest jasne: tak czy inaczej trzeba będzie żyć razem z Litwinami w składzie Państwa Litewskiego. Usiłowania zaś Moskwy rozegrania w Litwie tak zwanej „karty polskiej” mają tymczasowy charakter środka nacisku na Litwę. Po tym, gdy tę „kartę” wykorzysta się, będący w konflikcie z władzami republikańskimi Polacy, staną się nikomu nie potrzebni i zostaną porzuceni, jak to poprzednio uczyniono z Gagauzami lub Osetyńcami.
Polacy tutaj, w Litwie Wschodniej, nie są przybyszami. Tym bardziej należy ułożyć wspólne życie, szukać dróg zgody, nie zaś konfrontacji. Jeśli zaś chodzi o Państwo Litewskie, jest ono gotowe spełnić w stosunku do mniejszości narodowych wszystkie zobowiązania, które nakładają na nie międzynarodowe porozumienia i ustawy. Ma ono prawo oczekiwać lojalności również od swoich obywateli, jakiejkolwiek byliby narodowości.
Romualdas Ozolas,
przewodniczący Państwowej Komisji
do Spraw Litwy Wschodniej
Republiki Litewskiej”

* * *

„Nie chcemy być pasierbami w swoim własnym domu

Wilno i Ziemia Wileńska od dawna były zamieszkane głównie przez Polaków. Spis ludności przeprowadzony na przełomie lat 1916-1917 przez okupacyjne (jawnie prolitewskie) władze niemieckie, ustalił wśród mieszkańców Wilna 54 proc. Polaków, 41 – Żydów, i tylko 2,1 proc. Litwinów.
Władze burżuazyjnej Republiki Litewskiej opowiadały się za przyłączeniem Wileńszczyzny do Litwy i wysuwały tę kwestię jako podstawowe zadanie swej polityki zagranicznej. Przy tym wielokrotnie publicznie zapewniały o swej gotowości zagwarantowania Wileńszczyźnie statusu autonomii. Tak więc postanowienie o autonomii Wileńszczyzny w razie jej przyłączenie do Litwy podjął w 1920 r. litewski Sejm Ustawodawczy. We wrześniu 1921 roku rząd litewski na rozmowach polsko-litewskich w Brukseli wyraził zgodę na przyjęcie projektu Paula Hymansa przewidującego autonomię Wileńszczyzny w przypadku jej przyłączenia do Państwa Litewskiego. To samo ogłosił w roku 1926 premier litewski M. Sliżewiczius. Konstytucja Litewska 1938 roku, przywrócona przez obecną Radę Najwyższą, również postuluje autonomię poszczególnych terytoriów (paragraf 127).
Ale, jak wiadomo, historia zrządziła po swojemu. W tragicznym dla Polski roku 1939 podpisany został pakt Mołotowa-Ribbentropa, który podzielił sfery wpływów między dwoma agresorami. W ramach realizacji tajnych porozumień Wileńszczyzna została odebrana Polsce i przekazana Republice Litewskiej. Wtedy ludności Wileńszczyzny nikt nawet nie zapytał, gdzie ona chce żyć: po prostu pewnego ranka mieszkańcy zbudzili się jako poddani innego państwa.
I jeżeli strona litewska nie uznaje prawomocności dokumentów radziecko-niemieckich z 1939 roku, dotyczących Litwy, dlaczego przyjmuje się ich ważność w stosunku do Wileńszczyzny? Czyż chodzi o różne dokumenty? Dlaczego stosuje się podwójną miarkę? Przecież dotychczas nikt nie odbierał obywatelstwa Polakom wileńskim, nie istnieje w ogóle dokument głoszący, że pozbawiono ich obywatelstwa polskiego. I teraz, gdy powstała kwestia samostanowienia Litwy, pragniemy, aby również nasze zdanie uwzględniono.
Tym bardziej, że chodzi nie tylko o historyczne krzywdy. Dyskryminację 300-tysięcznej wspólnoty polskiej zwarcie zamieszkującej Wileńszczyznę odczuwa się we wszystkich sferach życia. Władze robiły wszystko, aby „nie było prestiżowe” być Polakiem. I dopięły swego – zepchnęły nasz naród na samo dno sowieckiego socjalizmu. Wszystkie obietnice autonomii zostały zapomniane. Czyż nie skutkiem przemyślanej polityki jest np. fakt, że odsetek osób z wyższym wykształceniem natysiąc mieszkańców wśród Polaków Litwy jest siedem razy (siedem!) niższy niż wśród Litwinów i pięć razy niż wśród Rosjan?
Uprawiana na Wileńszczyźnie polityka systematycznej depolonizacji doprowadziła do tego, że liczba szkół z polskim językiem wykładowym zmniejszyła się z 365 w 1953 roku do 92 w bieżącym. Władze litewskie nie chcą nawet słyszeć o odrodzeniu w Wilnie uniwersytetu polskiego (działający w ciągu 400 lat Uniwersytet Stefana Batorego został zamknięty 15 grudnia 1939 roku przez władze smetonowskie). Otwarty po wojnie Polski Instytut Nauczycielski, który przygotowywał nauczycieli dla szkół podstawowych, przestał istnieć w roku 1961. W wyniku tego odczuwa się dotkliwy brak nauczycieli nawet dla istniejących szkół polskich. I nie jest rzeczą przypadku, że teraz wileńscy Polacy to głównie niewykwalifikowani robotnicy, kierowcy, kolejarze, ładowacze, dozorcy i robotnice fabryczne, a inteligencję polską na Litwie można wnosić do Czerwonej Księgi, jako „gatunek” skazany na zagładę...
Z powstaniem ruchu „Sajudis” w prasie litewskiej rozpoczęła się pseudonaukowa kampania o tym, że na Litwie nie ma Polaków, że ci, którzy nazywają siebie Polakami lub „tutejszymi”, są rzekomo spolonizowanymi Litwinami.
Na szczeblu rządowym zaczęto wałkować koncepcję „integracji” Wileńszczyzny, nazywanej teraz Litwą Południowo-Wschodnią, zaczęto mówić o nowym podziale administracyjno-terytorialnym, nastawionym na to, aby rozczłonkować rejony ze zwarcie zamieszkałą ludnością polską. Nawiasem mówiąc, coś podobnego już zrobiono przy formowaniu okręgów wyborczych, z powodu czego okazało się niemożliwe wybranie do Rady Najwyższej Republiki deputowanych polskich proporcjonalnie do liczebności ludności polskiej.
To wszystko budziło nieufność. Ludziejęli szukać form samoobrony. Pod naciskiem mieszkańców zaczęto opracowywać wariant autonomii narodowo-terytorialnej Polaków w składzie Litwy. Przedstawiać ten proces jako dzieło rąk KPZR, jako „ingerencję Moskwy” jest równie niepoważne, jak, powiedzmy, twierdzić, że dążenia Litwinów do niezależności są inspirowane przez CIA. W masowych ruchach zawsze istnieją głębsze przyczyny niż wpływ obcych sił. W ruchu Polaków Wileńszczyzny inspirującym motywem stało się pragnienie, abyśmy sami mogli wpływać na swój los, zmusić władze do zwrócenia uwagi na nasze problemy, zostać choćby w jakimś stopniu gospodarzami na ziemi ojców i dziadów. Jest rzeczą zrozumiałą, że te dążenia nie są wymierzone przeciwko tendencji Litwinów do utworzenia swego niezależnego państwa.
Na uchwałę sesji rejonów wileńskiego i solecznickiego o statusie polskich rejonów narodowych Rada Najwyższa Litwy odpowiedziała odmową. Wtedy w październiku roku 1990 zgromadził się zjazd deputowanych polskich różnych szczebli, który podjął deklarację o utworzeniu Polskiego Kraju Narodowo-Terytorialnego ze swoim statusem w składzie Litwy. Bez wyraźnie zastrzeżonych praw, bez samodzielności w podejmowaniu decyzji, które może dać tylko autonomia, nie będziemy prawdziwie wolni i nigdy nie rozstrzygniemy własnych problemów. Oto dlaczego na plebiscycie republikańskim, gdzie stawiano pytanie o „niezależnej, demokratycznej” Litwie, tylko 4 proc. Polaków Wileńszczyzny odpowiedziało twierdząco. Natomiast przeszło 80 proc. powiedziało „tak” odnowionej federacji republik na referendum związkowym. I tego wymownego faktu nie uda się ukryć żadnymi wykrętami propagandowymi. Oto dlaczego pozycję polskiej ludności kraju należy uwzględniać na wszelkich rozmowach, dotyczących stosunków wzajemnych między Litwą a ZSRR.
Jan Ciechanowicz
Deputowany Ludowy ZSRR
(Z moskiewskiego tygodnika „Sojuz”)

* * *

Ojczyzna”(Wilno), 21 maja 1991:

Inkwizycja” XX wieku, czyli o wolności w „wolnym” świecie
Każda epoka historyczna, a nawet każdy kilkuletni okres czasu ma swój „owczy pęd”. Biada temu, kto się odważy mu przeciwstawić! Jeszcze niedawno starczyło przypiąć komuś łatkę „prawicowca i antykomunisty”, a był skończony. Dziś sytuacja się niby odwróciła: jak się chce kogoś wykończyć, to dość, bez wszelkich nawet na to dowodów, napiętnować go jako „lewicowca”, „komunistę” czy „antysemitę”, a – można po nim śpiewać „wieczne odpocznienie”. Przy tym fakty się nie liczą, tylko działa zasada: obrzucaj błotem, a coś zostanie.
Zmieniły się więc szyldy, ale istota i treść pozostały te same: moralne i polityczne schamienie, bezwzględne przekonanie o własnej racji, brak elementarnej kultury, tolerancji i taktu, prymitywizm historiozoficzny, ograniczone horyzonty myślowe.
Niech jednak przemówią dokumenty i zilustrują historię rozpętanej w szeregu polskich wydań nagonki, która się zresztą jeszcze nie skończyła i trwa na dobre. A prym w tej nagonce wiedzie wydawana w Warszawie przez ponadnarodową spółkę „Agora”, a kierowana przez Adama Michnika „Gazeta Wyborcza”. Bohaterem całej historii jest pan Aleksander Pruszyński, polski działacz patriotyczny i edytor z Toronto, jeden z tych, kto się zna na polskich sprawach „kresowych” i wiele uczynił dobrego dla Polaków w ZSRR.

„Wrag Naroda” z Toronto
Gazeta Wyborcza”(nr 35, 11.II.1991, Marek Rapacki „Odpowiedzialność”) pisała:
„Nie naszą jest sprawą oceniać z tego miejsca, jakie okoliczności zadecydowały o nader skromnym poparciu społeczności polskiej dla niepodległej Litwy, mimo niedawnych apeli Związku Polaków na Litwie, Rady Polskiego Kraju i polskich deputowanych o udział w referendum (tak tu nazywają sondaż 9 lutego okrzyknięty później przez landsbergistów „plebiscytem”. J. S.). Musimy jednak liczyć się z tym, że bilans udziału Polaków w sobotnim plebiscycie utrudni i tak niełatwe współżycie miedzy nimi a Litwinami.
Sytuacja ta wymaga od polityki polskiej tym większej cierpliwości i dalekowzroczności. Powinniśmy przede wszystkim uzmysłowić sobie, że w oczach Litwinów jesteśmy narodem wielkim – kilkunastokrotnie od nich liczniejszym, o ostro wyklarowanej tożsamości i już niepodległym. Szczególny charakter bliskich w przeszłości związków między naszymi narodami rodzi też po stronie litewskiej zrozumiałe przeczulenie.
Naszą jest rzeczą przekonać Litwinów, że nie dążymy ani do odbudowy niegdysiejszej dominacji, ani do jakichkolwiek modyfikacji granicznych bądź do uzyskania jakichś szczególnych przywilejów w ich kraju. Ze wspólnej części dorobku obu kultur nie uważamy za tytuł do uzurpowania sobie wyższości kulturowej lecz za okoliczność wybitnie sprzyjającą przyjaznym stosunkom.
Jest rzeczą polską uśmierzenie litewskich przeczuleń, choć na pewno w najmniejszym stopniu – rzeczą prostych ludzi, z których głównie składa się polska społeczność na Litwie i którzy dotkliwie odczuwają przejawy litewskiej nieufności, a nawet dyskryminacji.
Natomiast można się było spodziewać odpowiedzialności u korespondenta TV Korybuta-Daszkiewicza, który dane – i to zaniżone – o obserwacji przy urnach w kluczowym polskim ośrodku na Litwie podał na wstępie głównego wydania – sobotnich wiadomości na zasadzie ciekawostki o rodakach.
Szczególnym przypadkiem nieodpowiedzialności było wystąpienie w opanowanej przez sowieckich komandosów telewizji wileńskiej działacza polskiego z Kanady, Aleksandra Pruszyńskiego wspólnie ze sztandarowym rzecznikiem separatyzmu polskiego Ciechanowiczem. Obaj agitowali Polaków za bojkotem referendum.
Litwa, prędzej czy później będzie niepodległa. Od nas, Polaków, przede wszystkim w Polsce, zależy, czy będziemy w niej mięli sąsiada przyjaznego, rozwijającego wspólnie z nami dziedzictwo historyczne, czy też sąsiedztwo to stanie się ośrodkiem napięć i źródłem ludzkich cierpień?"
W następnych numerach „G. W.” posypały się jak z rogu obfitości „listy od czytelników”, w których impertynencje pod adresem A. Pruszyńskiego miały ten samstyl i poziom, co i owe z czasów kampanii wyborczej Stanisława Tymińskiego. Natychmiast tez akcję zniesławiania solidnego i uczciwego człowieka przeniesiono za ocean. Tak zwana „Gazeta Polska”, ukazująca się w Chicago (USA) już 23 lutego zamieszcza notatkę niejakiego Asha pt. „Podwójna tragedia”:
„Jest coś tragicznego w tym, że ogromna większość Polaków mieszkających na Litwie głosowała w sobotnim referendum przeciw pełnej niepodległości tej republiki. Jest to zresztą tragizm podwójny. Po pierwsze, oddawanie głosów przeciw suwerenności jakiegokolwiek narodu nigdy nie było powodem do chluby i nie jest taką przyczyną również teraz, niezależnie od motywacji, jakie mogły przyświecać takiemu głosowaniu. Po drugie, pośrednie oddanie się litewskich Polaków w ręce rządu w Moskwie, który ma podobno być lepszym gwarantem polskich praw mniejszościowych niż rząd litewski, mocno pachnie historyczną kpiną.
Na domiar złego, w kontrolowanej przez sowieckich komandosów telewizji litewskiej wystąpił „polski działacz” z Kanady Aleksander Pruszyński, który wypowiedział się zdecydowanie przeciw niepodległości Litwy. Wniosek z tego taki, że Polacy nie mają ostatnio szczęścia do politycznego importu z Kanady, który oscyluje niezmiennie w stronę głupoty. Występowanie Polaka przeciw Litwinom w miejscu, w którym zaledwie przed kilkunastu dniami „czarne berety” zastrzeliły i rozjechały czołgami 13 osób jest tej głupoty szczególną kwintesencją.”
Aż oczy na wierzch wychodzą ze zdumienia, że w tak krótkiej notatce udało się autorowi zawrzeć tyle nonsensów.
Jednocześnie w kierunku Pruszyńskiego salwę z dużej rury oddają: „Związkowiec” z Toronto (Kanada), „Nowy Dziennik” z Nowego Jorku, kilka dalszych pism, które padły albo ofiarą własnej ignorancji, albo manipulatywnej dezinformacji sianej przez Sajudis, „Gazetę Wyborczą” i ich kapusiów, wywodzących się z warszawskiego KGB.

* * *

Oszołomiony nawałą ognia wydawca z Toronto zmuszony jest w swym „Expressie” (który to tygodnik deklaruje się jako „pismo polskie przeznaczone dla Polaków, Białorusinów, Litwinów i Ukraińców” i wiele robi dla pojednania naszych narodów) bić się w piersi i usprawiedliwiać przed sforą „kolegów”, pisząc m.in. w reportażu „U swoich na Litwie i Białorusi” (26.X.91):
„Wracam z Wilna i swych stron na Białorusi, ale mój pobyt tam już został mocno nagłośniony przez wszystkie konkurencyjne środki masowego przekazu w Polsce, Kanadzie i gdzie się tylko dało. Co najciekawsze, konkurencja ma blade pojęcie, co tam robiłem, oprócz faktu, że wystąpiłem przed „złą, wrogą, tamtejszą TV”, zaś w rzeczywistości, co powiedziałem, to zaczynając od mego pierwszego adwersarza „Gazety Wyborczej” nikt nie ma pojęcia.
Zresztą, ta wileńska TV kontrolowana przez Sowietów jest bardziej propolska niż ta, ponoć, wolna i kontrolowana przez szowinistów litewskich spod znaku Sajudisu, którzy w niepodległej Litwie oferują Polakom albo natychmiastową litwinizację albo wysiedlenie.
To właśnie nastawienie Sajudisa z Panem Prezydentem Landsbergisem na czele spowodowało, że polscy posłowie w litewskim parlamencie wstrzymali się przed głosowaniem za niepodległością Litwy w dniu 18 marca ubiegłego roku.
W dniu 9 lutego miał się odbyć plebiscyt, gdzie ludność Litwy miała się wypowiedzieć, czy chce mieć Niepodległe i Demokratyczne Państwo. Pytanie było postawione tak, by każdy myślący zdrowo powiedział tak. Kto bowiem może być przeciwko Niepodległości i Demokracji?
Co jednak nie powiedziano i co rządzona przez Sajudis Litwa nie gwarantuje ludności? Tak, ma być demokracja dla Litwinów, o których ich rodaczka mieszkająca 16 lat w Japonii powiedziała przy śniadaniu w Hotelu „Litwa”, że jeszcze nie dorośli do demokracji i nie mają pojęcia, co to jest.
Polacy na Litwie, a konkretniej na Wileńszczyźnie, masowo wstrzymali się od głosowania. Temu ponoć ja, wielki i pyszny działacz z Kanady, mam być winny, bo wezwałem ich do bojkotu wyborów. Bardzo mi to pochlebia, nie wiedziałem, że potrafię od urn wyborczych odpędzić setki tysięcy rodaków.
Jak widać, największe komplementy można usłyszeć od... przeciwników. Tegom się jeszcze nie spodziewał.
Przybyłem do mroźnego i śnieżnego Wilna w dniu 7 lutego i zamieszkałem w hotelu o nazwie „Grunwald”, oczywiście w litewskiej wersji „Żalgiris”. Tam też, nie wiem, czy odniosłem swe największe zwycięstwo czy największą klęskę.
Następnego dnia senator Jan Ciechanowicz, członek Rady Najwyższej ZSRR i bojownik o prawa dla tamtejszych Polaków, załatwił mi wystąpienie przed kamerami wileńskiej litewskiej TV. Gdy go zapytałem, co warto bym powiedział odparł prosto:
– Aleksander, mów co czujesz, ja nie chcę cię w niczym nastawiać. Ty wiesz, co powiedzieć.
Byłem więc w kłopocie. Co tu mądrego powiedzieć? Moment ważny i nie można zmarnować okazji. Całe miasto tonie w plakatach w trzech językach, zapowiadających plebiscyt i nawołujących, by głosować za Niepodległością i Demokracją. Z jednej strony, jak nie powiedzieć „tak”, z drugiej strony, jak wyrazić wotum nieufności dla Prezydenta Landsbergisa i jego szowinistycznej antypolskiej polityki?
Spacerowałem po Wilnie, jego pięknej lecz bardzo zniszczonej Starówce, odwiedziłem Ostrą Bramę. Potem w lokalu Związku Polaków na Litwie miałem krótkiespotkanie z akowcami; potem udałem się na Antokol zobaczyć grobowiec rodzinny, ukończony w 1939 roku, gdzie dotąd żaden z członków rodziny nie spoczął.
Chcąc poznać nastroje polskich wyborców udaliśmy się do podwileńskiej miejscowości, by zobaczyć, jak przebiega spotkanie z polskim posłem przed referendum.
Okazało się, że spotkanie odbędzie się zbyt późno, by na nim zostać, ale mieliśmy kilka rozmów przed zatłoczonym sklepem spożywczym.
„Tutaj wszyscy czarnoroboczy – powiedziała starsza Polka – to Polacy. Natomiast władze tutejszego kombinatu drobiarskiego, to Litwini. Jak będzie Niepodległość, to nam już zapowiedziano, że albo się litwinizujemy albo won. Ale gdzie mamy iść? Tu nikt z nas nie pójdzie głosować”, dokończyła ze łzami w oczach ta Polka.
Po tej rozmowie widać było, że frekwencja wyborcza będzie słaba, co się zresztą potwierdziło następnego dnia.
Do hotelu po dobrej godzinie czekania przybył senator Jan Ciechanowicz z ekipą tamtejszej telewizji. Przypięliśmy polską flagę, przywiezioną z Toronto, do firanek na oknach, zasiedliśmy na dwóch stołkach i kamera poszła w ruch.
Jan Ciechanowicz, współtwórca Związku Polaków na Litwie, wystąpił jako prowadzący wywiad, a ja szeroko, przez bodaj 14 minut, odpowiadałem na jego pytania.
Podstawową moją tezą było stwierdzenie, że podobnie jak i gros Narodu Polskiego, jestem za Niepodległością Litwy, ale jak reszta narodu, jestem zaniepokojony szowinizmem litewskim i niedopuszczeniem do realizacji słusznychżądań tamtejszych Polaków.
Takimi niespełnionymi żądaniami jest msza polska w Katedrze, Polak na stanowisku biskupa pomocniczego w arcybiskupstwie wileńskim, gdzie co najmniej połowa wiernych to Polacy; radni w mieście Wilnie, bo obecnie nie ma tam ani jednego Polaka; zwiększenie ilości polskich przedszkoli i szkół; otworzenie uniwersytetu polskiego, który mógłby być po prostu filią Uniwersytetu Jagiellońskiego; wprowadzenie polsko-litewskich nazw ulic, wprowadzenie polskiego jako języka urzędowego; wreszcie po dwóch latach zezwolenie na otwarcie polskiego konsulatu; sprowadzenie polskich lekarzy, bo litewscy odmawiają leczenia Polaków; pisanie polskich nazwisk po polsku, a nie w brzmieniu litewskim. Wreszcie zaprzestanie kolonizacji Wileńszczyzny przez Litwinów kosztem ludności polskiej.
Na pytania dotyczące nadchodzącego plebiscytu stwierdziłem, że trudno nie być za Niepodległą i Demokratyczną Litwą, ale to nie dość. Litwa Niepodległa musi gwarantować Polakom równość, bo co z niepodległości i demokracji, jak brak równości?
Najlepszym wyjściem byłby nie bojkot wyborów, ale pisanie na kartkach plebiscytowych litery „R” (Równość). By tym Polacy przypomnieli Litwinom o swych prawach.
W trakcie wywiadu nie tylko wskazałem na prolitewską plakietkę, jaką miałem w klapie, ale na prolitewskie znaczki pocztowe wykonane w Polsce,
Po skończonym wywiadzie obecna Alina Lassota, dziennikarka z Wilna, pogratulowała, twierdząc, że był bardzo rzeczowy, wyważony i mówiłem z werwą. Tegoż zdania był też senator Ciechanowicz. Potem myśmy się udali do pobliskiego hotelu, by obejrzeć to w TV. Niestety, nam się to nie udało, bo w hotelu „Lietuva” nie łapano tego programu. Widział go natomiast Ciechanowicz i stwierdził, że nic nie okrojono, pokazując nawet proniepodległościowe litewskie znaczki pocztowe wykonane w Warszawie przez KPN i zachowując akcenty antykomunistyczne.
Dopiero następnego dnia dowiedziałem się, że wystąpiłem w TV kontrolowanej przez Sowietów. Czyli była ona bardzo liberalna.
Zasadniczo niewiele w ciągu sześciu miesięcy mej nieobecności w Wilnie w stosunkach polsko-litewskich się polepszyło. Zapowiedziana ustawa o polskim okręgu autonomicznym jeszcze nie weszła w życie, a nowa ustawa o wpisaniu nazwisk wedle życzenia każdego okazała się picem. Nazwiska bowiem w myśl wydanej dwa dni potem instrukcji muszą być pisane... fonetycznie po litewsku. Czyli Pruszyński ma mieć dowód osobisty jako Prusinskas. Podobnym dziwolągiem mają być litewskie dowody osobiste, gdzie rubryki będą drukowane po litewsku, niemiecku i... szwedzku.
Naprawdę był jeden moment zbratania polsko-litewskiego. To po nocy 13 stycznia, kiedy komandosi szturmujący gmach TV zabili co najmniej 13 osób. Potem jeszcze w gmachu TV znaleziono ślady krwi i są bardzo poważne przypuszczenia, że zginęło wiele więcej. Trupy zaś ich Sowieci usunęli z budynku nim oddali go Litwinom z powrotem.
Pogrzeb tych zabitych był wielką wspólną manifestacją. Tak jak zwykle w takich czasach, żałoba była wspólna, ale potem stosunki wróciły do „antypolskiej normy”. Nawet nie bardzo miało odbicie w sajudisowskiej prasie poparcie społeczeństwa i władz polskich dla Litwy.
Litwini żądają od Polski bezwzględnego uznania ich Niepodległości. Ale jaki rząd polski by poszedł na tak drastyczne narażenie się Sowietom?
Wiele mocniejsze rządy jak np. daleka od Sowietów Kanada, nic w tym kierunku nie zrobiły.
Czy mogła to zrobić Polska?
W dzień po referendum Pan Landsbergis mówił z niezadowoleniem w polskiej TV, że Polacy je zbojkotowali i w dość brutalny sposób wyrażał swe niezadowolenie z faktu nieuznania Litwy przez Polskę.
Nikt jednak nie miał w prasie polskiej odwagi zapytać go, dlaczego Polacy mieli głosować za szowinistyczną niepodległą Litwą i narażać się Sowietom uznając antypolski rząd Litwy.
Pan Landsbergis ma Polaków za głupców. Wymaga wiele od Polski i Polaków, a co daje? Wy dajcie, ja nie muszę wam dawać nic – wydaje się brzmi jego oficjalnie wypowiedziana polityka.
Teraz zaś dopiero zaczyna mu się przypominać, że był bardzo wiernopoddańczym komunistycznym muzykologiem, który stale siedział w Polsce, gdy było to jeszcze wielkim wyróżnieniem dla normalnego Litwina.
To wystąpienie miało też pozytywny skutek, ponieważ wielu posłów zadało Ministrowi Skubiszewskiemu wiele cierpkich pytań, a szczególnie miano do niego pretensje, że nic nie robi dla Polaków na Litwie. Szczególnie pikantna jest sprawa nowych map Litwy wydanych przez oficjalne rządowe wydawnictwo. Tam spora część suwalskiego, Białystok oraz kilkudziesięciokilometrowy pas Białorusi po Grodno oznaczony jest jako terytorium... Litwy.
Gdyby Sowieci chcieli naprawdę bardziej wzniecić nastroje antylitewskie w Polsce, to wystarczyłoby ze sto tych map porozklejać w Warszawie.
Kto naprawdę rządzi na Litwie? Oczywiście bardzo dużo władzy ma centrala w Moskwie, ale za plecami Sajudisu, jak twierdzą tubylcy, działa wielka mafia z Kowna. Ma w tych trudnych warunkach wspaniałe pole do popisu i jak mówiąznający temat, w zmowie z sowieckimi władzami granicznymi mają własną drogę do Polski, którędy idą nie ludzie z plecakami, a duże ciężarówki”...

* * *

Każdy obeznany z naszą sytuacją Czytelnik przyzna – niezależnie od tego, czy się zgadza z poszczególnymi, niekiedy naprawdę dość ryzykownymi interpretacjami p. Pruszyńsklego – że w zasadzie on się dobrze orientuje w realiach Litwy i Wileńszczyzny. Może zresztą właśnie te jego kompetencje najbardziej dotykają do żywego „asów prasowych”, z aplombem wypisujących bzdury w swych pismach. Pod ostrzałem „naganiaczy” czuł się p. Pruszyński nieraz zmuszony wystąpić na różnych łamach z „wyjaśnieniami”. (To ci tolerancja, to ci kultura! Nawet własnego zdania, tym bardziej jeśli jest kontrowersyjne, mieć nie wolno, zaraz cerbery SB do gardła się rzucają!).
Oto np. jaki tekst zamieściło torontonskie „Echo” w nr 170 z 7 marca 1991 r.:

Jak tam było w Wilnie, czyli fałszywe donosy
W związku z opublikowaną przez wiele gazet notatką o występie Aleksandra Pruszyńskiego, wydawcy „Expressu”, w kontrolowanej przez Sowietów telewizji na Litwie przeprowadziliśmy z nim krótką rozmowę w celu wyjaśnienia okoliczności i motywów tego wystąpienia.
Pan Aleksander nie zaprzeczał, że występował w tej telewizji, ale przyznał, że o istnieniu drugiej nie wiedział. Wywiad przeprowadził i sprawił, że poszedł w całości, Jan Ciechanowicz – senator sowieckiego parlamentu i członek obecnie mianowanego przez Sowietów po najeździe na Litwę rządu. [Kolejna bzdura: J. Ciechanowicz nigdy nie był członkiem jakiegolokwiek rządu! – J.C.].Pruszyński stwierdził, że w programie nie wzywał do bojkotu, lecz do głosowania za niepodległością Litwy, ale zarazem umieszczenia na kartce do głosowania, litery R, symbolu słowa „równość”, wyrażającego żądanie równości dla Polaków na Litwie. Pruszyński nie potrafił odpowiedzieć, czy postawienie litery „R” unieważniało oddany głos i tym samym, czy jego akcja była faktycznie wezwaniem do bojkotu głosowania. Zaprzeczył jednak, by jego wystąpienie w telewizji sowieckiej na Litwie miało w swych intencjach bojkot. Pruszyński uważa się za działacza niepodległościowego na rzecz Litwy. To, że Sowieci pozwolili mu występować przed głosowaniem, tłumaczy wielkimi wpływami, jakimi cieszy się senator Ciechanowicz, którego określa jako „bojownika o prawa Polaków na Wileńszczyźnie”. Pruszyński nie dysponuje transkrypcją swego wystąpienia, ani taśmą. Nie można więc ustalić, na ile jego intencje zbiegły się z rezultatami. Nie wie też, czy plakietka z hasłem „Niepodległa Litwa” jaką założył na ten wywiad, była na ekranie telewizyjnym czytelna. Nie zna teżrezultatów swego wystąpienia, a tym bardziej, ilu Polaków literę „R” wpisało. Nadesłał nam list, który zamieszczamy w całości. Ukaże się on również w „Expressie”:
W dniu 8 lutego jedna z dwóch litewskich stacji TV, w Wilnie nadała wywiad, jaki przeprowadził ze mną senator Jan Ciechanowicz, bojownik o prawa Polaków na Wileńszczyźnie.
W tej 15-minutowej wypowiedzi przypomniałem o wszystkich dowodach poparcia Litwinów przez Polaków i stwierdziłem, że, tak jak gros Narodu Polskiego, jestem za Niepodległą i Demokratyczną Litwą, ale taką, która daje równe prawa Polakom na Litwie.
Plebiscyt 9 lutego był okazją upomnienia się przez Polaków o swoje prawa, naruszane brutalnie przez Litwinów, włączając w to hierarchię Kościoła Katolickiego na Litwie.
Dlatego sugerowałem, by Polacy poszli głosować, a na swych kartach pisali literę „R” – oznaczającą, że pragną nie tylko Niepodległej i Demokratycznej Litwy, ale też takiej, która gwarantuje im równość we wszystkich dziedzinach życia.
Po moim wystąpieniu w TV dziękowali mi Polacy litewscy i to dziękowali ze łzami w oczach, mówiąc, że wreszcie się ktoś zainteresował ich dolą i wziął ich w obronę.
Donosy” – elektroniczna agencja prasowa z Warszawy, podała, że występowałem w tej telewizji przeciw niepodległej Litwie. Jest to absolutna bzdura.
Podczas audycji podkreślałem poparcie Polaków i moje dla niepodległej Litwy, miałem w klapie marynarki plakietkę „Niepodległa Litwa” i pokazałem znaczki wydane w Warszawie przez KPN popierające niepodległość Litwy.
Oczekuję:
– że wszystkie pisma, które podały informację za „Donosami”, staną na wysokości i przedrukują to sprostowanie;
– że osoby publiczne, które zabierały na ten temat głos w oparciu o fałszywe donosy, przeproszą mnie;
– że Kongres Polonii Kanadyjskiej zainteresuje się sytuacją rodaków na Litwie, zamiast pięknych stów zacznie im słać pomoc konkretną;
– że bogatsze od „Expressu” pisma polonijne wreszcie zainteresują się dolą rodaków na Wileńszczyźnie i same wyślą na Litwę swych korespondentów, by przekonać się, jak tam jest naprawdę z prawami Polaków.
(–) Alexander Pruszyński
Wydawca „Expressu Polskiego”
Toronto, 27 lutego 1991 r.
Żeby było jeszcze śmieszniej, przypomnijmy, że wspomniany przez „Echo” kanadyjskie Jan Ciechanowicz, jako rzekomy „członek mianowanego przez Sowietówpo najeździe na Litwę rządu”, był w tym czasie w ogóle bezrobotnym, jako że został przez sajudistów kolejno, jako „polski nacjonalista”, usunięty zarówno ze stanowiska prodziekana wydziału języków obcych, jak też posady docenta katedry filozofii Wileńskiego Instytutu Pedagogicznego. Nieco wcześniej pisano o nim zresztą jako o domniemanym członku Komitetu Ocalenia Narodowego ze stycznia br., co również było wierutnym łgarstwem, w Komitecie tym ogromną większość stanowili Litwini, było kilku Rosjan i Żydów, natomiast żadnego Polaka. Ciekawe, jaka instytucja krajowa dostarcza gazetom polonijnym tak skandalicznych bzdur i żenujących dezinformacji oraz zmusza do ich publikowania...
Odgłosy o nagonce na p. A. Pruszyńskiego rychło dotarły do Wilna i wzbudziły wśród tutejszych Polaków gorycz i oburzenie. Jedna z naszych organizacji o wysokim autorytecie moralnym czuła się zmuszona ogłosić specjalne oświadczenie:

Protest byłych żołnierzy AK Ziemi Wileńskiej
W dniach 9 i 10 lutego 1991 r. Klub Żołnierzy AK Ziemi Wileńskiej w Wilnie miał zaszczyt gościć działacza polonijnego z Kanady Aleksandra Pruszyńskiego, wydawcę „Expressu Polskiego” w Toronto. To, że pan Pruszyński znalazł na obcowanie z nami czas, i w ciągu dwóch dni na rzeczową wymianę poglądów o naszych sprawach i wykazał szczególną uwagę wobec naszych problemów okazując materialną pomoc Klubowi AK, świadczy, że nasze sprawy, jak i sprawy Polaków na Wileńszczyźnie, są mu bliskie i znane.
Niestety, „Gazeta Wyborcza” (nr 35, 1991 r.) w komentarzu „Odpowiedzialność” Marka Rapackiego inaczej widziała wizytę w Wilnie pana Pruszyńskiego, zarzucając mu szczególną nieodpowiedzialność za wspólne z senatorem Janem Ciechanowiczem wystąpienie w telewizji wileńskiej i rzekome „agitowanie Polaków za bojkotem głosowania”. Zaznaczmy, że ta telewizja nadaje tez regularnie pierwszy program Telewizji Polskiej z Warszawy. Co dotyczy „agitowania” za bojkotemsondażu, to ani A. Pruszyńskii, ani J. Ciechanowicz nie agitowali za bojkotem, lecz tylko wypowiedzieli swe zdanie: skoro Litwini (władze Republiki – Parlament, Rząd Litewski) chcą mieć poparcie ze strony Polaków Wileńszczyzny, to powinni uszanować ich podstawowe prawa ludzkie, bo to co się czyni teraz, daleko odbiega od naszych nadziei. Niespełna 5% ludności polskiej oddało swe głosy za sformułowanie „Jestem za Niepodległą i Demokratyczną Republiką Litewską”. Zdecydowana większość nie tyle głosowała „przeciwko”, ile po prostu nie wzięła udziału w sondażu. I nie tylko dlatego, że Polacy Wileńszczyzny są przeciwko wolności Litwy, a dlatego, że nie wierzyli, iż ta akcja zagwarantuje ich wolnościowe dążenia. Nauczeni historią, w swej postawie Polacy Wileńszczyzny nie ulegli presji sił obcych ich interesom.
Szanowni Rodacy! Nie kłóćcie się między sobą, gdy chodzi o nasze losy, poznajcie i zrozumcie nas – niezgoda rujnuje! Nie starajcie się skłócić nas! Nie jest nas tu aż tak dużo, byśmy mogli na to sobie pozwolić.
I dlatego protestujemy przeciwko trwającej od wielu miesięcy nagonce prowadzonej przez skrajne nacjonalistyczne litewskie siły i niektóre środowiska w Rzeczypospolitej Polskiej, przede wszystkim „Gazetę Wyborczą”, przeciwko jednemu z naszych działaczy – Janowi Ciechanowiczowi, który zdecydowanie stoi w obronie praw Polaków na Wileńszczyźnie.
Protestujemy przeciwko oszczerczym atakom na pana Aleksandra Pruszyńskiego z Toronto, który jako jeden z bardzo niewielu, nie tylko upomina się o nasze ludzkie prawa i pisze o Polakach na Kresach, broni ich w publikacjach na lamach „Expressu Polskiego”, ale i wspiera nas materialnie.
Dziękujemy naszemu Szlachetnemu Rodakowi za wsparcie i spod obrazu Najświętszej Matki Boskiej, co w Ostrej świeci Bramie, przesyłamy nasze wileńskie „Bóg zapłać!”.
Tekst został zatwierdzony na posiedzeniu Zarządu Klubu Żołnierzy AK Ziemi Wileńskiej w obecności Zdzisława Szadzieńca, Heleny Żwańskiej, Jana Jakowicza, Stanisława Kaczkana, Mariana Kołwzana, Antoniego Michno, Tadeusza Siemaszko, Bogumiła Stolarczyka i Czesława Tubisa w dniu 09 marca 1991 r.
Prezes Klubu ZAKZW
H. Sieczyński
Sekretarz
E. Szot

O Ile wiemy, dotychczas żadne z pism w RP, ani też za oceanem protestu byłych żołnierzy Armii Krajowej Ziemi Wileńskiej nie opublikowało, bo im widocznie nie pasuje ten dokument do „konceptu”...
Co tu można dodać? Po zapoznaniu się z tymi „materiałami” chciałoby się zawołać: „Panie Aleksandrze, przed kim się pan usprawiedliwia? Toż to pięknie, że oni mówią o panu źle, dramat się zacznie, gdy – Boże uchowaj! – zaczną o panu mówić dobrze...
Z drugiej zaś strony, nasuwa się przy tej okazji refleksja o bardziej ogólnym charakterze: wolność myśli i słowa można dławić tak, jak robili to Stalin i Hitler – likwidując jej nosicieli w obozach zagłady lub rozstrzeliwując na mocy wyroków sądów doraźnych; można to czynić tak, jak to robił Breżnlew i robi Landsbergis – dusząc w zarodku wszelkie dysydenctwo przez blokowanie mu dostępu do środków przekazu i przez stosowanie nacisków administracyjnych i kłamstw propagandowych. Ale można też niszczyć inaczej myślących tak, jak to czyni Michnik: stosując terror psychologiczny, zohydzając i zniesławiając w oczach opinii publicznej każdego, kto się waży mieć własne zdanie i przemawiać własnym głosem. O ile pierwsze dwie metody niszczenia wolnej myśli są bardziej prostackie, okrutne i prymitywne, to niewątpliwie, ta trzecia, którą nazwałbym „neobolszewicką”, przewyższa je razem wzięte pod względem perfidii i zaiste faryzeuszowskiej obłudy.
Publikację do druku
przygotowałJerzy Skrodzki

* * *


Ojczyzna”(Wilno) 29 maja 1991:

Anicet Brodawski:Mamy prawo do decydowania o własnym losie (referat)
Zjazd Deputowanych Wileńszczyzny
Ubiegłej środy w Mościszkach (rejon wileński) trzeci etap zjazdu delegatów deputowanych do terenowych rad samorządów Wileńszczyzny omówił i większością 195 głosów zaaprobował z nielicznymi poprawkami projekt Statutu Wileńskiego Kraju Narodowo-Terytorialnego, przygotowany przez Radę Koordynacyjną Ziemi Wileńskiej. W obradach wzięło udział przeszło 200 delegatów z rejonów wileńskiego, solecznickiego, trockiego, święciańskiego, szyrwinckiego, Nowej Wilejki, szereg deputowanych do Rady Najwyższej Republiki Litewskiej. Na zjeździe byli obecni i zabrali głos przewodniczący RN RL Wytautas Landsbergis oraz przewodniczący Komisji Państwowej ds. Litwy Wschodniej R. Ozolas. Delegaci podjęli także uchwały o herbie, fladze i hymnie Kraju Wileńskiego, przedyskutowali inne aktualne problemy dotyczące zarówno życia Wileńszczyzny, jak też Polaków całej Litwy.
W tym numerze zamieszczamy referat deputowanego do Rady Najwyższej ZSRR, przewodniczącego Rady Samorządu rejonu wileńskiego Aniceta Brodawskiego, wygłoszony w imieniu Rady Koordynacyjnej Wileńszczyzny, oraz dokumenty zjazdu, a także kilka fotomigawek, zrobionych przez L. Smolskiego.W następnym numerze opowiemy bardziej szczegółowo o przebiegu tego forum, które, jak zaznaczali jego uczestnicy, ma się stać przełomowym wydarzeniem w dziejach Wileńszczyzny.

* * *

Szanowni deputowani! Goście Zjazdu! Jestem upoważniony w imieniu prezydium Rady Koordynacyjnej przedstawić informację o dokonanej pracy z dnia obrad naszego zjazdu w Ejszyszkach, o zaistniałej sytuacji politycznej i o projekcie Statutu Kraju. Na wstępie chciałbym przypomnieć, że wszystkie uchwały przyjęte przez zjazd deputowanych Wileńszczyzny zostały skierowane do Rady Najwyższej republiki. Między innymi w oświadczeniu zjazdu zostały wyliczone następujące punkty, cytuję: „II zjazd deputowanych występuje:
1. Do Rad Najwyższych ZSRR i Republiki Litewskiej o unieważnienie radziecko-litewskiego układu z dnia 10.X.1939 roku, który był skutkiem potępionego przez obie Rady paktu Ribbentrop–Mołotow.
2. Do Rady Najwyższej Republiki Litewskiej o przyjęcie w porozumieniu z deputowanymi reprezentującymi ludność polską statusu ludności polskiej Wileńszczyzny. To było, przypominam, nasze oświadczenie ubiegłego etapu zjazdu. Od dnia obrad zjazdu minęło siedem i pół miesięcy. Co się zmieniło w ciągu tego okresu? Czy został zrealizowany chociażby jeden lub drugi punkt Statusu? Tak, pozjeździe powołano wspólne grupy robocze składające się z przedstawicieli Rady Koordynacyjnej, samorządów oraz Komisji Państwowej do spraw Litwy Wschodniej i Rządu Republiki. Już 8 listopada przedstawiliśmy projekt podstawowych założeń Statutu Wileńszczyzny opracowany w składzie naszej grupy roboczej i zatwierdzony na posiedzeniu prezydium Rady Koordynacyjnej Kraju. Na tej podstawie frakcja polska deputowanych do Rady Najwyższej Republiki przedstawiła projekt ustawy Republiki Litewskiej o utworzeniu polskiego Kraju Narodowo-Terytorialnego dla Wileńszczyzny. Między innymi ten projekt został rozpowszechniony wśród deputowanych na sesji Rady Najwyższej Republiki. Niestety, na tym wszystko się skończyło. Ostatecznie kropkę w tych sprawach postawił 24-go listopada tak zwanyzjazd przedstawicieli Litwy Wschodniej. Natomiast tradycyjnie oskarżono inną stronę, w tym i mnie, cytuję: „który przewodniczył deputowanym rejonów we wspólnej grupie roboczej i który przerwał pracę”.
W miesiącu styczniu znów zabłysła iskierka nadziei, że wreszcie zostanie przełamana ta nieufność społeczeństwa litewskiego względem dążeń mieszkańców Wileńszczyzny. Znów ruszyliśmy z martwego punktu od nieufności do współpracy. Kolejny raz podano z naszej strony rękę poparcia. Na przykład frakcja polska przyjęła odezwę 11 stycznia, zarząd główny ZPL – odezwę 14 stycznia, jeszcze kilka apeli i odezw frakcji polskiej i zarządu głównego Związków Polaków. No i ostatnia odezwa o sondażu z dnia 1 lutego Rady Koordynacyjnej i Zarządu Głównego ZPL. Co w zamian? A w zamian kolejne deklaracje bez dróg ich realizacji. Twierdzimy, że niezbędny jest dialog. Faktycznie brak jego. Raczej ze strony władz republiki tylko monologi, tylko pouczający ton.
Między innymi departament do spraw mniejszości narodowych, który powstał dzięki naleganiom społeczeństwa polskiego, dotychczas nie wystąpił z żadną propozycją rozwiązania potrzeb Polaków na Litwie. Podobne zastrzeżenia, niejednokrotnie wypowiadano wobec Państwowej Komisji ds. Litwy Wschodniej. Najważniejszym zadaniem pracowników tej komisji, mam na myśli etatowych pracowników, stało się śledzenie i zbieranie informacji o deputowanych Wileńszczyzny, aktywistach, w ogóle o wszystkim, co się dzieje w rejonie. Praktycznie bez udziału tych etatowych pracowników nie obeszło się ani jednoprzedsięwzięcie nawet najmniej znaczące w rejonach. Natomiast żadnego problemu z ich pomocą nie rozstrzygnięto. Niejednokrotnie apelowaliśmy puścić w niepamięć to co nas dzieli, szukać tego, co nas łączyło i będzie łączyć, być nadal wiernymi hasłu: „Za wolność naszą i waszą”, stwarzać podstawy do wzajemnego zaufania i rozstrzygania nabrzmiałych problemów ludności Wileńszczyzny na zasadzie porozumienia większości z mniejszością. Zasada, według której większość zawsze ma rację, nie powinna dominować w sprawach ludzkich. Większość nie powinna coś dawać (może później i odebrać) lecz zapewnić równe prawa i możliwości do czynnego udziału w życiu państwowym wszystkich jego obywateli na zasadzie równouprawnienia. Tylko na zasadzie porozumienia większości z mniejszością może zaowocować ten dialog, nawoływania do którego stale słyszymy. Niestety, w dobie obecnej podobne rozważania należą raczej do filozoficznych. Natomiast praktyczne czyny świadczą o czymś innym. Najświeższym potwierdzeniem tego może służyć ostatnie oświadczenie Państwowej Komisji ds. Litwy Wschodniej pt. „Droga zgody czy konfrontacji”, wydrukowane m.in. w rządowym dzienniku „Kurier Wileński”. Chcę zwrócić uwagę na kilka punktów: Pierwszy – uchwały naszego zjazdu dotychczas nie są uznawane. Obradujemy już dziś po raz czwarty. Ponieważ i sam zjazd przezwładze Republiki też nie jest uznany. Cytuję z oświadczenia komisji: „Po zebraniu, które odbyło się w Ejszyszkach...”.
Drugie – władze republiki nie uznają także i samej Rady Koordynacyjnej, nigdy i nigdzie nie użyto tej nazwy. Ani słowa o niej nie ma i w oświadczeniu Komisji państwowej. Trzecie – od początku obrad naszego drugiego zjazdu, a my liczymy to od 1 czerwca 1990 roku, praktycznie za cały rok nadesłaliśmy do Rady Najwyższej Republiki, pod adresem kierownictwa republiki cały szereg uchwał, oświadczeń. Trudno uwierzyć, ale na żadne z nich nie otrzymaliśmy oficjalnej odpowiedzi. Jak widzimy jedno jest głośno mówić o prawach człowieka, o demokracji, a inna sprawa realizować to w życiu codziennym, u siebie.
O co my stale prosimy? Na przykład z odezwy Rady Koordynacyjnej i zarządu głównego ZPL z dnia 1-go lutego cytuję: Wyrażamy nadzieję, że Rada Najwyższa Republiki Litewskiej pomyślnie i całkowicie rozstrzygnie nasze problemy wyłuszczone w dokumentach ZPL na drugim zjeździe deputowanych w Ejszyszkach 6 października 90 roku i uczyni wszystko, aby nasza wspólna ojczyzna Litwa była matką dla jej mieszkańców niezależnie od narodowości. Koniec cytatu. Na przykład z oświadczenia Prezydium Rady Koordynacyjnej z dnia 13 lutego cytuję: Rada Koordynacyjna Kraju zwraca się do RN Litwy o przyśpieszenie przyjęcia ustawy republiki o utworzeniu jednostki narodowo-terytorialnej, obejmującej gminy z przeważającą ludnością polską zgodnie z decyzją zjazdu deputowanych Wileńszczyzny 6 października w Ejszyszkach. Uważamy, że należy dokonać tego jak najszybciej, kolejny praktyczny krok mógłby zmienić nastroje wśród ludności Wileńszczyzny, zdecydowanie polepszyć atmosferę wzajemnego zrozumienia i zaufania. Koniec cytatu. Co na to odpowiedziała ta większość? Na przykładz oświadczenia państwowej komisji cytuję. „To nie nasza wina, że pełnomocnicy deputowanych rejonów wileńskiego i solecznickiego przerwali swoją pracę we wspólnej grupie roboczej i zmusili przedstawicieli prezydium Rady Najwyższej Republiki Litewskiej, aby sami troszczyli się o przygotowanie projektów, dlatego wszyscy deputowani rejonu wileńskiego i solecznickiego będą musieli poczekać, zanim omówi je Rada Najwyższa Republiki”. Nasuwa się kilka pytań: A co to za przedstawiciele prezydium Rady Najwyższej? Jeśli im to powierzono, to dlaczego oni powinni się troszczyć? Co oznacza – wszyscy deputowani będą musieli poczekać? Pozwolę sobie zapytać, co to za łaska, a jeśli łaska, czyja łaska? Przecież punkt 2 uchwały Rady Najwyższej Litewskiej Republiki brzmi cytuję go w oryginale:
„Zlecić komisjom Rady Najwyższej Republiki Litewskiej do spraw systemu prawnego, praw obywatelskich, narodowościowych, samorządów, a także Komisji Państwowej do spraw Litwy Wschodniej, aby rozpatrzyły problemy z uwzględnieniem życzeń i propozycji co do zaspokojenia kulturalnych, socjalnych i ekonomicznychpotrzeb zamieszkującej w tym regionie ludności; do 31 maja 1991 r. przygotować projekt statusu okręgu wileńskiego”.
Jak widzimy, tutaj nie ma ani słowa o deputowanych Wileńszczyzny. Między innymi nie figurują samorządy i rady tych rejonów. Chociaż między innymi nasze propozycje dawno już zostały zgłoszone do tej komisji. Może deputowani samorządów stracili zaufanie w oczach parlamentu i rządu? Tak przecież do grup roboczych później wciągnięto i deputowanych do Rady Najwyższej od Wileńszczyzny. Na przykład trzon grupy polityczno-prawnej tworzą deputowani Balcewicz, Jankielewicz, Maciejkianiec, Subocz. Znaczy wyżej wymienione w punkcie drugim uchwały komisje Rady Najwyższej współpracując z naszymi deputowanymi i powinny byli opracować projekt Statutu a nie jacyś tam tajni „przedstawiciele” prezydium Rady Najwyższej. Jeśli określona została data do 31 maja, to już przynajmniej w miesiącu kwietniu taki projekt Statutu należałoby opublikować w prasie, zasięgnąć opinii społecznej nie tylko mieszkańców Wileńszczyzny lecz i innych mieszkańców. Zgłoszony projekt zostałby omówiony na naszym zjeździe, na sesjach rad terenowych i wówczas uwzględniając propozycje, poprawki możnaby było przedstawić go na zatwierdzenie przez Radę Najwyższą. Niestety, dotychczas nawet w samych komisjach nikt nic na ten temat powiedzieć nie jest w stanie. Rozmawialiśmy z deputowanymi, przewodniczącymi komisji. Znaczy zmuszeni jesteśmy dzisiaj omawiać i zgłaszać swój projekt Statutu. Co prawda byłoby dużym uproszczeniem twierdzić, że ten nasz projekt od razu zostanie zaaprobowany w Radzie Najwyższej. Znów cytuję z oświadczenia państwowej komisji: „Państwowa Komisja ds. Litwy Wschodniej świadomie unika oświadczeń, woli konkretną działalność. To oświadczenie jest nieuniknione. Społeczeństwo Litwynależy bowiem przestrzec, że Litwę Wschodnią sprowadza się teraz do takiej sytuacji, która na długo może zadecydować o stosunkach wzajemnych niejednego narodu. Kto próbuje skierować na drogę konfrontacji? Są to niektórzy ludzie w Litwie Wschodniej blisko związani z najbardziej reakcyjnymi kołami administracji kremlowskiej i razem z nimi przewidujący jak przeszkodzić Litwie, by została całkowicie niepodległym państwem. Szkoda, że pod ich wpływy trafiło wielu deputowanych z rejonów solecznickiego, wileńskiego oraz część mieszkańców tych rejonów”. Koniec cytatu. Jak widzimy, po raz kolejny bez żadnego uzasadnienia postać wroga jest już określona. W związku z tym ostatnio nieraz zadaję sobie pytanie, czy słuszną obraliśmy drogę do realizacji swoich dążeń? Może także bez żadnego uzasadnienia? Lecz jak wówczas ustosunkować się do twardej pozycji tych „wielu deputowanych”, których cytowano w odezwie Wileńszczyzny, którzy i 1 czerwca 1990 roku i 6-go października praktycznie jednogłośnie głosowali na naszym zjeździe. Sesje rad rejonowych (łącznie około 150 deputowanych) teżprawiejednogłośnie za wyjątkiem tylko kilku deputowanych poparły te uchwały. Po drugie, jak ustosunkować się do wyników sondażu opinii publicznej 9 lutego i referendum z dnia 17 marca w obu naszych rejonach? Widocznie można przypomnieć bez głębszej analizy, że tylko 5 tysięcy mieszkańców narodowości nielitewskiej opowiedziało się w sondażu 9 lutego za niezawisłym państwem litewskim. Natomiast 70 tysięcy mieszkańców narodowości nielitewskiej opowiedziało się w referendum za Związkiem Radzieckim. Czyż nie jest znaczący sam fakt, że chociaż i Związek Polaków na Litwie i deputowani frakcji polskiej i Rada Koordynacyjna zwracali się do ludności Wileńszczyzny o ich aktywny udział w sondażu, a w przededniu referendum niektórzy i odwrotnie, ludność nielitewska opowiedziała się faktycznie jednoznacznie. Tym, że, nie poparła naszych nawoływań i znacznie podważyła nasz autorytet deputowanych, gdyż zobowiązani jesteśmy święcie reprezentować interesy swych i tylko swych wyborców. A może tego faktu nie trzeba uznawać, może dla nas to nie jest przyjemne? Czyżby święciła triumf zasada, że gdy czegoś nie uznajemy, wtedy, to nie istnieje? A przecież istnieje, spotęgowane jeszcze faktem ignorowania, lekceważenia. Szanowni koledzy – ostatnio często słyszymy o zasadach prawa międzynarodowego. Na podstawie tych zasad każdy naród ma prawo do decydowania o własnym losie. Oczywiście, takie prawa mają i mieszkańcy Litwy. Procesy przebudowy w Związku Radzieckim stwarzają wszelkie możliwości ku temu. Powinniśmy zdać sobie sprawę z tego, że w dobie obecnej jest to pewien normalny proces. Więc uświadamiamy sobie, że po pierwsze nie powinniśmy stać przeciw Litwinom i ich dążeniom wolnościowym. Po drugie – winniśmy nasze działania zrównoważyć z polityką kraju zamieszkania. Litwa – nasza wspólna ojczyzna, żyćmusimy razem. Znaczy, musimy iść drogą lojalności wobec narodu litewskiego i jednocześnie nie rezygnować z naszych żywotnych interesów i potrzeb, z naszych interesów polskości, z pewnych gwarancji oświatowych, kulturalnych, ekonomicznych i innych.
Niestety w życiu codziennym, te sprawy nie są tak łatwe.
Z jednej strony posiadać prawo narodu do samookreślenia i z drugiej strony to prawo umieć realizować. Między innymi ten postulat był w centrum uwagi na konferencji międzynarodowej która obradowała 13-15 maja w Hadze, w Holandii na temat „Praw człowieka, praw nacji”, i w obradach której miałem możliwość osobiście uczestniczyć. Co prawda, w najliczniejszej z republik bałtyckich delegacji Litwy, składającej się z 7 osób, nie znalazło się miejsca dla reprezentanta Wileńszczyzny, chociaż na konferencji omawiano bardzo aktualne problemy konfliktów i stosunków z mniejszościami narodowymi. Osobiście byłem zaproszony na konferencję jako deputowany ludowy w składzie delegacji Rady Najwyższej Związku Radzieckiego. Relacje z konferencji należałoby wyodrębnić oddzielnym tematem. Tym bardziej, żebyła to konferencja o charakterze nieoficjalnym nawet bez udziału jakichkolwiek środków masowego przekazu. Europa dzisiejsza i jutrzejsza to Europa narodów. To także Europa konfliktów między narodami, różnic, sporów. Obserwuje się powszechny wzrost nacjonalizmu, lub przywiązania do tradycji własnego narodu, dbania o jego interesy. Na przykład Bułgaria, bułgaryzująca Turków, Rumunia rumunizująca Węgrów, Albania skonfliktowana z Jugosławią, (Kosowo!) itp. Państwa powinny podjąć wszelkie niezbędne kroki i wysiłki na rzecz realizacji postanowień Helsińskiego Aktu Końcowego Konferencji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie oraz międzynarodowych paktów odnośnie praw człowieka dotyczących mniejszości narodowych. Zastosować odpowiednie instrumenty międzynarodowe, aby zagwarantować ochronę podstawowych praw ludzkich, wolność osób należących do mniejszości narodowych na ich terytorium. Te państwa powstrzymują się przed jakąkolwiek dyskryminacją takich osób i będą się przyczyniać do realizacji ich uzasadnionych interesów i aspiracji w dziedzinie praw człowieka i podstawowych wolności. Problem ten przestał być problemem wewnętrznym poszczególnych państw i winien być wyartykułowany w społecznej akcji międzynarodowej w postaci określonego mechanizmu jego wdrażania, przestrzegania i kontroli. Warto zaznaczyć, że w komisjach Rady Europy opracowany został projekt układu „O międzynarodowej ochronie praw mniejszości narodowych, językowych i religijnych a także poszczególnych osób, które należą do tych mniejszości jako warunek pokoju, stabilności w Europie”. W związku z tym przewiduje się powołanie organizacji międzynarodowych celem kontroli nad przestrzeganiem tego układu jak ze strony mniejszości narodowych lub poszczególnych osób. Nasuwa się pytanie, może u nasi dla nas ten problem nie jest zbyt aktualny, to tylko problem Europy? Aktualny jak najbardziej. Przecież deklarowanie niezawisłości Państwa nie świadczy jeszcze o wolności jego obywateli. W formie potwierdzenia można by było przytoczyć mnóstwo przykładów dobrze znanych obecnym na sali, które świadczą o ciągłym zaostrzaniu się stosunków narodowościowych Litwy. Szczególnie napięta sytuacja zaistniała na Wileńszczyźnie, widocznie to stanie się trzonem dzisiejszej dyskusji na naszym zjeździe. Przyczyn ku temu jest wiele i najważniejsze z nich jest to, że władze państwowe republiki, poszczególne siły polityczne i ich ugrupowania w swej polityce narodowościowej opierają się na zasadach, które wywołują jawny niepokój a nawet i strach wśród ludności nielitewskiej. Polityka nieufności, ciągła konfrontacja, zaczyna przerastać w politykę nienawiści. To polityka gdy ochrona prawa i wolności jednego narodu przekształca się w ograniczenie praw i wolności drugiego. To ideologia dyktatury z nowymi formami systemu totalitarnego, gdy zawsze winien ten, kto myśli inaczej. To gdy interes polityczny dominuje nad prawem człowieka. Cała Europa opiera się na zasadzie według której państwo służy człowiekowi, u nasnatomiast dominuje idea minionych wieków, gdy człowiek służy w imię państwa. W zaistniałej sytuacji potrzebą chwili jest poszukiwanie wspólnego mechanizmu ochrony praw mniejszości narodowych, mechanizmu ochrony żywotnych interesów i potrzeb mieszkańców Wileńszczyzny. Czas nagli do powołania takiego mechanizmu. Ostatnio pośpiesznie przyjmowane w Radzie Najwyższej niektóre ustawy i dokumenty prawne rządu wzbudzają niepokój ludności nielitewskiej, szczególnie wśród mieszkańców Wileńszczyzny i nie tylko Polaków, lecz i Rosjan, Białorusinów i innych. O swe istnienie, o swą przyszłość, o przyszłość swych dzieci. Przytoczę tylko kilka przykładów. Według ustawy o obywatelstwie każdy mieszkaniec ma się określić w terminie do 3 listopada 1991 roku i wówczas otrzyma dowód obywatela Republiki Litewskiej. 16 kwietnia br. 18 artykuł tej ustawy uzupełnia się punktem czwartym według którego mieszkańcy Litwy tracą obywatelstwo litewskie po uzyskaniu obywatelstwa innego państwa w tym i Związku Radzieckiego. Celem przyśpieszenia tego procesu parlament republiki podjął uchwałę o wydawaniu tymczasowych legitymacji obywatela Litwy. Osoby pragnące uzyskać taką legitymację składają następujące przyrzeczenie:

Przysięga
„Ja ..................................................
Otrzymując zaświadczenie obywatela Republiki Litewskiej obiecuję przestrzegać ustaw Republiki Litewskiej, respektować jej niezależność państwową i integralność terytorialną”.
Podpis obywatela

Przy złożeniu podpisu pod przyrzeczeniem może powstać podejrzenie a czy my dobrowolnie nie wpadamy w pułapkę? Co znaczy „teritorinis vientisumas”, to po polsku oznacza integralność terytorialna. Niejednokrotnie słyszeliśmy z oficjalnych źródeł, że Litwa jest niepodzielna. Dotyczy to autonomicznego statusu Wileńszczyzny czy nie dotyczy? Może warto byłoby rozwiązać problem statutu Wileńszczyzny i tylko wtedy kłaść podpis pod tym przyrzeczeniem? Ustawa o prywatyzacji. Zapisane było, ze udział w prywatyzacji mogą brać tylko obywatele Litwy. W wyniku tego podlegające prywatyzacji obiekty na Wileńszczyźnie na pierwszym etapie mogą być oddane w ręce ludności napływowej. Na skutek wzrostu cen, inflacji wkłady oszczędnościowe ludności tracą swą wartość. Rząd Litwy postanowił zwiększyć wkłady o 50 proc. Jednocześnie zgodnie z uchwałą sumy kompensacyjne bez zgody ludzi zostaną przelane na konta jednorazowych wypłat.
Właściciel wkładu za te kompensacje będzie miał prawo do nabycia jedynie prywatyzowanego mienia państwowego, bądź późniejszego otrzymania obligacjiimiennych. Bank będzie wykonywać powyższe operacje po otrzymaniu od samorządu zaświadczenia, że dany mieszkaniec otrzymał obywatelstwo litewskie. Jest to jawne pogwałcenie wolności i praw człowieka. Jesteśmy przeciwko kojarzeniu wstępnego procesu prywatyzacji z obywatelstwem. Znaczna część mieszkańców Wileńszczyzny chciałaby mieć podwójne obywatelstwo, a uchwały rządu pozbawiają ich prawa do udziału w prywatyzacji. Dotychczas wszyscy mieszkańcy Wileńszczyzny niezależnie od obywatelstwa, narodowości tworzyli i pomnażali dochód narodowy Litwy. Uważamy, że również teraz na równych zasadach oni mają prawo uczestniczyć w procesie wstępnej prywatyzacji, żeby ta ustawa nie była jako przyjęcie obywatelstwa za łapówkę. A oto szczególnie niepokojący przykład. Na mocy uchwały Rady Najwyższej Republiki Litewskiej z dnia 29 stycznia br. rząd ma zgłosić do 31 maja projekt nowego podziału administracyjnego Litwy. Termin zgłoszenia upływa, a oficjalnie nikt nic o tym nie wie. W rzeczywistości projekty są już opracowane w ciszy gabinetów rządowych bez udziału reprezentantów samorządów i ludności Wileńszczyzny. Pierwszy wariant – według tego wariantu na bazie wileńskiego i solecznickiego rejonów, które zamieszkuje 150 tysięcy ludności, tworzy się obwód wileński. Prawda, uszczuplając go do 83 tysięcy mieszkańców, ponieważ dwie trzecie terytorium wileńskiego rejonu odchodzi do dużego Wilna. Oto i macie wam obwód, w którym „zwarcie” istnieje możliwość zamieszkiwać „aż” 50 tysięcy ludności polskiej. Tu nie ma mowy o innych apilinkach i innych rejonach. No i oczywiście o statusie takiego „dużego okręgu” na razie ani słowa. Drugi wariant, który miedzy innymi jest znacznie groźniejszym i według którego tworzy się rzeczywiście duży obwód wileński z ludnością nie 83 tysiące mieszkańców a prawie 830 tysięcy. Centrum tego obwodu jest „duże” Wilno, 660 tysięcy mieszkańców. Dwietrzecie wileńskiego rejonu znów podpada pod niego. Do obwodu natomiast dołącza się miejscowości takie jak Auksztadwarys, Wiewis, Rudziszkes, (trocki rejon) Giedraičiai. Bez trudu widocznie można obliczyć, że nawet bez miasta Wilna na terytorium takiego obwodu Polacy będą stanowić już mniejszość. A więc i ustawy przyjęte jakoby dla nich będą już niepotrzebne. Natomiast razem z Wilnem Polacy w tym dużym obwodzie stanowią tylko 28 procent. Należy zaznaczyć, że już teraz skład gmin rejonu wileńskiego jest bardzo niepokojący. W czterech gminach (wojdacka, rudomińska, Waka Trocka i czarnoborska) Polacy są mniejszością, a w siedmiu stanowią nieco więcej niż połowę. Między Innymi w obu wariantach dwie trzecie terytorium wileńskiego podpada pod duże Wilno i zostaje tylko 35 tysięcy mieszkańców. Obecny rejon, przypominam, zamieszkuje ponad 100 tysięcy mieszkańców. Więc o jakim statusie może być rozmowa i w tym drugim wariancie? Niektórzy nasi aktywiści nie doceniają działalności „Vilnii” i jej przewodniczącego K. Garszwy. A o tej działalności świadczy chociażby jeden oficjalny dokumentskierowany do przewodniczącego RN pana Landsbergisa i do premiera pana Wagnoriusa i do przewodniczącego Komisji Państwowej pana Ozolasa, który tak i nazywa się „Del Vilniaus apskrities statuso”. Cytuję tylko kilka zdań z tego dokumentu:
„Należy zwrócić uwagę na rasistowskie nieprawne propozycje polskiej Rady Koordynacyjnej...” „Utworzyć autonomię w Państwie Litewskim można... tylko po referendum... wszystkich obywateli...”
Więc uważam, że nawet te ostatnie fakty świadczą o tym, że innej drogi do wyboru u nas po prostu nie ma. Powinniśmy niezwłocznie przedstawić swój projekt Statutu kraju i na zasadzie wzajemnego porozumienia z władzami państwowymi Republiki czynić nieustanne wysiłki na rzecz jego realizacji.
Wielokrotnie stwierdzaliśmy i w zaistniałej sytuacji jesteśmy przekonani, że musimy liczyć przede wszystkim na własne siły.
Trafnie zauważono, że „najczęściej się popiera tych, kto pewnie stoi na nogach”. W tej sytuacji nie należałoby zastraszać jak jedni drugich (Polacy, Litwini, Rosjanie, Białorusini) tak i sami siebie. Nie należałoby wyciągać podobnych wniosków, że ludność nielitewska, Polacy wcale nie rozumieją dążeń niepodległościowych narodu litewskiego. Zawsze staramy się ich poczynania zrozumieć. Nigdy nie manifestowaliśmy i nie urządzaliśmy jakichś pikietów itp. wobec władz litewskich. Niejednokrotnie deklarowaliśmy swoją lojalność i zrozumienie dla spraw litewskich. Więc nie trzeba nas podejrzewać o jakąś działalność wywrotową, upatrywać w naszych dążeniach coś antypaństwowego.
W demokratycznym państwie każdy naród ma prawo do decydowania o własnym losie.
My natomiast jesteśmy autochtonami tej ziemi, stąd wypływa postulat równych naszych praw do decydowania o formie naszego bytu.
Tym bardziej, że z naszej strony żadnego wynalazku nie ma. Takie formy samorządów istnieją w Szwajcarii. Analogiczny Status funkcjonuje na Wyspach Alandzklch w Finlandii. Mieszkańcy Wysp mają swe własne obywstelstwo.
Wytrawny francuski polityk Francois Mitterand w czasie swej wizyty w Budapeszcie zalecał wprowadzenie jednostek autonomicznych dla regulowania statusu mniejszości narodowych w Europie Wschodniej.
Może do rzeczy będzie dzisiaj przypomnieć (ponieważ niejednokrotnie powracamy do lat 20-tych, doniosłych lat naszej historii), że już w tamtych czasach litewska strona godziła się na przyznanie okręgowi wileńskiemu autonomicznego Statusu. Uprawnienia tej autonomii miał realizować nawet osobny sejm autonomiczny funkcjonujący obok ogólnopaństwowego Sejmu Republiki Litewskiej. Na wersję okręgu autonomicznego wtedy absolutnie nie chciała się zgodzić stronapolska. Wiemy co z tego wynikło. Teraz mamy sytuację analogiczną, lecz naodwrót. O podobnym charakterze było w czasie międzywojennym oświadczenie rządu Litwy, jeżeli Wileński kraj zostanie przekazany Litwie.
Jak widać, uwzględniając różne pozycje, w tym też skutki potępionego przez R. N. Litwy paktu Ribbentrop-Mołotow mieszkańcy Wileńszczyzny mają także moralne prawo do takiego Statutu.
Świetnie rozumieją to i inni, jak np. historyk L. Truska:
„Należy godzić się na kompromisy w tak zwanej „kwestii polskiej”, obopólne kompromisy. Trzeba się troszczyć również o otwarcie muzeum i założenie wyższej uczelni. Ale wątpliwe, czy to tylko wystarczy. Czy uda się nam obejść bez politycznego rozwiązania? A rozwiązanie polityczne jest to określona terytorialna autonomia polska. Ja sam, przyznał L. Truska, wypowiadałem się półtora-dwa lata temu za autonomią kulturalną Wileńszczyzny, ale byłem kategorycznie przeciwko terytorialnej. Jednakże czas zmienił moje poglądy. Obawiam się, że nie ma dla Litwy dzisiaj innej drogi oprócz uznania autonomii polskiej. I co najważniejsze, do konkretnego rozwiązania tych wszystkich zagadnień trzeba zabierać się już dzisiaj. Po co odkładać to, co jest nieuniknione?”
Zatwierdzając Statut Kraju powinniśmy pamiętać, że zamieszkują go nie tylko Polacy (chociaż i stanowią większość, w wyniku czego i Kraj nazywamy polskim) lecz i Litwini, i Rosjanie, i Białorusini, i Tatarzy i ludzie innych narodowości.
Współegzystencja tych ludzi powinna opierać się na zasadzie równouprawnienia, wzajemnego szacunku i zrozumienia. Żeby nie tylko nam było dobrze, ale i z nami też było dobrze.
Anicet Brodawski

* * *

Ojczyzna” (Wilno) 4 czerwca 1991:

Polacy na Białorusi
Komu służy ta prowokacja?
Michał Dobrynin, docent Wyższej Szkoły Pedagogicznej im. A. Puszkina w Brześciu nad Bugiem, jest jednocześnie prezesem tamtejszego Stowarzyszenia Kulturalno-Oświatowego Polaków im. Romualda Traugutta.
Dzięki niezmordowanej działalności M. Dobrynina odradza się polskość na tej ziemi, która jeszcze przed przeszło tysiącem lat wchodziła w skład Państwa Polskiego, następnie należała do Rusi, i na której krzyżują się kultury tych dwóch potężnych odłamów Słowiańszczyzny. Obecnie tylko 13% Polaków zamieszkałych na Białorusi nazywa swym ojczystym językiem polski, a setki tysięcy naszych rodaków ma w dowodach fałszywy wpis o swej rzekomo białoruskiej narodowości.
Tacy ludzie, jak Michał Dobrynin, przekonany zwolennik pojednania polsko-białoruskiego, mają dziś szerokie pole do popisu i aktywnie działają w kierunku usuwania nawarstwionych w ciągu ubiegłych dziesięcioleci niesprawiedliwości, bo przecież tylko na podstawie wzajemnego – podkreślamy: wzajemnego! – szacunku, sprawiedliwości i poszanowania praw człowieka wznosić można gmach dobrosąsiedztwa i pokoju obywatelskiego.
Tym bardziej niemiłe wrażenie sprawiają antypolskie publikacje, zjawiające się na łamach poczytnego skądinąd tygodnika białoruskiego „Literatura i Mastactwa” czyli „literatura i Sztuka”. Tak oto 22 lutego 1991 roku w „L i M” ukazuje się artykuł niejakiego Jurasia Zakreuskiego pt. „Pa toj bok „kresau” – „Po tamtej stronie „kresów”... Artykuł utrzymany jest w stylu donosów z 1937 roku, kiedy to NKWD wymordował ponad milion Białorusinów i Polaków białoruskich.
Pretekstem do ataku posłużyły rzekome antybiałoruskie wypowiedzi M. Dobrynina podczas jego pobytu w Białymstoku na ubiegłorocznych kursach polonijnych, zorganizowanych przez tamtejsze Kluby Inteligencji Katolickiej. Juraś Zakreuski gołosłownie zarzuca mu, iż miał rzekomo nazwać Białorusinów „bydłem”, a Polaków z RP równie bezpodstawnie oskarża o rzekome organizowanie antybiałoruskich pochodów, podpalanie prawosławnych świątyń na Białostocczyźnie i o urojone dążenie do zaanektowania Białorusi, a nawet o to, że na uroczystym przyjęciu w Polsce, w którym i on jako jeden z uczestników kursów brał udział, spożywano „zachodnie wina, cukierki, kawę, owoce” (przemilcza jednak, czy mu to wszystko smakowało, czy też spożywał je pogardzając sam sobą...)... Tak czy inaczej, donos opublikowano i heca się rozpętała...
Michał Dobrynin nadesłał nam stenograficzny zapis swego przemówienia na spotkaniu w Białymstoku w lipcu 1990, który przytaczamy ku uwadze naszych Czytelników bez żadnych zmian, zachowując nie tylko jego treść, ale i styl...

* * *

Szanowny Panie Prezydencie m. Białegostoku!
Szanowne Panie i Panowie! Przedstawiciele stowarzyszeń i klubów inteligencji twórczej, katolickiej i naukowej! Pozwólcie wyrazić Wam wdzięczność w imieniu Polaków zamieszkałych nad brzegami Piny i Prypeci, Niemna i Bereziny, Wilii i Dźwiny, Dniepra i Soża, od tych, kto mieszka na Ziemi Białoruskiej.
Nie patrząc na to, że z rozpoczęciem pierestrojki w ZSRR tworzą się realne warunki przebudzenia narodowego, odrodzenia świadomości narodowej Polaków, a również języka ojczystego, tradycji i kultury – pomoc Macierzy dla nas jest bardzo potrzebna.
Polega to na tym, że w ciągu dziesięcioleci deformacji stalinowskich i błędów w polityce narodowościowej okresu zastoju wiele narodów naszego kraju poniosłowielkie straty. Ucierpiała i diaspora polska. Na przykład tylko na Białorusi z oficjalnie podanych danych statystycznych (dane z 1990 r.) z 418 tysięcy Polaków Białorusi tylko 13,3% liczą polski język swoim językiem ojczystym. Podobna sytuacja w mniejszym lub większym stopniu dotyczy nie tylko Polaków, ale i innych narodów i narodowości jak również i Białorusinów.
Podstawą odradzania języka ojczystego ludności polskiej są realia pierestrojki, materiały Plenum KC KPZR w sprawie polityki narodowościowej. Ogromne znaczenie dla diaspory polskiej na Białorusi odgrywa obecnie Ustawa o językach w Białoruskiej Republice i jej artykuły, które głoszą prawo nauki w języku ojczystym od przedszkola.
Na zasadzie planów nauczania zatwierdzonych w Ministerstwie Edukacji naszej republiki obecnie na żądanie rodziców nauka języka polskiego może odbywać się od klasy I szkoły podstawowej (dotyczy to miejsc większego skupienia Polaków).
Ogromne znaczenie w sprawie odrodzenia narodowego odgrywają stowarzyszenia kulturalno-oświatowe.
Na przykład Stowarzyszenie takie im. Romualda Traugutta m. Brześcia i Obwodu Brzeskiego oprócz tworzenia wspólnie z kuratorium możliwości nauki języka polskiego dla dzieci w szkołach dąży do realizacji nauki języka polskiego dla dorosłych (w kółkach i na kursach).
W naszym obwodzie przygranicznym język polski cieszy się wielką popularnością wśród przedstawicieli innych narodowości. Sprzyja temu Telewizja Polska i dwa jej programy, które odbieramy w pasie przygranicznym.
Jak nasze Stowarzyszenie, tak i kursy języka polskiego, są otwarte dla wszystkich chętnych niezależnie od narodowości.
Uważam, że tak powinno być: w nasze czasy intensywnie integrują się kultury, odbywa się ich wzajemne wzbogacenie.
Szczególnie to dotyczy narodów sąsiedzi – narodu polskiego i białoruskiego.
Od tego roku zacznie u nas pracować Polski Uniwersytet Ludowy, już prowadzi próby nasz Polski Teatr Amatorski, mamy zamiar założyć wiele bibliotek polskich na terenie obwodu.
Dążymy do tego, żeby książka polska była czytana w każdym domu polskim, w każdej rodzinie.
Wspólnie z parafiami porządkujemy cmentarze, miejsca kultury i martyrologii polskiej.
Oczywiście mamy na razie sporo trudności i nie mamy własnego lokalu, brakuje nam nauczycieli z odpowiednim wykształceniem, środków audiowizualnych, podręczników i in. pomocy dydaktycznych.
Początki są zawsze trudne. Przecież na Białorusi nie mamy na razie wydawnictwa polskiego, a do niedawna jedynym elementarzem był jak i w okresie rozbiorów – modlitewnik, a nauczycielem – ksiądz.
Teraz sytuacja szybko się zmienia. Kształcimy już w Polsce swoich studentów. Marzymy o własne wyższej uczelni...
Kilka dni temu byliśmy na spotkaniu u redaktora „Niwy”, wydawanej w języku białoruskim. Cieszy nas to. Lokal redakcji mieści się w centrum Białegostoku w dobrym budynku.
My na razie tylko marzymy o czymś takim, ale z czasem będzie i u nas swój lokal.
Szanowni Państwo!
Utworzona w Białymstoku Fundacja i zorganizowane przez aktyw fundacji kursy już wnoszą wielki wkład w odradzanie polskości na terenie ZSRR.
Pozwólcie jeszcze raz wyrazić wam za to wdzięczność i życzyć w tej potrzebnej pracy pomyślności.
Mówiąc wierszem poety, naszego rodaka, powiem na zakończenie – „Zasiewajcie więc miłość ojczyzny i duch poświęcenia się, a będziecie pewni, że da to obfite plony”.

* * *

Przyznajmy, trzeba niemało złej woli i perwersyjnej fantazji, by się w tym wyważonym i rozsądnym przemówieniu dopatrzyć wątków antybiałoruskich.
Autor niniejszej publikacji, jako Deputowany Ludowy ZSRR, otrzymał od Michała Dobrynina pismo o następującym brzmieniu:
„Zwracam się z prośbą o obronienie mnie i mojej działalności przed oszczerczymi atakami ze strony autora artykułu „Pa toj bok kresau”, opublikowane w tygodniku „Literatura i Mastactwa” z 22 lutego 1991 r.
W artykule zniekształca się moją wypowiedź na spotkaniu w ratuszu Białegostoku z intelektualistami miasta. Artykuł napisany został w celach prowokacyjnych i zmierza ku rozpalaniu wrogości między Polakami a Białorusinami... Tego typu kalumnie nie licują z godnością oficjalnego pisma Związku Pisarzy Białorusi i Ministerstwa Kultury BSRR.
Artykuł napisany został po upływie siedmiu miesięcy po spotkaniu w ratuszu Białegostoku i ewidentnie obliczony jest na to, że w międzyczasie wiele szczegółów uległo zapomnieniu, a więc dziś trudnoobalić kłamstwo. Lecz prowokacja splajtowała. Stenogram mego wystąpienia się zachował, za świadków może stanąć ponad 100 osób spośród inteligencji Białegostoku (prawnicy, dziennikarze, artyści, reprezentanci partii i klubów, naukowcy) oraz trzydziestu przedstawicieli polskich zrzeszeń z ZSRR (Litwa, Łotwa, Estonia, Białoruś).
Czuję się zmuszony zwrócić się do Pana, Szanowny Panie Deputowany Ludowy ZSRR, z prośbą o obronę, ponieważ te pomówienia nie tylko obrażają mnie jako człowieka, ale też bezpodstawnie, oszczerczo podają w wątpliwość moje naukowe, polityczne i moralne kwalifikacje. Wspomniany powyżej artykuł w tygodniku „L i M” jest próbą skompromitowania mnie jako wykładowcy wyższej uczelni przed kolegami i słuchaczami, przed społecznością republiki. Chwyt, użyty przez autora, przypomina czasy, gdy na podstawie nieudowadnialnych oszczerstw niszczono niewinnych ludzi, gdy łamano podstawowe prawa człowieka.
Prócz tego analiza artykułów w wyżej wymienionym tygodniku za okres ostatnich dwóch lat, poświęconych „tematyce polskiej”, wykazuje, że ukierunkowane one są z góry na rozdmuchiwanie strachu ludności Białorusi przed „trzecią falą polonizacji”; na sztuczne kreowanie straszaka o możliwym podziale przez Polaków (Polskę) terytorium Białorusi, na krzewienie bzdurnej teoryjki o tym, iż rzekomo na Białorusi nie ma Polaków, a są tylko tzw. „spolszczeni Białorusini” itp.
Najprawdopodobniej istnieją jeszcze siły zainteresowane w podsycaniu napięć narodowościowych między Białorusinami a Polakami. Uważam, że dziś potrzebne są nie dyletanckie artykuliki, pisane dla dogodzenia „historiozoficznym emocjom”, lecz naukowo uzasadnione badania naukowców-specjalistów na podstawie realiów dnia dzisiejszego. Nie wolno dopuszczać do wzmagania konfrontacji międzynarodowościowej na Białorusi, gdzie ściśle przeplatają się kultura białoruska i polska, a ludzie nigdy nie byli sobie nawzajem wrogami.
Czynnie uczestnicząc w procesie odrodzenia polskiego języka, kultury, tradycji, uważam, że podobne prowokacyjne artykuły można rozpatrywać tylko jako próbę uduszenia odradzanej kultury wieluset tysięcy Polaków białoruskich, która powstała do nowego życia w warunkach przebudowy. Innym celem jest kompromitacja aktywistów ruchu polskiego na Białorusi.
Uważam za nieporozumienie, że szacowny tygodnik, na mocy czyichś sugestii, stanął na pozycjach, które nie odpowiadają zadaniom doby dzisiejszej. Prasa powinna obecnie służyć przebudowie stosunków społecznych, kształceniu nowego myślenia politycznego, a nie pomstowaniu na domniemane grzechy i obrazy jeszcze z okresu średniowiecza czy dwudziestolecia międzywojennego. Tylko z tych pozycji można oceniać tego typu publikacje.
6 marca 1991 r. Brześć.”

* * *

Jako Deputowany Ludowy ZSRR czułem się zobowiązany podać wszystkie powyższe fakty i dokumenty do wiadomości publicznej. Jednocześnie zwracam się z interpelacją poselską do Prezydenta ZSRR Gorbaczowa i do jednego z kierowników Rady Narodowości Rady Najwyższej ZSRR Taraziewicza w sprawieantypolskich ekscesów w prasie BSRR, jak również w sprawie prześladowania przez odnośne czynniki p. Michała Dobrynina. O finale tej sprawy Czytelnicy „Ojczyzny” zostaną poinformowani w odpowiednim czasie, gdy się wszystko wyjaśni.
dr Jan Ciechanowicz
Deputowany Ludowy ZSRR

* * *

Ojczyzna” (Wilno), 5-11 czerwca 1991:

Z notesu gościa zjazdu deputowanych Wileńszczyzny (Borys Oszerow).

Jak to w Mościszkach było
W poprzednim numerze „Ojczyzny” zamieściliśmy krótką informację o trzecim etapie II zjazdu deputowanych wszystkich szczebli do Rad Samorządu Wileńszczyzny, który się odbył 22 maja w Mościszkach, dokumenty uchwalone przez delegatów, referat Aniceta Brodawskiego, kilka fotomigawek i zapowiedzieliśmy, że podamy bardziej szczegółową relację z obrad zjazdu. Jednakże w ciągu minionego tygodnia Czytelnicy sporo się dowiedzieli o tym doniosłym wydarzeniu z obszernego reportażu telewizyjnego, z publikacji w różnych pismach, toteż zamiast szczegółowego relacjonowania przebiegu zjazdu i poszczególnych wystąpień poprzestaniemy na podaniu garści co ciekawszych szczegółów, zwłaszcza takich, których nie zauważyli (a może nie chcieli zauważyć) inni sprawozdawcy, obserwatorzy, komentatorzy.

Krytyka poskutkowała?
Rozpoczniemy od końca, to znaczy od zamykającego dyskusję przemówienia redaktora naczelnego „Kuriera Wileńskiego” Zbigniewa Balcewicza. Zaraz zrozumiecie dlaczego. Słowa przewodniczącej zjazdu Teresy Paramonowej o udzieleniu mu głosu sala skwitowała ironicznym ożywieniem, zjadliwymi replikami. Gdy wszedł na trybunę, z miejsca pożalił się, że trudno mu występować po Stanisławie Pieszce (pan Stanisław przed chwilą mocno skrytykował „Kurier”, „Naszą Gazetę” i „Znad Wilii” za to, że nie pomagają Polakom skonsolidować swe siły, lecz odwrotnie, przyczyniają się do ich rozproszenia, odnotował, że Balcewicz odmówiłpublikowania oświadczenia Rady Koordynacyjnej, innych dokumentów, w tym projektu Statutu Wileńskiego Kraju Narodowo-Terytorialnego). Następnie redaktor „Kuriera” z goryczą wyznał zebranym, iż z rana obsztorcował go Landsbergis „za nielojalność wobec Litwy” (Mój Boże! Któż w takim razie jest lojalny! – Uwaga redakcji).
Sala jednak się nie użaliła nad panem Zbigniewem. Jego nawoływania, by Polacy „nie dali komunistom zrobić z siebie kozłów ofiarnych w walce między Moskwą a Litwą”, by siedzieli cicho pilnując tylko własnych interesów, jakoś nie trafiły ludziom do przekonania. Jego wymówkom, że nie zamieścił w „Kurierze” projektu Statutu, innych dokumentów jedynie z braku miejsca, nikt nie dał wiary. A jego pogróżki, iż jeśli będziemy trzymać z sowietami „nikt nas na świecie nie zrozumie, co więcej, wyrzekną się nas rodacy w Polsce i poza Polską”, nikogo nie przestraszyły. Zszedł z trybuny odprowadzony tak samo, jak i powitamy, ironicznym szmerem sali, nie zaskarbiwszy sobie nawet zdawkowego czysto grzecznościowego poklasku...
Trudno powiedzieć, czy to krytyka poskutkowała, czy też z jakiejś innej racji, ale w „Kurierze”, mimo braku miejsca, ukazało się obszerne, aż dwie pełne strony zajmujące sprawozdanie ze zjazdu. Tylko że po przeczytaniu go odniosłem wrażenie, iż opowiada o jakimś innym forum zwołanym chyba przez Sajudis.
Jeden tylko „obcy element” tam się przedostał – przewodniczący Rady Samorządu Rejonu Solecznickiego CzesławWysocki. A i to, widocznie, przypadkowo, gdyż nikt, jak twierdzą autorzy Jadwiga Bielawska i Robert Piotrowski, nie podjął tematów poruszonych przez Wysockiego, gdyż jego opinia „przebrzmiała i tyle”, nie znalazła jawnych sprzymierzeńców.

Jest to jednak przesada
I to gruba. Autorzy po prostu nie raczyli (czy też nie chcieli) zauważyć, że o te same tematy, myśli i opinie zahaczył tak czy inaczej co drugi występujący.
Już pierwszy mówca – deputowany do Rady Najwyższej ZSRR, przewodniczący Rady Samorządu Rejonu Wileńskiego Anicet Brodawski w swym referacie przypomniał o wynikach sondażu i referendum, w których znalazło jednoznaczny wyraz ustosunkowanie się ludności do powiązań z Litwą i ZSRR, jej ostro krytyczny stosunek do postawy polskiej frakcji parlamentarnej, ZPL, a nawet Rady Koordynacyjnej. Mówił on również o ideologii dyktatury etnicznej, panującej dziś na Litwie, o niebezpiecznej dla sprawy polskiej działalności „Vilnii”, która odrzuca prawo Wileńszczyzny do odrębnego statusu na Litwie.
Zbigniew Jedziński z Podbrodzia również zaznaczył, że w pracy nad Statutem należy koniecznie brać pod uwagę wyniki sondażu i referendum, bo „jest to zdanie naszych wyborców”.
Marian Tarejlis z Niemenczyna w ślad za Wysockim podkreślał konieczność posiadania polskiego i radzieckiego obywatelstwa. „Bo inaczej będziemy pozbawieni wielu praw i możliwości”.
Edward Tomaszewicz oponując swemu koledze z polskiej frakcji parlamentarnej Ryszardowi Maciejkiańcowi, który na zjeździe powtórzył swe ustawiczne twierdzenie,iż Moskwa nam nic nie daje i nic nie obieca, odnotował: „Dzisiaj człowiek, który neguje naszą zależność od Związku Radzieckiego, jest oderwany od realności”.
Jeszcze jeden deputowany do Rady Najwyższej Litwy Stanisław Pieszko napiętnował „prowokacyjną, oszczerczą antypolską wrzawę” w środkach masowego przekazu „podsycaną przez władze litewskie”. Usiłują one zwalić wszystkie swe niepowodzenia gospodarcze na Polaków, kształtują postać Polaka jako odwiecznego wroga Litwy...
Te oraz inne podobnego rodzaju wypowiedzi, z aprobatą odbierane przez audytorium, „wymknęły się uwadze” sprawozdawców. Niestety!

Śmiech na sali
Czytając sprawozdanie w „Kurierze” pomyśleć można, że zjazd przebiegał w atmosferze, określonej porzekadłem: nudy na pudy. Widocznie znów przeszkodził im brak miejsca, nie pozwolił na urozmaicenie palety dziennikarskiej. A szkoda, bo atmosfera była dość rzeczowa, ale niewymuszona, swobodna. Przemówienia – emocjonalne i emocjonujące. Reakcja audytorium – żywa i bezpośrednia. Śmiech, oklaski, repliki z miejsc szły w parze z głębokim zaangażowaniem w omawiane problemy, z doprawdy ogromną troską o dobro Wileńszczyzny i jej ludzi, o dynamizm odrodzenia narodowego.
Śmiech nieraz się rozlegał także podczas przemówienia głowy parlamentu i to w miejscach nie zawsze obliczonych na efekt komiczny, chociaż pan Wytautas Landsbergis, jak wiemy, lubi sobie pożartować. W „Kurierze” ukazało się to przemówienie w postaci, że tak powiemy, uczesanej. Ostre zagrania zostały niecozłagodzone, ale nawet w tym „ucywilizowanym” wariancie pozostały jednak zniewagi przeplatające się ze schlebianiem, umizgi z pogróżkami, żonglowanie faktami z pustymi wymysłami. Nic też dziwnego, że reakcja nie zawsze była adekwatna zamiarom mówcy. Śmiano się na przykład z prób zasugerowania, że po 11 marca 1990 roku wszystkie podejmowane decyzje tylko poprawiały, nie zaś pogarszały sytuację Polaków, że agresywny nacjonalizm litewski nie istnieje. Natomiast żarciki w rodzaju tego, że oto przyjeżdżają do Solecznik funkcjonariusze z Moskwy, aby kupić władze rejonowe, a może i ludność, niczym jakieś szczepowe państewko w Afryce, albo, że tu żyją jacyś osobliwi Polacy – sowieccy, wywołały tylko szmer oburzenia. Jeden tylko żart się udał mówcy: gdy w odpowiedzi na pytanie, dlaczego w rządzie nie ma ani jednego Polaka, odparł on z uśmiechem, oddając na pośmiewisko swego wiernego rzecznika z frakcji polskiej: „Jeśli to takie potrzebne, to może Okińczyca wziąć na ministra?” – i nie przeliczył się, sala wybuchnęła śmiechem.
Śmiechem i oklaskami wynagrodzili zebrani również ocenę, jaką dał przemówieniu przywódcy Litwy Edward Tomaszewicz: „Mgliste i niekonkretne przemówienie pana Landsbergisa odzwierciedla jego taką samą politykę”. Szkoda, że sprawozdawcy „Kuriera” nie zauważyli także tej krótkiej a węzłowatej oceny. Jej podanie na pewno by sprawiło przyjemność większości czytelników.
Dużo można by jeszcze przytaczać zabawnych momentów, ale również odczuwamy brak miejsca. Wspomnimy więc tylko jeszcze udany żart R. Maciejkiańca, który poruszając temat „Vilnii” i jej przywódcy K. Garszwy, których działalność powoduje napięcie na Wileńszczyźnie, zakonkludował: „Powinniśmy czuć się gospodarzami na Wileńszczyźnie, a nie podskakiwać na każde szczekanie Garszwy”.
No i jeszcze jednak kawałek z przemówienia Z. Jedzińskiego: „Wiemy, że wszystkie ustępstwa, na które się godzą władze, to nie ich dobra wola, lecz skutki tego wrzenia, które ogarnęło Wileńszczyznę. Gdyby mieli oni siłę wojskową, armię to nie wiadomo, co by uczynili...”
– Wiadomo! Wiadomo! – niemal chórem odpowiedziała sala i ryknęła śmiechem.
Nie wiem, może wyświadczam złą przysługę kolegom sprawozdawcom z „Kuriera”, że zdradzam Czytelnikom tajemnice ich kuchni dziennikarskiej. Natomiast jestem pewien, że jeśli dowie się o tym pan Landsbergis (a on się na pewno dowie), to będzie z nich ogromnie zadowolony. Ba, nawet uzna ich za „dobrych Polaków – Polaków litewskich”, o jakich mówił na zjeździe. I ta pochwała wysokiego patrona przeważy, wielokrotnie przeważy (przynajmniej dla jednego z nich) rozczarowanie czytelników.
Borys Oszerow

* * *

List z Polski

O braku rozsądku i kompetencji
Wiemy, jak trudno być Polakiem na Litwie i na terenie całego Związku Radzieckiego. My, Polacy – w kraju, oprócz powolnych, pozytywnych zmian normalizujących współżycie Litwinów i Polaków, obserwujemy też bardzo smutne i niespodziewane fakty zarówno ze strony Litwinów jak i naszych, przypadkowo wybranych „przedstawicieli” np. Sejmu czy Ministerstwa Kultury.
Np. wiceminister kultury i sztuki Michał Jagiełło w wywiadzie w „Kurierze Wileńskim” z dn. 8 grudnia ub. roku umiał tylko ubolewać nad konfliktami, np. stwierdził: „Muszą być jakieś powody, że ogrom Polaków tak boleśnie stawia sprawę autonomii”. Albo dziwił się Polakom z rejonu solecznickiego, że mają promoskiewskie sympatie. Natomiast dziwne, że nie chciał (czy nie umiał) zrozumieć, że przyczyną tego stanu jest dyskryminowanie przez władze litewskie Polaków, którzy przezstworzenie autonomii w granicach Litwy chcą wyrównać krzywdy, być nie gorzej traktowani od obywateli w innych rejonach pod względem gospodarczym i kulturalnym. Rolą wiceministra winno być poznanie przyczyn – tym bardziej, że był to jego trzeci pobyt w Litwie – a następnie, przedstawiając sprawę Litwinom, starać się usunąć przyczyny i bronić praw krzywdzonych rodaków. W replice z dnia 11 grudnia ub. r. w „K. W.” słusznie deputowany Ryszard Maciejkianiec określił ten wywiad jako szkodliwy, skierowany przeciwko dążeniom Polaków do samorządu terytorialnego tam, gdzie stanowią ogromną większość.
Takie wypowiedzi bez poznania istoty sprawy, składane przez wiceministra, przynoszą nam wstyd i oburzenie.
Pan M. Jagiełło pod tym względem niestety, nie był pierwszym. „Gazeta Wyborcza” 21.08.89 r. zamieściła artykuł pt. „Ktoś chce nas skłócić” i 15.09.89 r. list „Do braci Polaków na Litwie” podpisany przez T. Czartoryskiego, P. Baumgarta i R. Bartoszcze w imieniu Solidarności Rolników Indywidualnych. Było to po wizycie delegacji „Sajudisu” w Warszawie. Krótko mówiąc, zarzucano Polakom na Wileńszczyźnie, że kierują się interesami Moskwy i że utrudniają Litwinom drogę do niepodległości, żądając autonomii itd. Nic dziwnego, że to powierzchowne i krzywdzące potraktowanie tak doniosłej sprawy wywołało oburzenie i gorycz wśród Polaków, tym bardziej, że zapewne Litwini przedrukowali te listy za „Gazetą Wyborczą” z odpowiednim komentarzem. Przypominam to, aby wykazać, że popełniono również niewybaczalny błąd pisząc o Polakach wileńskich bez porozumienia się z nimi, a idąc za manipulacjami Litwinów.
Ciekawy jestem, ile głosów wyborców stracił Roman Bartoszcze jako kandydat na prezydenta podpisując ten nieprzemyślany list, przecież „Gazeta Wyborcza” była wówczas bardzo popularna, a setki tysięcy (a nawet miliony) ludzi dobrze się orientują (poprzez rodziny, znajomych) o przyczynach niezadowolenia Polaków pod rządami administracji litewskiej.
Wiem, że redakcja „Gazety Wyborczej” otrzymała wówczas wiele protestów, telegramów i listów od czytelników nie zgadzających się z treścią listu liderów „Solidarności Rolników Indywidualnych”. Ja również wysłałem list z materiałami i propozycją, aby zapoznać się z faktami. Również do „Gazety Wyborczej” wysłał wówczas list znany historyk prof. Piotr Łossowski (mówił mi o tym) – jednak „G. W.” nie wydrukowała ani listu profesora, ani mojego.
Również w sposób niezrozumiały zachowali się w Wilnie Bronisław Geremek, który przewodniczył oficjalnej delegacji OKP (Obywatelski Klub Parlamentarny) i Adam Michnik. Obydwaj nie znaleźli czasu na rozmowę z przedstawicielami Polaków.
Przez 45 lat rząd PRL nigdy nie pomógł Polakom, nie bronił ich praw, a teraz przypadkowi nasi przedstawiciele popełniają fatalne, niezrozumiałe błędy.
To bardzo przykre, tym bardziej, że szowiniści litewscy nie próżnowali i nie próżnują, czego dowodem niech będzie kilka przykładów. Nie tak dawno w telewizji red. Szeremietiew po powrocie z Wilna zademonstrował ulotkę, czy też plakat przedstawiający w wielkim powiększeniu wesz, na grzbiecie której widniał biały orzeł w koronie z podpisem „Europejska wesz” – czy też „Polska wesz w Europie”.
Uważam, że światli Litwini za tak ohydny wyczyn – cała Polska to widziała – powinni nas przeprosić, jeśli nie chcą obrazić naszego narodu, a żyć z nami w przyjaźni. Następny przykład.
Po powrocie z wycieczki (Towarzystwo Przyjaźni z Litwą!) z Wilna red. Marek Sarniwolski opisał rzeźbę, jaką mu pokazano, przedstawiającą Unię Polsko-Litewską.
Polska przedstawiona była jako stara naga prostytutka z widocznym orłem polskim w kroczu obejmująca pięknego młodzieńca Litwina. Można Litwinom pogratulować chamstwa. Czy tak trudno zrozumieć, że nienawiść może zrodzić też tylko nienawiść?
A ostatnie przykłady, to zniszczenie płyt nagrobkowych ku czci żołnierzy AK poległych pod Krawczunami w bitwie z hitlerowcami, a nawet niezrozumiały fakt odmawiania Polakom polskich nabożeństw w Katedrze czy też w kościele św. Kazimierza niedawno przywróconym wiernym. Jest przecież na świecie wiele przykładów, że jedna świątynia wykorzystywana jest nawet dla kilku wyznań, a Polacy są przecież takimi katolikami jak i Litwini. Pogratulowanie księżom litewskim ich chrześcijańskiej dobroci!
Warto przypomnieć słuszną uwagę P. Wiesławy Olbrych (w artykule pt. „Dokądzmierzają Litwini?” w „Tygodniku Kulturalnym” z dn. 29.10.89 r.). Pani Olbrych m.in. pisze „...litewska inteligencja zgotowała swojemu narodowi los nie do pozazdroszczenia, skazała go na psychologiczną izolację wśród sąsiadów, z którymi, być może, nie będzie umiał się porozumieć po szowinistycznym „praniu mózgów” jakiemu jest poddany”.
Należałoby życzyć sobie, aby wspólna komisja historyków polskich i litewskich, opierając się na faktach, wyjaśniła nareszcie tragiczny okres lat 1939-41 i następne, szczególnie działalność naszej Armii Krajowej, litewskiej „Saugumy” i gen. Plechavičiusa. My wiemy, że AK walczyła z okupantem hitlerowskim i broniła ludność polską również przed litewskimi nacjonalistami. My wiemy, że Litwini zbrojnie współdziałali z hitlerowcami, że m.in. aresztowali i wymordowali około 18 Polaków profesorów Uniwersytetu Wileńskiego.
Starsze pokolenie Litwinów, dziennikarze, nie czekając na oficjalne opracowanie, powinni mieć odwagę przyznać się i opowiedzieć prawdę młodemu pokoleniuLitwinów. Druga sprawa, to Litwini mogliby wreszcie powszechnie uświadomić sobie, że tylko dzięki zwycięstwu Polski w 1920 r. mogli się cieszyć własnym, wolnym państwem do 1939 r., tak zresztą jak i my Polacy.
W przeciwnym przypadku to już na początku lat 1930 moglibyśmy spotkać się na Syberii.
I jeszcze jeden oczywisty fakt: każdy dowódca polski miał obowiązek włączyć w granicę państwa polskiego Wileńszczyznę i Wilno, gdzie Litwinów było zaledwie ok. 1 proc. Pisał o tym również prof. P. Łossowski.
Równie niezrozumiałe jest niezgodne z faktami kwestionowanie decydującego udziału wojsk polskich w bitwie pod Grunwaldem w 1410 r. Gdyby nie inicjatywy Polski przeprowadzenia rozstrzygającej wojny z Zakonem Krzyżackim i zwycięstwo nad nim – po narodzie litewskim pozostałyby tylko groby i kurhany, tak jak po Prusach, wytępionych przez tenże zakon. Ci Litwini, którzy nie chcą zrozumieć tych oczywistych prawd historycznych, a co obecnie są zwolennikami dyskryminowania Polaków na Wileńszczyźnie, wywołują u nas powszechną niechęć do narodu litewskiego, mimo różnych naszych akcji pomocy humanitarnej.
Życzymy Litwie powodzenia w uzyskaniu niepodległości, chcemy żyć w przyjaźni, ale nie możemy się zgodzić, aby narzucano nam fałszywą interpretację historii, bardzo nas krzywdzącą i aby młodzi Litwini byli wychowywani w kłamstwie i nienawiści do nas.
Trudno się dziwić, że Polacy w okręgu solecznickim głosowali przeciw interesom Litwy, jest to rezultat bolesnych doświadczeń ze strony administracji litewskiej, która nie chce stworzyć normalnych warunków ludziom, mieszkającym tu od wielu pokoleń. (...)
Władysław Miller
Warszawa”

* * *

„Alfa” (Nowy Jork, USA), czerwiec 1991:
Niemiecki „Der Spiegel” odpowiada na pytanie, kto rządzi w republikach, które powstały po rozpadzie Związku Sowieckiego? Oto, jak wygląda nowe wcielenie nomenklatury:

Drugie wcielenie nomenklatury
Całe swoje życie Alewtina Fiedułowa, laborantka z zawodu, poświęciła partii. Gdy miała 17 lat, zajmowała się dziecięcą organizacją partyjną – pionierami, gdy miała 23 lata, wstąpiła do partii i robiła karierę w młodzieżowej organizacji, Komsomole, uwieńczeniem była etatowa funkcja sekretarza KC Komsomolu. Od tego czasu stała się poważnym członkiem klasy panującej, za cenę całkowitego oddania.
W wieku 44 lat Alewtina Fiedułowa objęła kierownictwo Komitetu Pokojowego, co dawało jej szansę podróży za granicę. W czasach Gorbaczowa zostaławiceprzewodniczącą Komitetu Kobiet i członkiem KC KPZR. A potem wszystko się skończyło – w wieku 51 lat straciła pracę i wszystkie swoje przywileje.
Alewtina Fiedułowa pomogła założyć niezależny Związek Kobiet Rosyjskich. Na przewodniczącą została wybrana Galina Gorkina, z dawnego Komitetu Kobiet i zrezygnowała po prostu z tego stanowiska na rzecz Fiedułowej. Otrzymała ona entuzjastyczne poparcie ze strony pierwszej kosmonautki, Walentyny Tiereszkowej, kiedyś wieloletniej przewodniczącej radzieckich towarzystw przyjaźni, która obecnie – wciąż jeszcze będąc podróżującą działaczką – zbiera datki dla swego rodzinnego Jarosławia w mieście partnerskim Kassel.
W Rosji władzę sprawuje Borys Jelcyn, który od 1987 roku był członkiem-kandydatem Biura Politycznego KPZR. Parlament Rosji – wciąż jeszcze nie wyłoniony w wolnych wyborach – ostatnio odrzucił formalne uznanie upadku Związku Sowieckiego. Deputowani chcą nadal żyć w państwie będącym już organizacyjno-prawnym trupem, licząc w głębi serca na jego zmartwychwstanie.
Wszędzie we Wspólnocie Niepodległych Państw ostatnie słowo należy do drugiego garnituru dawnej biurokracji partyjnej. Tylko w dalekim Kirgistanie władzę sprawuje profesor politechniki, Askar Akajew (który, jak mówi, zawsze czuł się „socjaldemokratą”, również jako członek partii), a na Białorusi panuje były członek KPZR Stanisław Szuszkiewicz, pełniąc funkcję przewodniczącego Rady Najwyższej, której 289 na 328 deputowanych było niegdyś komunistami. Codziennie rano były szef białoruskiej partii Sokołow każe sobie przedstawić raport, czy towarzysze występujący poprzedniego dnia na forum parlamentu nie zachwiali się w „realizowaniu linii partyjnej”.
W krajach dawnego Związku Sowieckiego prym wiedzie ekipa starych towarzyszy pod nowymi emblematami. Niekiedy udało im się nawet przeskoczyć całą epokę pierestrojki Gorbaczowa, jak na przykład w Tadżykistanie.
Tam w 1991 roku wybory prezydenckie wygrał człowiek, który już w 1985 roku, a więc jeszcze w sowieckiej epoce kamiennej, został wysłany na emeryturę z powodu korupcji – sześćdziesięciojednoletni Rachmon Nabijew, który w swej republice znowu założył nawet partię komunistyczną pod dawną nazwą. Gdy opozycja – demokraci i muzułmanie – otoczyła jego siedzibę w Duszanbe, rozkazał strzelać. Było 108 ofiar śmiertelnych. Dopiero gdy w połowie maja zmieniła front jego straż przyboczna, stary komunista przyjął do swego rządu opozycjonistów.
W Turkmenii nowym prezydentem jest również dawny wysoki funkcjonariusz partyjny, pięćdziesięciojednoletni Saparmurad Nijazow. Jego Partia Demokratyczna jest jedyną partią w kraju. Metody też pozostały te same. Kiedy niedawno amerykański sekretarz stanu, James Baker, miał odwiedzić tę graniczącą z Iranem republikę, przeciwników rządu osadzono w areszcie domowym.
Prezydent Mołdawii, Mircea Sniegur, był przedtem sekretarzem KC. W Uzbekistanie władzę sprawuje były szef partii, Islam Karimow, łącząc funkcje prezydenta i premiera.
W okręgu Nachiczewan panuje jednak nadal osławiony Gajdar Alijew, niegdyś szef KGB w Azerbejdżanie i członek Biura Politycznego w Moskwie. W Gruzji za pomocą bomb wyrzucono z pałacu prezydenckiego byłego dysydenta Gamsahurdię. Jego miejsce zajął dawny szef partii tej republiki, zamieniony w socjalistę-reformatora, Eduard Szewardnadze. Od tego czasu aresztowano 16 deputowanych i dziesiątki demonstrantów.
Wszędzie jak okiem sięgnąć towarzysze zajmują stanowiska w administracji lokalnej i władzach średniego szczebla. „Musimy przezwyciężyć również ostatnią spuściznę władzy totalitarnej – oświadczył nowy nadburmistrz Moskwy, Jurij Luszkow – wszechpotężne rady wszystkich szczebli”. A Paweł Waszdżanow, do niedawna rzecznik Jelcyna, stwierdził: „Przestępcza partia odeszła w przeszłość, ale stworzone przez nią przestępcze państwo pozostało”.
Czterech generałów policji, byli wiceministrowie spraw wewnętrznych ZSRR, działają dziś jako wiceministrowie Rosji. W wojsku doradcami ds. personalnych są nadal politrucy. Ostatni premier radziecki, specjalista od spraw zbrojeń, Iwan Silajew, reprezentuje Rosję w EWG. Pełnomocnik Moskwy w Afganistanie w latach 1979-1986, ambasador Tabiejew, zarządza rosyjskim majątkiem związkowym.
Na wicepremierów Rosji awansowali teraz dyrektor zakładów zbrojeniowych i nowy minister ds. paliw i energii, który jeszcze przed epoką Gorbaczowa był ministrem przemysłu gazowniczego. Powołanie radykalnego zwolennika gospodarki rynkowej, Jegora Gajdara, na urzędującego premiera Rosji bezpośrednio przedwizytą Jelcyna w USA „Niezawissimaja Gazieta” oceniła jedynie jako „demonstrację na użytek zachodnich widzów”.
Dawni działacze komunistyczni robią swoje. W redakcjach siedzą cenzorzy, nawet jeśli redaktorzy ich ignorują. Wydział zagraniczny KGB prowadzi teraz działalność jako „służba wywiadowcza”. Wydziały krajowe ograniczyły tylko swoją szpiclowską działalność i nazywają się teraz „służba bezpieczeństwa”.
Hasła demokratyczne towarzyszą wszystkim przedsięwzięciom mającym na celu zdobycie dalszych subwencji z Zachodu. (...)”
Oprac. J. K.”

* * *

„Lwiożercze pchły
Wszystkie moje wypowiedzi biorące w obronę rodaków, akcentujące konieczność uwzględnienia w planach „pierestrojki” także interesów polskich, wprawiły w zakłopotanie i rozdrażniły członków sztabu decydującego o przebiegu tegoprocesu, który chyba naprawdę miał w ich intencji być procesem demokratyzacji i normalnienia wykoślawionych przez doktrynę i praktykę komunistyczną społeczeństw. Nie będziemy w tym miejscu zadawać retorycznego pytania, czy możliwa jest prawdziwa demokracja z góry wykluczająca ze swych dobrodziejstw te czy inne grupy etniczne... Faktem jest, że moje liczne wystąpienia na temat „kwestii polskiej” mieszały szyki i mąciły kreowany przez prasę światową na rozkaz jej właścicieli i mocodawców lśniący obraz gorbaczowowskiej odwilży jako prawie że wcielenia wolnościowych tendencji współczesności. Ponieważ wykonawcą tych planów był KGB i jego konfidenci, można przypuszczać, że nieraz problem „polskiego nacjonalisty Ciechanowicza” stawał w odnośnych gremiach tej instytucji na porządku dziennym. Coś musieli z tym zrobić. Stare metody, polegające na fizycznym sprzątnięciu w ten czy inny sposób niewygodnej figury, zbyt jaskrawo kolidowałyby z nową linią kierownictwa, a przy tym w sytuacji, gdy uchwyt na gardle społeczeństw został rozluźniony, wysokie stało się prawdopodobieństwo, że cała sprawa w razie czego mogłaby wyjść na jaw. Byłem już zbyt znany w Polsce i to jednoznacznie – jako patriota i obrońca praw człowieka. Śliska sprawa. Ale przecież tego, kogo nie można na razie zabić, można przecież jednak „unieszkodliwić” w jakiś inny sposób, jako osobę publiczną. Np. odizolować przez zniesławienie i dyskredytację. A przecież w danym przypadku o to właśnie chodziło. Na szczęście i w tego rodzaju akcjach KGB miało doświadczenie bardziej niż bogate, a posiadając w Polsce parędziesiąt tysięcy konfidentów, w tym tysiące w prasie, nie było trudno zamiar wprowadzić w życie.
Zaczęto jednak od ludzi naprawdę „pewnych”, a mianowicie od kadrowych konfidentów kierujących Sajudisem i od takichże kapusiów polskich od dawna kręcących się w „wyższych” sferach naszej społeczności wileńskiej.
Zaczęto od tego, że tym czy innym działaczom Sajudisu „organizowano” zaproszenia do Polski od rozmaitych tamtejszych organizacji. Konfidenci KGB litewskiej narodowości, opanowani przez zoologiczną nienawiść nie tylko do Ciechanowicza, ale i w ogóle do wszystkich Polaków, okazali się jednak zbyt grubiańscy jak na polski gust. Oczerniając Ciechanowicza jako „agenta Gorbaczowa” czy „człowieka Moskwy” nie mogli jednak zatrzymać się w pół kroku, i niezmiennie dodawali w swych oszczerczych wystąpieniach (ustnych lub pisemnych) kilka zdań godzących także w godność narodu i państwa polskiego jako takich. W połączeniu z podawanymi zamiast sosu sloganami o wolności „naszej i waszej” czy nawet o „braterstwie” litewsko-polskim, te insynuacje robiły niesłychanie przykre wrażenie. Ci nieokrzesani niegodziwcy stanowczo nie nadawali się do roboty na terenie Polski. Tu trzeba było wykorzystać element bardziej elastyczny i inteligentny.
Ruszyli więc do Warszawy i Krakowa „polscy działacze” z Wilna, o których w samym Wilnie wiedziano, że są zasłużeni raczej dla innej niż polska sprawy. Ale któż o tym wiedział w Kraju? Tym bardziej, że i tam podłączano do akcji ludzi „zaufanych” i doświadczonych. Macki KGB „myły” siebie nawzajem.
Siłą rzeczy w prasie polskiej, nawet lewicowej, nie mogłem być okrzykiwany za polskiego faszystę czy bandytę AK. Realia polityczno-psychologiczne były tu inne. Stałem się więc „promoskiewskim”, „czerwonym”, „sowieckim”, „komunistycznym”, „ateistycznym”... Ciekawe, że prym w tej nagonce prowadzonej na rozkaz KGB wiodły niedawne „opozycyjne” organa prasowe: „Gazeta Wyborcza”, „Tygodnik Powszechny”, niektóre pisma formalnie solidarnościowe, ale też wtórujące im unisono reżimowo-komunistyczne, jak również tworzone przez centralę „niezależne” efemerydy... Przy tym różnym środowiskom w Polsce serwowano dania w odpowiednim guście: redakcje narodowo-katolickie otrzymywały wiadomości o tym, że Ciechanowicz to „piłsudczyk”, „komunista i ateista”; pisma socjal-demokratyczne, że „komunista-nacjonalista” i „klerykał”; na dworze Michnika sugerowano, że jest on „narodowcem” i „antysemitą” itd. To się nazywa: mieć „zróżnicowane podejście w zależności od charakteru odbiorcy”...
Szczególną podłością wyróżniały się publikacje Zbigniewa Balcewicza, wykonawcy najbrudniejszej roboty antypolskiej w Wilnie, znanego jako „koordynator służb specjalnych” w rejonie nowowileńskim w okresie ZSRR (porównaj „Nasza Gazeta” nr 27 z czerwca 2000 roku), osobnik do cna zdemoralizowany, bigamista, który się dorobił majątku na reeksporcie przez Litwę pornografii z Polski do Rosji.
O ile intelektualnie był zerem, o tyle w praktyce wykazywał zwierzęcy spryt i bezczelność, gdyż po prostu uważał, iż wszystko jest dopuszczalne. Jego okrągła, zmarszczona twarz otoczona wachlarzem ciemnych brudnych włosów idealnie harmonizowała z głupimi artykułami, notorycznie publikowanymi na łamach „Czerwonego Sztandaru”, przemianowanego na „Kurier Wileński”, oraz w „Gazecie Wyborczej” i „Tygodniku Powszechnym”.
W roku 1991 KGB uruchomiło także swe „zaufane osoby” w Polsce. Zgrzybiali staruszkowie i półmartwe staruszki ledwie zdolne do poruszania się, jak też głuptaski po dopiero co ukończonych uczelniach socjalistycznych, raptem zaczęli zwiedzać „swe rodzinne strony” na Wileńszczyźnie i „spotykać z rodakami” w szkołach, siedzibach ZPL itd. Ich jedyną sugestią było: „polskiej kwestii” nie ma, jedyne zadanie dla Polaków w ZSRR to wspomaganie „niepodległościowych dążeń” innych. I na zakończenie zawsze następowała sugestia: w żadnym wypadku nie popierajcie Ciechanowicza, bo jego postulaty są absolutnie nierealistyczne, nikt „nie zrozumie” i nie poprze reprezentowanego przezeń „ekstremizmu” politycznego. To byłanaprawdę szeroko zakrojona i dobrze przeprowadzona akcja, autentyczne strzelenie z grubej rury służb specjalnych...

* * *

„Ojczyzna” (Wilno), 12-18 czerwca 1991:

Bez retuszu
W odpowiedzi „chórowi przechrztów”

„Po trzykroć pluńmy na zgubę im –
po trzykroć przekleństwo im”
(Chór przechrztów z „Nie-Boskiej komedii”
Zygmunta Krasińskiego)

Zamiast wstępu
W porządku alfabetycznym to wygląda następująco: Agent Moskwy, agent niemieckiego wywiadu, antykomunista, antysemita, antysowietczyk, ateista, bandyta AK, Białorusin, czerwony, człowiek mocnego centrum, ekstremista, faszysta, karierowicz, klerykał, komunista, nacjonalista polski, neoimperialista, prowokator, reakcjonista, separatysta, wróg Litwy nr 1, Żyd. – Jest to wcale nie wyczerpująca lista epitetów, którymi „bracia” Litwini (zarówno komuniści, jak i antykomuniści), jak również poszczególni obecni „liderzy” ZPL z Wilna i inne mendy, obdarzali w ciągu ubiegłych 2-3 lat autora tych słów na łamach takich, dla przykładu, pism, jak: „Gazeta Wyborcza”, „Gimtasis Krasztas”, „Galwe”, „Głos”, „Echo Litwy”, „Kurier Wileński”, „Literatura ir Menas”, „Lietuvos Aidas”, „Magazyn Wileński”, „Dziennik Polski” (Londyn). „Nowy Dziennik” (Nowy York), „Respublika”, „Sajudżio Żinios”, „Szalczia”, „Tiesa”, „Tygodnik Powszechny”, „Znad Wilii”, „Życie Warszawy” i cały szereg innych, nie mówiąc o radiu i telewizji – sajudisowskich w Litwie, michnikowskich – w Polsce...
Mimo to dość długo wahałem się: czy odpowiedzieć wreszcie moim krytykom, czy kierować się raczej zasadą „pies szczeka, karawana idzie dalej”. Tym bardziej, że niektórzy autorzy, próbujący mi uwłaczać, ukrywali swe imiona pod pseudonimami, inni znów nie nazywali w swych elaboratach mego nazwiska wprost, czyli, że tak powiem, nie kąsali, lecz podkąsywali... Ponieważ jednak potok pomyj, szczególnie płynących z „krynicy” (a raczej bagienka) rodzimej, nie opada, postanowiłem chociażby raz na to wszystko odreagować, tym bardziej, że przez dwa lata nie miałem – aż do ukazania się tygodnika „Ojczyzna” – dostępu do żadnegoz pism na Litwie ani w Polsce, by się bronić. Znamy przecież ten ich „pluralizm” od półwiecza...
Trudno mi się domyśleć powodów tak zawziętej wrogości. Faktem jednak są liczone już dziś na setki próby „rozreklamowania” mnie na sposób opisany przez biskupa Ignacego Krasickiego w wierszu „Hipokryt”:
„Mniej szkodzi impet jawny niźli złość ukryta,
Ukąsił idącego brytan hipokryta.
Rzekł nabożniś: „Psa obić nie bardzo się godzi,
Zemścijmy się inaczej, lepiej to zaszkodzi”.
Jakoż widząc, że ludzie za nim nadchodzili,
Krzyknął na psa, że wściekły, w punkcie go zabili”.
(Mam pewnego „przyjaciela” Litwina, który w Moskwie przedstawia mnie jako „agenta Warszawy”, a w Warszawie – jako „agenta Moskwy”!...)
Ktoś robi mi tę „reklamę” „odważnie” i wprost, jakby w jakimś akcie rozpaczy, inni (mistrzowie „propagandy szeptanej”) cudzymi piórami, manipulując niekompetentnymi dziennikarzami przy dworze trzęsącego Polską pana Michnika. Nieświadoma publiczność czytająca dodaje do tych zmyśleń własne „kwiatki” i oto urosłem w postać mroczną i demoniczną, w potwora, który – jak mówiła na jednym z sajudisowskich zbiegowisk pewna staruszka Litwinka – „wywoził ją na Sybir, bił i gasił papierosa o jej czoło” hen jeszcze w roku 1951. – Kiedy to miałem dokładnie cztery lata od urodzenia. „Ale jaki już wówczas byłeś dzielny!” – powiedział mi w związku z tą wypowiedzią pewien przyjaciel z poczuciem czarnego humoru... Miał zapewne na myśli fakt, że tak wcześnie zacząłem palić...
No więc odpowiadam wszystkim moim adwersarzom naraz, bo gdybym miał ripostować każdemu z osobna, na nic innego w życiu nie starczyłoby mi czasu, a przecież ma człowiek zazwyczaj i coś innego do roboty, niż wymianę miłych zdań z bliźnimi...
Nie chodzimi, oczywiście, o bronienie się, usprawiedliwianie ze swych poglądów czy w ogóle o jakieś aspekty osobiste, lecz o ogólną atmosferę, w której upływa nasze życie. A atmosfera ta nacechowana jest drapieżną bezwzględnością, karłowatym schamieniem, zatęchłym samolubstwem, prywatą, pogardą dla dobrego tonu, krótko mówiąc, tym, że – jak ubolewał jeszcze C. K. Norwid – nie umiemy się różnić „mocno a pięknie”. Jest to więc tekst o brzydocie i małości „wielkich ludzi”... Ważne, byśmy wszyscy nieco podrośli i – skoro się już bijemy – sięgali swemu przeciwnikowi nie tylko „poniżej pasa”, i żebyśmy się samopotwierdzali nie przez wzajemne poniżanie się, lecz przez rzetelną pracę i rzetelne argumenty... I byli nieco mniej podli, niż epoka, z której się powoli wydostajemy...

* * *

Żebrak”, który się nie rumieni
Zacząć jednak wypada od sprawy szerszej, a mianowicie od nagonki na tygodnik „Ojczyzna”, którego pracownikiem jestem od paru miesięcy.
Ukazujący się w Krakowie „Dziennik Polski” w jednym z marcowych numerów, który dotarł obecnie do naszej redakcji, zamieścił anonimową notatkę podpisanąprzez „g” pt. „Apel o pomoc dla „Kuriera Wileńskiego”. Walka o słowo polskie”. W tej fantazyjnej publikacji czytamy:
„W styczniu na Litwie zapadały ważne dla mieszkających tam Polaków decyzje. Mniejszość polska doczekała się m.in. prawa do używania własnego języka w jednostkach administracyjnych zamieszkiwanych w większości przez Polaków, prawa do zachowania polskiej pisowni imion i nazwisk.
Nadal jednak trwa walka o słowo polskie. Zasłużony w propagowaniu tego słowa „Kurier Wileński” wyrzucony z własnej redakcji i drukarni pozostaje niemal w podziemiu, okrojony, powstaje w spartańskich warunkach. Po wypędzeniu redakcji „Kuriera” z Domu Prasy na jego urządzeniach redakcyjnych i poligraficznych utworzono pismo pt. „Ojczyzna”, wydawane w języku polskim, ale próżno by szukać w składzie zespołu Polaków. Są tam natomiast ludzie znający – jak wynika z łamów – słabo język polski.
Choć nikt oficjalnie nie przyzna się do tego, pismo „Ojczyzna” jest nastawione bardziej promoskiewsko niż prolitewsko.
Emisariusze „Kuriera Wileńskiego”, który ostatnio spełniał niebagatelną rolę w zbliżaniu narodowości polskiej i litewskiej przebywają w Polsce, żeby apelować do wszystkich rodaków o pomoc. Przyda im się każda złotówka na zakup papieru, każda, niekoniecznie najnowocześniejsza, maszyna do pisania, teleks czy telefon. Oto konta bankowe, na które można wpłacać datki przeznaczone dla „Kuriera Wileńskiego”...”
Pomińmy milczeniem „przebiednianie” się redaktora „K.W.” i jego emisariuszy, podróżujących (widocznie, autostopem!) nie tylko po RP, ale i po całym ZSRR w celu zohydzania „Ojczyzny”, oraz ich rzekome zasługi w rzekomym zbliżaniu ludności litewskiej i polskiej. Bo jak ktoś wiąże ofierze ręce, by nie mogła bronić się przed katem, nie wiem, czy można tu mówić o postawie konstruktywnej. A już do zupełnych bzdur zaliczyć trzeba twierdzenia o domniemanej poprawie losów Polaków Wileńszczyzny w roku 1991, chyba że do oznak takiej „poprawy” zaliczy się zbrodnie popełniane przez sajudisowską policję litewską... Wszystko zaś, co „Dziennik Polski” (czy naprawdę polski?) powiedział o nas, da się określić jako pospolite plotkarstwo, bo tylko plotkara mówi źle o innych ludziach, bazując na źródłach niepewnych, a nie na własnych obserwacjach...
Z podobnie bezwstydnymi insynuacjami wystąpił red. „K.W.” także na łamach „Życia Warszawy”, które to pismo, należące do kapitału żydoniemieckiego, – jeśli przypomnieć wypowiedzi w nim Czesława Okińczyca – staje się prawdziwą tubą antypolskich sił, zwalczających narodowo-wyzwoleńczy ruch Polaków Wileńszczyzny. Również na tych łamach błagał Z. Balcewicz o pomoc dla rzekomo uciskanego „Kuriera Wileńskiego”. I pomoc nadeszła, pomoc od ludzi, którzy z całą pewnością są wielokrotnie biedniejsi od tego, kto prosi. Bo jednak ten „żebrak” jest posiadaczem okazałych nieruchomości nabytych jeszcze w okresie urzędowania na super miękkich stołkach partyjnych; pan ten jednak ani grosza nie położył na rzekomo prześladowany „Kurier Wileński”. No bo i z jakiej racji miałby składać ofiary na oficjalny, niech nawet polskojęzyczny, organ Rady Najwyższej Republiki Litewskiej i Rządu Litewskiego, rządu, dodajmy, jak wszystkie litewskie rządy, wojująco antypolskiego? Jak może ktoś „zniszczyć” dziś, w warunkach totalnej dyktatury Sajudisu, jego oficjalny organ „Kurier Wileński” i organ zamaskowany – „Znad Wilii”? Toż to szczyt perfidii – zwracać się do Polaków o moralne i materialne poparcie dla dwóch litewskich pism polskojęzycznych serwujących antypolskie (a w każdym razie służalcze w stosunku do szowinistów litewskich) materiały w polskim sosie, a dla okrasy zamieszczających także pewien procent tekstów względnie przyzwoitych! Doprawdy, naiwność tych, którzy tę pomoc wyświadczają, dorównuje cynizmowi tych, którzy o nią proszą! (Warto przypomnieć, że w 1988/89 r., kiedy to przez wiele miesięcy wakowało miejsce redaktora naczelnego „Czerwonego Sztandaru”, ówczesne, już prosajudisowskie, władze Litwy nie mianowały na ten urząd Polki Krystyny Adamowicz, jak tego wszyscy oczekiwali, lecz „internacjonalistę” i aparatczyka partyjno-sowieckiego Z. Balcewicza, który publicznie m.in. przyobiecał V. Landsbergisowi i V. Czepaitisowi, że jak on zostanie redaktorem „Cz. Sz.”, żaden artykuł J. Ciechanowicza na łamach tego pisma się nie ukaże. I słowo stało się ciałem – mimo licznych protestów czytelników. Czy to nie przykład zakazu drukowania w wykonaniu typowo neobolszewickim, ale popełnianego w majestacie demagogii antykomunistycznej? Jeśli chodzi o mnie, to ongiś komunistyczni cenzorzy cięli i zniekształcali moje artykuły nie do poznania, lecz jednak w większości je publikowali, obecni zaś przebierańcy od trzech lat faktycznie przecięli mi w ogóle jakikolwiek dostęp do prasy, rozpętując jednocześnie przeciwko mnie bezprecedensową kampanię dyskredytacji i oszczerstw. Podczas, gdy naziści z Sajudisu i ich płatni polscy sługusi wylewali na mnie w Litwie i w Polsce kubły pomyj, jedynym pismem, na którego łamach mogłem powiedzieć parę słów w swojej obronie, był biuletyn o małym nakładzie zrzeszenia „Vienybe-Jedinstwo-Jedność”, ukazujący się w języku rosyjskim. Czy to nie paradoks?
Szczególnie gorszący jest fakt, że w wielu pismach, w radiu i telewizji RP – pod wpływem kłamstw i manipulacji zmierzających do zniesławienia naszego pisma, rozsiewanych poprzez niedawnego (jeszcze sprzed pół roku) członka Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Litwy „towarzysza” Zbigniewa Balcewicza i kilku innych naszych „ambitnych działaczy” – pojawiły się wyssane z palca pomówienia, iż gazeta jest pisana językiem „kuriozalnym” (nigdy nie uważaliśmy języka polskiego za „kuriozalny”, a jeśli chodzi o uchybienia językowe, to z pewnością nie odbierzemy palmy pierwszeństwa pod tym względem kolegom z „Kuriera Wileńskiego”), czy, że „w redakcji nie ma ani jednego Polaka” (co też jest kłamstwem, gdyż są wśród nas ludzie różnych narodowości i rozmaitych przekonań; nie rozumiemy wszelako, co ma piernik do wiatraka – skład narodowościowy zespołu redakcji, a merytoryczny poziom pisma; przecież Balcewicz nie liczy, ilu jest Polaków i Żydów w „Gazecie Wyborczej”, „Tygodniku Powszechnym” czy nawet w jego „Kurierze”... A może liczy, jako „Polak z mianowania?”).
W numerze „Kuriera Wileńskiego” z 19 kwietnia w notatce „O darach z serca płynących”, zamieszczonej na pierwszej stronie, na najbardziej widocznym miejscu, czytamy:
„5 marca br. dziennik „Życie Warszawy” zamieścił wywiad z redaktorem naczelnym „Kuriera Wileńskiego” Zbigniewem Balcewiczem.
W wywiadzie tym zaapelował on między innymi, do społeczeństwa polskiego „o wsparcie finansowe dla redakcji naszej gazety, która po rozgromieniu przez desantowców gmachu Domu Prasy (11 stycznia 1991 r.) znalazła się w nadzwyczaj trudnych warunkach. Samozwańczym „spadkobiercą” naszego majątku stała się gadzinówka „Ojczyzna” – organ KC KPL, jakoby „kontynuatorka” byłego „Czerwonego Sztandaru”. Byliśmy zdumieni reakcją naszych Rodaków. Zdumieni i wzruszeni. Mimo błędnie podanego w wywiadzie numeru konta (później go sprostowano), według stanu na 16 kwietnia w darze dla „Kuriera Wileńskiego” wpłynęło 3,5 mln złotych (...) Nasze słowa podziękowania kierujemy również pod adresem redakcji „Życia Warszawy”, jej redaktora Władysława Tybury (jeszcze jeden nowo upieczony „ekspert” od spraw kresowych! – J. C.), dzięki którym ta szlachetna akcja ruszyła.
Pomoc Rodaków w tych trudnych czasach upewnia nas w przeświadczeniu, że przetrwamy, napawa otuchą, uskrzydla do dalszej pracy dla dobra tych wszystkich maluczkich, zapomnianych, rozsianych po miedzach Wileńszczyzny, gdzie „gryka jak śnieg biała, gdzie panieńskim rumieńcem dzięcielina pała”.
Szkoda, że autor tego uskrzydlonego tekstu nie pała „panieńskim” rumieńcem jak owa „dzięcielina”. A rumienić się jest z czego, przynajmniej czytelnikom „Kuriera”, obserwującym, jak poszczególni jego kierownicy jadą na żebry do Polski, by wyłudzać od szlachetnych i naiwnych rodaków z Korony ostatniego grosza dla rzekomo „biednych” wieloletnich funkcjonariuszy KC Kompartii Litwy, którzy pośpiesznie, jak na kameleonów przystało, przyjęli barwy służebników Sajudisu, sprawującego dziś na Litwie władzę faktycznie dyktatorską, na modłę iście stalinowską. Oczywiście, ta błagalna poza popłaca, jeden z „naszych” po kilku miesiącach pobytu w Warszawie na placówce pomocy Sajudisowi (dla okrasy mówiono: „Litwie”) w charakterze ni to „uchodźcy”, ni to „Polaka z Wilna”, ni tooficjalnego wysłannika V. Landsbergisa – wrócił do Wilna i kupił sobie natychmiast dwie wille wartości kilkuset tysięcy rubli. Prawdziwy patriota! Dobry Polak! Nawet popłakać potrafi publicznie nad losem uciskanych Litwinów”, ale zawsze i dla siebie coś wyłudzi! Nikt dziś nie wątpi, że „los Litwy” się poprawił po zakupieniu przez tego „działacza” imponujących nieruchomości...
A co? Przecież powiedział pewien aforysta niemiecki: „Alle kümmern sich nur um sich, und nur ich kümmere mich um mich” – „Wszyscy dbają tylko o siebie, i tylko ja dbam o mnie”... O tempora, o mores!

* * *

Krokodyle łzy
Warto wreszcie zadać kłam mistyfikacjom rozpowszechnianym przez ludzi i prasę sajudisowską, w tym szefa „Kuriera WIleńskiego”.
1. Gmach Domu Prasy został wybudowany na początku lat 80, podobnie jak inne tego typu budynki we wszystkich stolicach republik związkowych, według identycznego projektu i z funduszy władz centralnych właśnie jako republikańskie wydawnictwo KC KPZR.
2. Do gmachu tego pozwolono nieodpłatnie się wsiedlić prócz pism partyjnych („Tiesa”, „Sowietskaja Litwa”, „Czerwony Sztandar”) także szeregowi pism komsomolskich, pionierskich i innych.
3. W latach 1989/90 nastąpiło przejście prawie wszystkich tych pism i drukarni z pozycji totalitaryzmu komunistycznego na pozycję totalitaryzmu litewsko-nazistowskiego: zaprzestano drukowania pism o ukierunkowaniu demokratycznym i socjalistycznym, które albo w ogóle upadły, albo z dzienników stały się tygodnikami, drukowanymi z ogromnym nakładem sił i poświęceniem w innych republikach związkowych.
4. W 1990 roku z Domu Prasy i Drukarni KC KPL sajudiści-kagebiści wyrzucili prawowitych gospodarzy, a wszystkie wejścia i przejścia obsadzili bojówkarzami, uniemożliwiając częstokroć zwykłym, ale „postronnym”, ludziom nawet wejście do tej czy innej redakcji, który to policyjny reżim robił szczególnie niemiłe wrażenie w porównaniu z okresem „dyktatury czerwonej”, kiedy to wstęp do Domu Prasy był absolutnie swobodny i nieograniczony.
5. Wreszcie, gdy nie pomogły liczne prośby i żądania zarówno prawowitych gospodarzy tych obiektów, jak i tysięcy robotników Wilna, a szowinistyczna propaganda nabrała charakteru wręcz patologicznego, użyto w celu przywrócenia prawa w stosunku do nazistów z Sajudisu ichże ulubionej metody – przemocy, i w styczniu 1991 roku prasowe obiekty zostały zwrócone prawowitemu właścicielowi.
6. Z powyższą styczniową akcją zespół „Ojczyzny” nie miał i nie mógł mieć nic wspólnego, gdyż ani pismo, ani nasz kolektyw wtedy jeszcze nie istniał, pierwszy mały numer naszej gazety w mikroskopijnym nakładzie odbiliśmy dopiero w lutym 1991 r. Cały Dom Prasy i jego wyposażenie stanowiły i stanowią własność KC KPZR.
Zaprzestańcie wreszcie „towarzysze”, rozbijackiej roboty, nie wnoście do polskiej społeczności sztucznych podziałów i nienawiści! Nie hańbcie imienia polskiego, nawet jeśli Waszemu szefowi za to płaci rząd Republiki Litewskiej i naiwni rodacy zza granicy! Nie ma nic droższego, niż czyste sumienie i dobre imię... Jest nas zbyt mało, byśmy mogli sobie pozwolić na wzajemne się zwalczanie.
Nie bójcie się też nas, nie jesteśmy przecież dla siebie nawzajem żadną konkurencją: wy jesteście dziennikiem republikańskim, a my tygodnikiem ogólnozwiązkowym. Chleba wam ani masła nie zabierzemy. Trzeba w każdej sytuacji zachować choć nieco przyzwoitości, a to znaczy m.in., że nie wypada działać według zasady: „Trzymaj złodzieja!...”
Nikt z nas (i z Was) nie był i nie jest „bez grzechu”, co łatwo udowodnić sięgnąwszy po „Czerwony Sztandar” dosłownie sprzed paru lat, i poczytać Wasze (i nasze) peany pod adresem Partii oraz Władzy Radzieckiej, jak również anatemy Wasze (i nasze) potępiające nosicieli „wrogiej ideologii”. Pisaliśmy, co kazano. Wszyscy. Wy i my. I nie trzeba dziś nikogo okrzykiwać za „czerwonego” z tego tylko powodu, że nie jest tak skory do zmiany oblicza, jak wy, którzyście jeszcze całkiem niedawno potępiali tychże „czerwonych” za „antyradzieckość”, „antyrosyjskość”, brak „internacjonalizmu”, a nawet za „jezuityzm”... Wówczas, oczywiście, musieliście to mówić, system totalitarny miał to do siebie, że domagał się bezwzględnej lojalności i gorliwego głoszenia haseł urzędowej ideologii...
Niektórzy zresztą zarówno wstępowali, jak i występowali z partii z pobudek nic wspólnego z merkantylizmem czy strachem nie mających. Nie jest żadną hańbą, że przez jakiś okres byli członkami organizacji, która miała na swym sztandarze wypisane szczytne hasła: „Pokój, wolność, sprawiedliwość, równość, braterstwo”. Uważali te wartości za poważne i poważnie próbowali właśnie im – a nie sobie czy aparatczykom – służyć. Co też ściągało na nich ongiś niejedną burzę właśnie ze strony tych osobników, którzy dziś atakują ich jako „czerwonych”.
Wielu z nich – w przeciwieństwie do Was – występowało z partii jeszcze gdy była ona wszechpotężna i niszczyła w swym łonie każdy embrion dysydenctwa. Byli dość odważni, by przeciwstawiać się ówczesnemu dyktatowi partyjnemu, podobnie jak dziś są dość przyzwoici, by „nie bić leżącego”, nie „pluć na trupa”, nie urągać organizacji, do której ongiś należeli, a która z własnej inicjatywy zrzekła się monopolu władzy, rozpoczynając proces reform.
Mówi się, że z największych rozpustnic wyrastają niekiedy najpoczciwsze cnotki. A przecież ladacznica z zasadami, nadał jednak pozostaje tylko ladacznicą. Nawet wówczas, gdy nie ma już więcej sił do grzeszenia, cóż dopiero, gdy „zasady” mają dopiero być przykryciem nowej serii najbardziej wyuzdanych występków...
Nie można więc Wam nic innego poradzić, jak tylko powtórzyć znane słowa Jezusa, skierowane do jawnogrzesznicy: „Idź i więcej nie grzesz!...” (Jeśli tego nie uczynicie i nadal będziecie wieszać psy na „Ojczyźnie”, potwierdzicie smutną konstatację Andrzeja Struga, że – jako zbiorowość – mamy w duszy „zatajony chlew”, w którym „kwiczy zwyczajna świnia”, która, gdy się sama nasyci – co jest jedynym celem jej życia – zadziera ryj do góry i nie chce nikogo znać. To, że wystawiacie nas w fałszywym i złośliwym świetle wcale nie uczyni Was lepszymi niż jesteście. Podobnie jak nie staniecie się „awangardą” wysługując się prymitywom z Sajudisu, jak nie byliście nią wykazując serwilizm w stosunku do stalinowców z dawnej KPL).
Zarzucacie nam, że niektórzy z nas są zwolennikami idei socjalistycznej (idei – a nie feudalnych, złodziejskich przywilejów, z których przez dziesiątki lat korzystali aparatczycy typu Balcewicza). Może jednak warto pamiętać, że pierwszym „socjalistą” był Jezus Chrystus, którego za to i ukrzyżowano; jeśli zaś mówić poważnie, to idea socjalistyczna to nic innego jak idea sprawiedliwości społecznej i narodziła się ona naprawdę w łonie chrześcijaństwa (Thomas Morus, Tomazzo Campanella i in.); socjalistą był J. Piłsudski; dziś zaś socjaliści kierują (i to wcale nieźle) takimi np. krajami, jak Francja czy Szwecja, a komunista Gorbaczow nie tylko otrzymał Nagrodę Nobla, ale jest także szanowany przez cały świat, Papieża Jana Pawła II, prezydenta Busha, Mitteranda i innych nie wyłączając. Czy to wina tej idei,że bandyci i złodzieje (jakowych zresztą nie brak i w innych obozach ideowo-politycznych) zohydzili, sprofanowali tę ideę, sprzeniewierzyli się jej (...)
Nie ma więc nikogo, kto brał wówczas pióro do ręki, by był dziś „czysty”. Dyktatura deprawowała wszystkich. I niepotrzebnie Wy, wieloletni publicyści organu prasowego Komitetu Centralnego Kompartii Litwy, po tylu publicznych orgiach ideologicznych usiłujecie przyjąć pozę niewinnych, licząc zapewne na krótką pamięć ludzką. Stanowicie naprawdę żenujący widok... Przecież i tak nikt rozsądny nie uwierzy w cud masowego nawrócenia się wczorajszych partyjnych agitatorów i urzędników. W szkołach wileńskich pracują jeszcze nauczycielki, którym tow. Balcewicz udzielał nagan za to, że uczniowie z ich klas chodzili do kościoła. Wątpliwe, czy wizyta do Papieża aż tak go raptem zmieniła. To więc, co robicie, jest w bardzo złym guście i zmusza do podejrzenia, że i za tym Waszym kolejnym wcieleniem kryje się jakieś banalne wyrachowanie, judaszowski oportunizm czy pospolita nieszczerość. (...)
Tragedia polega na tym, że najgorsze dranie z epoki odchodzącej znów okazują się „w awangardzie”, znów wszystko paskudzą i psują... (Narzuca się w tym miejscu porównanie z akcją zohydzania polskiego ruchu narodowo-wyzwoleńczego w ZSRR poprzez imputowanie mu, iż jest rzekomo inspirowany przez Moskwę i skierowany jakoby przeciwko wolności Litwy. Hańbą jest – że przeciwko wolności Polaków występują za judaszowskie srebrniki ludzie również uchodzący za Polaków, a przecież zdradzający i zwalczający swój naród, przez pół wieku dławiony w nieludzki sposób przez stalinizm oraz szowinistów litewskich).
Pomieszanie pojęć doprowadziło do zniekształcenia samej istoty i natury tego zjawiska, jakim jest przemalowywanie się kombinatorów ze starego aparatu na „nowych ludzi”. Nie jest to – wbrew ich sugestiom – odrodzenie moralne czy narodowe, lecz ich kolejny akt zdrady, karierowiczostwa i nikczemności, przy tym szalenie niebezpieczny dla rzeczywiście zachodzących procesów odnowy i przewietrzania życia społecznego. Postępowanie tych neobolszewickich renegatów świadczy o tym, że nie pozbyli się swej istoty, lecz tylko zmienili „wygląd zewnętrzny”. Jeśli ruch odnowy ich się nie pozbędzie, sprowadzą go na manowce, a cały naród do powtórki z załganego totalitaryzmu.
Jedną z cech najbardziej charakterystycznych moralności „bolszewików” jest jej niesłychana giętkość, plastyczność zależna od taktyki i zewnętrznych okoliczności. Jeśli wydaje się im korzystne, z zaskakującą łatwością odrzucają to, co jeszcze wczoraj uważali za święte i zaczynają wdeptywać w błoto to, co gloryfikowali w przededniu. Dotyczy to zarówno zdarzeń, jak też zjawisk i osób.
Inna ich cecha to niezdolność do przyznania się do swych błędów, grzechów, potknięć, niezdolność do poczucia skruchy; pycha i nadętość, zwalanie swych win na innych.
I wreszcie – niepohamowana skłonność do dominacji oraz płynąca z niej tendencja do uciskania innych, do intryg, zawiści.
To, że ci ludzie ze starej „nomenklatury” ostentacyjnie okazują swój antykomunizm i wiele gadają o pluralizmie, świadczy co najwyżej o ich węchu politycznym, podpowiadającym im, na czym mogą dziś ubić kapitał popularności, a także i ekonomiczny, korzystając z pomocy tych czy innych osób i środowisk na Zachodzie, gotowych z własnej kieszeni dopłacić do rzekomego „burzenia komuny”...
Faktem jednak jest, że antykomunizm to wcale jeszcze nie humanizm. Stare partyjne kadry, przemalowując się na „demokratów”, nie pozbyły się przecież myślenia autorytarnego i są – co już dziś jest aż nadto widoczne – siewcami nietolerancji, nienawiści do inaczej myślących, zawziętych pomówień, terroru psychicznego, krótko mówiąc, tworzą kolejną odmianę totalitaryzmu. I jeśli jest to nawet totalitaryzm szermujący hasłami antykomunistycznymi, przecież pozostaje niczym innym, tylko właśnie totalitaryzmem; w przypadku, gdyby udało się tym ludziom sięgnąć po pełnię władzy w kraju, nie ma żadnych wątpliwości co do tego, że – jak i poprzednio – nie tylko napełniliby więzienia swymi przeciwnikami politycznymi, tchnęliby nowe życie w próchniejące obozy stalinowskie, ale i byliby sprawcami kolejnego ludobójstwa. Ich neobolszewicki tupet, kompleks wyższości, umiłowanie władzy, pogarda do tych, kto jest inny niż oni, amoralizm i brak kompetencji niezbicie świadczą, do czego będą zdolni, gdy się im tylko rozwiąże ręce.
Jan Ciechanowicz,
kierownik działu kultury i oświaty tygodnika „Ojczyzna

* * *

Ojczyzna” (Wilno), 3 lipca 1991:

Problem Kraju Wileńskiego
Zarzuty pana Ozolasa pod adresem Polaków

Była to bodajże najdziwniejsza konferencja prasowa z wielu dość dziwnych tego rodzaju imprez przeprowadzonych w ostatnich latach przez różne czynniki państwowe i rządowe. Twierdzimy tak na podstawie sprawozdania Jadwigi Bielawskiej w „Kurierze Wileńskim” z 28 czerwca. Biorący w niej udział przewodniczący państwowej Komisji ds. Litwy Wschodniej R. Ozolas oraz jej członkowie A. Merkis i W. Ambrazas mieli poinformować dziennikarzy o wykonaniu poleceń, zawartych w uchwale parlamentu republiki z 29 stycznia – o przygotowanych dokumentach dotyczących statusu Wileńszczyzny oraz zdobycia wyższego wykształcenia przez mniejszości narodowe.
Jednakże na konferencji prasowej o projektach rządowych – jak skonstatowała J. Bielawska – mowy raczej nie było. A co było?
Była druzgocąca krytyka uchwał zjazdu w Mościszkach ze strony R. Ozolasa. Była krytyczna analiza sytuacji językowej na Wileńszczyźnie ze strony W. Ambrazasa, który twierdził, że tutaj, akcentując potrzeby ludności polskiej, dopuszcza się prób dyskryminacji języków litewskiego, rosyjskiego, „miejscowego gudowskiego” i in. Było też przemówienie A. Merkisa, który oświadczył, że problem Litwy Wschodniej nie jest narodowy, tylko polityczny, ze zabiega się tutaj nie o prawa całej ludności polskiej, lecz jedynie tej jej części, co to woli żyć według ustaw radzieckich i pragnie oderwać tę krainę od Litwy, oskarżył szereg kierowniczych działaczy Wileńszczyzny o dwulicowość...
Sporo jeszcze zarzutów pod adresem Polaków padło z ust organizatorów tej konferencji prasowej. Mówiło się o nielojalności polskiej frakcji parlamentarnej, o działalności na Wileńszczyźnie sił „promoskiewskich” i „prowarszawskich”, o tym,że prasa polskojęzyczna ukazująca się w republice sugeruje Czytelnikom, iż Wileńszczyzna jest ziemią polską... Zaznaczono też, że zamiary założenia Uniwersytetu Polskiego są przedwczesne, a rozmowy o nim są „sposobem polityzowania problemów kulturalnych”. Przypomniano, że Polacy muszą uświadomić sobie, iż są Polakami Państwa Litewskiego.
Natomiast ani Jadwiga Bielawska, ani dziennikarze innych gazet nie usłyszeli nic a nic o przygotowanych już przecież projektach dokumentów rządowych w sprawie utworzenia powiatu wileńskiego, o tym, jak Państwowa Komisja ds. Litwy Wschodniej wyobraża sobie przyszłość Wileńszczyzny, jej odrębny status, jak mają być rozstrzygnięte problemy narodowościowe...
Doprawdy dziwna to była konferencja prasowa. Natomiast nic dziwnego, że po niej członkowie polskiej frakcji parlamentarnej S. Akanowicz, Z. Balcewicz, R. Maciejkianiec, W. Subocz i E. Tomaszewicz złożyli w Radzie Najwyższej oświadczenie, które można by zatytułować:

Antypolska prowokacja Komisji Państwowej
W oświadczeniu zaznacza się, że pomimo osiągniętego porozumienia z przewodniczącym Państwowej Komisji ds. Litwy Wschodniej w sprawie omówienia z polską frakcją projektu administracyjno-terytorialnego podziału republiki i innych kwestii, „nieoczekiwanie w Radzie Najwyższej zorganizowano konferencję prasową, podczas której przedstawicielom miejscowej i zagranicznej prasy podano wypaczone i fałszywe wiadomości o wspólnocie polskiej”.
Autorzy „Oświadczenia” wyrażają oburzenie z powodu insynuacji, które rozlegały się na konferencji pod adresem wspólnoty polskiej, że niby krzywdzi ona Litwinów, Białorusinów i Rosjan, redukując liczbę godzin języka rosyjskiego w szkołach, zamyka klasy rosyjskie i litewskie.
Trudno się nie zgodzić z autorami „Oświadczenia”, gdy twierdzą, że cel podobnych wypowiedzi może być tylko jeden: „przeciwstawić sobie nawzajem mniejszości narodowe, spowodować dodatkowe napięcie na Wileńszczyźnie”. Trudno się też nie zgodzić z nimi, gdy dają wyraz oburzenia z powodu tego, że R. Ozolas „opowiedział się przeciwko założeniu polskiej wyższej uczelni na Litwie, za zwlekaniem w rozwiązywaniu nabrzmiałych problemów”, gdy oceniają tę konferencję prasową „jako prowokacyjną”.
Od siebie dodamy, używając określenia zawartego w zamieszczonym w tym samym numerze „Kuriera” przedruku z „Atgimimasu”, a skierowanego pod adresem zjazdu Litwinów-wilnian (o którym pisaliśmy w nr 19 jako o „Forum polakożerców”): konferencja prasowa, zorganizowana w Radzie Najwyższej republiki, przepojona była „duchem rozpalania nieufności i nienawiści”. A cała historia z realizacją sławetnych, szeroko rozreklamowanych styczniowych uchwał parlamentu i rządu o nowelizacjiustawodawstwa o języku państwowym i prawach mniejszości narodowościowych mimo woli nasuwa pytanie, które zadaje autor listu z Kowna, zamieszczonego dziś na tej samej stronie: „Czy można im ufać?” Pytanie bynajmniej nie retoryczne...
Borys Oszerow”

* * *

„List z Kowna

Czy można im ufać?
Szanowna redakcjo! Pan W. Landsbergis przemawiając na II zjeździe deputowanych 22.05.1991 r. zarzucił nam, Polakom, nielojalność wobec Litwy i Litwinów, wytykał, że za dużo żądamy dla siebie przywilejów. W związku z tym przypomniał on, że oto w Polsce, w Sejnach mieszkają Litwini i nie ubiegają się o żadną autonomię.
Jednakże, chociaż w Sejnach mieszka Litwinów dużo mniej niż Polaków w Kownie i na Kowieńszczyźnie, mają oni tam swe szkoły, kościoły, nie spolszczone urzędy. W Kownie zaś i na Kowieńszczyźnie nie ma ani jednej polskiej szkoły. W Kownie, co prawda, ostatnio, zaczął działać częściowo polski kościół, ale ksiądz w nim słabo zna język polski. Natomiast w Łopiach (Lapies) koło Kowna, gdzie mieszkają w większości Polacy, ksiądz w ogóle nie zna polskiego języka.
W przedwojennej, kowieńskiej, Litwie mieszkało ponad 150 tysięcy Polaków. Większość stanowili zwykli rolnicy albo robociarze. Urzędnicy litewscy wpisali ich nazwiska i imiona według litewskiej pisowni. Mało tego, narodowość im przeważnie także zamieniono na Litwinów, jednym – przymusowo, innym – w sposób oszukańczy. Na początku istnienia Litwy burżuazyjnej jeszcze były polskie szkoły, gimnazja, kościoły w Janowie (Jonawa), Kiejdanach, Wilkomierzu, Poniewieżu, a w Kownie to nawet i teatr polski. Były to pozostałości po Rosji carskiej. Za czasów smietonowskich stopniowo wszystko to znikło.
W Kownie zachowały się do naszych czasów nazwy ulic: Szwedzka, Duńska, Holenderska, Belgijska. Natomiast nazwę ulicy Polskiej zmieniono w pierwszej kolejności przed wojną. Wobec takiego stosunku do Polaków, czyż możemy ufać obecnym a i przyszłym władzom litewskim? Powiecie, Państwo, że to będą władze demokratyczne. Ale znamy już dobrze, co się może ukrywać pod nazwą demokracji. Za Stalina mówiono, że mamy najdemokratyczniejszą demokrację w całym świecie. W czasach Breżniewa także była niby to demokracja – socjalistyczna i najlepsza. A teraz mamy „demokrację” landsbergisowską, która coraz bardziej przypomina reżim stalinowski, a nawet hitlerowski. I jakoś nie widać, by w przyszłości miała się zmienić na lepsze.
Aleksy Dajnowski”

* * *

Ojczyzna” (Wilno), 3 lipca 1991:

Dokumenty naszych czasów
„Propolskie odchylenie”
W numerze 10 za rok 1990 ciągu wydawniczego „RELACJE, DOKUMENTY, OPINIE”, redagowanego w Warszawie przez Społeczny Ośrodek Dokumentacji i Studiów Wileńszczyzny, skupiający grono wybitnych intelektualistów polskich, ukazała się publikacja pod powyższym tytułem, którą przedrukowujemy bez zmian. W świetle tego dokumentu szczególnie jasno i ostro widzi się oblicze tych, którzy próbują dziś uchodzić za tzw. „demokratów” (właśnie w cudzysłowie), faktycznie zaś wnoszą do ruchu odnowy stare, najgorsze nawyki partyjniackie, prowadzące ten ruch na manowce. Jak to się mówi: „nowe” wróciło...

* * *

Z pompą obchodzone w 1978 r. 400-lecie Uniwersytetu Wileńskiego im. Vincasa Kapsukasa obfitowało w liczne publikacje w massmediach Litewskiej SRR. Zgrzytem politycznym okazały się artykuły okolicznościowe Jana Ciechanowicza, nawiązujące do polskiej tradycji tej uczelni. Wywołało to „święte” oburzenie litewskich nacjonal-komunistów w ówczesnym KC KP Litwy i władz uniwersyteckich. Sprawą nieprawomyślnego postępowania autora publikacji zajęło się kolegium redakcyjne „Czerwonego Sztandaru”. Protokół z posiedzenia kolegium został wywieszony na tablicy ogłoszeń w budynku redakcyjnym przy ul. Tiłto 14 w Wilnie. Oto treść tego osobliwego dokumentu, dokumentu epoki odchodzącej w przeszłość, epoki niczym walec miażdżącej na Kresach wszystko co polskie:
Protokół posiedzenia kolegium redakcyjnego dziennika „Czerwony Sztandar”, organu Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Litwy, z dnia 6 marca 1978 r.
Obecni: Romanowicz L. G., Brio A. M., Ławryniec M. D., Kudirkiene J. W., Surwiło J. K., Jakutis S. M.
Na posiedzeniu obecny jest kierownik działu propagandy redakcji Oszerow B. E. i korespondent działu propagandy Ciechanowicz J. S.
Porządek dzienny:
1. O opublikowaniu w dwóch numerach tygodnika polskiego „Życie Literackie” artykułu J. Ciechanowicza z okazji 400-lecia Wileńskiego Uniwersytetu Państwowego im. W. Kapsukasa.
Wystąpili:
Leonid Romanowicz: 19 i 26 lutego br. w polskim czasopiśmie „Życie Literackie”, organie Związku Pisarzy Polskich, wydrukowany został artykuł współpracownika naszej redakcji, korespondenta działu propagandy J. Ciechanowicza. Należy tylkowitać pojawienie się publikacji naszych dziennikarzy na łamach prasy bratniej Polski, tym bardziej, iż artykuł ukazał się z okazji wielkiego wydarzenia w życiu społeczno-politycznym Litewskiej SRR – 400-lecia Uniwersytetu Wileńskiego. Lecz w tym konkretnym przypadku publikacja wywołuje niezdrowy rezonans i całkiem usprawiedliwiony protest. Sprawa polega na tym, iż w artykule drastycznie przesunięte zostały akcenty społeczno-polityczne, na pierwszy plan wysuwa się i podkreśla niuanse polskie. Narzuca się wniosek, iż autor znalazł się pod wpływem przedwojennej polskiej burżuazyjnej historiografii, bez należytego krytycznego podejścia wykorzystał materiał faktograficzny, dotyczący historii jednego z najstarszych uniwersytetów w naszym państwie. Jednocześnie w artykule zupełnie zignorowany został radziecki okres życia Uniwersytetu, jego burzliwy rozkwit jako kuźni kadr pracowników naukowych i specjalistów dla gospodarki narodowej republiki, jego trwałe owocne więzi z analogicznymi szkołami wyższymi naszego kraju i zagranicznymi uniwersytetami, w tym i z Krakowskim. Ponieważ w publikacji konstatuje się, iż J. Ciechanowicz jest dziennikarzem naszej gazety, narzuca się wniosek, iż autor wypowiada się w imieniu całego kolektywu „Czerwonego Sztandaru”, co rzuca cień na postawę redakcji i ocenę przez nią historii uniwersytetu, mianowicie ze współczesnego punktu widzenia, z pozycji partyjnej historiografii.
Społeczność Uniwersytetu Wileńskiego przyjęła artykuł Ciechanowicza z niezadowoleniem i oburzeniem, my również podzielamy to oburzenie, ponieważ publikacja jest utrzymana w tendencyjnych odcieniach, jest politycznie niedojrzałą i szkodliwą, a więc nie może prawidłowo zorientować czytelnika ani w dziejachUniwersytetu, ani w jego sprawach dzisiejszych, ani w sprawie umocnienia związków internacjonalistycznych i kontaktów z bratnią Polską.
Stanisław Jakutis: Zapoznałem się z artykułem J. Ciechanowicza w KC KP Litwy. Należy podzielić zdanie o tym, iż ta publikacja jest na niskim poziomie ideowym, cechuje ją jednostronne podejście do historii Uniwersytetu. Jaki był cel przyszykowania i wydrukowania takiego materiału? Jaką przyniósł korzyść czytelnikowi w znaczeniu zapoznania się ze sławną historią uniwersytetu? Eksponowanie jednych momentów na niekorzyść innych prowadzi do wypaczenia samej podstawy historii uniwersytetu, a podkreślanie aspektu polskości i roli działaczy nauki polskiego pochodzenia w rozwoju myśli naukowej wywołuje protest z powodu jednostronnego ukierunkowania. Należy podkreślić, iż J. Ciechanowicz wydrukował na łamach „Czerwonego Sztandaru” wiele dobrych artykułów z historii uniwersytetu, w tym na temat walki najlepszych przedstawicieli UW różnych narodowości z carskim samodzierżawiem.
Oddział propagandy przy aktywnym udziale J. Ciechanowicza przyszykował wystąpienia wielu nieetatowych autorów – wiodących naukowców Uniwersytetu.
Widocznie w tym przypadku autor próbował dogodzić niektórym czytelnikom polskim; możliwe, że redakcja tygodnika nieudanie skróciła materiał bez wiedzy autora. Jak by nie było, publikacja jest szkodliwa”.
Michał Ławryniec: „Autor podjął się naświetlenia nieobjętego tematu, przy tym bardzo odpowiedzialnego. 400-lecie Uniwersytetu – wielkie wydarzenie w całym życiu nie tylko republiki, to wydarzenie potrzebuje przemyślanego podejścia, konkretnych postaw, uwzględnienia interesów współczesnych zadań. Przeniesienie punktu ciężkości doprowadziło do politycznie nieprawidłowego naświetlenia historii Uniwersytetu, wykrzywienia prawdy historycznej.
Chciałbym zwrócić uwagę nie tylko na sam artykuł, lecz i wstęp do niego, w którym wypacza się prawdę dotyczącą dnia dzisiejszego Uniwersytetu. Np. autor stwierdza, że wszyscy studenci są członkami Komsomołu, tzn., że trafiają tutaj według przynależności partyjno-komsomolskiej. Nie wspomina się o internacjonalnym składzie kolektywu, jego internacjonalnych więziach. Tych szczegółów nie należy opuszczać, szykując się do jubileuszu uczelni, naświetlając jego przeszłość i teraźniejszość.
Niedociągnięcia w artykule, autorem którego jest współpracownik naszej gazety, w pewnym stopniu mogą nasunąć czytelnikom myśl o postawie „Czerwonego Sztandaru”. Lecz postawy autora artykułu i gazety nie są zgodne ze sobą, o czym świadczą publikacje na łamach naszej gazety. Należy zwiększyć ilość publikacji w „Czerwonym Sztandarze” o dzisiejszym dniu Uniwersytetu, zwiększyć ich jakość, angażować wybitnych naukowców Litwy i innych bratnich republik do współpracy”.
Leonid Romanowicz: „Po to, aby prawidłowo, z punktu widzenia współczesności uwzględniając osiągnięcia uczelni społeczność polska mogła zapoznać się z historią Uniwersytetu i jego dniem dzisiejszym, redakcja „Czerwonego Sztandaru” powinna wystąpić jako pośrednik i dopiąć tego, aby na łamach „Życia Literackiego” i w innych wydawnictwach PRL zostały umieszczone artykuły wybitnych naukowców Uniwersytetu, w których z prawidłowego punktu widzenia naświetlona zostałaby historia Uniwersytetu, jego osiągnięcia w okresie radzieckim”.
Abram Brio: „O tym, że historia Uniwersytetu została naświetlona jednostronnie, mówi ten fakt, że natarczywie podkreśla się rolę jezuitów, ukazuje się narodowościową przynależność tego czy innego wybitnego uczonego.
W takich warunkach nie mógł otrzymać właściwej oceny wkład Białorusinów, Litwinów i przedstawicieli innych narodowości, które w swoim czasie były pozbawione prawa do tożsamości narodowej i narodowego istnienia. Tak się złożyło, że J. Ciechanowicz okazał się w niewoli burżuazyjnych koncepcji historycznych”.
Jerzy (Jurgis) Surwiło: „Zasadniczy błąd autora polega na tym, że nie naświetla w ogóle okresu radzieckiego w historii Uniwersytetu, natomiast w całej 400-letniejjego historii na pierwszy plan, chcąc nie chcąc, J. Ciechanowicz stawia polskie momenty nacjonalistyczne.
Należało podkreślić takie fakty, jak rozkwit Uniwersytetu w naszych czasach, jego więzi internacjonalistyczne, wkład do nauki i kultury republiki”.
Jadwiga Kudirkiene: „Samodzielna” twórczość, moim zdaniem, w takich odpowiedzialnych materiałach historycznych jest niedopuszczalna. Autor w ten sposób unika konsultacji z kompetentnymi osobami i instytucjami, stąd też stwierdzenia i przykłady, „podpowiedziane” J. Ciechanowiczowi przez polską historiografię burżuazyjną. Błąd ma być naprawiony i propozycja tow. Romanowicza przedstawia się najbardziej celową”... Koniec protokołu...
*
Komentarz do tego przedruku byłby zbyteczny. Wypada tylko zaznaczyć, że role się i dziś nie odwróciły. Niektórzy z tych sędziów obecnie urzędujący w „Kurierze Wileńskim” i pisujący w „Znad Wilii”, nadal „sądzą” i zniesławiają imię Jana Ciechanowicza, tym razem jednak za to, że jest „czerwony” i pracuje w „Ojczyźnie”. Doprawdy, lepiej jest być „czerwonym” niż podłym...

„Ludzka niesprawiedliwość produkuje na ogół nie męczenników, ale quasi-potępieńców. Ludzie, którzy dostali się do takiego quasi-piekła, są jak ktoś odarty i poraniony przez złodziei. Utracili okrywające ich odzienie, jakie stanowi charakter.” (Simone Weil, Świadomość nadprzyrodzona).

* * *

Ojczyzna” (Wilno), 9 lipca 1991:

Replika
Dr. Jan CIECHANOWICZ, Deputowany Ludowy ZSRR, członek Komitetu do Spraw Nauki i Technologii Rady Najwyższej ZSRR.

Fenomen chamstwa
Znana to prawda, że nikt nie ma sprzymierzeńców w dniu niedoli. Naród rosyjski, zepchnięty od pewnego czasu na dno wszechogarniającego kryzysu doświadcza ostatnio tej gorzkiej prawdy. Ci, którzy przez nikogo nie zmuszani, powodowani tylko egoistycznym wyrachowaniem i koniunkturalizmem lizali niedawno buty „wielkiej Rosji” i „pierwszego na świecie państwa socjalistycznego”, dziś plują w twarz „upadającemu imperium”, które ponoć, według niedouczonych półinteligentów ma być ostatnim imperium w dziejach ludzkości. Tak jakby historia miała raptem stanąć w miejscu...
To plucie w twarz osłabionemu chorobą wielkiemu narodowi, to chamskie naigrawanie się garbatych karłów z ubezwłasnowolnionego olbrzyma nic prócz wstrętu wywołać nie może. Właśnie uczucie obrzydzenia wywołuje opublikowany ostatnio w „Życiu Warszawy” i „Kurierze Wileńskim” tekst Tadeusza Konwickiego „Fenomen Wilna”, będący wystąpieniem tego pisarza na pewnym polsko-litewskim sympozjum „naukowo-intelektualnym”. Jeśli także pozostałe przemówienia na tym forum znajdowały się na podobnym poziomie, to doprawdy nie miało ono nic wspólnego ani z nauką, ani z intelektem, ani z elementarną ludzką moralnością...
Pomińmy milczeniem insynuacje Tadeusza Konwickiego pod adresem Polaków na Litwie, którzy są według niego gatunkiem „apatrydów” radzieckich, którzy „przez kilka lat są Kazachami, potem Mordwinami, potem Polakami czy Litwinami” – czy równie nikczemne jego wyrażenie się o walce Armii Krajowej jako o udziale w „TAK ZWANYM rozgromieniu hitleryzmu l faszyzmu”, jak również jego „doskonałe zrozumienie” dla sojuszu Litwy faszystowskiej z Niemcami hitlerowskimi. Te i inne jego wypowiedzi, jak np. o „mocarstwowości Litwy”, w większości płytkie i banalne, można złożyć na karb tego, że – jak słusznie stwierdza sam T. Konwicki – „Polska mało zna Litwinów”. Gdyby znała, to konwiccy takich bzdur by nie wypisywali. Lektura jego elaboratu bezwzględnie zmusza do uznania jedynego słusznego zdania, a mianowicie tego, w którym pisarz konstatuje: „Mam minimalne kompetencje, żeby o tym mówić”. Co prawda, to prawda: minimalne, a może nawet żadne...
Wszelako znalazło się w tekście znanego mistrza pióra zdanie, którego nie można, nie wolno, nie powinno się ze względów moralnych usprawiedliwić ani ignorancją, ani nawet powołaniem się na sklerozę czy starczy marazm. Oto bowiem człowiek, który w kwiecie wieku (przed 30-40 laty) dosłownie całował buty żołnierza sowieckiego i gloryfikował w artykułach „wielki Związek Radziecki”, później był tajnym współpracownikiem UB, dziś publicznie pisze o Rosjanach: „Niezbyt skorzy do pracy, lubili żyć lekko, posługiwać się demagogią polityczną, a i lubili wypić. Ich styl życia (...) to jest od rana leżeć w rowie z butelką samogonu w ręku...” Ni mniej, ni więcej!..
Karłowata złośliwość w przypadku znakomitego pisarza, choć i ciężkiego alkoholika, jest szczególnie rażąca, a to zarówno ze względu na wyjątkowo chamską formę wypowiedzi, jak i, merytorycznie rzecz biorąc, nader wielką niesprawiedliwość historyczną i psychologiczną tego sądu. Wystarczy przypomnieć, że tylko dzięki zwycięstwu nad Niemcami tego „lubiącego wypić” (wcale chyba nie więcej niż Polacy, a tym bardziej Litwini) narodu pan Tadeusz Konwicki, (jako pół-Polak, pół-Żyd) w ogóle mógł przeżyć swe długie życie, by po całym szeregu świetnych powieści splamić się w końcu nikczemnymi pomówieniami pod adresem całego narodu, nie licującymiz godnością Polaka i człowieka. Czyż kochając kogoś (Litwę) koniecznie trzeba poniżać innych (Rosję)?
Nie zdziwię się, jeśli po takich deklaracjach mniejszego i większego formatu konwickich Rosjanie raz na zawsze nabiorą przekonania, że Polacy są narodem znikczemniałych pigmejów i chamów, cieszących się z cudzego nieszczęścia, uniżonych i służalczych wobec silnego, zuchwałych i bezczelnych wobec słabego... Hańba, doprawdy, wielka, to dla nas, Polaków, hańba!.. Tym bardziej, że jest wśród nas dużo, bardzo dużo ludzi – a pierwszym z nich jest, jak to wynika z jego wypowiedzi, Ojciec Święty Jan Paweł II – którzy współczują „przyjaciołom Moskalom” w ich biedzie, po ludzku szanują, życzą im dobrze, i wierzą, że także z tej opresji Rosja wyjdzie obronną ręką. – Co też zgodne byłoby z interesem Polski, Europy i całego świata.
Dr Jan Ciechanowicz”

* * *

Ojczyzna” (Wilno), 23 lipca 1991:

Ból i łzy Rossy
Dużo się mówiło i mówi, dużo się napisało i pisze o cmentarzu wileńskim Rossa. Że uroczy zakątek Wilna, że jeden z najsłynniejszych cmentarzy Europy, że prawdziwy panteon kultury polskiej... A tymczasem losy jej smutne są, bardzo smutne. Pod działaniem czasu Rossa starzeje się i niszczeje, cementowe nagrobki wyżera niszczycielski mech. Żywioły również wyciskają swe piętno na jej obliczu. Oto i teraz, w czerwcu silna burza ze szkwałowym wiatrem nawiedziła ostatnio ten cichy przytułek umarłych. Rossa po niej stanowiła niesamowity widok. Połamane drzewa, niektóre nawet wyrwane z korzeniami, poprzewracane i pogruchotane pomniki. To było straszne! Ból i łzy Rossy.
Jednakże stary cmentarz niszczeje nie tylko od czasu czy żywiołu, lecz też od ludzkiej obojętności. Trawa jest ścięta gdzieniegdzie tylko na głównych alejach cmentarza, a w wielu miejscach nawet zakrywa pomniki. Zdaje się, że pracuje tu na Rossie jeden kosiarz, a przecież wiem, że na etacie jest ich o wiele więcej. To nie do wiary, że nie mogą dać sobie rady z trawą. Chyba, że nie chcą.
Cmentarz Rossa przypomina mi dom, zburzony przez wojnę. Nie neguję, że pracy włożono tu sporo. Rossa dziś ma piękną bramę, ale jej szpilkowate czubki, nie pokryte cynkową blachą narażone są na niszczące działanie deszczu. Powoli znikają jeden po drugim z pomników krzyże marmurowe, stając się łupem bezczelnych profanatorów.
Przez dłuższy czas obserwuję niemal codziennie okazały ubiegłowieczny pomnikś.p. Weroniki z Łaniewskich-Wołłkow hrabiny Korwin-Milewskiej. Widzę, że ktoś bezczelnie dobiera się doń, bo jest wandalom i grabieżcom solą w oku. Na razie ginąmałe detale, bo stopniowo podlewa się go kwasem. Jeszcze trochę, a zniknie cały bez śladu, my zaś będziemy bezradnie rozkładać ręce.
Czytelnicy na pewno pamiętają, jak przy spiłowaniu drzew w 1990 roku na Rossie pogruchotany został pomnik ś.p. Jana Mołochowca, zm. 3 maja t. 1889 w wieku lat 74. Po interwencji mojej i redakcji „Kuriera Wileńskiego” sklejono go i ustawiono na miejscu. Ale tuż obok dróżki widnieje piękny pomnik z dużą figurą Chrystusa, tak samo uszkodzony przed rokiem od tych drzew. Nie zreperowano go i tak stoi sobie nadal z połamanym daszkiem, z pobitą rzeźbą.
A to przecież skandal, że wtedy tak niezręcznie – ciach mach ścinano zdrowe drzewa, by turystom z dala było widać kapliczkę Wileiszisów! Zwróciłem się do kierownictwa, że należałoby od razu usunąć i naprawić szkody wyrządzone przez partaczy. Zgodzono się ze mną, ale nic a nic nie uczyniono. Trzeba widocznie ich zmusić przez prokuraturę – zamierzam to zrobić. Dziś cmentarz straszy ruiną i zaniedbaniem. Prawie wszystkie zdjęcia na pomnikach są powybijane przez wandali. Sam jestem po chorobie, nie mogę więc na razie przedsięwziąć nic konkretnego, aby skutecznie dopomóc Rossie, toteż chwytam za pióro. Może poruszę innych do działania.
Mnie się zdaje, że w wykazie personelu Rossy nie brakuje „martwych dusz”, bo inaczej cmentarz wyglądałby inaczej, był znacznie czystszy, bardziej zadbany. Dwa razy, a nawet trzy razy tygodniowo chodzę przez Rossę, by odwiedzić grób rodziców, i widzę jej stopniowe umieranie. Tu i ówdzie sterczą kawałki spróchniałych od deszczu i śniegu cementowych rozsypujących się brył. Dziś (30.VI.91 r.) spotkałem na Rossie aktora Polakowskiego z polskiego zespołu teatralnego medyków. Polewał wodą płyty mogilne na grobach żołnierzy obok grobu Matki Piłsudskiego.
– Ano spójrz tylko – odezwał się do mnie – jakieś świnie narobiły na płyty grobowe. I tu kupa, i tu, i tam oto...
„Niech będą ci ludzie, jeśli można ich tak nazwać, na wieki przeklęci za to świętokradcze świństwo” – pomyślałem sobie w duchu, chociaż nie jestem złośliwy, ani mściwy. Tu jednak nie wytrzymałem!
Smutek ogarnia duszę moją. Tak jak za czasów stagnacji, zajmujemy się „pokazuchą”, na sumienną zaś robotę brakuje nam czasu czy też chęci. Toteż nie możemy dotrzeć do dalekich, niszczejących, porośniętych mchem i chwastami zakątków cmentarza Rossy.
Rossa musi żyć! Jest to cmentarz, nie zaś miejsce na zabawy i wycieczki. Gdzie są wolne miejsca – chować należy umarłych. Tak było do nas – tak musi być i teraz! Bo inaczej za parę lat z Rossy pozostanie ruina. Co nocy, ręce wandali i złodziejaszków ustawicznie robią swą niszczycielską robotę. A jak będzie Rossa czynna, uporządkowana, to będzie też lepiej ochraniana. l w dzień, i w nocy.
Natomiast łzy cisną mi się do oczu, gdy widzę taką Rossę jaka jest ona w dzisiejszej rzeczywistości.

Tak, tyle się mówi o Rossie, a jakże jeszcze mało się robi dla niej. Dlatego wychodzę dziś z cmentarza ze spuszczoną głową. Po ostatniej burzy widziałem tu strzałki z litewskimi napisami: „I talka”. Gazety polskie ani słowem o Rossie w związku z tą burzą nie wspomniały. Niech więc ten mój artykuł rozbrzmi jako alarm, jeszcze raz przypomni ludziom o bólu cmentarza Rossy.
Raz jeszcze wołam: Rossa, jeden z najpiękniejszych ongiś cmentarzy ginie! Śmiercią naturalną! W naszych oczach!
W dawnych czasach zbierano w kościołach ofiary, datki na budowę i ratowanie św. pamiątek od wiernych. Dziś w większości kościołów zbiera się tylko fundusze dla podsycania kiesy Sajudisu. Dlaczego księża z ambony w kościołach polskich nie zainicjują takiej akcji dla zbierania funduszy na ratowanie cmentarza Rossa? Dlaczego nie zatroszczy się o coś takiego ZPL?
Byłem świadkiem, jak poetka z Warszawy płakała na Rossie.
– Słyszałam i czytałam dużo o Rossie – mówiła mi – ciągnęło więc mnie za setki kilometrów tu przyjechać. A widzę smutny obraz umierającego cmentarza. Ot płaczę sobie...
Tak. Taka jest rzeczywistość, nie trzeba nic owijać w bawełnę. Praca nad ratowaniem Rossy musi być pilną, żmudną i obejmującą cały cmentarz, nie zaś poszczególne jego części. A na razie... Smutno mi jest. Gorycz zżera serce Polaka!
Pogrążony w smutku wilnianin
Jan Kozicz”






SCORPIONOMACHIA cz. 4 - Polemiki o „kwestii polskiej” w Wilnie, 1978-2015 [MATERIAŁY PRASOWE]

$
0
0


* * *

Ojczyzna” (Wilno) nr 23-26, lipiec-sierpień 1991:

„Jan Ciechanowicz
Zdrada „czerwonych feudałów”

I. Sterowana eksplozja czyli zmiana masek
Wydarzenia, zachodzące na Litwie w ostatnich latach, zaskakują zarówno dalszych jak i bliższych obserwatorów. I to zaskakują pod wielu względami. Ustrój „czerwonego feudalizmu”, który się wydawał absolutnie niezachwiany i mający przetrwać jeszcze co najmniej kilkaset lat, raptownie i bez widocznych przyczyn zaczęto demontować i obracać w perzynę. „Jedynie słuszna” marksistowska ideologia bez najmniejszego oporu oddała swe dominujące pozycje i stała się jedną z wielu w gwałtownie atomizującym się społeczeństwie. Kraj, dysponujący wcale nielichym przemysłem i rolnictwem w ciągu paru lat wynędzniał i realnie stanął przed przerażającą perspektywą głodu. Władza, która przenikała do najbardziejprywatnych, ba, nawet intymnych sfer życia obywateli z dnia na dzień okazała się niezdolną do pełnienia najbardziej nawet podstawowych swych funkcji i wpadła w żenujący bezwład. Rozpadają się w proch stare struktury materialne i duchowe, a na ich miejscu pojawiają się nowe... Czy jednak naprawdę nowe?
Widzimy oto, jak miejsce dogmatycznego marksizmu zajmuje również „jedynie słuszna” ideologia konsumizmu i prymitywnej parafiańszczyzny, podobnie jak jej niby to marksistowska poprzedniczka nacechowane zadufaniem w sobie i samolubstwem ich nosicieli, taką samą nietolerancją, intelektualnym i moralnym zasklepieniem, pogardą i nienawiścią do wszystkiego, co się od nich różni. Widzimy, jak pośród coraz głębszej i powszechnej nędzy, podobnie jak w latach nie tak dawnych, poniektórzy członkowie elit rządzących sprawiają sobie kosztujące setki tysięcy rubli wille, pałace, mercedesy, toyoty, kruizy; a weseliska ich dzieci, w większości zresztą wywiezionych na Zachód (pod czołgi oni pchają tylko cudze) z udziałem kilkuset zaproszonych gości trwają tygodniami... Lecz co zdumiewa najbardziej, to fakt, że patrząc na tłum nowoupieczonych „rewolucyjnych demokratów” od pieriestrojki, którzy, rzekłbyś na komendę, wystąpili z partii, widzi się, że gros ich stanowią wcale nie nowe lecz właśnie stare, od dawna znane fizjonomie. „Ba, znakomyje wsio lica!” – chce się zawołać patrząc na te cwane oblicza ze swadą politruków wybełkotujące – ponownie! – swe niewzruszone racje.
Niezależnie od tego, czy oni kłamali przez dziesiątki lat panowania i umacniania „komuny”, czy kłamią teraz, udając jej burzycieli, stanowią niezwykle atrakcyjny przedmiot badań dla socjopsychologów, etyków, politologów, filozofów, socjologów. Doczekają się też z pewnością swego Sałtykowa-Szczedrina i Le Bona...
Pozostały tym osobnikom dawne nawyki, a szczególnie ten najważniejszy, streszczony w zasadzie: „kak choczu, tak i woroczu!” Postanowili podnieść ceny artykułów pierwszej potrzeby 3-15-krotnie i podnieśli. Nikogo o nic nie pytając, ale za to w imieniu i „dla dobra” narodu litewskiego. Dawniej podobne kroki robili też kierując się własnym widzimisię i też w imieniu i „dla dobra” narodu. Tyle, że radzieckiego...
I wówczas im mało kto wierzył, i dziś mało kto wierzy. Lecz przyuczony do pokory naród, jak słuchał, tak słucha pokornie rozkazów i wykonuje (co prawda, bez entuzjazmu), niezmiennie nacechowane amatorszczyzną i brakiem kompetencji decyzje.
Najistotniejszą cechą „czerwonych feudałów” był i pozostaje egoizm. Niech inni się męczą w kolejkach, bylebym ja miał obfitą „specobsługę”; niech inni zamkną sobie usta na kłódkę, ja zaś będę miał wolność głoszenia mych superpostępowych i, oczywiście, jedynie słusznych, poglądów; niech inni mają prawo pojechać za granicę tylko na pogrzeb bliskich (z umarłymi nie prowadzi się „cichych nocnych rozmów”), jazaś będę podróżował, gdzie mi się żywnie spodoba, po kilka razy rocznie (ongiś kosztem funduszy KPZR, dziś – Sajudisu, ZPL itd., czyli zawsze kosztem innych).
A oto widzimy drugą istotną cechę „feudałów” – pogardę do „frajerów”, którzy pracują i dlatego nic nie mają. „Biedni, bo głupi” – mówili po cichu, a głośno wołali: „Naprzód, do komunizmu!”, poprzez przekraczanie planów produkcyjnych. I urządzili już byli sobie „komunizm”. Dziś ich wykrzywione tymże grymasem fałszywego entuzjazmu usta syczą: „Precz z komuną!” Lecz i teraz myślą tylko o sobie. Wyciągają oto dłonie do naiwnej i szlachetnej Polski, do bogatej Ameryki, do przewidujących Niemiec: pomóżcie biednej Litwie, którą zrujnował komunizm rosyjski, pomóżcie polskiej ludności Wileńszczyzny. Polska, odrywając od siebie, ofiaruje z na pół pustej kieszeni marny grosz, Ameryka i Niemcy pobłażliwie łożą nic dla nich nie znaczące tysiące marek czy dolarów na jałmużnę dla „bojowników wolności”... Lecz, o dziwo, pomoc z biednej Polski i bogatej Ameryki znów trafia wcale nie tam, gdzie by musiała, nie do klepiących biedę robolów wileńskich czy kłajpedzkich, lecz do kieszeni emisariuszów „niepodległej Litwy”. Popatrzcie, jakie wznoszą pod Wilnem wille i domy (mając duże mieszkania w mieście), jakimi jeżdżą samochodami. Posłuchajcie uważniej, a usłyszycie, jak się naigrawają z „biednych, bo głupich” ci bogaci (bo nikczemni)... I śmieją się zarówno z tych co dają, jak też z tych, dla których mieli oddać to, co otrzymali. Pilnują się też nawzajem, niekiedy trudno im podzielić wyłudzone, bo każdy chce uszczknąć jak najwięcej ze złodziejskiego łupu.
Nastała kolejna faza epoki fałszywych proroków i szarlatanów, którzy niczym plastrami zalepiają ludziom oczy i uszy bzdurnymi receptami na szczęście. Nie chodzi im, oczywiście, o żadne idee, lecz tylko i wyłącznie o względy merkantylne.
Żyjemy w czasach zła. Można to rozpoznać nawet po tym, że już nic nie posiada właściwej nazwy. Ci, którzy nigdy nie byli moralnymi, mówią o cnocie, ci, którzy nigdy nie służyli narodowi – o ojczyźnie, ci, którzy kochali tylko siebie – o altruizmie. Żyjemy w bagnie rozkładających się kłamstw, fałszów, oszczerstw, nad którym unoszą się drwiąco rechocące potwory, spłodzone przez nieskończoną ludzką nikczemność. Żadne słowo nie wypowiada prawdy, wszystkie sztandary są fałszywe, bo mogą być z dnia na dzień przemalowane.
„Nowi ludzie” przynieśli ze sobą ze starych czasów bynajmniej nie najlepsze nawyki i obyczaje. Wręcz odwrotnie, razem z nimi do zaledwie kiełkującego posiewu wolności przyszło to, co było najgorszego w nich i w systemie, który oni do niedawna współtworzyli i utrzymywali: fałsz, cynizm, zakłamanie, zawiść, wykrętność, borsucza zachłanność, nakazująca zgrzebywać wszystko pod własny brzuch, nienawiść do każdego, kto się od nich różni, nietolerancja i wręcz patologiczne przekonanie o tym, żetylko oni – i nikt inny – mają rację i prawo do bycia „awangardą” na jedynie słusznej drodze; zupełna niezdolność rozpoznawania własnych błędów i naprawiania ich.
Czerwoni feudałowie razem z sobą przynieśli do ruchu odnowy świerzb zadawnionej moralnej wszawicy. 98 procent członków byłej partyjno-sowieckiej nomenklatury przeszło do struktur kształtującej się „demokratycznej” hierarchii, w której naprawdę nowych twarzy prawie nie ma. Taki np. Antanas Terleckas, wieloletni więzień polityczny, chociaż ma niemały autorytet moralny w społeczeństwie, nie tylko nie jest dopuszczany do realnych wpływów na przebieg procesów socjalnych, lecz „nowi” władcy wymyślają mu od tych samych słów, co „starzy”, którzy ciągali go po sądach i więzili: „reakcjonista”, „ekstremista”, „prawicowiec”, „awanturniczy radykał”, „faszysta”... Nie podzielam poglądów Terleckasa, ale nie mogę nie uszanować jego bezinteresownej wierności swym przekonaniom i ideałom. A zresztą, te same epitety, jakimi obdarza się Terleckasa, stosowane są też wobec innych ludzi, którzy nie ulegli owczemu pędowi i nie chcą śpiewać pod dudkę byłych „czerwonych feudałów”, z lubością strojących się w trójbarwną togę litewską, uszytą z podnoszonych przez nich ongiś internacjonalistyczno – proletariackich czerwonych sztandarów...
Lecz chciałoby się im powiedzieć słowami poety Zygmunta Krasińskiego: „Wasze pieśni, ludzie nowi, gorzko brzmią w moich uszach”...

Spróbujmy nieco bliżej się przyjrzeć nowo upieczonym „demokratom” (byłym kierownikom partyjnym, a obecnie czołowym „burzycielom komuny”) przez pryzmat ich własnych życiorysów. A więc...
1. BRAZAUSKAS ALGIRDAS MYKOLAS urodził się 22 września 1932 roku w m. Rokiszki w rodzinie drobnego urzędnika (sekretarza notarialnego, buchaltera). W latach okupacji hitlerowskiej uczył się w szkole, którą ukończył już w latach okupacji sowieckiej w roku 1951. Od 1949 r. był w Komsomole. W 1956 r. ukończył Politechnikę Kowieńską i następnie pracował w charakterze inżyniera i kierownika w różnych przedsiębiorstwach republiki. Niewątpliwie był i pozostaje człowiekiem uzdolnionym, energicznym, o silnej woli. W jego przypadku trudno byłoby mówić o oportunistycznej słabości charakteru, tu ma się do czynienia chyba ze świadomym wallenrodyzmem uprawianym w ciągu trzech dziesięcioleci, od 1959 roku, kiedy to A. M. Brazauskas wstąpił do partii aż do 1989/90, kiedy ją rozbił od wewnątrz i przemalował na Litewską Demokratyczną Partię Pracy... A może chodziło po prostu o zwykły oportunizm i korzystanie z przywilejów, którymi się była otoczyła dawna nomenklatura...
Od marca 1966 roku Brazauskas był kandydatem na członka KC KP Litwy, czyli wszedł do najwyższej nomenklatury partyjnej, od 1976 członkiem KomitetuCentralnego, a od 1977 – członkiem Biura KC KPL – i przewodniczącym jednej z kadrowych komisji przy KC KPL.
Ma dwa Ordery Czerwonego Sztandaru Pracy, Order „Odznaka Honorowa”, Order Rewolucji Październikowej i medale „Za ofiarną pracę. Na cześć 100-lecia urodzin W. I. Lenina”, „Weteran Pracy”. Wszystko to, oczywiście, za wzorowe prowadzenie pracy partyjnej.
Bywał ten „pan towarzysz” podczas pracy w KC KPL (i na partyjny rachunek) w Czechosłowacji, Indii, NRD, Polsce, na Węgrzech, w Finlandii, Austrii, Szwecji, Japonii, Jugosławii, Rumunii, we Włoszech, na Kubie, Bułgarii, RFN, Kolumbii. Wiedział, jakie jest życie w tych krajach i dlatego robił wszystko, by budujący komunizm „ludzie Litwy” nie jeździli za granicę i nie cierpieli na widok „gnijącego Zachodu”...
2. CZEKUOLIS ALGIMANTAS JURGIS urodzony w Poniewieżu w rodzinie nauczycielskiej 10.XI.1931. W Kompartii od 1959 r. .. czyli od 18 roku życia.
Ukończył Instytut Literatury im. A. M. Gorkiego w Moskwie. Po studiach pracował w komunistycznej „Tiesie”, w piśmie „Literatura ir Menas” (znanym z kłamstw antypolskich zarówno w okresie Breżniewa jak i Landsbergisa); „Żwaigżdute” (dziecięce pismo komunistyczne) itp. Od 1969 był redaktorem-konsultantem APN (Agencji Prasowej „Nowosti”) w Moskwie, następnie zaś w ciągu siedemnastu lat pełnił funkcję jednego z kierowników biur APN w Ottawie (Kanada), Lizbonie (Portugalia), Madrycie (Hiszpania). Nie ulega żadnej wątpliwości, że pracując na tych stanowiskach przez tyle lat, nie mógł – zgodnie z ówczesnymi normami – nie być jednocześnie współpracownikiem służb specjalnych. Fama niesie, że był nawetoficerem KGB. Dziś nazywa publicznie (w telewizji) Związek Radziecki „starą k...”, która chce się na młodo uszminkować...
Od 1986 r. ten sprytny człowiek jest redaktorem naczelnym znanego z szowinistycznego, antypolskiego ukierunkowania tygodnika „Gimtasis Krasztas”.
3. JURSZENAS CZESLOWAS, urodzony 8-maja 1938 r. we wsi Paneżiszke rejonu ignalińskiego. Jako jeden z „grabarzy komuny” zachował dokładnie takie same imponujące „image” jak wówczas, gdy należał do czołówki funkcjonariuszy partyjnych. Dziś wygląda na równie dobrze wyżywionego, jak wówczas... Ukończył wyższą Szkołę Partyjną w Leningradzie, był słuchaczem Akademii Dyplomatycznej Ministerstwa Spraw Zagranicznych ZSRR w Moskwie, pracował w KC KP Litwy jako instruktor wydziału propagandy i agitacji, brał udział w pogromie redakcji dziennika „Czerwony Sztandar”.
W latach 1975/78 był zastępcą kierownika wydziału kultury Kancelarii Rady Ministrów Litewskiej SRR. Od 1978 do 1983 – redaktor naczelny gazety „Vakarines Naujenos” (Wieczernije Nowosti). W 1983/88 kierownik sektoru do spraw druku,telewizji i radia Wydziału Propagandy i Agitacji KC Kompartii Litwy. Po 1988 r. na kierowniczych stanowiskach w systemie Telewizji i Radia Lit. SRR i Rady Ministrów Lit. SRR.
Czeslowas Jurszenas był również członkiem biura Październikowego Rejonowego Komitetu KPZR m. Wilna, Sekretarzem Związku Dziennikarzy Litewskiej SRR, laureatem nagród imienia W. Mickewicziusa-Kapsukasa i A. Snieczkusa.
Jeszcze nawet w marcu 1989 r. w wywiadzie dla jednej z gazet republikańskich mówił o ZSRR jako o „naszym” kraju, o pieriestrojce jako o procesie „uszlachetniania radzieckiego modelu socjalizmu” itp. Dziś jest to jeden z bardziej znanych praktyków i teoretyków antykomunizmu. Kiedy był sobą, kim jest faktycznie?
4. MOTIEKA KAZIMIERAS wstąpił do KPZR jeszcze będąc studentem w roku 1953. Odtąd też robił szybką karierę jako pracownik prokuratury Litewskiej SRR. W latach 1962-1966 – jak pisała gazeta „Sowietskaja Litwa” (nr 43, 19 lutego 1989 r.) – „K. Motieka został zawieszony w członkostwie partyjnym za to, że „nieprawnie przywłaszczył z kasy państwowej dużą sumę pieniędzy i unikał spłacenia zadanych strat”, czyli mówiąc wprost – za malwersację. Za wyłudzone pieniądze Motieka nabył samochód „Wołga”, na który nałożono areszt, a sprytnego śledczego wypędzono z KPZR. Ponieważ jednak był synem zasłużonego dla władzy radzieckiej komunisty i publicznie wyraził skruchę, pisząc m.in. w liście do KC KPL: „Jest mi dziś wstyd przed Partią, przed społeczeństwem, przed ojcem, który wstąpił do Partii podczas Wielkiej Wojny Narodowej, przed bratem, członkiem Partii, który służy obecnie w Armii Radzieckiej, przed wszystkimi ludźmi radzieckimi” – został ponownie do KPZR przyjęty, wbrew przepisom statutowym tej organizacji. Jednak, jak odnotowaliczłonkowie Komisji Kontroli Partyjnej przy KC KPL, dalsze zachowanie się Motieki „wzbudziło wątpliwość co do jego szczerości i przyzwoitości”... No bo wpływowy prawnik partyjny, sekretarz partorganizacji zaczął ni stąd ni zowąd nawoływać publicznie do ignorowania Konstytucji ZSRR i do wyjścia Litwy ze składu Związku Radzieckiego. Dziś Kazimieras Motieka nie tylko pełni funkcje zawodowego patrioty, ale też się przedzierzgnął w działacza... sportowego, co mu pozwala bezpłatnie podróżować po Europie... Ex unque leonem...
5. W swym curriculumm vitae PALECKIS JUSTAS VINCAS pisał: „Urodziłem się 1 stycznia 1942 r. w m. Kujbyszew. Po powrocie rodziny z ewakuacji do Wilna poszedłem do szkoły, którą ukończyłem w r. 1959. W tymże roku wstąpiłem na wydział dziennikarski Wileńskiego Państwowego Uniwersytetu im. W. Kapsukasa. Na pierwszym roku studiowałem w grupie wieczornej i jednocześnie w latach 1959-1960 pracowałem jako tłumacz w redakcji gazety „Komjaunimo Tiesa” („Komsomolska Prawda”), organie KC Komsomołu Litwy. W tejże redakcji znów zacząłem pracowaćw charakterze korespondenta w roku 1963, następnie jako starszy pracownik literacki, kierownik działu”.
W roku 1966 skierowano go na studia do Wyższej Szkoły Dyplomatycznej Ministerstwa Spraw Zagranicznych ZSRR, którą ukończył w r. 1969 i został wysłany do pracy jako III sekretarz ambasady ZSRR w Szwajcarii. Później przez pięć lat był pracownikiem aparatu MSZ ZSRR w Moskwie, przez osiem lat sekretarzem i radcą ambasady ZSRR w Niemieckiej Republice Demokratycznej. Po powrocie do kraju zajmował wysokie stanowisko w systemie MSZ w Moskwie.
Od 1956 r. był członkiem Komsomołu a od 1965 – członkiem Kompartii. Jeszcze podczas studiów był członkiem komitetu komsomołu na uniwersytecie, pełnił funkcję sekretarza komsomolskiej organizacji gazety „Komjaunimo Tiesa”. Później, jak sam pisał o sobie, „pracując w centralnym aparacie MSZ ZSRR w latach 1971-1974 prowadziłem pracę propagandową na przedsiębiorstwach moskiewskich. W ambasadzie ZSRR w NRD zostałem obrany na sekretarza biura partyjnego ambasady, prowadziłem seminarium w sieci oświaty politycznej. Pracując jako zastępca kierownika wydziału prasy MSZ ZSRR, stałem na czele komisji kontrolującej działalność aparatu”...
Jako osoba należąca do elity „czerwonej burżuazji”, Justas VWincas Paleckis, nie gardził żadnym z przepisowych dla tej kategorii przywilejów: zaopatrywał się we wszystko czego się zapragnie w specsklepach, leczył się w specpoliklinikach, wypoczywał w specsanatoriach, otrzymywał co kwartał specdopłaty do bynajmniej nie skromnej gaży, i ze szczególnym poczuciem obowiązku odbywał częste podróże, a nawet pracował za granicą, m.in. we Włoszech, na Węgrzech, w Szwajcarii, NRD, RFN, Anglii. Władze byłej NRD za umocnienie socjalistycznego internacjonalizmuodznaczyły go nawet Orderem „Arbeitsfahne”...
6. PRUNSKIDENE KAZIMIERA DANUTE (z domu Stankevicziute), urodzona w 1943 r. w rodzinie rolniczej, należy do najlepiej znanych „demokratów” litewskich.
Pracę podjęła jeszcze w 1958 r., jako sekretarka w Wileńskim Technikum Przemysłu Lekkiego. Po ukończeniu studiów ekonomicznych została asystentką katedry ekonomii, a następnie jej starszym wykładowcą i docentem. Od 1986 do 1988 r. pełniła funkcje zastępcy dyrektora Litewskiego Naukowo-Badawczego Instytutu Ekonomiki Rolnictwa, następnie zaś rektora Instytutu Doskonalenia Kwalifikacji Kierowniczych Kadr i Specjalistów Gospodarki Narodowej Litewskiej SRR.
Do nomenklatury Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Litwy przeszła w roku 1986 (do partii wstąpiła w 1980 r.). Jak donosiła prasa litewska, pani Prunskiene od 1979 roku pracowała odpłatnie dla KGB (pseudonim „Szatrija”); w wywiadzie dla litewskiego tygodnika „Respublika” (kwiecień 1990 r.) jednak sięzastrzegła, że swe „sprawozdania” Andropowowi starała się zawsze tak układać, by „nie zaszkodzić Litwie”.
W każdym normalnym kraju polityk, któremu udowodniono, że był kapusiem bezpieki, natychmiast i raz na zawsze jest spalony jako osoba publiczna i nikt mu nie poda ręki, nie mówiąc o głosach na wyborach. Nasza zaś „bursztynowa lady” ciągle jest na fali, udziela wywiadów prasie moskiewskiej i berlińskiej, warszawskiej i waszyngtońskiej, a nawet zamierza jeszcze coś robić „dla Litwy”. To również świadczy o naszej „kulturze” politycznej.


III. Wielcy przebierańcy
SZEPETYS Lionginas urodził się w roku 1927 we wsi Kożuszki rejonu ukmerskiego w rodzinie chłopskiej. Jest Litwinem, członkiem KPZR od 1955 roku, ukończył elitarne studia inżynieryjno-architektoniczne; jako wysoki rangą działacz partyjny nie miał żadnych trudności z obroną doktoratu. (Temat: „Rola sztuki dekoracyjnej w duchowym wzbogaceniu człowieka radzieckiego”) oraz z habilitacją w sferze filozofii materializmu historycznego.
Lionginas Szepetys jako dygnitarz partyjny, zwiedził kosztem KPZR takie kraje, jak Zambia, Węgry, Filipiny, Polska, NRD, Belgia, Irlandia, Włochy, Gwatemala, Egipt, Szwajcaria, Czechosłowacja, Francja, Kanada, Finlandia, USA, Hiszpania, Bułgaria, Chile, Austria, Jugosławia, Rumunia, RFN, Japonia, Szwecja...
Jednocześnie należał do najprzebieglejszych bonzów ideologicznych ówczesnego establishmentu partyjnego. Redaktorzy gazet i dziennikarze doskonalepamiętają, jak ten towarzysz, będąc kierownikiem wydziałów ideologicznych KC KP Litwy, ministrem kultury republiki, sekretarzem KC KP Litwy, systematycznie zwoływał narady tzw. „aktywu ideologicznego” i określał kolejne „doniosłe zadania pracy ideowo-wychowawczej”; a to „wzmożenie walki z reakcyjną działalnością kościoła”, czy z „burżuazyjnym nacjonalizmem”, a to „spotęgowanie krytyki rzeczywistości socjalnej gnijącego kapitalizmu”. Kto jak kto, ale Szepetys świetnie wiedział, jak ten kapitalizm potrafi gnić, i dlatego, widocznie, tylko dla siebie i „swoich” rezerwował prawo odwiedzania krajów zagranicznych: śmiało narażał własne zdrowie wdychając często, gęsto miazmatyczne wyziewy rozkładającego się Zachodu, ale swój ukochany lud litewski ofiarnie i mężnie bronił przed wszelkimi kontaktami z tym burżuazyjnym ścierwem!
A jednocześnie z pogardą spoglądał na tych, którzy mu wierzyli, brali jego bajki o świetlanej przyszłości za czystą monetę, – tak Murzyn czasami pogardza białą żoną za to, że wyszła za niego, Murzyna, za mąż.
Szepetys wydawał nieraz swe książki w Moskwie, np. „Podnoszenie efektywności pracy ideowo-wychowawczej. Z doświadczenia partyjnej organizacji Litwy”, Moskwa 1984; w Wilnie: „Rola radzieckiej inteligencji twórczej w budownictwie socjalizmu” (1978) itd.
W lutym 1989 roku Komitet Centralny Komunistycznej Partii Litwy zwrócił się do Komisji do Nadawania Emerytur Personalnych przy Radzie Ministrów ZSRR z prośbą o nadanie mu takiej właśnie emerytury. W tekście podkreślano, że ten „wybitny działacz partyjny” odznaczony został za swą wierną służbę ZSRR trzema Orderami Czerwonego Sztandaru Pracy, Orderem Przyjaźni Narodów, Orderem „Odznaka Honorowa”, dwoma medalami, że nadano mu honorowe miano Zasłużonego Działacza Sztuki Litewskiej SRR i laureata Premii Państwowej Litewskiej SRR.
L. Szepetys jest dziś emerytem personalnym o znaczeniu wszechzwiązkowym i nadal otrzymuje bardzo wysoki żołd bezpośrednio z Moskwy. I nic mu to nie przeszkadza stroić się w piórka zwolennika niepodległości Litwy, nadal odgrywać rolę jednego z liderów Narodu Litewskiego.
Jedną z ciekawszych cech osobowości L. Szepetysa jest kłamliwość i obłuda, obliczone na głupotę słuchacza czy czytelnika. Pisząc o swej młodości w „Autobiografii” zaznacza m.in., że „w ciężkich latach okupacji niemieckiej uczył się w gimnazjum w Ukmerge”, zaś po wyzwoleniu rejonu „od okupantów faszystowskich” spotkał jego los jeszcze cięższy, bo oto podjął pracę sekretarza w powiatowym komitecie wykonawczym. Płakać się chce z żalu nad losem biednego młodziana, który zmuszony był męczyć się w gimnazjum i przy biurku w komitecie powiatowym, podczas gdy tysiące jego rówieśników mieszkało w komfortowych ziemiankach, opalało się sobie na słońcu orząc ziemię czy uprawiało gimnastykę na wolnym powietrzu przy odbudowie zburzonych miast i miasteczek Litwy, nie mówiąc jużo tych, którzy wesoło śpiewając udawali się na bezpłatne „wycieczki” do Syberii, Kazachstanu, na Sachalin i za Koło Polarne. Tak, jego los był trudniejszy od czyjegokolwiek, i to jemu, jemu przede wszystkim, należał się dostęp do nomenklaturowych karmników. Tak się też stało. Kto więc śmie twierdzić, że nie ma na świecie sprawiedliwości?...
„Opinia wystawiona Sekretarzowi Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Litwy, tow. Lionginasowi Szepetysowi” podaje:
...Na wszystkich odcinkach, które mu zlecano, t. Szepetys wykazywał się jako pełen inicjatywy, pryncypialny i wymagający kierownik, posiadający dobre zdolności organizacyjne. Wykazuje on stałą troskę o doskonalenie komunistycznego wychowania ludzi pracy, utrzymuje ścisłą więź z aktywem partyjnym, cieszy się zasłużonym autorytetem wśród szerokiej społeczności republiki.
Tow. Szepetys L. K. bierze czynny udział w życiu społeczno-politycznym – od roku 1966 jest członkiem Komitetu Centralnego, a od 1976 – członkiem Biura KC Kompartii Litwy. Jest Deputowanym do Rady Najwyższej ZSRR, a od 1981 – Przewodniczącym Rady Najwyższej Litewskiej SRR (...). Wiele prac naukowych t. Szepetysa, dotyczących estetyki, aktualnych zagadnień rozwoju duchowej kultury społeczeństwa radzieckiego, krytyki ideologii burżuazyjnej, dobrze są znane nie tylko naukowcom, ale l szerokie] społeczności republiki...”.
Lionginas Szepetys, czołowy ideologiczny boss w ciągu paru dziesięcioleci, został w 1988 roku przyjęty przez sajudisowskie kierownictwo Akademii Nauk Litwy w poczet członków korespondentów i członków rzeczywistych tej szacownej instytucji. I dodajmy, że jego podpis widnieje także wśród podpisów (rozpoczynającym się od imienia Jurasa Pożeły, prezydenta AN Litwy) pod haniebnym apelem sześciuset pracowników Akademii Nauk Lit. SRR z jesieni 1988 roku, żądającym od władz Republiki niedopuszczenia do retransmisji na Wileńszczyznę programu Telewizji Polskiej oraz nawołującego do podjęcia dalszych ostrych kroków, skierowanych przeciwko Polakom Wileńszczyzny. Zresztą, w ciągu swego wieloletniego opiekuństwa nad nauką, kulturą i szkolnictwem Litwy L. Szepetys zawsze wykazywał instynkty polakożercze. To on zwinął polskojęzyczne drukarstwo książek na Litwie i doprowadził do skurczenia się ilości szkół polskojęzycznych z 365 w roku 1953 do 91 w roku 1988, czyli okazał dla nas jeszcze mniej zrozumienia niż nawet towarzysz Stalin.
8. SZIMKUS Sigizmundas Juozas ur. w 1931 r., Litwin. Członek Kompartii od 1951 roku, od tego też czasu pracował tylko i wyłącznie jako funkcjonariusz Komsomołu i Partii. Ukończył Wyższą Szkołę Partyjną w Wilnie, a następnie był lektorem KC KPL, zastępcą kierownika Wydziału Propagandy i Agitacji KC KP Litwy, kierownikiem Wydziału Kultury KC KP Litwy. Od 1959 r., czyli mając 27 lat został członkiem wyższej warstwy nomenklatury partyjnej. W końcu został rektorem Wyższej Szkoły Partyjnej. Nagrodzony sowieckimi orderami i medalami za „komunistyczne wychowanie ludzi Litwy”, powszechnie był znany jako jeden z czołowych ideologów nurtu „betonowego” w propagandzie partyjnej. Dziś należy do grona „teoretyków” antykomunizmu i „demokracji” w Litwie. Jeszcze w wystąpieniu podczas XVII plenum KC KP Litwy S. Szimkus zapewnia swych „parteigenossen”, że odpowiedzialnie traktuje swą działalność w Szkole Partyjnej, dokąd skierowała go Partia i – zgodnie z dawnym rytuałem partyjniackich cwaniaków – zapewniał: „My, komuniści, jesteśmy wdzięczni towarzyszowi A. Brazauskasowi i innym naszym przywódcom za aktywną pracę, za śmiałe i słuszne decyzje!...” („Sowietskaja Litwa”, 25.II.l989)...
9. Przypomnijmy też w paru słowach, że na pozór tak rażąco antymoskiewsko usposobiony lider dzisiejszej „niepodległej” Litwy Vytautas LANDSBERGIS przez długie lata był wykładowcą sowieckiego Konserwatorium w Wilnie, opublikował dużą ilość bardzo prawomyślnych artykułów pseudonaukowych (także w języku rosyjskim), uchodził za człowieka absolutnie oddanego Władzy Radzieckiej. Przez osiem lat pracował na sowieckiej placówce w Warszawie (stąd jego dość poprawna, ale jakże bezbarwna polszczyzna), co mogło w tamtych czasach spotkać tylko człowieka należącego do elit sowieckich albo (oraz) współpracującego z jednym ze skasowanych dziś wydziałów KGB...
Tego człowieka, zaznaczmy, cechowała zawsze polonofobia... Wydawać by się mogło, że jest zupełnie zbyteczne w książce poświęconej życiu i twórczości kompozytora i malarza M. K. Cziurlionisa (W. Landsbergis, „Tworcziestwo Cziurlionisa”, Leningrad 1975, wyd. 2, s. 5-6) dawać wyraz swym polakożerczym instynktom czy marksistowskiej nadgorliwości, a jednak profesor konserwatorium to robi – przez nikogo nie zmuszany, dezinformuje, mniejsza o to, świadomie czy nie, tysiące rosyjskich czytelników o realiach XIX-wiecznego Wilna, przecież miasta na wskroś polskiego, które nie wiadomo dlaczego miałoby mieć coś wspólnego z kulturą Żomojtów – Litwinów...
Trzeba powiedzieć, że ród Landsbergisów już od kilku pokoleń szczyci się krzewieniem zajadłej antypolskości wśród Litwinów, że wspomnimy tylko rażącą swą ignorancją i nienawiścią książeczkę dziadka niniejszego prezydenta Daniela Landsberga pt. „Polacy i Litwini od r. 1228 do 1430, (Wilno 1907).
10. Inny „wybitny intelektualista”, wicepremier Romualdas OZOLAS pochodzący z od dziesięcioleci bolszewizującej rodziny, także jest autorem wydanych w języku litewskim książek „Szkice o historii filozofii litewskiej” (Wilno, 1978); „Pogadanki o filozofach i filozofii” (Wilno 1988); „Litwa Radziecka” (Wilno, 1985), w których stoi na pozycjach apologety partyjnego, natrętnie narzucającego czytelnikowi „radziecki” styl myślenia i marksistowski światopogląd. Ten były wykładowca „naukowego ateizmu” i „naukowego komunizmu”, znany z surowości, jeśli chodzi o ideologiczną prawomyślność, etatowy cenzor cudzych tekstów naukowych, dziś jest kreowany i się samokreuje na „teoretyka” demokracji, co mu wychodzi tak samo, jak ongiś demagogia partyjniacka.
Zadziwia w tym wszystkim, jak osobnicy, którzy jeszcze niedawno karali wszelką intelektualną czy społeczną inicjatywę, dusili w zarodku wszelką żywą myśl, bojąc się o swe złodziejskie przywileje, przedzierzgają się dziś we wrogów ustroju, który przemocą narzucali innym. Mniejsza jednak o szyldy, obecnie takie pojęcia jak „lewica”, „prawica”, „socjalizm”, „kapitalizm”, „postęp”, „reakcja” zupełnie się „rozmyły” i nikomu nic nie mówią. Trzeba patrzeć nie na język, lecz na ręce polityków. Właśnieich czyny mówią o tym, kim są, czy się naprawdę zmienili, czy raczej zachowali swą dawną, jakże niesympatyczną istotę...
W jednym z ostatnich numerów (18, 1991) ukazującego się w Moskwie tygodnika „Nowoje Wremia” znany pisarz, były dysydent, wydalony ongiś z ZSRR „za syjonizm”, a zamieszkały obecnie w USA Arkadiusz Lwow odnotował: „Popatrzyłem na demokratów, z wieloma spośród nich rozmawiałem. I zrozumiałem jedno: wszyscy oni formowali się jako komuniści i byli prawowiernymi komunistami. Nie mówiąc o tym, że oni myśleli po komunistycznemu i szczerze wierzyli wszystkiemu, lecz żyli też według tych reguł, robili kariery, na przykład. Całe ich życie i kariery zbudowane były na dokładnym stosowaniu się do etyki komunistycznej. Przypuśćmy, że ich poglądy polityczne uległy zmianie w ciągu ostatnich lat, lecz przyzwyczajenia pozostały dawne. A ktoś chce mnie przekonać, że oni są prawdziwymi demokratami!
Nie wierzę im. W tym kraju nie ma tradycji demokratycznych. Demokracji się nie dekretuje, nie ustanawia odgórnie... Ponieważ procesy demokratyczne są u nas zamieszane na krwi, to ludzie, którzy nazwali się demokratami, mogą zostać dyktatorami”...
Nie sposób nie zauważyć, że tak się już stało np. w Litwie czy Gruzji, gdzie pod nowym niby szyldem praktykuje się dawną politykę kłamstw, wyzysku, manipulacji, ucisku i terroru.
Czerwoni faszyzoidzi się przemalowali, lecz ich wewnętrzna istota pozostała dawna.
Kiedyś komunofaszyści wrzeszczeli na cały świat, że zbudowali najbardziej wolnościowy ustrój społeczny, dziś sajudofaszyści w dokładnie taki sam sposób gloryfikują sami siebie, a jednocześnie i jedni i drudzy nie znosili widoku czegokolwiek, co jest inne niż oni; i jedni i drudzy stosowali i stosują względem inaczej myślących Berufsverbot, Druckverbot, zohydzanie i szkalowanie, pozbawianie prawa do pracy itp.

IV. Jak w powieści Dołęgi-Mostowicza
Panoramę ludzi o twardych głowach i giętkich kręgosłupach można by kreślić w nieskończoność, eksponatów starczyłoby nie tylko na artykuł prasowy, ale i na grubą księgę. Charakter publikacji zmusza jednak do zwięzłości, wypada więc jeszcze tylko tę galerię uzupełnić paroma polskimi okazami „neobolszewickich” przebierańców.
Niewątpliwie, spośród Polaków Wileńszczyzny największe szczyty we wspinaczce partyjno-sowieckiej osiągnął Zbigniew Balcewicz, osobnik psychicznie najbardziej predysponowany do takich „osiągnięć”, wykazujący dużą elastyczność, giętkość, fenomenalne zdolności przystosowawcze, traktujący ideały czystoinstrumentalnie, będący „zawsze do dyspozycji” w stosunku do aktualnych pracodawców.
Balcewicz urodził się 27.II.1946 roku we wsi Zawiazy rejonu wileńskiego Litewskiej SRR w rodzinie chłopskiej. Od 1953 do 1961 roku uczył się w Antokolskiej początkowej, Rostyniańskiej Ośmioletniej i Suderwiańskiej Ośmioletniej szkołach. W r. 1961, po ośmiu klasach, wstąpił do Wileńskiej Szkoły Pedagogicznej i ukończył ją otrzymując średnie specjalne wykształcenie w 1965 r.
Od 1965 r. pracował w 26 Szkole Śr. w Wilnie w charakterze zastępowego pionierów (pionierwożatyj), widocznie przejawił wyjątkową gorliwość w komunistycznym wychowaniu młodzieży, gdyż już po roku został skierowany do rejonowego komitetu komsomołu w Nowej Wilni na stanowisko kierownika wydziału uczącej się młodzieży i pionierów. Od 1968 jest drugim, od 1970 (czyli w wieku 23 lat) pierwszym sekretarzem Nowowilniaskiego Rejonowego Komitetu Leninowskiego Komunistycznego Związku Młodzieży Litwy. Musiał mieć predyspozycje – wiemy jakie – do tego typu pracy, bo już od 1974 r. zostaje kierownikiem wydziału propagandy i agitacji Nowowilniaskiego Rejonowego Komitetu Komunistycznej Partii Litwy. W tej roli organizuje liczne imprezy (konferencje, sesje itp.) mające służyć wpojeniu komunistycznych (w tym ateistycznych) poglądów mieszkańcom Wilna. Kariera partyjna rozwija się nadal pomyślnie. Od 1978 roku zostaje instruktorem, a od 1981 kierownikiem wydziału spraw administracyjnych i handlowo-finansowych Wileńskiego Miejskiego Komitetu Komunistycznej Partii Litwy, skupia w swym ręku kontrolę nad całym skorumpowanym systemem handlu i administracji, czuje się w nim, jak ryba w wodzie, i już w 1981 zostaje mianowany zastępcą przewodniczącego Komitetu Wykonawczego Wileńskiej Miejskiej Rady Deputowanych Ludowych, na którym to stanowisku trwa aż do października 1988 r., kiedy to zostaje mianowany redaktorem naczelnym gazety „Czerwony Sztandar”, organu Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Litwy, a od 1990 jest redaktorem naczelnym „Kuriera Wileńskiego”, organu Rady Najwyższej Republiki Litewskiej.
Z. Balcewicz do Komsomołu wstąpił w roku 1963, mając zaledwie lat 17, a do Kompartii, w 1968, mając lat 22. Od 1989 r. był już członkiem biura KC Komunistycznej Partii Litwy, a przedtem uczestniczył w najrozmaitszych partyjnych komisjach i komitetach. W latach 1967-1973 studiował na wieczorowym wydziale fakultetu prawa Wileńskiego Uniwersytetu Państwowego im. W. Kapsukasa.
W ciągu 25 lat Z. Balcewicz korzystał ze wszystkich przywilejów ówczesnej nomenklatury, m.in. z prawa częstych turystycznych i „specjalnych” wyjazdów za granicę (m.in. do Węgier, Indii, RFN, Polski) i to wówczas, gdy normalny człowiek nie mógł nawet raz na kilka lat odwiedzić krewnych, mieszkających za miedzą, chyba, że – jak wspomnieliśmy – w przypadku śmierci któregoś z „bliskich krewnych”. Korzystał też ze specjalnych sklepów, klinik, dopłat i innych feudalnych przywilejów.
Według ówczesnych oficjalnych opinii towarzysz Balcewicz „wiele sił i energii oddaje kierowaniu organizacjami komsomolskimi, twórczo, z wielką odpowiedzialnością rozstrzyga zagadnienia komunistycznego wychowania młodzieży, przejawia w tym osobistą inicjatywę i partyjną pryncypialność”; „jako komunista potrafi pięknie i poprawnie mówić”; „do swych obowiązków ustosunkowuje się sumiennie,... systematycznie występuje na zebraniach partyjnych”; „stale poszukuje nowych form działalności organizacji komsomolskiej i partyjnej”; „umie stosować w pracy partyjnej to co nowe”; „łatwo nawiązuje kontakt z ludźmi, działa energicznie i efektywnie”; „głęboko wnika w działalność organizacji partyjnych, udziela im praktycznej pomocy w doskonaleniu stylu, form i metod ich pracy; dużo uwagi poświęca instruktażowi sekretarzy lokalnych organizacji partyjnych, uogólnieniu i rozpowszechnieniu przodującego doświadczenia”... Wysiłki te nie tylko były sowicie opłacane w rublach, ale i otrzymały nagrodę „moralną” w postaci medalu „Za ofiarną pracę. Na cześć 100 rocznicy urodzin W. I. Lenina”...
Swą „linię życia” towarzysz Z. Balcewicz, członek biura KC KPL zaczął radykalnie zmieniać dopiero w 1989 r. W jego publicznych deklaracjach zaczęły się pojawiać akcenty antyradzieckie, antyrosyjskie, antykomunistyczne, co nie przeszkadzało mu nadal korzystać z przywilejów, przysługujących nomenklaturze partyjno-rządowej. Zaskakująca przemiana! Ale tylko na pierwszy rzut oka. Bo gdy się przyjrzy temu „towarzyszowi” dokładnie, to się widzi, że w tej metamorfozie po raz kolejny przejawiła się jego konsekwentna i twarda postawa życiowa: zawsze być z tymi, kto ma władzę, przywileje, siłę. Póki to wszystko było w ręku Partii, był w nieji z nią, gdy przeszło w ręce Sajudisu, on się też tam znalazł. Zaiste, takiej stałości charakteru, zasad i zapatrywań można tylko pozazdrościć. Jest to człowiek, który zawsze pozostaje sobą, nawet wówczas, gdy komuś się wydaje, że on zmienia skórę...
Gdy powstawał Związek Polaków Litwy, Z. Balcewicz był zdeklarowanym jego przeciwnikiem i utrudniał prace samoorganizacji Polaków Wileńszczyzny. Co mu nie przeszkodziło na początku roku 1990 apelować o pomoc i korzystać z usług struktur ZPL w czasie kampanii wyborczej, gdy wystawiał swoją kandydaturę do Rady Najwyższej Litewskiej SRR, czy też w końcu tegoż roku, gdy „Kurier Wileński”, usilnie przekształcany przez redaktora naczelnego w tubę Sajudisu, zaczął tracić prenumeratorów... Nie wahał się też używać wówczas frazeologii superpatriotycznej, apelowania do „sumień polskich”, wiadomo – jak trwoga, to do Boga... Był też Z. Balcewicz do niedawna zdeklarowanym przeciwnikiem autonomii polskiej na Wileńszczyźnie, skrycie i jawnie zwalczał nie przebierając w środkach jejzwolenników, bo taka była linia mocodawców z Sajudisu. Dziś ta linia, na skutek niezłomnych wysiłków wyklinanych „autonomistów” niby to ulega zmianie, więc też zmienia zdanie także nasz bohater. Zawsze podzielać zdanie zwierzchnika – oto wzniosła i piękna zasada. Jak mówią Niemcy: „Der Chef hat immer Recht”...
Nawiasem mówiąc Z. Balcewicz został wysunięty jako kandydat na Deputowanego Ludowego ZSRR w wyborach 26 marca 1989 roku, lecz wycofał swą kandydaturę na rzecz sekretarza KC KP Litwy, był przecież jeszcze wówczas „prawowiernym” komunistą na całkowitym utrzymaniu partyjnym.
Ogromne doświadczenie wieloletnich rozgrywek i intryg w łonie dawnego aparatu partyjnego nie poszło na marne, zostało właściwie wykorzystane. Dziś bowiem Balcewicz jest Deputowanym Ludowym Republiki Litewskiej, jednym z członków tzw. Frakcji Polskiej (która z każdym miesiącem staje się coraz mniej polska z postawy) i pozuje – tak, tak! – na jednego z liderów społeczności polskiej Wilna. Chociaż przyznać trzeba, że przez ogromną większość Polaków wcale nie jest adorowany, jak to wmawia warszawskim dziennikarzom podczas swych częstych handlowo-propagandowych podróży do RP.
W latach trzydziestych była ogromnie popularna powieść Tadeusza Dołęgi-Mostowicza „Kariera Nikodema Dyzmy”. Gdyby w naszych czasach jakiś nowy Dołęga-Mostowicz zechciał wyczarować swym piórem postać dzisiejszego „Dyzmy”, znalazłby chyba doskonały pierwowzór w osobie naszego bohatera.

Podobną karierę zrobił i oficjalny lider Frakcji Polskiej Parlamentu Litewskiego Ryszard Maciejkianiec, który urodził się 28 czerwca 1947 roku we wsi Koniuchyrejonu wileńskiego. Ukończył szkołę siedmioletnią w Bujwidzach, szkołę pedagogiczną w Wilnie. Był nauczycielem, chyba bardzo prawomyślnym, bo już w 1969 roku został przewodniczącym komitetu wykonawczego gminy bujwidzkiej; (członek Kompartii od 1971 r.). W okresie od 1973 po 1980 pracował w charakterze sekretarza Solecznickiego rejonowego Komitetu Wykonawczego, jednocześnie studiował i w 1975 roku ukończył wydział prawa Uniwersytetu Wileńskiego. W 1980 roku został skierowany na naukę do Wyższej Szkoły Partyjnej w Leningradzie, którą też ukończył w roku 1982. Jak głosi opinia z owego okresu: „W ciągu całego okresu studiów tow. Maciejkianiec R. Wyróżniał się poważnym, wnikliwym stosunkiem do nauki, twórczą pracą nad dziełami klasyków marksizmu-leninizmu, nad dokumentami Partii; czynnie uczestniczył w seminariach i pogadankach... W trakcie nauki w WSzP wiele uwagi poświęcał badaniu zagadnień teorii i praktyki budownictwa radzieckiego, stale się zapoznawał z pracą organów radzieckich Leningradu”...
Od 1982 roku został włączony do najwyższej nomenklatury aparatu partyjnego, gdy został instruktorem komisji partyjnej przy KC Kompartii Litwy; od 1986 roku byłinstruktorem Komisji Kontroli Partyjnej przy KC Kompartii Litwy, a od 1988 do 1990 członkiem tejże Komisji. Za skuteczną działalność partyjną odznaczony medalem „Za trudowoje otliczije”, tj. „za osiągnięcia w pracy (...)
Niedawno pewna gazeta sajudisowska w zupełnie dawnym stylu pisała o tym, jak to jedna z Polek-deputowanych „znalazła w sobie wreszcie męstwo”, by wyjść z partii i przejść na pozycje Sajudisu... Oczywiście, niewiele trzeba dziś męstwa, by w warunkach dyktatu nazistowskiego przejść na jego pozycje, ale – i tu autor artykułu ma rację – trzeba niemało odwagi, aby za przydzielenie tych czy innych dóbr materialnych zdradzić ludzi, którzy cię wybrali, byś bronił ich racji... Mówiąc wszelako o R. Maciejkiańcu należy podkreślić, że jest to działacz naprawdę inteligentny oraz – co stanowi w naszych czasach ogromną rzadkość – jest człowiekiem honoru. I dlatego nie sposób wróżyć mu wielkiej kariery politycznej w polskim środowisku, które woli złodziejaszkowatych łajdaków, a nie ludzi mądrych i przyzwoitych, których nienawidzi i niszczy.

V. „Hokeista”, czyli patriota własnej kieszeni
Na skutek wieloletniej dyskryminacji ludność polska Wileńszczyzny nie dorobiła się ani własnej inteligencji z prawdziwego zdarzenia, ani nawet wielkiego formatu hochsztaplerów. Wszystko co nasze – nawet po ukończeniu Wyższej Szkoły Partyjnej w Leningradzie – nacechowane jest jakąś nieuchwytną małością, brakiem rozmachu (w dobrem i w złem) oraz – zawsze i niezmiennie – zawiścią i przyziemnym wyrachowaniem oraz wynikającą z tych cech skłonnością do prowincjonalnych krętactw i intryg.
Zupełnie kuriozalny przypadek w galerii neobolszewickich „polskich” przebierańców stanowi przed paroma laty absolutnie nikomu nie znany Czesław Okińczyc, dziś samoreklamujący się jako rzekomy obrońca polskości czasów „komuny”.
Osobnik ten nie zdążył, co prawda, wejść do składu wyższej nomenklatury, ale w przededniu pieriestrojki stanął już na jej progu. W ciągu kilku lat był członkiem Kolegium Adwokatów Litewskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, pracując w Zespole Adwokatów nr 1. Już wówczas przejawiał nie lada spryt i zręczność, które to cechy jednak tak naprawdę mu się rozwinęły dopiero w mętnym potoku dokonujących się przemian. To jemu m.in. obok Z. Balcewicza przysługujeniewątpliwe pierwszeństwo w sprawie agenturalnego rozbijania ruchu polskiego naWileńszczyźnie i zorganizowanego na szeroką skalę zniesławiania tego ruchu zarówno jako całości, jak też poszczególnych jego aktywistów.
Postępowanie wielu aktualnych polskich „liderów” da się lepiej zrozumieć, jeśli się zważy ich pochodzenie i środowisko, z którego się bez wyjątku wywodzą. Przeprowadźmy pewną paralelę:
Jak pisał profesor Uniwersytetu Turyńskiego Robert Michels w książce „Socjologia partii politycznej w warunkach demokracji” (Lipsk, 1911), na pierwszy rzut oka może się wydawać, że jeśli na czele ruchu robotniczego staje „robotnik z krwi i kości” to zachowuje on stały i pewny kontakt ze swą klasą, że pozostaje jej bliski, wiernmy i oddany... Tymczasem, rzeczywistość jest zupełnie inna. Robotnik, który został działaczem i oderwał się od swego rękodzieła, przestaje być robotnikiem – szczególnie w sensie psychologicznym, ale też w ekonomicznym. Staje się pospolitym pośrednikiem, podlegającym procesowi oligarchizacji, z idealisty staje się kalkulującym materialistą, z teoretycznego demokraty – przekonanym autokratą. R. Michels twierdzi: „Właśnie u byłych robotników rozwija się szczególna żądza władzy. Uniknąwszy łańcuchów zależności jako najemny robotnik na służbie kapitału, on mniej niż ktokolwiek skłonny jest do dźwigania tego brzemienia. Jak i każdy bojownik o wolność, dąży do pozostania na wolności. Doświadczenie wszystkich krajów przekonuje, że przywódca robotniczy, który wyszedł z szeregów samego proletariatu, przejawia szczególną krnąbrność i ze szczególnym uporem odrzuca wszelki protest, wdrażany przez podwładnych. Niewątpliwie, że związane to jest z jego charakterem jako parweniusza. Leży to w charakterze parweniusza, że dąży on w sposób nieugięty, władczy i gorliwy do zachowania swego świeżo upieczonegoautorytetu, a w każdej najlżejszej nawet krytyce widzi poniżenie, świadome złośliwe przypomnienie o dawnych czasach...” Cechuje podobnych przywódców bezprecedensowa próżność. To, co uczynili oni i ich koledzy, wywołuje w nich tylko zachwyt. Niekiedy ich próżność jest oparta na pewnym zasobie wiedzy zawodowej, ale, z reguły, wykazują braki myślenia w szerszych kategoriach wykształcenia i światopoglądu. Często są ulegli wobec pochlebstw ze strony osób zainteresowanych...
Na byłego robotnika wywiera nowe otoczenie wpływ ogromny. Jego zachowanie staje się bardziej wyrafinowane i zaokrąglone. Na skutek codziennych kontaktów z ludźmi o bardziej wysokim statusie socjalnym przyswaja doskonalsze formy obcowania. Niektórzy z robotniczych deputowanych próbują ukryć zachodzące w nich przemiany zewnętrznymi, sztucznie okazywanymi cechami swej byłej przynależności stanowej. „W parlamencie angielskim, gdzie z reguły obowiązuje cylinder, niektórzy z przywódców robotniczych zjawiają się pod nieforemnym beretem i w koszuli z czerwonym krawatem...”
Obok płytkiego zadowolenia z siebie byłych robolów często opanowuje poczucie przesytu. Ich samozadowolenie rozprzestrzenia się na ich otoczenie. A do ruchu naprzód w kierunku demokracji wielu z nich ustosunkowuje się obojętnie, a nawet wrogo. Oni się przystosowują do istniejących warunków, co więcej, zmęczeni walką godzą się na nie. Co ich obchodzi rewolucja socjalna? Swą rewolucję oni już ukończyli, mają się znakomicie.
Tak więc – konkluduje profesor R. Michels – zamiana przywódców burżuazyjnych proletariackimi nie daje nic dobrego ani pod względem teoretycznym, ani praktycznym. Ci ostatni są najniepewniejsi zarówno jeśli chodzi o politykę, jak i o moralność. Są szczególnie zdradzieccy i sprzedajni, często stają się płatnymi agentami policji. „Będąc niedokształconymi parweniuszami są szczególnie podatni na pochlebstwa”, cechuje ich kłamliwość i chytrość, prywata, nieposkromiona chęć zysku, brak najmniejszych nawet kwalifikacji moralnych. Ich mądrość-głupota polega m.in. na przekonaniu, że za pieniądze można wszystko kupić. Typowy przesąd sprzedających się prostaków politycznych prostytutek i patriotów własnej kieszeni... Podobny do przesądu, nieraz publicznie wypowiadanego przez Cz. O.: „polityka jest zajęciem brudnym”. A przecież zajęciem brudnym (czyli politykierstwem) jest tylko polityka brudna, obłudna, merkantylna, prowadzona przez podobnych osobników. W wykonaniu ludzi o czystych ręcach jest to ex definitione zajęcie szlachetne, poważne i ważne.
Cz. Okińczyc wykazuje – obok płaczliwości i sprytu – niepohamowaną skłonność do samoreklamy i mistyfikacji na temat swej własnej osoby. Tak np. w wywiadzie dla „Gazety Polskiej” (Chicago, USA, maj 1991) twierdził: „Pochodzę z rodziny z dziada pradziada polskiej...” Chciałoby się spytać: Czy z prapradziada też? No bo co to za cnota, że ktoś niby jest członkiem jakiegoś narodu? Czy można się szczycić tym, że się urodzi we wtorek? Ważne nie gdzie i kiedy, ale – kto się urodził... Okińczyce zresztą to zagrodowa szlachta białoruska spod Mińska. W „Gazecie Polskiej” Cz. Okińczyc też podaje: „W 1983 roku ukończyłem prawo na Uniwersytecie im. Stefana Batorego w Wilnie”. Po pierwsze, nazwy USB używa się bez „im.”, po drugie, USB nie istnieje od 1939 r. kiedy to go zamknęli szowiniści litewscy, tacy sami, jak ci, którym dziś wysługuje się Cz. O. Po trzecie Okińczyc ukończył litewski, radziecki, komunistyczny Uniwersytet imienia Wincasa Kapsukasa. Po co więc wprowadzać w błąd rodaków na Zachodzie, nieświadomych pewnych realiów? Po co, panie Czesławie, wmawiać im, jak pan to robi: „Uczestniczyłem w ruchu odrodzeniowym Polaków. Byłem współzałożycielem, podobnie jak Romuald Mieczkowski, Związku Polaków na Litwie?". Polacy na Zachodzie, oczywiście, w dobrej wierze połkną ten haczyk, bo nie wiedzą, że Cz. Okińczyc przed 1989 r. był absolutnie nieznany Polakom wileńskim, bo nic, ale to naprawdę nic, dla sprawy polskiej nie robił. Dowładz zaś ZPL został (do dziś zresztą nie wiadomo, przez jakie siły) wywindowany dopiero po roku istnienia Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego Polaków na Litwie, które później przemianowaliśmy na Związek Polaków Litwy. Wówczas zresztą wypływało na powierzchnię wiele nowych, nikomu nie znanych osób, co ułatwiało zrobienie „patriotycznej kariery” nie tylko ludziom wartościowym, ale i pospolitym cwaniakom czy agentom bezpieki. Do ich liczby należał i nasz bohater, który, podobnie zresztą jak i R. Mieczkowski, nie należał ani do założycieli, ani nawet do grona mniej więcej znacznych aktywistów ZPL. Jak za czasów „komuny” byli super lojalni do niej, tak i dziś są superlojalni do sajudisowskiej „antykomuny”, którego to faktu nie zmienią żadne propagandowe mistyfikacje... (Na marginesie przypomnijmy, że SSKPL (ZPL) założyli trzej dziennikarze z Wilna: Jan Sienkiewicz, Henryk Mażul i autor niniejszego tekstu, którzy dopiero nieco później wciągnęli do tego grona paręnastu dalszych inteligentów polskich, wśród których był R. Mieczkowski, ale nie było nikomu nie znanego Cz. Okińczyca).
Polacy po 1985 r. najdłużej ze wszystkich wspólnot narodowych na Litwie zachowywali jedność i nie pozwalali się rozbić ani podzielić. Różniliśmy się w pewnych momentach, lecz zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że jedność narodowa jest wartością nadrzędną. Aż wreszcie dzięki pieniądzom Sajudisu i wysiłkom półgłówków z Warszawy (z antypolskich kręgów skupionych w środowisku pisma „Res Publica” i „Gazety Wyborczej”) pchnięto nas do wzajemnego zwalczania się. Haniebna palma pierwszeństwa w dziele rozsadzania od wewnątrz społeczności polskiej bezdyskusyjnie należy do agenturalnej „Znad Wilii”, po czym „do dzieła” przystąpił też redaktor naczelny „Kuriera Wileńskiego”...
Zabawne, że ta „prywatna” gazeta powstała wówczas (grudzień 1989), gdy prawo ani Litwy, ani ZSRR nie przewidywało jeszcze nawet możliwości istnienia gazet prywatnych (dopiero od marca 1990). Ale pismo zarejestrowano, rozreklamowano, upowszechniono. Dlaczego? Ponieważ było to pismo Sajudisu i KGB, opracowywane i redagowane w Warszawie przez wytrawnych agenturalnych dziennikarzy ze środowiska „Res Publica”, których filozofia polityczna sprowadza się do perfidnej antypolskości i antyrosyjskości. Stąd m.in. ich poparcie dla szowinistów litewskich... Gdy zaś polski dziennikarz spytał Okińczyca, skąd wziął pieniądze na wydawanie „własnej” gazety, ten bez zmrużenia oka skłamał (szkoła „bolszewickiej” adwokatury nie poszła na marne), że zarobił te pieniądze jako... hokeista i adwokat. Dziesiątki i setki tysięcy rubli! Ale przecież nikt dotąd nie słyszał nawet w naszym małym Wilnie o Okińczycu ani jako o hokeiście, ani jako o prawniku. Chyba, że chciał on powiedzieć, że sporty uprawiał w Kanadzie, a praktykę adwokacką w USA... Ale i to jest nieprawdą! Ileż trzeba posiadać naiwności, żeby przypuszczać, że znajdą się głupcy, którzy w takie bzdury uwierzą! A przecież naprawdę, w tym przypadkusprawdziła się wypowiedź Goebbelsa, że kłamstwo powtórzone tysiąc razy staje się prawdą. W Polsce znalazło się niemało ludzi, którzy uwierzyli łzawym fałszerstwom pana Czesława i uzbierali mu nie tylko na chleb, ale i na masło... I na utrzymanie gadzinówki „Znad Wilii”...
Ofiarami jego – a raczej jego mocodawców – mistyfikacji padli nie tylko dyletanci ze środowiska „Solidarności Walczącej” ale i dziennikarze „Życia Warszawy”, a nawet osoby tej miary co prymas Polski Józef Glemp lub profesor Zbigniew Brzeziński, którym ktoś umiejętnie podsunął ideę listownego poparcia dla antypolskiej sajudisowskiej „Znad Wilii”. Ktoś ma bardzo długie ręce. Ale kto? Kto tym wszystkim manipuluje i dyryguje? Kto przesuwa na politycznej szachownicy takie figurki jak nasz bohater? To chyba na długo jeszcze pozostanie tajemnicą...
Czyż nie daje do myślenia np. sam tylko fakt, że teksty tygodnika „Znad Wilii” redagowane w Warszawie od kilku lat bez wszelkich przeszkód są przewożone w obie strony przez pilnie strzeżoną granicę radziecką tam i z powrotem? I to od czasów, kiedy jeszcze byle książeczkę do nabożeństwa czy obrazek z wizerunkiem Jana Pawła II odbierano jako „literaturę wywrotową”. A w „Znad Wilii” aż się roi przecież nie tylko od ludzi zdyskredytowanych, znanych m.in. jako konfidenci litewskiej bezpieki. Co i kto się za tym wszystkim kryje? Domyślić się tego trudno, ale można...

VI. Uwagi końcowe, czyli zagadka Sfinksa
W roku 1981 20 proc. członków Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej i połowa wszystkich polskich komunistów znajdowało się jednocześnie w Solidarności i ją współtworzyło. I nikomu to nie przeszkadzało, dopóki nie doszło do walki o fotele w obozie zwycięskim. Potem dopiero zaczęto się spierać, kto ma większe zasługi w „niszczeniu komuny”. Podobnie poniektórzy dzisiejsi pseudoliderzy polscy na Wileńszczyźnie prześcigają się w deklarowaniu swego antykomunizmu, przy tym szczególnie komicznie ta szopka wygląda, gdy się zważy, że w wyścigu tym współzawodniczą obok siebie zarówno dyplomowany fizyk, znany raczej jako sprzedawca rzodkiewki na rynku Kalwaryjskim, a nie naukowiec; były kierownik działu propagandy republikańskiej gazety partyjnej słynący ongiś z wyjątkowo prawomyślnych artykułów; prosperujący sowiecki adwokat cieszący się renomą tego, kto bierze od klientów honoraria, ale im nie pomaga; czy funkcjonariusz nomenklatury, który będąc niby Polakiem, mówił w swym gabinecie z Polakami tylko po rosyjsku i po litewsku itp. Póki władza radziecka trzymała się mocno, nikt z nich ani słówkiem się przeciwko niej nie wypowiedział, wręcz odwrotnie, chwalono ją sobie i pod jej skrzydełkiem obrastano w piórka: kombinowano, kradziono, kręcono, nabywano domy, samochody, biżuterie. Ponieważ jednak w warunkach socjalizmu byłby to kapitał martwy, stali się ci „czerwoni bourgeois” operetkowymi „bojownikamiprzeciwko komunizmowi”... To tak, jakby śmiecie wznoszone przez falę oceaniczną wyobraziły, iż to one tą falą kierują... Śmieszne, lecz zyskowne. Wiedząc, że nic nie znajduje dziś takiego poklasku w Polsce i na Zachodzie, jak antykomunistyczne deklaracje, nasi cwani „działacze”, mający niezły nos do interesów, jadą właśnie tam, do kraju zachodzącego słońca, pchają się do trybun i mikrofonów, przysięgają publicznie (aczkolwiek nie w zgodzie z prawdą), że zawsze walczyli z komuną i że nie ustaną w wysiłkach, aż ją zdemontują. A potem wracają do Wilna za pieniądze, które rodacy ofiarowali na potrzeby sierot, chorych, bezdomnych, starych i niedołężnych, kupują za setki tysięcy rubli wille, mercedesy, zakładają własne interesa... Są niezwykle zadowoleni z siebie, ze swej przedsiębiorczości, zręczności, „mądrości”. Nieraz zaczynają nawet na serio wierzyć, że są wielkimi politykami niepospolitymi ludźmi... Ale przecież nadal są tylko gnidami.
Autor tych słów daleki jest od tego, by potępiać kogokolwiek za wstąpienie czy wystąpienie z KPZR. Ani jedno ani drugie nie zawiera w sobie ani tytułu do dumy, ani powodu do hańby – o ile jest czynione ze szczerych pobudek ideowych. Zastrzeżenia moralne budzi tylko czynienie tego lub owego ze względów merkantylnych. Podwójnie nieprzyjemni są więc ludzie, którzy ongiś z tych pobudek do KPZR wstąpili i z tychże z niej dziś występują. O nich właśnie tu mowa, a nie o ludziach ideowych. W 1919 r. W. Lenin mówił: „Albo wszy zniszczą socjalizm, albo socjalizm zniszczy wszy”... Stało się: wszy dojadają socjalizm...
Jeśli byliście w partii czy obok niej, jeśli karmiliście się przy niej, przykrywaliście jej imieniem liczne swoje szachrajstwa, dzięki niej staliście się „kimś”, to jak możecie opluwać ją, waszą dobrodziejkę? To tak, jakby ktoś publicznie ganił swą matkę, której się wyrzekł, lub żonę, z którą się rozwiódł... Przyznajcie, tak mogą postępować tylko osobnicy nieprzyzwoici.
Dosłownie każdemu z was można bez trudu zademonstrować własne wypowiedzi sprzed niewielu lat gloryfikujące partię, jej dobrodziejstwa, wynoszące pod niebiosa socjalizm jako najpiękniejszy ustrój na świecie. A przecież nikt was do tego bezpośrednio nie zmuszał, chociaż wiemy, jaka wówczas była atmosfera. Sami to robiliście, bez przymusu i bez „mydła”, podobnie zresztą i dziś zachowujecie się w stosunku do nowej „siły przewodniej”... Nie najlepiej to o was świadczy...
Oczywiście, są też ludzie występujący z KPZR ze względów ideowych.
W wywiadzie dla ukazującego się we Francji miesięcznika „Kontakt” (nr 4, 1990) Elie Wiesel na pytanie: „Dlaczego na tak wielu Żydów komunizm działał przyciągająco? – odparł: Wielu żydowskich intelektualistów było zafascynowanych komunizmem ...Komunizm był rodzajem mesjanizmu. Pierwotna forma komunizmu zawierała proroczy przekaz: wolność dla wszystkich ludzi, pokój między narodami, koniec zła, dyskryminacji, hańby. Właśnie Żydzi, którzy zawsze cierpielidyskryminację i prześladowania, uwierzyli w komunizm jak w nową religię. Komunizm był dla nich ewangelią bez Boga...” To samo dotyczy i reprezentantów innych narodowości.
Czyli rozumiemy tak: można w jakiejś organizacji być, a potem z niej wyjść i wstąpić, lub nie, do innej. To sprawa normalna i ludzka. Errare humanum est. W ostatnich czasach z KPZR wystąpiło ponad 3 mln jej członków (17 mln pozostało). Jedni uczynili to ze względów naprawdę ideowych, inni – z merkantylnych. Samo więc wyjście z KPZR jeszcze o żadnej cnocie czy zasłudze nie świadczy, podobnie jak pozostawanie w niej. Ale nie świadczy też ani jedno, ani drugie o winie czy grzechu. Nie wypinajcie się więc, wasz kręgosłup jest za miękki, by podołać obciążeniom czasu. I nie wspinajcie się na piedestały, na nich wasza miernota – już dziś – jest zbyt widoczna.
Publikacja niniejsza w żadnym wypadku nie powinna być interpretowana jako atak na te czy inne osoby, lecz tylko i wyłącznie jako przypomnienie faktów – i tylko faktów – które same w sobie brzmią jako ostrzeżenie, ostrzeżenie ludzi przed samymi sobą. Bo przecież żądza władzy i bogactw, dwulicowość, zachłanność i zawiść, nietolerancja i prywata są cechami ludzkimi, arcyludzkimi. Strzeżmy się więc samych siebie i zanim rzucimy kamieniem w kogoś, zapytajmy w swym sercu: „Czy ja jestem lepszy?” – Doprawdy, szczera odpowiedź wcale nie zawsze wypadnie jednoznacznie...
Rozumiem, że w systemie zastoju było niemało przepisów niedorzecznych, czy wręcz potencjalnie skierowanych przeciwko temuż systemowi. I tak np. jak ktoś chciał być wykładowcą tzw. nauk społecznych na wyższej uczelni, nieuniknienie musiał być członkiem KPZR, albo należeć do „narodu panów”, do któregoś z klanów rodzinnych sprawujących władzę; każdy też, kto chciał coś opublikować, musiał podawać własne myśli w „czerwonym sosie”, otaczać je martwym kwieciem rytualnych zaklęć i frazesów mających wykazać lojalność autora wobec ustroju i prawomyślność wobec partii. A służalczość prasy? A faktyczne ułatwienia i przywileje, które dawała przynależność do elit partyjnych? – Przecież to wszystko w zastraszający sposób demoralizowało i deprawowało ludzi, rodziło rozdwojenie, cynizm, wyrachowanie, prowadziło nieuchronnie do degeneracji zarówno elit rządzących, jak i całokształtu życia społecznego. Co prawda, każdy mógł żyć prywatnie we względnym spokoju i takiejże względnej „czystości”, o ile potrafił zupełnie zrezygnować z twórczych, naukowych, pisarskich ambicji, z chęci samorealizacji. W masie społecznej jednak takie postępowanie jest niepodobieństwem. Ludzie więc przystosowywali się, oddawali cesarzowi co cesarskie, mówili to „co trzeba”, a w sercu nieraz śmiali się z własnych bezsensownych a wymuszonych deklaracji...
Lecz co innego zwykły dziennikarzyna, piszący to, co każe „towarzysz redaktor”, a co innego ludzie tkwiący w samych strukturach władzy i korzystający z pańskich przywilejów...
Ci wielcy nie tylko sami wypisywali nonsensy (jeśli im się chciało zabawić w pisarzy, uczonych czy artystów), oni tworzyli totalitarny system wszechogarniającego dyktatu duchowego; szczuli i truli każdego, w kim wywąchali coś z dysydenctwa; obałwaniali miliony ludzi, by zachować władzę i przywileje. To oni sprawiali, że jak ktoś chciał uprawiać filozofię, to mógł być wyłącznie „marksistą”, a jeżeli chciał uprawiać religioznawstwo, to koniecznie jako „naukowy ateista”. Dziś stali się „demokratami” i... wymowną ilustracją do słów lorda Byrona o tym, że „demokracja – to arystokracja łajdaków”...
Oczywiście, od tych „grubych ryb” – podkreślmy to jeszcze raz! – trzeba odróżniać zwykłych ludzi pióra, dziennikarzy, naukowców, beletrystów, którzy nikogo do niczego nie zmuszali, do klasy „socjalistycznej” burżuazji nie należeli, ale musieli nieraz mówić i pisać rzeczy niezupełnie zgodne z ich wewnętrznym przekonaniem. Ich, oczywiście, trzeba mierzyć nieco inną miarką, ale przecież też trzeba. Szczególnie, jeśli oni sami byli i są w stosunku do innych bardzo surowymi, co więcej, pamiętliwymi i mściwymi sędziami...
Autor tego tekstu nie chce nikogo potępiać, ani chwalić, lecz tylko próbuje pojąć swój czas i ludzi w nim żyjących. I mimo iż pewnych ludzi, oraz ich słów i czynów, absolutnie nie jest w stanie pojąć, to przecież i tak gotów jest powtórzyć wszem i wobec za wielkim Fiodorem Dostojewskim: „Wszyscy jesteśmy winni za wszystko, wobec wszystkich, a ja najbardziej spośród wszystkich innych”... Nie sądzę ludzimałych, bo sam byłem wśród nich, a powiedziano przecież w Talmudzie: „Nie sądź drugiego bez postawienia się na jego miejsce”... Próbując jednak postawić się na miejsce tych, którzy byli i pozostali – i zawsze są – „wielkimi” i „możnymi”, czuję się bezradny... Ich dusze i postępki są zagadką. Zagadką Sfinksa... Obawiam się, czy i tym razem nie sprawdzi się mroczna myśl Alfreda Nobla, że „każda demokracja kończy się dyktaturą szumowin”... Tych samych szumowin, które już doprowadziły kraj do kryzysu.
Jan Ciechanowicz”

* * *

Ojczyzna”(Wilno), 6 sierpnia 1991:

Prawa człowieka, prawa narodów
(Wywiad z przewodniczącym Wileńskiej Rady Rejonowej Anicetem Brodawskim).

– Szanowny panie przewodniczący, proszę opowiedzieć o ideach i celach konferencji.
– W dniach 13-15 maja w Hadze odbyła się nieoficjalna międzynarodowa konferencja badawcza na temat „Prawa człowieka, prawa narodów”, której koordynatorem był znany holenderski działacz Ernst van Eigen. W jej organizacji brał czynny udział Radziecki Komitet na rzecz Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie. Konferencja miała na celu niezależną międzynarodową ekspertyzę ustaw podjętych w republikach nadbałtyckich w ostatnich czasach, analizę problemów praw człowieka w tych republikach, zbadanie międzynarodowych konfliktów w europejskiej części i określenie wariantów ewentualnych dróg ich uregulowania.
W obradach konferencji wzięło udział 40 uczestników i 30 ekspertów, w tym przedstawiciele USA, Wielkiej Brytanii, Niderlandów. Ze Związku Radzieckiego w konferencji uczestniczyły grupy z Federacji Rosyjskiej, trzech republik bałtyckich oraz grupy Rady Najwyższej ZSRR. Wszyscy zaproszeni występowali wyłącznie w imieniu własnym. Głównym problemem rozpatrywanym na konferencji były stosunki wzajemne ZSRR i republik i wynikające z tego konflikty narodowościowe. W ciągu trzech dni toczyła się dyskusja również o polityce Związku Radzieckiego, prezydenta Gorbaczowa w ogóle, podkreślano zainteresowanie wspólnoty europejskiej pokojowym rozwiązaniem tych problemów, bowiem, jak obrazowo powiedziano, jeśli powstaje groźba pożaru w jednym pokoju, zagrożony jest cały dom. Przykładem tego jest Jugosławia.
Nikogo nie trzeba było specjalnie przekonywać, że w naszej dobie wszystkie narody mają prawo do samostanowienia, że kwestie te należy rozstrzygać bez przemocy, bez użycia siły, wzajemnych pogróżek, że jedynie słuszną drogą jest dialog i pokojowe uregulowanie problemów, a wariant stosowania siły bezwzględnie się odrzuca.
– Z pańskich słów widać, że poruszano wiele żywotnie ważnych i aktualnych spraw. Podejście uczestników do nich było widocznie niejednoznaczne. W jakiej atmosferze toczyła się dyskusja? Ciekawe, jak były oceniane akty polityczne o niezależności republik nadbałtyckich.
– Od razu chcę podkreślić, że dyskusja nosiła charakter bardzo zrównoważony i poprawny. Odczuwało się wysoką europejską kulturę prowadzenia tego rodzaju dyskusji. Wewnętrznie atmosfera mogła być napięta, nawet zaogniona, ale na zewnątrz tego nie odczuwano.
Jeśli zaś chodzi o odpowiedź na drugą część pytania, muszę powiedzieć, że cały pierwszy rozdział dyskusji praktycznie był poświęcony właśnie stosunkom politycznym. Niestety polityka u nas decyduje o ekonomice, interesy polityczne bardzo często dominują nad prawami człowieka. Toteż na konferencji postawiono pytanie: czy uzasadnione jest dzisiaj stawianie w republikach bałtyckich kwestii ich całkowitej pełnej suwerenności politycznej?
Dzisiaj w europejskim spojrzeniu na rzeczy nie ma takiego pojęcia – całkowita, absolutna suwerenność. Jest to czynnik przeszłości. Na przykład Holandia zetknęła się z tym już w latach 50 i wtedy też doszła do wniosku: nie tędy droga. Na podstawie jej doświadczenia możemy również wyciągnąć wniosek, że nie wolno takich poważnych kwestii, związanych z suwerennością rozstrzygać jakimś jednym aktem, jakimś jednym układem. Niezbędny jest długotrwały okres przejściowy. Jeżeli prowadzić dialog według zasady: z początku przyznajcie mi rację, a potem będziemy rozmawiać dalej – nie da się rozstrzygnąć sprawy. Nie można również wychodzić z założenia, że prawda jest tylko po jednej stronie. W związku z tym podkreślano, że szczególnie w stosunkach politycznych błędy popełniane były z obu stron: zarówno przez centrum jak też republiki.
Kwestia praw człowieka była w centrum uwagi uczestników konferencji. Chciałbym tu specjalnie podkreślić, że Litwa deklaruje ze swej strony przestrzeganie aktów prawa międzynarodowego. Natomiast analiza podejmowanych ostatnio dokumentów, dokonana przez ekspertów międzynarodowych, jednoznacznie wykazała, że ustawy o obywatelstwie, o własności i inne nie są zgodne z aktami prawa międzynarodowego.
– Wszelka polityka opiera się jednak na ekonomice, A jak się ocenia w tym świetle realne możliwość! wystąpienia republik bałtyckich, w szczególności Litwy, ze składu ZSRR?
– Gdy mówimy o stosunkach politycznych niewątpliwie musimy brać pod uwagę także stosunki ekonomiczne, a dokładniej – realne możliwości wystąpienia z ZSRR, całkowitej niezależności gospodarczej od Związku. Ale Jest to sprawa jeszcze bardziej skomplikowana i zawiła. W Europie, jak też zresztą na całym świecie, nie ma obecnie pojęcia niezależności ekonomicznej. Można mówić tylko o niezależnej polityce gospodarczej, którą dane państwo prowadzi z sąsiadami. Rozmowa zaś o niezawisłości ekonomicznej w ogóle jest bezprzedmiotowa, bo jest to także pojęcie przestarzałe. Tym bardziej, jeżeli się uwzględni mocne zintegrowanie republik nadbałtyckich z ekonomiką ZSRR i ich w zasadzie jednostronną zależność od niego, gdyż handel międzyrepublikański jest podstawą ekonomiki tych republik, a handel z państwami zagranicznymi stanowi zaledwie nieznaczną część. Praktycznie nie mogą się one obejść bez rynku radzieckiego, podczas gdy Związek Radziecki, oczywiście przy pewnych stratach, mógłby się obejść bez rynku bałtyckiego.
Oponenci często przytaczają przykład Finlandii, podając jako wzór sukcesy, jakie odniósł ten kraj. Dajcie powiadają, nam wolność, to zrobimy, że będzie u nas jeszcze lepiej... Ale Finlandia swoją stopę życiową zawdzięcza reżimowi szczególnego uprzywilejowania i to właśnie w stosunkach z ZSRR. Ogromne zamówienia otrzymywane przez fińskie zakłady przemysłu stoczniowego, celulozowego i papierniczego, przez fabryki meblowe i włókiennicze, a jednocześnie dostawyradzieckiej ropy naftowej, bawełny, drewna stały się ważnym elementem rozwoju tego kraju. Fiński przykład dobitnie ilustruje umiejętność połączenia polityki narodowej ze sprawami ekonomicznymi, co jest, rzecz jasna, bardzo aktualne również dla nas.
Mówiąc o niezależności ekonomicznej republik należy powiedzieć, że republiki te spotkają się z wielkim deficytem bilansu płatniczego, gdyż przeliczenia będą już w twardej walucie i badania uczonych, ekspertów dowodzą, że na przykład deficyt litewski może wynieść aż 60 proc. globalnego produktu narodowego. W związku z rozmowami o niezawisłości ekonomicznej, powstaje także cały szereg osobnych zagadnień. Omówmy więc chociażby niektóre z nich.
Pierwsza kwestia to ceny. Ceny będą takie, jak na rynku światowym, w mocnej walucie. Jeśli więc republiki nie trafią do jednolitego obszaru ekonomicznego ZSRR, będzie to kosztować Litwę według prowizorycznych obliczeń 2,5 mld rubli.
Druga kwestia – wprowadzenie waluty narodowej. Można wątpić co do tego, że wprowadzenie nowej waluty narodowej stanie się panaceum na wszystkie biedy. Odwrotnie, jeżeli się uczyni to w pośpiechu, bez uzasadnienia, bez uwzględnienia wszystkich pozycji, może to doprowadzić do chaosu finansowego i superinflacji. Waluta narodowa ucierpi szybciej i mocniej niż nawet nasz dzisiejszy zdeprecjonowany rubel. Jedyny ratunek – to od razu uczynić walutę narodową konwertowaną. Ale w dzisiejszych warunkach jest to rzecz raczej nierealna.
Trzecie – powstaje kwestia radzieckich inwestycji przemysłowych. Czy się chcemy z tym zgodzić czy też nie, ale jest to własność ZSRR i wystawiać zamiast tego rachunki strat moralnych jest także sprawą beznadziejną.
Następna kwestia – to sprawa portu. Jest to szczególnie trudny problem. Wystarczy przypomnieć historię, czasy Piotra I, aby uświadomić sobie, co znaczą porty bałtyckie Ryga, Tallin, Kłajpeda dla Rosji. Z drugiej strony czy republiki nadbałtyckie potrafią same skutecznie teraz je wykorzystać, zapewniając taki obrót ładunków, który dałby zysk, nie mówiąc już o technicznym ich wyposażeniu i utrzymaniu.
Jest rzeczą naturalną, że gdy kwestia wystąpienia danych republik z ZSRR będzie rozstrzygana praktycznie, trzeba będzie się rozliczać także z długów państwowych. Wiemy, że zadłużenie zagraniczne i wewnętrzne ZSRR oblicza się na setki miliardów i udział Litwy, według obliczeń ekspertów, wyniesie 9 miliardów rubli.
Niektórzy utrzymują, że oto wtedy zaczniemy żyć samodzielnie, gdy nareszcie wyprowadzi się wojska radzieckie z naszych terytoriów i usuniemy bazy wojskowe. Lecz i tu trzeba uwzględniać, że wspólnota europejska uznaje, iż istnieją interesy strategiczne ZSRR w tym regionie, szczególnie po rozwiązaniu Układu Warszawskiego. Dlatego znowu trzeba szukać kompromisu. Na potwierdzenie mogę przytoczyć taki przykład: dlaczego USA mogą mieć bazy wojskowe na Kubie?
– Bardzo szczegółowo naświetlił pan aspekty ekonomiczne i skutki wystąpienia Litwy z ZSRR. A jak z punktu widzenia prawa międzynarodowego wygląda sytuacja ekonomiczna obywateli, którzy zechcą opuścić Litwę? Podobne apele słyszeliśmy i słyszymy dość często i to z dosyć wysokich trybun.
– Kierując się prawem międzynarodowym – a Litwa przecież zobowiązała się go przestrzegać – należy zapewnić wypłatę kompensaty, tj. wydatków każdemu, który zechce opuścić kraj zamieszkania. Przy tym decyzja o emigracji powinna być podejmowana tylko dobrowolnie. Tutaj nie może być żadnego przymusu. Według posiadanych wstępnych badań, aby tę kompensatę wypłacić, zapewnić człowiekowi na nowym miejscu zamieszkania wszystkie niezbędne warunki, Litwa będzie musiała dopłacić jeszcze około 8 miliardów rubli.
Wielu liczy na kredyty dla tych celów, jednakże jednoznacznie i wyraźnie oświadczono, że kredyty na te cele mogą być przydzielone tylko po tym, gdy istniejące obecnie dyskryminacyjnie ustawy dotyczące mniejszości narodowych zostaną zniesione, a do tej pory ani jednego dolara, ani jednej marki nikt nie da.
I w ogóle w związku z tym mit o pomocy zachodniej trzeba wybić sobie z głowy. Będziemy musieli samodzielnie płacić za tę drogę, kosztowną drogę niezawisłości. Tym bardziej, że stale ostrzega się nas, iż przejście do ekonomiki rynkowej jest procesem bolesnym i społeczeństwo będzie musiało go przejść. Choroba może być przewlekła, bowiem nawet rozwinięte pod względem ekonomicznym państwa szły ku temu przez dziesięciolecia.
– Ostatnio często słyszymy o drodze do Europy. Jak pan widzi tę drogę?
– W związku z tym celowe jest uznać za bezpodstawny i pozbawiony perspektyw powrót do ocen 40 roku, tym bardziej porównanie go z sytuacją w Kuwejcie. Są to rzeczy nie do porównania, mają do siebie tyle, co piernik do wiatraka. Zresztą jeśli będziemy ciągle wracać do przeszłości, wystawiać sobie nawzajem rachunki, zamiast poszukiwania rozwiązań w obecnej sytuacji, trafimy znowu do ślepego zaułka.
Często słyszymy głosy, pełne nadziei, że oto ponoć może rozpaść się Związek Radziecki. Są to naiwne i płonne nadzieje, gdyż cały świat i Europa w szczególności, wszyscy nasi sąsiedzi doskonale rozumieją, co to jest ZSRR.
Jest to mocarstwo jądrowe i jeśli w Związku zaczną się jakieś katastrofy narodowościowe, wojna domowa itd., skutki mogą mocno się dać we znaki całemu regionowi i wspólnota europejska doskonale to rozumie. Być może określone koła rzeczywiście są zainteresowane w osłabieniu ekonomicznym Związku i zachwianiu jego pozycji na arenie światowej. Lecz wspólnota europejska wcale nie życzy sobie jego rozpadu, po którym mogłyby nastąpić nieprzewidziane skutki. Trzeba to także obiektywnie ocenić i nie żywić iluzji.
Rzecz naturalna, że wspólnota europejska zainteresowana jest, aby państwa ze Związku Radzieckiego i inne weszły do Europy. Jednakże droga do Europy nie jest takłatwa. Dzisiaj nawet Rzeczpospolita Polska, która jest powszechnie uznanym państwem, nie należy do grona członków Rady Europejskiej. Dlatego nie można też liczyć na to, że republiki nadbałtyckie zostaną natychmiast przyjęte do Rady Europejskiej. Jest to nierealne dopóty, dopóki nie uzna ich oficjalnie wspólnota europejska. Inne państwa powinny je uznać jako rzeczywiście osobne, oddzielne państwa. Tym bardziej, że Europa nie może przyjąć drogi albanizacji. Droga albanizacji prowadzi nie do Europy, lecz tylko do impasu. Na konferencji zaznaczono, że dzisiaj Europie nie są potrzebne takie terytoria – podkreślam nie państwa, lecz po prostu terytoria – na których wciąż jeszcze się nie umie rozstrzygać zagadnień stosunków międzynarodowościowych. Najpierw trzeba uregulować wszystkie sprawy, nauczyć się szanować ogólnie uznane prawa człowieka i dopiero wtedy pukać do drzwi europejskich. A więc na razie nie możemy się spodziewać, że na nas tam już czekają.
– Dziękuję za rozmowę.
RozmawiałZ. Żdanowicz

* * *

Ojczyzna”(Wilno), 6 sierpnia 1991:

„Od naszego głównego korespondenta
Rozbój w biały dzień!
Jestem zwolennikiem wolnej Litwy. No, ale widzę, że z naszej obecnej władzy mamy słabą pociechę. Więcej tam jest partaczy niż poważnych działaczy politycznych. Stąd i bałagan, jaki u nas panuje.
Dla przykładu, zapytuję: dlaczego na rynkach wileńskich nikt nie ochrania ludzi sprzedających? Niedawno na rynku Kalwaryjskim miejscowa mafia zażądała haraczu od południowców, sprzedających swój towar. Była rozróba z wybuchami, strzelaniną, porozrzucano owoce, poaresztowywano ludzi – więcej napadniętych niż napastników. A przecież ci ludzie przebyli tysiące kilometrów, aby przywieźć nam świeże i dorodne owoce.
Ludzie przynoszą na rynek świeże warzywa i owoce, aby je sprzedać. Za zajęte miejsce płacą słone pieniądze do kasy rządowej. Dlaczego więc nie mają zapewnionego spokoju? Nikt ich nie ochrania od złodziejaszków, kanciarzy i natrętów, którzy zabierają po prostu co ich dusza zapragnie, nie płacąc za to. Czy tak to ma wyglądać nasza wolność i sprawiedliwość?
Dzisiaj jest niedziela 21 lipca 1991 roku – godz. 14. Znajduję się na rynku Hala – w pobliżu Ostrej Bramy. Rzezimieszków i różnych szalbierzy pełno tu jak pszczół na miodzie, niektórzy pijani. Podchodzą do straganów, przeszkadzają handlarzom handlować, kupującym – kupować. W pewnym momencie widzę, jak starsza kobieta,sprzedająca ziółka, szarpie się z jednym z takich – schwycił coś i ładuje nachalnie do swej teki. Nie wytrzymałem. Podchodzę do dyrektora Hali, który ma wyraźnie zastraszoną minę. Znam go dobrze, więc pytam:
– Dlaczego nie macie służby ochrony ludzi i ich mienia?
– Niestety, nie mamy. Jest tylko odpowiedni pokój dla niej, ale świeci pustką. I dodaje – Dziś np. odebrano kobiecie koszyk z jagodami. Biedna krzyczała, wzywała ratunku. Nie mogliśmy jej pomóc, bo jak spod ziemi wyrosła zgraja łobuzów, gotowa dźgnąć nożem w bok każdego, który by się odważył jej bronić.
Smutne i bolesne są nasze sprawy. Młodzi chłopcy nie idą do wojska, nigdzie nie pracują, wałęsają się po mieście. Uczepiają przechodniów. Jak długo jeszcze będziemy zmuszeni to znosić? Komu tak na tym zależy, żeby grasowały bezkarnie bandy złodziejaszków i łobuzów?
Przecież dokładnie wszyscy wiemy, panie Landsbergis, że pana i pański parlament ochraniają ludzie, żeby wam tam włos z głowy nie spadł. Niech mi pan powie, a kto będzie ochraniał ludzi na rynkach, na ulicach?
Doprawdy, co dzieje się na tej Litwie? W ciągu dwóch lat nie możecie sprostać zwykłej sprawie – zrobić porządek. Dlaczego?
Rzuca się na komunistów najgorsze klątwy, że byli tacy i owacy. Ale przynajmniej na rynkach panował porządek i spokój. I nie pozwalano skrzywdzić ludzi, sprzedających wilnianom owoce i warzywa.
Kto mnie, zwolennikowi wolnej Litwy, da wyczerpującą odpowiedź na nurtujące mnie pytanie: Czy zawsze już tak u nas będzie?
Jan Kozicz”.

* * *

Bolszewik”(Mińsk), 9 sierpnia 1991 (przedruk w: „Biały Orzeł” (Ware, USA), 6 października 1991:

Znów się straszy „polskim imperializmem”
Ukazujący się w Mińsku (rozpowszechniany także w Wilnie) organ Komunistycznej Partii Białorusi „Bolszewik” (w języku rosyjskim) zamieścił w numerze z 9 sierpnia 1991 roku (10 dni przed partyjno-wojskowym puczem w Moskwie) artykuł niejakiego K. Łowiejki pod tytułem „Ob opasnostii wielikopolskogo szowinizma” („O niebezpieczeństwie szowinizmu wielkopolskiego”). W tekście tym czytamy:„Ze straszną szybkością odradzająca się polska szlachta ma zamiar w zmowie z kapitałem światowym zrealizować dawne marzenie feudalno-burżuazyjnego bękarta („ubludka”), który po swej śmierci zapaskudził swymi cuchnącymi wnętrznościami pół Europy, zaklętego wroga proletariatu i komunizmu – Piłsudskiego. On marzył o Wielkiej Polsce: od Morza Bałtyckiego do Kijowa i dalej.Nie tylko marzył, ale próbował to marzenie urzeczywistnić. Jednak Armia Czerwona porządnie nadawała mu po bokach i przez to zmniejszyła jego apetyt na ziemie rosyjskie. Pamiętając o tym obecni polscy szowiniści zaczęli szykować aneksję ziem rosyjskich z daleka.
Korzystając z zamętu („smutnoje wriemia”) zbierają swą piątą kolumnę po całym Związku Radzieckim i pod przykryciem szyldu – „Polska Radziecka Republika Socjalistyczna” – dążą do utworzenia na terytorium Litwy, Białorusi, Ukrainy przyczółka dla polsko-niemieckiego posuwania się na Wschód do Uralu. Na Litwie procesem tym kieruje Tichonowicz-Ciechanowicz. Jak świadczą materiały archiwalne, prawidłowe jego nazwisko brzmi Ticker. Jego działalność jest ukierunkowana i finansowana przez CIA za pośrednictwem podstawionego milionera w Kanadzie. Zadaniem Tickera jest przekonanie Centralnego kierownictwa w Moskwie o celowości stworzenia tzw. Polskiego Kraju w Litwie, a potem na Białorusi i Ukrainie. W celu podkupienia skorumpowanych pracowników nomenklatury przydzielono mu ogromne sumy waluty.
Dalszym krokiem będzie połączenie tych wszystkich „polskich krajów” w tak zwaną „Polską Socjalistyczną Republikę Radziecką” i ściąganie do niej ze wszystkich krańców Związku Radzieckiego, Polski i krajów zachodnich polskich bojówkarzy. Gdy się zgromadzi dostatecznie dużo sił, zostanie urządzona prawdziwa Noc św. Bartłomieja dla wszystkich, pozostających tu jeszcze przedstawicieli narodowości niepolskich. Ticker przekonany o powodzeniu swego przedsięwzięcia, już teraz nie wstydzi się otwarcie delektować przed publicznością szczegółami tego krwawego scenariusza. Nie potrzebny szyld „Radziecka Socjalistyczna” zostanie odrzucony, a terytorium się przyłączy do burżuazyjnej Polski.
Takie są ich plany. Lecz jestem pewien, iż podobnie jak na początku wieku XVII naród rosyjski bezbłędnie rozpoznał polskiego Łżedmitrija, a z jego szeregów wstali Minin i Pożarskij, którzy uwolnili ziemię ruską od polskiego zła („ot polskoj skwierny”), podobnie jak w XX wieku bolszewicy pod przywództwem czerwonych komisarzy pohamowali zapędy Piłsudskiego, tak też i dziś znajdą się ci, którzy zdemaskują perfidne („wierołomnyje”) plany polskiej burżuazji i zastopują jej agenta Tickera oraz sforę jego pachołków („prichwostniej”).
Niestety, musimy z żalem stwierdzić, że pod rozkładający wpływ („tletwornoje wlijanije”) faszystowskiego najmity Tichonowicza-Ciechanowicza-Tickera trafiła znaczna część polskich komunistów w Litwie. Naocznie to się przejawiło w owych dramatycznych dniach stycznia, gdy zamiast tego, by poprzeć naszą słuszną sprawę („nasze prawoje dzieło”) czterech polskich komunistów w Radzie Najwyższej Litewskiej SRR – z poduszczenia Tickera – położyło swe bilety partyjne i złożyło przysięgę na wierność faszystowskiemu reżimowi Landsbergisa, licząc na to, że tenostatni pomoże im w okresie późniejszym utworzyć na ziemiach rosyjskich Polską SRR, jako przyczółek (płacdarm) dla natarcia burżuazji. Tak oto oni frymarczą sumieniem komunistycznym. Lecz to nie wszystko. Jest wiele oznak tego, że pozostali w szeregach KPZR polscy komuniści prowadzą podwójną grę. Z tego powodu musimy ich uprzedzić, że wiele już wiemy i że będziemy ich nadal demaskować, i że obłudnicy („dwuruszniki”) nie ujdą gniewowi ludu”.
Ten pełen specyficznej ekspresji tekst jest wymownym świadectwem sytuacji Polaków na kresach niby „rozpadającego” się imperium sowieckiego. Pod akompaniament takich właśnie „hymnów” w niezbyt odległej przeszłości 2 mln Polaków jechało na Syberię, a kolejne 2 mln umierało od kul bolszewickich NKWD-istów. Łatwo się domyślić, co by się stało z tamtejszymi Polakami, gdyby partyjno-wojskowy pucz z 19-21 sierpnia 1991 roku się powiódł. A przecież powtórka z niego wcale nie jest wykluczona... Czy więc podobne teksty nie są ideologicznym przygotowaniem kolejnego etapu ludobójstwa popełnionego na narodzie polskim przez „starszego brata” ze Wschodu?...

* * *

Ojczyzna”(Wilno), 14-20 sierpnia 1991:

„U źródeł powojennej rusyfikacji na Wileńszczyźnie
Nie mogli litewszczyć, więc ruszczyli

Lata 1947-1948 były latami prawdziwej klęski polskości na Litwie, w szczególności na Wileńszczyźnie. Z powodów, których dotychczas nie można zrozumieć, likwidowano wszystko, co było polskie. Chyba jedynym wyjaśnieniem mogłoby być to, że władze, którymi kierowali, warto podkreślić, internacjonaliści, uległy chorobie, którą w swoim czasie Lenin określił jako „chwostizm”, czyli plątali się w ogonie reakcyjnych, zacofanych poglądów mas. Tym razem widocznie chodziło o poglądy nacjonalistycznie usposobionych elementów.
Krótko mówiąc zamyka się jedną po drugiej szkoły polskie lub przekształca się je w litewskie. I tu jest właśnie sedno sprawy. Dzieci polskie, które bezpośrednio po zakończeniu wojny nie miały pojęcia o języku litewskim, dokąd miały się udać? Rzecz normalna, że znalazły się w szkołach rosyjskich, których słowiańszczyzna była im znacznie bliższa niż język litewski. Pozamykano także inne placówki polskości, w tym ukazującą się jeszcze od czasów przedwojennych „Prawdę Wileńską”.
Nic dziwnego, że nastąpiły protesty, ale wszelkie zwracanie się do władz lokalnych czy nawet republikańskich nie odnosiło skutku. Wreszcie wyprowadzone z cierpliwości społeczeństwo polskie wysyła delegację do Moskwy i po dwóch latachprzybywa do Wilna z szerokimi pełnomocnictwami od KC KPZR towarzysz Widmont. Symbolizował on prawdziwe odrodzenie polskie. Dawne szkoły polskie odzyskiwały swój język, jak też gazety ukazujące się w rejonach o przeważającej ludności polskiej. Tak więc w rejonie wileńskim – „Szlakiem Lenina”, w rejonie nowowilejskim –„Iskra”, w rejonie trockim „Hasło Trakajskie”, w rejonie podbrodzkim „Pracownik”. Powstały również gazety polskie w rejonach eiszyskim, (solecznickiego nie było wtedy), szyrwinckim. Ukazał się wreszcie w trzech językach obwodowy (na obwód wileński) dziennik wielkoformatowy „Czerwona Gwiazda”, który po skasowaniu w Litwie obwodów ustąpił miejsca republikańskiemu „Czerwonemu Sztandarowi”. Jak grzyby po deszczu rodziły się amatorskie zespoły polskie. To wszystko mieliśmy zawdzięczając inicjatywie i energii wielu działaczy polskich, których niestety nie ma już wśród żywych.
Niestety ów okres rozkwitu kultury polskiej nie trwał zbyt długo. Niektórym kłuło w oczy to, że młodzież polska chodzi do szkół polskich. A teraz ci sami mają czelność mówić, że rusyfikacja szła tutaj od Moskwy, a oni są Bogu ducha winnymi barankami. Na szczęście i to minęło, ale nie wszyscy wyciągnęli właściwe wnioski z zaszłych wydarzeń.
Stanisław Butrym”

* * *

Słowo Powszechne”, 16 sierpnia 1991:

Oburzający napad „Gazety Wyborczej” na Karmel
Dzwonili i dzwonią do nas Czytelnicy oburzeni do żywego napaścią „Gazety Wyborczej” na zakon karmelitów, bo tylko tak można określić publikacje w tym dzienniku z ubiegłego miesiąca. Ponieważ w „GW” nie ukazało się dotąd sprostowanie i przeproszenie za obrazę uczuć ludzi wierzących, a także za działanie na szkodę dobrego imienia tak zasłużonej dla Kościoła, dla naszego kraju i w ogóle światowej kultury instytucji, jaką jest wielka rodzina męskich i żeńskich zakonów karmelickich, wyrażamy niniejszym w imieniu własnym i naszych Czytelników stanowczy protest przeciwko podobnym obyczajom prasowym.
17 lipca br. a więc nazajutrz po święcie Najświętszej Maryi Panny z Góry Karmel, ukazała się w „GW” krótka informacja o proteście belgijskiej organizacji żydowskiej przeciwko budowie na terenie byłego niemieckiego obozu koncentracyjnego w Ravensbrück domu handlowego. Notatkę tę zatytułowano – „Niemiecki Karmel”.
Kilka dni później „GW” (nr 69) podjęła ten temat w obszerniejszej już korespondencji P. Cegielskiego z Berlina pod wielkim tytułem „Niemiecki Karmel – ciąg dalszy”. Przeczytać tam można m.in., że sporny obiekt w Ravensbrülck znajduje się o kilkaset metrów od pomnika ofiar obozu, o tym, że „skandal w Ravensbrück unaocznia rozmiary spustoszenia moralnego, jakie pozostawiło 40 latkomunistycznych rządów we wschodnich Niemczech”, że w miejsce niedoszłegosupermarketu proponuje się bibliotekę lub inna instytucję kulturalną. Nigdzie jednakże w tej, jak i w poprzedniej, publikacji nie ma odniesienia wprost do tego, co usprawiedliwiałoby ich tytuły. Ktoś zaglądając do „GW” mógłby myśleć, że chodzi może o klasztor i kościół karmelitanek pw. Śmiertelnego Lęku Chrystusa w Dachau, o polskie siostry z warszawskiego Karmelu wywiezione 5 sierpnia 1944 r. na przymusowe roboty do Neckarlsum koło Heilborn, o więzionych w Dachau i Mauthausen karmelitów polskich z Krakowa i Wadowic, czy może o niemiecką karmelitankę bł. Edytę Stein... Skądże! „Gazeta Wyborcza”, w której nawet dziennikarze parający się problematyką kościelną, nie kryją swego nienawistnego stosunku do Karmelu, pozwalając sobie na tę bezczelną aluzję do sprawy polskiego Karmelu w Oświęcimiu, imienia tego zakonu używa zamienne z pojęciem „spustoszenia moralnego”.                                                                  (sz)

* * *

Ojczyzna”(Wilno), 21 sierpnia 1991:

„Na marginesie oświadczenia w sprawie zagłady Żydów. Bitwa o martwych

Gdyby temat artykułu nie był tak bolesny i tragiczny, zamiast wstępu mógłby służyć Gogol i jego znakomite dzieło „Martwe dusze”. Pamiętacie, jak to zakupywano w imię interesu, prestiżu, ambicji imiona zmarłych wprost u sąsiada chłopów pańszczyźnianych? Byle więcej, byle taniej i żadnych wyrzutów sumienia.
Zastrzegliśmy się na początku – „gdyby temat nie był tak bolesny”. Niestety, w danym przypadku nie do śmiechu. Gogol wprost nie mógł przewidzieć, że w końcu XX wieku po najkrwawszej z wojen rozpalą się znowu namiętności o martwe dusze. Tym razem chodzi o setki tysięcy Żydów zgładzonych w latach okupacji hitlerowskiej przez gestapo i miejscowych nacjonalistów burżuazyjnych, litewskich faszystów, w Ponarach pod Wilnem.
W naszych czasach na łamach różnych pism sajudisowskich i „niezależnych” coraz to nowi „kulturtregerzy” próbują wybielić tych morderców ludności żydowskiej na różne sposoby.
Można polemizować z podobnymi autorami i łatwo obalić ich niecne próby, chodzi jednak o to, że w dużym stopniu odzwierciedlają oficjalną polityka rządu Wagnoriusa i Landsbergisa. Z jednej strony Landsbergis podpisał w imieniu narodu litewskiego dokument w sprawie masowej zagłady Żydów litewskich w okresie okupacji, ujmując, niby w nawiasach, w pół zdania, to, że w tym brali udział również niektórzy miejscowi faszyści.
Jednakże ten sam Landsbergis w licznych wywiadach dla prasy powtarzał tezę, która częściowo ma zmniejszyć ciężar odpowiedzialności narodu litewskiego za to masowe przestępstwo, a raczej ludobójstwo. Chodzi o to, że to jakoby był częściowoakt zemsty za to, że w okresie deportacji Litwinów w r. 1940-1941 w organach NKWD było dużo Żydów i oto w narodzie litewskim powstał obraz Żyda-bolszewika pakującego do wagonów niewinnych obywateli, żeby ich wywieźć na Syberię.
Teza ta jest wprost odrażająca, tym bardziej w ustach głowy państwa, który powinien się liczyć ze słowami. Przecież w ten sposób można również wybielić Hitlera i jego reżim, bowiem wśród niemieckich komunistów w okresie światowego kryzysu gospodarczego lat 30-tych było niemało Żydów. Więc co, za to trzeba było spalić w piecach gazowych i rozstrzelać 6 milionów Żydów europejskich? Do takiej „obrony” nie odważyli się uciec nawet najwięksi zbrodniarze wojenni na procesie w Norymberdze i ich adwokaci.
To jednak, do czego nie domyślił się sam Goebbels, przyszło do głowy Landsbergisowi. Oni nas dręczyli, więc ciemni ludzie postanowili zemścić się. Kłamstwo to jest o tyle perfidne, że brak jest słów, by je obalić. Jeżeli przypuśćmy za czyny oficerów NKWD „mściciele” postanowili zabić w Litwie wszystkich Żydów, to dlaczego mordercy w zielonych mundurach z „pogonią” na czapkach zabijali z nie mniejszym impetem Białorusinów w Mińsku i Grodnie, Polaków w Warszawie podczas powstania, lotników amerykańskich, których specjalnie przywożono do Litwy pod lufy litewskich faszystów, bowiem nawet Niemcy odmawiali rozstrzeliwania takich jeńców?
Dlaczego szły na Ponary transporty z Żydami z Belgii, Francji i innych krajów zachodnich? Czy ich masowy mord też można wytłumaczyć tym, że w tych krajach byli Żydzi w organach NKWD?
A teraz spójrzmy, kto najwięcej ucierpiał od represji NKWD w latach 1940-1941. Opieramy się nie na emocjach lub jakiejkolwiek „zemście”, lecz na obiektywnych danych znanego naukowca W. Ziemskiego, który w czasopiśmie „Socis” („Sociologiczeskije issledowania” (Badania socjologiczne) Nr 6 za rok 1991 opublikował artykuł „GULAG” zaopatrzony w tablicę ułożoną na podstawie archiwów dawnego NKWD.
Oto fragmenty tej tablicy:
„Skład narodowościowy więźniów w radzieckich obozach „GUŁAG” na 1 stycznia 1942 roku: Litwinów – 3.074, Łotyszów – 7.204, Estończyków – 6.581, Polaków – 14.982, Żydów – 23.164. Na 1 stycznia 1943 r. odpowiednio Litwinów – 3.125, Łotyszów – 5.008, Estończyków – 4.556, Polaków – 11.339, Żydów – 20.230.
Czyli Żydów wielokrotnie więcej niż Litwinów deportowano za te dwa lata. Już podczas pierwszej deportacji 14-15 czerwca 1941 r. wywieziono z Litwy 7 tys. Żydów, czyli 3 proc. ludności żydowskiej.
Oto jak wygląda w rzeczywistości „żydowski spisek” NKWD. Jak gdyby nikt dzisiaj nie wie, że w okresie stalinizmu ucierpiały wszystkie bez wyjątku narody i ożadnym jakimś narodowym charakterze funkcjonariuszy NKWD nie mogło być wówczas mowy. Np. w tymże okresie wywieziono do łagrów 1,5 min Rosjan, 300 tyś. Ukraińców, 80 tyś. Białorusinów, 19 tyś. Gruzinów, 20 tyś. Ormian, a Litwinów – najmniej.
Więc skąd raptem ta „zemsta” za kilku pracowników NKWD – Żydów, jeżeli nawet przypuścić, że byli to prawdziwi sadyści i kaci. Zresztą oficerów – Litwinów w organach NKWD również było niemało, więc co – miało powstać uczucie zemsty u Żydów za deportacje ich ziomków na Sybir i jako zemsta niszczenie za to narodu litewskiego?
Tak rozumować mogą tylko idioci lub faszyści.
A jednak teraz, w 1991 roku, teza o „zemście”, wypuszczona z lekkiej ręki, niby niechcący, przez pana Landsbergisa, kwitnie wśród działaczy sajudisowskich, na łamach jej prasy.
Tak np. znana ze swych antysemickich (i antypolskich) wypadów gazeta ideologa nacjonalizmu i oficera KGB p. Czekuolisa „Gimtasis Krasztas”, w swym n-rze 28 za br. podchwyciła niemal w całości artykuł K. Umbrażiunasa pt. „Kto ratował Żydów w Litwie?”, opublikowany w nie mniej nacjonalistycznej gazecie „Wiltis”.
Już sam tytuł tego artykułu woła o pomstę, bowiem musiał brzmieć inaczej: „Kto mordował Żydów w Litwie?”. O tym wie nawet dziecko – mordowali przede wszystkim litewscy faszyści z różnych organizacji, a było ich nie dużo i nie mało, a ponad 100 tysięcy „ochotników”, podczas gdy osoby, które ryzykując życiem ratowały Żydów to pojedyńczy śmiałkowie. Na 300 tyś. rozstrzelanych przypada kilkadziesiąt uratowanych. Chwała im, są to ludzie z dużej litery, o wielkim sercu i odwadze. Aleniestety, nie można tu mówić o jakimś ogólnonarodowym współczuciu. Przeciwnie!
Są znowu wypadki, że ci sami najgorsi zbirowie, czy to w mundurze szaulisów, czy gestapo lub SS ratowali pojedynczych „swoich” Żydów – przyjaciół z dawnych czasów, kochanki, dzieci. Jednak na tym tle nie może być mowy o pomniejszeniu odpowiedzialności za Ponary, Treblinkę lub Majdanek.
A co na to Umbrażiunas?
Wziął na siebie misję nie do pozazdroszczenia: z jednej strony zrzucić całą odpowiedzialność na Niemców, wybielić udział Litwinów i dla jednych i drugich maksymalnie zmniejszyć liczbę ofiar. Według głębokiego przekonania dzisiejszego neofaszysty liczba 70-80 tysięcy zamordowanych brzmi niemal niewinnie, byle obalić liczbę 200 tysięcy ofiar w Ponarach i 300 tyś. w Litwie.
W tym „skrupulatny” badacz martwych „dusz” natknął się na protest przedstawicieli społeczeństwa żydowskiego w Wilnie. Deputowany do parlamentu, przewodniczący komisji spraw zagranicznych E. Zingeris, pisarz G. Kanowicz, b. przewodniczący towarzystwa więźniów getta D. Gelpernas, profesorowie prawnicy J. Bluwsztejn i S. Kuklański, dr prawa S. Alperowicz, profesor A. Bolotin i dziennikarzS. Waintraubas wystosowali Oświadczenie ostro polemizujące z „wnioskami” p. Umbrażiunasa.
„K. Umbrażlunas – piszą autorzy oświadczenia – postanowił po swojemu przepisać krwawe dzieje ludobójstwa Żydów w okresie 1941-1944. Dążąc do wybielenia przeszłości postanowił trzykrotnie zmniejszyć liczbę ofiar ludobójstwa, a także winę morderców, tłumacząc ich czyny jako zemstę za udział Żydów w haniebnych czynach reżimu radzieckiego. Nic go nie obchodzi, ze Jego „odkrycia” są całkowicie niezgodne z dokumentami przytoczonymi podczas procesu w Norymberdze i badaniami Litwinów-emigrantów z Zachodu.
Dla p. Umbrażiunasa głównym dokumentem jest „buchalteria” zabójstw, ułożona zaledwie po upływie 4 miesięcy okupacji przez faszystowską „Einsatzgruppe SA”, jak gdyby tą datą zamykają się dzieje mordowania Żydów w Wilnie. 15 grudnia 1941 r. hitlerowcy wskazywali na liczbę ofiar 135 tysięcy, a do dnia wyzwolenia zabito jeszcze ponad 200 tyś. Żydów w Ponarach.
Jasne więc, ze nie „poczucie zemsty” kierowało rękami ludobójców, lecz mocna nienawiść rasistowska pomnożona przez chęć wzbogacenia się, zawładnięcia skarbem ofiar.
Jeżeli sumienie jest czyste, nie ma potrzeby fałszowania faktów, czyli koncepcje K. Umbrażiunasa skierowane na obalenie nieprzyjemnej dla niego prawdy są nie do przyjęcia.
Ci, którzy rzeczywiście troszczą się o dobre imię swego narodu – piszą na zakończenie swego Oświadczenia przedstawiciele inteligencji żydowskiej w Wilnie –kroczą inną drogą – kategorycznie potępiają ludobójstwo, które niczym nie może być usprawiedliwione”.
Trudno coś dodać do tego Oświadczenia. Wątpliwe jednak, aby podziałało na ludzi typu Umbrażiunasa. Jeżeli sam szef uchwycił wersję o Żydach – pracownikach NKWD, to dlaczego mają się jej wyrzec „badacze”? Czyli bitwa o martwe dusze trwa. Jeżeli tak dalej pójdzie, a naoczni świadkowie umrą naturalną śmiercią (dokumenty można spalić), gdzieś po roku 2020 świat dowie się, że w latach 1941-1944 w Litwie przypadkowo zginęło kilku Żydów, którzy mieli wyrzuty sumienia za stalinowskie represje realizowane przez ich ziomków – enkawudzistów i ze wstydu w lesie Ponarskim palnęli sobie w łeb...
Pozostaje jedyna przeszkoda: co zrobić z Pomnikiem Ponarskim ku czci poległych Żydów wileńskich, który sprowadza do zera całą piramidę kłamstw Umbrażiunasa i kompanii? Chyba trzeba powtórzyć to, co zrobiono z pomnikami radzieckimi, z grobami polskimi na cmentarzu Rossa i innych, z tablicami polskich profesorów Uniwersytetu im. Stefana Batorego w Wilnie.. – napisać, że to byli Litwini.
W czym jak w czym, ale w sztuce niszczenia pomników i przekręcania faktów historii do góry nogami niepodległa Litwa zajęła czołowe miejsce i wyprzedziła nawet hitlerowskie Niemcy oraz próby fałszowania historii przez głównych przestępców wojennych w Norymberdze.
Borys Oszerow”

* * *

„Zbrodnie nieukarane

Nakładem tamtejszego Koła Lwowian ukazała się w Londynie książka Aleksandra Kormana „Nieukarane zbrodnie SS-Galizien z lat 1943-1945” (1990, str. 95). Nieduża objętościowo edycja robi wstrząsające wrażenie już poprzez samo „suche” opisanie potwornych zbrodni, dokonanych przez nacjonalistów ukraińskich na narodzie polskim. W sposób szczegółowy autor przedstawia zagładę z długiego szeregu zaledwie kilku polskich miasteczek i wsi, takich jak Chodaczków Wielki, Huta Pieniacka, Podkamień, Wicyń, Młynów, Palikrowy, Poturzyn, Prehoryłe, Smoligów. Niektóre z tych tragedii co do liczby wymordowanych ludzi są większe od znanych na całym świecie Oradour, Lidice czy Pirczupów (w tej ostatniej miejscowości na Litwie policjanci litewscy spalili w stodole dużą grupę Polaków za to, że nieopodal ich wsi znaleziono poprzedniego dnia dwóch zastrzelonych hitlerowców litewskich), a jednak nikt nic nie wie o tych polskich tragediach.
A. Korman przypomina więc rodakom i Europie fakt nie ukaranego dotychczas ludobójstwa popełnionego na Polakach przez oddziały ukraińskie SS, UPA, OUN, policję itd. Morderstwa u Ukraińców miały znamiona szczególnego okrucieństwa: wydłubywanie oczu, rozsiekanie toporami, rozrywanie końmi, wbijanie gwoździ do czaszek żywych ludzi, zdzieranie skóry, palenie żywcem dzieci i tym podobne bestialskie metody na skalę masową, wyniszczając w sumie ponad 0,5 mln osób tylko na terenie Małopolski Wschodniej (Zachodniej Ukrainy).
Przytoczmy nieduży fragment tekstu A. Kormana w sposób charakterystyczny przedstawiający jedną z ówczesnych tragedii: rzeź 16 kwietnia 1944 roku wsi polskiejChodaczków Wielki w powiecie tarnopolskim. Autor pisze: „Ukraińscy esesmani woleli mordować bezbronną ludność polską we wsi, aniżeli walczyć z wojskami sowieckimi. Byli nawet do tego specjalnie przygotowani... Rozpętali istne piekło. Nacierali systematycznie na bezbronną, spokojną ludność, ulica za ulicą, podpalając po kolei domy mieszkalne i zagrody, a do wybiegających z płomieni ludzi i ratujących się ucieczką strzelali fosforowymi, zapalającymi pociskami... Starców i dzieci wrzucali w ogień do płonących domów. W ten sposób palono domy wraz z ich mieszkańcami (...) Łączna strata ludności polskiej wyniosła 862 osoby. „Herosi” spod znakuswastyki i trójzęba – ukraińscy esesowcy dowodzeni przez niemieckich oficerów, pozostawili po sobie śmierć, zgliszcza i zniszczenie.
Ocalała polska ludność pogrzebała pomordowanych rodaków na placu przy kościele rzymsko-katolickim w Chodaczkowie Wielkim, we wspólnej mogile szerokości około 2 m, a długości około 30 m. Zwłoki układano warstwami. Na mogile tej wznieśli krzyż (...) W roku 1966 wzniesionego krzyża już nie było, a na jego miejscu znajdował się mały obelisk stożkowy z desek wraz z czerwoną pięcioramienną gwiazdą na jego szczycie, cały pomalowany na czerwono. Jest to charakterystyczny przejaw usuwania i zacierania dowodów zbrodni ukraińskich esesowców przez ich miejscowych kamratów”.
Wściekłość faszystów ukraińskich budziły fakty bardzo ścisłego współdziałania polskiej AK z partyzantką radziecką na tym terenie oraz przechowywanie Żydów przez Polaków. 28 lutego 1944 r. za takie postępowanie starto z oblicza ziemi polską wieś Huta Pieniacka. Oto parę szczegółów: „W nocy z 27 na 28 lutego 1944 r. Franciszkę Michalewską z domu Bernacką, lat 26, zaatakowały bóle porodowe i była przy niej położna-akuszerka. Esesowcy wtargnęli do jej domu, doprowadzili ją do kościoła (dokąd spędzano ludność całej wsi – J. C.), gdzie posadzili ją na stopniu ołtarza, a przy niej położną. Gdy bóle porodowe przybierały na sile, a F. Michalewska bardzo jęczała i zaczęła rodzić, to podszedł do niej esesowiec, wyrwał z niej siłą dziecko, rzucił na posadzkę przed ołtarzem i rozgniótł esesmańskim butem. W obronie chorej wystąpiła obecna przy niej położna. W odpowiedzi obydwie zostały zastrzelone i ukraiński esesowiec zarzucił na nie bieliznę kościelną...”
94-letniemu W. A. Szmigielskiemu za to, że przechowywał w swej chacie ciężko rannego radzieckiego partyzanta, po okrutnym obojga skatowaniu „wykłuli oczy, a język wyciągnęli na zewnątrz i przybili gwoździem do brody... Następnie obu żywcem spalili”...
Takie to były polskie losy na Lwowszczyźnie, Wołyniu, innych południowo-wschodnich terenach kresowych. Oburza więc fakt, że dotychczas nikt narodu polskiego za te zbrodnie nawet nie przeprosił, nie mówiąc o jakimkolwiek odszkodowaniu. Wręcz odwrotnie, korzystając z usług sprzedajnych krakowsko-warszawskich dziennikarzy i pseudopolityków nadal poniża się nasz naród, bije się w jego imieniu w piersi i wyraża skruchę tak, jakby to ofiara była winna zbrodni katowskich.
Ten wątek odpowiedzialności moralno-politycznej w sposób niezwykle udany podejmuje Zdzisław K. Jagodziński, dyrektor Biblioteki Polskiej w Londynie w szkicu socjologicznym, poprzedzającym tekst A. Kormana jako „Słowo wstępne”.
Jan Ciechanowicz.
dr filozofii”

* * *

Czy doczekamy się depeszy gratulacyjnej?

LIST do REDAKCJI
Szanowna redakcjo! Zawsze z niecierpliwością czekam na kolejny numer „Ojczyzny”, bo uważam, że wasza gazeta odzwierciedla rzeczywiste problemy i niepokoje nurtujące nas, prostych ludzi. Ale czytuję również inne wydania i znajduję w nich nieraz obelgi i zniewagi pod waszym adresem. Nie tylko w języku litewskim, ale również w ojczystej naszej polskiej mowie. Że nie powinniśmy zerkać w stronę Moskwy, bo Sowieci są ponoć najgorszymi wrogami Litwinów i Polaków. Że niby to nie mamy innych trosk, jak dopomagać Litwinom w oderwaniu się od ZSRR, a ci nam pięknie za to odwdzięczą się.
A sugerują nam to przeważnie wczorajsi komuniści. Dobrze im się powodziło przed pieriestrojką (tylko spojrzeć na ich mieszkania, auta, dacze!) a i teraz, gdy zmienili skórę, jak te żmije na wiosnę, również mają te same, a może jeszcze większe przywileje. Z tymi to wszystko jest jasne. Ludzie dawno się zorientowali, jaka wróżka i za jakie „zasługi” im wróży. Wiemy dobrze, kto jest kim.
Często gęsto też zaczynają prawić nam morały dziennikarze, czy też inni działacze z Macierzy. Pouczają nas, jak mamy się zachowywać tu, na ojczystej naszej ziemi, jak mamy dogadzać Litwinom. Spoglądają na nas z góry i wmawiają nam, że za dużo sobie pozwalamy, za dużo chcemy, że tak dobrze by się żyło na Litwie, gdybyśmy my, Polacy Wileńszczyzny, nie mącili wody.
Krew nagła mnie zalewa, gdy czytam, co wygaduje taki Bronisław Geremek, albo też wypisuje niejaki Maciej Wojciechowski, i zadaję sobie pytanie – czy nienależałoby napisać: Bronius Geremekas, Motiejus Vajtekauskas? Bo skoro chcą oddać nas na łup litwinizatorom, to niech by wypili z nami razem ten kielich goryczy.
Najgorzej zaś, gdy słyszymy podobne rzeczy od ludzi z Wileńszczyzny rodem, którzy porzucili ziemię, na której się urodzili, a teraz udzielają łaskawie wskazówek nam, którzyśmy przetrwali tutaj rusyfikację, litwinizację, tyle wycierpieli, ale nie rzuciliśmy ziemi, skąd nasz ród. I nie porzucimy jej, i nie oddamy nikomu.
Oto niedawno przewodniczący litewskiego parlamentu ponas Landsbergis wystosował depeszę do przywódcy Chorwacji, pogratulował im, że się ogłosili suwerenni i niezależni od Jugosławii. Przeczytałam i pomyślałam sobie: a dlaczego nie wystosuje takiej depeszy gratulacyjnej do Wileńszczyzny, która jeszcze w maju opracowała dla siebie statut jednostki narodowo-terytorialnej? Może ma taką wadę wzroku, że dostrzega Chorwacie znajdującą się o tysiące mil, lecz nie zauważa u siebie pod samym nosem Wileńszczyzny, której chodzi nie o całkowitą nawet niepodległość, ale jedynie o autonomię narodowo-terytorialną?
Pewna jestem, że pozwala sobie nas nie zauważać dlatego, że brakuje nam, Polakom, zgody, że dzielimy się na grupy, a każda ma własne ambicje, widzi własną „drogę do szczęścia” i niczym ten głuszec na tokowisku własną tylko pieśń słyszy. Zastanówmy się nad tym, zacznijmy działać społem a zgodnie, to może wszyscy razem dopniemy tego, że i Wileńszczyzna zaszczycona zostanie depeszą gratulacyjną uznającą nasz odrębny status. Chcę zakończyć ten list wersetem ogólnie znanym:
Trzeba wiarę miłować i prawdę,
Trzeba wolność ukochać nad życie,
Zwalczać wszelką dokoła nieprawość,
Żyć uczciwie i żyć pracowicie.

Z poważaniem
Maria Brazewicz

* * *

Mimo woli kilka ciekawych spostrzeżeń co do istoty wydarzeń z sierpnia 1991 dostarczyła konsekwentnie antypolska „Gazeta Wyborcza” z 28.08.91 w swych krótkich reportażach z rozwalanego przez masonów i KGB Związku Radzieckiego. Oto parę z nich:

Olena Skwiecińska telefonuje z Rygi
OMON nie da się ogłupić
Najbardziej zapalnym punktem na Łotwie jest ryska baza OMON.
Dziesięć kilometrów na południe od Rygi. Spory, ogrodzony siatką teren. Wejść można tylko od strony szosy – wzdłuż płotu ułożono miny. Dowódcy oddziału nie ma, pojechał do miasta. Strażnik w czarnym berecie i z kałasznikowem przerzuconym przez ramię każe mi czekać na szefa – mjr. Czesława Młynika.
Dopiero po dwóch godzinach szara wołga przywozi komendanta. Wchodzę za ogrodzenie z kolczastego drutu. Po drodze do baraczku dowództwa mijam kilkunastu OMON-owców. To bardzo młodzi chłopcy. Wszyscy uzbrojeni po zęby, od noży po granaty.
Młynik urzęduje w mrocznym, tandetnym pomieszczeniu. Na ścianie czerwona flaga z sierpem i młotem, niżej zdjęcie Lenina.
„W kraju panuje bezprawie – mówi mjr Młynik. – Nie było żadnego puczu. To co oglądaliście – to był dobrze wyreżyserowany spektakl. Ludzie zrozumieją to za dwa, trzy lata”. Kiedy się uśmiecha, na przedzie błyska mu złoty ząb.
„Cały problem polega na tym, że nic nie nauczyliśmy się z historii. Przecież to, co dzieje się teraz, to powtórny 37 rok. Tak rodzi się faszyzm – wykłada major. – Zajakiś czas ta euforia się skończy. Naród obudzi się i odwróci tę pseudodemokrację. To, co stało się w zeszłym tygodniu to nie koniec przeobrażeń, to dopiero początek. Co to za demokracja, kiedy bezprawnie aresztuje się tysiące ludzi. Przeraża mnie to, co się dzieje. – To, że ludzie dali się tak ogłupić”.
Pytam, czy jest gotowy do złożenia broni. „Nie. Oddział musi mieć jakieś gwarancje. Mam nadzieję, że wypracuje je komisja. A gdyby chciano nas rozwiązać przemocą... cóż, na siłę znajdzie się siła”.
Czy czuje się rozczarowany? Nie. Tylko boli go to, że ludziom – jak widać – odpowiada to bezprawie, ta dyktatura. Ale dyktatura nie może trwać długo. Ludzie są oszukani, ale kiedy się zorientują, zrobi się gorąco.
Wychodząc, rozmawiam z kilkoma strażnikami. W możliwość ataku sił łotewskich na bazę nie wierzą. „A zresztą na to ich wojsko dość tupnąć, żeby uciekło. Na Litwie byłoby trudniej. Brałem tam udział w kilku starciach” – mówi jeden z nich.
„Kiedy, w styczniu?” – pytam myśląc o krwawych zajściach pod wileńską wieżą telewizyjną. Nie odpowiada. Brama z napisem „Zatrzymaj się! Strzelają!” zamyka się za mną z cichym zgrzytem.
Jednak w mieście nikt zdaje się nie myśleć poważnie o zagrożeniu ze strony OMON-u, choć parlament i siedziba rządu nadal jest otoczona barykadami i chroniona przez łotewską milicję.

ZSRR
Czystka w mediach
(P) Prezydent Michaił Gorbaczow zdymisjonował w poniedziałek wieczorem Leonida Krawczenkę, dyrektora radzieckiego radia i TV, oraz szefa agencji informacyjnej TASS Lwa Spiridonowa
Jako powód podano „dezinformację ludności ZSRR i światowej opinii publicznej w dniach zamachu stanu”.
Nominację na szefa agencji TASS otrzymał we wtorek Jegor Jakowlew, do tej pory redaktor naczelny jednego z najbardziej zasłużonych dla demokratycznych przemian w ZSRR niezależnego tygodnika „Moskowskije Nowosti”.
Krawczenkę i Spiridonowa już wcześniej odwołał ze stanowisk specjalnym dekretem prezydent Rosji Borys Jelcyn
(Reuter, TASS)


Mołdawia
Krok do Rumunii
(A) We wtorek Mołdawia proklamowała niepodległość. Parlament przyjął deklarację jednomyślnie, jedynie kilku posłów, reprezentujących mniejszości – rosyjską i turecką, które pragną pozostać w granicach ZSRR – było nieobecnych.
„Niech żyje wolność” – skandowało w stolicy republiki Kiszyniowie ponad 100 tys. ludzi, zgromadzonych przed parlamentem. Uczestnicy manifestacji powiewali niebiesko-żółto-czerwonymi flagami narodowymi Mołdawii. Do zgromadzonych przemówił prezydent republiki Mircea Sniegur.
W wywiadzie opublikowanym we wtorek przez francuski „Le Figaro” Sniegur oświadczył, że proklamowanie niepodległości przez Mołdawię, to krok ku zjednoczeniu z Rumunią.
W Mołdawii, liczącej 4,3 mln mieszkańców, 64 proc. to Rumuni. Kilka miesięcy temu reprezentanci mniejszości narodowych – Rosjan i Tatarów Gagauskich, sprzeciwiających się oderwaniu Mołdawii od ZSRR i przyłączeniu jej do Rumunii – proklamowali niezależne republiki – „Republikę Naddnieprzańską” i „Republikę Gagauską”.
(Reuter, TASS)                                                                                         (kk)

Tak rozwiązuje się Związek
Leon Bójko relacjonuje z Moskwy
(W) Na Kremlu w siedzibie Rady Najwyższej zaczęły się manewry polityczne. Obrady prowadzi przewodniczący Rady Związku Iwan Łaptiew. Przewodniczący Rady Najwyższej Andriej Łukjanow jest odsunięty, jego los polityczny wydaje się przesądzony.
Deputowani z reakcyjnej grupy „Sojuz” próbują rozdzielić odpowiedzialność. Płk Ałksnis stawia wniosek, by ci deputowani, którzy wzięli udział w puczu, mogli wystąpić przed Radą Najwyższą. Dopiero potem, po debacie, komisja śledcza miałaby prawo badać przestępstwo przeciw państwu.
Jurij Szczerbak natychmiast replikuje, że przed Radą Najwyższą winni zdać sprawę z działań ci deputowani, którzy jawnie oskarżali od stycznia prezydenta ZSRR o zdradę i nawoływali do jego obalenia. Aż nadto wyraźna aluzja do samego Ałksnisa.
Eksponowany, niewątpliwie wybitny deputowany z „Sojuza” z Estonii, Jewgienij Kogan wyjaśnia spokojnie cele polityczne swojej grupy. „Dobrze znam – mówi – członków puczu. Zwłaszcza dobrze Jazowa i Pugo. Nigdy nie robili niczego bez zgody Gorbaczowa. Będziemy dążyli do wyjaśnienia jego postawy, ma to kluczowe znaczenie dla dalszego rozwoju sytuacji”.
Jeden z deputowanych z najbliższego otoczenia Jelcyna przestrzega, by nie lekceważyć siły reakcji. Został zdjęty tylko wierzchołek góry lodowej. Już po upadku junty 12 marszałków i generałów próbowało – z teczką zawierającą szyfr rakietowy – uciec do sztabu dowodzenia w górach Ałtaju. Zatrzymały ich oddziały wierne Jelcynowi. Niewierne jednak też istnieją.
Ostatecznie radziecki parlament postanawia zwołać na 2 września nadzwyczajny Zjazd Deputowanych Ludowych – najwyższą władzę ustawodawczą w ZSRR. Do jej prerogatyw należy m.in. odwoływanie prezydenta.
Kluczowe jest wystąpienie Gorbaczowa. Mówi spokojnie, często się zastanawia. Nic nowego do oceny sytuacji już nie wnosi. Mówi, że z Krymu wrócił inny człowiek. Nie będzie już niezdecydowania, nie będzie kompromisu. Najważniejsze – co będzie. Gorbaczow wykłada 7-punktowy plan działań na najbliższe dni i tygodnie.
1. Jak najprędzej podpisać nowy układ związkowy z tymi republikami, które tego zechcą.
2. Z republikami, które nie podpiszą umowy związkowej, natychmiast po jej podpisaniu rozpocząć pertraktacje międzypaństwowe o nowym ułożeniu stosunków. Przygotowania do rozmów i samego procesu wyjścia rozpocząć natychmiast. Jest to faktyczne – choć jeszcze nie de jure – uznanie niepodległości tych republik.
3. Natychmiast ustalić zasady kierowania krajem na czas przejściowy, do ustalenia nowej konstytucji. Gorbaczow proponuje powołanie Rady Bezpieczeństwa, w skład której wchodziliby przywódcy republik. Wybrać nowego wiceprezydenta. Do organów kierowniczych powołać takich ludzi, jak Jakowlew, Bakatin, Sobczak, Riewienko.
4. Rozstrzygnąć, kto powinien kierować Radą Najwyższą. Również Gorbaczow wydaje wyrok śmierci politycznej na Łukianowa.
5. W sprawach gospodarczych – należyzerwać z taktyką stopniowego przechodzenia do gospodarki rynkowej, wszyscy winni otrzymać pełną swobodę gospodarczą. Ciężar sterowania gospodarką przekazać republikom. Ziemię natychmiast przekazać każdemu, kto zechce na niej gospodarować.
6. Nadzieja na pomoc Zachodu, który jest już przekonany, że Związek Radziecki nieodwracalnie wchodzi na drogę reform we wszystkich dziedzinach.
7. Natychmiast po podpisaniu umowy związkowej rozpocząć wybory do organów kierowniczych Związku, z wyborami prezydenta włącznie.
Gorbaczow rezygnuje ze wszystkiego, czego do niedawna jeszcze bronił najróżniejszymi sposobami. Również poprzez własną, osobistą politykę personalną. Ale w istocie jest to ucieczka z pozycji, które już zostały stracone. Jego osobista pozycja jest bardzo słaba i choć zostało wielu zwolenników wykorzystaniajego talentu i doświadczenia politycznego, los prezydenta wydaje się przesądzony.
Gorbaczow może jeszcze tylko dokonać ostatecznego demontażu komunizmu na terenie obecnego Związku Radzieckiego, oczyścić skompromitowane strukturypaństwowe i przeprowadzić państwo przez najtrudniejszy i ciągle niebezpieczny okres przejściowy. Jeśli to mu się uda, będzie mógł honorowo odejść na polityczną emeryturę.
Tymczasem rozpada się samo państwo. Nie ma w Moskwie wątpliwości, że republiki bałtyckie są wolne. Wolna będzie Ukraina w każdej chwili, kiedy tego zechce.
Zamachowcy ostatecznie i skutecznie rozwiązali Związek Radziecki. Tylko jedno może jeszcze odwrócić historię – akt szaleństwa.


Konfederacja, związek, wspólny rynek czy nic
Co dalej z ZSRR?
Wielu wpływowych polityków radzieckich opowiada się za przekształceniem dotychczasowego związku socjalistycznych republik w konfederację niezawisłych państw.
Propozycję tę zgłosił na poniedziałkowej sesji radzieckiego parlamentu prezydent Kazachstanu Nursułtan Nazarbajew. Uznał on, że dotychczasowy federacyjny projekt nowego układu związkowego w obecnej chwili nie ma szans. Wypracowany w lipcu i sierpniu w Nowo-Ogariewie układ został zaakceptowany przez przywódców dziewięciu z 15 republik. W przeddzień podpisania go w Moskwie nastąpił nieudany zamach stanu, a raczej bufonada imitująca taki zamach.
Nazarbajewa poparła we wtorek przewodnicząca parlamentu Azerbejdżanu Elmira Kafarowa. Prezydent Kyrgystanu Askar Akajew opowiedział się za nowymzwiązkiem tych republik, które zechcą się do niego przyłączyć.
Prezydent Armenii w ogóle nie chciał przemawiać na sesji Rady Najwyższej, ponieważ – jak stwierdził – „centrum już jest martwe”, a oprócz republik nadbałtyckich także Ukraina, Białoruś i Mołdawia proklamowały ostatnio niepodległość (a nie jak dotychczas suwerenność w składzie ZSRR).
Perspektywa powstania konfederacji rodzi jednak poważne problemy – np. kto będzie dysponował arsenałem nuklearnym czy rozstrzygał spory graniczne między republikami.
We wtorek rano Michaił Gorbaczow osiągnął porozumienie z przywódcami Federacji Rosyjskiej, Kazachstanu i Kyrgystanu w kwestii układu gospodarczego, tworzącego swego rodzaju „wspólny rynek”, otwarty dla wszystkich republik, które przystąpią do federacji, konfederacji lub też nie zechcą tego zrobić.
Deputowany z Estonii, przemawiając na wtorkowym posiedzeniu radzieckiego parlamentu, przypomniał, że Estonia nigdy nie zamierzała zerwać więzigospodarczych z ZSRR i nadal tego nie planuje, a deputowany z Armenii nawoływał do utworzenia wspólnoty ekonomicznej wszystkich niepodległych republik.
(TASS, Reuter)

* * *

Odgórny demontaż ZSRR przez Jelcyna w sierpniu 1991 został poddany bardzo wnikliwej analizie przez dwa znakomite pióra na łamach „Horyzontów” (Stevens Piont), 7 i 14 września 1991:

„Rosja
Cz. I
Zdzisław M. Rurarz

Znane wydarzenia sierpniowe w ZSRR będą jeszcze długo roztrząsane co do ich prawdziwego tła, gdyż wszystko, co wiemy na ten temat, jest tylko wstępem do sedna sprawy, której pełnego sensu może nigdy nie poznamy.
W każdym razie, w dniu 24 sierpnia br., tj. w momencie pisania niniejszych słów, stała się rzecz niesłychana – Gorbaczow zrezygnował z funkcji Sekretarza Generalnego partii komunistycznej i zapowiedział rozwiązanie jej Komitetu Centralnego.
A więc, niemal w 74 lata po objęciu w Rosji władzy przez partię komunistyczną, albo bolszewicką, jeśli ktoś woli, władza ta przestaje formalnie istnieć. Wydarzenie to, zupełnie niewyobrażalne jeszcze kilka dni wcześniej, jest istotnie wydarzeniem bodajże najważniejszym w świecie od momentu przejęcia władzy przez bolszewików w Rosji w listopadzie 1917 r.
A propos, samo przejęcie władzy przez bolszewików w Rosji, wbrew ogólnemu przekonaniu, wcale nie jest takie jasne, jeśli chodzi o kulisy tego wydarzenia. Ogólnie wiadomo bowiem, że poważną rolę odegrał tutaj wywiad niemiecki, ale dokumenty źródłowe na ten temat są skąpe i nie zawsze wiarygodne. Trzeba bowiem pamiętać, że Niemcy po kapitulacji w listopadzie 1918 r. nie były nigdy okupowane i niktz zewnątrz nie miał dostępu do ich tajnych archiwów. Wiadomo jednakże, że po przegranej wojnie Niemcy zniszczyły najważniejsze dokumenty, przede wszystkim dotyczące działalności ich wywiadu. W rezultacie tego powstała wielka luka w naszej wiedzy na omawiany temat, choć nie ma wątpliwości, że Niemcy działając także poprzez swój wywiad, od lat starały się osłabić Rosję, podsycając m.in. działalność bolszewicką.
Co więcej, do rewolucji bolszewickiej, albo raczej bolszewickiego zamachu stanu, przyczyniła wręcz się w stopniu decydującym rosyjska tajna policja polityczna,Ochrana, o czym wie się bardzo mało, gdyż bolszewicy, natychmiast po przejęciu władzy, zniszczyli jej archiwa.
Tak więc, do dziś nie bardzo są znane kulisy przejęcia władzy przez bolszewików w Rosji, a zwłaszcza niemal nic nie wiadomo na temat współpracy w tej dziedzinie między Ochraną a wywiadem niemieckim, choć czegoś takiego nie można wykluczyć.
Skoro mowa na ten temat, to powstaje pytanie – dlaczego Ochrana miała być zainteresowana w popieraniu bolszewików? Co innego Niemcy, ale Ochrana?
Odpowiedź na to pytanie jest trudna, gdyż brakuje tu źródłowych dokumentów, ale z tego co wiadomo, Ochrana wiedziała dobrze co robi. Będąc państwem w państwie, tj. działając często poza plecami cara, Ochrana widziała w ruchu socjal-demokratycznym, z którego wyłonił się bolszewizm, albo raczej został on przez nią stworzony – zbawienie Rosji... Ruch socjal-demokratyczny, zainicjowany w Europie Zachodniej, a zwłaszcza w Niemczech, był oceniany przez Ochranę jako w ogóle pożyteczny dla kraju, zwłaszcza takiego jak Rosja.
Ruch ten, daleki od terroryzmu, który był głównym zmartwieniem Ochrany, a także daleki od ruchu liberalno-masońskiego, również spędzającego sen z oczu Ochrany, zasługiwał w jej mniemaniu na poparcie. Problem polegał tylko na tym, że ruch socjal-demokratyczny, podobnie jak inne ówczesne ruchy rewolucyjne w Rosji, był w decydującym stopniu kontrolowany przez Żydów, w sposób mało dziś znany. Wiadomo tylko tyle, choć dowody na ten temat są głównie poszlakowe, że to właśnie Ochrana doprowadziła do rozbicia rosyjskiego ruchu socjal-demokratycznego w 1903 r. na „bolszewizm” i „mieńszewizm”, gdyż istniała możliwość, że ruch ten zostanieprzejęty przez Żyda, Julija Martowa-Cederbauma. Lenin zaś był tylko częściowo Żydem z pochodzenia, ze strony pół-Żydówki matki, co było i tak lepiej, niż w przypadku Martowa.
Jak doszło do wzięcia władzy przez bolszewików w dniach 21-25 października 1917 r., według starego kalendarza, niby wiadomo wiele, ale ciągle za mało, żeby wysnuć ostateczne wnioski. Nawet tak znamienite dzieło historyczne na ten temat, jak praca Siergieja Mielgunowa pt. „Kak Bolszewiki zachwatili włast”, czyli „Jak Bolszewicy zdobyli władzę”, rosyjskiego historyka z czasów przedbolszewickich, żyjącego potem na Zachodzie, nie daje pełnej odpowiedzi na to pytanie, choć bieg wydarzeń jest w niej przedstawiony niemal z minuty na minutę. Wiadomo tylko tyle, że Rosja, po obaleniu caratu chwiała się i groziła rozpadem. USA, mimo formalnego wypowiedzenia wojny Niemcom, były jeszcze dalekie od pełnego zaangażowania się w sprawę ich pokonania, co stało się dopiero po wyjściu Rosji bolszewickiej z wojny. Przeciąganie się zaś wojny groziło krajowi katastrofą, której Ochrana się bała. Rosja Rządu Tymczasowego zaś, dzieląca de facto władzę ze spontanicznie powstającymiSowietami, była z kolei niezdolna do zachowania jedności kraju. Taką jedność, choć pod dość zwodniczymi hasłami, gwarantowali jedynie bolszewicy. I właśnie dlatego bolszewików doprowadzono do władzy. Ochrana miała więc w tym swój interes, jak miały go i Niemcy, gdyż bolszewicy gwarantowali wyprowadzenie Rosji z wojny. Na ile Ochrana współpracowała w tej dziedzinie z Niemcami – nie wiadomo do dnia dzisiejszego. Wiadomo jednakże, że w łonie Ochrany, jak w ogóle w Rosji, nawet w czasie trwania wojny, sympatie proniemieckie były bardzo silne.
W każdym razie, bolszewicy, na ile było to możliwe, utrzymali jedność Rosji i nawet próbowali, pod hasłami rewolucji komunistycznej, zdobyć więcej, ale to im się nie udało, m.in. także dzięki zdecydowanej postawie Polski.
Rosja jako taka ostała się więc i nie było ważne, że była to Rosja bolszewicka, która w grudniu 1922 r. została przemianowana na ZSRR. Rosja w końcu pozostała, a potem w latach 1939-1940 i 1944-1945, poszerzyła swoje granice, a nawet zdominowała szereg innych krajów, o czym Rosja carska, czy Rządu Tymczasowego, nie mogła nawet marzyć.
Ten fakt, mało wówczas rozumiany w świecie, zwłaszcza na Zachodzie, był doskonale rozumiany przez część rosyjskiej emigracji politycznej, głównie tzw. smieno-wiechowców, z Nikołajem Ustiałowem na czele. Dla tych Rosjan najważniejsze było, że Rosja, aczkolwiek początkowo terytorialnie okrojona, w końcu przetrwała i nie było już to takie ważne, że zwała się inaczej i przyjęła system, którego z zasady nie popierali.
Co więcej, w czasie wojny polsko-bolszewickiej wielu wybitnych Rosjan, którzy nie wyemigrowali, jak choćby słynny gen. Aleksjej Brusiłow, stanęło czynnie do walki w obronie Rosji bolszewickiej. A zresztą, o czym nie zawsze się pamięta, w szeregach Armii Czerwonej więcej było b. carskich oficerów, niż w białogwardyjskich armiach. Ba, w szeregach Czeki było też wielu dawnych „ochranników”...
Ale na tym nie koniec. W walkę o jedność Rosji zaangażowali się przede wszystkim nie-Rosjanie. Lenin, w połowie Azjata i częściowo Żyd, Żyd Lew, czy raczej Lejb, Bronsztejn-Trocki, Polak Feliks Dzierżyński, Gruzin Józef Dżugaszwili-Stalin, a także liczni Łotysze, których Korpus Strzelecki w ogóle uratował władzę bolszewicką od klęski w sierpniu 1918 r., Chińczycy, Ormianie i wielu innych nie-Rosjan – walczyli o jedność imperium rosyjskiego.
W ostatecznym rachunku jednak, sami Rosjanie poparli bolszewizm, a konkretnie poparło go rosyjskie chłopstwo, które dało się załapać na lep jego chwytliwych haseł (zresztą zapożyczonych od eserowców). Prawda, sam przewrót bolszewicki nigdy nie miałby prawdopodobnie miejsca, gdyby do partii Lenina nie napłynęli po rewolucji marcowej masowo Żydzi, zarówno z szeregów mieńszewickich, jak to miało miejscez Trockim, który w przewrocie odegrał decydującą rolę, a także z socjalistycznego Bundu.
Bolszewicki przewrót jednakże był tylko początkiem drogi i bolszewicy nie utrzymaliby się u władzy, gdyby nie wspomniane poparcie mas chłopstwa rosyjskiego, wówczas 85 procent narodu. Masy te, poprowadzone przez politycznych komisarzy bolszewickich, a także przez b. oficerów carskich, pokonały obce i rodzime siły antybolszewickie. Rosji, nie tak jak większości krajów Europy Wschodniej po latach, komunizmu nie przyniesiono z zewnątrz na bagnetach. Ona go sobie sama zafundowała i to za cenę milionowych ofiar. Historycy ocenią może kiedyś wymowę tego faktu. Osobiście nie wiem, czy Rosjanie lepiej wyszli na tym, że utrzymali jedność kraju, godząc się na bolszewizm, czy też wyszliby lepiej na tym, gdyby ich imperium rozpadło się w latach 1917-1918, ale w zamian za to uniknęliby bolszewizmu. Jeszcze za wcześnie na odpowiedź na to pytanie.
W każdym razie Rosja, jako ZSRR, przetrwała próbę pierwszego rozpadu imperium. Co więcej, rewolucja bolszewicka autentycznie wstrząsnęła światem. Jej odpryskiem był faszyzm we Włoszech, nazizm w Niemczech, a nawet militaryzm japoński (oficerowie japońscy mawiali, że są „duchowymi komunistami”). W dalszej konsekwencji rezultatem tego wszystkiego była II wojna światowa i znane zmiany nią spowodowane, a następnie stanie się przez ZSRR nuklearną i w ogóle wojskową superpotęgą. Co się tyczy tej właśnie sprawy, to na jej finał należy jeszcze poczekać, choć obawiam się, że to właśnie ona może być najbardziej potężnym echem tamtych wydarzeń z listopada 1917 r. ...

Przechodząc teraz do wydarzeń ostatnich dni, a do momentu ukazania się niniejszego artykułu wydarzeń tych może być jeszcze więcej, trudno się na razie połapać w masie faktów, z których wiele ma zresztą pozorowany charakter.
Mimo wszystko, wygląda na to, że jesteśmy świadkami śmierci ZSRR oraz odrodzenia się Rosji, wydarzeń nie przewidywanych przez nikogo.
Przeciwnie, jeszcze w dniu 19 sierpnia wyglądało na to, że ZSRR może powrócić na swój stary kurs. Co więcej, w morzu wydarzeń przeoczono i taki istotny fakt, że dosłownie kilka dni wcześniej przebywał w Moskwie chiński szef Sztabu Generalnego, gen Chi Haotian, którego wizyta mogła mieć jakiś związek z omawianymi wydarzeniami. Wiadomo bowiem było już wcześniej, że stosunki ZSRR-Chiny stały się ostatnio nie tylko wręcz sojusznicze, ale ponadto przywódca chiński, Deng Xiaoping, otwarcie nawoływał niedawno do zjednoczenia sił komunistycznych w świecie w obliczu narastającego „niebezpieczeństwa imperialistycznego”, co w szeregach sowieckiego aktywu partyjnego znalazło przychylny oddźwięk.
Ale nawet nie to jest najważniejsze. Ważniejszy jest inny fakt, którego zrozumienie jest utrudnione ze względu na brak źródłowej informacji co do jego prawdziwego tła, zaś sama obserwacja, nie zawsze pełna, tylko zewnętrznych jego objawów, nie daje odpowiedzi na dręczące pytania.
Otóż faktem tym jest niewątpliwy udział sowieckiej partii komunistycznej, a nade wszystko samego Gorbaczowa w omawianych wydarzeniach.
Prawdę mówiąc, nigdy nie mogłem zrozumieć sensu jego „pierestrojki”, „głasnosti”, „nowego myślenia” i „demokratyzacji”. Jego własne wypowiedzi na ten temat, podobnie jak inne oficjalne sowieckie dokumenty, nie były pomocne w połapaniu się w czym rzecz. To, że ZSRR, podobnie jak cały świat komunistyczny i marksizm-leninizm, znalazły się w kryzysie – było oczywiste już od lat. Jednakże walka z tym kryzysem, przy pomocy wspomnianych instrumentów, była więcej niż dziwna. Gorbaczow, takie można było odnieść wrażenie, nie był ich wynalazcą. Dość nieprzekonywująco mówiono o tym, że wynalazcą tym było KGB, albo nawet Sztab Generalny. Niestety, potwierdzenia tych pogłosek nie można było nigdzie znaleźć. Natomiast można było znaleźć jednego z wynalazców, może nawet głównego wynalazcę, Aleksandra Nikolajewicza Jakowlewa, b. członka Biura Politycznego partii, a do końca lipca br. jednego z najbliższych doradców Gorbaczowa. Jakowlew, zapewne związany z jednym z dwóch wywiadów sowieckich, gdyż inaczej nie byłby ambasadorem przez dziesięć lat w Kanadzie, mówił jednak mało na temat swojego wynalazku, aż do 15 sierpnia br., kiedy to stał się bardziej szczery i naopowiadał wiele w wywiadzie dla Washington Post. W dzień później wystąpił nawet z partii, na łamach Izwiestii ostrzegł o nadchodzącym „zamachu stanu”, a w czasie jego trwania odegrał jakąś bardzo dziwną rolę. Ten chłopski syn, ciężko ranny w wiekuosiemnastu lat jako piechur morski w obronie Leningradu, był zawsze ideowym komunistą oraz niewątpliwym erudytą. W miarę jednak upływu czasu, a zwłaszcza po zetknięciu się z Zachodem, zaczął rewidować swoje ortodoksyjne poglądy na marksizm-leninizm, choć jego „antyzachodniość” nawet wzrastała przy tej okazji. W 1983 roku gościł u siebie w Kanadzie przez wiele dni Gorbaczowa, którego zapalił do swoich pomysłów. Gorbaczow, po dojściu do władzy, ściągnął do Moskwy Jakowlewa, który wkrótce namówił go do „głasnosti”, „pierestrojki” i innych wspomnianych powyżej instrumentów nowej polityki, zapewne przy błogosławieństwie obu wywiadów.
Jakowlew nie powiedział wszystkiego Washington Post, ale to co powiedział, uzupełniając zresztą swoje wypowiedzi w dniu 23 sierpnia w wywiadzie dla stacji ABC a raczej mało mówiąc, a za to stosując odpowiednią mimikę, wprawia uważnego obserwatora w zadumę. Jakowlew, który na parę minut przed „zamachem stanu” ostrzegał o czymś podobnym, dał niedwuznacznie do zrozumienia, że znanedziśwydarzenia nie były dziełem przypadku, Może nie wszystko poszło tak jak planowano, ale same wydarzenia były logiczną kontynuacją jakiejś dalekosiężnej strategii, której autorami były, podobnie jak w czasach przedbolszewickich, tajne służby. Różnica może jest tylko taka, że tym razem czynnik zewnętrzny, jak to było ongiś z niemieckim wywiadem, nie odgrywał już roli, podobnie jak żadnej roli nie odgrywali tu nie-Rosjanie (jedynym wyjątkiem mógł tutaj być zrusyfikowany Łotysz, Borys Pugo, minister spraw wewnętrznych, ale ten zastrzelił się, czy może go zastrzelono).
Ale o jakiej „dalekosiężnej strategii” tu mowa?
Moim zdaniem, chodzi tutaj o ratowanie Rosji, która, przy okazji popadnięcia w kryzys ZSRR oraz marksizmu-leninizmu, jej dotychczasowych podstaw egzystencji, stanęła w obliczu przysłowiowego „być albo nie być”.
Rosja, z czego doskonale zdawał sobie sprawę Jakowlew i służby tajne, nie była już w stanie zapobiec uciekaniu spod nóg owych podstaw przy pomocy dotychczasowych środków zaradczych. Wyjściem z sytuacji mogła być awantura nuklearna, ale ta jest ostatecznością i zresztą nie jest jeszcze za późno na nią...
Krótko mówiąc, trzeba było jakiejś culbertsonowskiej zagrywki, żeby radykalnie zmienić beznadziejną sytuację Rosji. Rosja bowiem była zawsze, zupełnie słusznie zresztą, utożsamiana z „konserwą” ZSRR. To ona zatrzymała na siłę inne narody w ramach swojego imperium i jako wiązadła używała do tego marksizmu-leninizmu. Fakt ten nie przysparzał Rosji uznania wśród nierosyjskich narodów ZSRR oraz wywołał nieprzyjazne wobec niej reakcje w świecie.
I tą właśnie sytuację postanowiono zmienić przy pomocy zaskoczenia i „zamachu stanu”. Na ile brał w tym udział sam Gorbaczow, Jelcyn i inni – nie dowiemy się może nigdy. W każdym razie, gdy Ted Koppel z ABC pytał Jakowlewa o rolę Jelcyna w omawianych wydarzeniach, to spotkała go długa cisza ze strony Jakowlewa, a potem jakiś niezbyt jasny komentarz. Sam Jakowlew zresztą, wtedy już nie doradca Gorbaczowa i nawet nie członek partii, siedział w czasie wydarzeń w jakimś nieokreślonym biurze, nie był przez nikogo niepokojony, a z pistoletem nie rozstawał się ani na chwilę...
Co do Jelcyna, to dziś już wiadomo, że był w czasie swojego „oblężenia” w licznym towarzystwie „oficerów wywiadu”, choć nie jest pewne czy tego wojskowego, czy tego od KGB, którzy byli w ciągłym kontakcie z oddziałami trzech dywizji, które weszły do Moskwy. To chyba owi oficerowie „dogadali się” z trzydziestką czołgów, które otoczyły potem pierścieniem obronnym „biały dom” Jelcyna, choć jednakże czołgi te nie miały ostrej amunicji, tak na wszelki wypadek...
Bardzo ważną rolę w „rewolcie” Jelcyna odegrał też jego wiceprezydent, Aleksander Władimirowicz Ruckoj. Otóż pułkownik ten, awansowany teraz do stopniageneralskiego przez Gorbaczowa, bohater ZSRR za swój udział w wojnie afgańskiej, był duszą obrony „oblężonego” Jelcyna. To on też poleciał na Krym „odbijać” Gorbaczowa i to on przywiózł go „rosyjskim”, a nie „prezydenckim” samolotem do Moskwy.
Ruckoj, którzego wyrzucono z partii dopiero 7 sierpnia, z powodu niby nie płacenia składek przez siedem miesięcy i nie przychodzenia na zebrania partyjne, przedstawił jednak pisemne oświadczenie swojej organizacji partyjnej w Siłach Powietrznych ZSRR, gdzie napisał, jak to podała „Sowieckaja Rossija” z 9 sierpnia, że chce być nadal zarejestrowanym członkiem partii, że „nie zamierza jej opuścić”, „wierzy w ideały komunistyczne” i że „jego ojciec i dziadek byli też komunistami”.
No cóż, teraz już „bezpartyjny” gen. A. W. Ruckoj, obok „bezpartyjnego” od ub. roku Jelcyna, nie mówiąc już o innych, wzięli się za „dekomunizację” Rosji... To nic, że obalono pomnik Dzierżyńskiego przed kwaterą KGB. To nic, że nie ma już „Prawdy” i wielu pism partyjnych, a sama partia też chyba już przestała istnieć.
Ważne jest co innego. W ciągu słynnych już „trzech dni”, ZSRR, czy tam Rosja, dokonały historycznego zakrętu. Światu najpierw zagrożono powrotem ZSRR na stary kurs, choć powrót ten, czyli „zamach stanu”, przeprowadzono tak nieudolnie, że nawet kraj afrykański, bo nie mówiąc już o latynoskim, spaliłby się ze wstydu z tego powodu. A potem raptem dokonano zwrotu i Rosja, właśnie ona, wraz z Jelcynem i innymi, stała się bohaterem dnia...
W ten sposób zbladły wszystkie zachodnio-europejskie „rewolucje”, a także „ruchy niepodległościowe” innych republik sowieckich, bo wszystko zostało teraz przyćmione przez „demokratyczna Rosję”, która nawet ma już swoich trzech męczenników... Co najważniejsze, Jelcyn podzielił się już władzą z Gorbaczowem, a zapewne wkrótce już tylko on pozostanie na placu boju, choć może też nie na długo... W każdym razie, co jest może najważniejsze, Jelcyn ma już także szyfry niezbędne do sięgnięcia do rakiet z głowicami termojądrowymi...
A propos, w czasie omawianych wydarzeń „trzech dni”, najważniejszym według mnie wydarzeniem było podanie wiadomości, że w czasie „internowania” Gorbaczowa na Krymie odebrano mu teczkę ze wspomnianymi szyframi.
Jest to rewelacja absolutnie zdumiewająca. Po pierwsze, czegoś takiego można było w ogóle nie wspominać i nikt by o tym nie wiedział. Po drugie, nie było żadnego sensu szyfry odbierać Gorbaczowowi, bo identyczne znajdują się, o ile wiem, przynajmniej w trzech innych miejscach.
Dlaczego więc o tym fakcie wspomniano? Moim zdaniem, chodziło tu o zastraszenie świata, Zachodu zwłaszcza, perspektywą jakiegoś nowego chaosu, którego rezultatem może być atak nuklearny w wykonaniu jakichś desperatów...
Prawdę mówiąc, od lat już czegoś takiego się spodziewałem i teraz wygląda na to, że staje się to możliwe. Gorbaczow, który przyjechał do Londynu bez konkretnych próśb o pomoc, a nikt też mu nic nie proponował, może wkrótce odejdzie. Ale jak odmówić teraz pomocy Jelcynowi, czy jeszcze komuś innemu, który pod swoją pieczą ma szyfry nuklearne, opowiada się za demokracją, szczyci się obaleniem komunizmu oraz „rozwiązaniem” ZSRR?
Przecież takim trzeba pomóc! Ba, może trzeba nawet namówić Bałtów, Ukraińców i innych, żeby nie zrywali z „demokratyczną” Rosją!
Jeśli tak, to ci Rosjanie, którzy coś takiego wydumali, a jak zwykle nieświadoma niczego ulica, tym razem moskiewska, poparła ich w sposób autentycznie zaangażowany i to na oczach całego świata (tak, tak, nikt jakoś nie próbował w tym przeszkadzać...) są autentycznymi geniuszami i nie jest ważne, że spadną przy tej okazji jakieś pomniki z cokołów, że ktoś może nawet straci głowę, bo w końcu liczy się przecież przyszłość Rosji...
Przyszłość ta, ciągle jeszcze bardzo mglista, przynajmniej od jednej strony wygląda teraz lepiej, niż jeszcze było to do niedawna. Otworzyły się bowiem realne szanse masowej pomocy z Zachodu dla „nowej Rosji”, gdyż alternatywą jest tu stoczenie się jej do czegoś jeszcze gorszego od bolszewizmu, albo sięgnięcie przez nią do rakiet...
Śmierć ZSRR i odrodzenie się Rosji, kryją w sobie wiele niewiadomych. Co z tych faktów wynika dla nas, Polaków, nie jest jeszcze wcale takie pewne. Ale o tym w następnym odcinku...

Rozwój wydarzeń w ZSRR, albo już b. ZSRR, jest tak szybki, że wszystko co się mówi i pisze na ten temat staje się przestarzałe już niemal w godzinę później.
W każdym razie, w dniu 29 sierpnia br., stała się rzecz niesłychana. Otóż Rada Najwyższa ZSRR, która w ponad czterech piątych składa się z członków partii komunistycznej, podjęła uchwałę o zawieszeniu jej działalności!
Ba, Rada sama się właściwie rozwiązała i dalszy jej los uzależniony jest od decyzji Kongresu Deputatów Ludowych, którego jest ona prezydium i stałym organem. Zresztą, również i sam Kongres też zapewne zawiesi swoją działalność i rozpisze nowe wybory.
Tak więc, jesteśmy świadkami wręcz niewyobrażalnego jeszcze parę tygodni temu wydarzenia – ginie ZSRR i jego partia komunistyczna... Co zajmie ich miejsce – jeszcze nie jest pewne. Próby zachowania jakiejś jedności kraju już zostały podjęte przez Rosję i Ukrainę a nawet Kazachstan. W chwili pisania niniejszego, tj. 30 sierpnia b.r., z Moskwy doszły głosy, że do Rygi udał się Borys Jelcyn z jakąś tajną misją próbującą zatrzymać proces odrywania się jej od dotychczasowego ZSRR. Sąteż inne wieści na temat prób reinkarnacji samego ZSRR i partii komunistycznej, choć nie bardzo wiadomo, co się naprawdę dzieje w tej dziedzinie.
Co do końca partii komunistycznej i socjalizmu w ZSRR, to od lat byłem przekonany, że jeśli do tego dojdzie w ogóle, to grabarzami obu będą sami komuniści, zarówno ci znajdujący się w szeregach partii, jak również ci, którzy ją opuścili.
Niemniej jednak, tempo likwidowania partii komunistycznej i samego ZSRR, jest tak szybkie, że aż nie pozwala na śledzenie związanych z tym wydarzeń, które zresztą wydają się mocno podejrzane. Nie ulega bowiem wątpliwości, że omawiane wydarzenia noszą wyraźne piętno „rewolucji odgórnej”, która może co prawda nie idzie zupełnie według planu, ale niemniej jednak idzie i to w coraz szybszym tempie.
W tym miejscu warto podzielić się głębszą refleksją na temat obserwowanych zjawisk. Już w poprzednim odcinku artykułu wspominałem o tym, że to właśnie bolszewicy uratowali od rozpadu imperium rosyjskie, przejmując władzę w listopadzie 1917 r. Podobny pogląd, bardzo starannie udokumentowany, wyraził kiedyś znany nasz historyk i polityk Jan Kucharzewski. W swoim dziele siedmio-tomowym, którego I tom ukazał się już w 1923 r., a całość nosiła tytuł „Od Białego do Czerwonego Caratu”, autor widział ciągłość historyczną w imperialnej i imperialistycznej Rosji, która mogła co prawda zmieniać swoje kolory, ale nigdy nie zmieniała treści. Gdyby autor napisał dodatkowe tomy na omawiany przez siebie temat, dodając czas II wojny światowej i okres tuż po niej (zmarł w 1952 r.) to owa ciągłość byłaby jeszcze bardziej widoczna.
Komunizm, a raczej bolszewizm, albo już spełnił swoją misję dziejową w Rosji, albo zwyczajnie, jak wszystko inne w życiu, dobiegł swojego kresu i ginie. Problem polega tylko na tym, czy rozwój obserwowanych wydarzeń, parafrazując Jana Kucharzewskiego, nie przypomina aby sekwencji dziejów według formuły „od białego do czerwonego caratu i z powrotem”... Ostatecznie Jelcyn, na spotkaniu z emigrantami rosyjskimi w dniu 28 sierpnia b.r., stwierdził możliwość powrotu dwugłowego i czarnego orła rosyjskiego jako godła państwowego Rosji. Na razie co prawda bez korony, ale w każdym razie orła...
Nie wiem, czy z wiadomości tej Polacy powinni się cieszyć, czy smucić. Możliwe, że nowa Rosja będzie wzorem demokracji i dobrego sąsiedztwa, ale czy rzeczywiście tak będzie?
W tym miejscu pora na następną dygresję. Otóż Polacy, zupełnie słusznie zresztą, największe pretensje mieli i ciągle mają do komunizmu, z którym utożsamiają także ZSRR.
Osobiście nie jestem pewien, że się nie mylą w takim podejściu do sprawy.
Krótko mówiąc, gdyby bolszewizm, bo tak raczej należy nazywać komunizm rosyjski, nie zwyciężył w listopadzie 1917 r. w Rosji, to Polski może by już dziś nie było... Właśnie tak. Zwycięska Rosja, carska czy Rządu Tymczasowego, nie podarowałaby Polakom niepodległości, a żadne inne mocarstwo też by tego nie uczyniło. Skończyłoby się co najwyższej na jakiejś autonomii, zapewne czasowej tylko, obejmującej także ziemie zaboru niemieckiego i austriackiego, ale to wszystko. Jakaś tam autonomia „priwislianskiego kraju”, współistniałaby zapewne z autonomią Żydów, których Rosja prześladowała u siebie, ale gorąco popierała w kongresówce, Niemców i tych resztek Ukraińców i Białorusinów, którzy by się w takim „kraju” zostali. Jest bodajże pewne, że wschodnia granica owego „kraju” byłaby bowiem jeszcze dalej popchnięta na zachód, niż to ma miejsce obecnie. Białystok, Chełm, Przemyśl, a może nawet Hrubieszów i inne miejscowości znalazłyby się w Rosji, a reszta byłaby „Polszą”...
Od takiej „Polski” uratowali nas, na szczęście... bolszewicy. Z rządzoną przez nich Rosją Zachód nie mógł i nawet nie chciał szukać wspólnego języka. Stąd też, chcąc nie chcąc, poparto odradzanie się Polski.
Prawda, Polska mogła paść pod ciosami bolszewickiej Rosji. W wojnie polsko-bolszewickiej padło dwukrotnie więcej naszych żołnierzy niż w kampanii wrześniowej 1939 r. Nie wchodźmy już w to, czy wojna ta była nam potrzebna, czy nie. W końcu była, a w rezultacie jej odbudowała się państwowość polska, co prawda na krótko, ale wystarczyło to, żeby jej już nigdy potem nie wymazywać.
Co więcej, dostanie się Polski pod sowiecką dominację, teżraczej sprzyjało jej na arenie międzynarodowej, Stalin, udając „budowę silnej i demokratycznej Polski”, obciął co prawda jej granice na wschodzie, co zresztą przyjęto w świecie ze zrozumieniem, ale powiększył ją na zachodzie i północy. Zachód, który w innych warunkach czegoś podobnego nigdy by nie poparł, poza drobnymi korektami granicznymi, korektę graniczną w końcu poparł (a nawet sam wyszedł początkowo z jej ideą), gdyż znajdowanie się Polski w orbicie sowieckiej było mu nie na rękę i stąd kokietował ją na ile mógł.
I tak, nawet w uścisku sowieckiej dominacji i „realnego socjalizmu”, naród polski odbudował się biologicznie, podniósł swój poziom oświatowo-kulturalny, a nawet zurbanizował się, co miało bodajże decydujące znaczenie dla powojennych ruchów społeczno-patriotycznych. Przemysł był co prawda mało wydajny, ale z robotników uczynił główną siłę społeczną w Polsce i to oni byli awangardą przemian w kraju, już nie ważne, na ile udanych.
Omawiane jednakże czasy przeszły już, albo przechodzą, do historii. Jeszcze nie tak dawno przecież już po dojściu Gorbaczowa do władzy, Kreml miał inne plany,albo tak to tylko pozorował, wobec Polski, Europy Wschodniej, a nawet całego świata.
Co się tyczy Polski i Europy Wschodniej, to zaczęto forsować integrację ekonomiczną w ramach RWPG i na początku przyszłego stulecia na obszarze tym miał powstać „jednolity rynek”. Szczególnie forsowano zacieśnianie więzów gospodarczych pomiędzy ZSRR a PRL, sprowadzając je na poziom przedsiębiorstw i tworząc z nich tzw. pary. Jeszcze może bardziej forsowano współpracę naukowo-techniczną. Potem, od porozumienia Gorbaczow-Jaruzelski z 21 kwietnia 1987 r., zaczęto forsować także „współpracę ideologiczną”, międzypartyjną, a nawet kulturalną. Współpraca wojskowa była osadzona na solidnych podstawach, a polskie jednostki rakietowe przechodziły intensywne szkolenie w ZSRR. W PRL dla odmiany, jednostki Północnej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej oraz jednostki WP coraz częściej odbywały wspólne ćwiczenia, gdzie dochodziło nawet do mieszanych załóg w czołgach...
I raptem, bez jakichś nawet wyjaśnień, a raczej w otoczce wyjaśnień dezinformujących, cały gmach sowieckiej dominacji w Polsce i Europie Wschodniej zaczął się walić... Do dziś nie wiadomo, dlaczego zresztą. Podobnie jak nie wiadomo dlaczego Kreml stał się raptem „pokojowy” i poszedł na szereg ustępstw wobec Zachodu. Przecież po dojściu Gorbaczowa do władzy zwiększono nawet wysiłki zbrojeniowe, zaś siły zbrojne zaczęto przezbrajać w nowoczesną broń. Cóż więc się stało? Czyżby nastąpiło załamanie się gospodarki sowieckiej przeciążonej zbrojeniami, czy też chodzi o „strategiczeskij obman” i zadanie niespodziewanego ciosu przez walący się kraj i system?
No cóż, tego jeszcze nie wiemy. W każdym razie, USA, a one liczą się tu najbardziej, wykazują dużą wstrzemięźliwość w ocenie omawianych wydarzeń, a nawet podwyższoną czujność...
Powracając jednak do spraw polskich, w kontekście rozwoju sytuacji w ZSRR, trzeba sobie postawić kardynalne pytanie – co się rzeczywiście dzieje na wschód od Bugu?
No cóż, zwyczajnie nie wiemy... Wczoraj, przed rozpoczęciem pisania niniejszego, przeczytałem krajową „Politykę” z 24 sierpnia b.r., która omawiała wydarzenia moskiewskie z 19-go tegoż miesiąca. Biorąc pod uwagę cykl produkcyjny artykułów w tygodniku, autorzy nie mogli znać najnowszych wydarzeń. Wypowiadali się tutaj ludzie „z lewa” i „z prawa” i wszyscy się pomylili co do dalszego biegu wydarzeń. Nie można mieć o to do nich nawet pretensji, bo mylili się wtedy wszyscy inni w świecie, ale fakt pozostaje faktem. Biegu wydarzeń nigdzie, a zwłaszcza w takim kraju jak ZSRR, nie można w ogóle przewidzieć, a już zupełnie nie można przewidzieć wszystkich możliwych zakrętów tychże wydarzeń.
Innymi słowy więc, nie tak dawno jeszcze świat i Polacy osłupieli w rezultacie wydarzeń w Niemczech, zaś teraz wszyscy, w stopniu o wiele większym, są wręcz ogłuszeni wydarzeniami w ZSRR.
Co do mnie, to zawsze najbardziej obawiałem się „wydarzeń huraganowych”. Nikt jeszcze i nigdzie, mimo nowoczesnych urządzeń, nie przewidział dokładnie kierunku huraganu i jego niszczących skutków, a już zupełnie wszyscy są bezradni wobec niespodzianek stwarzanych przez trąby powietrzne. A wydarzenia w ZSRR są mieszanką huraganu oraz trąby powietrznej i nie dziwota, że wszyscy są zaskoczeni zjawiskiem i nikt nie jest tu w stanie niczego przewidzieć.
W każdym razie, już od samego zarania powstania Rosji bolszewickiej, a potem ZSRR, było oczywiste, że rozwiązanie tzw. kwestii narodowościowej było zadaniem o wiele trudniejszym, niż sobie to początkowo wyobrażano. „Internacjonalizm proletariacki” nie był w stanie wyeliminować tradycyjnego szowinizmu wielkoruskiego, ani tzw. nacjonalizmu burżuazyjnego nierosyjskich narodów i narodowości tego nowego imperium. Stalin zaczął odchodzić od koncepcji Lenina i w rzeczywistości, choć nie z nazwy, stworzył nie jakieś tam państwo federalne, ale zwyczajnie unitarne, z wyraźnymi akcentami prorosyjskimi. Chruszczow dla odmiany, zaczął powracać do koncepcji leninowskich w omawianej sprawie, ale z kolei Breżniew znów nawiązał do koncepcji stalinowskich i nawet ogłosił powstanie „narodu radzieckiego”, czego rezultatem miała być wzmożona rusyfikacja nierosyjskich republik i ograniczenie i tak już bardzo ograniczonych ich praw. Andropow chciał iść nawet jeszcze dalej i pozbawić republiki jakichkolwiek praw ekonomicznych, ale wiele nie zdziałał, gdyż wkrótce zmarł. Czernienko, o dziwo, nie poszedł w ślady Breżniewa i Andropowa, choć może dlatego, że nie bardzo zdawał sobie z tego sprawę, że żyje...
Gorbaczow, co początkowo wcale nie było takie oczywiste, znów powrócił do sprawy i wszyscy już wiemy z jakimi skutkami. Czego się jednak raczej nie pamięta, to mówienie przez niego o ZSRR jako o „Rosji”, co podobno miało być jedno i to samo. Z drugiej strony jednak, Gorbaczow zaczął zezwalać na coraz większą samodzielność republik, a zwłaszcza republiki rosyjskiej, która jako jedyna ze wszystkich republik nie miała ani swojej oddzielnej partii, ani własnego KGB, w które się „zaopatrzyła” dopiero niedawno temu. Co więcej, w ramach sił zbrojnych, o czym prawie się nie mówiło, zaczęto tworzyć jednostki, składające się wyłącznie z Rosjan, choć już wcześniej korpus oficerski, lotnictwo, lądowe i morskie siły strategiczne, też rekrutowały się niemal z samych Rosjan.
Tak więc już chyba wcześniej zaczęto przemyśliwać odrodzenie się Rosji i nie jest wykluczone, że zaaranżowano celowo wydarzenia z 19 sierpnia b.r., aby posłużyć się pretekstem dla skończenia z ZSRR i partią komunistyczną, które przeszkadzały mimo wszystko w dokończeniu tego dzieła.
Dlaczego to uczyniono – tego jeszcze nie wiemy. Z własnych wspomnień mogę tylko dodać, że wielu wysoko postawionych Rosjan mówiło mi już w latach 1970-ch, że dalsze istnienie ZSRR w jego ówczesnej postaci, podobnie jak istnienie zbiurokratyzowanej i „republikańsko” zorganizowanej partii komunistycznej, nie miało już większego sensu. Już wtedy uważano, że Rosja za dużo dopłaca do innych republik, co jest prawdą, zaś inne republiki, głównie azjatyckie, stają się coraz mniej rosyjskie i nawet mniej sowieckie, a ponadto demograficznie rosną w siłę niewspółmiernie szybko.
Możliwe więc, że coś tam na Kremlu wygotowano i teraz, choć może nie zawsze zgodnie z planem, sprawy weszły w stadium realizacji.
Nie spekulując na temat tła obserwowanych wydarzeń, powróćmy jeszcze raz do ich wpływu na dalsze losy Polski, a zwłaszcza stosunków jej ze wschodnim sąsiadem, czy też wschodnimi sąsiadami.
Przede wszystkim, sama destabilizacja obszarów za Bugiem, zwłaszcza przeciągająca się w czasie, już sama przez się nie jest zjawiskiem korzystnym dla Polski.
Po drugie, stosunki ekonomiczne z omawianym obszarem, które do niedawna były jeszcze dla Polski o charakterze decydującym, nawet jeśli obfitowały one w różne anomalie (choć obecnie zaczynają mieć o wiele mniejsze już znaczenie) mogą przeżywać głęboki kryzys, jeśli nie kompletne ich załamanie się.
Jeśli tak, to jest to bardzo zła wiadomość. Nigdy nie miałem dobrego słowa dla reform Sachsa-Balcerowicza, ale nawet najlepsze reformy nic i długo nie poprawią w gospodarce polskiej, jeśli załamie się jej wschodni rynek. Rynek ten, zarówno po stronie eksportu jak i importu, jeszcze długo nie będzie miał żadnej alternatywy i jużtylko ten fakt stawia przyszłość gospodarczą Polski pod znakiem zapytania, choćby reformy były najmądrzejsze w świecie.
Po trzecie, bezpieczeństwo polskiej granicy wschodniej, choć niektórzy chcieliby odbierać ziemie zabużańskie, nie jest wcale pewne. „Suwerenna” Białoruś i Ukraina, zapewne przy cichym poparciu suwerennej Rosji (tutaj o suwerenności nie piszę w cudzysłowie), mogą zechcieć przesunąć swoje granice na zachód. Białoruś mówi o tym zresztą od lat, zaś Ukrainie też może się coś przypomnieć na ten temat.
Co więcej, jakiś nowy i w sumie antypolski sojusz rosyjsko-niemiecki, uzupełniony sojuszami ukraińsko-niemieckim, białorusko-niemieckim i może nawet litewsko-niemieckim, też nie jest wykluczony.
Gdyby do tego istotnie doszło, a któż może zaprzeczyć, że jest to niemożliwe, to destabilizacja Polski, która już teraz jest zatrważająca, jest więcej niż pewna i długotrwała. W takiej sytuacji Polska nie może nawet marzyć o budowie demokracji i gospodarki rynkowej.
Ale na tym nie koniec. Może być i tak, że Polska stanie się obiektem nowej „wędrówki ludów”, co tylko pogłębi destabilizację kraju. Już dzisiaj kilka milionów obywateli sowieckich, może nawet 6-7 milionów, zaczyna przebąkiwać o swojej polskości. Ilu wśród nich jest prawdziwych Polaków – trudno powiedzieć. Ale przecież, w sytuacji nadzwyczajnej, która za Bugiem jest więcej niż możliwa, może dojść do masowego napływu do Polski prawdziwych i nieprawdziwych Polaków, którzy mogą wręcz podciąć i tak już rachityczną egzystencję kraju...
Ale i na tym nie koniec. Bowiem może być i tak, że dopiero co pogrzebany ZSRR i partia komunistyczna, „zmartwychwstaną” w jakimś innym wcieleniu i znany nam już dobrze obłąkańczy taniec rozpocznie się od nowa. „Suwerenne” republiki utworzą jakiś nowy „związek”, a partia komunistyczna odrodzi się pod nazwą socjal-demokratycznej, czy nawet jakiejś „demokratycznej” partii...
Narody ZSRR, może częściowe poza bałtyckimi, nie pamiętają przecież nic innego, jak porządki bolszewickie. Skoro w Europie Wschodniej, która jeszcze pamięta inne czasy, budowa demokracji i gospodarki rynkowej nie tylko idzie jak po grudzie, ale wręcz jest śmieszna, to co tu mówić o ZSRR!
A propos, w Rosji, zanim jeszcze zetknięto się z marksizmem, tradycje kolektywistyczne były bardzo silne, jak choćby w przypadku „obszcziny” i „miru”. Tradycje jedynowładztwa i biurokracji państwowej też stworzyły grunt dla totalitaryzmu komunistycznego. Lenin miał racje, gdy mówił, że Piotr Wielki był pierwszym bolszewikiem (dla Stalina wzorcem godnym naśladowania był z kolei Iwan Groźny).
Co się tyczy samych bolszewików, to choć powoływali się oni na Marksa i Engelsa, którzy zresztą nienawidzili Rosjan i Słowian, z pewnym wyjątkiem Polaków, czerpali oni swoje natchnienie bynajmniej nie z tych brodaczy. Ich ojcem duchowym był Aleksander Herzen, Piotr Tkaczow, Michaił Bakunin, a nade wszystko Sjergiej Nieczajew ze swoim „Katechizmem Rewolucjonisty”. Lenin zresztą do tego powinowactwa otwarcie się przyznawał, a tylko nie wspominał nic o Nieczajewie, choć postępował dokładnie w myśl jego wytycznych (może właśnie dlatego, że wstydził się potwierdzenia tego faktu).
Skąd więc pewność, że ta długa rosyjska tradycja dobiegła swojego końca? Kapitalizmu, tak naprawdę, nigdy w Rosji nie było. A jeśli już był, to był on głównie dziełem obcych. Rodzimi kapitaliści zaś słynęli z niespotykanej w ówczesnym świecie pazerności i brutalności. Rosja była też najbardziej zadłużonym krajem świata, a eksportować potrafiła jedynie surowce i żywność (trochę lepiej było w tym przypadku z kongresówką, ale też nie za bardzo).
Skąd więc pewność, że teraz się coś uda, co nie udało się w przeszłości?
O demokracji rosyjskiej z kolei – nie warto nawet mówić. Bardzo krótki jej okres, pomiędzy marcową a listopadową rewolucją 1917 r., był właściwie dwuwładzą i anarchią, a już najmniej demokracją. Teraz może być jeszcze gorzej. Żaden Jelcyn, ani inni wokół niego, nie są lepsi od Gorbaczowów i jemu podobnych, a o innych nic nie wiadomo. Wygląda zresztą na to, że „rewolucję” nie tylko zaaranżowano, ale już ją przechwycono, a reszta potoczy się tak jak dawniej, tylko pod innymi hasłami i sztandarami. „Suwerenne” republiki nie tylko utworzą sobie jakiś „związek”, albo zawrą układy á la perejesławski i jeszcze „zaproszą” inne kraje wschodnioeuropejskie do pójścia w ich ślady... Zachód przecie nie chce tych krajów, a do kogoś muszą się one przykleić, żeby jakoś wegetować.
Tak więc, historia pisana za Bugiem, która nas Polaków powinna interesować najbardziej, jest jeszcze daleka od ostatniego rozdziału.

Prawdę mówiąc, niepokoi mnie tempo przemian za Bugiem. Nie wiem nawet, czy są to istotnie przemiany, czy tylko niby przemiany, gdyż często pozory przybierają postać rzeczywistości. Ale żeby wiedzieć, o co tu rzeczywiście chodzi – trzeba mieć oczy i uszy otwarte, a z końcowymi wnioskami nie spieszyć się zbytnio. Nie warto już przypominać słów Churchilla o zagadkowości Rosji, bo w końcu on sam był nabierany przez Stalina i to nie jeden raz. My Polacy musimy się starać o własny punkt widzenia tych spraw”.
Powyższy tekst wybitnego intelektualisty i dyplomaty Zdzisława Rurarza stanowi wręcz perłę socjologicznej analizy „na bieżąco”. Wszystko zostało ujrzane z genialną przenikliwością i ujęte z jubilerską wręcz precyzją.

* * *

Ostatnia tajemnica Kremla?
Trzy dni, które wstrząsnęły Rosją Sowiecką oraz zadziwiły świat i ich następstwa
Adam A. Hetnal

Przedostatni tydzień sierpnia b.r., obfitował w wydarzenia wielkiej wagi. Po okresie reform doszło do wstrząsu, który niektórzy nazwali Rewolucją Antybolszewicką. W chwili obecnej nie tylko dogorywa partia komunistyczna, ale i rząd centralny zaczyna tracić grunt pod nogami. Władza Kremla jest obecnie bardziej symboliczna niż realna. W Moskwie rządzi raczej Borys Jelcyn niż Michaił Gorbaczow, a na prowincji władze lokalne. Kreml wydaje się być niczym więcej jak biernym i bezsilnym obserwatorem wydarzeń, którym przynajmniej chwilowo, nie jest w stanie zapobiec.
Wszystkie Republiki Bałtyckie ogłosiły niepodległość. Najdalej poszła Litwa, która postanowiła przejąć kontrolę swej granicy z Polską. Począwszy od 26 sierpnia, Litwa wprowadza kontrolę celną i paszportową na swoim terytorium. Poza tym wyrzucono lokalny urząd KGB z Wilna. Litwa i Łotwa zdelegalizowały partię komunistyczną oraz skonfiskowały jej własność. Praktycznie wszystkie republikańskie partie komunistyczne odłączyły się od Moskwy, ale w wielu wypadkach to ich nie uratowało. Najboleśniejszym ciosem dla ich dalszej działalności będzie przejęcie ich własności. Trudno jest działać bez odpowiednich środków.
Ukraińcy, nauczeni poprzednim doświadczeniem, działali tym razem niezwykle rozsądnie i ostrożnie. W końcu jednak parlament ukraiński opowiedział się za całkowitą niepodległością. Mieszkańcy Ukrainy będą mogli wypowiedzieć się w tej sprawie 1-go grudnia b.r. Przywódca ukraiński Leonid Krawczuk postąpił podobnie jak Gorbaczow, opuszczając wszystkie urzędy partyjne. Jest kandydatem na prezydenta Ukrainy. Zdaniem ekspertów ma szanse na wygranie wyborów. Zdając sobie sprawę z tego, że odejście Ukrainy ze związku będzie oznaczało faktyczny koniec ZSRR, Ukraińscy postanowili nie spieszyć się z zerwaniem z Rosją. Republiki Bałtyckie to maleńkie drobiazgi bez większego znaczenia. Gorbaczow sprzeciwiał się ich niepodległości, żeby nie stwarzać precedensu. W przypadku Ukrainy będzie inaczej, chyba że rząd centralny ulegnie rozwiązaniu.
Zmienił się także stosunek zagranicy do ZSRR. Islandiai Węgry uznały już Republiki Bałtyckie. Podobnie zamierzają postąpić Dania, Norwegia, Belgia i Niemcy. Także Ameryka zapowiedziała swą decyzję w tej sprawie. Kraje Wspólnego Rynku mają też ustosunkować się do Republik Bałtyckich. Zaskoczeniem jest stanowisko Niemiec, gdzie Gorbaczow cieszy się dużą popularnością. W czasie puczu na Kremlu Niemcy zażądały nawet bezpieczeństwa osobistego dla prezydenta ZSRR. Tylko przyszłość wyjaśni tę nagłą zmianę stanowiska.
Niniejsza analiza wydarzeń w ZSRR oraz ich następstw w polityce wewnętrznej oraz na forum międzynarodowym nie może być pełna. Wszystko jest jeszcze bardzo płynne. Nowe decyzje podejmowane są kilkakrotnie dziennie. Ma się zebrać Rada Najwyższa ZSRR, ale nie jest rzeczą wiadomą, czy jej decyzje będą miały odpowiednią wagę. Władza realna zdaje się spoczywać w rękach parlamentu Federacji Rosyjskiej. W tej chwili nie istnieje nawet rząd związkowy. Obsadzono tylko stanowiska ministra obrony, ministra spraw wewnętrznych oraz mianowano nowego szefa KGB.
Jak do tego wszystkiego doszło? Wkrótce po północy w poniedziałek 19 sierpnia doradcy zawiadomili Prezydenta G. Busha o zamachu stanu na Kremlu. Stało się to w przeddzień podpisania nowego traktatu związkowego, którego treści nie podano do wiadomości publicznej. Junta, która przejęła władzę na Kremlu, składała sięz ośmiu osób. Wchodzili w jej skład wiceprezydent Gennady Janajew; minister obrony Dymitr Jazow; szef KGB Władymir Kriuczkow, premier Walentin Pawłow; minister spraw wewnętrznych, Łotysz Borys Pugo, i inni. Podobnie jak w październiku 1964 r., puczyści wykorzystali pobyt Gorbaczowa na Krymie. Ponieważ jakoby odmówił wszelkiego kompromisu z juntą, ściśle odizolowano go od świata zewnętrznego. Izolacja prezydenta ZSRR trwała 72 godziny.
Poza ścisłą izolacją Gorbaczowa, wszystko wyglądało na farsę, dzieło partaczy raczej niż na coś solidnego. Zupełnie zapomniano zająć się Jelcynem oraz parlamentem Federacji Rosyjskiej, co stało się jednym z głównych powodów klęski puczu. Poza tym, przewrót organizuje się w czasie weekendu, a nie w normalny dzień roboczy. Ci, którzy tak precyzyjnie przygotowali wprowadzenie stanu wojennego w Polsce w grudniu 1981 r., to prawdziwi mistrzowie gry tego rodzaju. Zamilkły wtedy telefony, teleksy, a poza tym internowano wszystkich tych, których reżim wojskowy uważał za niebezpiecznych.
Juntą sowiecką kierowali ludzie inteligentni. Pomimo tego w żadnym wypadku nie stanęli na wysokości zadania. Nie wiemy, co się stało. Nie znamy kulisów przejęcia władzy. Prawdy być może nie dowiemy się nigdy. Albo puczyści zlekceważyli zupełnie przeciwnika, zapominając o zmianie mentalności wśród rządzonych, albo też zostali zaskoczeni i zmuszeni do nagłego działania. Być może Gorbaczow albo Jelcyn byli na tropie przygotowywanego zamachu stanu i należało działać natychmiast. Czyżby tylko chodziło w tym wypadku o nowy akt związkowy, który Gorbaczow miał podpisać z przywódcami dziewięciu republik, które zgodziły się na pozostanie w ZSRR? To jednak nie było tajemnicą ani dla Jazowa, a szczególnieKriuczkowa, którego cała kariera miała miejsce w ramach policji politycznej. Prawdą jest, że nowy traktat związkowy miał poważnie ograniczyć rolę władz centralnych, co miało być całkowitym novum w historii Rosji, gdzie zawsze przeważała centralizacja, ale to wszystkiego nie tłumaczy. Dla mnie osobiście ważniejszym powodem do wystąpienia zbrojnego były „prowokacje” Jelcyna, którego dekret miał wyeliminować partię z miejsca pracy, a szczególnie z KGB i sił zbrojnych, gdzie partia komunistyczna ciągle jeszcze cieszyła się silnymi wpływami.
Stoimy przed całą masą niewiadomych. Jest możliwe, że był to rzeczywiście pucz skierowany przeciwko Gorbaczowowi i jego reformom. Być może do wybuchu doprowadził Jelcyn, który w odróżnieniu od Gorbaczowa nie grzeszy cierpliwością i chce iść szybko w obranym kierunku. Pucz mógł zostać zaaranżowany przez Gorbaczowa w porozumieniu z Jelcynem, albo nawet samego lidera Kremla. Gdyby nie samobójstwo Borysa Pugo, w momencie aresztowania, to możliwość zorganizowania wszystkiego przez samego Gorbaczowa pozostawałaby bardzo realna.
Przecież w ciągu owych trzech dni nic się właściwie poważnego nie działo. Junta wydawała dekrety, których niemalże nikt nie słuchał. Czołgi i jednostki specjalne posuwały się w różnych kierunkach, ale żadnych poważnych akcji nie przeprowadzono. Właściwie to tylko uniemożliwiono tłumom zbliżenie się do Kremla. Poza tym była to raczej konfrontacja psychologiczna niż realna, coś w rodzaju wojny nerwów. Straty materialne i ludzkie były niewielkie. W Moskwie zginęły trzy osoby, a w Republikach Bałtyckich chyba jedna. Potem wszystko się jakoś rozleciało. Podawano w środkach masowego przekazu, że jeden samolot, albo dwa, z członkami junty, gdzieś leci. Raz mówiono, że na Krym na spotkanie z Gorbaczowem, a potem znowu coś innego. Dziwnym jednak trafem przywódców junty, z wyjątkiem chorego premiera Pawłowa, aresztowano jakoby w rezydencjach prywatnych, a wiceprezydenta Janajewa chyba nawet w miejscu pracy.
Nie można wykluczyć możliwości, że cały pucz został zaaranżowany dla Zachodu. „Bogata Siódemka” ofiarowała Gorbaczowowi w Londynie wiele pochwał, słów zachęty, ale zapomniała zapewnić mu pomoc realną. Rozwiązanie typu Balcerowicza jest nie do przyjęcia w ZSRR, który jest państwem wielonarodowościowym. W odróżnieniu od tego, czego oczekiwał lider Kremla, ludy ujarzmione wyzyskały jego liberalne reformy dla własnych celów. Niektóre z nich nie widzą dla siebie przyszłości nawet w liberalnym ZSRR i pragną nie tyle reform ile pełnej niepodległości. W zasadzie lider Kremla miał rację. Należało iść wolno, ale skutecznie. Wyrzucenie na bruk mniej więcej 50 milionów osób groziłoby ZSRR rewolucją. Gorbaczow jest patriotą rosyjskim. Chciał wzmocnić ZSRR, a nie doprowadzić do jego rozbicia. Wszystko zdaje się wskazywać na to, że lider Kremla poniósł klęskę. Zrobił dużo dobrego zarówno w ZSRR, jak i na areniemiędzynarodowej, ale nie udało mu się przebudować byłego drugiego supermocarstwa w taki sposób, żeby zostało nie tylko wzmocnione, ale i zaakceptowane przez większość ludów imperium. Wyzwolił pewne siły, nad którymi nie udało mu się zapanować.
Ostatni zamach, zakładając, że został zaaranżowany, też zakończył się inaczej niż chciano. Przecież Gorbaczow, od chwili powrotu do Moskwy, nie ma właściwie żadnej siły, żadnego punktu oparcia. Chciał za wszelką cenę uratować partię komunistyczną, posiadającą potężne środki, żeby ją przebudować w partię socjaldemokratyczną. Wszystko wskazuje na to, że to mu się nie uda. Partii komunistycznej odebrano nagromadzone środki, bez których, nawet jeśli zostanie przebudowana, będzie tylko cieniem byłej partii rządzącej. Poza tym, nawet gdyby udało się ją odrestaurować pod nową nazwą, nie będzie już miała zaplecza na całym terytorium ZSRR.
Bez względu na motywy i kulisy puczu, osłabiono poważnie potężny kompleks przemysłowo-wojskowy, KGB oraz ministerstwo spraw wewnętrznych, które przez długi okres czasu pozostawały pod wpływem elementów wrogich reformom Gorbaczowa. W ZSRR, a szczególnie w stolicy, miała miejsce prawdziwa rewolucja. Dziwnym jednak trafem tłumy zawsze pozostawały pod kontrolą. Kiedy groziło wdarcie się mas ludzkich do samego „Olimpu Żelaznego Feliksa”, a także gmachu wszechpotężnego kiedyś Komitetu Centralnego partii komunistycznej, ktoś z poczuciem humoru oddał tłumom na „pożarcie”, nic przecież nie znaczący, pomnik Dzierżyńskiego. Już Rzymianie odkryli, że tłumy potrzebują chleba i igrzysk. Jelcyn i inni zdawali sobie sprawę z tego, że należy przeszkodzić wdarciu się do gmachów kryjących wiele tajemnic. W tłumie przecież znajdowali się także agenci państw obcych. Zreformowane KGB będzie istnieć, choć prawdopodobnie pod nową nazwą. Zbudowanie siatek wywiadowczych na całej niemalże planecie wymagało planowania oraz lat mrówczej pracy. Nie można było dopuścić do zaprzepaszczenia rezultatów wielu dziesiątek lat.
Kiedy tłumy nie mogły sobie poradzić ze zniszczeniem pomnika „Żelaznego Feliksa”, „wspaniałomyślne” władze przyszły z pomocą. Pojawili się specjaliści z ministerstwa spraw wewnętrznych. Tłum się bawił, a gmach KGB został uratowany. Następnego dnia groziło wdarcie się tłumu do budynku Komitetu Centralnego. Znowu Jelcyn i inni postąpili w sposób inteligentny. Zamknięto i opieczętowano wszystkie ważniejsze gmachy partii komunistycznej w stolicy oraz zawieszono wydawanie sześciu organów komunistycznych, a w tym i „Prawdy”. Tłum znowu został oszukany i wymanewrowany. Podobnie zresztą stało się w b. NRD, Polsce, a nawet i Rumunii.Nigdzie cenne kartoteki policji politycznej nie dostały się w ręce tłumu. Ktoś czuwał, żeby do tego nie doszło.
Możemy posłużyć się przykładem Iranu. Otóż powszechnie podaje się, że w czasie rewolucji Chomeiniego zniszczono policję polityczną szacha, słynny Sawak. W rzeczywistości nigdy do tego nie doszło, jako że nowe władze potrzebowały tej instytucji. Zlikwidowano brutalnie przywódców Sawaku, którym nie udało się zbiec za granicę, a reszcie pozwolono pracować dla nowych władz. W wywiadzie udzielonym słynnej reporterce włoskiej, Chomeini zaprzeczał temu, że przejęcie władzy odznaczało się wyjątkowym okrucieństwem, wskazując, że pod presją ulicy trzeba było rzucić tłumom na pożarcie pewną ilość osobników skompromitowanych. W ten sposób, przynajmniej jego zdaniem, uratowano wielu, a przede wszystkim udało się stopniowo opanować chaos w wielomilionowym Teheranie.
W momencie kiedy rewolucjoniści obalają istniejący reżym, niezależnie od tego czy chodzi o Lenina, Castro, czy Chomeiniego, rodzi się nowy system. Następuje rozbrat między nowymi władzami a ulicą. Ta ostatnia pragnie kontynuacji rządutłumów, podczas gdy nowe władze reprezentują rodzący się establishment. Tłumy zrobiły swoje i powinny odejść. W odróżnieniu od ulicy, nowy rząd patrzy na wszystko co istniało okiem właściciela. Podobnie było zresztą i w Polsce. Po przejęciu władzy zarówno Mazowiecki jak i Wałęsa zapomnieli o wielu dawnych towarzyszach broni, a zaczęli tworzyć nową nomenklaturę. Z wyjątkiem kilku procesów i aresztowań, w większości chodziło o pionki, pozostawiono byłych prominentów w spokoju. Zapewniono im nie tylko wysokie emerytury, ale i pozwolono na bezkarne rozkradanie majątku narodowego. Byli prominenci zabrali się z zapałem do robienia fortuny oraz pisania wspomnień, które cieszą się ogromną popularnością na rynku wydawniczym. Nawet niegdyś znienawidzony Jerzy Urban nic nie stracił na opuszczeniu przedsionka władzy. Jego fortuna rośnie niemalże jak grzyby po deszczu.
Okres puczu oraz związanych z nim następstw można by nazwać tygodniem Jelcyna. Populista, trybun ludu, a trochę i aktor, wyżywa się, podobnie jak kiedyś Trocki, w gestach teatralnych. jest on w tej chwili najpotężniejszą postacią w ZSRR, ale jego popularność też nie będzie wieczna. Już teraz można wnosić, że podobnie jak w czasie Rewolucji Rumuńskiej grudnia 1989 r., środki masowego przekazu znowu nie zdały egzaminu. Skoncentrowano się na Moskwie, budynku parlamentu Rosyjskiej Federacji, a zapomniano niemalże zupełnie o reszcie kraju. Apel Jelcyna nawołujący do strajku generalnego przeciwko rządom junty nie spotkał się z masowym odzewem. Przedstawiciele innych republik zaczynają patrzeć na Jelcyna z podejrzliwością, pomagając w ten sposób władzom centralnym wyzwolić się stopniowo spod nie zawsze przyjemnej opieki być może nawet uczciwego, ale częstoniezrównoważonego „trybuna ludu”. Brak opanowania, zapędy dyktatorskie, niecierpliwość, itd. nie pozwalają Jelcynowi na zachowanie popularności. Zdobył ją przecież nie z powodu swoich osiągnięć, ale dlatego, że zyskał opinię przywódcy prześladowanego przez byłych prominentów. Jego rola w puczu też nie była niezwykła. Zwyciężył w konfrontacji, ale dlatego, że druga strona, z ciągle jeszcze nieznanych powodów, zawahała się przed użyciem siły. Jelcyn cieszył się pewnym poparciem w kręgach wojskowych, ale puczyści byli w stanie pokonać jego opór.
Przez cały tydzień, począwszy od poniedziałku 19 sierpnia, rozgrywały się ważne wydarzenia. Wyżywając się czy też pasjonując niecodziennością zapomniano na chwilę o sprawach dnia codziennego. Powoli ludzie zauważą, że rządy Jelcyna niewiele różnią się od rządów Gorbaczowa. Były puste sklepy, są puste sklepy i nic nie wskazuje na to, że sytuacja się poprawi. Podobnie jak nowi liderzy w innych krajach byłego bloku komunistycznego Jelcyn nie będzie w stanie podnieść stopy życiowej ludności. Ostatnie wydarzenia z pewnością wpłynęły na zaniedbanie prac przy zbiorze plonów. Zbliża się zima, a z nią wszelkie niewygody. PoczątkowoGorbaczow zwalał winę za wszystko na elementy konserwatywne i to mu przez jakiś czas uchodziło. Potem Jelcyn zaczął czynić podobnie winiąc Gorbaczowa i innych. Teraz nowy „trybun ludu” doświadczy sam na sobie tego samego. Nie będzie już mógł się kryć za innymi.
W czasie rozruchów czy rewolucji szuka się wygodnych kozłów ofiarnych. Takimi byli w historii Ludwik XVI, Mikołaj II, szach Iranu i wielu innych. W ZSRR siedliskiem zła stała się partia komunistyczna. Znienawidzono ją powszechnie nie za brutalne rządy i brak podstawowych swobód politycznych, ale za fałszywe proroctwa, które głosiła. Większość ludzi odznacza się dziecięcą wprost naiwnością, wierząc w fantastyczne przyrzeczenia, które rozsądna mniejszość odrzuca. Kto ponosi winę za rządy komunistyczne w Rosji? Bez poparcia znacznej części mieszkańców Rosji stosunkowo mała grupa ludzi nie byłaby doszła do władzy. Zamiast winić obecnie komunistów powinno się postawić w stan oskarżenia naiwność ludzką. Komuniści byli i odeszli, ale problemy pozostały. Zamiast szukać kozłów ofiarnych należałoby zabrać się w końcu do spraw gospodarczych bez rozwiązania których nie będzie spokoju w byłym bloku komunistycznym.
Sytuacja w ZSRR zaczyna się trochę stabilizować. Gorbaczow powoli odzyskuje władzę oraz część utraconej popularności. Przed puczem tylko 7 procent mieszkańców ZSRR oceniało pozytywnie lidera Kremla. W czasie sesji Rady Najwyższej ZSRR w poniedziałek 26 sierpnia mowa Gorbaczowa spotkała się nawet z uznaniem. Zapowiedział szybkie podjęcie rokowań z republikami, które wyrażają gotowość pozostania w ZSRR. Zgodził się na rokowania z tymi, które pragną uzyskać własną państwowość. Kreml, jak dotychczas, nie zareagował na zwiększającą się systematycznie liczbę krajów, które wyrażają gotowość nawiązania stosunków dyplomatycznych z Republikami Bałtyckimi.
Zabrano się do czystki w siłach zbrojnych oraz KGB. Nowy minister obrony gen. pułkownik Jewgenij Szaposznikow; były szef sił powietrznych ZSRR, ma zamiar odmłodzić kadry o 70 procent. Wszyscy ci, co nie dochowali wierności rządowi konstytucyjnemu, zostaną usunięci z sił zbrojnych. Podobna akcja ma mieć miejsce w KGB pod przewodnictwem byłego ministra spraw wewnętrznych, liberała Wadima Bakatina. Zamiarem jego jest przebudowanie policji politycznej w instytucję typu zachodniego. Liberałem jest także obecny minister spraw wewnętrznych.
Zarówno kraje Wspólnego Rynku, jak i nawet Japonia wykazują obecnie większą niż poprzednio gotowość realnej pomocy Kremlowi. Gorbaczow, ze swej strony, przyrzekł reformy gospodarcze mające na celu przebudowanie ZSRR na model zachodni. Podobna inicjatywa spotkała się z uznaniem zarówno wewnątrz jak i na zewnątrz, ale od słów do czynu daleka jest droga. Poza tym, lider Kremla ogłosił nawet wybory parlamentarne oraz prezydenckie. Prawdopodobnie w ciągu rokudokona się zasadnicza przebudowa ZSRR. Fakt ogłoszenia niepodległości przez Ukrainę, Białoruś, a nawet i Kazachstan niekoniecznie świadczy, że wymienione republiki pragną opuścić ZSRR. Być może chcą wytargować lepsze warunki niż te, na które zgodziły się poprzednio. Partia komunistyczna jest chwilowo zawieszona, podobnie jak jej stan posiadania. Federacja Rosyjska odrzuciła sierp i młot na swoim terytorium, a w ZSRR nic się jeszcze pod tym względem nie zmieniło. Przyszłość ZSRR jest niepewna. Zamiast prorokować i spekulować należy śledzić wydarzenia. Nic jeszcze nie zostało przesądzone.
Ukończono rano dn. 27.8.91”

* * *

30 sierpnia 1991 w „Gazecie Wyborczej” ukazały się dwa załgane, fałszujące rzeczywistość, antypolskie artykuły prawdopodobnie prasowego agenta KGB Wojciecha Maziarskiego:

1. Polska na zielono
(Rozmowa z Czesławem Okińczycem, członkiem frakcji polskiej litewskiego parlamentu)

– Jak przyjęto na Litwie polską gotowość nawiązania stosunków dyplomatycznych z Wilnem?
– Na tablicy umieszczonej przed biurem informacyjnym parlamentu nazwę Polski wpisano na zielono – a więc wymieniano ją wśród tych państw, które uznały już niepodległość Litwy. Państwa, które dopiero zapowiedziały taką decyzję, zaznaczone są kolorem czerwonym.
Informację o postanowieniu Warszawy, podaną na posiedzeniu parlamentu przez prezydenta Landsbergisa przyjęto hucznymi brawami. Teraz wszyscy czekają na konkrety.
– A jak zareagowali Polacy na Litwie?
– Myślę, że większość rozumie, że system totalitarny w Europie upadł raz na zawsze. W tej sytuacji decyzja Polski powinna być przyjęta z satysfakcją – w imię lepszej przyszłości.
Uznanie Litwy przyspieszy podpisanie deklaracji dwustronnej. Wizyta min. Skubiszewskiego w Wilnie jest zapowiedziana na wrzesień. Oczekujemy, że jeden z punktów tego dokumentu dotyczyć będzie położenia społeczności polskiej na Litwie.
Uważam też, że sprawa Polaków na Litwie jest kwestią o znaczeniu międzynarodowym. Moim obowiązkiem jako przedstawiciela mniejszości polskiej jest postawienie tej kwestii na forum międzynarodowym. Świat opowiada się dziś za wolnością, prawami mniejszości, walczy z nacjonalizmami. Mamy więc szanse, bydoprowadzić do realizacji naszych postulatów w ramach niepodległego państwa litewskiego, na które będą zwrócone oczy całego świata.
– Pojawia się jednak opinia, że zwłoka w uznaniu przez Warszawę niepodległości Litwy może wywrzeć negatywny wpływ na stanowisko władz w Wilnie wobec postulatów mniejszości polskiej. Przed kilkoma miesiącami decyzja taka była dla Wilna na tyle ważna, ze gotowe było pójść na znaczne ustępstwa. Teraz nie jest to już istotny atut.
– Nie do końca podzielam ten pogląd. Przecież jeśli Litwa pragnie stać się demokratycznym państwem prawa, to kwestii Polaków nie może postrzegać w kategoriach jakiejś gry politycznej i kalkulacji „coś za coś”.
Republika Litewska chce wejść do Europy, ale zostanie przyjęta tylko wówczas, gdy stosunki wewnętrzne będą tu budowane na zasadach demokratycznych. A to z kolei oznacza, że Polacy żyjący na Litwie muszą mieć zapewnione warunki dla rozwoju i zachowania tożsamości. Nie ma tu miejsca na żadne przetargi.
Prawdą jest jednak, że w Wilnie już przed rokiem liczono, że Polska szybciej uzna niepodległość Litwy. Ze względu na wielowiekowe powiązania oczekiwano, że Warszawa wykaże w tej dziedzinie szczególną aktywność na arenie międzynarodowej.
Trzeba jednak pamiętać o wciąż jeszcze silnym uzależnieniu Warszawy od Sowietów w sferze gospodarczej, o wojskach ZSRR, stacjonujących na terenie Polski itd. Wszystko to ograniczało pole manewru polskiej dyplomacji. W świetle niedawnych wydarzeń, pokazujących, że nawrót totalitaryzmu w ZSRR był groźbą rzeczywistą, tę ostrożność można zrozumieć. Nie formułowałbym więc kategorycznych oskarżeń pod adresem polskiej polityki wschodniej.
Czy postawa tych Polaków, którzy poparli pucz zaciąży na położeniu całej mniejszości polskiej na Litwie i na stosunkach pomiędzy oboma państwami?
– Dziś wszyscy ci, którzy mienili się obrońcami polskich interesów, a de facto bronili swoich pozycji i przywilejów, zamilkli. Myślę, że ci z liderów polskich, którzy twierdzili, że Litwa po wsze czasy musi pozostać w składzie ZSRR, powinni oficjalnie i głośno zrezygnować z aspirowania do roli rzeczników „sprawy polskiej”. Ich wiarygodności nie uzna już ani Litwa, ani świat zachodni.
Nie wolno poglądów tej grupki komunistów utożsamiać ze stanowiskiem całej społeczności polskiej. Mówiłem już o tym na forum litewskiego parlamentu i cieszę się, że mogę to teraz powtórzyć w Polsce: fakt, że była taka grupka, nie może mieć wpływu na kształt stosunków polsko-litewskich. Przecież, mierząc w procentach, Litwinów popierających komunizm było więcej. Czy może to stanowić podstawę do oceniania całego narodu?
– W Serbii nomenklatura, broniąc się, sięgnęła po nacjonalizm. Czy nie grozi to także na Litwie?
– W tym momencie nie widzę takiej groźby. Komuniści skompromitowali się do tego stopnia, że żadne sztuczki im nie pomogą. Większość Polaków na Litwie wraz z Litwinami cieszy się z upadku systemu i wierzy, że uzyska warunki nieskrępowanego rozwoju w ramach państwa litewskiego.
Trudno oczywiście spodziewać się, by w ciągu kilku dni udało się rozwiązać wszystkie problemy. Liczymy jednak na pomoc Polski i społeczności międzynarodowej. Dzięki temu uda się nam uniknąć konfliktów i wstrząsów, jakie targają dziś Jugosławią.
– Wilno orientuje się na północ. „Kraje skandynawskie – oto nasz wybór. One nie tylko nam współczuły, ale też pomagały” – powiedział prezydent Landsbergis w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej”. To czytelna krytyka polskiej polityki wschodniej. Zgadza się pan z tym?
– Tylko po części. Faktem jest, że w polityce wobec krajów nadbałtyckich Skandynawia wykazała większą aktywność niż Polska. Ale przecież państwa nordyckie nie były uzależnione od Moskwy.
Teraz to się zmieni. Polityka zagraniczna Litwy nadal będzie uwzględniać kierunek północny, ale znaczenia nabiorą też kontakty z Europą Zachodnią. Państwa bałtyckie pragną wejść do Wspólnoty Europejskiej – a tam jedyna droga wiedzie przez Polskę. Dobre stosunki Wilna z Warszawą są więc nieuniknione.
Rozmawiał
Wojciech MAZIARSKI”

2. Koniec imperium – co dalej?
Jest ich ponad 280 tys. tj. 7,7 proc. mieszkańców republiki. Żyją głównie na terenach, które przed wojną należały do Polski – dziś to Litwa Wschodnia. W samym Wilnie jest ich 19 proc., w niektórych wsiach Wileńszczyzny – ponad 50 proc.
Mają pretensje do Litwinów, zarzucając im m.in. prowadzenie dyskryminacyjnej polityki gospodarczej. Faktem jest, że sytuacja regionów zamieszkanych przez Polaków jest gorsza niż innych części kraju. Potwierdza to raport (litewskiej) Państwowej Komisji ds. Wileńszczyzny: „Plony roślin uprawnych w tych rejonach są niższe o 15 proc. w porównaniu ze średnim poziomem republiki, z wyjątkiem plonów ziemniaków w rejonach solecznickim i trockim”.
Odpowiedzialnością za ten stan rzeczy lokalni działacze polscy obarczają władze litewskie, choć przecież już przed wojną Wileńszczyzna była bardziej zacofana niż ówczesne państwo litewskie.
Ludność polska czuje się pokrzywdzona i podchwytuje atrakcyjnie brzmiące hasła – często głoszone po rosyjsku. W 1990 r. jedyne napisy głoszące – cyrylicą – chwałę KPZR znalazłem w rejonie solecznickim.
Nie trudności gospodarcze są jednak głównym powodem sporów między Litwinami a Polakami na Wileńszczyźnie.
Komunizm na pół wieku „zamroził” zadawnione, historyczne konflikty. Ożyły, gdy zaczęła się odwilż.
Obie strony zrobiły wiele, by proces ten wspomóc. Najpierw Litwini; uznali, że Polacy, to w gruncie rzeczy ich spolonizowani rodacy, których należy przywrócić na łono macierzy poprzez wyeliminowanie języka polskiego z życia publicznego i zmuszenie ich do nauki litewskiego.
Przewodniczący Wileńskiej Rady Miejskiej, w wywiadzie dla dwutygodnika „Znad Wilii”, zapytany w 1990 roku o możliwość przywrócenia tablic z polskimi nazwami ulic, odparł:
– Trudno mówić, co będzie w przyszłości. W tym roku, również w następnym, zmian nie będzie. Zresztą w języku litewskim i polskim litery są łacińskie, transkrypcja prawie ta sama, więc chyba nie ma sensu tego rozpatrywać. Może kiedyś...
Przed rokiem rozmawiałem z jednym z liderów Sajudisu. On i jego współpracownicy rozumieli już, ze popełnili błąd, że niepotrzebnie podsycili antylitewskie resentymenty Polaków. Być może jednak nie mieli wyboru. „Musimy dostosować się do nastrojów społeczeństwa, bo w przeciwnym wypadku odwróci się ono od nas” – tłumaczył.
Błąd ten starano się naprawić na początku 1991 r. Parlament wniósł poprawki do uchwały o mniejszościach narodowych, dopuszczające użycie języka mniejszości jako pomocniczego języka urzędowego tam, gdzie mniejszość ta żyje w zwartych grupach.
Było już jednak za późno. Koniunkturę wykorzystali komuniści stanowiący większość we władzach rejonu solecznickiego i wileńskiego. Pod hasłem obrony interesów polskich przystąpili do ofensywy przeciw litewskiemu ruchowi niepodległościowemu. Gdy w marcu tego roku Litwa bojkotowała referendum w sprawie przyszłości ZSRR, okręgi solecznikowski i wileński wykazały się dużą frekwencją. W maju polscy deputowani tutejszych rad rejonowych uchwalili statut Wileńsko-Polskiego Kraju Narodowo-Terytorialnego.
– Jeśli parlament Litwy odrzuci nasz projekt, zwrócimy się o ochronę do Rady Najwyższej ZSRR – grzmiał Czesław Wysocki, przewodniczący rady w Solecznikach.
„W rejonie solecznickim obowiązuje wyłącznie konstytucja ZSRR i Litewskiej SRR, a także radzieckie akty prawne” – stwierdziła rada.
Przed Litwinami zamajaczyła nie tylko wizja powrotu systemu komunistycznego, lecz także groźba utworzenia enklawy, niebezpiecznej dla terytorialnej spójności państwa. Być może były to obawy przesadne, ale doświadczenia każą Litwinom dmuchać na zimne. Te same doświadczenia obciążają też świadomość Polaków.
W takiej atmosferze trudno spodziewać się merytorycznej dyskusji. Tym bardziej więc cieszą głosy, które z obu stron, litewskiej i polskiej, nawołują do rozsądku. Gdy na początku tego roku oddziały komandosów zaatakowały Wilno, prezes Związku Polaków na Litwie Jan Sienkiewicz wystąpił w TV:
–Tak, przyznajmy, że parlament, że przywódcy litewscy popełniali błędy, że nie zawsze Polacy w Republice Litewskiej byli traktowani tak, jak się traktuje mniejszości narodowe w Europie i na świecie.
Jednak dziś wybaczmy tym, którzy nie chcieli nas zrozumieć, zapomnijmy wobec wspólnego zagrożenia o tym, co stanowiło problemy w stosunkach litewsko-polskich.
Apeluję do wszystkich Polaków o poparcie narodu litewskiego w trudnej dla niego i dla nas wszystkich chwili.
Na Litwie panuje pogląd, że w czasie puczu część Polaków opowiedziała się za zamachowcami. Wydaje się to prawdopodobne, ale nie istnieje żaden publiczny znany dokument, który by to potwierdzał. Nawet w warszawskim Biurze Informacyjnym Republiki Litewskiej nic na ten temat nie wiedzą.
– Niezbyt nas interesują działania komunistów – powiedział mi pracownik biura.
Komunizm to już zamierzchła przeszłość. Litwini nie mają czasu, żeby się tym zajmować. Mają ważniejsze sprawy na głowie: budują niepodległe państwo.
Wojciech Maziarski”

* * *

Nasza Gazeta”, 1 września 1991:

Oświadczenie
4 września 1991 roku Rada Najwyższa Republiki Litewskiej przyjęła uchwałę sprzeczną z ustawodawstwem litewskim oraz prawem międzynarodowym o rozwiązaniu Wileńskiej i Solecznickiej Rad Rejonowych, przygotowuje się wprowadzenie zarządzania administracyjnego w tych rejonach.
Związek Polaków na Litwie zawsze był nastawiony na wypracowanie kompromisowych rozwiązań problemów ludności polskiej na Wileńszczyźnie drogą szczerego dialogu oraz prawdziwej współpracy. Niestety, obawy części Polaków co do szczerości zamierzeń strony litewskiej potwierdziły się, pierwsze kroki władz niepodległej Litwy noszą cechy antypolskich represji.
Rejony zamieszkałe przez Polaków pozbawione zostały wybranych w wolnych demokratycznych wyborach organów władzy, stawia to pod znakiem zapytaniakwestię praworządności na Wileńszczyźnie, przeprowadzenie w tych rejonach procesu zwrotu mienia i prywatyzacji, a także przyjęcia litewskiego obywatelstwa. Przymusowe odsunięcie od władzy legalnie wybranych samorządów nie likwiduje wbrew intencjom problemu polskiej mniejszości na Litwie. Sytuacja w wyniku takich działań jeszcze bardziej się skomplikuje.
Rozwiązanie władz terenowych, rewizje u deputowanych do Rady Najwyższej Litwy, wytoczenie spraw karnych, presja na placówki oświatowe, groźby zawieszenia wydawania pism polskich wyraźnie świadczą o obranym przez władze litewskie kursie na konfrontację. Nie jest to droga do Europy.
Jedyną legalną władzą na Wileńszczyźnie była i jest wybrana przez wolne i demokratyczne wybory Rada Deputowanych.
Protestujemy przeciwko zaognianiu sytuacji przez władze litewskie i żądamy zaprzestania konfrontacyjnych działań. Do porozumienia między ludnością polską a władzami republiki może dojść jedynie drogą dialogu, do którego stale z całą mocą nawołujemy.
Zarząd Główny Związku Polaków na Litwie
Wilno, dnia 7 września 1991 r”.

* * *

„OŚWIADCZENIE
Ludność polska Litwy z entuzjazmem przyjęła uchwalę Rady Najwyższej Litwy z dnia 29 stycznia 1991 roku zobowiązującą rząd i komisje parlamentarne w terminie do 31 maja do przedstawienia projektu utworzenia okręgu wileńskiego oraz projektu statusu prawnego tej jednostki a także do 1 maja planu perspektywicznego w zakresie szkolnictwa wyższego. Był to gest wysoce pozytywny.
Okazało się jednak, że dokument ten uchwalony został w dużym pośpiechu dla osiągnięcia doraźnego celu politycznego. Celem tym było zachęcenie Polaków i innych przedstawicieli mniejszości narodowościowych do opowiedzenia się w sondażu 9 lutego za niepodległą i demokratyczną Litwą. Nie można pominąć tak doniosłego faktu, chcąc zrozumieć stosunki polsko-litewskie, że przywódcy ludności polskiej na Wileńszczyźnie raz po raz dawali dowody dobrej woli i chęci ułożenia poprawnych stosunków z narodem litewskim. Dowodem tego było włączenie się wraz z ludźmi innych narodowości razem z Litwinami do żywego Łańcucha Bałtyckiego, poparcie narodu litewskiego podczas wydarzeń styczniowych, wspólna obrona parlamentu pod biało-czerwonym sztandarem.
Polacy Wileńszczyzny z zadowoleniem przyjęli uznanie przez Radę Najwyższą Litwy paktu Ribbentrop-Mołotow za nieważny od momentu jego podpisania.W związku z tym stracił moc prawną układ z 10 października 1939 roku między Litwą a Związkiem Radzieckim. Status prawny Wileńszczyzny z punktu widzenia prawa międzynarodowego jest sprawą otwartą.
Jako postulat Polaków Wileńszczyzny trzeba uznać prawo mniejszości polskiej do uzyskania jednostki narodowościowo-terytorialnej w składzie Republiki Litewskiej ze wszystkimi konsekwencjami tego faktu w kwestiach politycznych, gospodarczych, kulturalnych, w szczególności prawa do kultury narodowej.
Zarząd Główny Związku Polaków na Litwie
Wilno, 7.09.1991 r.”

* * *

„OŚWIADCZENIE RUCHU NARODOWEGO
Rozpoczęta w 1939 r. eksterminacja Polaków na Wschodzie wkroczyła w nowy etap. Obecne działania Litwinów są kontynuacją antypolskiej polityki Litwy kowieńskiej sprzed wojny, zbrodniczej współpracy Litwinów z Sowietami i Niemcami w czasie wojny, a po wojnie z komunistami, z których wywodzą się obecne władze litewskie. Rozwiązanie przez Litwinów samorządów wileńskiego i solecznickiego, i inne represje, w tym przemoc fizyczna, są przygotowaniem do wynarodowienia, nowej eksterminacji i ostatecznego wypędzenia Polaków z Wileńszczyzny.
Antynarodowa polityka rządu warszawskiego rozzuchwala sąsiadów Polski oraz prowadzi do jej etapowego rozczłonkowania i likwidacji. Takie jest znaczenie „reform” gospodarczych, terytorialnych i polityki zagranicznej obecnych władz. Polska nie odzyskała jeszcze niepodległości i nadal jest pod okupacją żydowską, narzuconą Polsce po wojnie przez Związek Radziecki w porozumieniu z Aliantami. Obecne władze są formalną i faktyczną kontynuacją rządów powojennych.
Tak zwane wolne wybory przeprowadzane są w oparciu o stalinowską konstytucję z 1952 r., z późniejszymi zmianami. Temat obecnych „wyborów” jest tematem zastępczym, odwracającym uwagę od rzeczywistego położenia narodu i dramatycznych zagrożeń dla Polski. Zatem udział w tych „wyborach” będzie uważany za kolaborację.
W krytycznym momencie dla Polaków na Wileńszczyźnie zachodzi konieczność podjęcia wszystkich środków politycznych, łącznie ze zbrojną interwencją na ziemiach, które historycznie i prawnie należą do Polski.
Powyższe oświadczenie jest zgodne z Celami Programowymi Ruchu Narodowego z dnia 15 września 1990 r.
Prezes Ruchu Narodowego
Mariusz Urban
Sopot, dnia 12 września 1991 r.

* * *

Horyzonty”(Stevens Point, USA) 21 września 1991:

Szanowny Panie Redaktorze,
Proszę przyjąć serdeczne podziękowanie za nadsyłane egzemplarze „Horyzontów”, które są – według mnie – najuczciwszym i najmądrzejszym pismem polskim na świecie (spośród tych, oczywiście, które znam).
Jako kresowiak, chciałbym w sposób szczególny podziękować za wspaniały artykuł p. Andrzeja Rozpłochowskiego pt „Kresy – odrodzenie polskości” (3. VIII. 91). Wreszcie ktoś się o nas upomniał w sposób rzetelny, kompetentny i odważny.
Ale w tym nadzwyczaj dobrym tekście znalazło się parę sformułowań po prostu mijających się z faktami. Otóż Sowiety wcale nie dążą do utworzenia na Wileńszczyźnie „osobnej polskiej republiki” ani na Ukrainie „osobnego państwa Galicji”...
Polityka Moskwy pozostaje, jak i przedtem, polakożercza i pozwoli ona raczej tysiąc razy Litwie i Ukrainie wyjść ze składu Związku Radzieckiego, niż na utworzenie „polskiej republiki” z byłych terenów kresowych. Podobnież komuniści wszystkich odcieni mają polakożercze usposobienie jak i nacjonaliści litewscy, ukraińscy i inni.
Idea utworzenia Republiki Wschodniej Polski z terenów zabranych nam w 1939 r. wysunięta została w maju 1990 r. przez Polską Partię Praw Człowieka w Wilnie i pomyślana jest jako pierwszy krok ku właściwemu rozstrzygnięciu „kwestii polskiej”.
Z uszanowaniem
Jan Ciechanowicz
Polska Partia Praw Człowieka
Wilno

* * *

Tygodnik „Katolik” (Paryż) 29 września 1991:

Czarne chmury nad Wileńszczyzną
Rozwiązanie przez Radę Najwyższą Republiki Litewskiej Rad Samorządu Rejonów Solecznikowskiego i Wileńskiego, pod zarzutem ich współpracy z organizatorami moskiewskiego puczu, zostało w Polsce przyjęte z oburzeniem. Większość rodaków uznało oskarżenia Litwinów, kierowane do reprezentantów mieszkańców Wileńszczyzny, za wyssane z palca, za swoisty pretekst do rozpoczęcia „rozwiązywania” na Litwie kwestii polskiej.
Traktując całą rzecz od strony litewskiego bezpieczeństwa narodowego, stwierdzić trzeba, że decyzja ta istotnie nie była uzasadniona. Jest co prawdaniezbitym faktem, że przewodniczący Prezydium Rady Solecznikowskiej Cz. Wysocki i jego zastępca A. Monkiewicz poparli moskiewski pucz, ale ich decyzja jest oczywistym rezultatem polityki litewskiej względem Polaków na Wileńszczyźnie dążącej do ich wynarodowienia. Była ona na Litwie prowadzona w całym okresie powojennym. Systematycznie np. likwidowano polskie szkolnictwo zmniejszając liczbę szkół z 345 w 1953 do 88 w 1988. Jedyna, w miarę niezależna, siła jaką był Kościół katolicki, także prowadziła antypolską działalność, nie pozwalając na kształcenie w Kownie polskich duchownych. Rejony wileński i solecznicki, zamieszkałe w przeważającej większości przez Polaków, były również dyskryminowane socjalnie i ekonomicznie, w efekcie czego są one najbardziej zacofanymi gospodarczo częściami Litwy. Posunięcia władz litewskich w okresie dochodzenia ich kraju do niepodległości mają również zdecydowanie antypolskie oblicze. Ustawa o języku zabraniająca pełnienia jakichkolwiek funkcji bez znajomości języka litewskiego, litwinizacja nazwisk, likwidacja wpisu narodowościowego i nauczania polskiej historii to tylko część jej przejawów. Zagrożeni nią niektórzy wileńscy Polacy, nie czując płynącego poparcia z Warszawy, szukali poparcia dla swych narodowych aspiracji w Moskwie, co pozwoliło „Sajudisowi” stworzyć teorię, że są oni instrumentem Moskwy w zwalczaniu niepodległości Litwy. Zarzut ten był, rzecz jasna, nieprawdziwy. Podczas styczniowego ataku radzieckich komandosów na Wilno, Polacy z Wileńszczyzny stanęli po stronie Litwinów. Z przywódców polskich nie uczynili tego tylko Wysocki i Monkiewicz. Wysocki w podległym mu piśmie „Przykazania Lenina” nie zgodził się np. na zamieszczenie kondolencji dla rodzin ofiar akcji sowieckich komandosów.
Przez pryzmat działalności Wysockiego iMonkiewicza nie można jednak oceniać lojalności wobec Litwy wszystkich Polaków podczas moskiewskiego puczu, a nawet samej rady w Solecznikach, która 3 września podjęła szereg decyzji, popierających litewską suwerenność. Zwolniła m.in. z zajmowanych stanowisk Cz. Wysockiego i A. Monkiewicza oraz odwołała kilka podjętych jeszcze w roku ubiegłym decyzji, zakwestionowanych wcześniej przez litewskiego prokuratora generalnego. Wystąpiła też z odezwą podkreślającą, że rejon jest nieodłączną częścią Litwy, i że jego mieszkańcy będą pracować dla jej dobra.

Prośba o donosy
Dla władz litewskich decyzje te były jednak niewystarczające. Nawet gdyby solecznicka rada otwarcie przyznała, że jej przewodniczący jest agentem KGB i należy go jak najszybciej rozstrzelać, Litwini nie byliby z tego zadowoleni. Nie chodzi im bowiem o usunięcie kilku domniemanych rezydentów Moskwy, aleo zadanie ciosu mniejszości polskiej, dla której samorządy były ostatnią ostoją do rozwiązania których szykowali się od dawna.
Litwini doskonale wiedzą, że obecna koniunktura międzynarodowa wyraźnie im sprzyja i że jeżeli jej teraz nie wykorzystają, taka okazja może się więcej nie powtórzyć. Dzisiaj europejskiej opinii publicznej da się wmówić, że Polacy to agenci zdepopularyzowanej w całym świecie sowieckiej policji politycznej, jutro gdy jej wszechmoc okaże się całkowitym mitem, rzecz ta będzie trudniejsza. Prasa litewska na czele z „Lietuvos aidas” przystąpiła do preparowania antypolskich oskarżeń i wmawiania mieszkańcom republiki, że moskiewski pucz poparła, oprócz solecznickiej, również Wileńska Rada Rejonowa. Wileńska prokuratura zwróciła się też w iście stalinowskim stylu do mieszkańców Litwy z apelem o składanie donosów mających ułatwić ściganie uczestników puczu. Dolewając oliwy do ognia oskarżyła ona polskie samorządy o machinacje bankowe i wywieszanie biało-czerwonych flag. Zdecydowane protesty składane przez Frakcję Polską Rady Najwyższej Litwy, domagające się wnikliwego zbadania sprawy, nie były przez władze Litwy w ogóle brane pod uwagę. 4 września 1991 r. Rada Najwyższa Republiki Litewskiej podjęła uchwałę rozwiązującą Solecznicka i Wileńską Radę Rejonową. Uchwała ta była sprzeczna z punktem 2 art. 28 Ustawy Republiki Litewskiej o samorządach, przewidującej możliwość rozwiązania samorządu przez Radę Najwyższą tylko na wniosek specjalnie powołanej komisji deputowanych do Rady Najwyższej Republiki Litewskiej.
Komisja taka była, co prawda, powołana dla zbadania działalności rady w Solecznikach, ale nie zakończyła ona prac i nie przedstawiła żadnych wniosków, a w przypadku rejonu wileńskiego komisja taka nie została nawet utworzoną.
Rada Najwyższa Litwy przyjmując uchwałę o rozwiązaniu rad w Wilnie i Solecznikach nie uwzględniła również stanowiska jej Frakcji Polskiej, przedstawionej w oświadczeniu: „O sytuacji w rejonach wileńskim i sołecznickim”. Obecnie zaś władze litewskie szykują się do wprowadzenia na terenie polskich obwodów bezpośredniego zarządzania, co dla zamieszkujących je naszych rodaków może mieć przykre konsekwencje. Władze litewskie będą miały bowiem całkowicie wolną rękę w podejmowaniu decyzji personalnych i oskarżając o współpracę z KGB usuną ze wszystkich liczących się stanowisk Polaków i przystąpią do konsekwentnej lituanizacji Wileńszczyzny niwecząc ich nadzieje na wywalczenie autonomii.

„Bandycka formacja”
O rozpoczęcie tego procesu litewscy nacjonaliści upominali się zresztą od bardzo dawna, a „uczeni” litewscy przygotowali dla niej nawet podbudowę teoretyczną produkując broszury propagandowe. Perełką wśród nich jest książka PranasaKniukszta „Okręg wileński a język litewski”, w której dowodzi on, że Armia Krajowa „to bandycka formacja mordująca Litwinów, zaś złożenie kwiatów na groble matki Marszałka Piłsudskiego na Rossie dowodem „polskiego imperializmu”.
Drugim przejawem tej antypolskiej fali jest dziełko wydane przez Litewski Fundusz Kultury pióra W. Martinkenasa i zatytułowane: „Wilno i okoliczni mieszkańcy”. We wstępie autor pisze m.in.: „W Wilnie i na Wileńszczyźnie, poza innymi narodowościami, są tzw. „tutejsi”. Nie mają oni świadomości narodowej i najczęściej nie wiedzą, jakiej są narodowości. Inni znów, obdarzeni zbytnią „świadomością”, nie zwracając uwagi na swe pochodzenie, zawzięcie twierdzą, że są Polakami. Tym ostatnim właściwa jest nienawiść do innych narodów, szczególnie Litwinów. Uważają siebie za prawdziwych Polaków. Chociaż w ich mowie pełno jest barbaryzmów, a sam styl nie jest właściwy dla języka polskiego”.
Propagowaniu tej lektury towarzyszyły organizowane przez litewskich nacjonalistów demonstracje, z których wynikało, że na Wileńszczyźnie Polacy „gnębią” Litwinów. Transparenty niesione przez ich uczestników głosiły: „Rządzie! Litwini Wileńszczyzny dotąd zmuszani są uczyć się w szkołach rosyjskich i polskich!”, „Gdzie mają mieszkać Litwini na Litwie?!”, „Gdzie mieszkamy? W wileńskim rejonie, guberni czy województwie?”, „Najgłośniej krzyczą ci, którzy biją innych!”
Obecnie, odpowiadając na tamte apele, rząd litewski równolegle z rozwiązaniem samorządu przystąpił do lituanizacji szkolnictwa na Wileńszczyźnie chcąc tym samym „dopomóc” spolonizowanym Litwinom w powrocie do swych prawdziwych korzeni.
W końcu sierpnia Ministerstwo Kultury i Oświaty Litwy zwołało naradę dyrektorów szkół rejonu wileńskiego i solecznickiego, poświęconą „Kierunkom rozwoju oświaty w Litwie Południowo-Wschodniej”, na której minister kultury i oświaty D. Kudys stwierdził m.in.: „Każdy nauczyciel powinien uświadomić sobie osobistą odpowiedzialność za historię. Sprawy szkolnictwa na Litwie Południowo-Wschodniej układały się w przeszłości – tej najbliższej również – trudno. Litewskie szkoły dopiero teraz się odradzają i należy im stworzyć wszelkie ku temu warunki. Jeżeli te tendencje komuś z pracowników oświaty nie odpowiadają, tacy ludzie powinni z honorem odejść ze szkoły”.
Jaki program będzie obowiązywał w litewskich szkołach na Wileńszczyźnie, nietrudno przewidzieć. Ciekawe tylko, czy litewski minister oświaty zaleci do użytku szkolnego mapę państwową Litwy, jaką można kupić w wileńskiej księgarni przy ul. Gedyrnina (dawna ul. Mickiewicza), na której ziemie litewskie obejmują też Podlasie, Warmię i Mazury aż po linię rzeki Wisły.

Czy Rzeczpospolita zapomni?
Lituanizacja szkolnictwa dla żywiołu polskiego na Wileńszczyźnie jest szczególnie groźna dlatego, że pozbawi go bardzo szybko warstwy inteligencji składającej się przede wszystkim z nauczycieli. Księży Polaków na samej Wileńszczyźnie praktycznie nie ma. Władze duchowne zezwalają co prawda już na ich kształcenie, ale kierują ich do parafii czysto litewskich, położonych z dala od rodzinnych stron. Gdy któryś z nich przez przypadek trafi do polskiej parafii i okaże propolskie sympatie, natychmiast jest przenoszony do parafii, w których nikt nie potrafi posługiwać się językiem polskim.
Jedną z ostatnich ofiar litewskiej hierarchii był m.in. ks Józef Aszkiełowicz, usunięty z parafii p.w. Wniebowzięcia Pańskiego w Ejszyszkach. Kurii Wileńskiej nie podobało się, że ten szalenie popularny wśród wiernych kapłan prowadził nie tylko wzorowo parafię, ale również wskrzeszał dawne religijne zwyczaje związane z polską kulturą religijną. Delegacja wiernych, która pojechała do Arcybiskupa jedenastoma autobusami, nie została przez niego nawet wysłuchana. Spowodowało to godny ubolewania konflikt, w czasie którego wierni przez wiele tygodni w dzień i noc blokowali plebanię nie chcąc dopuścić do przeniesienia księdza.
Księża litewscy pracujący na Wileńszczyźnie są nastawieni zdecydowanie antypolsko. Są bowiem wychowywani w seminarium kowieńskim przez profesorów starszej generacji, chowających urazy z czasów Piłsudskiego i Smetony. Pod ich wpływem jeszcze do niedawna niektórzy klerycy składali przysięgę, że nigdy nie będą uczyli się języka polskiego. W swoich parafiach nie tylko nie chcą odprawiać Mszy św. po polsku, ale również odmawiają spowiedzi nie mówiącym po litewsku.
Obecnie mieszkańcy Wileńszczyzny bez ogródek stwierdzają, że jeżeli Rzeczpospolita nie upomni się o ich prawa, ulegną wynarodowieniu. Proces ten nastąpi bardzo szybko, bo oprócz dotychczasowych szykan Litwini zamierzają podzielić polskie rejony i dołączyć je do obszarów rdzennie litewskich, co całkowicie rozmyje je w morzu litewskim i uniemożliwi Polakom bronienie swych interesów.
Ministerstwo Spraw Zagranicznych powinno więc w rozmowach z władzami Litwy przyjąć założenie, iż tylko autonomia może zagwarantować trwałość praw Polaków w tym kraju. Równolegle ze staraniami o jej uzyskanie rząd polski powinien złożyć deklarację, że starania o nią nie są elementem strategii zmiany granic i oderwania Wileńszczyzny od Litwy, że Wilno jest i będzie jej stolicą i Rzeczpospolita nie rości do niego żadnych pretensji oraz, że nie będzie dążyła do jego aneksji również od strony białoruskiej. Rząd polski powinien również uznać aneksję Wilna, dokonaną przez Józefa Piłsudskiego, za akt agresji przeciwko suwerennemu państwu i błąd polityczny. Litwini bardzo takiej deklaracji oczekują i jak twierdzi prezydent Vytautas Landsbergis w czerwcowym numerze paryskiej „Kultury”, są w stanie za niąpokochać” Polskę na 200 proc. Równolegle do tej deklaracji mocą ustawy powinny być również w pełni zagwarantowane prawa mniejszości litewskiej w Polsce.
Władze polskie rozważające ten problem muszą zrozumieć, że żadne inne rozwiązanie nie zostanie zaakceptowane przez opinię publiczną w kraju. Znaczna część naszych obywateli to przecież repatrianci z Kresów i ich potomkowie, bardzo do swych korzeni przywiązani.
Władze litewskie również muszą sobie uzmysłowić, że nierozwiązanie praw mniejszości polskiej na zasadzie uznania jej podmiotowości, stać się może zarzewiem długotrwałego konfliktu, którego konsekwencje mogą mieć charakter międzynarodowy. Konsolidacja odrodzonej państwowości przy wykorzystaniu nacjonalistycznego antypolonizmu na pewno się Litwie nie opłaci. W obecnej sytuacji gospodarczej bardziej niż my potrzebuje ona sojuszników.
Marek A. Koprowski”

* * *

Panorama”(Chicago), 26 października 1991:
„Przemówienie dr Jana Ciechanowicza na V Zjeździe Deputowanych Ludowych ZSRR w Moskwie 5 września 1991 roku

O sprawiedliwość dla Polaków na Wileńszczyźnie
Wysoka Izbo!
Na naszych oczach dzięki konsekwentnym wysiłkom obecnych władców Kremla, prezydenta Gorbaczowa i jego zwolenników, przestaje istnieć Związek Radziecki jako państwo imperialne, unitarne, totalitarne. Historia po raz pierwszy staje się świadkiem tego, jak potężne struktury państwowe likwidują same siebie.
Zbliża się dzień, gdy swą niezawisłość ogłoszą wszystkie republiki, składające się ongiś na gigantyczne mocarstwo światowe. Ważne jednak, by w tym procesie swobodę od komunistycznego imperializmu uzyskało nie tylko piętnaście narodów, dających nazwę odpowiednim republikom, lecz też wszystkie bez wyjątku narodowości, zamieszkałe rozpadające się imperium.
W związku z tym, witając w sposób szczególny ogłoszenie niepodległości przez republiki Bałtyku, Białorusi i Ukrainy, chciałbym upomnieć się o losy narodu, który faktycznie znajdował się pod jarzmem bolszewickiego kolonialnego zniewolenia od roku 1939. Są to Polacy w ZSRR, miliony ludzi, zamieszkałych na terenach oderwanych przez Stalina od Polski na podstawie (anulowanego dziś przez wszystkie zainteresowane strony) paktu Ribbentropa-Mołotowa. W imieniu setek tysięcy moich wyborców – Polaków zwracam się do Pana, szanowny Prezydencie Gorbaczow, i do Was, szanowni członkowie Parlamentu Radzieckiego, z apelem o natychmiastoweprzystąpienie do negocjacji w celu sprawiedliwego rozstrzygnięcia danej kwestii. Jeśli ten problem, o którym przypominaliśmy także na poprzednich zjazdach, zostanie zignorowany i tym razem, będziemy uważali, że obecne kierownictwo Związku Radzieckiego i Rosji Radzieckiej kontynuuje ukształtowaną przez wieki antypolską politykę caratu rosyjskiego i stalinizmu, które zawsze dążyły do siania niezgody między Polakami, Ukraińcami, Białorusinami i Litwinami. Skutki agresji radzieckiej z 1939 roku przeciwko narodowi polskiemu muszą być naprawione przez same władze radzieckie i rosyjskie, nie powinny być przekładane na barki młodych suwerennych republik, nie powinny stać się zarzewiem niebezpiecznych konfliktów na obrzeżach byłego Związku Sowieckiego. Pamięć o czterech milionach wymordowanych i deportowanych na Sybir przez system czerwonego terroru Polaków, o gorzkim losie milionów innych Polaków żyjących w ZSRR w warunkach okrutnej dyskryminacji, gdy ludziom się zabrania nie tylko używania własnego języka, ale i odmawia prawa do własnego imienia, wymaga specjalnego rozpatrzenia tej kwestii i jej sprawiedliwego rozstrzygnięcia. Skoro Pan, Prezydencie Gorbaczow i Pan, Prezydencie Jelcyn, rzeczywiście i szczerze chcecie być demokratami, ludźmi, darującymi narodom odebrane im prawa i wolność, musicie znaleźć w sobie dość męstwa, by pójść na to i uczynić zadość sprawiedliwości w stosunku do ludności Polski Wschodniej, okupowanej i podzielonej w roku 1939.
Dr Jan Ciechanowicz”

* * *

29 września 1991 gazeta Sajudisu w języku rosyjskim „Sogłasije”opublikowała na pierwszej stronie wywiad z Nikołajem Stolarowem, generałem-majorem, organizatorem obrony ugrupowania jelcynowskiego przed operetkowym „puczem” Janajewa, zastępcą przewodniczącego KGB ZSRR, który m.in. wyznał: „Podczas puczu pracownicy KGB przenikali do Białego Domu Rosji, ryzykując bardzo wiele, i świadczyli nam pomoc"”.. To prawda, KGB dyrygował zarówno butaforskim „puczem”, jak i nacjonalistycznymi „ruchami niepodległościowymi” we wszystkich republikach ZSRR.

* * *

Narodowcy z organizacji Niepodległościowy Sojusz Pomorza 21 września 1991 rozpowszechnili „Komunikat” o następującej treści: „Pomimo wielowiekowej wspólnej przeszłości narodów polskiego i litewskiego, wykształcony ręką zaborcy rosyjskiego, a następnie niemieckiego, antypolski nacjonalizm litewski wszedł w nowe stadium. Znajdując pożywkę w tradycyjnym kursie rozpoczętym przez Litwę kowieńską w okresie międzywojennym zmierza do całkowitej eksterminacji i wypędzenia Polaków z Wileńszczyzny.
Przemilczając prawną przynależność Wileńszczyzny do Rzeczypospolitej Polskiej (którą to prowincję Litwa otrzymała od Związku Sowieckiego na mocy paktu Ribbentrop-Mołotow) nowopowstająca Republika na skutek pasywnej polityki i braku zainteresowania dzisiejszych władz polskich przystąpiła do ostatecznego rozwiązania kwestii polskiej.
Poprzez profanację polskich cmentarzy i pamiątek narodowych, walkę z polską oświatą, kulturą i samorządami, kampanię oszczerstw oraz roszczeń także wobec dzisiejszego terytorium Polski – władze litewskie zadały cios polityczny, nielegalnie rozwiązując polskie samorządy w rejonie wileńskim i solecznickim, mianując w to miejsce własne zarządzanie administracyjne. Całej operacji towarzyszy atmosfera stanu wyjątkowego z terrorem zastraszania, infiltracji, zwolnień i prześladowań Polaków, oraz litewskiej kolonizacji Wileńszczyzny.
Zapowiadając ostateczne rozwiązanie problemu obywatelstwa na dzień 3.XI.91 pragnie się zmusić Polaków do lituanizacji, gdyż tylko poprzez przyjęcie obywatelstwa litewskiego (połączonego z podpisaniem deklaracji o lojalności wobec władz i systemu) można będzie uzyskać pełnię praw.
Czterdziestomilionowy naród nie może pozwolić sobie na pozostawienie swoich współrodaków na łasce Sajudisu, składającego się z byłych komunistów. Należy użyć wszystkich koniecznych srodków politycznych w celu ostatecznego wyjaśnienia statusu Wileńszczyzny, zabezpieczenia wszystkich należnych praw jej mieszkańcom oraz regulacji stosunków granicznych pomiędzy Polską a Litwą”.
Podpisali: Mariusz Roman, Andrzej Czaplicki. Nic z tego.

* * *

Agenturalne dziennikarki żydopolskie Alina Kurkus i Grażyna Starzak opublikowały w nr 221 „Dziennika Polskiego” zestaw materiałów z Litwy, w którym za pomocą sprytnych przeinaczeń i kłamstw faktycznie skłaniali czytelników do „zrozumienia”, a więc i do akceptacji antypolskich posunięć ówczesnych władz Litwy:

Alina Kurkus                                                                Korespondencja z Litwy

Krajobraz z komisarzami
Uchwała Rady Najwyższej o rozwiązaniu samorządów rejonowych została podjęta niezgodnie z wieloma aktami ustawodawczymi Republiki Litewskiej, a także normami prawa międzynarodowego – stwierdził Czesław Okińczyc w parlamencie.
Decyzja o wprowadzeniu w dwóch polskich rejonach na Wileńszczyźnie bezpośredniego zarządzenia administracyjnego nie przestaje bulwersować polskiej mniejszości na Litwie. Większość ma poczucie niesprawiedliwości i zagrożenia. Uchwały w sprawie rozwiązania rad rejonowych w Solecznikach i rejonie wileńskim oraz o wprowadzeniu tam zarządzania za pośrednictwem pełnomocników rządu zapadły akurat w przededniu podejmowania ważnych decyzji zarówno przez władze Litwy, jak i samych jej obywateli. Już do 3 listopada (choć mówi się o możliwości przesunięcia tej daty) mieszkańcy Litwy muszą się zdecydować, czy chcą przyjąć obywatelstwo litewskie, podpisując deklarację lojalności, zaś w najbliższych miesiącach ma być na Litwie przeprowadzona prywatyzacja oraz zwrot ziemi i mienia, zagarniętego w dobie nacjonalizacji i kolektywizacji. W tym czasie ma się też zdecydować sprawa nowego podziału administracyjnego Litwy. Polacy się obawiają, że przysłani do ich rejonów pełnomocnicy rządu nie będą reprezentować ich interesów. Już teraz się słyszy głosy o ich „antypolskich posunięciach” – a to że nie zezwolił ludziom pojechać autokarami na wiec w Niemenczynie, a to że zwolnił dyrektora – Polaka, a to, że źle potraktował byłych pracowników samorządów.
Polacy z goryczą mówią o tym, że Rada Najwyższa, karząc ludzi za działalność kilku czy kilkudziesięciu aparatczyków, wykazała maksimum złej woli. Nie dość, że nie zgodziła się na to, by Polacy sami zrobili porządek ze swą nomenklaturąi rozwiązała całe rady, a nie np. same zarządy, nie dość, że rozwiązując rady nie zgodziła się na natychmiastowe rozpisanie nowych wyborów, to jeszcze na „komisarzy” wyznaczyła ludzi, którzy nie znają ani języka, ani kultury, ani mentalności Polaków, a co więcej, mają opinię ludzi im nieżyczliwych.
„Jeśli słowa i czyny władz Litwy mają iść w parze, a cel wprowadzenia na Wileńszczyźnie zarządzania bezpośredniego jest taki, jak to się oficjalnie głosi, to nic nie powinno stać na przeszkodzie, aby na pełnomocników rządu wyznaczyć ludzi miejscowych, którzy są znani mieszkańcom tych rejonów” – napisał na łamach Kuriera Wileńskiego jego redaktor naczelny, a jednocześnie przedstawiciel frakcji polskiej w parlamencie, Zbigniew Balcewicz.
Na Wileńszczyźnie wyraża się obawy, że stosunki między ludnością polską i litewską ulegną dalszemu zaostrzeniu. Oznakę tego można było zaobserwować podczas demonstracji zorganizowanych w ub. tygodniu pod litewskim parlamentem. Obok grupy Polaków pojawiła się grupa reprezentująca towarzystwo „Vilnija” i tzw. „Wiczów”, które uważają się za reprezentantów prawdziwych i prawowitych mieszkańców Wileńszczyzny. Nie obeszło się bez wymiany ostrych słów, a nawetszarpaniny. Polakom próbowano wyrwać plakaty, wyzywano od bolszewików i puczystów, krzyczano, że nie są Polakami.
Edwardas Satkieviczius – prezes Towarzystwa Litwinów Słowiańskojęzycznych i „Wiczów” – powiedział jednemu z dziennikarzy „Nasi przodkowie nie byli Słowianami, a te ziemie są czysto litewskie. Na Litwie rozpowszechniany jest fanatyzm języka polskiego. Prosimy, by ludzi z Litwy Wschodniej nie nazywać Polakami”.
Bardzo źle przyjęto i do dziś się komentuje wystąpienie Kazimierasa Motieki – wiceprzewodniczącego Rady Najwyższej – który zwracając się do grupy Polaków powiedział, że jeśli przewodniczącym rozwiązanych rad ta decyzja się nie podoba, „to niech pakują walizki i jadą do swojej Moskwy i tam siedzą. A jeśli wam się oni podobają to i wy możecie to zrobić”. Jego wystąpienie, w którym zarzucał Polakom przede wszystkim to, że byli (czy są) komunistami, skwitowano szmerem i złośliwymi uwagami, że sam dwukrotnie ubiegał się o przyjęcie do partii. Warszawska szuja prasowa świadomie skłamała: Motieka był dwa razy wydalany z KPZR – J.C.].
Zarzuty pod tym adresem Polaków, że są komunistami, wywołują w nich wielką gorycz – a i docinki, że w obecnej Radzie Najwyższej zasiada bardzo wielu byłych komunistów (jeden z plakatów na wiecu w Niemenczynie głosił: „90 proc. Rady Najwyższej to byłe członki KPZR!”).
„Kiedy w latach władzy radzieckiej Moskwa zarzucała Litwie, że ciągle jest na niej zbyt wielu wierzących, Litwini winę zwalali na Polaków – usłyszałam w rozmowie z redaktorem naczelnym Magazynu Wileńskiego, Michałem Mackiewiczem. To myśmy „psuli” statystyki ateizacji, to myśmy chodzili do Kościoła, chrzcili dzieci, braliśluby kościelne. Dzisiaj zaś mówi się, że Polacy to komuniści. Jest to po prostu śmieszne”.
Przedstawiciele władz litewskich konsekwentnie odrzucają zarzuty, że ustawy przyjęto niezgodnie z prawem. Tymczasem podjęta 4 bm. uchwała Rady Najwyższej „O rozwiązaniu rad rejonu solecznickiego, wileńskiego i osiedla Snieczkus w rejonie ignalińskim” przeczy artykułowi 28. ustawy Republiki Litewskiej o podstawach samorządu terytorialnego, zgodnie z którym rada samorządu może być rozwiązana jedynie na podstawie uzasadnionej decyzji Rady Najwyższej, podjętej na podstawie wniosków przedstawionych przez specjalną komisję, powołaną przez parlament. Uchwała z 4 bm. nie zawierała żadnego uzasadnienia a specjalna komisja pod kierownictwem Eugeniusa Pietrowasa w dniu podjęcia uchwały jeszcze pracowała, a w rejonie wileńskim „śledztwa” nawet nie zaczęła.
Niezgodne z ustawodawstwem litewskim było także rozporządzenie wicepremiera W. Pakalniszkisa z dn. 9 bm., bowiem rozwiązanie powoływanych przez rady rejonowe zarządów i odwoływanie ze stanowisk ich kierowników leżyw gestii Rady Najwyższej, nie zaś rządu. Poza tym decyzję o wprowadzeniu w obu rejonach zarządzania administracyjnego (i nierozpisywaniu natychmiastowych wyborów) parlament litewski podjął dopiero 12 bm. Tego dnia już jednak nie tylko rozwiązywane były zarządy i zwolnieni z pracy ich naczelnicy oraz zastępcy, lecz także mianowani pełnomocnicy rządu w obu rejonach.
„Uchwała Rady Najwyższej o rozwiązaniu samorządów rejonowych została podjęta niezgodnie z wieloma aktami ustawodawczymi Republiki Litewskiej, a także z normami prawa międzynarodowego – powiedział Cz. Okińczyc, występując w parlamencie.
Wnioski komisji E. Pietrowasa nie dość, że przedstawione zostały ze znacznym opóźnieniem, to jeszcze wywołały spore kontrowersje wśród Polaków. Przede wszystkim obu radom – i solecznickiej i wileńskiej – stawia się nieomal jednakowe zarzuty, podczas gdy w odczuciu mieszkańców Wileńszczyzny radzie w rejonie wileńskim nie można stawiać takich samych zarzutów jak kierowanej przez zagorzałego komunistę Cz. Wysockiego radzie solecznickiej.
Trzeba przy tym podkreślić, że chyba nikt nie neguje, iż obie rady – przede wszystkim jednak solecznicka – podejmowały pewne decyzje czy działania, jak np. wywieszanie flag radzieckich lub polskich na budynkach rady, które wywołały sprzeciw władz litewskich. Niektóre uchwały jak np. w sprawie zorganizowania radzieckiego referendum, czy o zakazie działania na terenie rejonu solecznickiego Departamentu Ochrony Kraju Rada Najwyższa w swoim czasie unieważniła. Zastrzeżenia jednak budzą takie zarzuty jak „przedstawienie propozycji poparcia idei utworzenia samorządowego polskiego rejonu narodowego na Litwie”.
Nikt już też chyba nie ma wątpliwości co do tego, że obie rady zostały ukarane za to, iż dały się wciągnąć przez swych przewodniczących w wielką rozgrywkę polityczną między rozpadającym się radzieckim imperium, a mozolnie walczącą o swą niepodległość Litwą. Ludzie stojący na ich czele – Czesław Wysocki i Anicet Brodawski – występując w źle pojętym interesie Polaków oraz umiejętnie wykorzystując ich uczucia i nastroje, manipulowali tymi radami. Zamiast zająć się konkretnymi problemami, których w obu rejonach nie brakuje, uprawiali „wielką politykę” czy raczej politykierstwo, wciągając w nie często niezbyt świadomych rzeczy ludzi.”

Litwin w Polsce
Rozmowa z Romanem Witkowskim, członkiem zarządu Związku Litwinów w Polsce, naczelnikiem gminy Puńsk
Panie naczelniku, sytuacja mniejszości litewskiej w Polsce jest nieporównanie lepsza niż Polaków na Litwie...
– Jest lepsza, ale i my mamy wiele problemów. Z tym, że my najpierw myślimy jak je rozwiązać, a Polacy na Litwie wciąż tworzą nowe...
– O ile wiem, w ciągu ostatnich lat udało się wam rozpocząć budowę Domu Litwinów, uzyskaliście zgodę na mszę w języku litewskim, zorganizowaliście własną, prężną organizację, wystawiacie swoich kandydatów do polskiego parlamentu...
– To prawda, o czym pani mówi, ale z pewnymi zastrzeżeniami. Otóż aby zakończyć budowę Domu Litwinów brakuje nam bagatelka 1 mld złotych. Zgodę na mszę uzyskaliśmy, ale wciąż nie dochodzi do praktycznej jej realizacji. Natomiast istotnie prężnie rozwija się nasza organizacja licząca około 2 tysiące członków. W tych dniach zawiązuje się kolejna – będąca kontynuacją przedwojennej organizacji Litwinów pod wezwaniem Św. Kazimierza. Jeśli chodzi o naszych kandydatów do parlamentu, to wystawiamy ich w sumie dziesięciu, w bloku wyborczym utworzonym wspólnie z Ukraińcami, Czechami i Słowakami.
– Czy napotykacie na jakiekolwiek utrudnienia w wyjazdach do rodzin mieszkających na Litwie?
– Nie, tego nie mogę powiedzieć. Faktem natomiast jest, iż na wyjazd trzeba czekać wiele godzin a nawet dni. Strona litewska, o ile wiem, proponowała rządowi polskiemu otwarcie nowego przejścia granicznego, ale na razie prowizorycznego. Podobno strona polska nie godzi się na prowizorkę, gdyż chce od razu zbudować przejście graniczne z prawdziwego zdarzenia.
– Jak odbywa się obecnie odprawa na granicy?
– Odprawę celną przeprowadzają wyłącznie Litwini, natomiast przy paszportowej uczestniczą jeszcze żołnierze radzieccy, ale to są ich ostatnie dni służby.
– Jak pan sądzi, czy jest jakiś sposób na złagodzenie napiętych stosunków pomiędzy Polakami a Litwinami?
– Myślę, że trzeba jak najprędzej doprowadzić do tego, aby w Wilnie rezydował na stałe przedstawiciel polskiego rządu w randze ambasadora. Być może codzienne kontakty z rządem litewskim z jednej strony a przedstawicielami Polaków z drugiej, pozwoliłyby konflikt rozwiązać albo chociaż złagodzić.

Polak na Litwie
Rozmowa ze Zbigniewem Balcewiczem, polskim deputowanym do Rady Najwyższej Litwy [i dodajmy, koordynatorem KGB w Wilnie – J.C.]
– Mniejszość polska na Litwie znalazła się w bardzo trudnej sytuacji...
– Tak jest rzeczywiście. Uchwałą Rady Najwyższej Republiki Litewskiej z 4 września rozwiązano zarządy rejonu solecznickiego i wileńskiego. Odwołano wszystkich pracowników zarządów tych rad, odebrano pełnomocnictwa staroście osiedla Snieczkus. Można powiedzieć, że w ten sposób niemal ubezwłasnowolniono Polaków na Litwie, gdyż w tych rejonach mieszkają w większości Polacy.
– Jakie zarzuty postawiono deputowanym w tych rejonach?
– Na spotkaniu z zarządem rejonu wileńskiego pełnomocnik litewskiego rządu powiedział, iż zarzuca się tej radzie udział w przeprowadzeniu referendum obcego państwa oraz naruszenie swobody migracji ludności do rejonu, a także demonstracyjną współpracę z komisariatami wojskowymi obcego państwa. To oczywiście są mocno naciągane argumenty, a zarządzenie o rozwiązaniu rad jest bezprawiem. W rejonach polskich urzędują teraz litewscy pełnomocnicy, którzy zupełnie nie znają specyfiki tych terenów, nie mają pojęcia, o co nam Polakom chodzi. Powiedziano, iż nowe wybory zostaną rozpisane wówczas gdy „Polacy dojrzeją”. Myślę, że to określenie mówi samo za siebie.
– Czy nie sądzi pan, że ta bardzo bolesna również dla nas w Polsce sytuacja, wytworzyła się nie bez udziału niektórych przedstawicieli polskiej mniejszości?
– Zgadzam się z panią. Wystarczy przypomnieć działalność niektórych deputowanych np. Jana Ciechanowicza, który wespół z innymi, podejrzanymi iż są na usługach „bezpieki”, stworzyli kolaboranckie pismo pt. „Ojczyzna”, w którym bez ogródek wypowiadali się na temat „wielkości ZSRR” i konieczności pozostania Litwy w składzie republik radzieckich. Nawiasem mówiąc „Ojczyzna” przejęła naszą – „Kuriera Wileńskiego” – bazę poligraficzną, choć ukazywała się nielegalnie. Ci ludzie zhańbili Polaków na Litwie a teraz chowają się po krzakach. Niektórzy uciekli do Moskwy razem z OMON-em...
Rozmowy przeprowadziłaGrażyna Starzak

– W ten sposób UOP i KGB wielokrotnie ochrzaniali w prasie krajowej polskich działaczy patriotycznych z Wilna.

* * *

Tąpnięcie
Jeszcze niedawno dominowały w Polsce nastroje sympatii wobec Litwinów. Solidarność z małym, wybijającym się na niepodległość narodem była niemalże powszechna. Wydawała się czymś oczywistym – jakże inaczej miał reagować Polak, znający cenę niepodległości – wobec sowieckich czołgów i komandosów masakrujących ludzi pod wileńską wieżą telewizyjną? Spontanicznie powstające wówczas komitety niosące pomoc Litwie – były praktycznym potwierdzeniem owejsympatii i solidarności. Odsuwały one w cień zadawnione (wydumane lub rzeczywiste) urazy, nie do końca zabliźnione rany historii. Zdawały się dobrze rokować przyszłości i dobremu sąsiedztwu obu naszych narodów. Takie słowa przynajmniej wówczas padały – obok bardzo ostrej chwilami krytyki pod adresem naszych oficjalnych czynników, za daleko posuniętą wstrzemięźliwość wobec wydarzeń na Litwie. I kiedy ten kraj szamotał się jeszcze wciąż w objęciach sowieckiego niedźwiedzia – niemalże jako nietakt przyjmowane były u nas głosy ostrzegające przed symptomami odradzania się antypolskiego nacjonalizmu, zwracające uwagę na skomplikowaną sytuację naszych rodaków zamieszkałych w granicach odradzającego się państwa litewskiego.
W ostatnich tygodniach stało się coś bardzo niedobrego. Mam tu na myśli nie tyle oficjalne kontakty między Warszawą a Wilnem, co raczej swego rodzaju emocjonalne tąpnięcie obserwowane w społeczeństwie wobec wieści o traktowaniu Polaków po tamtej stronie granicy. Widoczne jest ono szczególnie jaskrawo wśród tych spośród nas, którzy jeszcze niedawno, spontanicznie i bez specjalnych politycznych kalkulacji, solidaryzowali się (nie tylko słowem) z walczącymi o niepodległość Litwinami – i nie wyobrażali sobie, że mogliby reagować inaczej; traktowali to wręcz jako swego rodzaju moralną powinność. To, co kiełkowało na owej glebie, zostało naraz zmrożone. Dlaczego?
Doprawdy, trudno tu przyjąć argumentację strony litewskiej, że kilku komunistów noszących polskie nazwiska usprawiedliwia zastosowanie zasady odpowiedzialności zbiorowej. Kto to powiedział: „dajcie mi człowieka, a ja mu już paragraf znajdę”? Administracyjne metody, jakie zastosowano wobec Polaków w rejonie wileńskim isolecznickim, budzą – delikatnie mówiąc – niedobre skojarzenia. Jakby potwierdzały tezę, że formalne wyzwolenie się od komunizmu nie oznacza automatycznie pozbycia się nawyków, które wstrzyknął w mózgi ludzkie totalitaryzm...
Okrzyki adresowane do Polaków, którzy pod wileńskim parlamentem dopominają się o swoje prawa – „Niepotrzebne wam prawa, będziecie buty nam czyścić!” – mógłby ktoś jeszcze skwitować stwierdzeniem, że faceci z obłędem w oczach są wszędzie. Tak u nich, jak i u nas. Ale kiedy tego typu nastroje nie tylko nie spotykają się z jednoznaczną reakcją oficjalnych władz odradzającego się państwa – a wręcz znajdują pożywkę w wystąpieniach polityków – trudno je już traktować w kategoriach folkloru politycznego, czy chorej narośli grożącej wszystkim młodym demokracjom. Jeżeli decyzje władz republikańskich zmierzają do uczynienia w przyszłości z Polaków, którzy „lojalek” nie podpiszą – „pariasów” w tym państwie (bo nie będą mogli uczestniczyć w prywatyzacji majątku) – to już coraz bliżej hasła o „czyszczeniu butów”...
Prezydent Landsbergis [Landsbergis nigdy nie był prezydentem Litwy! Dlaczego w tym nieszczęsnym kraju każda wesz zabiera głos w każdej sprawie i czuje się w niej „ekspertem”? – J. C.] – jego wypowiedzi coraz częściej zaskakują nas nutą, którą pozwolę sobie po prostu nazwać buńczuczną – oskarża ostatnio polską prasę o przeinaczanie faktów, ich dowolną interpretację, sztuczne wyolbrzymianie problemu. Pan prezydent równocześnie w swych wypowiedziach niejednokrotnie daje przykład, jak można – nazwijmy to tak – selektywnie podchodzić do faktów i swobodnie je interpretować. Przywołam tu jedynie odpowiedzi na pytania polskich dziennikarzy podczas pobytu prezydenta Litwy w siedzibie ONZ i wywiad w „Polityce” z 21 września br. Jeżeli prezydent Landsbergis twierdzi, że "Polacy mają dużo więcej uprawnień na Litwie niż Litwini w Polsce” – to chyba nie wie, co podpisał 4 września i co ostatnio podpisują podlegli mu urzędnicy.
Nieraz tłumaczono u nas zachowanie tamtejszych polityków i niektórych grup społeczeństwa litewskiego – obawą, jaką zwykle mały naród żywi względem większego, owym swoistym „kompleksem polskim”. Jeżeli nawet przyjmiemy ten argument, a także i to, iż zaiste nie wszyscy Polacy zachowywali się w ostatnich miesiącach tak, aby nie dać pretekstu – istnieje jednak pewna granica, za którą tego typu uzasadnienia absolutnie przestają wystarczać. Wypada wiedzieć, co mieści się pod terminem „prawa człowieka” – zwłaszcza będąc świeżym sygnatariuszem Aktu KBWE.
Wielka szkoda, że to wszystko, co pozytywnego zaczęło się dziać między naszymi narodami w minionych miesiącach – wiele nawiązanych kontaktów między organizacjami, partiami, grupami społecznymi, miastami (m.in. deklaracja braterstwa podpisana przez władze Krakowa z władzami Wilna) – wielka szkoda, że ulega to teraz zachwianiu, ustępuje miejsca zadawnionym emocjom, że przyszłość owych kontaktów znów pod znakiem zapytania. Lecz doprawdy, trudno nam udawać, żekoło Wilna nic się nie dzieje, że los naszych rodaków jest nam obojętny.
Nikt rozsądny w Polsce nie odpowiada na hasło o „czyszczeniu butów” reanimacją zawołania „Wodzu, prowadź na Kowno” – ale do ułożenia wzajemnych stosunków na sposób cywilizowany, europejski potrzebna jest naprawdę „dobra wola obu stron”. Miejmy nadzieję, że prezydent Landsbergis potraktuje akurat te swoje słowa poważnie.
Czesław T. Niemczyński

* * *

Antypolska „Gazeta Wyborcza” zamieszcza 3 października 1991 wywiad pt.:

Polski obwarzanek pod Wilnem
W czwartek wieczorem przyjeżdża do Warszawy czteroosobowa delegacja litewskiego MSZ z dyrektorem departamenty konsularnego L. Kuczynskasem. Podczas piątkowych rozmów z przedstawicielami polskiego MSZ omówiony zostanie tekst deklaracji polsko-litewskiej, dotyczący m.in. Polaków na Litwie i mniejszości litewskiej w Polsce.

(P) Rozmowa z Arturem Płokszto, redaktorem naczelnym „Naszej Gazety”, organu Związku Polaków na Litwie.
– Czy sytuacja Polaków na Litwie jest beznadziejna?
– Jeżeli zostaną wprowadzone w życie wszystkie projekty władz litewskich, wymierzone przeciwko mniejszości polskiej, to rzeczywiście sytuacja będzie beznadziejna.
– Czy widzicie jakieś wyjście z tej sytuacji?
– Klucz do rozwiązania spraw mniejszości polskiej jest w rękach Litwinów. Obecnie, po odzyskaniu niepodległości, Litwa jest w stanie euforii i tym, co będzie jutro, nikt się poważnie nie zajmuje. Nie rokuje to wielkich nadziei na poprawę naszej sytuacji. Myślę jednak, że jakiś skutek mogłoby odnieść wywarcie presji na rząd litewski przez któreś z państw zachodnich. Chodziłoby o uświadomienie Litwinom, że takie rozwiązanie kwestii mniejszości narodowych, jakie zastosowali wobec Polaków na Litwie, nie mieści się w kanonach międzynarodowych.
– Którą z koncepcji litewskich uważacie za najgroźniejszą?
– Projekt utworzenia Wielkiego Wilna, w wyniku czego dwie trzecie rejonu wileńskiego, zamieszkanego w większości przez Polaków, zostanie przyłączone do stolicy. Pozostanie niewielki obszar, w kształcie obwarzanka, który zostanie podzielony między sąsiednie rejony. W ten sposób zniknie rejon wileński i Polacy wszędzie będą w mniejszości. W konsekwencji ludność polska w okręgach wyborczych nie będzie mogła wybrać swoich przedstawicieli. Nie będzie także mogła odzyskać ziemi, zabranej podczas kolektywizacji, bowiem na terenie miejskim ustawa o prywatyzacji nie będzie obowiązywać.
– Czy Polacy będą występować o obywatelstwo litewskie?
– Wielu Polaków nie chce występować o obywatelstwo. W polskich rejonach wielu starszych ludzi pogodziło się z tym, że umrą bez obywatelstwa na swojej ziemi. Litwini, obawiając się, że wielu mieszkańców republiki nie będzie chciało obywatelstwa, powiązało to z kwestią prywatyzacji – osoba nie mająca obywatelstwa litewskiego, nie będzie mogła nabyć ani odzyskać ziemi. Związek Polaków na Litwie uważa, iż obywatelstwo powinno być nadawane z mocy prawa – takie jest również stanowisko polskiego rządu.
– Czy w lej sytuacji nie powinniście razem z byłymi działaczami samorządowymi nakłaniać ludzi do występowania o obywatelstwo litewskie?
– Związek, jak mówiłem, jest za przyjmowaniem obywatelstwa litewskiego. Niestety, nie wzywają do tego lokalni działacze samorządowi, którzy mają posłuch i władzę w rejonach. Dopóki me rozkażą oni swoim ludziom brać litewskiego obywatelstwa, dopóty apele Związku, który skupia głównie inteligencję, nie przyniosą żadnych rezultatów. Nasze stanowisko jest niepopularne wśród Polaków, którzy uważają je za przejaw zdrady i uległości wobec Litwinów.
– Słyszałem, że ostatnio wielu Polaków zostało zwolnionych z pracy.
– Są też rewizje w mieszkaniach i urzędach działaczy samorządowych. Bardzo zaniepokoił nas fakt, że jedną z pierwszych rewizji przeprowadzono u Edwarda Tomaszewicza, założyciela Asocjacji Wileńszczyzny, pierwszej polskiej prywatnej inicjatywy gospodarczej. Może to oznaczać, że Litwini chcą uderzyć w gospodarcze struktury Polaków na Wileńszczyźnie, że będą przeciwstawiać się wejściu tam polskiego kapitału.
– Czym tłumaczyć nagłą zmianę w polityce rządu litewskiego wobec mniejszości polskiej. Przecież do puczu w Moskwie wszystko układało się dobrze?
– Polacy na Litwie nie sądzą, by była to radykalna zmiana. Nie wierzyliśmy w szczerość Litwinów już wtedy, kiedy 29 stycznia wprowadzili ustawy satysfakcjonujące Polaków. Uważam, że te ustawy potrzebne im były po to, aby zapewnić sobie cześć polskich głosów w czasie sondażu (chodziło o referendum 10 lutego w sprawie niepodległości Litwy – przyp. G.P.) Za to jednak, że Polacy woleli wziąć udział w referendum sowieckim, a nie w litewskim, główną winę ponoszą sami Litwini, przez brak przemyślanej polityki wobec mniejszości polskiej.
– Czy sami Polacy są tu całkiem bez winy?
– Na pewno nie. Wysoce szkodliwa była działalność niektórych promoskiewskich szefów samorządów. Czesław Wysocki, przewodniczący solecznickiej rady rejonowej (który nazywał swój rejon czerwonym), skompromitował nas w oczach całego świata.
– Prezes Związku Polaków na Litwie, Jan Sienkiewicz, powiedział niedawno, że polski rząd zrobił dla polskiej mniejszości wszystko, co było można, i więcej już uczynić nie może. Nie nastraja to optymistycznie przed rozmowami polsko-litewskimi 3 i 4 października w Warszawie.
– Nie podzielam tego stanowiska. Poza tym, powtarzam to raz jeszcze, nie tylko rząd RP, ale także inne kraje mogą nam pomoc. Wielkie znaczenie ma dla nas zmiana opinii o Polakach na Litwie w oczach całego świata. Nie chcemy, aby wszystkich tutejszych Polaków uważano za obrońców komunizmu.
– Czy są jakieś szanse, aby zmienić ostatnie decyzje rządu litewskiego wobec mniejszości polskiej?
– To jest niemożliwe. Możliwe jest natomiast mianowanie komisarzami w polskich rejonach Litwinów, zaakceptowanych przez Polaków, albo Polaków, zaakceptowanych przez Litwinów.
– Zachodzi obawa, że jeśli sytuacja nie zmieni się, Polacy na Litwie będą hamować proces reform gospodarczych.
– To prawda. Dlatego dziwię się, że prezydent Landsbergis, zamiast pozyskać Polaków, robi sobie z nich wrogów.
– A zatem nic ma żadnych powodów do optymizmu?
– W tej chwili trudno o optymizm. Uważam, że szansę na zmianę polityki Litwinów wobec mniejszości polskiej mogą dać jedynie nowe wybory do parlamentu litewskiego.
Rozmawiał
Grzegorz Polak

* * *

Gazeta Częstochowska”, 5 listopada 1991:

Nadzieja w Rzeczypospolitej

SPECJALNIE DLA „GAZETY”
Rozmowa z dr Janem Ciechanowiczem,
członkiem Prezydium Zarządu Głównego
Związku Polaków na Litwie,
członkiem parlamentu ZSRR.

– Panie doktorze, położenie Polaków na Wileńszczyźnie pogarsza się. Czy pana zdaniem jako jednego z ich liderów są oni w stanie samodzielnie obronić się przed szykanami władz litewskich.
– Niestety nie. Od 1985 roku środowisko polskie jest rozbite i skłócone wskutek intryg zarówno litewskiego jak i radzieckiego KGB. Kilku wieloletnich konfidentów sprawiło, że zamiast trzymać się razem, nawzajem skaczemy sobie do gardeł. Paraliżuje to nas i sprawia, że nie jesteśmy w stanie sami się bronić. Innym czynnikiem, który uniemożliwia nam realną samoobronę jest fakt, że podejmując działania wymierzone w mieszkańców Wileńszczyzny Litwini nie przestrzegają nawet swojego ustawodawstwa, w związku z czym stoimy z góry na straconych pozycjach. Mniejszość narodowa może realnie się bronić tylko w państwie demokratycznym. Wybijająca się na niepodległość Litwa takim państwem niestety nie jest. Jej przywódcy mają, co prawda, usta pełne frazesów o wolności i prawach człowieka, alesą to słowa całkowicie bez pokrycia. Zachowali oni praktycznie większość reliktów komunistycznego systemu. Nie zmienił się zupełnie średni szczebel hierarchii władzy. Wciąż trwa tez centralizacja zarządzania państwem. Na każdym kroku administracja litewska łamie swoje własne prawa, bez pardonu rozprawiając się z wszelką opozycją. W stosunku do Polaków zachowują się zupełnie bezceremonialnie, nie dbając nawet o pozory praworządności.
– A czy mógłby podać Pan konkretne przykłady?
– Proszę bardzo. 4 września 1991 r. Rada Najwyższa Republiki Litewskiej podjęła uchwałę rozwiązującą Solecznicką i Wileńską Radę Rejonową. Uchwała ta była sprzeczna z punktem 2 art. 28 Ustawy Republiki Litewskiej o samorządach, przewidującej możliwość rozwiązania samorządu tylko na wniosek specjalnie powołanej komisji deputowanych do Rady Najwyższej Republiki Litewskiej. Komisja taka została co prawda powołana do zbadania działalności rady w Solecznikach, ale nie zakończyła ona prac i nie przedstawiła żadnych wniosków, a w przypadku rejonu wileńskiego Komisja taka nie została nawet powołana.
Wicepremier Litwy, realizując decyzje Rady Najwyższej, rozwiązując samorządy zwolnił z pracy deputowanego do niej, nie zważając wcale, że chroni go immunitet. Na „namiestników” polskich rejonów rząd Litwy wyznaczył skorumpowane osoby, które w czasach komuny tylko opiekuńcza ręka partii ochroniła w swoim czasie od wyroków za liczne defraudacje.
Jednocześnie rozwiązanym radom i całej Wileńszczyźnie usiłuje się narzucić probolszewickie poglądy ukazując ją w oczach świata jako bastion komunizmu, co jest wizerunkiem absolutnie nieprawdziwym. Rady wileńską i solecznicką rozwiązano nie dlatego, że były komunistyczne, ale że były polskie.
Ja również, jako jeden z liderów polskości, jestem szykanowany i prześladowany na wszystkie możliwe sposoby. Od 8 miesięcy jestem bezrobotny. Na polecenie „Sajudisu” zwolniono mnie z pracy pod zarzutem wychwalania papieża i popularyzowania doświadczeń polskiego kościoła. Moich studentów wzywała litewska bezpieka i kazała pisać na mnie donosy. Prasa litewska prowadziła i prowadzi nadal przeciwko mnie brudną kampanię ukazując mnie jako „komunistę”, polskiego faszystę, kontynuującego „bandyckie” tradycje AK. W sukurs przychodzi jej także prasa Komunistycznej Partii Białorusi, której wydawnictwa są również kolportowane w Wilnie. W piśmie „Bolszewik” z 9 sierpnia 1991 r. w artykule „Ob apasnosti wielikopolskogo szowinizma” przeczytałem np., że jestem agentem CIA, którego działalność finansuje podstawiony przez nią milioner w Kanadzie. Dowiedziałem się z niego również, że moje prawdziwe nazwisko brzmi Ticker i że moim zadaniem jest przekonanie centralnego kierownictwa w Moskwie o celowości stworzenia tzw. Polskiego Kraju w Litwie, a potem na Białorusi i Ukrainie”. Autor tychrewelacji pisze też, że: „w celu przekupienia skorumpowanych pracowników nomenklatury przydzielono mu ogromne sumy waluty”. Insynuacje te są dla mnie, jako człowieka, który całe życie uczciwie pracował, szczególnie obraźliwe. Mając 45 lat życia dorobiliśmy się wraz z żoną trzypokojowego mieszkania, które jeszcze spłacamy, i dwóch rowerów, kupionych zresztą przed dziesięciu laty. Żyjemy obecnie bardzo skromnie za nauczycielskie pobory żony. Nawet bowiem, gdybym chciał pracować, nie mam gdzie. Litwini, dążąc bym zdechł z głodu, publicznie grożą, że nie dadzą mi nawet miotły, bym zarabiał sprzątając ulice Wilna.
Władzom państwowym dyskryminującym Polaków sekunduje też wiernie kościół, poniżający na każdym kroku godność narodową Polaków, dążąc do ich zlituanizowania, naruszając przy tym nie tylko kodeks prawa kanonicznego, ale również zasady Ewangelii. Na 330 tys. Polaków na Litwie pracuje tylko 18 kapłanów polskich, będących w bardzo zaawansowanym wieku. Na 150 kleryków w Seminarium Duchownym w Kownie jest tylko 7 Polaków. Polskich kandydatów do stanu kapłańskiego regularnie „ścina” się na egzaminach wstępnych. Polskich księży starających się zaspokoić w pełni potrzeby duchowe Polaków biskupi litewscy przenoszą do parafii czysto litewskich. Ostatnio na przykład został karnie usunięty z parafii w Ejszyszkach ks. Józef Aszkiełowicz. Jak postępuje kler litewski z Polakami, można zilustrować przykładem Święcian, których mieszkańcy zwrócili się do mnie z prośbą o interwencje. Nowy proboszcz tej miejscowości okazuje Polakom maksimum pogardy. Przestał odprawiać msze św. po polsku, pomimo, że nawet według zaniżanych oficjalnych statystyk mieszka w Święcianach 48 proc. Polaków. Zlikwidował też nabożeństwa majowe i czerwcowe oraz zaczął udzielać wszystkichsakramentów wyłącznie w języku litewskim. Przestał tez w czasie mszy św. modlić się za papieża. Gdy wierni zwrócili mu uwagę na to przeoczenie, usłyszeli w odpowiedzi; „To wasz Ojciec. Mnie nic do niego”. Wszelkie interwencje w tej sprawie w Episkopacie Litwy nie przyniosły jakiegokolwiek rezultatu.
– Jakie więc Pana zdaniem ma przed sobą perspektywy polska ludność zamieszkująca Wileńszczyznę?
– Jak już nadmieniłem na początku, sama w starciu z Litwinami nie ma ona żadnych szans. Jej los znajduje się całkowicie w rękach władz Rzeczpospolitej. Jeżeli nie będzie się ona upominała o jej prawa, ulegnie wynarodowieniu. Los Polaków zamieszkujących Kowieńszczyznę w okresie międzywojennym jest w tym względzie groźnym memento. Na razie jednak działania polskiego MSZ są bardzo wolne i nie nastrajają optymistycznie. Osobiście odnoszę wrażenie, że jak na razie nie ma ono wypracowanego modelu polityki wschodniej. Dziwią mnie też bardzo głosy niektórych polskich publikatorów z „Gazetą Wyborczą” na czele. Jej dziennikarze dezinformują opinię publiczną w kraju, dyskredytują nasze działaniai obiektywnie szkodzą polskości. Mieszkańcy Wileńszczyzny są ich poczynaniami po prostu oburzeni. Podtrzymują oni zakodowany w świadomości rodaków mit dobrego Litwina, którego głównym dążeniem jest ponowna unia z Polską. O jego absurdalności przekonał się nawet Czesław Okinczyc usiłujący za wszelką cenę budować polsko-litewskie mosty. Jak podaje „Tiesa” z 11 września br. na spotkaniu z delegacją parlamentu Finlandii działacz ten oświadczył, że: „jego dotychczasowa polityka łagodzenia w stosunkach polskiej mniejszości z Litwinami poniosła fiasko, i że on to przeżywa jako tragedię osobistą.
Marek A. Koprowski”

* * *

Dziennik Bałtycki” (Gdańsk), 6 listopada 1991:

Polacy nie odzyskają swej ziemi
Mimo zastrzeżeń polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, a także polskich mieszkańców grodu Gedymina, coraz realniejsze kształty przybiera projekt „Wielkiego Wilna”. Stanowi to poważne zagrożenie dla jego mieszkańców, bowiem ziemia na terenie „Wielkiego Wilna” zostanie wyłączona spod prywatyzacji, co w tym przypadku równa się z wywłaszczeniem tych wszystkich, którzy są jej posiadaczami.

Znamienna jest wypowiedź Jarosława Wołkonowskiego. b. radnego okręgu wileńskiego. Twierdzi on, że władze litewskie krok po kroku zmierzają w tym właśnie kierunku. Ostatnio np. powołano specjalne komisje, które w 11 gminach przylegających bezpośrednio do Wilna mają na celu znalezienie wszelkich możliwych błędów w działalności władz gminnych i na tej podstawie usunąć ich naczelników.
Według takiego scenariusza odbyło się zebranie w gminie bujwidziskiej, w której mieszkam – mówi Jarosław Wołkonowski. Gminę zamieszkuje ponad 60 proc. Polaków, 30 proc. stanowią Litwini, resztę inne narodowości. Naczelnikiem gminy wybrany był Polak. Rzeczona komisja nie uczestniczyła w zebraniu władz gminy, a jedynie przedstawiono im protokół z przeprowadzonej kontroli, domagając się zmiany na stanowisku jej naczelnika. Charakterystyczny jest wynik głosowania. Na 25 delegatów obecnych na zebraniu 24 wyraziło wotum zaufania i poparcie dla działalności naczelnika gminy. Tak więc zamierzenia owej „speckomisji” spaliły na panewce.
Zmiany na stanowisku naczelników gmin mają ułatwić realizację projektu „Wielkiego Wilna”, którego rada zwróciła się do parlamentu w sprawie rozszerzenia granic administracyjnych miasta włączając gminy: awiżeńską, bezdańską, bujwidziską, grygiską, czarnoborską, mickuńską, niemierzańską, rzeszańską,wakotrocką, suderwiańską, rudomińską, wojdacką, miasto Niemeczyn oraz część rejonu trockiego, cześć gminy starotrockiej i karaciskiej oraz miasto Landwarow. Ten administracyjny zabieg pociąga za sobą określone skutki.
Projekt utworzenia „Wielkiego Wilna” to nic innego, jak przyłączenie dwóch trzecich rejonu wileńskiego, zamieszkałego w większości przez Polaków, do obecnej stolicy. Pozostały obszar wokół Wilna w kształcie „obwarzanka” zostanie podzielony pomiędzy inne rejony. W ten sposób zniknie rejon wileński, a Polacy we wszystkich miejscach swego zamieszkania pozostawać będą w mniejszości. W konsekwencji ludność polska w okręgach wyborczych nie będzie mogła wybrać swoich przedstawicieli. Nie będzie także mogła odzyskać ziemi zabranej w czasie kolektywizacji, bowiem na terenie miejskim ustawa o prywatyzacji nie będzie obowiązywała.
Jak gdyby dla zatarcia dawnych podziałów terytorialnych zmienia się również nazwy rejonów i ulic, pisząc je wyłącznie w języku litewskim, podczas gdy dawniej nazewnictwo było dwujęzyczne. Tak np. wydano już polecenie, aby wszystkie tablice polskie na drogach głównych zostały usunięte najdalej do maja 1992 roku. Zniknęła także tablica z napisem SOLECZNIKI, którą zastąpiono pisaną w języku litewskim – SZALCZININKAI
l jeszcze jeden przykład. Otóż Rada Najwyższa Republiki wydała ustawę ustalającą zasady pisowni imion i nazwisk osób nielitewskiej narodowości. Ustawa stwierdza, że w przypadku pisemnie wyrażonej woli interesanta, pisze się zgodnie z wymową tzn. bez końcówek litewskich „as” lub „is”. Rzeczywistość jest jednak bardziej złożona. W wielu urzędach dokumenty wystawiane są na imiona i nazwiska z końcówkami litewskimi. Protesty nie odnoszą skutku. Co bardziej upartych odsyłasię do radców prawnych. Często też używa się argumentu, że przy pisowni polskich imion i nazwisk mogą być trudności w załatwieniu spraw w bankach, urzędach, instytucjach inwestycyjnych itp.
Interwencje u starostów nie przynoszą rezultatu. Twierdzą oni, że dowody osobiste wystawiane są z końcówkami litewskimi i żeby uniknąć sporów trzeba zmienić dowody na pisownię końcówek polskich. No cóż, można i tak. Ale jest to wbrew ustawie Rady Najwyższej, której realizacją, jak widać, nie przejmują się podległe jej urzędy.
Zbigniew Różański

* * *

Biały Orzeł” [Ware, USA] 17 listopada 1991:

Dr Jan Ciechanowicz:
KGB i Polacy w ZSRR

Rozmawiali: Ben Chapinski i Adam Urbańczyk

Na przełomie października-listopada 1991 roku bawił z wizytą w USA i Kanadzie znany działacz polskiego ruchu narodowo-wyzwoleńczego w ZSRR i Litwie, do niedawna członek Komisji do Spraw Nauki i Technologii Rady Najwyższej ZSRR, doktor filozofii Jan Ciechanowicz. Odbył on spotkania z wpływowymi kongresmenami w Białym Domu, z przedstawicielami kościoła, prasy, świata nauki i kultury w Chicago, New York, Houston itd. Celem tej wizyty było zacieśnienie kontaktów i nawiązanie współpracy między Polakami na Wschodzie i na Zachodzie, tak, aby obrona słusznych praw Narodu Polskiego w skali światowej stała się bardziej skuteczna niż dotychczas. Dostojny Gość zaszczycił swoją wizytą naszą Redakcję w Palmer i udzielił specjalnie dla „B.O.” wywiadu:

– Cały świat z zapartym tchem obserwuje wydarzenia zachodzące w Związku Sowieckim, który do niedawna był, a w sferze militarnej pozostaje dotychczas supermocarstwem. Zmiany te zaskakują postronnych obserwatorów i często nawet fachowi politolodzy nie mogą się zorientować, o co właściwie chodzi obecnym władcom tego kraju. Jaki jest Pana punkt widzenia na procesy zachodzące w ZSRR, przecież Pan obserwuje je od wewnątrz?
– Ponad 70 lat panoszenia się w Rosji obłędnego bandyckiego reżimu komunistycznego doszczętnie zrujnowało ten gigantyczny kraj. Komuniści skonsumowali Imperium Rosyjskie, co zresztą, być może od początku zakładali ci, którzy to szaleństwo zainicjowali na początku XX wieku. Dziś ponad połowa ludnościZSRR żyje poniżej oficjalnej granicy nędzy, ponad 80 proc. dzieci przychodzi na świat z ciężkimi schorzeniami psycho-somatycznymi, ogromne połacie kraju są w stanie straszliwej katastrofy ekologicznej. Monopartyjny system władzy z jego wynaturzonym negatywnym doborem socjalnym spowodował, że przez dziesięciolecia sprawowali tu rządy osobnicy o skandalicznie niskich kwalifikacjach moralnych i intelektualnych, ludzie o mentalności rzezimieszków, złodziei i morderców, wyselekcjonowani przez czerwoną nomenklaturę. Dotyczy to zarówno Rosji, jak też Kirgizji, Litwy czy Gruzji.
Mówiąc o „perestrojce”, warto stwierdzić, że zainicjowana ona została odgórnie, prawdopodobnie przez jeden z odłamów KGB (nie przypadkowo jednym z głównych architektów tego procesu jest Eduard Szewerdnadze, generał bezpieki sowieckiej). Byli to ludzie dość wykształceni, światli i mądrzy, by zrozumieć, że kretynizm marksistowsko-leninowski nieuchronnie doprowadzi kraj do zupełnej ruiny. Byli oni zresztą jedynymi ludźmi w ZSRR, którzy mogli regularnie bywać na Zachodzie i zdawali sobie sprawę z pozytywów liberalizmu politycznego i ekonomicznego. Postanowili więc ratować to, co się uratować jeszcze da. Człowiekiem tego lobby był właśnie M. Gorbaczow, do niedawna sekretarz generalny KC KPZR, prezydent ZSRR, laureat Pokojowej Nagrody Nobla. Wydaje się jednak, że ludzie ci – zgodnie z „dobrą” tradycją partyjną – wdali się w nader niebezpieczne improwizacje, nie obliczyli dokładnie ani swych celów, ani skutków swych działań, i sytuacja coraz bardziej wymyka się im z rąk.
– Czy Pan uważa, że rozpad ZSRR był przez nich planowany lub, co najmniej brany pod uwagę?
– Prawdopodobnie w sztabach bezpieki sowieckiej już przed 15-20 laty opracowano plany częściowego demontażu ZSRR w celu odciążenia gospodarki Rosji ze „współpracy” z takimi republikami sowieckimi, jak Armenia, Gruzja, Litwa, Łotwa, Estonia i Mołdawia, które potrafiły tak się urządzić w składzie ZSRR, że każdego roku brały od „centrum” o około jednej trzeciej dóbr więcej niż mu dawały, prowadząc jednocześnie intensywną działalność antyrosyjską. W sumie chodziło o miliardy rubli rocznie. Wystarczy przypomnieć, że Rosja dotychczas sprzedaje tym „niepodległym” republikom ropę naftową po cenach 91 razy niższych, niż mogłaby sprzedać na rynkach światowych, a w zamian ma socjalistyczne buble. To samo dotyczy innych surowców, jak metale, gaz, drewno itd. Jednocześnie imperializm rosyjski bezwzględnie wyzyskiwał ludność republik wchodzących w skład ZSRR i wynaradawiał ją, cynicznie łamiąc podstawowe prawa człowieka. (Jeśli chodzi o ludność polską, to faktycznie jedynym jej obrońcą w tych mrocznych czasach pozostawał kościół katolicki i jego bohaterscy kapłani).
Plan rozpadu mógł jednak napotkać, i rzeczywiście napotkał, na ostry sprzeciw zarówno ze strony aparatu partyjnego, jak i pewnej części ludności ZSRR, przede wszystkim Rosjan, ale nie tylko. W tej sytuacji KGB zainscenizował nacjonalistyczne „ruchy oddolne”, mające na celu tzw. suwerenizację kilku republik, a jednocześnie utrwalenie ich bezwzględnego uzależnienia ekonomicznego od Rosji. Tak się też stało. Obecnie sześć małych republik są niby to niezależnymi, zaczynają żyć na własny koszt (co spowodowało drastyczny spadek w nich poziomu życia, np. ceny na artykuły pierwszej potrzeby w Litwie są obecnie około 3-krotnie wyższe niż w Rosji), a jednocześnie wszyscy rozumieją, że nigdzie one od Rosji „nie uciekną”, jak to określił jeden z prominentów sowieckich. Inna sprawa, że od pewnego momentu sytuacja zaczęła się wymykać i w tej sferze spod kontroli Gorbaczowa, który jest obecnie w położeniu naprawdę rozpaczliwym, gdyż imperium sowieckie stanęło w obliczu kompletnej dezorganizacji społecznej, głodu i wojny domowej, być może z użyciem broni nuklearnej.
– Jak Pan myśli, czy scenarzyści „perestrojki” brali pod uwagę, gdy planowali tak głębokie reformy, także „kwestię polską” w ZSRR?
– Wiem z całą pewnością (doszedłem do takiego wniosku na podstawie wielokrotnych rozmów z prezydentem M. Gorbaczowem i B. Jelcynem oraz takimi prominentami radzieckimi, jak Lukjanow, Jakowlew, Niszanow, Achromiejew, Ryżkow, Sobczak, Ruckoj – dwaj ostatni zresztą są polskiego pochodzenia, i innymi, że problem polskiej 5-6 milionowej mniejszości został całkowicie w planach „perestrojki” pominięty). Ale w ciągu okresu 1989-1990 udało mi się to zagadnienie wielokrotnie nagłośnić zarówno na Kremlu, jak i w środkach masowego przekazu, tak iż władze moskiewskie w pewnym momencie, jak się wydawało, nawet były skłonne chociażby częściowo naprawić krzywdy zadane naszemu narodowi w ciągu ubiegłego półwiecza. Jeśli chodzi o mnie, to postulowałem utworzenie z terenów polskich, zagrabionych przez ZSRR w 1939 roku, suwerennej Republiki Wschodniej Polski z zachowaniem dalszej perspektywy połączenia się jej z RP. Jeśli nie to, to przynajmniej duże ustępstwa w sferze praw politycznych i kulturalnych były do zyskania. Wydaje się, że pewne koła na Litwie były nawet skłonne do rezygnacji z polskiej Wileńszczyzny. Gdybyśmy byli wykazali w okresie 1990-1991 zdecydowanie, Polska byłaby dziś na drodze ku temu, by zostać europejskim mocarstwem na skalę Francji czy Zjednoczonego Królestwa. Niestety, tak się nie stało, rządy Mazowieckiego i Bieleckiego, zamiast bronić interesu polskiego, w sposób doprawdy żenujący, szalenie lekkomyślny, niekompetentny i nieodpowiedzialny włączyły się do antyrosyjskiej akcji Litwinów i do dekomunizacji ZSRR, tak, jakby w interesie Państwa Polskiego było tworzenie szowinistycznej, wrogiej Polsce Litwy, która tylko marzy o tym, by zostać antypolską ekspozyturą Niemiec, czy też zaistnienie takiej Rosji, która po zrzuceniu pęt komunizmu i okresie wynikającego stąd kryzysu, stanie się przecież nieuchronnie, wielokrotnie potężniejsza niż była dotychczas. Podejrzewam, iż niektórzy politycy warszawscy żywią nadzieję, iż wówczas to litewskie bataliony będą chroniły wschodnią granicę Polski przed ewentualnym agresorem... Wydaje mi się jednak, że wartałoby raczej w tej materii polegać na własnej sile i rozumie... Trzeba było w powyższych kwestiach zająć raczej pozycję neutralną i dbać – póki była odpowiednia chwila – o sprawę polską. Lecz żeby działać w ten sposób, trzeba było mieć w Belwederze prawdziwych mężów stanu, jakowych niestety jakoś tam na razie nie widać.
– Czy o wiele polepszyła się sytuacja Polaków wileńskich po odzyskaniu przez Litwę niepodległości?
– O wiele. Ale się nie polepszyła, tylko pogorszyła. O ile za panowania Moskwy, która na całego wykorzystywała szaleńczą polonofobię litewskich szowinistów do niszczenia polskości, tworzono jednak jakieś pozory, że Polacy są w tej częściimperium zła „równymi wśród równych” (chociaż de facto Litwini i Rosjanie byli nieporównywalnie „równiejsi” od Polaków), to dziś kryptohitlerowcy z Sajudisu, do niedawna dumnie obnoszący się zresztą z czerwonymi partbiletami, niszczą polskość po prostu ostentacyjnie. Rozpędzono polskie samorządy lokalne, dewastuje się polskie cmentarze, wyrzuca się z pracy polskich inteligentów. Reżim etnokratyczny Landsberga jest nieporównywalnie bardziej autokratyczny niż niedawna „kontrolowana demokracja” Gorbaczowa.
– Co robi w tej sytuacji rząd Polski?
– Dwie ostatnie postkomunistyczne ekipy w Belwederze są pod tym względem godnymi kontynuatorkami politycznej linii świętej pamięci PRL. O ile polscy komuniści milcząco współuczestniczyli w gnębieniu Polaków kresowych przez barbarzyński reżim sowiecki, o tyle klika pseudosolidarnościowa bierze czynny udział w moralnej dyskredytacji (jako rzekomych „komunistów” i „nacjonalistów”) tych kresowiaków, którzy próbują się bronić przed obcą etnokracją na terenach bezprawnie zabranych Polsce w roku 1939. Michnik, Kostrzewa-Zorbas, Brodowski i im podobni mieszkańcy „wspólnego europejskiego kołchozu” już dziś nawołują faktycznie (pod chorągiewką obrony niepodległości Litwy, Białorusi i Ukrainy) do ostatecznego zduszenia polskiego ruchu narodowo-wyzwoleńczego we Wschodniej Polsce. Pomyśleć tylko, że czynią to ludzie jedzący polski chleb, mieszkający w Warszawie, ba – zasiadający w polskim rządzie i parlamencie! Ich antypolski rasizm, ich poparcie dla litewskich faszystów tylko dlatego, że ci są polakożercami, wręcz wołają o pomstę do nieba. Władze Niemiec wspomagają Niemców w ZSRR, władze Izraela ratują Żydów w tym więzieniu narodów, władze Rumunii wzięły w polityczną i dyplomatyczną opiekęMołdawię i tylko polscy „europejczycy” apodyktycznym tonem pouczają nas, że musimy być „lojalni” wobec swych dręczycieli. – Zamiast upomnieć się o polskie ziemie i o lud polski od tylu lat jęczący pod butem wschodnich zaborców. Żywiąc najszczersze uszanowanie i sympatię dla narodu np. litewskiego, jego tradycji i kultury, nie możemy przecież uznać „prawa” nacjonalistów litewskich do poniewierania Polaków czy reprezentantów innych narodowości. Budzi też gorycz nie spotykana nigdzie na świecie niegodziwość dużej części ukazującej się w Polsce prasy, że wspomnimy tu tylko o bezecnych nikczemnościach w stosunku do nas (będących przecież nieoddzielną częścią narodu polskiego) wypisywanych na łamach „Gazety Wyborczej”, „Tygodnika Powszechnego”, „Dziennika Polskiego” (Kraków) czy „Życia Warszawy” oraz w kilku innych antypolskich szmatławcach, należących do Niemiec, a wydawanych kosztem polskiego czytelnika. Prasa zachodnia czy nawet rosyjska (o ironio losu!) pisze dziś nieraz uczciwiej o naszych sprawach niż niby ta „polska”. Przy okazji chciałbym podziękować w sposób szczególny takim pismom w USA, jak „Biały Orzeł”, „The Post Eagle”, „Polonia Today”, „Horyzonty”, „Panorama”, „ChicagoTribune”, „Expresowi” z Toronto (Kanada) za uczciwe, kompetentne i życzliwe naświetlanie naszego życia.
– Zarzuca się wam niekiedy ze strony Landsberga i jego polskich zwolenników, że zbyt wielu było wśród was komunistów...
– Jeśli liczyć proporcjonalnie do ilości mieszkańców, to członków KPZR na tysiąc mieszkańców wśród ludności polskiej w Litwie było około 30-krotnie mniej niż wśród Żydów, 12-krotnie mniej niż wśród Rosjan i 9-krotnie mniej niż wśród Litwinów. Kto tu więc jest skomunizowany? To właśnie wierna katolicka ludność polskiej Wileńszczyzny ciągle psuła sowieckie statystyki „wychowania komunistycznego i ateistycznego” na Litwie. Zarzucanie nam skomunizowania jest fałszerstwem, stanowi jeden z perfidnych, ale też prymitywnych chwytów, używanych przez osobników z grupy Landsberga-Michnika w celu dyskredytacji naszej ludności oraz dla uwiecznienia jej zniewolenia. To po pierwsze. Po drugie zaś, największym naszym polskim problemem jest, że ciągle się dzielimy, różnimy, wybrzydzamy na siebie nawzajem. Nie wiem czy to wynika z daleko posuniętej indywidualizacji polskiej mentalności, czy z knowań naszych wrogów, czy z bezinteresownej „polskiej” zawiści. W każdym bądź razie wolałbym, abyśmy byli pod tym względem podobni do Żydów i Litwinów. Jak przedstawiciele tych narodowości się spotkają, to nie podsłuchują jeden drugiego, z jakim akcentem czy w jakim języku ktoś z nich mówi, nie wypytują się też nawzajem, kto z nich jest faszystą, komunistą, klerykałem, ateistą, filatelistą, cyklistą czy, za przeproszeniem, homoseksualistą. Oni przechodzą nad tym do porządku dziennego. Czują się po prostu członkami jednego narodu, mającego wspólne korzenie, wspólne cele, wspólne zagrożenia, wspólne wartości i wspólny los. Może właśnie to pozwala im prosperować i budzić respekt w swych nieprzyjaciołach, czego się niestety nie da nieraz powiedzieć o nas. Dziś nastąpiłakolejna próba dziejowa dla naszego narodu. Attorney in law z Houston (Texas) pan Theodore P. Jakaboski bardzo precyzyjnie określił obecną sytuację pisząc w „The Post Eagle” 23 października 1991 roku: „This is the most serious threat to Polish interests since the Hitler invasion in 1939. If we do nothing, then we betray the glorious and heroic tradition of our ancestors. We are too strong and to proud to do that...” Tylko od nas zależy, czy staniemy wreszcie, jako ponad 60-milionowa wspólnota światowa na wysokości zadania i dobudujemy jedność narodu, broniąc każdego Polaka niezależnie od tego, gdzie mieszka... Nie możemy przymilać się bez końca do naszych zaklętych wrogów i przepraszać ich, że żyjemy. Nam też przysługuje godność i prawa człowieka”...

* * *

Głos” (Nowy Jork), listopad 1991:

Spotkanie z Senatorem Janem Ciechanowiczem

W dniu 5 listopada siedzibę Kongresu Polonii Amerykańskiej Wydział Nowy Jork odwiedził senator Parlamentu Litewskiego Jan Ciechanowicz, przebywający z dwutygodniową wizytą w Stanach Zjednoczonych. Pan Ciechanowicz spotkał się z sekretarzem KPA, p. Stanisławem Matejczukiem, którego zapoznał z rozwojem sytuacji Polaków na Litwie.
Senator Ciechanowicz znany jest jako żarliwy obrońca polskości na Wileńszczyźnie. Sprawa tożsamości narodowej Polaków zamieszkujących na terenie Republiki Litewskiej przedstawia się dramatycznie, o czym świadczy ostatnia akcja władz w Wilnie, skierowana przeciw obsadzie rad terenowych w rejonach, zamieszkanych przez Polaków.
Polacy, sprawujący tam urzędy, zostali z nich usunięci pod fałszywym pretekstem dekomunizacji Litwy.
W dalszym ciągu spotkania wymieniono także poglądy na temat kierunków rozwoju wzajemnej współpracy w przyszłości pomiędzy Polakami na Litwie a Kongresem Polonii Amerykańskiej Wydział Nowy Jork”.

* * *

14 listopada 1991 roku tygodnik „Mażoji Lietuva”opublikował oparty na oryginalnych dokumentach z utajnionych archiwów KGB materiał pt. Visai Lietuvai. Agentas, niezbicie dowodzący, że najprzewrotniejszy obok Landsbergisa wróg Polaków wileńskich, dezinformator i fałszerz, a jednocześnie największy pupilek „Gazety Wyborczej”, „Tygodnika Powszechnego”, Gazety Polskiej” i„Znad Wilii”– Virgilijus Čepaitis – jest etatowym agentem służb specjalnych ZSRR od 24 lat!

* * *

Tygodnik Wyborczy”, 1 grudnia 1991:

REWELACJE Z KGB
Ulubieniec UD – Agentem UB
Ostatnio na fali rozpadu ustroju totalitarnego w byłym ZSRR wiele z tego co było tajne staje się jawne. W prasie pojawiają się m.in. publikacje demaskujące powszechnie znanych „działaczy demokratycznych”, którzy jak się okazuje, byli wieloletnimi agentami sowieckiej bezpieki. W kwietniu 1991 r. gazeta litewska „Respublika” zamieściła materiały faktograficzne świadczące o tym, że w ciągu 10 lat płatną konfidentką KGB była pierwsza pani premier niepodległej Litwy Kazimiera Prunskiene (pseudo agenturalne „SZATRIJA”), ulubienica „Gazety Wyborczej”i „Tygodnika Powszechnego”. Ostatnio opinię publiczną Litwy, i nie tylko zbulwersowała kolejna skandaliczna wiadomość...
Ukazujący się w Kłajpedzie, a znany z odwagi cywilnej tygodnik „Mażoji Lietuva” („Mała Litwa”) 14 listopada 1991 r. (nr 44) zamieścił teksty Viktorasa Makoveckasa i Rytasa Staselisa pt. „Agentas”, demaskujący kolejnego wysokiej rangi prowokatora KGB, założyciela i przewodniczącego Litewskiej Partii Niepodległości, pierwszego sekretarza generalnego „Sajudisu”, członka Rady Najwyższej Republiki Litewskiej, przewodniczącego Komisji do Spraw Narodowości tejże rady, szefa antypolskiej organizacji – „Litwa-Polska” Virgilijusa Czepaitisa. Oto niektóre fragmenty wywiadu przeprowadzonego przez dziennikarzy z jednym z byłych oficerów litewskiego KGB, który przez wiele lat obserwował niecną działalność Czepaitisa.
Pan przez długi czas był zatrudniony w charakterze oficera KGB. Informacja która nas interesuje najbardziej, dotyczy tego, czy obecni deputaci Rady Najwyższej w tej czy innej formie współpracowali z Komitetem Bezpieczeństwa. Czy zna pan takie fakty?
– Tak, pracowałem w Komitecie Bezpieczeństwa ponad dziesięć lat i miałem okazję tam stykać się z ludźmi, którzy dziś są deputatami Rady Najwyższej. Jeden z nich – to Virgilijus Czepaitis, pseudonim – „Juozas”, który o ile mi wiadomo, współpracował z KGB około 10 lat.
Nazwał panVyirgilijusa Czepaitisa – deputata Rady Najwyższej, czy jakiegoś innego człowieka o tym nazwisku?
– Tak, tego właśnie Virgilijusa Czepajtisa.
Czy może pan powiedzieć, jakimi motywami był powodowany ten człowiek podejmując się współpracy z komitetem: ideowymi, materialnymi czy jakimiś innymi?
– Wydaje mi się, że pracował tam przeważnie z wyrachowania materialnego...

W dalszym ciągu bardzo obszernego wywiadu ujawnione zostały szczegóły tego, jak Czepaitis, znajdujący się na prywatne zaproszenie w Anglii, szpiegował na rozkaz KGB tamtejsze środowisko litewskie, pisał na zlecenie tejże instytucji donosy m.in. na Aleksandra Sztromasa i Tomasa Venclowę. Przebywając wiele lat w Moskwie, ten litewski „demokrata” obserwował tamtejsze środowisko liberalne, na aktywistów którego też pisywał donosy do centrali wileńskiej, które to donosy częstokroć – jak piszą autorzy wywiadu – w sposób fatalny odbijały się na osobistych losach demokratów rosyjskich.
Virgilijus Czepaitis dostarczał pisemnych informacji dla KGB już piastując posadę sekretarza generalnego „Sajudisu” w roku 1988. Kolejne pytania dotyczą aspektów interesujących opinię polską.
– Czy może pan powiedzieć o innych jego wyjazdach za granicę?
– Skierowaliśmy go, powiedzmy, do Polski.
– Czy miał on określone zadanie?
– Czepaitis otrzymał polecenie zbierania informacji o liderach polskiej „Solidarności”.
– Czy otrzymaliście te informacje?
– Tak...
– Czy może pan powiedzieć, w jakim konkretnie wydziale KGB pracował V. Czepaitis?
– To była jedna z sekcji wydziału kontrwywiadu...

Publikacja w tygodniku „Mazoji Lietuva” zaopatrzona została w zdjęcia ręcznie pisanych donosów V. Czepaitisa oraz w jego fotografie przedstawiające go w rozmowie z Vytautasem Landsbergisem...
V. Czepaitis przez kilka lat był „ulubieńcem” takich polskojęzycznych pism jak „Gazeta Wyborcza”, „Tygodnik Powszechny”, „Nie”, „Gazeta Polska”, „Życie Warszawy”, „Dziennik Polski” (Kraków), „Znad Wilii” (Wilno-Warszawa) i paru innych, związanych przede wszystkim z Unią Demokratyczną i innymi kryptokomunistycznymi organizacjami, wywodzącymi się ze środowisk związanych z sowieckimi służbami specjalnymi.
Pisma te nie tylko zamieszczały liczne wywiady z tym osobnikiem („czołowym litewskim działaczem niepodległościowym”), ale i nieustannie go gloryfikowały, tworząc mu aureole prestiżu i sławy, mimo jego impertynencji i ewidentnej nienawiści do Polaków, bijącej ze wszystkich jego na ten temat wypowiedzi.
Tacy publicyści i „przyjaciele Litwy” jak Hennelowa, Sawicka, Giełżyński, Wojciechowski, Romaszewski, Michnik, Karp, Geremek czy Leon Brodowski z Polski, albo R. Mieczkowski, Cz. Okinczyc, Z. Balcewicz z Litwy (wspaniała „Rote Kapelle”!) gorliwie wspierali karierę polityczną Virgilijusa Czepaitisa przez sztuczne kreowanie go na rzekomego reprezentanta litewskiej racji stanu, co nawet większość Litwinów odbierała z sarkazmem. Jego zaś przeciwników politycznych okrzykiwano zgodnie za „agentów Moskwy”... Powstaje więc pytanie: skąd w tych „Polakach” było aż tyle miłości właśnie do rzeczywistego agenta moskiewskiej bezpieki? A może chodziło tu nie o osobiste sympatie, lecz po prostu o wykonanie dyspozycji docierających z Centrali?... Tej samej, dla której pracował „litewski patriota” Virgilijus Czepaitis... i polscy michnikowscy.
Na podstawie prasy litewskiej opracował:
dr Jan Ciechanowicz, Wilno”

* * *

Biały Orzeł”, 1 grudnia 1991:

Senator Ciechanowicz in the USA
Human rights activist Jan Ciechanowicz was again in the United States. He travelled aproximately 4,000 miles and his visit was more than unusual. Prof. Ciechanowicz arrived in the U.S.A. in October and left in November. His plane landed in Dallas Airport and he departed from New York's JFK terminal.
While in Washington journalist Jan Ciechanowicz was with several of America's most political figures. In fact, author Ciechanowicz spent hours with some of the leading figures of the American Government.
Many politicans inquired about Polonians in Eastern Europe and human rights in general. Facts were emitted about the deprivations of Vilno Polonians and others in areas of cultural/educational realms; destruction of Polish and ethnic cultural monuments and cemeteries; the limitations imposed of Polonians in higher education by neo-nazi and neo-communist Sajudis elements. Before scholar Jan Ciechanowicz left the major buildings and congressional edifices in America's capital, he had secured mail from important Senators and Congressmen. Today world traveler Ciechanowicz has commitments that some pertinent members of Congressional staffs will be visiting him in Vilno and E. Europe. Because his extensive political discussions were so fruitful we will save them for future articles and (for now) move away from the capital.
Human rights activist Jan Ciechanowicz spent a day with Polonians in Philly and then drove to Chicago. While in the windy city Senator Ciechanowicz was at the beautiful television studio of Ron Jasinski-Herbert and Mr. Richard Owens. The Herbert-Owens conglomeration is above first class and is seen on 25 cable channels. Their programs are (also) sold world wide. The Jasinski-Herbert accomplishment is something all Pol-Ams and American ethnics can admire. His Polonia Media Networkcaters to all U.S. ethnic communities and should be investigated by non-Chicagoans seeking cultural enrichment.
While in the Midwest Jan visited with the administration of the Polish Catholic Union (a 175,000 strong fraternal association). He personally spent an enjoyable evening with its key figures (Nat.’1 President Edward Dykla, etc.). Moreover, JC gave an interview for the Narod Polski newspaper and conversed for hours with the leadership of the Polania Today publication. Jan was (also) with the Creme la Creme of Chicago’s legal profession (Judge McEIroy, Atty. Mazewski, etc.): He attended a meeting where about 150 Judges ate, talked and made merry. During this conference Ciechanowicz was interviewed by a Chicago TV station.
He was also at the Copernicus Foundation, the Polish American Congress’ World Head Quarters and many other interesting cities. I personally gave out over 300 of JC's business cards. There is too much to actually write about. However, it should be mentioned that Panorama’s Chief, the renown Stanisław Pochron, gave SenatorCiechanowicz several hours of his time. Prof. Ciechanowicz also picked up his most recent book, the sensational Na Wschod od Bugu (In the East, from the Bug River).*
We can also note that Senator Ciechanowicz travelled to Canada. However, his Canadian visit is to lengthly for this article. We arę concerned with his U.S. accomplishments. After leaving Chicago Prof. Ciechanowicz travelled to the Motor City. Some of Detroit’s Polonian leaders welcomed the professor. Two of Potonia's most respected authors were able to meet. Dr. Arthur Majewski, author of some great books and articles, shared thoughts with Jan as they travelled around the heart of Michigan (and even ventured into churches and cemeteries of ethnic communities). From Hamtramck-Warren (Mich.) JC ventured to New York.
In Buffalo journalist Ciechanowicz had some interesting visits and met with the versatile Prof. Stanisław Dąbrowski. After two days in upper N.Y., JC drove to Western Massachusetts. Hę again appeared on television. After visiting the Golemo stations/businesses of Worcester, hę spent an interesting evening with the editor of New England’s White Eagle. The renown Adam Urbanczyk, editor of the Bialy Orzel, invited JC to lunch with Greater Boston Polonian/ethnic human rights activist Pauł Oplustil.
After travelling Western Massachusetts, Jan Ciechanowicz spent time with American-Ukrainian intellectual Dr. M. Dragan, of Stamford, CT., and Dr. Ludwik Sterzyczkowski, of New Jersey. Together these scholars visited Post Eagle editor Dr. Chester Grabowski, of Kearny, N.J.
Despite his busy schedule Senator Ciechanowicz arrived at the United Nations...

The bottom line is that JC met with members of Pol-Am Police Associations (including Ron Topczewski), Legislative directors and counsels of the U.S. Congress. Ciechanowicz was also with Eastern Europe's Prof. Oleg Romaniv of the Ukrainian Academy of Sciences (Lwow), Stanicy Matejczuk of N.Y.'s Pol-Am Congress, members of the Pilsudski Institute (Janusz Cisk, Jerzy Prus, Andrzej Burghardt) and many others too numerous to list.
Here, it can be emphasized that movies and pictures were taken. Also, documentation, including stats and photos, pertaining to schools, higher educational discrimination, cemetery distruction and anti-human rights behavior paradigms in Vilnoland were distributed.
Because of Senator Jan Ciechanowicz, and myself, special appreciation must be extended to international journalist Juliusz Osuchowski. Mr. Osuchowskr is a long-time defender of human rights and anti-commie protesting. He works for Count Alex Pruszynski's Polski Express. Osuchowski was our NYC guide. He is an accredited journalist at the United Nations.
This American story may be only one chapter in the life of the Senator. However, it is additional documentation that demonstrates he has devoted his live for justice. It is a page for human rights. No wonder Jan Ciechanowicz is the most famous Pole east of the Bug River.
* Cost $9.99 plus $3.50 SH. Write to: Benjamin Chapinski, Box 148, Vernon CT.06066.

* * *

„Akcja Polska
Polish Action Committee

Nowy Jork, 18 grudzień 1991
W.P. Senator
Jan Ciechanowicz
Wilno 232056
ul. OZO 17-57
Litwa

Wielce Szanowny Panie Senatorze,
Serdecznie dziękuję za przesłane życzenia z okazji Świąt Bożego Narodzenia oraz za wiadomość o powstaniu na Litwie Polskiej Partii Praw Człowieka. Wiemy, że materiały na temat PPPCz są właśnie w drodze, przesłane uprzednio na bliższy Panu adres.
Jednocześnie pozwalamy sobie złożyć Panu Senatorowi najserdeczniejsze życzenia z okazji świąt Bożego Narodzenia i nadchodzącego Nowego Roku 1992. Równie serdeczne życzenia świąteczne składamy na Pana ręce dla wszystkich Polaków, zamieszkujących Litwę. Życzymy, by ich wytrwałość na posterunku polskości dała jak najszybciej dobre owoce, a zwłaszcza by znalazła zrozumienie u litewskich współobywateli.
Łączymy wyrazy szacunku,

Stanisław Matejczuk                                                    Iga Jastrzębska
Vice Przewodniczący                                                  Przewodnicząca
Komisji Gospodarczej

* * *

Panorama” (Chicago), 21 grudnia 1991:

Nadal poniża się godność Polaków

Jak powszechnie wiadomo, w latach komunofaszyzmu w ZSRR Polacy stanowili tam element najbardziej uciskany i poniewierany. Miliony naszych rodaków poddano presji asymilacyjnej, stosując m.in. taki chwyt, jak przymusowe zapisywanie w dowodach osobistych obywateli polskiego pochodzenia innej narodowości (Białorusin, Litwin, Rosjanin, Ukrainiec). Był to jeden z wielu środków terroru psychicznego uprawianego przez partię komunistyczną i bezpiekę sowiecką w celu likwidacji Polaków Kresowych jako narodu.
Także dziś – mimo pozorów demokratyzacji i suwerenizacji – polityka bestialskiej polonofobii pozostaje tam niezmienna. Wszelkie próby Polaków na Litwie i Białorusi wniesienia właściwego zapisu o narodowości do ich paszportów napotykają na opór i odmowę tamtejszych władz. Oto np. próbki listów (w brzmieniu oryginalnym) do urzędów posowieckich:
„Podanie. Proszę uprzejmie o umożliwienie mi zmiany narodowości w dowodzie osobistym z białoruskiej na polską, ponieważ pochodzę z rodziny polskiej, urodzona na terenie Białoruskiej SRR, obwód Witebski, rejon głębocki, m. Łuck Mosarski (są to dawne tereny polskie – woj. wileńskie, pow. postawski, gmina Kozłowszczyzna). Zostałam zapisana Białorusinką z przymusu władz miejscowych, bez mojej zgody. Proszę równocześnie o zmianę narodowości mojej córki Heleny. – Czesława Paczkowska”...
„Podanie. Ja, Kuchalska Teresa, ur. w Białoruskiej SRR, rejon Postawy, wieś Drozdowszczyzna, ubiegam się o zmianę narodowości z białoruskiej na polską celem naprawienia błędu popełnionego przez reżim stalinowski”...
Często podania o tej treści do urzędów i do mnie osobiście, jako członka parlamentu sowieckiego, składają całe rodziny, jak np. Marian, Wanda, Edyta i Halina Borkowscy, czy rodziny Rogińskich, Olszewskich, Siniewiczów, Szymiałojciów, Stankiewiczów, Wiszniewskich, Dwilewiczów, Wieliczków, Rynkiewiczów, Wojniuszów, Witkiewiczów, Gilów, Zdanowskich, Szlachtowiczów, Zimnickich, Korejwów, Kaczkanów, Kulickich, Kurkulów, Lenkowskich, Ławrynowiczów, Liniewiczów, Morozów, Szymanelów, Andrzejewskich, Jaroszewiczów, Mileszków, Makuciewiczów, Stefanowiczów, Sieniuciów, Waszkiewiczów, Godlewskich, Kaziulów, Astramowiczów, Trepinkiewiczów, Sucharzewskich, Szemisów, Babiczów, wielu innych...
Szczery ból serca z powodu niezasłużenie znieważanej przez dziesięciolecia godności ludzkiej i narodowej bije z listu, skierowanego do autora tego materiału przez mieszkankę Wilna Jadwigę Szawarejko oraz Stefanię i Wandę Lisowskie: „My zwracamy się do Was, ażeby pomogli wpisać w nasze paszporty narodowość polską. Bo my jesteśmy Polkami, nasi przodkowie, rodzice, dziady, pradziady byli Polakami, i tylko w okresie stalinowskim po wojnie 1939-1945 bez naszej zgody wpisalirodzicom i nam wszystkim narodowość białoruską. My wtenczas żyli w Golginiszkach oszmiańskiego rejonu Białoruskiej Republiki. Nie tylko nas, ale wszystkich mieszkańców Polaków w byłym mołodeczańskim obwodzie pisali Białorusinami. Paszporty, kto chciał wyjechać z kołchozu, dawali tylko z narodowością białoruską. Nic nie pomagało przeciwić się temu. Jeszcze straszyli... Przy spisie ludności przemocą nas wszystkich pisali Białorusinami... Tak i nam wydali paszporty”...
Władze sowieckie prowadziły rusyfikację w sposób perfidny: Polaków początkowo zapisywano jako Białorusinów i pędzono do szkół białoruskojęzycznych. Po kilkudziesięciu latach, gdy uznano, że Polaków już częściowo wynarodowiono, przekształcono szkoły białoruskie w rosyjskie, tak iż na Białorusi szkół białoruskich ostatnio już prawie nie było, chyba że w miejscowościach zamieszkałych przez szczególnie „zawziętych” Polaków... Białorusinów zaś uważano za dawno i na zawsze wykończonych... Polskich szkół, oczywiście, Moskwa otwierać nie pozwalała, wiadomo: „U nas niet Palaków”...
Ileż musiały władze sowieckie mieć nienawiści do wszystkiego co polskie, skoro odmawiały Polakom nawet prawa do własnego imienia, przyznanie się do którego i tak przecież pociągało za sobą dozgonną, przechodzącą z pokolenia na pokolenie dyskryminację i znęcanie się. A jednak lud polski trwał przy swej świadomości narodowej nawet jeśli odebrano już mu ojczystą mowę, – szczególnie tam, gdzie pozamykano kościoły, tę opokę naszego ducha, a kapłanów pomordowano lub zesłano na Syberię. W bezpośrednich rozmowach wielu z tych ludzi, będących często w podeszłym wieku, wypowiada sakramentalne zdanie: „Nie pozwolili za życia być Polakiem, to niech pozwolą przynajmniej Polakiem umrzeć”... Nie pozwalają...
Autor niniejszego artykułu, jako kongresman, niejednokrotnie występował w tej sprawie z interpelacjami poselskimi, interweniował w urzędach od najniższych zaczynając, a na najwyższych kończąc, a to zarówno w Wilnie i Mińsku, jak też w Moskwie. Bez żadnego wszelako skutku. Postbolszewia rosyjska, białoruska i litewska – wspierana tak serdecznie przez pp. Michnika, Geremka i im podobnych z Warszawy – w jednym się ze sobą zgadza: Polaków nadal trzeba tępić wszelkimi możliwymi sposobami, gdzie i jak się tylko da. Powstaje jednak w tym kontekście pytanie: Czy z takimi zoologicznymi obyczajami da się wejść do „wspólnego europejskiego domu”? – Szczególnie jeśli tego ostatniego nie wyobraża się sobie jako nowego „związku radzieckiego”...
Dr Jan Ciechanowicz,
Wilno”

* * *

Horyzonty”(Stevens Point, USA) 21 grudnia 1991:

Tragedia Polaków na Kresach
Do niedawna, rozgrywała się ona skrycie, w bólu i samotności ujarzmionych rodaków. Zrozumiała była obojętność komunistycznej PRL, ale i w działaniach większości byłej opozycji antyPRL-owskiej nie było właściwego zainteresowania dramatem, rozgrywającym się za Bugiem. Żyły nim i, tak naprawdę – żyją nadal, jedynie środowiska niepodległościowe. Ich wybitni przedstawiciele, tacy jak Wojciech Ziembiński czy zamordowany ksiądz Stefan Niedzielak, walce o polskość i ofiarom na Wschodzie, poświęcili wszystkie siły. Tak, jak nieprzerwanie czynią to patriotyczne środowiska emigracyjne.
W ostatnich 2 latach, w związku z ruchami wolnościowymi w Europie Środkowej i Wschodniej, oraz z przekształcaniem się samego imperium sowieckiego, o dramacie Polaków na Wschodzie zaczęto także szerzej i głośno mówić. Nie znaczy to jednak, że już zawsze właściwie.
1. Nie wiem np. dlaczego mówiąc o Kresach, mówi się zasadniczo tylko o sytuacji na Wileńszczyźnie. Przecież zagarnięte ziemie polskie sowieci wcielili nie tylko do Litwy, ale także do Białorusi, a Lwów i Lwowszczyznę do Ukrainy. Może jest tak dlatego, że najgłośniej jest o Litwie, jako jednym z trzech odrodzonych państw bałtyckich.
2. Nie do przyjęcia jest stanowisko obecnych władz polskich, że mamy do czynienia z mniejszością polską na Litwie, Białorusi i Ukrainie. Tak uważają – w swoim interesie, władze tych krajów, więc dlaczego rzecznikami ich interesów, a nie polskich, są rządzące Polską elity? Bo są one także jak komuniści przed nimi w dużym stopniu wyizolowane i oderwane od właściwego interesu narodu. Trzeba nam głośno sprzeciwiać się ich polityce i czynić wszystko, aby ją zmienić. Polacy są tam u siebie, w Polsce. Nie są żadną mniejszością. Uznanie ich za mniejszośćpolską w innym kraju, oznacza zaakceptowanie skutków agresji sowieckiej na Polskę w roku 1939. Tym samym jest to kontynuowanie polityki komunistycznej PRL.
3. Nie do przyjęcia jest odmowa obecnych władz Polski przywrócenia Polakom na okupowanych Kresach nawet obywatelstwa polskiego. Co więcej, Polaków na Litwie zachęca się wręcz do przyjmowania, uwarunkowanego antypolsko, obywatelstwa litewskiego. O zgrozo, uzasadnia się to” obroną polskich interesów” ignorując fakt, że jak nie pomoże jeden, to znajdzie się inny bat na Polaków, jeżeli się prowadzi politykę antypolską.
Najgłośniej jest dzisiaj o losie Polaków na Litwie chyba także dlatego, że władze litewskie podjęły bardziej groźne niż Białoruś i Ukraina działania antypolskie. O szczególnej niegodziwości ich świadczy fakt, że korzystają sami z dużego kredytu sympatii świata i Polaków, dla odrodzenia się państwa litewskiego. Nie dosyć, że władze jego traktują jako rzecz oczywistą posiadanie zagrabionych ziem polskich, tojeszcze prowadzą na nich politykę niszczenia polskości. Chcą dokończyć dzieła, podjętego przez sowiety w roku 1939.
Jedną z nowych grup politycznych, patrzących w Polsce z bólem na Wschód, jest Ruch Narodowy. W swym rozgoryczeniu wzywał on do bojkotu ostatnich, pierwszych wolnych, wyborów powszechnych. Nie uważam tego kroku za słuszny, ponieważ wyniki wyborcze pokazały wyraźnie, że przy większej frekwencji zwycięstwo sił patriotycznych już teraz byłoby faktem. Nie jest obecnie istotne, jaką siłę ugrupowanie to reprezentuje, jakie ma aktualne wpływy i założenia programu. Interesujące i warte uwagi jest zainteresowanie tej organizacji sytuacją Kresów. Ważne jest to, jak oni widzą dalsze losy tych ziem i zamieszkujących je Polaków. W sierpniowym serwisie informacyjnym, czytamy m.in.:
1. Polakom na Wileńszczyźnie potrzebne jest wsparcie polityczne i moralne Macierzy w ich walce o zachowanie tożsamości narodowej. Działacze polityczni i samorządowi, na których spoczywa odpowiedzialność za tą część narodu polskiego, która żyje poza naszymi obecnymi granicami, wyrażają to słowami: nie przeszkadzajcie, jeżeli nie chcecie pomóc.
2. Dla żyjących na Wileńszczyźnie Polaków przyjęcie obywatelstwa litewskiego porównywalne jest z przyjęciem obywatelstwa państw wrogich, niemieckiego i radzieckiego po 1939 r. Nieprzyjęcie obywatelstwa litewskiego oznacza pozbawienie czynnego i biernego prawa wyborczego oraz wyłączenie z prywatyzacji. (...) Represyjne ustawodawstwo litewskie zakłada ponadto nierekompensowanie wkładów oszczędnościowych oraz przewiduje inne stawki ubezpieczeniowe dla pozbawionych obywatelstwa „wolnej” Litwy.
3. ( ) Litewski plan nowego podziału administracyjnego, celowo zmierzający do rozbicia polskiego obszaru etnicznego i plan budowy tzw. „wielkiego Wilna”, jest nowym wariantem kolonizacji przez element litewski, stoi w sprzeczności z polskim interesem narodowym i godzi w naszą 700-letnią obecność na tych ziemiach.
4. Litwini, korzystając z pomocy swego państwa, wykupują ziemię i prywatyzowany majątek, zmieniając skład etniczny polskich terenów. (...)
5. ( ) Antynarodowa polityka Warszawy przeznacza miliardowe sumy na finansowanie organizacji i prasy mniejszości narodowych w Polsce, nie żądając powyższego od rządów państw ościennych”.
Natomiast w Oświadczeniu Ruchu Narodowego z dnia 21 września 1991 r., czytamy m.in.:
„1. Litwini programowo i w sposób zdeterminowany zmierzają do wynarodowienia, fizycznej likwidacji i wypędzenia Polaków z Wileńszczyzny. (...)
2. Polityka rządu warszawskiego wobec Litwy daje Litwinom czas na tworzenie faktów dokonanych na Wileńszczyźnie, a w odbiorze wewnętrznym ma dawaćzłudzenie obrony interesów polskich. Bezwarunkowe poparcie przez ten rząd dążeń niepodległościowych Litwy, Białorusi i Ukrainy, pogorszyło sytuację Polaków na Wschodzie. Rząd warszawski metodycznie przemilczał położenie naszych rodaków, był obojętny wobec ich prześladowań i jednocześnie popierał mniejszości narodowe w Polsce.
3. Stwierdzenie nieważności paktu Ribbentrop-Mołotow potwierdza prawo Polski do ziem wschodnich Rzeczypospolitej sprzed wojny. (...)
4. „Dążenia do odzyskania ziem na wschodzie nie należy łączyć ze zgodą na utratę ziem odzyskanych na zachodzie. Ziemie należące do Niemiec przed II wojną światową Niemcy utraciły jako agresor, rozpoczynający wojnę napaścią na Polskę w 1939 r. Natomiast ziemie należące do Polski przed II wojną światową, Polska utraciła jako ofiara agresji niemiecko-radzieckiej w 1939 r. Dlatego utrata terytorium wschodniego przez Niemcy, jako agresora, jest sprawiedliwa i uzasadniona, a utrata terytorium wschodniego przez Polskę jest niesprawiedliwa i bezprawna” (Mariusz Urban, prezes Ruchu Narodowego, 23 listopada 1990 r.).
5. Antynarodowa polityka rządu warszawskiego rozzuchwala sąsiadów Polski oraz prowadzi do jej etapowego rozczłonkowania i likwidacji. Takie jest znaczenie „reform” gospodarczych, terytorialnych i polityki zagranicznej obecnych władz”.
Koniec cytatu. Padły mocne słowa oskarżenia i przedstawiono rozpaczliwą sytuację na Kresach. Wiem, jak problem Kresów, jest dzisiaj ciągle jeszcze niewygodny wielu rodakom. Nie po raz pierwszy piszę o nim i rozmawiam z ludźmi. Od pół wieku połowa Polski z milionami jej mieszkańców znajduje się pod okupacją wschodnią. Przez pół wieku żyjąca w PRL reszta narodu wychowywana była w duchu zapomnienia i całkowitego tabu na los Polski za Bugiem. Fakt tenspowodował ogromną rozbieżność świadomości narodowej, a nawet jej spustoszenie, także u Polaków w sprawy polskie dzisiaj zaangażowanych.
Ludzie przeciwni polityce, dążącej do zakończenia okupacji Kresów przez Litwę, Białoruś i Ukrainę i przywrócenia ich Polsce używają trzech, zasadniczych argumentów:
– nie chcą „rozgrzebywać starych ran”.
– uważają, że jeżeli my będziemy chcieli zwrotu Kresów, to Niemcy będą chcieli zwrotu ziem zachodnich, więc lepiej niech będzie jak jest i na tym budować trzeba „dobrosąsiedzkie” stosunki.
– wreszcie uważa się też, że w ramach zjednoczonej Europy granice będą bez znaczenia, więc nie ma sensu bić się o polskie obecne granice.
Rzeczowa analiza tych 3 punktów, wymaga osobnego opracowania. W niniejszym tekście, posłużę się jedynie uwagą ogólną. Nie tylko minione pół wieku,ale także, a może zwłaszcza okres ostatnich 2 lat pokazuje wymownie, że myślenie powyższymi kategoriami w polityce polskiej
1. Nie zabezpiecza interesów Polski w jej obecnym stanie,
2. Nie powstrzymuje szowinistycznych kręgów naszych wschodnich sąsiadów od prowadzenia polityki antypolskiej,
3. Nie chroni też w niczym losu Polaków na oderwanych od Macierzy Kresach. Wręcz przeciwnie – tamtejsi Polacy są coraz bardziej rozgoryczeni brakiem właściwej pomocy z Polski i „dobrymi radami”, aby spełniali obce żądania.
Nie zbudujemy wolnej i silnej Polski w oparciu o krótkowzroczne myślenie życzeniowe i o niesłuszną uległość sąsiadom, oraz w oparciu o pozostawione nam okaleczone terytorium państwa. Tej lekcji udzielił nam ostatni wielki nauczyciel Polaków, Józef Piłsudski. Dzisiaj w Polsce, co drugą ulicą nazywa się jego imieniem, jakby chcąc ukryć wstydliwie, że treść obecnej polityki rządzących Polską, jest w rzeczywistości zaprzeczeniem jedynie skutecznej, niepodległościowej polityki marszałka.
Andrzej Rozpłochowski”

* * *

Apartheid po litewsku
Represje administracyjne i terror psychiczny ze strony neobolszewickich władz niepodległej Litwy w stosunku do rdzennej ludności polskiej Wileńszczyzny są w tej części Europy czymś bezprecedensowym. Nie licząc się ani z normami prawnymi własnego państwa, ani z powszechnie przyjętymi zasadami moralnymi, ani ze względami humanitaryzmu wczorajsi partyjni bonzowie, którzy „operatywnie” przemalowali się na „demokratycznych” antykomunistów w najlepsze kontynuują, a nawet „rozwijają” bandyckie, antypolskie tradycje NKWD, KGB i Komunistycznej Partii Litwy. Pod obłudnym hasłem rzekomej „dekomunizacji” pozbawia się pracy Polaków, często bezpartyjnych, usadawiając na ich miejsce niedawnych członków komunistycznej nomenklatury, ale za to Litwinów...
Jednym z przodowników nagonki jest niedawno mianowany na stanowisko kierownika działu rolnego Rejonu Wileńskiego przybysz ze Żmudzi Julius Lankauskas, wieloletni partyjno-sowiecki funkcjonariusz z okresu „błędów i wypaczeń”. Zasłynął on w swoim czasie przez to, że kierując w ciągu kilku lat podwileńskim państwowym gospodarstwem rolnym „Mejszagola”, przekształcił je z prosperującej jednostki w ekonomicznego gruchota o kilkumilionowym zadłużeniu. Kradł nieomal bez żenady, tak jak to należy czynić przedstawicielowi „narodu-hegemonu”. Żarty żartami, ale w tymże krótkim czasie Lankauskas nie tylko wybudował za koszt gospodarstwa rolnego (w którym gros szeregowych stanowiliPolacy) pałac dla siebie wartości paru milionów ówczesnych dość jeszcze twardych rubli, ale też cały szereg okazałych domostw dla tzw. „specjalistów”, tj. dla litewskich kolonistów masowo osadzanych i za komuny i obecnie na odwiecznych ziemiach polskich w celu zmienienia struktury demograficznej tych terenów. Dzięki swemu polakożerstwu niedawny funkcjonariusz aparatu sowieckiego i pospolity złodziej nie tylko nie trafił za kraty więzienne, lecz został przez władze nowej Litwy awansowany na kierownika rolnictwa rejonu, w którym znienawidzeni przez niego Polacy stanowią prawie 90% pracowników tego sektora.
„Dziełem życia” Lankauskasa jest wyrzucenie na bruk w ostatnich miesiącach setek Polaków, którzy zajmowali przedtem w terenie jakie takie stanowiska kierownicze i na miarę swych możliwości bronili interesów sponiewieranych przez system sowiecki rodaków. Obecne władze Litwy są ostentacyjnie antypolskie. Na miejsce zwalnianych Polaków przyjmuje się 95% Litwinów, od których ostentacyjnie domaga się patologicznej polonofobii oraz niekiedy – dla mydlenia oczu opinii publicznej – mianuje się na niektóre posady zaprzedanych swym nowym, jak ongiś starym, panom skorumpowanych kolaborantów polskiego pochodzenia.
Bez ceregieli wyrzucono w ostatnich czasach na bruk znanych na Wileńszczyźnie aktywistów polskiego życia społecznego i gospodarczego (Brodawski, Bartkiewicz, Babkin, Milkielewicz, Jankowski, Naruniec, Kulesza, Saletis, J. Prawłocka, Andrzejewska, Akanowicz-Griaznowa, Zdanowicz), a wielu innych zmuszono do odejścia na „własne życzenie”.
Prawie wszyscy ze zwolnionych byli członkami lokalnych władz rejonowych, obranych demokratycznie w wolnych wyborach przez miejscową ludność. Ich zwolnienie jest sprzeczne nawet z ustawami samej Litwy, nie mówiąc o cywilizowanych normach prawa międzynarodowego. Cóż z tego? Fakt, że są Polakami, stawia ich poza nawiasem prawa! Polacy muszą tylko do gnoju i do czyszczenia butów Litwinom, jak to deklarowała niedawno pewna „patriotyczna” gazeta litewska...
Jan Ciechanowicz”

* * *

Nasza Gazeta” (Wilno), 31 grudnia 1991:

Sekretarz Generalny Rady Europy
Strasburg

Delegaci III Zjazdu Związku Polaków na Litwie, reprezentujący 300-tysięczną mniejszość narodową na Litwie, zamieszkałą tutaj od stuleci, z niepokojem stwierdzają, że władze Republiki Litewskiej, po niezgodnym nawet z własnym prawem rozwiązaniu samorządów w rejonie zamieszkałym przez ludność polską dokonują bezpodstawnych zwolnień według przynależności narodowej, prześladują za publiczne wypowiedzi, zamykają polskojęzyczną prasę.
Szczególne zaniepokojenie budzą fakty odsuwania Polaków od udziału w prywatyzacji i reprywatyzacji, a także podjęte przez rząd Litwy 11 grudnia 1991 roku przygotowania do odebrania w rejonie wileńskim i trockim 31,1 tysiąca hektarów ziemi, przez co pozbawionych zostanie należnego prawa do własności około 4 tysięcy rodzin polskich. Polska mniejszość narodowa jest zagrożona w swoimprzetrwaniu.
Apelujemy do Rady Europy o obronę praw polskiej mniejszości narodowej na Litwie.
Przyjęte na III Zjeździe Związku Polaków na Litwie.
Wilno, 14 grudnia 1991 roku.


Pan Minister
Spraw Zagranicznych
RP Krzysztof Skubiszewski

Delegaci III Zjazdu Związku Polaków na Litwie, reprezentujący 300-tysięczną mniejszość narodową na Litwie, zamieszkałą tutaj od stuleci, z niepokojem stwierdzają, że władze Republiki Litewskiej, po niezgodnym nawet z własnym prawem rozwiązaniu samorządów w rejonie zamieszkałym przez ludność polską dokonują bezpodstawnych zwolnień według przynależności narodowej, prześladują za publiczne wypowiedzi, zamykają polskojęzyczną prasę.
Szczególne zaniepokojenie budzą fakty odsuwania Polaków od udziału w prywatyzacji i reprywatyzacji, a także podjęte przez rząd Litwy 11 grudnia 1991roku przygotowania do odebrania w rejonie wileńskim i trockim 31,1 tysiąca hektarów ziemi, przez co pozbawionych zostanie należnego prawa do własności około 4 tysięcy rodzin polskich. Polska mniejszość narodowa jest zagrożona w swoim przetrwaniu.
Apelujemy do Rady Europy o obronę praw polskiej mniejszości narodowej na Litwie.
Apelujemy do Rządu RP jako kraju KBWE o niezwłoczne podjęcia niezbędnych kroków dla zapobieżenia łamaniu praw człowieka polskiej mniejszości narodowej na Litwie.
Przyjęte na III Zjeździe Związku Polaków na Litwie.
Wilno, 14 grudnia 1991 roku”.

* * *

Nagonka litewska dotknęła nawet agentów jej bezpieki. W tymże numerze „Naszej Gazety” znalazł się tekst pt.” Mieczkowski – puczystą?!”
„Walka z polskością na Litwie przybiera na sile. Przeżywamy zmasowany atak na środki masowego przekazu. Zlikwidowano gazety samorządowe, a teraz przystępuje się do „załatwienia” sprawy programu TV Republiki Litewskiej w języku polskim. Obiektem ataków stał się nawet znany zwolennik porozumienia polsko-litewskiego, redaktor programu Romuald Mieczkowski, którego poprosiliśmy o krótką wypowiedź.
Romuald Mieczkowski: – 12 grudnia 1991 roku odbyło się posiedzenie Zarządu ds. Telewizji, pełniącego funkcję rady nadzorczej, w skład której wchodzą przedstawiciele różnych środowisk. Obecne też było Kolegium Redakcyjne TV. Omawiano pracę programów TV w języku polskim. W trakcie posiedzenia najwięcej, do powiedzenia mieli działacze antypolskiej organizacji „Vilnija”. Przedstawiono koronne „zarzuty” historyczne, poczynając od Unii, zahaczając o Piłsudskiego i Żeligowskiego, AK, poddając krytyce rząd polski za „angażowanie się nie w swoje sprawy”, zarzucono stosowanie polskich form gramatycznych w nazewnictwie miast i miejscowości. Kategorycznie potępiono udział w audycjach deputowanych Polaków do RN Litwy.
W sumie według działaczy „Vilniji” programy polskie są antylitewskie, jątrzą stosunki litewsko-polskie i sprzyjały... puczowi (sic!). Podobnie oceniono działalność czterech gazet polskich i innych organizacji. Ostatecznie stwierdzono, że mój osobisty udział w tych programach był nie tylko „szkodliwy”, lecz i „niekompetentny”.
N.G. Znając Twą postawę w wydarzeniach styczniowych i to, że zawsze popierałeś dążenia niepodległościowe Litwy, zarzuty te są po prostu absurdalne.
R.M. Tak po wypadkach styczniowych sam jeden każdego dnia w ciągu prawie dwóch miesięcy prowadziłem programy Niepodległej Litwy, za co zyskałem wiele słów uznania. Dziś w warunkach realnej niezawisłości poszło to w niepamięć.”

P.S. Powyższa historyjka była niewątpliwie wspólnym „zręcznym zagraniem” „Saugumy” i UOP-u, mającym polskiemu czytelnikowi ukazać potrójnego agenta jako „polskiego patriotę” i „ofiarę” szykan ze strony litewskich ekstremistów. Tak jeszcze za „komuny” kreowano „demokratyczną opozycję” i „bohaterów podziemia” w rodzaju Michnika, „więzionych” w ekskluzywnych sanatoriach SB.



1992



Myśl Państwowa”, styczeń 1992:
Przedstawiamy dwie główne uchwały Komitetu Obrony Polaków na Wileńszczyźnie, przemilczanych przez prasę krajową. Opublikował je organ Związku Polaków na Wileńszczyźnie – „Nasza Gazeta” nr 13(37) z 15 XI – 15 XII 1991 r.

„Do społeczeństwa litewskiego!
Do naszych sąsiadów Litwinów!
Z największym niepokojem i zatroskaniem odbieramy napływające wieści z Litwy o wzmagających się prześladowaniach stosowanych wobec polskiej mniejszości narodowej. Ukoronowaniem tego rodzaju poczynań stały się podjęte w dniach 4 i 12 września br. przez Radę Najwyższą Litwy uchwały, mocą których rozwiązano samorządy w rejonach wileńskim i solecznickim, zaś wielu pracowników tych samorządów zwolniono z pracy.
Uzasadnienia tego rodzaju kroków od samego początku łatwe były do rozszyfrowania jako szyte grubymi nićmi preteksty. Nikt zaś zaznajomiony ze sprawą nie ma wątpliwości, że chodziło nie o działaczy ze starej nomenklatury, lecz o zadanie ciosu Polakom jako takim, o pozbawienie ich demokratycznie wybranych przedstawicielstw lokalnych, o uniemożliwienie im obrony swoich praw i interesów. Postąpiono według starej skompromitowanej metody, zastępując działania merytoryczne posunięciami administracyjnymi. Tragiczne jest to, że tak właśnie postąpiła strona litewska w chwili, gdy tylko poczuła, iż autentyczna władza znajduje się w jej rękach, Czyżby w tym momencie ujawniły się od dawna skrywane dążenia?
Prześladowania Polaków na Litwie odbiły się głośnym echem w Polsce – fala oburzenia narasta. Źle to rokuje świeżo nawiązanym stosunkom pomiędzy Republiką Litewską a Rzeczpospolitą Polską.
Zwracamy się do społeczeństwa litewskiego w tej trudnej chwili, ażeby unaocznić mu anachronizm i wielką szkodliwość tego rodzaju kroków we współczesnej Europie, do której Litwa pragnie należeć.
Uważamy, że posiadamy mandat moralny do zajmowania stanowiska w tych kwestiach, gdyż w Polsce mniejszości narodowe uzyskują pełnię praw, a nawet pozycję uprzywilejowaną, co znalazło swój wyraz m. in. w sformułowaniach ordynacji wyborczej do parlamentu.
Obecne posunięcia są eskalacją kampanii przeciwko Polakom na Litwie prowadzonej już od trzech lat. Nie dziwi, iż w tej akcji rej wiodą ludzie o poglądach ekstremalnych. Tacy znajdą się w każdym społeczeństwie. Przeraża nas natomiast fakt, że rozpowszechniane antypolskie wypowiedzi i postulaty nie znalazły stanowczej repliki ze strony kręgów liberalnych, ze strony litewskich demokratów. Szlachetny głos Tomasa Venclovy brzmi, jak dotąd, niemal samotnie. Odnosi się wrażenie, że w wytworzonej atmosferze szowinizmu i rozpasania ludzie myślący odmiennie nie odważają się na zabranie głosu.
Tym niemniej zwracamy się do litewskich demokratów apelując o pomoc, o powściągnięcie rozgorączkowanych głów, o przeciwstawienie emocjom rozsądku i odpowiedzialności. Przecież jest starą prawdą, że nie może być wolny ten, kto innym odbiera prawo do wolności.

Warszawa, 1 października 1991 r.
W imieniu
Obywatelskiego Komitetu Obrony
Polaków Na Wileńszczyźnie
Przewodniczący
Ryszard Szawłowski
Sekretarz
Adam Chajewski”

* * *

Tygodnik Wyborczy”, 5 stycznia 1992:
„W latach 1988-90 doktor filozofii Jan Ciechanowicz z Wilna, jeden z założycieli Związku Polaków na Litwie, poddany został obłędnej kampanii oszczerstw w komunistycznej i sajudisowskiej prasie Litwy, jako rzekomy „teoretyk polskiego neoimperializmu”, „faszystowski najmita”, „komunista”, „pogrobowiec bandyckiej AK”, itd., o czym dobrze pamiętają nie tylko mieszkańcy Wileńszczyzny. Po degradacji służbowej, a następnie (28 II 1991) zupełnym zwolnieniu z pracy w Wileńskim Instytucie Pedagogicznym (co w warunkach obecnych równoznaczne jest ze skazaniem na powolne zagłodzenie jego rodziny) J. Ciechanowicz był w tamtejszej prasie ostentacyjnie przemilczany. Ostatnio prasa litewska ponownie zaczyna stosować w stosunku do niego środki niszczenia propagandowego, uznając widocznie „dietetyczne” za niewystarczające.
Kolejny etap nagonki zaczął się gdy, w dopiero co opublikowanym nr 19 (1990) ukazującym się w Warszawie piśmie „Acta Baltico – Slavica”, Ciechanowicz zamieścił artykuł pt. Rola Uniwersytetu Wileńskiego (1578-1842) w rozpowszechnianiu języka polskiego na ziemiach Litwy, Białorusi i Ukrainy (s. 179-192). Natychmiast po ukazaniu się tego naukowego materiału (co było znakiem, że „Ciechanowicz znów wypływa”, mimo tylu wysiłków szowinistów litewskich i ich polskich kolaborantów) rządowa gazeta litewska „Lietuvos Aldas” (5 XII 1991) zamieściła jego recenzję pt. Jan Ciechanowicz wśród naukowców przygotowaną przez znanego polonofoba, profesora dzisiejszego Uniwersytetu Wileńskiego dra hab. Zigmasa Zinkeviciusa. Elaborat ten, pełen złośliwych inwektyw, chrapliwych i grubiańskich pomówień, miał wszelkie cechy donosu prasowego, został też częściowo przedrukowany przez polskojęzyczny organ rządu litewskiego, dziennik „Kurier Wileński”. Natomiast żadna gazeta na Litwie nie zgodziła się zamieścić odpowiedzi J. Ciechanowicza na atak litewskiego profesora. Jak widać, nawyki komunistycznego „pluralizmu” są tam jeszcze żywe. Wobec tego czynimy zadość zasadzie Audiatur et altera pars...
Red”.

Post Scriptum
Dra Jana Ciechanowicza
DZIEJE MEGO ARTYKUŁU opublikowanego w „Acta Baltico – Slavica” są, być może, bardziej zajmujące niż sam artykuł. Tekst ów zamówiony został przez stronę polską bardzo dawno, w roku bodaj 1975. Pierwotną wersję w języku polskim próbowałem przesłać pocztą z Wilna do Warszawy, ale banderolka wróciła z powrotem w stanie otwartym i z papierkiem urzędowym o dość groźnej treści „Niedozwolennyje włożenija”, w którą to sentencję cenzura pocztowa KGB zaopatrywała wówczas tzw. „wymysły antyradzieckie”. Mniejsza o to, że prawo sowieckie i wówczas gwarantowało teoretycznie tajemnicę korespondencji, a mój artykuł mówił o okresie przed połową XIX w., gdy system radziecki jeszcze nawet w marzeniach Marksa nie istniał. Paranoja...
Po dyskretnym uzgodnieniu z polskimi kolegami opracowałem ten temat ponownie tym razem w języku rosyjskim i z większym zaangażowaniem „cenzora wewnętrznego” oraz przekazałem go prywatnymi kanałami 15 lat temu naukowcom z PRL, związanym z pismem „Acta Baltico – Slavica”. Po jakimś czasie dowiedziałem się, że materiał „zleciał” z któregoś tam numeru tego pisma. Przekazano mi też wiadomość, że artykuł cenzurowano i oceniono negatywnie w odnośnym dziale ambasady radzieckiej w Warszawie. Nadzieje na publikacje w Polsce prysły. Postawiłem na tym krzyżyk.
Ciesząc się, że mam z tego powodu względnie mierne kłopoty, z czasem zupełnie zapomniałem o tym „historycznym” dla mnie artykule... Aż tu nagle okazało się, że „odważni burzyciele komuny” z Warszawy odnaleźli gdzieś w archiwach mójzbutwiały od upływu czasu rękopis, a nawet cisnęli go bez zmian do druku. W szóstym roku „pierestrojki”... A przecież dziś ująłbym całość tematu inaczej niż przed kilkunastu laty, w warunkach kagebowskiej dyktatury. Łatwo zauważyć np. że ostatni akapit tego artykułu był wyraźnie pisany na wyłączny użytek partyjnej cenzury oraz KGB i SB.
Takie przecież były wymagania ówczesnego systemu: niezależnie od tematu na początku i w końcu publikacji (artykułu, książki), a nawet ustnego wystąpienia musiały się znaleźć rytualne marksistowskie zaklęcia. W przeciwnym razie KGB-owska cenzura publikacje blokowała i naukowiec nie miał żadnych szans zaistniećjako osoba społecznie znacząca. W ten sposób zjawiały się książki o pszczelarstwie, językoznawstwie, metalurgii, rybołówstwie czy medycynie rozpoczynające się od cytatów Marksa, Engelsa, Lenina. Dotyczy to i ówczesnych tekstów z dziedziny bałtystyki...
Kto miał coś do powiedzenia, mówił to między wierszami. Nieraz na 10 zdań 9 było kamuflażem dla tego jedynego, które się chciało naprawdę powiedzieć. Piszący i czytający z reguły dobrze się nawzajem rozumieli, ale też i cenzura stawała się nieraz perwersyjnie czujna; pozostawiając z publikacji same czerwone frazesy, a eliminując treść właściwą. Ezopowe czasy.
Wracając do mego artykułu w „Acta...” muszę powtórzyć, że dziś, oczywiście, pisałbym na ten temat inaczej niż przed 16 laty, bo to i czasy nie te, a i wiedza autora już nie ta sama. Dałem zresztą wyraz swym aktualnym poglądom na tę tematykę w książce Na wschód od Bugu, która się ukazała w końcu 1991 roku w Chicago. Chociaż z grubsza nie ma się czego wstydzić, bo i dziś, po zdjęciu ostatniego „antycenzurowego” akapitu, artykuł zachowuje wszelkie cechy poprawności naukowej, jest naukowo weryfikowalny.
Odpowiadać na nieeleganckie, emocjonalnedocinki sowiecko-litewskiegoprofesora, który zaczął robić karierę jeszcze w epoce jaskiniowego stalinizmu i zachował do dziś ówczesny styl i obyczaje, byłoby poniżej mojej godności osobistej... Co do meritum jego zarzutów, to chyba tylko on do dziś nie wie, że np. Poczobutowie – Odlaniccy, Jundziłłowie, Smuglewiczowie, Gucewiczowie nigdy nie mieli innej niż polska świadomości narodowej (por. np. mój artykuł Kulturotwórcza rola zacnego rodu Jundzillów w „Studia i materiały Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Olsztynie” nr 29, 1991, s. 93-115); albo, że stosunki między Litwinami (a raczej Żmudzianami) i Polakami psuli jeszcze w końcu XIX wieku prymitywni szowiniści żmudzko-litewscy, będący na usługach Rosji i Niemiec.
Czyż jest to wina któregoś z Polaków, że na Litwie Kowieńskiej w okresie 1918-39 prawie doszczętnie zlikwidowano ćwierćmilionową rzeszę Polaków; albo że Litwino-Żmudzini masowo wspierali antypolskie ludobójstwo zarówno hitlerowców, jak i Sowietów w lalach 1939-53; albo że Polacy byli bestialsko dyskryminowaniprzez litewskich komunistów aż do dnia dosłownie wczorajszego; albo że są także dziś traktowani przez władze litewskie jak bydło?
Nie trzeba więc mnie aż tak przeceniać. Jedyną moją „winą” jest, że jako pierwszy, jeszcze w warunkach tyranii komunistycznej, powiedziałem rodakom ciemiężonym przez system: nie lękajcie się, Wileńszczyzna jest waszym domem ojczystym; nie poniżajcie się przed intruzami; złu można i trzeba się przeciwstawiać; człowiek nie ma nic droższego niż godność; nienawiść złośliwych karłów ostatecznie skierowuje się przeciwko nim samym; nadzieję na zwycięstwo ma jedynie sprawa dobra i szlachetna, nigdy zaś podła i fałszywa. Sprawiedliwi i broniący praw ludzkich nie powinni się niczego obawiać, w tym też oszczerczych donosów w prasie antypolskiej Warszawy i Wilna.
Jan Ciechanowicz. Wilno”

* * *

Tygodnik Wyborczy”, 5 stycznia 1992:

WIEŚCI Z WILEŃSZCZYZNY
Polacy zagrożeni apartheidem

14 grudnia 1991 r. w Wilnie odbył się III Zjazd Związku Polaków na Litwie. W obliczu zoologicznie polakożerczej polityki władz republiki litewskiej Polacy poczuli się zjednoczeni i prawie że zapomnieli o różnicach, które ich przedtem dzieliły. Rozpatrzono i zatwierdzono program ZPL oraz zmiany w jego statucie. Na stanowisko prezesa organizacji po tym, gdy kilku innych wycofało swe kandydatury, aspirowali Artur Plokszto i Jan Mincewicz. Pierwszy uzyskał 30 głosów, drugi – 215. W ten sposób nowym przywódcą ZPL został Jan Mincewicz, człowiek nie tylko głęboko ideowy, pozbawiony zarówno politycznego serwilizmu, jak i przyziemnego merkantylizmu (które to cechy stawały się plagą poprzedniej ekipy sprawującej władzę w ZPL), lecz też powszechnie na Wileńszczyźnie znany jako obrońca i krzewiciel kultury polskiej w ciągu ubiegłych kilkudziesięciu lat. Po jego wyborze trzeba się spodziewać aktywizacji – w tym politycznej – działalności ZPL, przejścia do polityki bardziej otwartej, uczciwej i męskiej.
Anicet Brodawski, kierownik samorządu rejonu wileńskiego, zwolniony bezprawnie we wrześniu 1991 r. wybrany ostatnio do zarządu głównego ZPL, powiedział nam, że kwestia Polaków na Wileńszczyźnie powinna stać się problemem międzynarodowej polityki europejskiej i tematem oficjalnych trójstronnych pertraktacji dyplomatycznych między Polską, Litwą i reprezentantami rdzennej polskiej ludnościkraju wileńskiego. Na forum Polaków Wileńszczyzny obecni byli liczni goście zagraniczni, m.in. z krajów skandynawskich, a z Polski także prof. Andrzej Stelmachowski, przewodniczący Wspólnoty Polskiej, i prof. Ryszard Szawlowski, prezes Obywatelskiego Komitetu Obrony Praw Polaków na Wileńszczyźnie z Warszawy.
Delegaci uchwalili apel skierowany do Ministra Spraw Zagranicznych Rzeczpospolitej Polskiej, w którym czytamy: Delegaci III Zjazdu Związku Polaków na Litwie, reprezentujący 300-tysięczną mniejszość narodową na Litwie, zamieszkają tutaj historycznie w zwartym skupisku, z trwogą stwierdzają, że władze republiki litewskiej, po niezgodnym z własnym prawem rozwiązaniu samorządów w miejscu zamieszkania ludności polskiej, dokonują bezpodstawnych zwolnień z pracy na zasadzie przynależności narodowej, prześladowań za publiczne wyrażanie myśli,zamykają polskojęzyczną prasę. Szczególne zaniepokojenie budzi usunięcie Polaków od udziału w prywatyzacji i reprywatyzacji, a także podjęte przez rząd Litwy 11 grudnia 1991 r. przygotowania do odebrania ludności polskiej w rejonie wileńskim i trockim 31,1 tysięcy ha ziemi, pozbawiając należnego prawa własności około 4 tysięcy rodzin polskich i stawiając pod znakiem zapytania możność mniejszości narodowej do przetrwania.
Apelujemy do pańskiego rządu, jako kraju – strony KBWE, o łaskawe podjęcie w myśl paragrafu 42 dokumentu spotkania kopenhaskiego konferencji praw człowieka KBWE [...] decyzji o złożeniu prośby o informacje oraz zażaleniu do rządu Republiki Litewskiej w sprawie łamania praw człowieka polskiej mniejszości narodowej na Litwie.
J. C.”

* * *

„Tam gdzie budowano socjalizm
Dekagebizacja nabiera rumieńców

Wydaje się, że społeczeństwo litewskie zaczyna wreszcie powoli dostrzegać także inne – prócz „polskiego zagrożenia” – problemy. Na miejsce zaślepionego egzaltowanego szowinizmu niby to przychodzi świadomość potrzeby moralnego samooczyszczenia, zrozumienie faktu, że – być może – najgroźniejsi wrogowie wolności Litwy znajdują się nie w Warszawie czy na polskiej Wileńszczyźnie, lecz w samym środowisku litewskim. Chodzi o to, że w okresie, który mija, udział Litwinów w strukturach KGB – podobnie jak Żydów – był niewspółmiernie wysoki w porównaniu z procentowym ich udziałem w ludności ZSRR. Szokujący też był poziom inwigilacji samego społeczeństwa litewskiego, którego znaczny odsetek kolaborował z bezpieką sowiecką w charakterze płatnych konfidentów; podobnie,kilkudziesięciu członków obecnego, liczącego około 140 osób, parlamentu litewskiego – to wczorajsi agenci KGB. Pisze o tym prasa Litwy, zapowiadając publikacje ich nazwisk, co się spotyka z licznymi sprzeciwami. Ostatnio gazeta „Respublika” (nr 49, 1991), znana z nonkorfomizmu i odwagi, podsumowała pierwszy tego typu casus, mający wszelkie cechy precedensu.
W tekście tym czytamy: 10 grudnia o 11,35 na trybunę Rady Najwyższej wkroczył przewodniczący komisji parlamentarnej do badania działalności KGB w Litwie B. Gajauskas i przeczytał krótki komunikat: – „Po zbadaniu kopii otrzymanych dokumentów, dotyczących współpracy deputowanego Rady Najwyższej Republiki Litewskiej Virgilijusa Czepaitisa z KGB, tymczasowa komisja RN Litwy do badania działalności sowieckiego KGB przeprowadziła kontrolę i doszła do wniosku, że Virgilijus Czepaitis świadomie współpracował z KGB. Proponujemy Radzie Najwyższej zezwolić deputowanym na zapoznanie się z materiałami śledztwa, które komisja posiada.” ...Okazało się, że pierwszy sekretarz generalny Sajudisu był w ciągu 24 lat konfidentem sowieckiej bezpieki i widocznie został przez nią na to stanowisko wywindowany.
W ten sposób postawiona została kropka w długo przeciąganej sprawie agenta „Juozasa”, lecz pozostaje jeszcze moralna strona zagadnienia, nie mniej ważna dla najwyższego organu władzy. V. Czepaitis absolutnie spokojnie wyszedł z sali. Pozostali deputowani poszli za jego przykładem, gdyż zaczęła się przerwa [...]. W końcu przewodniczący K. Inta sformułował sedno odnośnego postanowienia: RN poleca towarzyszowi Czepaitisowi podać się do dymisji [...W sali znajdowało się 93 deputowanych. Głosowało 58. 41 – za, 3 – przeciw, 14 powstrzymało się. 35 deputowanych wolało w ogóle od głosowania się uchylić. Tyle „Respublika” litewska...
Generałowie z Moskwy bronili „Juozasa” na łamach prasy ZSRR. Już same wyniki głosowania nad tą sprawą mogą być przyczynkiem do tematu KGB a RN Litwy i do moralnego konterfektu tej drugiej. Ciekawe, że V. Czepaitis i inne kreatury KGB, w tym polskiego pochodzenia, ze szczególną gorliwością rozpowszechniały opracowany w gabinetach bezpieki sowieckiej mit o „wileńskich Polakach – komunistach”" i „Polakach – puczystach”, mający służyć moralnej dyskredytacji i politycznemu zneutralizowaniu polskiego ruchu narodowo-wyzwoleńczego w okupowanej Polsce wschodniej, który to ruch w oczach Moskwy wygląda groźniej niż separatyzm litewski...
Ostatnio dekagebizacja dotknęła także jednego z „naszych”: nieoczekiwanie został zwolniony z posady redaktora naczelnego polskojęzycznego dwutygodnika Sajudisu, SB i KGB „Znad Wilii” (firmowanego jako rzekomo prywatna gazeta) Romuald Mieczkowski, którego jednocześnie zdymisjonowano ze stanowiska (któreprzez szereg lat piastował, także w okresie komunistycznym) kierownika polskiej redakcji telewizji litewskiej. Nie pomogło mu ani podlizywanie się do Litwinów, którzy, co jak co, ale charakter mają, ani oszczerstwa miotane pod adresem „polskich komunistów” Wileńszczyzny masowo od miesięcy zwalnianych z pracy za postawę patriotyczną. Te kroki świadczą, że wreszcie Litwini chyba naprawdę znajdą w sobie siły do prawdziwej, a nie pozornej odnowy moralnej i narodowej...
Jan Ciechanowicz, Wilno”

* * *

„Polska Partia Praw Człowieka
List otwarty
PAN Michał Kuchejda,
edytor „Gazety Polskiej”, Chicago

Wielce szanowny Panie!
W numerze 12 „Gazety Polskiej” za 1991 rok ukazał się artykuł „Litwo, Macocho moja” P. Ryszarda Kijaka, poświęcony „kwestii polskiej” na Litwie. Ponieważ tekst ten w ogromnej większości składa się z twierdzeń sprzecznych z prawdą i tym samym wprowadza w błąd zarówno samo pismo, jak i jego czytelników, proszę Pana o opublikowanie niniejszego sprostowania.
Otóż dezinformacja ze strony P. Kijaka zaczyna się już we wstępie do jego artykułu, gdy on pisze: „Większość Polaków na Litwie widziała szanse na przetrwanie poprzez nawiązanie aktywnej współpracy z Moskwą. Protekcja była im potrzebna (...) dla przeciwstawienia się totalnej litwinizacji. Zabrnęli tak daleko, że poparlistyczniową interwencję sowietów na deklarującą niepodległość republikę, a nawet – wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi – nie zważając na nieubłaganie zachodzące zmiany, podali rękę organizatorom awantury zwanej puczem moskiewskim”...
Prawdą, przy tym szczątkową, w tym akapicie jest tylko to, że początkowo (rok 1989) Polacy Wileńscy zostali częściowo wpędzeni w objęcia Rosjan przez obłędną polonofobię kierowane przez agentów KGB Sajudisu (m.in. Sekretarza generalnego tej organizacji V. J. Czepaitisa, słynnego agenta „Juozasa”, donosiciela i prowokatora o 24-letnim stażu), lecz rychło, dosłownie w ciągu liczonych miesięcy, Polacy się zorientowali także w szulerskiej grze Moskwy i się stanowczo od niej zdystansowali, zachowując w konflikcie rosyjsko-litewskim obojętność w obliczu nieprzejednanej wrogości do Polaków obu ścierających się stron. Jednocześnie wszystkie oficjalne i nieoficjalne organizacje polskie na Litwie dały wyraz moralnego poparcia litewskiemu ruchowi niepodległościowemu, mimo jego skandalicznego polakożerstwa. Pisząc o tych nieprostych sprawach wypadałoby raczej zadać pytanie Litwinom, dlaczego narozkaz Moskwy tak okrutnie dławili Polaków Wileńskich w okresie powojennym i dlaczego także w ostatnich latach – już na własną rękę – zrobili i robią wszystko, by odepchnąć od siebie Polaków, swych naturalnych sprzymierzeńców, a nie mieć pretensje do sponiewieranej i dławionej mniejszości polskiej.
Kolejny dezinformujący czytelników fragment brzmi: „środowisko (polskie) nie było monolitem, ale działało mniej więcej w tym samym kierunku: kurczowo trzymało się „matuszki komuny”. Uaktywnili się tacy działacze, jak Jan Ciechanowicz i Anicet Brodawski, którzy zostali polskimi deputowanymi do... Rady Najwyższej ZSRR. W wyborach do tego organu korzystali oni z poparcia wyborczego „Jedinstwa” – prawie w całości zdominowanej przez Rosjan organizacji prosowieckiej”. Otóż środowisko polskie nie trzymało się kurczowo komuny, bo w okresie poprzednim właśnie ono było najokrutniej przez komunę gnębione. Wśród Polaków na Litwie komunistów było na tysiąc mieszkańców 30-krotnie mniej, niż wśród Żydów, 12-krotnie mniej niż wśród Rosjan i 9-krotnie mniej, niż wśród Litwinów. W kierownictwie samodzielnej kompartii Litwy znajdował się tylko jeden Polak, Zbigniew Balcewicz, członek Biura KC KPL, a w prosowieckiej też tylko jeden – Leon Jankielewicz. W obydwu strukturach nieproporcjonalnie więcej niż wśród ludności republiki było Żydów, Rosjan, Litwinów, ale nie Polaków. Mit o „skomunizowanych Polakach” Wileńskich rozpowszechniali agenci bezpieki sowieckiej i litewskiej w celu dyskredytacji naszej ludności i jej zniewolenia poprzez moralne obezwładnienie. Z tego, żeśmy nie poparli czynnie polakożerczych nacjonalistów litewskich, wcale nie wynika, żeśmy trzymali się komuny czy byliśmy przeciwko niepodległości Litwy.
Dalej nieprawdą jest, że prosowiecka organizacja „Jedinstwo” była w całości zdominowana przez Rosjan. Jej głównym ideologiem, przed niedawnym wyjazdemna stałe do Izraela, był Aleksander Merkel, profesor Wyższej Szkoły Partyjnej w Wilnie, a w kierownictwie zasiadali początkowo niemal wyłącznie jego rodacy. Polaka zaś nie było żadnego.
Ani A. Brodawski, ani autor tego listu nie byli nawet członkami tej organizacji, nie mówiąc o tym, by reprezentować ją na wyborach wszechzwiązkowych 1989 roku...
I ostatnie na ten temat: „Wieloznaczny wielokropek” w tekście P. Kijaka, gdy mówi, że „J. Ciechanowicz i A. Brodawski zostali polskimi deputowanymi do... Rady Najwyższej ZSRR”,. wydaje się świadczyć, że autor naprawdę bardzo mało wie i jeszcze mniej pojmuje w realnej sytuacji na wschód od Bugu. Otóż my, dwaj Wileńscy Polacy, zasiedliśmy na Kremlu jako deputowani ludowi ZSRR od Litwy obok Pana Landsbergisa, którego chyba nawet P. Kijakowi przedstawiać nie trzeba, pierwszego premiera niepodległej Litwy Pani K. Prunskiene, obecnego wicepremiera Pana R. Ozolasa i całego szeregu innych (58 osób), dziś sprawujących władzę w Republice ludzi, m.in. żydowskiego pochodzenia (Kanowicz, Miedwiediew)i rosyjskiego (Konoplew). Dlaczego więc tylko nam, Polakom, „Gazeta Polska” zarzuca ten „grzech”? Przecież to właśnie my, jako pierwsi i jedyni w całej historii ZSRR, wznieśliśmy głos – który zabrzmiał na cały świat – w obronie Polaków zamieszkałych w tym kraju. Przy czym tu więc ten wielokropek, to robienie zalotnego „perskiego” oka do czytelnika w nadziei na jego głupotę?
Czy podobny wielokropek stanie też w waszej gazecie, jeśli ktoś z Polaków potrafi się nie tylko przebić np. do parlamentu Niemiec, USA, Kanady czy Ukrainy, ale i będzie w nim żarliwie bronić praw rodaków? Dodam jeszcze, że na wyborach 1989 r. pokonałem sześciu innych rywali, w tym dwóch Polaków oraz wspomnianego powyżej V. Czepaitisa i Prezydenta Akademii Nauk Litwy prof. Jurasa Pożelę; popierał mnie tylko Związek Polaków na Litwie, a zwalczały KGB, kompartia, Sajudis, Vilnija i cała reszta.
Zupełnym zmyśleniem od początku do końca jest akapit brzmiący: „Mający przywódcze aspiracje Ciechanowicz poszedł jeszcze dalej: z własnej inicjatywy założył tzw. Partię Polską, poprzez którą starał się propagować utworzenie potworka o nazwie „wschodniopolska Republika Sowiecka”, temu dziwolągowi miała patronować oczywiście Moskwa. Ciechanowicz przysłużył się swoim czerwonym protektorom również w czasie najazdu OMON-u na Wilno, stojąc z „towarzyszami” ramię w ramię. Po ich ustąpieniu został prawdopodobnie zmuszony do ukrywania się”...
Otóż Ciechanowicz ani nigdy nie miał nic wspólnego z OMON-em, ani nigdy nigdzie go nie witał, ani nigdy i nigdzie się nie ukrywał i nie ukrywa, bo to i nie ma po co i nie ma przed kim i nie ma czego. A i nie w jego to byłoby charakterze i obyczajach. Przypomnę, że rzeczywiście w okresie od 3 maja 1990 do 13 września 1991 byłem przewodniczącym Polskiej Partii Praw Człowieka, pierwszej i jedynej polskiej partii w byłym ZSRR (działającej zresztą nielegalnie), która postulowała utworzenie ze wszystkich zabranych nam przez Rosję sowiecką w 1939 r. terenów suwerennej Republiki Wschodniej Polski. W tym okresie, gdy się odbywał proces tworzenia nowych państw na ziemiach rozpadającego się ZSRR, szansa na to – i to realna – istniała, chociaż sprzeciwili się temu początkowo wszyscy okupanci od Moskwy po Żmudź. W tym okresie (1990/91) powstały przecież suwerenne republiki: Karelska, Żydowska, Gagauska, Czeczeńska, Osetyńska, Nagorno-Karabachska, Tatarska i cały szereg innych. Myśmy, Polacy, jako społeczność światowa, okazali się nie na wysokości zadania. Zamiast wesprzeć się nawzajem i, jak inni, dbać o swoje, wszczęliśmy burdę między sobą. Szereg prominentów z Polski, takich jak Geremek, Michnik, Kłopotowski, Romaszewski, Jagiełło, Brodowski, Małachowski, Kostrzewa-Zorbas, Nowakowski, Skubiszewski, i inni spod tejże gwiazdy, popierało w umierającym ZSRR wszystkich i wszystko, tylko nie kilkomilionową rzeszę Polaków.Co więcej, zwalczali nas w sposób niegodziwy i nie do przyjęcia w świecie cywilizowanym. Oczywiście, ciosy ze strony Warszawy były dla nas pod względem psychologicznym i politycznym najbardziej dotkliwe. A naszych prześladowców w byłym ZSRR rozzuchwaliły jeszcze bardziej, utwierdzając ich ostatecznie w przekonaniu, że z Polakami w ogóle nie ma co się liczyć. W tej sytuacji nasza inicjatywa upadła, a w okupowanej od 1939 roku Polsce Wschodniej nadal będą mieszkać miliony polskich niewolników, pozbawionych podstawowych praw człowieka.
Jeśli chodzi o insynuacje, dotyczące mego rzekomego stania ramię w ramię z „towarzyszami” z OMON-u, to mogę stwierdzić, że natychmiast po krwawych zajściach w Wilnie wystosowałem list osobiście do Prezydenta ZSRR (został on zresztą opublikowany także w Warszawie), w którym wyrażałem zdecydowany protest przeciw zastosowaniu przez sowiety brutalnej siły wojskowej przeciwko Litwinom. Kto więc dał Panu prawo, panie redaktorze, publikować podłe oszczerstwa, których tutaj, na Litwie, nawet najzawziętsi moi wrogowie nie odważyliby się artykułować w obawie przed samodyskredytacją? Publikując je, daje Pan do zrozumienia, że nie szanuje Pan swych ewentualnych czytelników, serwując im najgłupsze i najjadowitsze potwarze o rodakach ze wschodu.
Rozumiem, że Pana wysłannik Kijak zawarł w swym artykule tyle kłamstw dlatego, że kontaktował tylko z wychwalanymi przez siebie Romualdem Mieczkowskim (zwolniony ostatnio przez władze litewskie z posady kierownika redakcji polskiej TV Litewskiej, jak i z urzędu redaktora naczelnego sajudisowsko-antypolskiej gadzinówki „Znad WIlii”, firmowanej przewrotnie jako rzekoma „gazeta prywatna”, jako skompromitowany ścisłą współpracą z aparatem partyjnym i KGB), Czesławem Okińczycem (niedawny wpływowy funkcjonariusz sowiecki, obecnie dyspozycyjny agent Sajudisu do rozbijania i dyskredytowania środowiska polskiego na Wileńszczyźnie) czy Ryszardem Maciejkiańcem (przez ostatnie kilkanaście lat etatowy instruktor Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Litwy, obecnie lider tzw. frakcji polskiej w parlamencie Litwy, człowiek zresztą w porównaniu z dwoma poprzednimi przyzwoity i inteligentny). Jednak z takimi „źródłami” trzeba się obchodzić bardzo oględnie, podobnie jak z informacjami, a raczej z dezinformacjami na nasz temat, napływającymi do was z Polski. Podobno do niedawna sowiecki KGB miał w tym kraju około 24 tysięcy płatnych agentów, w większości zajmujących posady w środkach masowego przekazu, szkolnictwie wyższym, wojsku, administracji. Niektórzy z tych osobników są obecnie uaktywniani w celu dyskredytacji ruchu narodowo-wyzwoleńczego Polaków w byłym ZSRR. Częstokroć przysyła się ich nawet z Polski do Litwy, na Białoruś, na Ukrainę, by rozbijali nas od wewnątrz i podszczuwali na siebie nawzajem tutejsze środowiska polskie. Nierzadkozajmują oni bardzo wysokie stanowiska w Polsce, lecz poznać ich łatwo – ex unque leonem – po ich antypolskich posunięciach propagandowych i politycznych, taniej pseudoantykomunistycznej demagogii, pokrywającej zarówno ich niedawny udział w narzucaniu Polsce komunistycznego schamienia, jak i ich obecną działalność skierowaną przeciwko narodowi i państwu polskiemu, jak też przeciw jedności Polaków na Wschodzie i na Zachodzie.
Rodacy, nie dajmy się manipulować międzynarodowej polonofobskiej łobuzerii!
Dr Jan Ciechanowicz
Wilno, 26 stycznia 1992 roku”

* * *

W tym czasie nastąpiło znaczne nasilenie antypolskiej propagandy, w której rolę szczególną odegrała „Gazeta Wyborcza”, która stała się nie tylko trybuną (wyjątkowo skądinąd słabo wykształconych) „ekspertów” ze służb specjalnych Polski (Marek Karp, Grzegorz Kostrzewa-Zorbas, Marek Nowakowski itp.), ale też takich wpływowych funkcjonariuszy sowieckich służb specjalnych w Wilnie, jak Zbigniew Balcewicz (koordynator wszystkich działów KGB), Romuald Mieczkowski czy Czesław Okińczyc. Dysponując olbrzymimi środkami ci agenci służb warszawskich, wileńskich i moskiewskich w końcu tak zagęścili przestrzeń informacyjną mgłą kłamstw, że ludzie powoli zatracili nawet zdolność dostrzegania ewidentnych faktów. Agenci KGB z Polski i Litwy połączyli swe wysiłki w walce przeciwko patriotycznemu odłamowi ruchu polskiego na Wileńszczyźnie, doprowadzając w końcu do kompletnej jego demoralizacji i rozkładu. Znamiennym akcentem w tej kampanii okazał się głos koordynatora radzieckich służb terrorystycznych Z. Balcewicza w „GazecieWyborczej” z dnia 7 stycznia 1992 roku. W całości ten tekst brzmi, jak następuje:
„Zbigniew BALCEWICZ, redaktor naczelny „Kuriera Wileńskiego” i deputowany do Rady Najwyższej Republiki Litewskiej o stosunkach polsko-litewskich i o położeniu społeczności polskiej na Wileńszczyźnie

Rok zmarnowanych szans
Początek A.D. 1991 był pomyślny. W obliczu wspólnego zagrożenia ze strony dogorywającego Imperium ociepliły się stosunki między Polakami a Litwinami. W przededniu krwawych wydarzeń styczniowych w Wilnie frakcja polska złożyła w parlamencie oświadczenie solidaryzujące się z niepodległościowymi aspiracjami Litwinów, zaś społeczeństwo RP, jak żadne inne, ogromną sympatią i bratnią pomocą obdarzyło Litwę w te trudne dla naszej Republiki chwile. Odpowiedzią na ten gest były podjęte przez litewską Radę Najwyższą uchwały z 29 stycznia, dotyczące polskiej mniejszości na Litwie oraz stosunków narodowościowych. Parlament Litwy zobowiązał rząd do utworzenia powiatu wileńskiego, posiadającego odrębny status. Powiat ten miałby powstać w ramach reformy podziału administracyjnego kraju na terenie rejonów wileńskiego oraz solecznicklego.
W myśl tej uchwały Komisja Państwowa d.s. Litwy Wschodniej oraz szereg komisji parlamentarnych Rady Najwyższej powinny były do 31 maja br. opracować i przedstawić parlamentowi projekt statutu powiatu wileńskiego. Rząd powinien był do 1 maja opracować program utworzenia szkolnictwa wyższego dla mniejszości narodowych oraz zacząć go realizować.
Parlament Litwy znowelizował ustawę o mniejszościach narodowych, ustalając, że w miejscach zwartego zamieszkania grup narodowościowych obok języka państwowego może być używany jako urzędowy również język mniejszości; że mniejszości narodowe mają prawo do wyższego wykształcenia w języku ojczystym i mogą z własnych funduszy zakładać wyższe uczelnie. [Nawiasem mówiąc, do wcielenia w życie tych praw nigdy władze Litwy nie dopuściły – uwaga J.C.].

Kto nie chce porozumienia
Podjęte przez Parlament Litwy uchwały spotkały się z dezaprobatą zarówno nacjonalistów polskich, jak i litewskich. „Patrioci” z naszego podwórka twierdzili, że „to ochłap rzucony Polakom przez Litwinów”, że „nic z tego nie będzie” itd., zaś nacjonaliści litewscy przestrzegali władze przed zakusami Polaków i przed zagrożeniami dla integralności terytorialnej Republiki. Czując brak gruntu pod nogami, ludzie ci zaczęli czynić wszystko, aby ponownie zaognić stosunki między Polakami a Litwinami i aby nie dopuścić do zrealizowania styczniowych uchwał parlamentu.
Ze strony polskiej szczególnie wykazali się działacze o promoskiewskiej orientacji politycznej, deputowani ludowi ZSRR Anicet Brodawski i Jan Ciechanowicz oraz ich towarzysze ze struktur Komunistycznej Partii Litwy (odłamu określanego mianem „na platformie KPZR”) Czesław Wysocki, Adam Monkiewicz. Wykorzystywali oni audycje w języku polskim kolaboranckiego radia oraz tzw. telewizji „Tarybu Lietuva”, w której aktywni byli dziennikarze „Czerwonego Sztandaru” (co prawda, nie-Polacy) Borys Oszerow, Salomon Medajski i Grzegorz Berłowicz. Do zatruwania umysłów Polaków przyczyniła się też specjalnie utworzona przez KPZR i KGB „ogólnozwiązkowa gazeta Polaków radzieckich Ojczyzna”. Było to bodajże ostatnie w historii „radzieckie pismo polskie”. Jego redaktor – wspomniany już Jan Ciechanowicz – założył też (co i prawda, ponoć tylko 4-osobową) Polską Partię Praw Człowieka. Dążył on do utworzenia na byłych kresach wschodnich Wschodniopolskiej SRR, oblewając przy tym na łamach „Ojczyzny” brudem wszystkich Polaków opowiadających się za niepodległością Litwy oraz zarozwiązywaniem problemów polskiej mniejszości w dialogu z władzami republiki, bez angażowania w te sprawy Moskwy.
Najtragiczniejszym efektem tych rozgrywek było wciągnięcie w nie demokratycznie wybranych rad rejonów wileńskiego oraz solecznickiego. Zamiast konkretnie pracować nad przywróceniem języka polskiego na Wileńszczyźnie (wprowadzenie go do urzędów, wykonanie napisów w miejscach publicznych itd.), na co zezwala znowelizowana ustawa o mniejszościach narodowych, zamiast podjąć przygotowania do prywatyzacji, rady rejonowe oraz ich zarządy coraz więcej uwagi poświęcały konfrontacji politycznej z władzami republiki.
Promoskiewscy przewodniczący Anicet Brodawski i Czesław Wysocki uczynili wszystko, aby rady wileńska oraz sołecznicka podjęły uchwalę „O stworzeniu warunków do przeprowadzenia na terytorium rejonów referendum ZSRR”, stawiając ludność Wileńszczyzny w roli zakładników umierającego imperium.
Do podobnych celów była wykorzystana Rada Koordynacyjna ds. utworzenia Wileńskiego Polskiego Kraju Narodowo-Terytorialnego, która jeszcze przed upłynięciem terminu wykonania Uchwały litewskiego parlamentu z dn. 29 stycznia 1991 r. przeforsowała przeprowadzenie w Mościszkach kolejnego zjazdu deputowanych Wileńszczyzny, na którym zaaprobowano prowokacyjny projekt Statutu Wileńskiego Polskiego Kraju Narodowo-Terytorialnego.
Zgodnie z tym dokumentem na Wileńszczyźnie miałoby powstać minipaństewko polskie, a Litwa stałaby się państwem federacyjnym. Propozycja ta, która spotkała się z negatywną oceną wszystkich sił politycznych Litwy, stała się głównym atutem propagandowym dla antypolskich działaczy z Rady Społecznej ds. Litwy Wschodniej oraz ze stowarzyszenia „Vilnija”.

Dogodny pretekst...
Zjazd w Mościszkach stał się pretekstem do tego, aby mgliste wnioski Państwowej Komisji ds. Litwy Wschodniej dotyczące spraw Wileńszczyzny zostały przedstawione nie Parlamentowi, jak tego wymagała uchwała styczniowa, lecz Prezydium Rady Najwyższej, które 17 lipca 1991 r. podjęło uchwałę „O projekcie podziału administracyjno-terytorialnego RL”. Prezydium poleciło Państwowej Komisji ds. Litwy Wschodniej „powołać grupę roboczą z udziałem przedstawicieli Frakcji Polskiej RN. Miała ona do 1 października br. przygotować propozycje powołania nowej jednostki administracyjno-terytorialnej na obszarze rejonów solecznickiego i wileńskiego, przewidując też zorganizowanie urzędu przedstawiciela rządu na powiat”.
Jak dotychczas nie słyszałem o jakichkolwiek propozycjach utworzenia powiatu wileńskiego. Natomiast dobrze wiem, że pod pretekstem udziału w puczuzlikwidowano rady rejonów podwileńskich z wprowadzeniem na ich miejsce już nie jednego, lecz aż dwóch pełnomocników rządu, którzy sprawują pełnię władzy i według własnego widzimisię. Rada społeczna ds. Litwy Wschodniej oraz „Vilnija” osiągnęły swój główny cel.

... i Jego konsekwencje
Niezależnie od tego, pod jakim pretekstem rozwiązano rady rejonowe, późniejsze wydarzenia dobitnie świadczą o tym, że na Wileńszczyźnie zaistniało realne zagrożenie dla dalszego odrodzenia narodowego Polaków. Nacjonalistycznie nastrojeni działacze litewscy podejmują próby przymusowej litwinizacji Polaków. W miejscowościach, gdzie nie ma ani jednego Litwina, za wszelką cenę otwiera się litewskie grupy w przedszkolach oraz klasy z litewskim jako językiem wykładowym.
Niepokoi fakt, że pełnomocnicy rządu oraz osoby z nimi współpracujące, rekrutujące się z reguły z Rady Społecznej ds. Litwy Wschodniej oraz z „Vilniji” mają wszelkie możliwości, aby postępować bezprawnie wobec miejscowej ludności. Przejawia się to m.in. w zwalnianiu ze stanowisk Polaków pod pretekstem ich nielojalności wobec Litwy czy w zmienianiu składu personalnego gminnych komisji reformy rolnej. Mieszkańcy Wileńszczyzny tygodniami wyczekują na audiencję u pełnomocników rządu. A pełnomocnicy rządu są w tych rejonach wszystkim – i radą rejonową, i zarządem.
Jeżeli uwzględnimy fakt, że obecnie trwa prywatyzacja majątku uspołecznionego oraz zwrot ziemi, że podejmowane są próby zrealizowania idei „wielkiego Wilna”, to stanie się jasne, jak wielkie są uprawnienia pełnomocnika rządu.

Kilka pytań do komisji
Zrozumiałe jest również, dlaczego litewskie siły nacjonalistyczne, pod których naciskiem wprowadzono na Wileńszczyźnie komisaryczne zarządzanie, wszelkimi sposobami starają się jak najdłużej zachować obecny stan rzeczy. To właśnie pod ich presją narodziły się „Wnioski nt. sytuacji w rejonach wileńskim i solecznickim oraz nt. możliwości zorganizowania wyborów do rad tych rejonów”. Autorem ogłoszonych 16 grudnia „Wniosków” jest Komisja ds. zbadania działalności antykonstytucyjnej rad rejonów solecznickiego i osiedla Snieczkus w rejonie ignalińskim.
Otóż, jak się okazuje, nie można jeszcze zezwolić ludności Wileńszczyzny na wybory, bowiem nie zbadano jeszcze działalności zakazanych przez ustawodawstwo Republiki Litewskiej struktur organizacyjnych (KPZR, KGB) oraz bezprawnie działających w tych rejonach struktur ekonomicznych...”. Kto może odpowiedzieć, jak długo jeszcze to badanie potrwa i kto oraz za co został pociągnięty do odpowiedzialności karnej?
We „Wnioskach” stwierdza się, że „niektórzy byli deputowani do rad tych rejonów, osoby urzędowe i organizacje społeczne w swej propagandzie nadal podnoszą rzekome krzywdy doznane ze strony Republiki Litewskiej i głoszą oparte na tym idee wrogości i odrębności terytorialnej tego regionu”. Jeśli taka propaganda jest działalnością przestępczą, to dlaczego nikogo nie pociąga się do odpowiedzialności, jeżeli zaś jest dozwolona, to dlaczego ma być uzasadnieniem dla odłożenia wyborów?
Komisja stwierdza też, że „nadal działa utworzona bezprawnie i nie zarejestrowana Rada Koordynacyjna ds. utworzenia Wileńskiego Polskiego Kraju Narodowo-Terytorialnego...”
Więc co stoi na przeszkodzie, aby Radę zarejestrować? I czy są jakieś gwarancje, że ciało to samo się kiedyś rozwiąże? Przecież utworzona za czasów komunistycznych tzw. Rada Społeczna ds. Litwy Wschodniej owocnie działa do dziś.
Komisja oświadcza, że „niektóre rady gminne tych rejonów ignorują dyrektywy oficjalnych organów władzy w sprawie anulowania swych uchwał i podejmują nowe bezprawne decyzje”. Dlaczego zachowanie się deputowanych kilku rad gminnych ma zaważyć na losie wyborów do rad rejonowych?
Komisja oświadcza wreszcie, że „Rada Najwyższa Republiki Litewskiej nie podjęła jeszcze niezbędnych uchwał, zabraniających osobom, które należały do KPZR, KGB i uczestniczyły w działalności antypaństwowej, kandydowania w wyborach i pracy w aparacie władzy i administracji”. Dlaczego w takim razie toleruje się fakt, że aparat pełnomocników rządu został sformowany prawie wyłączniez byłych funkcjonariuszy partyjnych – Litwinów? Dlaczego też rozpisano wybory uzupełniające do Rady Najwyższej w Nowej Wilejce? Co będzie, jeżeli wybrany zostanie, powiedzmy, Anicet Brodawski lub Jan Ciechanowicz? Czy może wówczas za karę Nowa Wilejka zostanie odłączona od Wilna i przyłączona do rejonu wileńskiego, i tym samym znajdzie się pod władzą pełnomocnika rządu A. Merkysa?

Jak ślepy z głuchym
Można zadać wiele podobnych pytań. I nie sposób znaleźć na nie odpowiedź. Przede wszystkim jednak brak jest odpowiedzi na pytanie podstawowe: kiedy nastanie kres konfrontacji między Litwą a Polską i kiedy stosunki narodowościowe na Litwie ulegną normalizacji?
A tak dobrze zapowiadał się 1991 rok – okazał się jednak rokiem zmarnowanych szans. Ostatnio dialog przywódców obu krajów coraz bardziej przypomina mi rozmowę ślepego z głuchym.
Zbigniew Balcewicz”

Jeśli idzie o Michnika, to z nim od początku wszystko było jasne i jednoznaczne, Balcewicz jednak, nawet jak na Polaka, to szabesgoj szczególnie namydlony.

* * *

Cenna opinia
Wielokrotnie zastanawialiśmy się w gronie redakcyjnym, kto jest naszym czytelnikiem, jakie warstwy społeczne Polaków i Litwinów czytają „Naszą Gazetę”. Teraz wiemy na pewno, że wśród Litwinów czyta nas pan Albinas Lape. I bardzo uważnie.
Z wyjątkową ciekawością przeczytałem recenzję „Naszej Gazety”, przedrukowaną przez „Kurier Wileński” z „Atgimimasa”. Akurat rozmyślałem, o czym by tutaj truć po raz kolejny w swym dołku. Tym razem temat nasunął się sam.
Szanowny Albinas Lape pisze, że redaktor NG jest jak zły i przyczepski człowiek, który przy byle okazji stara się uszczypnąć. Niestety rozczarować muszę naszego czytelnika, bardzo bym chciał napisać coś dobrego, szczerze podziękować władzomlitewskim za jakiekolwiek pozytywne kroki w stosunku do Polaków na Litwie, wręcz pogładzić ich z rozkoszą po głowie (może tylko ręce nie sięgną) i kilimkiem się rozesłać u stóp z wdzięczności. Ale ciągle pomimo aktywnych wysiłków nie mogę znaleźć takich faktów. Według opinii naszego szanownego czytelnika niczym „Naszej Gazecie” nie da się dogodzić. Niestety, tak już się złożyło, że NG jest pismem opozycyjnym. Rozumiem, że pisma opozycyjna nie są lubiane przez niektórych polityków. Nie znam osobiście naszego drogiego czytelnika, nie mogę więc stwierdzić z całą pewnością, czy przypadkowo nie tęskni on do prasy komunistycznej, gdzie na pierwszych stronach zawsze przeczytać można było o sukcesach dojarek, rekordach murarzy i wysoce optymistycznych rezultatach kolejnych plenów KC. Ale coś podobnego wyziera z komentarza, jakaś nostalgia za okresem burzliwego rozwoju. Wtedy na pewno nie było żadnych bezczelnych gazet, śmiących wątpić w szczere zamiary najjaśniejszej władzy.
Majstersztykiem jest określenie, że „w pewnych momentach ZPL wchodził na państwowy tor”. Ciekawe co to znaczy? Państwowy tor przypomina mi „prawidłową linię”, z taką uwagą pilnowaną w przeszłości przez towarzyszy z KC. Teraz ZPL jest analizowany akurat pod tym samym kątem: idzie państwowym torem czy też nie? Na tle rozpętanej obecnie nagonki przeciwko prasie opozycyjnej, Związkowi Dziennikarzy Litwy, w ogóle przeciwko wszelkim poglądom nie zatwierdzonym przez „Lietuvos Aidas” takie postawienie problemu jest jednoznaczne – na Litwie dozwolona będzie jedna gazeta, jedna telewizja, jedna opinia. Jeżeli nie oficjalnie, to przynajmniej zostaną ustalone takie warunki finansowe, by niezależne mass media po prostu zbankrutowały. Tak się zresztą dzieje.
Autor sążnistego wywodu o antypaństwowości „Naszej Gazety” widocznie ma kłopoty z językiem polskim, bowiem w wielu miejscach wnioski jego drastycznie mijają się z prawdą. Przedstawianie wypowiedzi Czesława Wysockiego czy też Jana Ciechanowicza jako opinii Związku Polaków na Litwie jest po prostu bezczelne. Notabene, autor oburza się, że ZPL chce, by nie przeszkadzano w tworzeniu wyższych szkół, instytucji kulturalnych. Jest to dozwolone ustawą Rady Najwyższej Litwy, więc w tym przypadku Związkowi Polaków na Litwie chodzi tylko o jej realizację, natomiast ci, którzy temu przeszkadzają, są akurat przestępcami. A do nich chyba szanowny Albinas Lape nie pragnie się zaliczyć.
Co dotyczy zaś „Naszej Gazety” w 1992 roku, to będzie ona taka, jakie będą stosunki polsko-litewskie na Litwie. Trudno wymagać, byśmy okłamywali swych czytelników i na czarne mówili „białe”.
Cieszy oczywiście, że „Kurier Wileński” chce zastanowić się, jaka powinna być gazeta Związku Polaków na Litwie. Myślę jednak, że do takich celów są jeszcze łamy NG.
Artur Płokszto (Nasza Gazeta).”

* * *

Biały Orzeł”, 12 stycznia 1992 r.:

Prześladowania trwają!
List z Wileńszczyzny

11 listopada, w dzień rocznicy niepodległości Polski trochę zmieniliśmy rozkład zajęć lekcyjnych: w czasie drugiej i trzeciej lekcji wysłuchaliśmy Mszy św. w kościele parafialnym, w trakcie której ksiądz prałat Józef Obrembski przeprowadził na żywo lekcję religii, bo wyjaśnił szczegóły Mszy św.
Modliliśmy się za Ojczyznę-Litwę i Polskę-Macierz, a także wspominaliśmy wszystkich żołnierzy, którzy polegli w walce o wolność Ojczyzny. Na pobliskim cmentarzu wojskowym złożyliśmy wiązanki kwiatów, zapaliliśmy znicze i świece (na grobach żołnierzy poległych w 1920 roku). Uczniowie podziękowali proboszczowi, dedykując mu wiersze i piosenki poświęcone Ojczyźnie i rocznicy jej niepodległości. Po powrocie do szkoły kontynuowaliśmy lekcje.
Po paru dniach z tego powodu dała wyraz swemu oburzeniu kierowniczka Wydziału Kultury i Oświaty Rejonu Wileńskiego i rozpoczęła się nagonka na kierownictwo szkoły: Zygmunta Wierzbowicza, czasowo pełniącego obowiązki dyrektora oraz na wicedyrektora Mieczysława Dowgiałłę. Otrzymali oni surowe nagany, których tekst przesłano do wszystkich szkół i placówek oświatowych naszego rejonu.
A teraz przyjrzyjmy się, w czyich rękach spoczywa kultura i oświata rejonu wileńskiego. Jest nią niejaka Danguole Sabiene, która od niedawna zajmuje to stanowisko po Kwiatkowskim, który został usunięty jako komunista. A przecież towarzyszka Sabiene jest komunistką z prawdziwego zdarzenia. Pracowała w charakterze sekretarza Komitetu Rejonowego Komsomołu, a potem Partii, odpowiadała za tzw. pracę ateistyczną, bardzo często „gromiła” nauczycieli za zły stan wychowania komunistycznego i ateistycznego w szkole polskiej. Nikt jej jednak tego nie wypomina, bo jest Litwinką chorą na polonofobię... Widocznie pasuje do tej sytuacji przysłowie: czym skórka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci. I chociaż Litwa głosi, że kroczy drogą demokracji, to jednak dawne bolszewickie przyzwyczajenia pozostają. Nadal prześladuje się uczniów za uczęszczanie do kościoła, a szczególnie do kościoła polskiego. Dyskryminacja i zastraszanie Polaków na Wileńszczyźnie przez władze litewskie trwa.
Nauczycielka szkoły średniej w Mejszagole.
Nazwisko do wiadomości Redakcji
30 listopada 1991 r.”

* * *

Protest przeciwko polonofobii
5 grudnia 1991 roku na plenarnym posiedzeniu Zarząd Główny Związku Polaków na Litwie uchwalił list, skierowany do Przewodniczącego Rady Najwyższej Republiki Litewskiej V. Landsberga i do Premiera Rządu Republiki Litewskiej G. Wagnoriusa. Tekst ten brzmi, jak następuje:
„W związku z wyjątkowo trudną sytuacją, w jakiej znalazła się obecnie społeczność polska na Litwie, po raz kolejny zwracamy się z apelem o zaprzestanie dyskryminacji ludności polskiej i przystąpienie do autentycznego rozwiązania problemów polskiej mniejszości narodowej. Mimo pewnych napięć między Polakami na Litwie a władzami litewskimi w okresie ostatnich kilku lat, a w szczególności w drugim półroczu br. wydawały się być podstawą do ułożenia stosunków polsko-litewskich na Litwie. Niestety, nadzieje te rozwiały się po odzyskaniu przez Litwę niepodległości.
Po rozwiązaniu samorządów wileńskiego i solecznickiego pełnomocnicy Rządu, nie licząc się z zasadami demokracji, opinią społeczną, literą prawa dokonali i nadal dokonują bezpodstawnych zwolnień na zasadzie przynależności narodowej. Zakaz używania napisów w języku polskim, symboliki narodowej w szkołach, rewizje i wezwania do prokuratury działaczy Związku Polaków na Litwie należą do faktów życia codziennego.
Z Komisji Do Spraw Prywatyzacji Rejonu Wileńskiego wyrzucono wszystkich Polaków, taki sam proces trwa w Komisjach Gminnych. Pełnomocnicy Rządu formują Komisje Prywatyzacyjne według własnego uznania, narzucając ludzi z byłej partyjnej nomenklatury. Miejscowej ludności polskiej utrudnia się korzystanie z ustaw o prywatyzacji i reprywatyzacji.
Szereg uchwał i decyzji władz litewskich, jak też działalność wielu litewskich polityków, przede wszystkim R. Ozolasa, V. Czepatisa, K. Motieki, mają charakter wyraźnie antypolski, są w rażącej sprzeczności z normami Praw Człowieka i Obywatela oraz Mniejszości Narodowych, stanowią cechy państwa totalitarnego.
Wyrażamy stanowczy protest przeciwko antypolskiej polityce władz Republiki Litewskiej, celowemu oddalaniu od siebie społeczności litewskiej i polskiej, cynicznemu tworzeniu obrazu wroga. Żądamy natychmiastowego dialogu ze społecznością polską i powrotu do uchwał z dnia 29 stycznia 1991 roku.”
Nietrudno przewidzieć, jaka będzie reakcja ze strony niebolszewickich władz Litwy na ten tekst. Kierownictwu ZPL zarzuci się, że jątrzy ono i zaognia sytuację polityczną w Republice, dąży do poróżnienia Litwinów i Polaków, służy Moskwie, jest na usługach komunistów, ba, zmierza do oderwania Wileńszczyzny od Litwy i do rozpętania wojny domowej. Zazwyczaj za takimi argumentami teoretycznymi szły też kroki praktyczne, czyżby tym razem podejmowało się decyzję o rozpędzeniu ZPL? Dowiemy się o tym wkrótce.
Dr Jan Ciechanowicz
Wilno 12 grudnia 1991 r”.

* * *

Biały Orzeł”, (Ware, USA) 26 stycznia 1992 r.; Rubryka: „Z Litwy”:

Dwugłos
Moskiewski tygodnik „Głasnost” cytuje wypowiedź T. Staraka, specjalnego przedstawiciela Ukrainy w Polsce: „Ukraina nadaje w swej polityce zagranicznej priorytet kierunkowi zachodniemu, a droga na zachód prowadzi poprzez Polskę, która jest dla Ukrainy najważniejszym partnerem politycznym na Zachodzie...”
Litewska gazeta „Lietuvos Aidas” zamieszcza zdanie Broniusa Kuzmickasa, wiceprzewodniczącego Rady Najwyższej Republiki Litewskiej: „Byłoby hańbą dla Litwy i poniżeniem jej godności, gdyby Polska miała być dla niej „oknem do Europy”; tym oknem dla nas są Niemcy i Kraje Skandynawskie”...

Stare kawały
Balys Gajauskas, 65-letni członek Parlamentu Litewskiego, przewodniczący Litewskiego Związku Więźniów Politycznych, stojący na czele „Komisji Dekagebizacji” Litwy, w wywiadzie dla moskiewskiego tygodnika „Nowoje Wriemia”(Nr 49, 1991) stwierdza, że między jego organizacją a rosyjskim KGB „powstały dobre, a nawet z poszczególnymi kierownikami ciepłe stosunki...” O wieloletnim agencie KGB V. Czepaitisie, jednym z założycieli Sajudisu, mówi – wbrew oficjalnej deklaracji Rady Najwyższej Litwy, potępiającej tego deputata-prowokatora i żądającej jego dymisji – że „nasza komisja nie posiada dość czasu ani sił, aby już dziś wyciągnąć wnioski w sprawie Czepaitisa”... Godna to odnotowania „powściągliwość”, równie jak zastanawiające zdecydowanie (tutaj starczyło i sił i czasu), jeśli chodzi o kilkasettysięczną rzeszę Polaków wileńskich, o których B. Gajauskas mówi bez cienia wątpliwości: „wszystkie wystąpienia w ciągu tego roku (1991) mniejszości polskiej za ogłoszeniem swej autonomii w rejonie Wilnusu były bez reszty inspirowane przez KGB. Mamy w ręku komplet materiałowy pod wspólną nazwą „Jak kwestię polską można wykorzystać przeciwko Litwie”.
Zapowiedział też w najbliższym czasie opublikowanie tych „dokumentów”... Cóż, zaczekamy a zobaczymy, co to będą za rewelacje, przyrządzone wspólnie przez bezpiekę litewską i połączoną z nią „ciepłymi stosunkami” ochronę moskiewską... Znając jednak reputację tych budzących respekt służb, które zawsze łączyła polonofobia, można nie wątpić, że się okaże, iż cała społeczność okupowanej polskiej Wileńszczyzny – to „komuniści” i „agenci KGB” (do niedawna „antykomuniści” i „agenci CIA” jak informowali Centralę Moskiewską oficerowie litewskiego KGB, ci sami, co to przygotowali zbiór „dokumentów” pod wyżej wymienioną nader literacką nazwą)... Obserwując tę żałosną krzątaninę litewskichi moskiewskich polakożerców, chciałoby się zawołać: „Panowie (towarzysze) przestańcie rozpowiadać wasze brodate a banalne kawały, przecież nikt dziś z tego nawet śmiać się już nie będzie”... A swoją koleją, skoro ludność polska zagrabionej przez was wspólnie Wileńszczyzny jest aż tak wstrętna, jedźcie sobie tam, skąd tu przyjechaliście „na kormlenije” a ona sama zadecyduje o swym losie. Doprawdy, po co macie się z nią przez tyle lat tak okropnie męczyć?

„Zemsta nietoperza”
Po tym, gdy w listopadzie-grudniu 1991 roku aktywista polski z Wilna dr Jan Ciechanowicz opublikował na łamach prasy krajowej i polonijnej kilka materiałów demaskujących antypolską politykę sowieckiego KGB i krzątaninę jego agentów, spotkała go nieoczekiwana riposta w „dobrym starym stylu”: od 24 grudnia, „na czas nieokreślony”, odłączono mu telefon w mieszkaniu, widocznie w celu utrudnienia kontaktów z innymi „polskimi nacjonalistami”.
Motywacja centrali telefonicznej brzmi: „Wasza linia jest zepsuta”; chociaż zaproszona ekipa remontowa ustaliła ponad wszelką wątpliwość, że żadnych uszkodzeń „na linii” nie ma, a u wszystkich sąsiadów Ciechanowicza telefonyfunkcjonują sprawnie. Stare te chwyty same w sobie nikogo nie dziwią, są one aż nazbyt dobrze znane z niedawnej praktyki radzieckiej, chociażby z przykładu profesora A. Sacharowa, którego nękano w podobny sposób. Zdziwienie wywołuje co innego, a mianowicie: wszystko to (łącznie z kradzieżą korespondencji, wypalaniem zamków do drzwi wejściowych kwasem siarkowym, nagonka w prasie, wielomiesięcznym pozbawieniem pracy itd.) się dzieje w ponoć niepodległej i „wolnej” Litwie i w sytuacji, gdy KGB teoretycznie nie istnieje!...

To ci detektywizacja
Jak wiadomo, specjaliści nazywają „detektywizacją” poziom nasycenia jakiejś społeczności agentami służb „bezpieczeństwa państwowego”... Oto w jednym z niedawnych numerów młodzieżowego pisma „Lietuvos Rytas” interesującą informację na ten temat podał litewski minister ochrony Kraju A. Butkeviczius. Powiedział on mianowicie, że na trzy miliony Litwinów do niedawna z sowieckim KGB w ten czy inny sposób współpracowało „około 300 tysięcy osób”!
Z pewnością jest to rekord na skalę ogólnoradziecką. A. Butkeviczius dodał, że na domiar złego jeszcze około 200 tysięcy Litwinów było członkami KPZR, a „z reguły te dwie grupy nie łączyły się, ponieważ wskazówki KGB przewidywały nie werbować pracowników partyjnych”... Jak więc ta „mała miłująca wolność Litwa” poradzi sobie z desowietyzacją i dekagebizacją? Chyba potrzebna jej będzie w tym celu jakaś „bratnia pomoc” ze wschodu, by wszystko zwalić na Polaków, lub znaleźć równie „genialne” inne rozwiązanie tego aż nadto żenującego problemu, bo jednak litewskich komunistów i kapusiów było proporcjonalnie aż dwukrotnie więcej niżPolaków na Wileńszczyźnie według oficjalnych statystyk, a może by tak uznać te statystyki wreszcie za kłamliwe – co by było zgodne z prawdą – i głosić po całym świecie, jak dotychczas, że to Polacy jak jeden mąż są „skomunizowani” i „zsowietyzowani” przez KGB i KPZR. I do krematorium z nimi!
Dawniej wszystkiego byli winni tu Żydzi, których też spotkał „za to” najwyższy w okupowanej Europie wskaźnik Holocaustu wynoszący aż 94 procent populacji litewskich Żydów, dokonany ochoczo rękoma samych litewskich „gospodarzy”. Dziś o wszystko wini się Polaków wileńskich. Jaki więc oczekuje ich los?

List otwarty do JW Pana Jana Olszewskiego Przewodniczącego Rządu RP
Prezydium Rady Koordynacyjnej Wileńskiego Polskiego Kraju Narodowo-Terytorialnego jest zaniepokojone niewłaściwą, świadczącą o braku rozeznania, dobrej woli i patriotyzmu, oceną sytuacji Polaków na Wileńszczyźnie przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych Rzeczypospolitej Polskiej.
Uważamy, że w sytuacji, gdy na Litwie są bezwzględnie łamane prawa obywatelskie ludności polskiej, gwałcone obowiązujące ustawodawstwo, zostały rozwiązane demokratycznie poprzednio wybrane Wileńska i Solecznicka Rady Rejonowe oraz Komisja Do Spraw Prywatyzacji, gdy zamknięto trzy gazety polskojęzyczne, zwolniono z pracy lub zmuszono do przejścia na inną ponad 70 Polaków ze stanowisk kierowniczych lub administracyjnych, przyjęto uchwałę o przyłączeniu do Wilna dużych połaci ziemi z rejonów podwileńskich, w związku z czym tysiące polskich rodzin zostaną pozbawione ojcowizny, odmawia się zwrotu gmachów w Wilnie zbudowanych ze składek ludności polskiej, zlikwidowano napisy informacyjne w języku polskim, kilkakrotnie pobito młodzież polską (jednemu chłopcu wybito oko) z użyciem kolb karabinów maszynowych, strzela się w miejscach publicznych (Niemenczyn) i w domach prywatnych (Szumsk) do Polaków, szantażuje się ludność polską według wzorców NKWD za pomocą stacjonujących na Wileńszczyźnie oddziałów wojskowych departamentu ochrony kraju Republiki Litewskiej i gdy w czasie najbliższym rozpocznie się wykonanie już zatwierdzonych planów lituanizacji urzędów pocztowych, szkół, samorządów, to jedynym wstępnym warunkiem zachowania języka, kultury i tożsamości narodowej na terytorium zamieszkałym przez rdzenną ludność polską mogła by być autonomiczna Polska Jednostka Terytorialna.
Tekst deklaracji polsko-litewskiej o stosunkach wzajemnych nie gwarantuje polskiej mniejszości narodowej przetrwania w czasach, gdy Litwa wytrwale dąży do ustanowienia reżimu totalitarnego. Przyjazd na Litwę pana ministra K.Skubiszewskiego w celu podpisania deklaracji bez poprzedniej konsultacji z polskimi organizacjami społecznymi Wileńszczyzny da rządowi Republiki Litewskiej możliwość ostatecznego rozprawienia się z wileńskimi Polakami.
Prosimy Rząd Rzeczypospolitej Polskiej o uwzględnienie w swej polityce zagranicznej faktu istnienia na Wileńszczyźnie kilkusettysięcznej społeczności polskiej i o bronienie jej praw ludzkich i obywatelskich.
Prezydium Rady Koordynacyjnej
Wileńskiego Polskiego Kraju
Narodowo-Terytorialnego
Wilno, 10 I 1992”

* * *

Polonia Today” (Chicago), luty 1992:

HUMAN RIGHTS, NEO-NAZISM and a BOOK REVIEW
by Ben Chapinski

„Na wschod od Bugu”[East of the Bug River] is a must book for all those interested in ethnicity, oppression, human rights and the decline at the western Soviet Empire. It is written by Jan Ciechanowicz.
The cover of Na wschod od Bugu features a theme of love and understanding. The drawing, in fact, emanates from the general cover of another international publication, „The Common International Home." It touches culture and tradition with honesty.
This is the second printing of this masterpiece. The author has also had a book on literature published under the old Soviet Government. His literature book had numerous co-authors and dealt with poems and folklore. Ciechanowicz is a human rights activist and a former university professor.
Unable to publish in the new Sajudis Lithuania, Ciechanowicz was recently coerced into getting one of his manuscripts printed in the new Poland. Na wschod od Bugu, first published in New England, is now an improved version of an original work that would not be acceptable under any communist orfascist regime.
The cover of Na wschod od Bugu is a nice glossy white. It’s pleasant to the eye. The 120 pages are printed on solid paper and the ink is part of a dark 11 point Chicago type. This large print is easy to read. The content is so interesting that the book, according to numerous sources, is generally consumed in one sitting.
The author is a citizen of the newly formed Republic of Lithuania. He ist he world's leading expert on Southern Lithuania (Wilenszczena in Polish or Vilnoland in English.) The area's native population was composed of Poles. In fact, from the 1300s to 1939 fewer than 2% of Vilnoland's population was Lithuanian. Its capital, for several centuries was called Wilno in both the Polish and Latin languages.
Today Vilnoland is about 68% Polish. Vilno, now called Vilnius due to Lithuanian colonization, is over 50% Slavic. The hero of this large population is Jan Ciechanowicz, who has been attacked both physically and psychologically for demanding human rights. A champion of the downtrodden, he was fired from his position at a university and later lost his job as director of culture at a Polish language newspaper. Currently he is barely able to live by lecturing at Polish cuttural endeavors.
Ciechanowicz is a symbol of what antiPoles can do to advocates of human rights. This brings us to his latest piece of creativity. But, before we start, we would like to refer to the negative aspects of his work, created by pen, in the dark nights and early mornings, under oppression. Na wschod od Bugu is divided into three sections. Unfortunately, there are no pictures, no index and no bibliography.
While the book was being composed, Poles were facing human rights violations by colonists who continued to fire Polonians from theirjobs. Nearly every Lithuaniannewspaper slandered Poles. Lithuanians, caught beating a small Polish child, were never punished, even though Poles vigorously sought justice. Smali school children continued to be physically assaulted. While Ciechanowicz was writing his book, acid was placed on his door.
Opportunists, such as Czeslaw Okinczyc and Zbigniew Balcewicz blamed the massive human rights violations on Polish nationalism. Balcerowicz had been a high ranking Communist Party official almost his entire life. He is now editor of a Lithuanian Polish-language newspaper. When Lithuanian neo-Nazis indicated that they wished to revamp voting districts, to reduce the potential of the Polish vote, Opportunists, such as the aforementioned, continued to support them.
When Polish Canadian newspaper editor Alex Pruszynski went to examine the situation, he was horrified at what chiidren, old women and laborers toid him. He walked through the destroyed ancient Polish edifices and cemeteries, appalled at what he saw. He became nauseated when hę discovered that every effort was madę to reduce the educational level of the indigenous Polish population. He gave Balcerowicz, editor of the communist Czerwony Sztandar [Red Standard] hundreds of dollars to travel to the Pope, thinking it to be an act of kindness. In turn, Balcewicz used the funds to visit Italy and commenced attacking Pruszynski upon his return to Vilno.
Despite an entire organized media campaign against Jan Ciechanowicz, incredibly, hę won anelection to what was then the Soviet Parliament. In Moscow he officially sough human rights for Poles and ail others. He reiterated before Gorbachev, Yeltsin and the entire Soviet Parliament that the indigenous Polish population of Vilnoland was entitled to human rights. At night he wrote his book.
How pertinent is this book by Jan Ciechanowicz? Well, at th is writing a member of the Lithuanian Parliament, Ryszard Maciejkiawiec, is on a hungerstrike. Numerous Slavic Americans have informed the New York Times and other New York media about this protest for Polish rights, but to no avail. They have chosen to ignore the fact that a major member of a European parliament was on a hunger strike.
How important is Ciechanowicz's book? Well, at this writing Lithuanian soldiers, armed with guns and with dubs in their hands, have been shooting at small Polish children in regionswhere Poles, despite Lithuanian colonization, still represent 85% of the population. Polonian members of the Lithuanian Parliament have been writing to the European Human Rights Commission. This news has been appearing all over Europe, although it faces a blackout in America.
During the last visit of [Lithuanian President] Landsbergis to Poland, he was refused a visit by President Lech Wałęsa. He did, it appears, obtain the support of Adam Michnik.
So, despite the fact that Ciechanowicz's book has no pictures, we can note that is logical and methodically constructed. With approximately a half million Poles in Lithuania, it is reasonable to assume that a third printing will eventually evolve in his homeland.
A scholar from northern Poland wrote that „Ciechanowicz has done humanity a service ... persecuted like Sakharov, he has continued to fight against colonization, human rights violations and crimes against the indigenous Polish population.” Ascholar from Sopot writes that Ciechanowicz is a contemporary hero of the Polish nation.
Indeed, despite the anti-Polish actions of Sajudis supporters, the manuscripts of Jan Ciechanowicz are gaining in stature.
Regretfully, the members of Lithuania's Sajudis regime hinder the publication of all things in the Polish language. Lithuania has no freedom of the press.
While Michnik and others arę defending anti-Polish neo-Nazism, members of the Lithuanian Army have entered a dance hall where young Poles were dancing, fired guns over their heads and at their feet.
Littie children have been beaten by armed Lithuanian terrorists. A Canadian journalist told me by phone that it appears that Hitlerites are seeking to fill the Poles with fear.
Here, we can return directly to Ciechanowicz's book. Using sources from many countries, he points to the region's orginal inhabitants. He cites German, Russian, English, French and American Intellectuals, scholars, authors andcommunity leaders. He tells readers who the Lits, Poles, Russians and others are.
The authordiscusses Indo-European and Slavic population groups. He does notdiscriminate with his references and notes that the orginal Lithuanians were, according to Finnish and other sources, proto-Finnish types. He completely eradicates the propaganda about Lithuanian being one of the oldest ot European languages.
Moreover, he clarifies, once and for all, the fact ot Poles being among the original, indigenous inhabitants of present-day southern Lithuania and northeastern Byelorussia [Bielarus].
As for those deeming that Lithuanians are of German heritage, once they read this book, they will not follow such nonsense. Ciechanowicz speaks clearly about the region's languages and cutture. He talks of mythology, legends and emotions.
Author Ciechanowicz even takes us to the civilization of the early Poles (called Lechitow by local scholars). He touches upon the attempted Russification of the area's Poles and the region's cultural mosaic. Incredibly, in such a small space, he is able to cite many of Eastern Europe's leading scholars.
Being fluent in several languages, Ciechanowicz has consumed a ton of German, Russian, Lithuanian and other sources. Anthropologists will find here a magnificent view of Mongolians, Tartars and many others. Linguists and political scientists will discover that for centuries Poles, Byelorussians [Bielarusians] and others called themselves Lithuanians, merely as a political label. The real Lithuanians were never morę than 5% of the old Lit state. On the other hand it is fact that the vast majority of the so-called Lit state were Slavs, a conquered people, who spoke Polish and Slavic languages.
If l were to comment on the rich material given by Ciechanowicz on the first university East of the Bug River, the Polish-created University of Wilno, as well as other schools, it could fill several more pages. Consequently, let us note that if you are interested in reading what is truly one of the best small books, purchase this „ciassic.”

* * *

Horyzonty” (USA), 15 lutego 1992:

Sukces” polskiej dyplomacji
13 stycznia br. minister spraw zagranicznych Rzeczypospolitej Polskiej, Krzysztof Skubiszewski i jego litewski kolega A. Saudargas podpisali w Wilnie „Deklarację o przyjaznych stosunkach i dobrosąsiedzkiej współpracy miedzy RL i RP” oraz konwencję konsularną. Przez po raz kolejny zawiedzioną i rozgoryczoną ludność Wileńszczyzny akt ten uważany jest za co najmniej żenującą gafę dyplomacji polskiej, gdyż nie zyskując nic w zamian rząd RP bezapelacyjnie uznał nienaruszalność obecnych granic Litwy, która okupuje także polskie tereny. Tym samym Polska stała się jedynym krajem na świecie de jure i de facto uznającym ustalenia i skutki zbrodniczego paktu Ribbentropa-Mołotowa, na którego mocy nastąpił w 1939 roku IV rozbiór Polski miedzy Rosją sowiecką, Niemcami hitlerowskimi a Litwą faszystowską. Deklaracja jest ogólnikowa i nie gwarantuje mniejszości polskiej na Wileńszczyźnie samorządności czy autonomii w żadnej dziedzinie życia społecznego...
Obawiając się protestów ze strony Polaków wileńskich, dyplomaci polscy i litewscy wybrali na dzień podpisania aktu 13 stycznia, gdy cała Litwa przywdziała żałobę w związku z pierwszą rocznicą tragicznych wydarzeń pod gmachem Komitetu ds. Radia i Telewizji w Wilnie, kiedy to z rąk siepaczy z sowieckiego KGB zginęło kilkunastu Litwinów. Rachunek był prosty: w takim dniu Polacy demonstracji protestu nie urządzą, a jeśli urządzą, można ich będzie oszelmować w prasie jako ludzi bezczci i wiary, „komunistów” itp. Była to stawka bez przegranej. Aby zaś jeszcze skuteczniej zamydlić oczy opinii publicznej, litewscy oficjele i „społeczeństwo” taki protest urządzili.
Landsbergis i Skubiszewski ubili więc zręcznie doskonały – dla jednej ze stron – interes. Lecz było to dla ministra polskiego zaiste pyrrusowe zwycięstwo, ukazujące go jako człowieka absolutnie nie dbającego o interes Polski jako państwa.
Znamienne, że cała ta farsa zaaranżowana została na modłę niedawnych komunistycznych krętactw. Np. w przededniu minister spotkał się w Warszawie z rzekomymi reprezentantami polskiej ludności Wileńszczyzny, przy czym role tych „reprezentantów” odgrywali dwaj Polacy do niedawna związani z kompartią i KGB, a obecnie bez reszty będący na usługach bezpieki landsbergisowskiej, osobnicy odsądzeni od czci i wiary przez Polaków kresowych. Takich właśnie członków KC Kompartii wysyła Landsbergis do Warszawy i z takimi ludźmi chętnie spotyka się min. Skubiszewski.
Nie można było bez protestu słuchać jak min. Skubiszewski podlizywał się w Wilnie swym partnerom, zapewniając ich solennie, że nigdy już nie będzie drugiego Żeligowskiego, ani drugiego marszu na Wilno. Chciałoby się takiego ministra zapytać, czy takiego marszu nie będzie także w przypadku fizycznej eksterminacji Polaków wileńskich przez Litwinów. Kto dał mu prawo frymarczyć życiem setek tysięcy Polaków? Doprawdy – lepiej by było, gdyby nie było takiego ministra, ani takich jego wizyt u sąsiadów Polski. Dlaczego pozbawia się rdzenną ludność Kraju Wileńskiego prawa do decydowania o własnym losie, chociażby w formie referendum?
Jan CiechanowiczWilno”

* * *

Horyzonty” (Stevens Point, USA) 22 lutego 1992:

Słowianie”
Kierownictwo Wspólnot Rosyjskich Litwy zwróciło się do Konsulatu Generalnego RP w Wilnie, z prośbą o obronę praw Rosjan w imię braterstwa słowiańskiego. Oczywiście, ludzi trzeba bronić niezależnie od ich narodowości. Ale bez taniej demagogii. Bo dlaczego Rosjanie nie pamiętali, że są Słowianami, w ciągu dwustu ostatnich lat, gdy razem z Niemcami bestialsko niszczyli naród polski. Nie pamiętali też przy tym, że we wrześniu 1939 wbili Polsce nóż w plecy, gdy deportowali miliony Polaków za Koło Polarne, gdy mordowali w Katyniu tysiące bezbronnych polskich oficerów, ufających rosyjskim zapewnieniom o braterstwie Słowian, gdy doniedawna – przez całe dziesięciolecia – razem z Litwinami solidarnie gnębili na Wileńszczyźnie Polaków?
Gdzie jest gwarancja, że i tym razem za dobro nie odpłacą złem? Gdy bowiem na II i III Zjazdach Deputowanych Ludowych ZSRR w Moskwie w latach 1989/90 przedstawiciel ludności polskiej, dr Jan Ciechanowicz na prośbę Rosjan wystąpił na Kremlu w obronie nie tylko polskiej, ale i rosyjskiej mniejszości narodowej – także wówczas poniżanej i szczutej na Litwie – natychmiast w gazecie „Sowietskaja Litwa” zaczęły się ukazywać całe „wiązanki” rosyjskich listów protestacyjnych na to, że oto „Polak chce popsuć dobre stosunki wzajemne między Rosjanami a Litwinami”, że nikt go „nie upoważnił do przemawiania w imieniu Rosjan”, że „nam nie są potrzebni tacy obrońcy” itp. w czysto moskiewskim stylu...
Czy aby broniąc takich „Słowian” dyplomacja polska nie wpadłaby w sidła przez nich przewrotnie zastawione? Bizantyjska mentalność kocha się w podobnych fortelach”..

* * *

Biuletyn Europejski” (Warszawa), luty 1992:

Lietuva, Wilno i medycyna
Visi keliai i Vilniu veda... – mówi NIDAS ČEPKAUSKAS, działacz, samorządu studenckiego Uniwersytetu Wileńskiego.
BIULETYN EUROPEJSKI: Jak Ty, jako student medycyny, oceniasz swój program nauczania i założenia dydaktyczne? Czy spełnia on Twoje oczekiwania?
NIDAS CEPKAUSKAS: Zasadniczo nie odbiega on od studiów w Polsce. Studia trwają 6 lat, mamy ustalony, obowiązkowy plan zajęć i możemy wybrać tylko przedmioty fakultatywne, jak prawo, filozofia, etyka, historia litewska. Zasadniczy tok studiów jest stały, trudno go zmienić. Po otrzymaniu dyplomu są dwie drogi: „internature” i „rezydenture”. Stary system – „internature” – trwa rok, a „rezydenture” – wprowadzona przed dwoma laty – trwa 3-4 lata, w zależności od specjalności. Rozszerza on praktykę młodego lekarza poprzez dłuższy staż kliniczny pod okiem doświadczonych lekarzy. Po zakończeniu tego etapu mamy też egzamin potwierdzający nabyte umiejętności.
BE: Czy widzisz inne zmiany w programie studiów?
NC: System rezydentny jest najważniejszą innowacją, bo przedtem byliśmy tylko lekarzami teoretykami. Zmieniono też układ studiów, podzielono go na dwa etapy: nauki medyczne podstawowe (3 lata), i nauki kliniczne (3 lata). Trudno jest poza tym szybko zmienić nawyki kadry profesorskiej. Myślę, że proces zmian programustudiów potrwa jeszcze długo. Próbujemy także nawiązywać kontakty z Zachodem, załatwiać staże dla naszych studentów.
BE: Czy po zakończeniu studiów możesz swobodnie wybrać sobie miejsce pracy?
NC: Tak, nie ma już przymusu pracy. Szpitale przysyłają oferty absolwentom i ci wybierają spośród nich.
BE: Jak wygląda dzialalność studencka? Czy jesteś członkiem jakiegoś związku?
NC: Mamy „Lithuanian Medical Student Association” (LMSA), działającą od 1988 roku, która dąży do ulepszenia programu studiów. Poprzez LMSA prowadzimy wymianę z organizacjami z Europy Zachodniej, załatwiamy praktyki wakacyjne poprzez International Federation of Medical Student Assotiation (IFMSA). Jesteśmy reprezentowani w Samorządzie Studenckim Uniwersytetu Wileńskiego, mamy dwóch przedstawicieli w Parlamencie Studenckim. Oprócz współpracy z NZS, mamy kontakty z ESIB, poza tym zaczynamy uczestniczyć w programie Tempus.
BE: Czy na uczelni działają studenckie przedstawicielstwa różnych ugrupowań politycznych?
NC: Nie, według statutu uniwersyteckiego tylko związki studenckie mają możliwość funkcjonowania. Są podobno przedstawiciele liberałów, ale przeważnie działają regionalne organizacje, np. wileńska, kowieńska etc.
BE: Czy w Twojej grupie, na Twoim roku są studenci Polacy i czy masz z nimi dobre kontakty? A może istnieje wrogość?
NC: U mnie na roku jest jeden, Wiesław Stecewicz, który w ubiegłym roku był w radzie LMSA, jest moim przyjacielem. Moim zdaniem nie ma żadnej niechęci. Zresztą nie ma u nas na uniwersytecie poszczególnych organizacji narodowościowych polskich, białoruskich i rosyjskich.
BE: Jaka jest Twoja opinia na temat zaostrzenia się stosunków polsko-litewskich po rozwiązaniu samorządów polskich?
N C: Mamy różne wspomnienia historyczne dotyczące na przykład agresji Żeligowskiego, ale teraz trzeba zapomnieć urazy, aby wspólnie budować przyszłość, aby więcej już się to nie powtórzyło. Stosunki z Polakami nie stanowią wielkiego problemu. Wysocki, Brodawski, Ciechanowicz byli twardogłowymi komunistami, którzy popierali interwencję w styczniu ubiegłego roku i podczas puczu w sierpniu. Chcieli, aby Litwa dalej była zależna, abyśmy zostali w Kraju Rad, stanowili dla Moskwy „drugi front”. Wszystko jest kwestią ludzi i mam nadzieję na przyszłość, że po podpisaniu 13 stycznia 1992 roku w Wilnie przez min. Skubiszewskiego Deklaracji o Przyjaźni między Polską a Litwą wszystko będzie szło ku lepszemu.
BE: Należy chyba jednak przeprowadzić demokratyczne wybory do samorządów, aby uzyskać polską reprezentację.
NC; No tak, całkowicie się z tym zgadzam. To powinno być zrobione jak najszybciej, ale nie mogą to być takie samorządy jak były dawniej.
BE: A jak wygląda sytuacja ekonomiczna Litwy?
NC: Na Litwie wprowadzono talony żywnościowe, otrzymywane przy wypłacie. Stanowią one 20-30% zarobków każdego mieszkańca. Od 15 stycznia nastąpiła 30–40% podwyżka cen energii elektrycznej i gazu. Staramy się dostosować ekonomię Litwy do kanonów europejskich. Ogólnie sytuacja nie jest najgorsza, choć cały czas są kolejki.
BE: Co sądzisz o Wspólnocie Niepodległych Państw, czy jest to struktura trwała?
NC: Jest to szalony kraj, przedziwny i wszystko jest możliwe, nikt nie może być pewny przyszłości tego związku. Czekamy i obserwujemy, co się tam dzieje. Naszym problemem i postulatem jest jak najszybsze wycofanie wojsk radzieckich. Wtedy mielibyśmy spokojną przyszłość, a tak nasza niepodległość wisi na bagnecie. Na razie idziemy razem ku Wspólnej Europie i mamy nadzieję za kilka lat się w niej znaleźć.
rozmawiał Jacek Kalinowski”

Niektóre fragmenty tego wywiadu wykazują, jak perfidni, cyniczni w swych kłamstwach i przekrętach oraz bezwzględni pod względem moralnym bywają nawet młodzi Litwini w walce z polskością. Zwróciłem się więc do redakcji z listem:

Biuletyn Europejski”, październik 1992: „Poczta Biuletynu

Wielce Szanowna Pani!
W numerze 7 „BE” ukazał się wywiad p. Jacka Kalinowskiego z Nidasem Čepkauskasem, działaczem samorządu studenckiego Uniwersytetu Wileńskiego. W wypowiedziach Litwina znalazło się kilka istotnych nieścisłości, o których tu nie będziemy mówić, oraz pewne zdanie, które można kwalifikować wyłącznie jako świadome oszczerstwo i donos prasowy, powodowany nienawiścią do Polaków. Zdanie to brzmi: „Wysocki, Brodawski, Ciechanowicz byli twardogłowymi komunistami, którzy popierali interwencją w styczniu ubiegłego roku i podczas puczu w sierpniu”...
Chodzi o to, że spośród wymienionych powyżej trzech osób ze słownym poparciem działań KPZR w styczniu i sierpniu 1991 r. wystąpił jedynie Cz. Wysocki, rzeczywiście wieloletni pracownik partyjny, w przeciwieństwie do dwóch pozostałych, którzy nigdy żadnych stanowisk partyjnych nie piastowali, m.in. dlatego, że nie byli „twardogłowymi”. Ani Brodawski też, ani Ciechanowicz w żaden sposób w wydarzeniach ze stycznia i sierpnia 1991 r. nie uczestniczyli. Natomiast po zajściach z 13 stycznia J. Ciechanowicz wystosował osobistą depeszę do prezydentaM. Gorbaczowa, protestując przeciwko bestialskiej akcji KGB w Wilnie (tekst ten został później opublikowany w polskim tłumaczeniu przez Społeczny Ośrodek Dokumentacji i Studiów Wileńszczyzny, Warszawa, w cyklu edytorskim „Relacje, dokumenty i opinie”, Nr 3,1991).
W sierpniu zaś 1991 autor niniejszego listu również był przeciwny reakcyjnemu wystąpieniu sowieckiej partokracji, w razie zwycięstwa której los jego byłby przesądzony. Załączam kopię artykułu z pisma komunistycznego „Bolszewik”, który ukazał się w Mińsku w przeddzień puczu, a w którym figuruję jako „faszystowski najmita i agent CIA”. Tylko więc dzięki klęsce puczu jestem dziś na wolności i piszę do Pani ten nieco dla obu stron przykry list.
Zaznaczam, że reprezentuję na Wileńszczyźnie nurt niepodległościowy, nie komunistyczny, domagałem się zwrotu Polsce wszystkich terenów, zagrabionych jej przez ZSRR w 1939 roku, lub utworzenie ze wszystkich naszych okupowanych ziem suwerennej Republiki Wschodniej Polski. Agresor wschodni, podobnie jak wcześniej zachodni, musi nam zwrócić bezprawnie zajęte tereny polskie, tylko to zresztą może uwolnić wschodnią część naszego narodu od bestialskiej dyskryminacji ze strony karłowatego imperializmu litewskiego, nadal popieranego i hołubionego przez Moskwę. Anicet Brodawski również nie miał nic wspólnego z reakcją bolszewicką, był i jest czołowym reprezentantem tzw. nurtu autonomizacyjnego, dążącego do utworzenia w składzie Litwy i na bazie jej Konstytucji polskiego okręgu (kraju) autonomicznego.
Szeregowanie więc nas wśród „twardogłowych komunistów” jest w najlepszym razie przejawem kompletnej ignorancji politycznej. Natomiast szowiniści litewscy, dążący do dyskredytacji za wszelką cenę polskiego ruchu narodowo-wyzwoleńczego na Wileńszczyźnie, a doskonale znający antykomunizm Polaków, cynicznie tym manipulują, okrzykując nas hurtem za rzekomych „czerwonych”, który to haczyk połknął w dobrej wierze niejeden rodak w Kraju.
Przypuszczam, że nie tylko ja, ale i Pani, jest zmartwiona faktem, iż młodzi czytelnicy w Polsce zostali wprowadzeni w błąd przez niezgodne z prawdą wypowiedzi Litwina. Może więc warto w myśl zasady „audiatur et altera pars” podać do wiadomości publicznej także niniejsze sprostowanie? Zawiadamiam też Panią Redaktor, iż ze względu na powyższe oszczerstwo złożyłem do Prokuratury Generalnej Republiki Litewskiej odpowiednie podanie i sprawa najprawdopodobniej znajdzie swój finał w sądzie. O ile pomówienie nie zostanie odwołane, a osoby oczernione nie zostaną publicznie przeproszone.
Łączę wyrazy szacunku
dr Jan Ciechanowicz, Wilno 25 IV 1992”.


* * *

W lutym-marcu 1992 na łamach „Białego Orła” (Ware, USA) odegrany został dramat, a raczej farsa, dająca jak najsmutniejsze świadectwo poziomowi żydopolskiej dyplomacji PRL-2.

Biały Orzeł”– 9 lutego 1992 r.:

„Kurier Wileński” podaje:
Na Litwie strzela się do Polaków!!!
3 stycznia 1992 roku Urzędowy Dziennik „Kurier Wileński” wydawany przez Radę Najwyższą i Rząd Republiki Litewskiej zmuszony był podać do wiadomości publicznej: „29 grudnia ubiegłego roku w Niemenczynie (rejon wileński) w Domu Kultury odbywał się świąteczny wieczorek rozrywkowo-taneczny. Około godziny 21:00 weszło na salę pięciu żołnierzy służby czynnej Litewskiej Jednostki Wojskowej stacjonującej w Niemenczynie.
Ubrani byli po cywilnemu. Zachowywali się zaczepnie, w sposób arogancki. Jeden z nich uderzył miejscowego chłopaka, inny drugiego. Tamci nie mogli znieść krzywdy i bólu, zresztą cała młodzież oburzyła się, że przybysze psują dyskotekę. Wkrótce wyszli. Okazało się jednak, że nie na długo, zaraz powrócili w znacznie liczniejszym gronie. Był to 13-15 osobowy oddział litewskich żołnierzy, którzy tym razem byli umundurowani i z bronią w ręku. Mieli ze sobą dwa automaty i 5 pistoletów. W rękach trzymali gumowe pałki. Kazali przerwać zabawę. Wszystkich obecnych (dziewczęta i chłopców), zapędzili w kąt sali pod jedną ścianę... Za oknem huknęły strzały...” To inni żołnierze litewscy „napędzali stracha” na miejscową ludność polską.
W tym czasie ich koledzy (przybysze z Litwy etnicznej) nastawiwszy lufy pistoletów i karabinów maszynowych na bezbronną, przeważnie polską młodzież, pluli na nią, bili, łajali i obrzucali ordynarnymi wyzwiskami, nie zważając na obecność przedstawicielek płci pięknej. W końcu wykręcili ręce czterem młodym ludziom, 2 Polakom (Zamara i Cejko), 1 Estończykowi i 1 Rosjaninowi (Darin). Trzech z nichwrzucili do samochodu bijąc, czwartego usiłowali przemocą wepchnąć do bagażnika. Rozbestwieni litewscy bandyci w mundurach zachowywali się jak prawdziwi okupanci, poturbowali po drodze 2 miejscowych policjantów, którzy próbowali uspokajać napastników...
Po jakimś czasie pobitym młodzieńcom udało się wyrwać na wolność i zbiec. Wszyscy znaleźli się jeszcze tej samej nocy pod opieką lekarską, stan zdrowia jednego z nich jest ciężki.
Śledztwo w tej sprawie niby to wszczęto, ale można być pewnym, że do niczego ono nie doprowadzi i zostanie zawczasu umorzone przez władze landsbergowskie, podobnie jak to miało miejsce w szeregu innych, podobnych spraw w okresie komuny... Jak nas poinformował telefonicznie burmistrz miasta Niemenczyn pan Mieczysław Borusewicz, jego wizyta u dowódcy stacjonującej w mieście wojskowej jednostki litewskiej Misiunasa nie tylko nie dała konstruktywnych wyników, lecz co więcej, ton i treść wypowiedzi litewskiego oficera wydają się nasuwać wniosek, że dalsze bandyckie akty w stosunku do miejscowej ludności polskiej są na porządku dziennym. Tak więc terror litewski na okupowanej polskiej Wileńszczyźnie nie tylko nieprzerwanie trwa od 1939 roku, ale i się ostatnio nasila.
Odbywa się to dziś na oczach obojętnej „demokratycznej” Europy, „niepodległej” Polski i „sympatycznego Prezydenta wszystkich Polaków”...

* * *

Biały Orzeł”, 23 lutego 1992:

List Konsula Generalnego Rzeczypospolitej Polskiej do „Białego Orła”

Redaktor Adam Urbańczyk, wstęp:
Nie spodziewałem się, że ostatni, 160 numer mojej gazety, rozpoczynający siódmy rok istnienia „Białego Orła” przyniesie mi tyle nerwów, nieprzespanych nocy i rozczarowań.
Zamiast choć kilku miłych słów od Konsula Generalnego w Nowym Jorku, za to, że jak dobrze tam wiedzą, mimo wielu trudności istnieje dalej ta polsko-amerykańska gazeta, otrzymałem list następującej treści od Konsula Generalnego Rzeczypospolitej Polskiej, Jerzego Surdykowskiego:

Consul General                                                                   233 Madison Aveniue
Of The Republic of Poland                                                   New York, N.Y. 10016
Phone: (212) 889-2066
Fax (212) 779-3062

10 Luty, 1992

Pan Adam Urbańczyk
Wydawca dwutygodnika
Biały Orzeł – White Eagle

Szanowny Panie Redaktorze,
W numerze 160 wydawanego przez Pana dwutygodnika datowanym na 9 lutego b.r. ze zdumieniem przeczytałem dwa teksty, o których poniżej.
Po pierwsze, na stronie pierwszej zamieszczony jest tekst „Na Litwie strzela się do Polaków” przedrukowany rzekomo z „Kuriera Wileńskiego”. O ile mi wiadomo, pismo to nigdy nie zamieściło takiego tekstu, a opisywane wydarzenie nie miało miejsca. Natomiast tekst przez Pana opublikowany, rozpowszechniany był w Nowym Jorku w maszynopisie powołującym się na „Kurier Wileński”; nigdy jednak nie przedstawiono wycinka z tego pisma z powyższym tekstem. Stąd też polska prasa w Nowym Jorku odmówiła jego publikacji jako materiału o co najmniej wątpliwej wiarygodności. Dlatego wzywam Pana do przedstawienia mi kserokopii wycinka z „Kuriera Wileńskiego” lub innego pisma wydawanego na Litwie z tekstem, który Pan przedrukował. W przeciwnym wypadku będę zmuszony uznać, że tekst ten został świadomie spreparowany w intencji zakłócenia stosunków polsko-litewskich i tak właśnie przedstawić tę przykrą sprawę w Ministerstwie Spraw Zagranicznych RP w Warszawie.
Po drugie, na str. 14 tego samego numeru w nie podpisanym tekście „Prasa litewska o Polsce i Polakach” znajduję takie zdanie „...jakby ich autorzy nie wiedzieli o litwofilskich a antypolskich artykułach w „Gazecie Wyborczej”, „Tygodniku Powszechnym”, „Życiu Warszawy”, pismach do niedawna opluwających Polskę za sowieckie ruble...”. Trzeba być kompletnym ignorantem w sprawach polskich, a przytym człowiekiem bez sumienia, by sformułować podobną potwarz. Przypominam Panu, że „Gazeta Wyborcza” powstała w 1989 roku jako pismo „Solidarności” i z tego tytułu nie mogła mieć nic wspólnego z „sowieckimi rublami”. „Tygodnik Powszechny” od chwili swego powstania aż po zmianę ustroju w 1989 roku był jedynym niezależnym od komunistycznego państwa tygodnikiem katolickim i z tego tytułu przypisywanie mu owych „sowieckich rubli” jest również podłym oszczerstwem. Jedynie „Życie Warszawy” było wydawane do 1990 roku przez będący własnością byłego PZPR koncern „RSW-Prasa”.
Ponieważ zacytowane zdanie zarzuca „Gazecie Wyborczej” i „Tygodnikowi Powszechnemu” zbrodnię zdrady narodowej, żądam jego odwołania i przeproszenia zainteresowanych redakcji w najbliższym numerze wydawanego przez Pana pisma. Przypominam, że wspomniany artykuł nie jest podpisany, a więc – zgodnie z prawem prasowym – reprezentuje poglądy redakcji, nie zaś autora.
Łącząc wyrazy szacunku ufam, że dwa przywołane tu przypadki (a zwłaszcza drugi) rażącego naruszenia dobrych obyczajów i dziennikarskiej etyki zawodowej, są wynikiem zbiegu okoliczności nie zaś świadomej intencji.
Jerzy Surdykowski
Konsul Generalny

* * *

Tak, drodzy Czytelnicy! Ja też nie mogłem uwierzyć, że taki list, w takim tonie, zawierający takie słowa i sformułowania potrafi napisać przedstawiciel Rzeczypospolitej Polskiej w Stanach Zjednoczonych.
Pozostaje mi więc na ten list odpowiedzieć Panu Konsulowi:
Zarzut pierwszy: Nie jest moją winą, że Konsul Generalny nie został poinformowany o zajściach na Litwie. W rozmowie telefonicznej, jaką ze mną przeprowadził, nie dopuszczając mnie do słowa obrony, zarzucił mi „prowokatorstwo”, „opieranie się na kłamstwie i zmyśleniach” i tym podobne „zalety”. Nie chcąc więc być gołosłownym, na drugi dzień po rozmowie z Konsulem Surdykowskim, przesłałem Mu kopie zamieszczonego poniżej artykułu wydrukowanego w Wilnie, w „Naszej Gazecie”, nr 1(39), z datą 1-15 stycznia 1992 roku i kopię artykułu z „Tygodnika Wyborczego”, ukazującego się w Warszawie, rok II, nr 3/4(22) z datą 19-26 stycznia 1992 r. (str. 10).
Tu chciałbym się przyznać do popełnionego przeze mnie błędu, mianowicie nie podałem Autora zamieszczonego na pierwszej stronie artykułu. W „TygodnikuWyborczym” jest on podpisany: „(oprac. J.C.)”, pod przysłanym do mnie z Wilna artykule widniało nazwisko: Jan Ciechanowicz, jeden z najwybitniejszych obrońców praw człowieka na Litwie. Niniejszym więc przepraszam Czytelników, przepraszam Autora i przepraszam Konsula Generalnego, że nie miał do kogo osobiście skierować swoich bezpodstawnych zastrzeżeń.
Rozumiem, tak jak każdy z Polaków, że stosunki polsko-litewskie są bardzo delikatną sprawą dla naszej Ojczyzny. Każdemu z nas zależy na ich poprawnych układach. Rozumiem Konsula Surdykowskiego, że i On chciał zabrać głos w tej sprawie – no tak, ale w jaki sposób. Moim zdaniem „poprawne stosunki” z Litwą nie mogą polegać na milczeniu z polskiej strony.
Oryginalny tekst „Kuriera Wileńskiego”, który zamieścił podaną przez nas informację w dniu 3 stycznia 1992 roku wydrukujemy w naszym następnym wydaniu – oczekujemy na przesyłkę z Litwy.
Zarzut drugi: Znowu przyznaję się do popełnionego przeze mnie błędu, że nie podałem pod zamieszczonym artykułem: „Prasa litewska o Polsce i o Polakach” jego Autora. Czynię to niniejszym – jest nim ponownie Senator Jan Ciechanowicz z Wilna,który w całości przygotowuje dla nas rubrykę „Z Litwy”. Tu też chciałbym przypomnieć Panu Konsulowi zamieszczane na str. 2 w każdym „Białym Orle” zdanie: „Poglądy naszych Autorów, nie muszą być zgodne z poglądami Wydawcy „Białego Orła””.
Do samoobrony i wyjaśnienia proszę też niniejszym pana Jana Ciechanowicza z Wilna.
Ze swej strony, odpowiadając na „żądanie” Konsula Generalnego RP w Nowym Jorku (o tym „żądaniu” za chwilę), niniejszym przepraszam te wszystkie Redakcje, które zostały wymienione w zamieszczonym w mojej gazecie artykule, tych wszystkich redaktorów naczelnych, zastępców, redaktorów pomocniczych, korespondentów, pracowników redakcji i drukarni, i to nie tylko tych, ale wszystkich polskich gazet, którzy nigdy nie „splamili” się nawet jednym „sowieckim rublem” – to obojętnie skąd by on pochodził, czy z Moskwy, czy z Litwy, czy z Ukrainy, czy z Białorusi, czy z jakiejkolwiek z dawnych republik Związku Sowieckiego – za wydrukowanie niniejszego zdania, które nie ode mnie pochodzi, ale od mojego korespondenta z Wilna.
Po przeczytaniu listu Konsula Generalnego, we wtorek, 18 lutego 92, natychmiast zadzwoniłem do nowojorskiego konsulatu z prośbą o rozmowę z Konsulem Surdykowskim. Niestety, nie mógł ze mną rozmawiać (była to godz. 2 po południu). Poprosiłem więc Sekretariat o umówienie mnie na spotkanie z Konsulem Generalnym na środę, 19 lutego 92, o godz. 9 rano, prosząc jednocześnie o odpowiedź do godz. 5 po południu. Odpowiedzi nie otrzymałem. Tak więczrezygnowałem z wyjazdu, bo przecież trudno jechać przeszło 3 godziny w jedną stronę, aby „pocałować klamkę” w polskim konsulacie na Madison Avenue, to znaczy nie otrzymać planowanego spotkania.
W środę jednak, o godz. 9:05 rano, zadzwoniłem do Konsulatu z prośbą o rozmowę z Konsulem Surdykowskim dla wyjaśnienia całości sprawy i jej wieloaspektowości.
A oto przebieg tej rozmowy:
Sekretariat: Polish Consulate, good morning.
Adam Urbanczyk: Dzień dobry. Czy mogę mówić z Konsulem Surdykowskim?
Sekretariat: A z kim rozmawiam?
Adam Urbanczyk: Adam Urbańczyk.
Sekretariat: Jedną chwileczkę, proszę.
(połączenie)
Konsul Surdykowski: Halo.
Adam Urbanczyk: Panie Konsulu, Adam Urbanczyk.
Konsul Surdykowski: Dzień dobry, witam!
Adam Urbanczyk: Otrzymałem list od Pana Konsula.
Konsul Surdykowski: Tak, tak.
Adam Urbanczyk: Nie spodziewałem się, że to będzie taka treść i taka forma, w jakiej Pan napisał, Panie Konsulu. Samo używanie słów, których Pan używa w tym liście, ja myślę, że nie pasują do Konsula Generalnego Rzeczypospolitej Polskiej – to jest po pierwsze. Zarzucanie mi ignorancji, zarzucanie mi – czego jeszcze – podłych oszczerstw, zarzucanie mi...
Konsul Surdykowski: Proszę pana, to jest w odniesieniu...
Adam Urbanczyk: Panie Konsulu, bardzo proszę o wysłuchanie mnie, bardzo proszę, jedną minutę jeszcze. A więc zarzucanie mi takich wszystkich rzeczy, na które nie zasługuję – myślę, że gdy wydrukuję ten list, będzie Pan w poważnym kłopocie. Po drugie – jakim prawem, jakim prawem Pan może do mnie pisać „żądam”, co to znaczy „żądam”? Czy Pan przyjechał jako Konsul Generalny służyć Polonii, czy żądać i nakazywać? W jaki sposób Pan to może zrobić?
Konsul Surdykowski: Proszę pana, niech pan na mnie nie krzyczy, kończę tę rozmowę, do widzenia panu.
Adam Urbanczyk: Do widzenia.
(koniec rozmowy)

Państwu pozostawiam ocenę tej rozmowy. Próbowałem zgodnie z „dobrymi obyczajami i dziennikarską etyką” nawiązać „kontakt” z Jego Ekscelencją, Konsulem Surdykowskim. Nie udało się! Nie „krzyczałem”, jak stwierdził Konsul. Proszę jednakPaństwa o kilkakrotne przeczytanie ostatnich wypowiedzianych przeze mnie zdań w rozmowie telefonicznej – każdy z Was musi to powiedzieć z pewną emocją w głosie, nie z krzykiem. Nigdy nie ośmieliłbym się podnosić głosu na Przedstawiciela naszego Rządu w USA.
Tak więc przedstawiłem swoją odpowiedź na list Konsula Surdykowskiego. W tej chwili oddaję głos Państwu, naszym Czytelnikom, z prośbą o wyrażenie swojej opinii w tej sprawie.
Gazetę poprzednią, w której popełniłem zarzucane mi „grzechy”, gazetę dzisiejszą i następne, wysyłam natychmiast do wiadomości: Prezydentowi RP Lechowi Wałęsie w Warszawie, Ojcu Świętemu Janowi Pawłowi II w Watykanie, Ministerstwu Spraw Zagranicznych w Warszawie, Ambasadorowi RP w USA, Marszałkom Sejmu i Senatu, Prezesowi „Wspólnoty Polskiej”, Nuncjuszowi Apostolskiemu w Warszawie, kardynałowi Glempowi, do kilkunastu redakcji polskich i litewskich gazet.
Nigdy nie pragnąłem mieć najmniejszego zadrażnienia z Konsulatem Polskim. Cenię bardzo Konsula Surdykowskiego za Jego działalność, za Jego twórczośćliteracką. Odpowiedź moja jednak na list Konsula nie może być inną odpowiedzią. Osądźcie Państwo to sami!
Adam K. Urbańczyk

* * *

Biały Orzeł”, 22 marca 1992:

Wyjaśnienia Redaktora Naczelnego „Białego Orła”
Zacznijmy więc od początku.
W dniu 11 lutego 92, w dwa dni po wydrukowaniu gazety „Biały Orzeł” nr 7/160, otrzymałem wiadomość na mojej „telefonicznej sekretarce”, w której miły głos zawiadamiał mnie, że Pan Konsul Generalny z Nowego Jorku chciałby ze mną rozmawiać i prosi mnie o zadzwonienie do Konsulatu. Natychmiast więc, po odebraniu tak przecież ważnej wiadomości, zadzwoniłem do Konsulatu Generalnego (godz. 1:02 P.M. wszystkie godziny według rachunku telefonicznego NE Telephone) z prośbą o rozmowę z Konsulem Surdykowskim.
Podczas tej pierwszej rozmowy otrzymałem „kazanie” od Konsula Surdykowskiego, że jestem: „prowokatorem, że piszę kłamstwa w swojej gazecie, że posługuję się tekstami bez pokrycia z dopiskiem pod spodem: „Pójdziem, gdy zagrzmi złoty róg!”, że jest to wezwanie do rewolucji, że Ministerstwo Spraw Zagranicznych nie potwierdziło wiadomości o strzałach w Niemenczynie, że żąda udowodnienia wydrukowanej informacji, itd. itd.”. Nie danym mi było dojść prawie dosłowa. Uspokoił się pan Surdykowski, gdy Mu powiedziałem, że jutro wyślę faksem artykuły z „Naszej Gazety” i „Tygodnika Wyborczego”, które drukowały tę wiadomość miesiąc wcześniej.
Zawiadomił mnie wówczas Pan Konsul, że wysłał do mnie list i żąda jego wydrukowania.
Następnego dnia, 12.02.92, wysłałem faksem artykuły, o których wspominałem wyżej i których kopie podałem w „Białym Orle”. Natychmiast też tego samego dnia, 12.02.92, odbyła się nasza druga rozmowa. Pan Konsul podziękował za otrzymane kopie, zawiadomił mnie wówczas, że w takim razie proszę nie drukować listu nr 1, tylko ja natychmiast wysyłam list nr 2, gdzie będzie chodziło tylko o „sowieckie ruble” i o przeproszenie zainteresowanych Redakcji. Nie powiem, Pan Konsul był bardzo grzeczny, podziękował mi za współpracę, za to co robię dla sprawy polskiej. Powiedział mi jeszcze, że właśnie za chwilę (przepraszam, nie nagrywałem tej rozmowy i nie mogę podać jej w całości) „idziemy z byłym premierem Bieleckim do chyba „Nowego Dziennika”, to podam to do prasy” (nie pamiętam, czy było: podamdo druku). Nie wiem – czy znaleźliście Państwo tę wiadomość w nowojorskich gazetach?
List, nazwijmy go List nr 1 od Konsula Surdykowskiego, adresowany 10 lutego 92, wysłany z Nowego Jorku 12 lutego 92 (wg pieczęci na znaczku pocztowym) otrzymałem 18 lutego 92. (Drodzy Czytelnicy, bardzo proszę śledzić daty i godziny, wszystko jest bardzo ważne!).
W ten sam dzień o godz. 12.41 po południu zadzwoniłem do Konsula Generalnego z prośbą o rozmowę. Zgodnie ze słowami sekretarki „Pan Konsul jest teraz zajęty!” nie otrzymałem posłuchania. Zadzwoniłem ponownie o godz. 2:12 po południu prosząc Panią Sekretarkę o spotkanie z Konsulem na następny dzień, na godz. 9 rano. Poprosiłem także o potwierdzenie przyjęcia do godz. 5 wieczorem, czyli do zamknięcia Konsulatu. Pisałem już o tym wcześniej – nikt do mnie nie zadzwonił, nikt nie potwierdził, że mogę przyjechać na to spotkanie.
Zdecydowałem się więc nie jechać do Nowego Jorku, a jedynie zadzwonić rano do Konsulatu z prośbą o wycofanie lub złagodzenie tego listu, w którym tak bardzo zostałem poniżony.
Dalsze fragmenty „historii” znają Państwo z nr 161. Zadzwoniłem do Konsulatu 19 lutego 92, o godz. 9:08 rano (przepraszam, w nr 161 podałem 9:05, na rachunku telefonicznym jest 9:08). Rozmawialiśmy z Konsulem 2 minuty.
Razem z nr 161 „Białego Orła” przesłałem Konsulowi Generalnemu list następującej treści:

„Szanowny Panie Konsulu
W załączeniu przesyłam 161 numer „Białego Orła” z listem Pana Konsula wysłanym z Nowego Jorku w dniu 12 lutego 92, który otrzymałem 2/18/92. List, także z datą 10 lutego, wysłany z Nowego Jorku 14 lutego 92 doszedł do mnie w dniu 21 lutego, czyli już po oddaniu gazety do druku.
Nie widzę żadnego problemu, aby list „numer 2” wydrukować w następnym wydaniu mojej gazety.
Chciałbym bardzo mocno podkreślić, że nie „krzyczałem” podczas naszej ostatniej rozmowy telefonicznej. Nigdy nie pozwoliłbym sobie na podniesienie głosu na Generalnego Konsula mojej Ojczyzny.
Nigdy też nie dążyłem do najmniejszych kłopotów z konsulatem polskim, raczej przeciwnie, zawsze – bezpłatnie – drukowałem wszystkie nadsyłane mi informacje, czy to o nowych przepisach konsularnych czy celnych, itd., podawałem sprawozdania z okolicznościowych uroczystości w konsulacie, na które już zapewne nie będzie zapraszany „Biały Orzeł”.
I w taki właśnie sposób „odpłacił” Pan za moją służbę polskiemu konsulatowi i sprawie polskiej w Stanach Zjednoczonych. Niniejszym dziękuję!

Z wyrazami szacunku i poważania
Adam K. Urbańczyk”

W dniu 25 lutego 92 Konsul Surdykowski wysłał do mnie List nr 3, który otrzymałem w dniu 2 marca 92.
Razem z gazetą z dnia 8 marca 92 wysłałem do Konsula Surdykowskiego list następującej treści:

„Szanowny Panie Konsulu.
Niniejszym przesyłam następny numer mojej gazety „Biały Orzeł” – „White Eagle”, zawierający listy Czytelników, związane z Pana listem wysłanym do naszej gazety, a wydrukowanym w numerze 7/161.
Ostatni list Pana otrzymałem. Po uzgodnieniu jednak z moimi doradcami i adwokatem postanowiłem go nie drukować w tym numerze.
Przyjmując rękę do zgody proszę o zmianę tego listu, po przeczytaniu odpowiedzi Czytelników i – proszę, na litość Boską, o nieposługiwanie się kłamstwem – o ile wydrukuję ten list, będę zmuszony przerwać go w około 30 miejscach, odpowiadając Panu na zarzuty i kłamstwa (m.in. rozmowa telefoniczny nie podana w pełni, fakt, że rozmawialiśmy po otrzymaniu przeze mnie pierwszegolistu, itd.)
Proszę o odpowiedź: czy mam odesłać Panu Jego list, czy też wydrukować w całości, zgodnie z Pana życzeniem?
Z wyrazami szacunku
Adam K. Urbanczyk

Odpowiedzią Pana Konsula na moje już dwa listy było wydrukowanie w „Nowym Dzienniku” w dniu 13 marca „Wyjaśnień konsula „Polska – Litwa i „sowieckie ruble”.” A oto poniżej kopia tego artykułu:
Szanowny Panie Redaktorze,
Ponieważ pan Andrzej Urbańczyk, redaktor i wydawca dwutygodnika Biały Orzeł (Worcester, stan Massachusett) nie opublikował nadesłanego mu wcześniej mojego listu, a jednocześnie podjął działania wprowadzające w błąd opinię publiczną, muszę zwrócić się o opublikowanie tego listu w Nowym Dzienniku. Nie mam bowiem innego sposobu, by bronić się przed dezinformacją i szkalowaniem. Przedtem jednak winien jestem – nie znającym publikacji Białego Orła Czytelnikom – kilka zdań wyjaśnienia.
W numerze Białego Orła z dnia 9 lutego br., na pierwszej stronie znajduje się artykuł o zajściu w Niemenczynie na Litwie, gdzie w wyniku nieporozumień i bijatyki na wiejskiej zabawie doszło do nieuzasadnionej interwencji wojska litewskiego i pastwienia się nad Polakami. Ponieważ informację o tym zajściu – której nie potwierdzała żadna ze znanych mi gazet ani agencji prasowych – usiłowano wcześniej bez podawania źródła opublikować w polskiej prasie nowojorskiej, zareagowałem listem żądającym przedstawienia przez red. Andrzeja Urbańczyka źródła tej wiadomości, mogącej poważnie zaszkodzić stosunkom polsko-litewskim. W tym samym numerze, w innym miejscu, w nie podpisanym tekście omawiającym również sprawy polsko-litewskie, znalazł się zarzut pobierania „sowieckich rubli” przez Tygodnik Powszechny, Gazetę Wyborczą i Życie Warszawy. Z wymienionych tytułów tylko Życie Warszawy było przed zmianami politycznymi w Polsce wydawane przez stanowiącą własność PZPR „spółdzielnię” RSW „Prasa”. Pozostałe dwa zawsze były pismami niezależnymi, nie mającymi nic wspólnego z reżimem komunistycznym, o czym powinien wiedzieć każdy, kto jako tako zna najnowsze dzieje Polski. Ponieważ zarzut pobierania „sowieckich rubli”, stanowi pomówienie o zbrodnię zdrady narodowej, w drugiej części mojego listu – natychmiast wystosowanego do red. Urbańczyka – stanowczo zażądałem przeproszenia zainteresowanych.
Po otrzymaniu listu red. Urbańczyk zatelefonował do mnie i w wyniku naszej rozmowy przefaksował mi tekst na temat wydarzeń w Niemenczynie, opublikowany w jednym z pism polskich wydawanych na Litwie Nasza Gazeta. W związku z tym uznaliśmy wspólnie, że – skoro źródło zostało przedstawione – pierwsza częśćmojego listu jest bezprzedmiotowa i pozostaje tylko kontrowersja wobec zarzutu o rzekome pobieranie „sowieckich rubli”. Ustaliliśmy też wtedy telefonicznie, że wycofuję swój list i do publikacji w Białym Orle nadsyłam drugi, domagający się jedynie przeproszenia dotkniętych pomówieniem redakcji. Uważałem bowiem, że red. Urbańczyk jest człowiekiem honoru, dotrzymującym podjętych zobowiązań. Tymczasem z niewiadomych mi względów, w parę dni później od tych zobowiązań odstąpił, usiłował rozmawiać ze mną telefonicznie w sposób arogancki, opublikował (numer z 23 lutego) tę wersję mojego listu, którą wspólnie uznaliśmy za niebyłą, a jednocześnie rozpoczął akcję rozsyłania szkalujących mnie listów do czołowych autorytetów polskiego życia publicznego. W najnowszym numerze Białego Orła (z dnia 8 marca) nadesłanego mu listu (tu w załączeniu) nie znajduję, a zamiast tego widzę kolejne materiały oparte na dezinformacji, którą red. Urbańczyk świadomie zastosował ignorując nasze wspólnie przyjęte ustalenia. Nie wiem, dlaczego zależy mu na wywołaniu wśród swoich Czytelników wrażenia, że od początku zajmuję postawę antypolską i prolitewską, a jednocześnie wrogą jemu i redagowanemu przezeńdwutygodnikowi. Nie widzę więc innej drogi, jak przekazanie poprzez Nowy Dziennik wyjaśnienia, które powinno być opublikowane w Białym Orle i odwołanie się do sumienia Czytelników oraz wszystkich osób wplątanych w tę pożałowania godną sprawę.
Łączę wyrazy szacunku,
Jerzy Surdykowski
Konsul Generalny

Zwróćcie Państwo na jedno uwagę – z pierwszych pięciu linijek listu dwie zawierają – jakby to nazwać kłamstwo, lub pomyłkę!
Kiedyś tam, w katedrze Najświętszej Panny Marii w Radomiu, ks. Gołębiowski dokonał Aktu Chrztu Adama, a nie Andrzeja Urbańczyka. Szkoda, że moi Rodzice nie żyją, bo poszlibyśmy do sądu o zwrot kosztów chrztu. Szkoda, że Pan Surdykowski nie potrafi podać prawdziwego imienia, dobrze, że jeszcze i nazwiska nie przekręcono – jaki w tym powód? – widzę tylko jeden, aby nikt, kto nie zna jeszcze „Białego Orła” nie dotarł do tej gazety. Dlatego też została zmieniona miejscowość – zamiast Ware, podano Worcester, Massachusetts.
Nie ma problemu, drodzy Czytelnicy, adres do korespondencji do naszej Redakcji na str. 2 – prosimy podać dalej!
Niniejszym więc drukujemy list Konsula Surdykowskiego, list nr 3, zgodnie jednak z obietnicą będziemy pewne sprawy wyjaśniać w trakcie tego listu, dla czytelności, jasności. List Konsula jest kopią fotograficzną, dlatego też nie odpowiadamy za zawarte tam błędy gramatyczne.

Nowy Jork, 25 lutego
Pan Adam Urbańczyk
Wydawca i Redaktor Naczelny
dwutygodnika „Biały Orzeł”

Szanowny Panie Redaktorze,
nie wiem co Panem kierowało i nie wiem skąd ten nagły przypływ krótkiej pamięci i złej woli, którym dał Pan wyraz w numerze redagowanego przez Pana pisma z dnia 23 lutego (volume 7, #161)?

Szanowny Panie Konsulu! Jestem jeszcze nie tak starym i schorowanym, myślę tu szczególnie o sklerozie, aby już posiadać „krótką pamięć”, jak narazie, nie grozi mi to! Jaką wolę Pan wykazał w rozmowie ze mną, traktując jak smarkacza i przerywając ją rzuceniem słuchawki? Czy była to dobra, czy zła wola! Czego więc może Pan ode mnie wymagać?
Po rozmowie z Panem zadzwoniłem ponownie do Pana Zastępcy, z którym rozmawialiśmy bardzo długo i którego prosiłem o rozmowę z Panem.
W następnym telefonie (wszystko to działo się 19 lutego po południu) Pana Zastępca zaofiarował mi przesłanie faksem Pańskiego Listu Nr 2. Nie mamy jeszcze swojego faksu, nie mogłem więc skorzystać z tej oferty. Dlatego też musiałem wydrukować list nr 1, jedyny list jaki wówczas posiadałem.

Przecież od razu po opublikowaniu w „Białym Orle” artykułu o zajściu w Niemenczynie nawiązałem z Panem kontakt telefoniczny i na moją prośbę przefaksowałem kopię artykułów w „Naszej Gazecie” i „Tygodniku Wyborczym”. List mój był wtedy w drodze. Rozmawialiśmy również – w duchu wzajemnego szacunku i współpracy – po otrzymaniu go przez Pana.

Kłamstwo! Proszę, Szanowny Panie, przeczytać fragment swego listu do „Nowego Dziennika”, akapit 3 zaczynający się od słów: „Po otrzymaniu listu...” i w tym samym czasie proszę przeczytać fragment listu do mnie tutaj drukowanego powyżej.
Czy nie widzi Pan żadnej sprzeczności? Raz ja do Pana zadzwoniłem, raz Pan nawiązał ze mną kontakt telefoniczny, co jest? Czy już naprawdę nie potrafi Pan zapamiętać tak prostych kilku dat, godzin, imion, nazwisk, wydarzeń? Pisałem o tym wcześniej, kto i gdzie do kogo dzwonił, nie będę więc powtarzał.

Ustaliliśmy wtedy, że w świetle przefaksowanych materiałów, jego pierwsza część jest bezprzedmiotowa i w związku z tym wyślę Panu nowy list, w którym domagać będę się tylko przeproszenia wobec – pomówionych o pobieranie „sowieckich rubli” „Tygodnika Powszechnego” i „Gazety Wyborczej”.

Panie Konsulu! Czy nie ma innych słów w Pana języku jak tylko „domagać się, żądać, muszę stwierdzić, nie mają prawa”, itd. Jestem zdania, że nie jest to język dyplomaty, ale...a no właśnie, Pana zignorowanie moich dwóch listów jest tylko moją sprawą, ale Pana zignorowanie 7 stron listów w numerze 161 i przy okazji 2 stron listów w numerze 162 nie jest już tylko moją sprawą, ale dziesiątków tysięcy Czytelników naszej gazety w całym świecie.

List taki (jest to praktycznie druga część listu, która Pan opublikował, zaczynająca się zaraz, zaraz po słowie „po drugie”) wysłałem Panu natychmiast. Był też Pan umówiony ze mną w Konsulacie na godzinę 9.00 dnia 19 lutego, na które to spotkanie Pan nie przybył.

List nr 2 nie zaczynał się „zaraz zaraz po słowie „po drugie””, ale trochę wcześniej. Nie drukuję go już, bo szkoda miejsca w naszej gazecie. Jest to list nr 1 z wyrzuceniem fragmentu „po pierwsze”, reszta to znaczy ton, słowa – absolutnie to samo. O wizycie w Konsulacie pisałem wcześniej.

Zamiast tego zadzwonił Pan do mnie podniesionym głosem udzielając „pouczeń”, tak jakby nie było naszej poprzedniej rozmowy i poprzednich uzgodnień. Ze względu na ten agresywny ton, nie licujący ani z pozycją redagowanego przez Pana pisma, ani z powagą reprezentowanego przeze mnie urzędu – rozmowę tę przerwałem.

No, proszę, tym razem nie ma już tak jak podczas naszej rozmowy: „krzyczałem”, został tylko „agresywny ton”. W liście do „N.D.” nazywa Pan to: „w sposób arogancki”. Panie Konsulu, proszę się wreszcie zdecydować na odpowiednie określenie i tak jak radziłem naszym Czytelnikom: przeczytać kilka razy moje słowa kończące, dzięki Panu, rozmowę i przekona się Pan, że tych słów w języku polskim nie potrafi się powiedzieć flegmatycznym tonem, a kto jak kto, ale Pan Konsul, jako były dziennikarz, powinien znać tę właśnie specyfikę naszego języka.

Muszę też stwierdzić, że zacytowana we wspomnianym numerze Pańskiego pisma ta rozmowa nie w pełni odpowiada prawdzie, została bowiem przez Pana zacytowana tylko w części.

Kłamstwo! Rozmowa z Panem, zacytowana w numerze 161 odpowiada prawdzie w 100 procentach. Wiem, o co tu Panu chodzi. Urbańczyk teraz napisze, że ma rozmowę nagraną, ja mu wtedy powiem, że nie wolno nagrywać rozmowy bez uprzedzenia o tym drugiej strony i „już go mamy”. Nie, Panie Konsulu, nie napiszę więc, że mam rozmowę nagraną. Rozmawialiśmy przez mój telefon konferencyjny i słuchały naszej rozmowy trzy inne osoby, pisząc to wszystko co mówimy. W odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie przedstawię te trzy podpisane „świadectwa” naszej rozmowy. Tym więc razem, jak widać jeszcze się nie „dałem” złapać w pułapkę.

Jeszcze raz stwierdzam: uznaliśmy przecież spór o wydarzenia w Niemenczynie za bezprzedmiotowy, zachowując oczywiście prawo do własnej oceny stosunków polsko-litewskich. Uznaliśmy, że spór nasz dotyczy tylko sprawy „sowieckich rubli”. Dlaczego nagle odstąpił Pan od tych ustaleń i zdecydował się na opublikowanie pierwotnej wersji mojego listu, a tym samym na radykalne poszerzenie nikomu nie potrzebnego konfliktu? Miałem przecież Pana za człowieka szanującego swoje słowo i dotrzymującego porozumień.

Przecież „zażądał” Pan wydrukowania Pana listu, byłem w posiadaniu tylko listu nr 1, jakie więc miałem wyjście? Nie mogłem przecież nie wydrukować Pana pierwszego listu i czekać dwa tygodnie do następnego wydania, bo jestem pewien, że znowu „poszedłby Pan na skargę do „Nowego Dziennika”, czy gdzieś indziej. Ja szanuję swoje słowo i dotrzymuję zobowiązań wobec uczciwych, solidnych, prawych i nie zakłamanych osób.

Na zakończenie kilka zdań o zasadach i wartościach, którymi się kierowałem.
Po pierwsze, nacjonalizm objawiający się nieraz w młodej Republice Litewskiej, która dopiero co odzyskała niepodległość po dziesięcioleciach sowieckiej okupacji, godzi boleśnie w zamieszkałych tam od wieków Polaków. Do przykrych incydentów o tym podłożu trzeba zaliczyć rozwiązanie samorządów lokalnych, gdzie Polacy mieli większość, a także burdę wywołaną przez podchmielonych żołnierzy litewskich na zabawie w Niemenczynie. W sprawie tego incydentu (wyolbrzymionego zresztą przez „Naszą Gazetę”) – jak mi się udało później ustalić – Polska wystosowała protest do władz litewskich.

Dla Pana fakt, że komuś wybito oko, że ktoś dostał wstrząsu mózgu, że strzelano po ścianach i podłodze to zwykła „burda wywołana przez podchmielonych żołnierzy litewskich”, czy jak określa to Pan Konsul w liście do „N.D.”: „bijatyka na wiejskiej zabawie”. Trzeba przyznać, że po przestudiowaniu artykułów dodaje Pan łaskawie w liście do „N.D.”: „pastwienie się nad Polakami”. Jestem wdzięczny władzom Rzeczypospolitej, że, o ile to prawda, co Pan pisze: „Polska wystosowała protest do władz litewskich”. Mam także nadzieję, że po przeczytaniu tego fragmentu Redakcja „Naszej Gazety” z Wilna zareaguje w odpowiedni sposób. Proszę się nie martwić, już na pewno nie na łamach „Białego Orła”. Zgodnie ze stwierdzeniem w ostatniej gazecie po raz ostatni na naszych łamach istnieje sprawa: Surdykowski – „Biały Orzeł”. Proszę o nieprzysyłanie więcej listów na ten temat, o niedzwonienie do Redakcji w związku z tą sprawą. Obecne podsumowanie dyskusji zamyka ten temat.

Podpisana niedawno umowa polsko-litewska daje nareszcie podstawę prawną do oficjalnych wystąpień w obronie zamieszkałych na Litwie Polaków. Ale odpowiadanie nacjonalizmem na nacjonalizm, nienawiścią na nienawiść, szerzenie żądzy odwetu – nie służy ani Litwinom, ani Polakom. Postarajmy się zrozumieć, że Litwini mają do nas także sporo historycznie uzasadnionych pretensji. Nade wszystko zaś oba niepodległe państwa – które łączy wspaniała i wspólna przeszłość – muszą nauczyć się żyć razem w zgodzie i wzajemnym poszanowaniu.

18 marca 92 r. rozmawiałem w Ambasadzie Rzeczypospolitej w Waszyngtonie z ministrem Kozłowskim, po konferencji zorganizowanej przez Biały Dom na temat pomocy finansowej i gospodarczej dla krajów Europy Wschodniej i po wspaniałym przyjęciu zorganizowanym przez Kongres Polonii Amerykańskiej w swojej waszyngtońskiej siedzibie. Minister Kozłowski, dawny redaktor „Tygodnika Powszechnego”, podczas naszej prywatnej rozmowy, przedstawił mi swój punkt widzenia na temat konfliktu Konsul Generalny – „Biały Orzeł”. Ja, ze swej strony, zawiadomiłem Pana Ministra o dalszych krokach, jakie podejmę. Dziękuję Panu Ministrowi za rozmowę. Mówiliśmy także na temat stosunków polsko-litewskich, o których powyżej wspomina Pan Konsul. Chciałbym tu jeszcze raz bardzo mocno podkreślić, że świętym słowem, od dnia powstania naszej gazety, jest dla nas słowo: „POLSKA”. Najważniejszym naszym celem jest służba Ojczyźnie i Polonii Amerykańskiej. Nie wie Pan, panie Konsulu, ile dostaję anonimowych lsitów, pełnych pogróżek, poniżenia, po najmniejszej interwencji na rzecz Polski, Polaków i Polonii. Litwa jest też krajem, gdzie żyją Polacy i to nie na „wycieczce”, ale od setek lat. Może nie rozumiem zakamarków polityki obecnego Rządu względem Polski. Ale dla mnie Polak jest Polakiem wszędzie, nawet w afrykańskim buszu i gdyby działa Mu się tam krzywda, napisałbym o tym w mojej gazecie. Nie jest moim zamiarem wzywanie do wojny polsko-litewskiej. Każda wojna to cierpienie i śmierć. Będę jednak drukował artykuły, w których bronić się będzie praw mniejszości narodowych, gdziekolwiek będzie się im działa krzywda.

Po drugie, ani Pan, ani tym bardziej pan Jan Ciechanowicz nie mają moralnego ani jakiegokolwiek innego prawa (...)

Panie Konsulu! Tak się jakoś złożyło w Stanach Zjednoczonych, że o prawie moralnym czy jakimkolwiek innym mogą tylko mówić upoważnione do tego Instytucje i Osoby. Pańskie „zasady moralne i prawne” nikogo nie interesują, proszę je zatrzymać dla siebie. A wracając do „moralności” – jak Pan nazwie ignorancję wydrukowanych w tych dwóch numerach ponad 20 listów na Pana temat? Jest takie polskie przysłowie:... nie, proszę o tym zapomnieć. Jest Pan Konsul dla mnie przedstawicielem władz Ojczyzny. Nie będę tu bronił dr Jana Ciechanowicza, zrobił to On najlepiej w swoim liście w poprzednim numerze, o którym nie potrafił Pan wspomnieć.

zarzucania zbrodni zdrady narodowej (bo czym innym jest pomówienie o pobieranie „sowieckich rubli”?) tym redakcjom i tym dziennikarzom, którzy nie tylko nie splamili się jakąkolwiek kolaboracją z komunistami, ale w latach panowania komunizmu tworzyli podziwiane przez cały świat enklawy niezależności. A dotyczy to nade wszystko pomówionych niestety w „Białym Orle” – „Gazety Wyborczej” i „Tygodnika Powszechnego”. Można nie zgadzać się z publikowanymi tam tekstami, można z nimi polemizować, ale nie wolno fałszować tak niedawnej przeszłości. Obrzucanie swych przeciwników kalumniami, zarzucanie im zdrady, stosowali w Polsce niestety tylko komuniści i hitlerowcy.

Nie wiem jakie ma Pan Konsul dowody na popełnienie „zdrady narodowej” przez „Życie Warszawy”. Jak było więc z innymi gazetami komunistycznymi, czy one wszystkie brały „sowieckie ruble”? Pan, jako były redaktor „Gazety Krakowskiej” powinien przecież coś o tym wiedzieć. W mojej odpowiedzi na Pana list przeprosiłem wszystkie polskie Redakcje.
Ani słowo „komunista”, ani „hitlerowiec” do mnie naprawdę nie pasuje. Nie pasuje także do dr Ciechanowicza. Dlaczego więc obraża Pan ludzi bez najmniejszych podstaw? Dlaczego używa Pan Konsul tak obelżywych określeń? Panu, pozostawiam odpowiedź!

Wysyłając listy do Papieża, Prezydenta RP itd., itd. uczynił Pan z naszego sporu sprawę wręcz wagi państwowej. Pana prawo, choć nie ja tego chciałem. Może Pan oczywiście uważać, że nie nadaję się na Konsula Generalnego i mobilizować przeciwko mnie tak wspomniane autorytety, jak opinię publiczną. Nie jestem przywiązany do tego stanowiska i chętnie je opuszczę, jeśli uznają to za słuszne właściwe władze Rzeczypospolitej Polskiej. Dopóki jednak je zajmuję, będę bronił tych zasad i wartości, o których tu wspomniałem.

Nie mam żadnego prawa do oceniania Pana pracy, jako Konsula Generalnego RP, od tego są Inni. Pisze Pan Konsul w liście do „N.D.”, że wysyłałem „szkalujące listy” na Pana. Jestem w posiadaniu wszystkich 112 kopii listów, które wysłałem z dwoma ostatnimi gazetami. W żadnym z nich nie znajdzie Pan ani jednego słowa obrażającego Pana, lub jakiegokolwiek złego wyrażenia pod Pana Konsula adresem.

Wciąż jednak uważam, że postawa, jaką Pan – tak niespodziewanie dla mnie – zajął w naszym sporze, jest wynikiem zbiegu okoliczności lub zdenerwowania. Wciąż uważam Pana za człowieka niewątpliwych zasług, a „Białego Orła” za pismo dobrze służące Polonii. Jeśli czuje się Pan obrażony – przepraszam. Wyciągam rękę do zgody i proszę o jej przyjęcie. Ale proszę też o rozważenie w swoim sumieniu konsekwencji tego, co dotąd zaszło. O konkluzje pytać nie będę. Dowodem Pańskich dobrych intencji będzie opublikowanie tego listu w całości.
Łączę wyrazy szacunku.
Jerzy Surdykowski
Konsul Generalny

Przyjąłem rękę do zgody w ostatnim liście do Pana i najmniejszy Pana gest potrafiłby „zakończyć” pozytywnie tą „pożałowania godną sprawę” – jak Pan to nazywa. Ręki mojej Pan nie przyjął. Nie potrafił Pan Konsul odpowiedzieć na mój list, choćby przez swoją sekretarkę. List Pana Konsula drukuję więc w całości, „wkraczając” jedynie 13 razy, choć miało być tego więcej.

Drodzy Czytelnicy! Jeszcze raz bardzo proszę o zakończenie tego tematu w swych listach i telefonach, nawet po przeczytaniu zamieszczonego obok listu.

W dniu 16 marca 92 otrzymałem od Konsula Generalnego Rzeczypospolitej Polskiej w Nowym Jorku, Pana Jerzego Surdykowskiego, list, którego kopię przedstawiam poniżej:

Nowy Jork 10 marca 1992
Panie Urbańczyk,
po otrzymaniu Pana listu (bez daty) i po zapoznaniu się z numerem „Białego Orła” z dnia 8 marca mogę stwierdzić tylko jedno: jest Pan człowiekiem podłym, który świadomie wprowadza w błąd swych Czytelników. Dalsza wymiana korespondencji z Panem jest bezprzedmiotowa.
J. Surdykowski

Chrystus rzekł: „Lecz powiadam Wam, którzy słuchacie: miłujcie waszych nieprzyjaciół; dobro czyńcie tym, którzy was nienawidzą; błogosławcie tym, którzy was przeklinają, i módlcie się za tych, którzy was oczerniają. Jeśli cię kto uderzy w jeden policzek, nadstaw mu i drugi”.
Łk. 6,27-29

Adam K. Urbańczyk
Redaktor Naczelny i Wydawca
gazety „Biały Orzeł”

I niedobrze! Jeśli ciągle ludzie przyzwoici będą nadstawiać kanaliom pozbawionym wstydu i sumienia przysłowiowy drugi policzek, to te kanalie nas po prostu zniszczą, dobiją. A redaktorowi Adamowi K. Urbańczykowi spalili redakcję. Ale na razie dramat trwał.

* * *


LISTY
LETTERS

Redakcja nie odpowiada za treść drukowanych listów, które nie zawsze są zgodne z naszymi poglądami.
Szanowny Panie Redaktorze
Po otrzymaniu do ręki ostatniego numeru Pańskiej gazety (nr 161 2-23-92) pragnąłem natychmiast usiąść i pisać na ten tak obraźliwy temat jak próby zakłócania przez Pana stosunków pomiędzy dwoma odradzającymi się państwami Litwy i Polski. Pisanie byłoby stosunkowo proste, ale wg mnie zbyt wczesne, zaś ostro sformułowane zarzuty przez Pana Konsula Generalnego w liście do Pana, oraz rzeczowa Pańska obrona, choć mocno ograniczona przez Pana Konsula w jakimś stopniu ograniczyła chęć zajmowania określonego stanowiska, choć nie wykluczyła możliwości polemiki na temat Waszego na tak wysokim niemalże politycznym poziomie konflikcie.
Uważam jednocześnie na podstawie wydrukowanego telefonogramu, że odkładanie słuchawki i uniemożliwienie kontaktu, a co za tym idzie próby obrony, uważam ze strony Pana Konsula za wysoce nietaktowne i nie licujące reprezentowanej przez Niego godności.
Jestem jednak przekonany, że po przedstawieniu przez Pana materiałów dowodowych, z których Pan korzystał drukując je w swojej gazecie, nie zaistniejenarzucana przez Pana Konsula potrzeba odwoływania faktów i przepraszania istniejących w Polsce redakcji czasopism. Mimo tych wszystkich zarzutów, jak do tej pory nie do końca udowodnionych, jak i nie do końca przez Pana odpartych, mam cichą nadzieję i jednocześnie bardzo pragnę, aby do „przepraszania” nie doszło. Zaś posądzenie Pana o ignorancję w sprawach polskich, prowokatorstwo i oszczerstwa, uważam za wysoce krzywdzące.
Pragnę, aby konflikt ten zakończył się jak najszybciej i aby tak Pan jak i wiarygodność Pańskiej gazety, a także przedstawiciel Rzeczypospolitej Polskiej w osobie Pana Konsula Generalnego wyszli z tej niezamierzonej słowno-redaktorskiej potyczki z twarzą.
U progu siódmej rocznicy istnienia „Białego Orła” życzę tak Panu, całej Redakcji, samej gazecie dalszych sukcesów, powiększenia nakładów oraz wielu wiernych czytelników jakim jestem ja.
Z poważaniem
Józef Kawa
Holyoke, Ma

* * *

Szanowny Panie Redaktorze
Nawiązując do listu Konsula Surdykowskiego do redakcji „Białego Orła” chciałbym wyrazić swoje poparcie dla p. Adama Urbańczyka. Konsul Surdykowski potwierdził swoją opinią o sobie jako bezczelnym i aroganckim polemiście, któremu nie zależy na znalezieniu prawdy czy argumentacji, ale jedynie na obrażaniu inwektywami osoby mającej odmienne od niego opinie. Pamiętam jeden z jego artykułów „polemicznych” z moim znajomym Kazikiem Dadakiem w „Nowym Dzienniku”. Zamiast argumentów p. Surdykowski starał się udowodnić swoje tezy przez osobiste ataki. Niestety tacy ludzie jak Konsul Surdykowski rozbijają Polonię i szkodzą interesom Polski. Jakim sposobem został konsulem RP w Nowym Jorku? Komu zależało na tym, aby wbrew protestom części Polish American Congres taka osoba otrzymała odpowiedzialne stanowisko? Być może doczekamy się kiedyś na ten temat wyjaśnień przy rozwiązaniu kolejnej prominenckiej afery.
Wracając do sprawy prześladowań mniejszości polskiej na Litwie. Jest to bardzo poważna i bolesna sprawa. Moi rodzice jak również wielu znajomych pochodzi z Wileńszczyzny i utrzymuje w dalszym ciągu stały kontakt z ziemią rodzinną.Całkowitą prawdą jest fakt szykanowania i prześladowań Polaków na Litwie przez nacjonalistów litewskich z Sajudisu. Czytałem wiele artykułów na ten temat i osobiście słyszałem opowiadania naocznych świadków tych wydarzeń.
Pan Urbańczyk ma całkowitą rację stwierdzając, że „Gazeta Wyborcza” i „Tygodnik Powszechny” nie chciały i nie chcą tych tematów poruszać albo przedstawiają je tendencyjnie. Pamiętam dobrze artykuł poseł RP i redaktor „Tygodnika Powszechnego” Józefy Hennelowej, która w „stylu” Konsula Surdykowskiego atakowała i wyśmiewała skargi jednego z naszych rodaków na Litwie. Będąc wieloletnim czytelnikiem „TP” po przeczytaniu takiego artykułu zrezygnowałem z subskrypcji tego tygodnika.
W sprawie Polaków na Litwie powinniśmy pisać do Departamentu Stanu oraz naszych kongresmanów i senatorów. Landsbergis i władze litewskie liczą obecnie na pomoc amerykańską i będą musieli wyjaśnić swoją politykę wobec mniejszości narodowych na Litwie. Natomiast w sprawie Konsula Surdykowskiego piszmy listy do Prezydenta RP oraz senatorów i posłów w polskim Sejmie. Może interpelacje poselskie zwrócą uwagę na tą skandaliczną postać.
Z uszanowaniem
Antoni Litwinowicz
Quakertown,

* * *

Szanowny Panie Redaktorze
Proszę przyjąć moje gratulacje z okazji rocznicy „Białego Orła”. Mimo tak licznej Polonii jest to jedyna gazeta polska w Nowej Anglii, już to samo świadczy o tym, że należy się jej nasza pomoc.
Idea sojuszu polsko-litewskiego wzięła się z żywotnego zagrożenia obu krajów przez agresję krzyżacką i zaraz na początku uwieńczona została sukcesem bez precedensu – pod Grunwaldem. Odtąd oba kraje mogły przechodzić długie lata swojego rozwoju, a nawet rozkwitu, podczas gdy Krzyżacy i ich następcy sekularyzowane Prusy przez parę stuleci lizali swoje rany bez rozgłosu. Idea Pawła Włodkowica święciła triumfy, przynajmniej na tym terenie.
Przez ponad pięćset lat narody polski i litewski żyły wyjątkowo zgodnie mogąc stanowić wzór dla całej Europy. Porozumienia i unie polsko-litewskie były zawierane i odnawiane na zasadzie dobrowolności. Inicjatywa zacieśnienia Unii wychodziła zwykle od Litwinów, aż w końcu doszło w Konstytucji 3 Maja do skasowania odrębności państwowej Litwy i powołania na terenach byłej Korony i Wielkiego księstwa jednego państwa polskiego. Te dwa człony zrosły się tak, że stanowiły już jakby oba płuca jednego organizmu.
Za Litwina ale i za Polaka jednocześnie uważał się Adam Mickiewicz nie widząc żadnego konfliktu między obydwoma pojęciami.
Przez całe wieki być Litwinem nie oznaczało wyrzekania się bycia Polakiem.
Zabory, likwidacja Rzeczypospolitej spowodowały rozerwanie sojuszu polsko-litewskiego. To umożliwiło niebywały wzrost znaczenia i potęgi Prus. Ukoronowaniem tego procesu była III Rzesza Adolfa Hitlera, która żywot wraz ze swym władcą zakończyła niezbyt miło. Nomen omen!
Byłem na Litwie w 1975 roku z wycieczką Almaturu. Wszędzie spotykaliśmy się z dowodami sympatii Litwinów. (...)
Dlatego smutkiem napawają wiadomości o obecnych konfliktach, których celem jest zatarcie polskości.
Czy warto poniżać się do tego poziomu? I to w czasach odzyskanej niepodległości. Takie pytanie można by zadać sprawcom i inspiratorom ataków przeciwko mówiącym po polsku Polakom-Litwinom, gdyby tylko pytanie to mogło do nich dotrzeć.
Od dwustu lat naród litewski, ale niekoniecznie ten, a nawet raczej nie ten, w wąskim, etnicznym rozumieniu tego pojęcia, lecz ten wywodzący się ze wspólnotyz Polską, był tępiony. Wspomnieć można o Murawiewach z czasów carskich, gubernatorach „wieszatielach” czy szczególnie złowrogim okresie lat 1939-1954, masowych mordach i wywózkach ludności, hitlerowskich i stalinowskich.
Pamiętać trzeba o zamykaniu szkół, uniwersytetów, tępieniu moralnym i fizycznym inteligencji polsko-litewskiej i rozpędzaniu jej na cztery wiatry.
Dlatego teraz, jeśli znajdują się na Litwie prawdziwi patrioci, Litwini odważnie przyznający się do polskości powinni spotkać się z poparciem nas wszystkich i władz Rzeczypospolitej Polskiej. Jan Ciechanowicz, jak wynika z publikowanych w Białym Orle artykułów, jest takim człowiekiem. Trzeba pamiętać, że działa w trudnych warunkach. Jeśli nawet użył niefortunnych sformułowań, może dlatego, że nie żyje w Polsce, nie zmienia to faktu jego zaangażowania na rzecz Polaków – Litwinów, ma chyba prawo czuć się zniecierpliwionym.
Jeżeli Polska i Litwa mają stać się materialnie i duchowo częścią wspólnoty europejskiej, to najkrótsza droga wiedzie przez czerpanie z tradycji i ducha unii polsko – litewskiej, nie przez jej odrzucanie. Niech Duch Rzeczypospolitej dwojga lub trojga narodów znajdzie swe miejsce w nowej rzeczywistości.
Paweł Oplustil
Salem, Ma.

* * *

Gazeta Polska”, 28 marca 1992:

LIST OTWARTY
Wielce Szanowny Panie Redaktorze!

Jestem do głębi poruszony opublikowanym na łamach „Białego Orła” listem Jego Ekscelencji Konsula Generalnego Rzeczpospolitej Polskiej w Nowym Jorku, pana Jerzego Surdykowskiego, którego dotąd uważałem za wytrawnego dyplomatę i uczciwego człowieka. Doprawdy, wiele gazet na całym świecie, w tym też polsko- i litewskojęzyczne na Litwie („Nasza Gazeta”, „Magazyn Wileński”, „Respublika”, „Lietuvos Aidas” i in.) z oburzeniem pisało o groźnym, pożałowania godnym i budzącym wielkie zaniepokojenie incydencie w Niemenczynie pod Wilnem 29 XII 1991, kiedy to żołnierze litewskich oddziałów narodowych bez dania sobie najmniejszego powodu ciężko pobili kilku młodych Polaków, a za cud Boży uznać należy fakt, iż żadna z wystrzelonych kul nie spowodowała śmierci nikogo spośród bezbronnej, zgromadzonej na dyskotece młodzieży. Pisał o tym także urzędowy „Kurier Wileński” 3 stycznia 1992 roku na stronie 5, który to tekst wysłałem panu wcześniej.
Kto jak kto, ale Konsul Generalny RP musiałby jako jeden z pierwszych nie tylko wiedzieć o tej sprawie (jednej z szeregu podobnych, mówiąc na marginesie), ale i w sposób zgodny z polską racją stanu na nią odreagować. Nastąpiło zaś coś wręcz przeciwnego. Z jego zachowania wynika, że stykamy się nie tylko z zupełnym brakiem wiedzy i rozeznania, ale i z reakcją w duchu antypolskim. Doprawdy, tylko ongisiejsza „czerwona dyplomacja” Warszawy potrafiła zachować się w równie żenujący sposób, broniąc nie prawdy i interesów Narodu Polskiego, lecz tylko „wiecznej i niewzruszonej przyjaźni” i „dobrych” stosunków ze wschodnim sąsiadem, który, widząc naszą słabość, poczynał sobie z nami coraz bezczelniej, a i dziś nie chce się wynieść z polskiej ziemi, chociaż dość potulnie zniknął z oczu Węgrom, Czechom i Słowakom. Nikt nie szanuje tego, kto sam nie potrafi bronić własnej godności... Antypolski akt bandytyzmu soldateski litewskiej miał miejsce – wbrew sugestiom pana Surdykowskiego – i jako taki właśnie oceniony został zarówno przez prasę na Litwie, jak i przez jej władze (winni zostali zdymisjonowani). Konsul Generalny RP w Nowym Jorku popełnia niesłychaną gafę, zachowując się w tej sytuacji tak, jak się właśnie zachował.
Mówiąc o mojej ostrej i – muszę przyznać – niedyplomatycznej ocenie gazet „Życie Warszawy”, „Tygodnik Powszechny” i „Gazeta Wyborcza”, powinienem jednak podkreślić, że użyłem (ja, zwykły publicysta, osoba prywatna) pisząc o nich sformułowań, które są chyba szczytem dobrego tonu w porównaniu z tymi, jakimi się posłużył w swym liście do „Białego Orła” pan Jerzy Surdykowski (bądź co bądź dyplomata i osoba jak najbardziej urzędowa).
Przechodząc do sedna rzeczy: Dlaczego tak twardo, i to nie po raz pierwszy, oceniam linię polityczną wyżej wymienionych pism? Otóż uważam – i mam chyba na to prawo w dokładnie takim stopniu, jak te pisma na ich własny punkt widzenia – że gazety, ukazujące się w Polsce, powinny z natury rzeczy bronić nadrzędnych interesów tego Państwa i dobrego imienia Narodu Polskiego, wszystkich jego odłamów. Pisma te zaś publikują wiele materiałów niezgodnych z prawdą, tym samym szkodzących Polsce i jej interesom. Tak, dla przykładu, każdy czytelnik „G.W.” i „T.P.” bez trudu przypomni sobie liczne sążniste materiały na ich łamach, rozprawiające o tzw. „polskim antysemityzmie”. Oczywiście, można tylko podziwiać spryt warszawskich cwaniaczków, którzy wynaleźli skuteczny sposób wyłudzania dolarków („Polak potrafi”) od amerykańskich Żydów w zamian za bzdurne bajeczki o urojonym „polskim antysemityzmie”, który z pewnością, jeśli i ma miejsce, to jest najbardziej szczątkowym i marginalnym zjawiskiem w porównaniu z dowolnym krajem dzisiejszej Europy, nie mówiąc o przeszłości sprzed około 50 lat. Te fałszywe i niegodziwe pomówienia Narodu Polskiego o antysemityzm (oby ich skutkiem nie stało się zjawienie się polskiego antysemityzmu w rzeczywistości!), przyjednoczesnym natrętnym gloryfikowaniu i kokietowaniu tych, którzy przed kilkudziesięciu laty w zbrodniczy sposób wymordowali 94% „swych” Żydów, nie może we mnie, jako Polaku, budzić niczego prócz wstrętu. Tym bardziej, że podczas wojny moi rodzice przez wiele miesięcy przechowywali w pewnym miasteczku pod Wilnem przed niemieckimi i litewskimi okupantami dwie żydowskie dziewczynki, zanim nie zabrała je do lasu partyzantka AK. Nie byli w tym osamotnieni, wielu Polaków, ryzykując życiem własnych rodzin, ratowało przed faszystowskimi bestiami Żydowskich Braci i dotychczas wspomina o ich losie z ogromną serdecznością, współczuciem, bólem i łzami. l oto im plują w twarz warszawskie łobuzy, rozdmuchując na łamach poszczególnych pism mydlaną bańkę mitu o chimerycznym „polskim antysemityzmie”. Do niedawna takie poniżanie Polaków i dyskredytacja Polski w oczach cywilizowanego świata – jestem tego pewien – inspirowane i opłacane były przez moskiewską bolszewię, która wiele wysiłku wkładała w starania, by oczernić nasz naród, odizolować go od reszty świata, duchowo ubezwłasnowolnić i tym samym na zawsze przywiązać do swego imperialnego rydwanu. Dziś cel podobny przyświeca raczej nie tylko Moskwie, ale – przede wszystkim – innym siłom, równie antypolskim. One też płacą i będą płacić warszawskim pismakom za zohydzanie imienia polskiego. Chyba nie jest sprawą przypadku, że tak przenikliwy polityk, jak Lech Wałęsa, odebrał „Gazecie Wyborczej” szyld „Solidarności”, którego ona nadużywała dążąc do celów zupełnie już innych niż dawne ideały związkowe; na pierwszej stronie tego pisma stoi zresztą czarno na białym, kto je finansuje...
Istnieje jeszcze jedna sprawa, której – jako kresowiak – nie mogę pominąć. Od samego początku sowieckiej pierestrojki, która niewątpliwie zaplanowana i zainicjowana została w najgłębszych eszelonach aparatu komunistycznego, przede wszystkim KGB, jasne było, że los kilku milionów Polaków w byłym ZSRS został przez reżyserów z bezpieki sowieckiej zignorowany. Wymagało to „korekty” z naszej strony – i idąc za przykładem litewskim – podjęliśmy intensywną akcję nacisków i informacji w Moskwie, by skłonić ją w trakcie reform do uwzględnienia także życiowych interesów Polaków, których w ZSRS było chyba parokrotnie więcej niż Litwinów. Po kilkumiesięcznym okresie wahań bezpieka moskiewska piórem swych prasowych agentów, w tym Czepaitisa, właśnie „G.W.”, „T.P.”, i „Ż.W.”, jęły się okrzykiwać nas – wbrew faktom i zdrowemu rozsądkowi, nie mówiąc o polskim patriotyzmie – za „czerwonych”, „agentów Moskwy”, „skomunizowanych” itp. Przy czym robiono to nieraz piórem najwyższej rangi litewskich funkcjonariuszy komunistycznych, jak to np. uczyniła „Gazeta Wyborcza” niedawno, i to po wielokroć, z zachwytem sławiły, jako rzekomego „litewskiego polityka niepodległościowego”, agenta sowieckiego KGB, prowokatora o 24-letniej wysłudze Virgilijusa J. Czepaitisa,zamieszczały wywiady z nim, w których on oblewał błotem „promoskiewski” ruch odrodzenia narodowego Polaków na naszych ziemiach zagrabionych przez ZSRS w 1939 r. W czyim interesie czynił to agent sowieckiej bezpieki, za czyje pieniądze i czy przypadkowo miał tak zmasowane poparcie propagandowe ze strony niektórych pism „polskich”? Ja osobiście nie mam zbytnich wątpliwości co do odpowiedzi na te pytania.
Trudno o większą perfidię ze strony KGB i o większą podłość i głupotę ze strony niektórych organów prasowych w RP, które atakując i poniżając nas, same chcą – nie wiedzieć, jakim prawem – być traktowane jako nietykalne „święte krowy”...
Szczuci i potrącani ze wszystkich dosłownie stron, Polacy kresowi znaleźli moralne poparcie z boku zaledwie kilkunastu (ale za to rzetelnych) pism w kraju i za granicą, takich jak właśnie „Biały Orzeł”, „Panorama” (Chicago), „Horyzonty” (Stevens Point), „Tygodnik Wyborczy” (Warszawa), „Tygodnik Gdański”, „Express” (Toronto), „Reminder” (Rockville), „Chicago Tribune”, „The Advocate” (Stanford), „Common European Home” (Rockville), kilku innych, jak przemalowani komuniści z byłej czerwonej dyplomacji PRL próbują (wbrew prawom człowieka, zagwarantowanym w waszym ustawodawstwie) kneblować usta uczciwym pismom nawet na terenie USA, kraju o ogromnej i pięknej tradycji demokratycznej, wygrażając im pięścią, lżąc i szantażując, grożąc sankcjami... Niewiarygodne!...
Używanie przez Konsula Generalnego RP p. Surdykowskiego grubiańskich i ordynarnych zwrotów w liście urzędowym do „Białego Orła”, podobnie jak jego – obywatela i dyplomaty obcego państwa – próba dyktowania amerykańskiemu pismu, co ono i jak ma pisać i oceniać, jest ewidentnym łamaniem wolności słowa, przenoszeniem barbarzyńskich obyczajów bolszewickich i drapieżnych metod zwalczania niewygodnych ludzi na grunt zachodni i stanowi bezprecedensowy skandal polityczny, o czym nie wątpię.
Pana Redaktora Naczelnego i cały Zespół „Białego Orła” proszę o przyjęcie wyrazów uznania za odwagę w głoszeniu prawdy i dziękuję z całego serca za wzięcie w obronę rodaków na Kresach, za sprawiedliwość i obiektywizm w naświetlaniu naszej drogi przez mękę. Taka postawa pozwoli nam – miejmy nadzieję – w sposób otwarty, uczciwy, konstruktywny i pokojowy rozstrzygnąć nasze problemy w stosunkach z Litwinami i innymi wschodnimi sąsiadami ku obopólnej korzyści z uniknięciem konfrontacji, do której z reguły prowadzi tchórzliwa i krótkowzroczna polityka chowania głowy pod piach w chwilach niebezpieczeństwa.
Zapewniam, że wszystkie moje materiały nadsyłane do Waszej Redakcji zawsze odpowiadają faktom, a całą odpowiedzialność za to, co piszę, biorę tylko i wyłącznie na siebie. Tym bardziej, że jako pismo szanujące się, „Biały Orzeł” – w przeciwieństwie do niektórych innych – drukuje także materiały, które się mogąjego Kierownictwu i Zespołowi z tych czy innych względów nie podobać i nie odpowiadać. Ale przecież m.in. na tym polega dziennikarska przyzwoitość. Przeprosiłbym też „G.W.”, „Ż.W.”, „T.P.”, pod warunkiem wszelako i tylko po tym, jak te pisma odwołają swe antypolskie fałszerstwa i przeproszą Polaków Wileńszczyzny za swe impertynencje.
Łączę najlepsze życzenia
i wyrazy głębokiego uszanowania
dr Jan Ciechanowicz
Wilno, 23 lutego 1992 roku.

* * *

Biały Orzeł”, 22 marca 1992:

Respublika” konstatuje
Niezależna gazeta litewska „Respublika” zawiadamia: „71,1 procent uczniów Kłajpedy nie uczęszcza na lekcje religii”, ci którzy przychodzą, często odchodzą przed czasem. Podobna sytuacja istnieje w całej Republice. I jak tu mówić o „katolickim Narodzie Litewskim”?
W tymże piśmie o Radzie Najwyższej Republiki Litewskiej czytamy: „Parlament płodzi coraz to więcej i więcej ustaw dla historyków i dla innych „wybranych”, nie jest już w stanie wydać sądu o sobie samym, zapomina o tym, po co został obrany”...
Pismo przytacza fragment jednego z posiedzeń tegoż Parlamentu. Oto jeden z deputowanych występuje z zapytaniem do wicepremiera Zigmasa Vaiszvyły, młodego i nie bardzo zorientowanego w niuansach psychologii i polityki „działacza”: „od kogo nauczył się pan tak bezwzględnego postępowania w stosunku do ludzi?” Pada dumna odpowiedz: „Od swego ojca”. Na co pytający replikuje: „Komunista!” W tejże chwili, stojący na mównicy przed posłami i dziennikarzami wicepremier rzewnie się rozpłakuje, uskarżając się na trudne życie... chodzi o to, że jego ojciec rzeczywiście był wieloletnim funkcjonariuszem KPZR, podobnie jak poseł, który zadał pytanie...
O finiszu niedawno odbytego w Wilnie III Zjazdu Sajudisu „Republika” napisała: „Posłowiem podsumowującym J. Tumelisa i wykonaniem hymnu narodowego Zjazd, który bardzo przypominał mecz piłki nożnej czy zbiegowisko faszyzujących politykierów, dobiegł końca”...
„Respublika” też komunikuje, że w ciągli roku 1991 przeciętna płaca na Litwie wzrosła 2-3 razy, w tymże okresie ceny na mięso wzrosły 10-15 razy; na kiełbasy 8-16 razy; na usługi pocztowe 20 razy; na ubranie i obuwie około 10 razy; na transport 5-12 razy itd.
Dodajmy, że obecnie masowo zwalnia się ludzi z pracy, szczególnie Polaków, Białorusinów i Rosjan. Wśród innych plag „Respublika” wymienia wzmożone okradanie korespondencji prywatnej, szczególnie paczek żywnościowych, zarówno przez pracowników poczty, jak i przez funkcjonariuszy nowo powstałej litewskiej bezpieki, która zachowała „najpiękniejsze” tradycje sowieckie... Aż takiej demoralizacji podobno jeszcze nigdy nie było... Niestety, Litwa spośród wszystkich byłych Republik Radzieckich odnotowuje największą umieralność od alkoholizmu i najwyższy poziom zapadania na choroby weneryczne...
Gazeta zawiadamia również o prowadzonych od kilku miesięcy częściowo utajnionych pertraktacjach granicznych między Litwą a Białorusią. Podobno Mińsk zgłasza jakieś pretensje do „słowiańskiej Wileńszczyzny”... Nic w tym dziwnego, Wilno i ziemia wileńska w 1939 roku, tuż po agresji sowieckiej, jako „rdzennie białoruskie tereny” (wg terminologii ówczesnej prasy moskiewskiej) na przeciąg jednego miesiąca oddane zostały Białoruskiej SRR... Zaskakuje jednak fakt, że władze Polski, prawowitej właścicielki tych ziem, ciągle udają, że nic się nie dzieje i nawet nie bronią Polaków na okupowanych kresach przed bestialstwami szowinistów litewskich... Jeśli taka „polityka” będzie kontynuowana, to minister Skubiszewski ma szansę w odpowiednim czasie stanąć przed trybunałem za zdradę stanu. Tak przynajmniej uważa wielu Polaków gnębionych przez wschodnich zaborców.”..

* * *

Prasa litewska o Polsce i Polakach
„Nacjonalizm – to syfilis ludzkości”, pisał znakomity filozof Włodzimierz Solowjow, że miał rację, potwierdzają często gęsto ukazujące się w prasie litewskiej antypolskie elaboraty, w której to niegodziwej akcji prym wiedzie rządowy „Lietuvos Aidas”, a nierzadkie wpadki miewa nawet względnie „europejska” i liberalna „Respublika”.
1. Oficjalny organ rządu litewskiego „Lietuvos Aidas”, specjalizujący się w – nawet jak na tutejsze warunki fenomenalnie tępej – propagandzie antypolskiej, sugeruje piórem zamieszkałych w Warszawie Litwinów dalsze zaostrzenie kursu wobec Polaków: „O wiele więcej niż problemy polityczne, gospodarcze czy bytowe Polski przybyłego tu Litwina absorbuje mnóstwo artykułów, audycji radiowych i telewizyjnych o Litwie... dwie rzeczy rzucają się w oczy szczególnie w polskich artykułach czy reportażach z Litwy, a ukazują się one prawie codziennie: nic się nie pisze ani o życiu gospodarczym, ani kulturalnym, ani o dobrych cechach czy poczynaniach jedynie o tym, jak cierpią u nas Polacy, obywatel polski przyjaźnie usposobiony wobec Litwy często uznawany jest za zdrajcę Polski. I nikt się nie martwi o Polaków Rosji, Ukrainy, Białorusi, którzy do dziś nie mają swych kościołów, szkół, wydań. Niedawno Ukraińcy na granicy Polski z Ukrainą kilkakrotniepoturbowali turystów polskich. Incydenty te podane zostały w taki sposób, jakby nic się nie stało, sami Polacy otwarcie przyznają, że Polska boi się Ukrainy. Stąd tak różny stosunek wobec Litwy i Ukrainy.
Takie sobie historyjki... Jakby nic autorzy nie wiedzieli o litwofilskich a antypolskich artykułach w „Gazecie Wyborczej”, „Tygodniku Powszechnym”, „Życiu Warszawy”, pismach do niedawna opluwających Polskę za sowieckie ruble, a obecnie pobierających płatę za ten proceder w walucie wymienialnej, jakby nie słyszeli o tym, że na Białorusi liczba polskich kościołów i klas już w ubiegłym roku kilkakrotnie przewyższyła ich liczbę w Litwie i ciągle wzrasta, że od dwóch lat działa w Grodnie Polskie Seminarium Duchowne, że otwiera się polskie placówki kulturalne, kościoły, pisma, klasy na Ukrainie, w Łotwie, w Rosji, Kazachstanie, gdzie ludność i władze w przeciwieństwie do litewskich, raczej wstydzą się antypolskiego ekshibicjonizmu politycznego, chociaż też nie są jego pozbawione. Na razie jednak to tylko w Litwie żołnierze Armii Narodowej tłuką polską młodzież kolbami karabinów, kalecząc ich nieraz na cale życie. (Incydent na granicy polsko-ukraińskiej urządziła bezpieka i soldateska Sowiecka, a nie Ukraińcy)... Niestety, prasa polska zachowuje małoduszne milczenie o bestialstwach antypolskich Litwinów. A szkoda... bo prasa litewska wzajemnością nie odpłaca...
2. Niejaka Brigita Balikiene 7 stycznia 1992 roku opublikowała na łamach pisma „Respublika” następujący tekst: „Anatomia miłości do Ostrej Bramy”
Jan Twardowski
Ostrobramska
To nie to
To wrona
To nie koniec
To wróci
Nie ma nigdy na zawsze

Ostrobramska w serdecznym mieście
Odpukuje nieszczęście

Niedawno w Polsce otrzymałam w prezencie tomik wierszy księdza Jana Twardowskiego, który następnego lata wybiera się wraz z 40 uczniami na pielgrzymkę do Wilna... pociągiem dojadą do Grodna, a stamtąd ruszą piechotą do samej Ostrej Bramy. (...)
W Wilnie otworzyłam książkę i znalazłam w niej wiersz o Ostrej Bramie. Poprosiłam kilku Wilnian o wyrażenie opinii o nim.
Ksiądz z kościoła ostrobramskiego (św. Teresy) Algirdas Gutauskas powiedział: gdyby ten Jan Twardowski zamierzał towarzyszyć grupie pielgrzymów do Wilna, to powiedziałbym, że raczej nie powinien tego czynić... dziwny wiersz. Bardzo chytry, czy głupi? Raczej głupi... o jakim nieszczęściu kracze ta wrona? Czy tu się mówi o zwróceniu Polsce Ostrej Bramy i całego Wilna? Ostra Brama jest droga zarówno Polakom, jak też Litwinom, a Polacy z Polski tu często bywają, przyjeżdżają autokarami, wędrują pieszo, Polacy w ogóle lubią wałęsać się... (...)
Poeta Eugenijus Matuzeviczius: Ostra Brama jest miejscem świętym, nie wolno z niej czynić obiektu skłócenia narodów. Wychodzi, że na Litwie dzieje się coś okropnego, czym Litwini zawinili wobec Ostrej Bramy? Czy zbeszcześcili ją modląc się tam? Tłumaczyłem na język Iitewski Mickiewicza, Słowackiego, zachwycam się polską prozą. Odczuwam szacunek dla ich kultury, ale takiej poezji nie rozumiem. To świętokradztwo. Taki ton jest echem byłej polityki solecznickiej, jakąś biologiczną nienawiścią do Litwy. W różnych okresach historii Polski szowinizm przejawiał się właśnie poprzez kościół, katolicyzm”...
Oczywiście, rozumienie filozoficznej poezji tak wybitnego twórcy, jak ks. Jan Twardowski wymaga pewnego wyrobienia intelektualnego i ogólnokulturalnego, ale z pewnością nie sprzyja skuteczności pracy mentalnej także zbiorowy obłęd paranoiczny o nazwie: polonofobia...

* * *

Żinija”,1 marca 1992:
Ta gazeta Litewskiej Agencji Informacyjnej podaje kilka korespondencji z Warszawy A. Degutisa. W pierwszej z nich jest mowa o J. Ciechanowiczu:
„W Moskwie – Iwan Tichonowicz, w Warszawie – Jan Ciechanowicz, były deputowany ludowy byłego ZSRR czynił wszystko, aby Litwa nie odzyskała niepodległości i oto znów się „objawił”... w Gdańsku. Jak podaje „Gazeta Gdańska”, ukazująca się w tym portowym mieście, na zaproszenie Towarzystwa Miłośników Wilna i Grodna gość wygłosi prelekcje o sytuacji polityczne] i gospodarczej byłego ZSRR, problemach mniejszości narodowych, losie Polaków w byłym ZSRR i na Litwie, wkładzie Polaków do rozwoju cywilizacji i kultury rosyjskiej.
Przedstawiając Jana Ciechanowicza gazeta pisze, iż podczas pierwszych wolnych wyborów na Litwie został wybrany na deputowanego ludowego ZSRR, broniąc jednak na związkowym forum interesów Polaków ściągnął na siebie gniew Sajudisu. Ostatnio został zwolniony aż z trzech miejsc pracy. „Dziś jest bezrobotnymi – jak sam powiada – Litwini nie zatrudniliby go nawet do porządkowania miasta” – podaje gazeta. Narzucony mu czas wolny Jan Ciechanowicz spędza na studiowaniu archiwów, losów ziem i ludzi oderwanych od ojczyzny-Polski”.
W kolejnej notatce A. Degutis pisze: „Jak się okazuje, Litwinów międzynarodowe prawo i normy nie obowiązują, Litwini uznają tylko własne ustawy. Jest to społeczeństwo zamknięte, stale zwrócone w przeszłość i marzące o swej potędze. W ten sposób Litwę i Litwinów przedstawia znany dziennikarz polski Jerzy Modlinger w tygodniku „Spotkania”. W artykule „Kompleksy Litwinów” pisze, że Litwini obawiają się utraty swej tożsamości narodowej. Naród ten ma własny pogląd na swą historię. Dziennikarz pisze, iż w Litwie panuje przekonanie, że pod Grunwaldem zwycięstwo odniósł Witold. Żeligowski, który przed siedemdziesięciu laty ruszył na Wilno i którego nazwisko przeciętnie wykształconemu Polakowi nic nie mówi, w Litwie kojarzy się z imieniem okupanta i największego wroga Litwy XX wieku. Czci się tu Mendoga, twórcę Litwy, który przyjął chrzest z rąk biskupów ruskich i został wielkim księciem, a po dziesięciu latach wyrzekł się nowej wiary i utopił we krwi misjonarzy, aczkolwiek pozostał „pierwszym synem kościoła”: wszak nie może być nim zdrajca Jagiełło, który skazał Litwę na polonizację... Upraszczając w ten sposób historię, pisze Jerzy Modlinger, chciałem, pokazać, skąd się bierze litewska izolacja.”

* * *

Biały Orzeł”, 22 marca 1992:

„Z Litwy
W polityce tak już bywa, że jak ktoś nie dba o swój interes, korzysta z tego inny. W sytuacji, gdy Rumunia domaga się od byłego ZSRR zwrotu Mołdawii i Besarabii, Finlandia – Karelii, Japonia – Wysp Kurylskich, Chiny – terenów nadamurskich itd., rząd RP manifestacyjnie i teatralnie odżegnał się nawet od upomnienia się o połowę Kraju okupowaną w 1939 roku przez Sowiety i o jego wierną ludność polską. Wydaje się, że skorzysta z tego ktoś inny. W prasie białoruskiej mnożą się ostatnio publikacje, domagające się „zwrotu” dla Białorusi Wilna i Wileńszczyzny (podobnie, jak w prasie litewskiej nieraz się przebąkuje o „zwrocie” dla Litwy Grodna i Suwałk). Charakterystycznym pod tym względem jest obszerny apel, zamieszczony w gazecie „Zwiazda” (Nr 6, 1992), podpisany przez dziewięciu znanych intelektualistów białoruskich pt. „Historia nie cierpi wykoślawień”. Autorzy ci piszą:
„Dwustronne umowy i uzgodnienia zawierane przez sąsiadujące z Białorusią państwa (Pokój w Brześciu 1918 r., umowa pomiędzy Litwą a Rosją od 12 czerwca 1920 r., między ZSRR a Litwą od 10 października 1939 r. i in.) nie uwzględniły interesów Białorusi i kształtowane były z naruszeniem etyki i norm prawa międzynarodowego, bez udziału delegacji białoruskich. Tak w wyniku umowy od 12 czerwca 1920 r. Rosja Sowiecka uznała za Litwą prawo do części terenów zachodniobiałoruskich razem z miastami Wilno i Grodno.
Powszechnie wiadomo, że Kraj Wileński już w ósmym stuleciu zasiedlony był przez słowiańskich Krywiczów, przodków Białorusinów. Jeszcze w XIV wieku Vigont z Marburgu w kronice niemieckiej wspomina o „ruskim” mieście w Wilnie. W końcu XIX w. (według spisu 1897 r.) ludność Wileńszczyzny składała się w 57 proc. z Białorusinów, 8 proc. Polaków, 17 proc. Litwinów, przy czym ostatni zasiedlali przeważnie ziemię przyległą do Litwy etnicznej (Lietuwy). Na większej części kraju i w mieście Wilnie ludność litewska (lietuwiska) nie przekraczała 1 proc.
Stworzone przez wielowiekową pilną pracę i szczodry talent wielu pokoleń naszych przodków miasto Wilno zajmowało znaczące miejsce w dziejach i kulturze świata słowiańskiego. Wchodziło ono do gwiazdozbioru takich skarbnic, jak Praga, Kraków, Warszawa, Sankt Petersburg, Kijów, Moskwa a dla wschodniego Słowiaństwa na przestrzeni wielu wieków służyło jako otwarta brama do cywilizacji europejskiej. Wystarczy wspomnieć imię sławnego syna narodu białoruskiego Franciszka Skoryny i zapoczątkowaną przez niego działalność oświatowo-wydawniczą we Wschodniej Europie, najstarszy na terenie wschodniego Słowiaństwa Uniwersytet Wileński, większość studentów i wykładowców stanowili reprezentanci ziem białoruskich.
W styczniu 1920 roku politykierzy bolszewiccy potwierdzili swój akt zdrady i obrazy interesów ogólnosłowiańskich na posiedzeniu Ligi Narodów w Genewie. Delegacja Białorusi w pracy Ligi Narodów nie uczestniczyła; jej interesów miała bronić delegacja Federacji Rosyjskiej, która faktycznie błogosławiła akt oderwania Wileńszczyzny od Białorusi (...). Jak oświadczyła w swej uchwale Białoruska Narodowo-Patriotyczna Narada (Praga 1921 r.), kwestia wileńska „została rozstrzygnięta bez udziału narodu białoruskiego, a nawet bez formalnego zapoznaniasię z jego wolą. Narada uważa decyzje Ligi Narodów za czasowe aż do momentu zwołania najwyższego organu prawodawczego Białorusi, do którego wyłącznej gestii należeć będzie prawo określenia północnych granic Białorusi.”
Ryski układ pokojowy (18 marca 1921 r.) został zawarty według wcześniejszego scenariusza bolszewickiego bez udziału delegacji białoruskiej i doprowadził do kolejnego rozczłonkowania białoruskiego terenu etnicznego. W 20-30 latach Wilno było ośrodkiem narodowo-wyzwoleńczego ruchu Zachodniej Białorusi. Tutaj znajdowały się siedziby wszystkich białoruskich partii politycznych łącznie z KPZB i BSR Hramada, instytucje społeczno-kulturalne, redakcje licznych białoruskich gazet i czasopism.
Jeszcze w czasach Franciszka Skoryny mieszkańcy Wileńszczyzny brali czynny udział w białoruskim ruchu politycznym i kulturalnym. (...) Najważniejszym argumentem na korzyść tezy o białoruskości Kraju Wileńskiego jest mowa jego mieszkańców – naturalny dialekt białoruski.
O białoruskich korzeniach etnicznych ludności Wileńszczyzny świadczy też tradycyjny folklor, jaki tu istnieje, pieśni kupalskie, żniwne, weselne. Ni litewskiego, ni polskiego folkloru mieszkańcy siół podwileńskich nie znają”. [Należy w tym miejscu przypomnić, że przodkami Białorusinów są Radymicze, którzy w VII wieku znad Wisły przenieśli się nad Niemen i Soż].
Na początku II wojny światowej kraje nadbałtyckie dały się wciągnąć do niebezpiecznych rozgrywek politycznych, a litewskie kierownictwo, po przyjęciu reguł tej gry, spodziewało się wszelkimi możliwymi środkami zdobyć dla siebie maksymalne zyski. W 1939 roku rząd litewski podpisuje układ „o pomocy wzajemnej” ze stalinowskim kierownictwem ZSRR, na mocy którego Litwie został przekazany Kraj Wileński i miasto Wilno, oderwane od Białorusi, w zamian za zgodę rozlokowania sowieckich baz wojskowych na terytorium litewskim. Ten wiarołomny geszeft dokonany został wbrew woli rdzennej ludności Wileńszczyzny, a Litwa zapłaciła za niego niepodległością państwa.
Aby usprawiedliwić decyzję o przekazaniu Litwie terenów zachodniobiałoruskich, decyzji podjętych w Moskwie i Berlinie, oto już w ciągu pół stulecia realizowana jest na poziomie państwowym konsekwentna polityka dezinformacji i kłamstwa, która przyniosła jakie takie wyniki, doprowadziła do ustalenia się w prasie i wśród ludności zafałszowanych prolitewskich wyobrażeń o historii rosyjsko- i białorusko-litewskich stosunków, w szczególności o „odzyskaniu” Wilna i Kraju Wileńskiego przez Republikę Litewską.
W warunkach totalitarnego systemu jednopartyjnego wszystkie służby ideologiczne i informacyjne były jednostronnie orientowane na usprawiedliwienie ustępstw terytorialnych Litwie za koszt Białorusi (...). Władze oficjalne i środki masowego przekazu kontynuują propagandę uproszczonych schematówpolitycznych, wygodnych tylko dwóm stronom (Litwie i byłemu ZSRR). Blokuje się obiektywną informację i dokładną naukowo-politologiczną analizę zagadnienia. (...) Obrabowany i zakompleksiony przez stalinizm naród nie ma możliwości potępienia zbrodni dokonanej za jego plecami stulecia temu. Ofiara tej zbrodni pozostaje w sytuacji zupełnej (zewnętrznej i wewnętrznej) blokady informacyjnej. Źródła białoruskiej „samoblokady” w czasach, gdy każdy naród głośno mówi o swych prawach i godności narodowej, tkwią w upośledzonym, bezprawnym, półniewolniczym stanie narodu oto już od dwustu lat pozbawionego własnej państwowości i demokratycznych instytucji władzy, który stracił już wiarę w polityczną obronę swych interesów.
A jednak tysiącletnia historia narodu i jego bogate dziedzictwo nie mogło być pohańbione, wyrzucone na komunistyczny śmietnik, aby na oczyszczonym w ten sposób miejscu budować nową ponadnarodową kulturę. Nie należy zapominać o naszym wspólnym dziedzictwie i naszych etnogenetycznych więzach krwi z wileńskimi Białorusinami-Polakami, „tutejszymi”, którzy nie z własnej woli okazalisię w składzie Republiki Litewskiej. Ich przodkowie spodziewali się odrodzenia niepodległej i niepodzielnej Białorusi na całym białoruskim areale etnicznym. Ich potomkowie, sztucznie oderwani od swego jądra etnicznego, stali się nie tylko świadkami, ale i ofiarami polityki imperialnej „dziel i rządź” i jako wynik realnego zagrożenia letuwizacji Białorusinów. W takich okolicznościach walka o samowyzwolenie nieprzypadkowo poszła pod znakiem konfesji polskiej, zachowania w sobie jeśli nie białoruskiej, to w każdym razie słowiańskiej tożsamości.
Oto już przez stulecia Białorusini – „tutejsi” figurują w oficjalnych dokumentach pod nazwą „Polaków”. I stało się to nie na skutek jakiejś metamorfozy ich etnokulturowej istoty. Zjawienie się Białorusinów – „tutejszych” w ich nowej, polskiej postaci – to nie transformacja etnokulturowa, lecz przede wszystkim wybór polityczny. Jednocześnie był to i instynkt samozachowania przed letuwizacją i rusyfikacją, wołanie o pomoc skierowane na zachód do swoich polskich współwyznawców w nadziei na poparcie i obronę. Bo Białoruś pod dyktaturą KPZR-KPB znajdowała się w sytuacji półkolonii, była zbyt sparaliżowana przez lęk, by móc bronić swych rodzonych braci.
A co na to nowa, odradzająca się Białoruś, wyzwalająca się z letargu i pęt totalitaryzmu? (...) Kontynuowane jest przemilczanie niewygodnych faktów, a dla usprawiedliwienia wątpliwych koncepcji znajduje się setki dowodów. Tak nieoczekiwanie się wspomni, że wyjawienie prawdy historycznej o naszej narodowej tragedii jest sprzeczne z układami helsińskimi. Tu postrasza Jugosławia czy Karabachem, tam uspokajająco dowodzą, że sama „zaprzyjaźniona” Litwa szczerze dba o nieliczną diasporę białoruską (jakimś cudem ocalałą po wieloletnimetnocydzie), wreszcie postraszą polską aneksjąa Wileńskiego i Grodzieńskiego regionu.
Nietrudno zrozumieć, że takiego typu dowody i oceny sytuacji, wypracowane w warunkach myślenia imperialnego, nie służą obiektywnej, wszechstronnej analizie i konstruktywnemu rozstrzyganiu istniejących problemów. (...) Jaskrawym przykładem słabości dotychczasowych władz Białorusi była ich „zdolność” chodzenia w korycie obcych doktryn i stereotypów w pytaniu o udziale w stosunkach białorusko-litewskich (w tym też w terytorialnym rozgraniczeniu) tzw. „trzeciej strony”. Wspomnijmy, że bez udziału „trzeciej strony” (bez Białorusi) rozstrzygane były przez dyplomatów Rosji i Litwy zagadnienia o przekazaniu Litwie w 1920 roku Wilna i Grodna, a w 1939 – Wileńszczyzny. Litwa, będąca inicjatorką tej agresywnej akcji, i Rosja z procentami wykorzystali tę formułę w celu osiągnięcia celów imperialnych, nie zwracając przy tym uwagi na „stronę trzecią”, której kosztem zaspokajały swe apetyty. Polityczna gra w „trzeciego liszniego” została zaproponowana przez dyplomatów litewskich i obecnie w stosunku do białorusko-litewskiegorozgraniczenia. Tym razem kierownictwo litewskie, dyktując swe reguły gry, dąży do pogłębienia podziałów między krajami słowiańskimi i niedopuszczania „trzeciego liszniego”, Rosji, do udziału w uregulowaniu stosunków międzyetnicznych, chociaż kwestia ta dotyczy właśnie oceny i rewizji dwustronnych imperialistycznych umów między Litwą a Rosją”. (...).
Autorzy listu do „Zwiazdy” domagają się od władz Republiki Białoruś natychmiastowego zajęcia się kwestią Wileńszczyzny, opracowania koncepcji i planu działań, podjęcia rozmów z Rosją i Litwą w celu „zwrotu” Wileńszczyzny dla słowiańskiej Białorusi i oswobodzenia tamtejszej ludności spod jarzma lietuwiskiego szowinizmu.
Warto zaznaczyć, że wśród autorów apelu są tak znane nazwiska, jak profesora R. Hareckiego, profesora M. Jarmalowicza, pisarzy M. Lużanina, A. Lisa, B. Saczanki, J. Lecki, historyków S. Ciarochina, W. Citowa, W. Siuczyka. Tekst ten nie jest czymś incydentalnym, lecz wyraża pewien nabierający mocy nurt myślenia i ruchu politycznego, który może w najbliższej przyszłości stać się dominującym w politycznym życiu Białorusi. Strona polska nie może i w tej sytuacji okazać się nieprzygotowana i zagubiona, jak to było niedawno w obliczu rozpadu ZSRR i konieczności bronienia swych interesów na Wschodzie.
Nie będziemy tu z braku miejsca podejmować polemiki z częściowo bezpodstawnymi sformułowaniami listu białoruskich intelektualistów, którego poszczególne fragmenty brzmią, jakby żywcem wzięte z elaboratów tępych lietuwiskich polonofobów, bo są tu także jednak myśli słuszne, interesujące i godne uwagi. Niektóre „ważne osoby” w Polsce już zareagowały na powyższy apelBiałorusinów. Jak łatwo się domyśleć, uczyniły to w duchu histerycznie antybiałoruskim i serwilistycznie prolitewskim. Podobna „mądrość” niektórych „polskich” pism i polityków nikogo już nie dziwi i nie warto o niej mówić. Wydaje się natomiast celowe podkreślić, że o losach mieszkańców Wileńszczyzny (85 proc. z nich to Polacy) nie powinny decydować ani Mińsk, ani Kaunas, ani Moskwa, ani Warszawa, lecz tylko i wyłącznie ona sama. Jedynym, zgodnym z duchem naszych czasów i normami prawa narodów wyjściem byłoby rozpisanie pod auspicjami ONZ (a jeszcze lepiej USA, jako mocarstwa o ogromnym potencjale i tradycji demokratycznej) referendum na wszystkich terenach polskich okupowanych przez ZSRR w 1939 roku. Niech ludzie sami zadecydują, czy chcą być obywatelami Białorusi, Ukrainy, Litwy czy Polski. Ich wola musi być obowiązująca, a nie arbitralne decyzje wielkich i małych państw imperialistycznych.
Nie ma żadnych poważnych, racjonalnych powodów, by właśnie ta, od 200 lat dręczona przez rozmaitych okupantów ludność była nadal pozbawiona prawa głosu i podstawowych praw człowieka.
Opracował
dr Jan Ciechanowicz,
Wilno”
Ten tekst został także opublikowanz w piśmie „Horyzonty”(Stevens Point) 28 marca 1992.

* * *

Panorama”,Chicago, 17 kwietnia 1992:

Przyjaciele i wrogowie Wileńszczyzny
Jak wiadomo, północna część Wileńszczyzny, wchodząca obecnie razem z Wilnem w skład Republiki Litewskiej, od wielu wieków stanowiła jedną z najmocniejszych ostoi kultury polskiej. Zasiedlona jeszcze w połowie VI wieku przez słowiańskie szczepy lechickie, które tu przywędrowały z dorzecza Wisły, w ciągu stuleci wytworzyła specyficzny odłam narodu polskiego i swoistą odmianę kultury polskiej. Na przestrzeni całych swych dziejów zmuszona była stawiać czoła zarówno imperializmowi niemieckiemu, jak i żmudzko-litewskiemu, które z reguły łączyły swe wysiłki w próbach fizycznej i duchowej eksterminacji rdzennej ludności lechickiej Kraju Wileńskiego, jak. to np. miało miejsce w okresie 1939-1989.
Obecnie ruch polski na Wileńszczyźnie, zajmowanej przez litewską Żmudź, a zasiedlonej w około 80 proc. przez Polaków, wykazuje znaczny dynamizm i, chociaż jest płynny oraz wewnętrznie zróżnicowany, to jednak nie rozbity. Z powszechnego ruchu narodowo-wyzwoleńczego wyłamują się tylko nieliczne grupki częściowo obcych narodowo „działaczy”, niedawnych funkcjonariuszy sowieckich organów represyjnych i partyjno-komunistycznych, za którymi nie stoi żaden odłam tutejszej społeczności polskiej.
Poszczególne nurty polskiego życia politycznego na współczesnej Wileńszczyźnie dałoby się umownie podzielić na następujące orientacje:
1. NURT AUTONOMIZACYJNY, dzielący się z kolei na dwa odłamy: pierwszy, bardziej stanowczy, postuluje utworzenie Polskiego Kraju Narodowo-Terytorialnego z własnym statusem w składzie Republiki Litewskiej (czołowi przedstawiciele to Anicet Brodawski, deputowany ludowy byłego ZSRR, przewodniczący samorządu regionu wileńskiego, dziś zawieszony w pełnieniu obowiązków, oraz Stanisław Pieszko, członek Rady Najwyższej Republiki Litewskiej); drugi, bardziej lojalistyczny,prosi tylko o wykonanie decyzji Rady Najwyższej Republiki Litewskiej ze stycznia 1991 roku o utworzeniu w składzie Litwy osobnego polskiego powiatu z ograniczonym samorządem (czołowi reprezentanci to tacy członkowie parlamentu litewskiego, jak Ryszard Maciejkianiec, Edward Tomaszewicz i in.; bardzo zbliżone stanowisko reprezentują Jan Sienkiewicz i Jan Mincewicz czyli były oraz aktualnyprzewodniczący ZG Związku Polaków na Litwie). Ta linia ma pewną liczbę zwolenników wśród mieszkańców Wilna i okolic.
2. NURT PROSŁOWIAŃSKI, reprezentowany przez Czesława Wysockiego i Adama Monkiewicza (ukrywających się przed władzami Landsberga), obecnie raczej nieliczny, bazował na przeświadczeniu, słusznym skądinąd, że Litwini po odzyskaniu pełnej swobody ruchów pierwsze, co zrobią, to zniszczą Polaków, a więc trzymanie się Rosjan, jako Słowian, miałoby dawać jakąś szansę na przetrwanie. Obecnie ta orientacja przekształca się w probiałoruską, postulującą przyłączenie całej Wileńszczyzny do Białorusi w charakterze autonomicznej polskiej jednostki administracyjnej. Linia ta, chociaż na razie niezbyt znacząca, przybiera na sile na skutek coraz to nowych posunięć antypolskich władz litewskich.
3. NURT NIEPODLEGŁOŚCIOWY, uważający sowiecką aneksję Wschodniej Polski za nieważną od początku z punktu widzenia prawno-politycznego, i domagający się zwrotu zebranych w 1939 roku terenów ich prawowitemu właścicielowi, czyli Rzeczypospolitej. Tym bardziej, że władze byłych republik sowieckich nadal w sposób drastyczny dyskryminują ludność polską i pozbawiają ją podstawowych praw człowieka. Linię tę reprezentowała w okresie 1990-1991 Polska Partia Praw Człowieka z przewodniczącym Janem Ciechanowiczem, obecnie rozwiązana. Ten nurt łączą ściśle więzy ideowe z patriotycznymi i niepodległościowymi ugrupowaniami w Kraju i na Zachodzie, a wśród polskiej ludności Wileńszczyzny ma on największe wsparcie moralne. W obecnej sytuacji politycznej nie ma on jednak możliwości legalnego działania.
4. NURT MERKANTYLNO-SERWILISTYCZNY, reprezentowany zaledwie przez kilkudziesięciu osobników, związanych z funkcjonowaniem rządowych polskojęzycznych mass mediów litewskich, lecz tworzący pozory czegoś znaczącego z powodu tego, iż w ich ręku się właśnie znajdują środki propagandy. Są to bez wyjątku ludzie należący niedawno do grona zaufanych pracowników władz komunistycznych (osobiście więc skompromitowani i dlatego gorliwie wysługujący się nowym mocodawcom), tacy jak Zbigniew Balcewicz czy Romuald Mieczkowski. Głównym ich zadaniem, które wykonują na zlecenie władz landsbergowskich, jest dyskredytacja „radykalnych”, czyli uczciwych, odłamów polskiego ruchu narodowego na Wileńszczyźnie. Grupa ta korzysta z zmasowanego wsparcia finansowo-propagandowego nie tylko ze strony rządu Landsberga, ale i od takich środowisk w Polsce, jak „Gazeta Wyborcza”, „Res Publica”, Unia Demokratyczna, Kongres Liberalno-Demokratyczny. Do tegoż nurtu należą: Czesław Okińczyc, nominalny „właściciel” gazety „Znad Willi”, polskojęzycznego organu Sajudisu, członek Frakcji Polskiej w RN RP; Artur Prokszto, redaktor naczelny „Naszej Gazety”, biuletynu ZG ZPL; Medard Czobot,członek RN RL, Wojniło, Maksymowicz etc.Ten nurt traktuje „kwestię polską” w Litwie przez pryzmat raczej prywatnych celów i interesów. [Szereg z nich swymi donosami w okresie sowieckiej okupacji nieźle zalewało gorącego sadła za skórę patriotycznym Litwinom, łamiąc im kariery i życie].
Wszystkie te nurty zmieniają w zależności od konkretnej sytuacji politycznej te czy inne hasła taktyczne, porzucają jednych i zyskują innych sojuszników. Mają one jednak wyraziście określone kontury na mapie politycznej dzisiejszej Wileńszczyzny. Te nurty ruchu polskiego, które próbują tak czy inaczej bronić ludzkich praw ludności polskiej, są nieprzyjaźnie traktowane przez władze Litwy, jak i przez rozmaite narodowe organizacje litewskie i rosyjskie.
Edmund Rutkowski, Wilno

SCORPIONOMACHIA cz. 5 - Polemiki o „kwestii polskiej” w Wilnie, 1978-2015 [MATERIAŁY PRASOWE]

$
0
0

* * *

Biały Orzeł”, 19 kwietnia 1992:

„Z LITWY
Fides Lithuaniae czyli Endloesung der Polenfrage
Jan Ciechanowicz

W niedawno podpisanej wspólnej Deklaracji polsko-litewskiej mowa jest m.in. o tym, że obydwie wysokie strony nie będą podejmować działań, zmierzających do zmiany struktury etnicznej na terenach, zamieszkałych przez ludność litewską w Polsce, a polską – w Litwie. Strona polska słowa dotrzymuje.
Tymczasem władze landsbergowskie na Litwie zwielokrotniły ostatnio wysiłki, zmierzające ku temu, by uczynić z ludności polskiej na okupowanej od 1939 r. Wileńszczyźnie nie większość, jak było dotychczas, lecz mniejszość. Przy tym działa się dokładnie według schematów już sprawdzonych w nieodległej przeszłości komunistycznej. Litewscy komuniści zamykali przymusowo polskie szkoły, otwierając w ich miejsce rosyjskie. Obecni litewscy „demokraci” sprawujący nieograniczoną władzę dyktatorską na polskich terenach w myśl zasad tzw. „komisarycznego zarządzania”, a wywodzący się w 99 proc. z nomenklatury sowieckiej, na wszelkie możliwe sposoby sabotują proces prawdziwej reprywatyzacji i z reguły nie zwracają ziemi Polakom nawet posiadającym dokumenty, poświadczające ich prawo do tych czy innych gruntów, podczas gdy z Litwy etnicznej masowo sprowadza się na polską Wileńszczyznę osadników, nadaje się im natychmiast ziemię odebraną Polakom, teren pod zabudowę i działki, wspomaga finansowo, transportem, materiałami budowlanymi.
Na Żmudzi drastycznie spadły ceny na mieszkania, gdyż wielu Litwinów pozostawiło własne domostwa i runęło na kolonizację Wileńszczyzny, traktowanej jako „doniosłe zadanie narodowe”.
Władze litewskie ściągają na tereny podwileńskie także obcoplemiennych osadników z Petersburga i innych miast rosyjskich, nadają w trybie przyspieszonym ziemię przyjezdnym Rosjanom, Tatarom, Kazachom, Cyganom, byle tylko nie zwrócić jej Polakom. To drastyczne łamanie nie tylko ustaleń dwustronnej umowy międzypaństwowej, mającej przecież wiążącą moc prawną dla obu stron, ale i postanowień helsińskich, strona litewska realizuje otwarcie i cynicznie, nie zważając ani na protesty miejscowej ludności, ani na społeczność międzynarodową, ani na władze RP, które zachowują się tak, jakby wody w usta nabrały, znów udając, że „wszystko w porządku”, a kto śmie temu przeczyć – to „prowokator”...
Oczywiście, władze Litwy, w celu zamydlenia oczu opinii międzynarodowej, mają pod ręką zawsze paru „szabesgojów” niby to polskiego pochodzenia, którzy każdego będą zapewniać, że Polakom na Litwie wiedzie się wyśmienicie, a nawet niekiedy zwracają też ziemię Polakom, by móc zaraz wskazać palcem – patrzcie, oto Polak, nieprawda, że my preferujemy Litwinów. Lecz ta prymitywna perfidia tylko podkreśla dobrze znaną Polakom Kresowym prawdę, że zarówno Rosjanie, jak i ich uczniowie Litwini, podpisują wszelkie deklaracje tylko i wyłącznie po to, by ich nie wykonywać, by za ich pomocą paraliżować naiwnego partnera, sami zaś w tym czasie na całego załatwiają własny interes, ignorując prawo, normy dobrego tonu i zasady moralności, do których nie przywiązują – jako należący do cywilizacji bizantyjskiej – żadnej wagi.
Za ilustrację niech posłuży wystosowany w końcu marca 1992 roku list mieszkańców jednej z wsi podwileńskich do Prezydenta RP Lecha Wałęsy i do Przewodniczącego Rady Najwyższej RL V. Landsberga. Sytuacja, jaka się wytworzyła w tej wsi, jest typowa dla całej Wileńszczyzny, na której masowo jest realizowany proces pełzającego ludobójstwa na części Narodu Polskiego.
Jesteśmy Polakami, rdzennymi mieszkańcami podwileńskiej wsi Skojdziszki, odległej o 12 km od Wilna. Zwracamy się do Pana i uprzejmie prosimy o pomoc, która jest tak ważna i potrzebna dla nas w chwili obecnej. Od momentu ogłoszenia prywatyzacji ziemi na Litwie upłynęło wiele czasu, jednak w naszej gminie i okolicach ziemia praktycznie nie jest zwracana jej byłym właścicielom, lub zwraca się ją z wyjątkowo dużym trudem.
Bez władzy rejonowej na byłej naszej ziemi pełnomocnik rządu masowo przydziela działki przyzagrodowe oraz działki pod budownictwo nie rdzennym, lecz przybyłym ludziom. Nasi mieszkańcy, których ziemie oddano dla „wielkiego Wilna”, nie otrzymują w zamian nic. Wszystko to się robi w rychłym tempie i nawet władze zachęcają litewskich przybyszów do brania ziemi. Życie staje się bardzo trudne i z ziemią, która od wieków była naszą żywicielką, wiążemy i obecnie swój los, bo jest to dla nas jedyne źródło utrzymania.
Jesteśmy przekonani, że władze litewskie prowadzą świadomą politykę w tym kierunku, by Polaków pozbawić własnej ziemi, by Polacy byli zależni, biedni, rozproszeni i nie mieli własnego zdania. Ta idea urzeczywistnia się w oparciu o plany zbudowania „wielkiego Wilna”. Prywatyzacja ziemi na Wileńszczyźnie w jej obecnym wydaniu – to jedynie pozorne hasło, celem zaś faktycznym jest likwidacja polskości.
Prosimy o pomoc!”
Następuje 119 podpisów.

Tenże tekst ukazał się w nowojorskim tygodniku „Polski Przewodnik” 8 maja 1992 roku.

* * *

„Jan Ciechanowicz invites
by Yale Law School

Yale Law School's Allard K. Lowenstein International Human Rights Law project invited Prof. Ciechanowicz, formnerly a member of the Supreme Soviet from Vilnius area before that body was dissolved, and also President of the Polish Human Rights Party, was invited by the Yale Law School to address a symposium on „Evolving Boundaries of Self-Determination” was heid Saturday, April 11,1992.
Ciechanowicz was invited to be on the panel addressing the question of „Third Party Intervention,” in recognition of several efforts to bring the plight of the Poles in Lithuania to world attention, and to enlist the intervention of different international bodies such as the Council of Europe and the United Nations in the Polish community's struggle for cultural survival, political, economic and human rights at the hands of the Lithuanian majority.
Dr. Ciechanowicz was invited to explain the situation of the Polish minority in Lithuania, describe measures attempted to protect them and preserve Polish culture, and to explore the role of govemmental and non-govemmental bodies in the world community in the Poles' struggie for survival.
By posing the questions, Yale Law School does a lot to recognize the seriousness and potential for violence posed by Lithuanian pressure on the Poles”.

* * *

Głos”(Nowy Jork), kwiecień 1992:

Smutne relacje z Litwy
Podczas trzydniowego pobytu w Wilnie 2/16-2/19, 1992 wstąpiłem pod adres ulica Wielka Nr 40 (Didzoji). Brązowa, niepokaźnych rozmiarów tabliczka informowała, że mieści się tam Związek Polaków na Litwie. Obskórne wejście i klatka schodowa nie napawały optymizmem. Wewnątrz przywitała nas kierownik ds. kultury, pani Skakowska. Ta bardzo dzielna kobieta, dowiedziawszy się skąd przybywamy, zapytała: „Panie, czy nie ma już Boga i ludzi na ziemi?” Pokrótce przedstawiła sprawę ludności polskiej po rozwiązaniu Rad Wileńskiej i Solecznikowej.
W czasie, gdy świat zrzucił jarzmo totalitaryzmu i zwrócił twarz ku demokracji, szowinistyczny terror litewski funkcjonuje w najlepsze i ma się bardzo dobrze. Posypały się fakty masowych prześladowań na tle narodowościowym – użycie broni przez wojsko litewskie (formacje „Żelazny Wilk”) przeciw cywilnej ludności polskiej. W niedzielę 29 grudnia 1991 roku w Niemenczynie bezprawne zagrabienie kościołów i zakaz odprawiania mszy świętej w języku ojczystym. Z informacji, które uzyskałem, wynika, że do dyspozycji Polaków oddano jeden kościół, zaś w Ostrej Bramie drugi. Pozwolono na jednogodzinne nabożeństwo dziennie. Na próżno Związek czyni starania o zwrot budynku Teatru Polskiego, wybudowanego przez Polaków za polskie pieniądze, a bezprawnie przywłaszczonego przez Litwinów. Masowe zwolnienia z pracy, przymusowa zmiana obywatelstwa oraz nazwisk prowadzą prosto do zatarcia wszelkich śladów Polaków i tylko temu celowi służą.
Jestem naocznym świadkiem zmiany nazwiska mego znajomego, pana Czesława Szutowicza na Sutavicus. Przy alternatywie zmiany nazwiska na litewskie lub utraty pracy w razie sprzeciwów (znajomy jest zastępcą kierownika w jednym z wileńskich zakładów pracy), wybrał pierwsze, gdyż ma rodzinę i pozostałby bez środków do życia w wypadku utraty pracy. Nie można ludzi za to winić, że są bezradni i nie mają możliwości skutecznego bronienia się.
Mnożą się represje w stosunku do Polaków aktywnie domagających się swych słusznych praw (wszczynanie nieuzasadnionych śledztw, inwigilacja, przesłuchania prokuratorskie oraz częste pobicia).
Masowo pozbawia się inteligencję sprawowania kierowniczych stanowisk, by tym łatwiej infamować Związek Polaków na Litwie i skierować bezwolną masę ludzką w akty jawnej wrogości i szykanowania naszej społeczności. Narasta to lawinowo i niedługo trudno będzie poruszać się ulicami, gdyż w przypadku rozpoznania grozić to będzie represjami ze strony ludności litewskiej. Wszystko to dzieje się dlatego, że ludzie ci są Polakami, są z tego dumni i za wszelką cenę chcą tę przynależność utrzymać.
Po spotkaniu z p. Janem Ciechanowiczem – byłym senatorem i wielkim patriotą polskim, obecnie bez pracy; p. Arturem Ploksztą – redaktorem pisma Związku Polaków „Nasza Gazeta”; po rozmowie telefonicznej z p. Janem Mincewiczem – przewodniczącym Związku Polaków na Litwie oraz z p. Ryszardem Maciejkianiecem – przewodniczącym Frakcji Polskiej przy Parlamencie Litewskim, poznałem ogrom nieszczęść i prześladowań, jakich na co dzień doznają Polacy w nagrodę za pomocokazaną Litwie w odzyskaniu niepodległości. Obraz ten dopełniły rozmowy z kilkoma przypadkowo poznanymi Polakami, których wypowiedzi jednoznacznie określiły rasistowski charakter polityki litewskiej.
Pytanie pani Skakowskiej jest jak najbardziej uzasadnione. Polska społeczność na Litwie pozostawiona jest na pastwę losu. Możliwości w walce o swoje słuszne prawa już wyczerpała. Potrzebna jej jest szeroko zakrojona pomoc ze strony Polonii Amerykańskiej oraz instytucji międzynarodowych, walczących o przestrzeganie praw człowieka i obywatela. Z upadkiem komunizmu trysnęły nastroje wyrażające tożsamość polską. Trysnęły żywiołowo, lecz w miarę upływu czasu zanikają i przybierają tendencję wsteczną. Bezbronni ludzie – stanowiący mniejszość etniczną, nie mogą oprzeć się fali prześladowań.
Należy zdać sobie sprawę z negatywnych konsekwencji wynikłych z bierności demokratycznego świata.
Prześladowania mniejszości etnicznych i pozbawianie ich praw do życia oraz samookreślenia ma swoją nazwę i musi być zakończone w sposób bezwzględny. Przez wyżej wymienionych liderów Związku Polaków na Litwie zostałem poproszony o zwrócenie się do instytucji polskich i międzynarodowych oraz prasy o pomoc w doprowadzeniu do zaprzestania represji przeciwko ludności polskiej. W imieniu Związku Polaków na Litwie i wszystkich Polaków mieszkających tam zwracam się z gorącym apelem do całej prasy polskojęzycznej, a przez nią do Międzynarodowego Kongresu Polonii Amerykańskiej, rządów USA i RP oraz instytucji międzynarodowych strzegących praw człowieka i obywatela o wywarcie silnej presji na władze litewskie w celu zaprzestania barbarzyńskich praktyk.
Pozwólmy tym ludziom żyć i kultywować własne wartości, których nikt nikogo pozbawić nie może. Dołóżmy wszelkich starań, by miniony okres szybko stał się historią i w życiu Polonii zapanowała normalność.
Pamiętajmy – nie chodzi tu o przesunięcie granic czy wzniecanie nacjonalizmu, lecz tylko zapewnienie podstawowych praw człowieka, które to prawa przysługują każdemu i muszą być respektowane.
Andrzej Makarewicz

* * *

The Guard – Straż”(Scranton), 9 kwietnia 1992:

Poles Seek Human Rights
by Jan Ciechanowicz
As a Christian I have always believed in communication and human rights. I had my children blessed in a church when the communists persecuted us and badgeredthose seeking freedom. lt is only natural that I share news of human right’s violations and in a Christian spirit, aspire to have human rights.
As I compose this sharing, Polish members of the Lithuanian Parliament have went on strike. The Sajudis government continues to fire ethnic Polish workers. The only free Polish newspaper is continuously harassed. Efforts to have Polish religious rights are curtailed. Colonization of territory, that has been Polish, since at least the 1300s, oes unabated.
The one wish of our nearly half million group souls, and in step with times, is to have the rights of man, under the auspices of the United Nations (and even better, with USA approval, as a super power with a democratic tradition). We need a referendum concerning the Poles and our land taken. We have lived here since at least recorded documents of the area (1300s). Ouf situation is a result of the Hitler-Stalin Treaty and the last partition of Poland (that included invasion). Let us native Poles here in Vilnoland decide, ourselves, if we want to be part of Belarus, Ukraine, Lithuania, Poland, or have self rule.
Let us, here, in Vilnoland, have the right of every small and large country. After all, this is a time when Christianity is being more and more respected in our Eastern Europe. There is no rational reasoning why, for 200 years, with a small 20 year break, we have been ruled by alien different occupants. Today we still have no rights to decide our own future and to have human rights. We continue to be colonized.

* * *

Wydawane przez bezpiekę litewską pisma „Vilnia”,Kurier Wileński”, kilkadziesiąt innych periodyków na Litwie opublikowało w styczniu-kwietniu 1992 zorganizowany przez bezpiekę „List otwarty”„grupy osób” (nie znających się zresztą nawzajem):

„7 kwietnia 1992 r.
Polecamy uwadze Czytelników przekazany naszej redakcji w ubiegły piątek przez agencję ELTA list otwarty do Prezydenta RP Lecha Wałęsy, podpisany przez 39 mieszkańców Wileńszczyzny.

List otwarty
DO PANA PREZYDENTA
RZECZYPOSPOLITEJ POLSKIEJ
LECHA WAŁĘSY

Wielce Szanowny Panie Prezydencie,
niedawno na łamach niektórych gazet litewskich z wielkim zainteresowaniem i ogromnym zdziwieniem przeczytaliśmy Pański list do przewodniczącego Rady Najwyższej Republiki Litewskiej p. W. Landsbergisa. Niestety, musimy zaznaczyć, żenie przysłużyło się to wzajemnemu zrozumieniu i nawiązaniu szczerego dialogu między Polską a Litwą.
W Pańskim liście, Panie Prezydencie, ocena sytuacji politycznej mniejszości polskiej na Wileńszczyźnie nie odpowiada rzeczywistości. Taką opinię władz państwowych Polski można ocenić jako cios wymierzony przeciwko narodowi i kierownictwu Litwy. Obecnie władze litewskie z szacunkiem traktują nie tylko zamieszkałych na terenie Litwy Polaków, ale też wszystkie inne narodowości. Polacy, Rosjanie, Białorusini, Żydzi i wszyscy inni korzystają z wszystkich praw obywatelskich przewidzianych w Konstytucji, jak i sami Litwini. Tym bardziej nikt nie krzywdzi Polaków i nikt nie prześladuje. Bardzo więc żałujemy, że p. Prezydent nie zasięgnął tej obiektywnej informacji, a skorzystał z danych pochodzących z kół prokomunistycznych i wrogich odrodzeniu państwowości Litwy.
Polacy deputowani z ramienia Wileńszczyzny z początku swojej nieudanej akcji politycznej byli zawsze z siłami konserwatywnymi Kremla, przeciwko dążeniom niepodległościowym narodu litewskiego. Szczególnie wyróżnili się swoją wrogą działalnością deputowani ZSRR J. Ciechanowicz i A. Brodawski. Czynny udział w organizacji przewrotu sierpniowego brali prawie wszyscy deputowani frakcji polskiej Rady Najwyższej Litwy, po swojej sierpniowej klęsce nie tylko oni, lecz i większość promoskiewskich komunistów przeszła do szeregów Związku Polaków na Litwie i szkodzą interesom naszego państwa, przeciwstawiając się polityce rolnej na wsi. Oto dlaczego decyzją parlamentu zostały rozwiązane samorządy prokomunistyczne rejonów solecznickiego i wileńskiego oraz miasta Snieczkus, Rady gminne w Prienai i Wiewisie. Powzięta uchwała bynajmniej nie była wymierzonaprzeciwko mieszkańcom tych terenów, lecz aby położyć kres wrogiej działalności szkodzącej interesom państwa i miejscowej ludności. I my, Polacy, tę akcję kierownictwa republiki aprobujemy z całą stanowczością. Bo mamy dosyć panowania znienawidzonego ustroju radzieckiego. Dziwi nas rozpętana w Polsce przez niektóre ugrupowania polityczne kampania antylitewska. Obecne żądanie władz polskich w sprawie odwołania tych decyzji jest nie do wykonania. Nowe wybory samorządów rejonowych mogą być przeprowadzone dopiero po normalizacji sytuacji w tych rejonach i przeprowadzeniu desowietyzacji, dekagebizacji. I to jest najważniejsze w życiu naszej republiki. Bo chociaż Związek Radziecki już nie istnieje, to agitacja wywrotowa KGB, jak i partyjno-komunistyczna, działa w podziemiu. Udaremnienie wszystkich wrogich sił jest w interesach nie tylko narodu litewskiego, lecz i nas Polaków.
Szanowny Panie Prezydencie, zwracamy się z prośbą o zrozumienie wyżej wymienionych naszych realiów politycznych i kierować się nie kłamliwą informacją tak zwanych polskich działaczy z Wileńszczyzny, lecz zdaniem większościwszystkich mieszkańców. Jednocześnie zachęcamy do dobrej inicjatywy w sprawie uregulowania stosunków między Polską a Litwą.
Podpisali: Jan WOJTULEWICZ – rolnik, Józef GŁUCHOWSKI – przedstawiciel Samorządu Wileńskiego, Tadeusz GÓRSKI – pracownik handlu z Wilna, Wika CZERNIAWSKA – mieszkanka Solecznik, Józef TRYPUCKI – dyrektor szkoły, Stanisław BABICZ – członek spółki akcyjnej, Alfreda CIECHANOWICZ – nauczycielka oraz inni – ogółem 39 podpisów.
Wilno, 27 stycznia 1992 r.

Jak się udało ustalić, sygnatariuszki tego listu, jak np. A. Ciechanowicz i Wika Czerniawska nie były Polkami (pierwsza – Litwinka, druga – Rosjanka). a cała reszta znana w swych środowiskach jako donosiciele sowieckiego KGB przez ponad 10 ostatnich lat.

* * *

Najjaśniejszej Rzeczypospolitej”, 25 kwietnia 1992:

„Ponowna wizyta.
Prof. Jan Ciechanowicz w Ameryce.
Jan Ciechanowicz jest jedną z najbardziej popularnych postaci z Polaków na wschód od rzeki Bug. Dzięki jego działalności dla wielu ludzi jest legendą.
Ten sławny człowiek jako dziecko chodził do szkoły, w której około 90% dzieci było pochodzenia polskiego i zabroniono im używać języka polskiego. Jako młody człowiek wiedział, że Polski rejon był pod butem kolonistów i cel ich był wynarodowić Polaków, którzy stanowili większość na tych terenach. Jako dziecko słyszał często, że diabeł wywodzi się z narodu polskiego, że to jest naród imperialistów. Słyszał tylko negatywne opinie o swoim narodzie. Nawet nie mógł używać swojego Polskiego imienia.
Kiedy Ciechanowicz zaczął pracować na uniwersytecie, uczył studentów prawdy i powiedział studentom, że nie powinni wstydzić się swojego pochodzenia i bronić praw człowieka dla każdego. Powiedział też, jeżeli cały świat nie uznał paktu Ribbentrop-Mołotow (Hitlera-Stalina) nie powinien też uznać decyzji paktu o przyłączeniu ziem Polskich do ZSRR – tzn. Wileńszczyzny i zachodnich terenów Białorusi... Ten człowiek był bity psychicznie i fizycznie.
W czasie kampanii wyborczej cała prasa litewska atakowała go bez przebierania w środkach (TV i w gazetach). Jednak Ciechanowicz wygrał wybory i był członkiem parlamentu ZSRR. W Moskwie w parlamencie w oficjalny sposób bronił Polaków.Przez to Litwini wyrzucili go z pracy i ma trudności ze znalezieniem pracy. Żeby zarobić na utrzymanie swojej rodziny Jan musi pisać książki i występować jako mówca zagranicą w świecie Polonijnym.
W 10/91 Jan Ciechanowicz będzie w Washingtonie, Chicago, Detroit i wielu innych stanach. Jego książka „Na Wschód od Bugu” może być zakupiona w kilku miejscach i na adres CEH, Post Office Box 148, Rockville Ct. 06066 (Koszt $ 9.99 i koszty wysyłki $ 3.00).
Dr Benjamin Chapiński
redaktor naczelny
„Common European Home”

* * *

3 maja 1992 roku tygodnik polsko-amerykański „White Eagle – Biały Orzeł” (Ware, USA) zamieścił artykuł Jana Ciechanowicza pt.

Ksiądz Prałat JózefObrembski. (Wspomnienie osobiste)”:
„Od 200 lat na wschodnich połaciach byłej Rzeczypospolitej zabranych przez Rosję kultura polska stawia czoło anihilującej ekspansji obcej i wrogiej duchowi świata grecko-rzymskiego, chrześcijańskiego. Niewiele środków mając do wyboru w obliczu barbarzyńskiego zaborcy, cywilizacja łacińska, uosabiana tu przez ludność polską, przeciwstawiła katowskim powrozom, szubienicom, krwawym pożogom, szatańskiej perfidii i azjatyckiemu okrucieństwu czystość chrześcijańskich serc, poczucie honoru i godności, uczciwość i prawdomówność, cichą pracę rąk i umysłów, a także – gdy zachodziła tego nieunikniona konieczność – bezgraniczną ofiarność i krew swych najlepszych synów. Nikt dziś bodaj nie byłby w stanie obliczyć, ile milionów Polaków oraz ich białoruskich, ukraińskich, żmudzkich pobratymców pochłonęło potworne imperium carów i bolszewików w ciągu ostatnich dwu stuleci. Miliony i miliony – to jest pewne. Były chwile, gdy się wydawało, że wielogłowa hydra zniszczyła już wszystko, nie pozostawiając ani korzonka, ani nasionka z pięknej cywilizacji, która kwitła tu w XV-XVII stuleciu, w okresie tzw. „polonizacji”, kiedy to bratnie narody, zjednoczone unią polityczną i świadomością wspólnego losu, tworzyły gigantyczny Commonwealth, zapowiadający zupełnie inne dzieje Europy, niż się to stało w wieku XVIII-XX. Zjednoczone wysiłki wrogów zewnętrznych i wewnętrznych doprowadziły do rozkładu i upadku najbardziej kulturalnego i demokratycznego państwa Europy Środkowej.
Szczególnie okrutny los spotkał ludność tych ziem w okresie panoszenia się tu bolszewizmu marksistowsko-rosyjskiego, który zgromadził pod swymi sztandarami obok garstki rozmaitych idealistów, śniących o świetlanej przyszłości (otoczenie Stalina postarało się, by nieomal wszyscy oni już przed 1938 rokiem spoczęli wiecznym snem w tajgach Sybiru), całe hordy zawistnego, ciemnego, zbuntowanego motłochu, przepojonego zwierzęcą nienawiścią do wszystkiego, co wyższe, co inne niż ta barbarzyńska masa. Sterowane przez sprytnych komisarzy otumanione masy, sztucznie trzymane w ciemnocie moralnej i umysłowej, od pewnego momentu zaczęły w ogóle zatracać oblicze ludzkie. Wydawało się, że z tego „holocaustu” nie ujdzie żywo żaden przyzwoity człowiek...
Lecz wyroki Opatrzności są niezbadane. Pamiętam, w roku 1978, gdy Karola Wojtyłę obrano na urząd papieski, powiedziałem do swego przyjaciela, znakomitego poety wileńskiego, Henryka Mażula, że w ciągu 15 lat ten człowiek zmieni świat nie do poznania... Pomyliłem się o jeden rok. Imperium „socjalistycznych” krętactw runęło pod własnym ciężarem. Ale tylko dlatego, że Polski Papież i Polski Kościół przecięli – głosząc wszem i wobec prawdę – pasy napędowe kłamstwa i lęku,łączące przez 73 lata zbójecką elitę bolszewizmu z wielomilionowymi rzeszami zniewolonych mas. Aż do „burzenia komuny” pobiegli nawet ci – by pozostać przy żłobie – co to ją jeszcze wczoraj buńczucznie „budowali”. Manipulacyjne kłamstwa marksizmu-leninizmu w konfrontacji bezpośredniej z wiecznymi prawdami chrześcijaństwa zaczęły początkowo tracić na blasku i sugestywności, potem wyblakły, następnie powtarzano je tylko pod przymusem i tonem coraz to bardziej ironicznym, aż wreszcie zaczęły budzić tylko szyderczy śmiech. Który zabija. A to już znaczyło definitywny kres tej nie tylko intelektualnej zbrodni... Nastąpiła „pierestrojka”...
Uznać wszelako wypada, że prawda nigdy nie zwycięża sama przez się, lecz dopiero poprzez działalność ludzi, którzy ją znają, wyznają, głoszą i bronią. I – jeśli trzeba – oddają za nią życie, także w ten sposób, że przez dziesięciolecia służą jej żmudną pracą, szczególnie w okresach, gdy się wydaje, że mrok jest zupełny, a na posępnym widnokręgu nie widać żadnego płomyka nadziei. Do takich ludzi na naszych Kresach Wschodnich należeli w pierwszej kolejności polscy kapłani katoliccy, którzy wiernie trwali przy Bogu i Ojczyźnie, a wokół nich się skupiał, powodowany niezawodnym instynktem, lud Boży, na który raz po raz spadały ciosy czerwonego młota i rosyjskiej nahajki. Język polski i europejski styl myślenia przetrwały na tych terenach tylko dzięki wysiłkom księży i tylko tam, gdzie oni byli. Poziom moralny i kulturalny miejscowości, w których zezwolono na działalność kościoła i kapłana, był zupełnie inny niż tam, gdzie kapłana zamordowano lub wywieziono, a świątynię zamknięto lub przekształcono w składowisko cementu albo w salę taneczną. Widać tę różnicę nie tylko w zachowaniu, lecz nawet w mimice i oczach mieszkańców odnośnych miejscowości.
Ten wielki trud Kapłana Polskiego domaga się, by o nim wiedziano, pamiętano, by go doceniano i by było się za niego wdzięcznym tym, dzięki którym człowieczeństwo zostało ocalone w piekle „budownictwa komunistycznego”...

* * *

Józef Obrembski przyszedł na świat 19 marca 1906 roku w miejscowości Skaszyn Nowy, Parafii Rossochackiej, Diecezji Łomżyńskiej z ojca Justyna Wincentego i matki Anny z domu Kołaczkowskiej. Ojciec był zagrodowym szlachcicem, hreczkosiejem, pamiętającym o honorze, do którego zobowiązuje herb Cholewa i wiara katolicka, a honor ten polegał m.in. na tym, by wychowywać dzieci na porządnych ludzi i dać im w miarę możliwości staranne wykształcenie. Kołaczkowscy zresztą też posiadali herb własny i też swój honor mieli. Co do spraw wychowawczych tedy w rodzinie panowała zupełna zgoda.
Najstarszym spośród pięciorga rodzeństwa był własnie Józef. Drugi brat, Antoni, ukończył szkołę rolniczą, był podoficerem w Wojsku Polskim, bił się na froncie w kampanii wrześniowej i został zamordowany przez Niemców w 1940 roku. Trzeci z braci Obrembskich, Wacław, bronił Lwowa w 1939 roku, został aresztowany przez sowietów, przeszedł gehennę wywózki i łagru, dziś mieszka w Polsce.
Józef po ukończeniu gimnazjum w Ostrowi Mazowieckiej znalazł się w 1926 roku w Wilnie, jednym z najbardziej polskich i światłych miast byłej Rzeczypospolitej pod względem ducha, tradycji, kultury, architektury, mentalności mieszkańców. Tutaj podjął studia na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Stefana Batorego (jednej z najstarszych i najzasłużeńszych wszechnic polskich, czynnej od 1578 roku). Dziekanem tego wydziału, obsadzonego przeważnie przez znakomitych fachowców przybyłych do Wilna z Petersburga po likwidacji tamtejszej Akademii Teologicznej,był ksiądz profesor Ignacy Swirski, zmarły po wojnie w Siedlcach na urzędzie biskupim. Dziś z ogromnym szacunkiem wspomina ks. Obrembski swych nauczycieli akademickich Falkowskiego, Żongołłowicza, Uszyłłę, Sopoćkę, Wójcickiego i innych.
Po studiach i przyjęciu święceń kapłańskich młody człowiek, pełen wielkich marzeń, nadziei i projektów, zostaje skierowany do miasteczka Turgiele, położonego kilkadziesiąt kilometrów od Wilna. Były tu, jak mówi dziś, „duże możliwości pracy”, obszerne pole do popisu, gdyż spustoszenia dokonane na tych terenach przez carat, ubóstwo ludności, jej analfabetyzm, demoralizacja wymagały bodaj dziesięcioleci, by je wykorzenić. Wypadało tedy zacząć od podstaw i iść drogą pracy organicznej wzwyż. Pod kierunkiem ambitnego, pełnego energii i dobrych chęci księdza parafianie w krótkim czasie zorganizowali w Turgielach zlewnię mleka, dział spożywczy, manufakturę rzemieślniczą. Zaczęły działać, przy wydatnej pomocy inteligencji ziemiańskiej, rozmaite kółka i kursy dla niewiast – gospodarstwa domowego, kroju i szycia (ponad 220 uczestniczek), Z zachęty generała LucjanaŻeligowskiego, a znowuż pod bezpośrednim kierownictwem ks. J. Obrembskiego, zaczęto uprawiać poletka lnu, by ziemia mogła nie tylko żywić, ale i przyodziewać pracowitego rolnika.
Zaczęło też w podupadłych do niedawna Turgielach funkcjonować kółko teatralne i znakomity niebawem chór kościelny. Ziemia Wileńska nigdy nie była uboga w talenty, mało kto jednak dbał o ich wydobycie, raczej rozmaici obcy „panowie” krzątali się koło tego, by je zgnębić, zdusić, zniszczyć w zarodku. Krótki okres międzywojennej niepodległości był na tym ponurym tle jedynym radosnym wyjątkiem. Przedstawienia teatralne z cyklu „Naród sobie” w Turgielach, połączone ze śpiewem, tańcem, recytacją i przejrzystym „morałem”, stały się wnet słynne daleko poza granicami parafii. Nawet wybredna inteligencja z Wilna często tu zaglądała, a nie było przypadku, by ktoś odjechał zrażony poziomem artystycznym czy publicystycznym tych żywych a ciętych przedstawień.
Za jedną z bardziej pilnych spraw do załatwienia uważał ksiądz Józef doprowadzenie do tego, by parafianie mieli godziwe warunki mieszkaniowe. Ale i w tej materii można było polegać tylko i wyłącznie na własnych siłach. Dzięki jego staraniom już wkrótce pracowało w Turgielach 18 instruktorów budowlanych, potrafiących z miejscowego taniego budulca wznosić wcale przyzwoite domy. Zbudowano też w czynie społecznym ogromną glinobitną chatę (16 na 36 metrów) z salą na 400 osób, pokojem dla gości i innymi tego typu pomieszczeniami. Dodajmy, że budowla ta służy ludziom do dziś.
W parafii turgielskiej funkcjonowały za cara trzy małe szkółki, zatrudniające po jednym nauczycielu. Po odzyskaniu niepodległości, dzięki staraniom światłego patrioty, ks. biskupa Jałbrzykowskiego powstała na Wileńszczyźnie gęsta sieć szkół powszechnych. W Turgielach gorliwie dbał o rozwój szkolnictwa ksiądz dziekan Paweł Szepecki, który m.in. zabierał z przytułku w Wilnie bezdomne dzieci, uczył je na plebanii przy wybudowanym jego staraniem kościele, a zdolniejszych lokował na własny koszt na wyższych uczelniach. Asystował mu w tych szlachetnych wysiłkach ks. Mirski, zamordowany później przez bolszewików, i oczywiście nasz ksiądz Józef.
Dzięki energii kapłanów ludność miejscowa już wkrótce miała do dyspozycji 15 szkół z około 50 nauczycielami. Uruchomiła też w okolicy produkcję cegły, wapna; rozwijała rzemiosło artystyczne i uprawę nowych dla tych terenów odmian roślin, jak też pszczelarstwo; ruch medyczno-higieniczny (ks. Obrembski był prezesem miejscowego towarzystwa przeciwgruźliczego, a lekarz medycyny – zastępcą!), łączności z Polonią itd. Był to ruch bardzo podobny do organizowanego przez księdza Blizińskiego na Poznańszczyźnie, wychodzący z założenia, że jak się z ludźmi będzie pracowało, to można dokonać wiele dobrego, bez pracy natomiast naprawdę „nie ma kołaczy”. .. Choć kapłan polski musiał wówczas być dosłownie „odwszystkiego”, to jednak aktywność społeczna nie spychała na dalszy plan wysiłku sensu stricte duszpasterskiego. Utalentowany mówca, głęboki myśliciel, znakomity organizator – ks. Józef Obrembski skutecznie kierował kółkami żywego różańca, starał się, by ludzie łączyli się we wspólnej modlitwie, a przy okazji uczyli się poprawnego posługiwania się mową ojczystą. Gmina turgielska w oczach przeobrażała się nie do poznania.
Niestety, wszystko to musiało ulecieć z wiatrem, z dymem pozarów. Nastał dzień 1 września 1939 roku. Niemieckie samoloty w polskim niebie. Powszechna rozpacz i popłoch. Ludzie mówili młodemu kapłanowi, który się nie krył z polskim patriotyzmem „Uciekaj!”. Nie uciekł. Nie w jego charakterze – otwartym, sprawiedliwym i męskim – byłoby takie postępowanie. Uważał, iż powinien pozostać ze swoim ludem, a i nie musiał się czegoś bać. W okresie poprzednim starał się być sprawiedliwym dla wszystkich. W kazaniach nieraz chwalił Żydów, że umieją trzymać się solidarnie, nie rozpijają się, skutecznie pilnują swego interesu. Polacy mogliby od nich wiele dobrego się nauczyć. [Gdyby nie byli Polakami]. Potępiał ksiądz z ambony lekkomyślne postępowanie endeckiej młodzieży, bijącej szyby w żydowskich sklepach i skłonnej do innych wcale bezużytecznych, a szkodliwych dla samych Polaków wybryków. Zabronił też bojówkarzom prowadzenia agitacji w nowo wybudowanej sali... Żydzi doceniali dalekowzroczność i sprawiedliwość młodego kapłana katolickiego. W czasie pierwszej okupacji sowieckiej (1939, 1940) mieszkaniec Turgiel Singer, mający dobre stosunki z nową władzą, często uprzedzał księdza Józefa o tym, kiedy ma się zjawić kolejna sowiecka komisja, a kiedy do kościoła przyjdą po kryjomu na kazanie agenci, tropiący „antyradzieckąpropagandę”...
Z reguły mówiąc o tamtych groźnych czasach ksiądz prałat Obrembski podkreśla to, co ludzi łączy, a nie dzieli. Chwali sobie np. zdecydowaną postawę policji litewskiej podczas zarówno sowieckiej, jak i niemieckiej okupacji, gdyż nieraz obroniła kościół przed bandami kryminalistów z Wilna i okolic. Chociaż sytuacja była, jaka była. Litwini chcieli raptem nawrócić wszystkich miejscowych mieszkańców na litewskość, ale właśnie przez to niebawem postawili wszystkich przeciw sobie. I nawet członkowie rodzin mieszanych czy niezdecydowanych, jakie zawsze się spotyka na pograniczu etnicznym, obierali często narodowość polską, nie chcąc się identyfikować z nieprzyzwoitym postępowaniem szowinistów żmudzkich.
11 czerwca 1942 roku ks. Józef został aresztowany przez Litwinów na rozkaz władz niemieckich. Gdy wiadomość obiegła okolice, zebrało się w Turgielach około trzech tysięcy ludzi. Z Wilna nadjechał oficer niemiecki, hauptman (kapitan) Eiberg, Austriak z Tyrolu, ludzie padali mu do nóg, chwytali za kolana, błagając o zwolnienie umiłowanego kapłana. Eiberg poczuł się zaskoczony nietypowością sytuacji i dałsłowo oficera, że nazajutrz odwiezie księdza do Turgiel po przebadaniu go w wileńskim komisariacie. Na policji zarzucono ks. Józefowi sianie wrogości w stosunku do narodu niemieckiego. Kazano też zaraz podpisać deklarację, że „więcej” nie będzie się wypowiadał przeciwko Niemcom. Nie podpisał tej perfidnej deklaracji, ponieważ jej podpisanie byłoby pośrednim przyznaniem się do winy... Rzeczywiście, po dwóch dniach kapitan Eiberg odwiózł księdza do domu, a ksiądz postanowił na zasadzie wzajemności i na znak uznania dla zacności oficera odprawić mszę w intencji, by Eiberg wrócił szczęśliwie do swego domu ojczystego. I rzeczywiście, odprawił w obecności szlachetnego, obdarzonego prawdziwą inteligencją Tyrolczyka tę, jakby nieco dwuznaczną, mszę. „Nie wiem, powiada ksiądz Józef, czy próśb naszych Bóg wysłuchał, i czy Eiberg wrócił do matki, którą bardzo kochał”... (Ksiądz Obrembski i dziś wyśmienicie mówi po niemiecku, nie miał toteż trudności w komunikowaniu się z sympatyzującym Polakom Austriakiem). Niestety, takich jak szlachetny Tyrolczyk, niewielu było oficerów niemieckich, nie mówiąc o szaulisach litewskich, zupełnie nieraz pozbawiających się rozumu przez szaleńczy antypolonizm.
W 1943 roku wypędzono aresztami całą młodzież do lasu. Nie było w okolicy rodziny polskiej czy białoruskiej, która by nie ucierpiała od okupantów i która by nie miała kogoś swego w Armii Krajowej. A ksiasz Józef przez wiele miesięcy ukrywał w znanym sobie tylko miejscu coraz to kolejnych uciekinierów, raz chowających się przed sowietami, raz przed Niemcami, raz przed Litwinami. Gdy hitlerowców wyparto, a sowieci ciągnęli już na Berlin, przynieśli też ze sobą „nową”, turańsko-socjalistyczną moralność. Zachęcali np. tutejszą ludność do rąbania pańskich lasów, a potem tych, którzy się nakradli najwięcej, jako pierwszych powieziono na Sybir... Albo nadano ludziom ziemię razem z legitymacjami z portretem Stalina i zapisem, że temu a temu nadaje się „na wieczne czasy” tyle a tyle hektarów roli. Niebawem jednak ci sowieccy „bojownicy o szczęście ludu” jęli się tenże lud przekonywać, iż lepiej „dobrowolnie” oddać do kołchozu te „wieczyste” nadania, a gdy ktoś okazywał się zbyt „tępy”, by pojąć i zaakceptować argumenty moskiewskich komisarzy, zaraz był pozbawiany całego dobytku i jechał daleko na wschód, gdzie miał z reguły co najmniej 10 lat do namysłu nad „jedynie słuszną polityką partii komunistycznej”... Ten typ argumentacji był, oczywiście, „nieodparty” dla ludności już zdziesiątkowanej przez wojnę i deportacje...
Kościół katolicki stanowił wówczas jedyną instytucję społeczną, zachowującą ludzkie oblicze i ludzi, ile mocy, broniącą. Ks. Obrembski cieszył się autorytetem nie tylko wśród wiernych swej parafii. Gdy bolszewicy w lutym 1950 roku wyrzucali go z Turgiel, głównym motywem było: „księdza wszyscy słuchają, nic nie potrafimyzrobić”... Chodziło o to, że nikt tu nie szedł do kołchozu. I za to obarczano całą winą Obrembskiego, który dziś uważa, że było to pewną przesadą.
Od 1950 roku i aż do chwili obecnej ks. Józef tkwi na posterunku w podwileńskiej miejscowości Mejszagoła, gdzie w okresie 1970-75 pracował w charakterze nauczyciela języka niemieckiego także autor niniejszego tekstu i gdzie połączyły go z bohaterem tego opracowania więzy serdecznej wieloletniej przyjaźni.

* * *

Można dziś chyba już bez obaw wspomnieć o pewnym kuriozalnym przypadku. Wiosną 1973 roku przybyła do szkoły średniej w Mejszagole urzędowa komisja złożona z wysoko postawionych funkcjonariuszy Wileńskiego Rejonowego Kuratorium Oświaty oraz Ministerstwa Oświaty Litewskiej SRR. Przez cały tydzień miotano błyskawice i grzmoty z powodu tego, że w miejscowości, w której „prowadzi klerykalną propagandę ta-aki ksiądz!”, agitacja ateistyczna stoi na bardzo niskim poziomie. Po dokładnym rozważeniu sprawy postanowiono „zaktywizować wychowanie ateistyczne” zarówno w szkole, jak i wśród miejscowej ludności, mianując do pełnienia tego „szczytnego obowiązku społecznego” – że użyjemy urzędowego słownictwa ówczesnego – „osobę wszechstronnie wykształconą i przygotowaną pod względem filozoficznym”. Traf chciał, że nie wiedzieć dlaczego, za taką właśnie osobę uznano młodego specjalistę Jana Ciechanowicza, bo to i dyplom magistra ma świeży, i zaocznie w doktoranturze filozoficznej Akademii Nauk studiuje... Członkowie ważnej komisji nie wiedzieli tylko jednego, tego mianowicie, że Jan Ciechanowicz prawie co drugi wieczór, gdy zapadnie mrok, udaje się na plebanię, gdzie w najlepszej komitywie z księdzem prałatem Józefem Obrembskim iksiędzem doktorem Sylwestrem Małachowskim spędza czas na grze w szachy i na „wrednych” dyskusjach filozoficzno-politycznych. I takiemu oto „antysowietczykowi”
kazano raptem zostać „naukowym ateistą” z urzędu, choć oczywiście „na zasadach społecznych”, jak to wówczas określano. Mimo apodyktycznego nacisku nie wyraziłem zgody, odparłem, że się zastanowię i odpowiem po kilku dniach. Tegoż wieczoru, gdy na dobre ściemniało, udałem się do księdza Józefa, by mu całą sprawę zreferować, a ten spokojnie wysłuchawszy mojej dośc dramatycznej tyrady, przerwał tonem raczej pogodnym: „Nie ma tragedii. Władze i tak zmuszą kogoś do wykonywania tej pozbawionej sensu funkcji, ale będzie mniej szkody, jeśli obejmie ją swój człowiek. Odrzucenie zaś rozkazu komisji rządowej z pewnością narazi rodzinę na przykrości. Wypadałoby więc, być może, przyjąć narzucone obowiązki, ale działać z umiarem i roztropnie, kierując się zasadą „primum non nocere”, oddając cesarzowi, co cesarskie, pozostawiając jednak Bogu, co boże”... Tak oto zostałem na pewien czas „wojującym ateistą” z mianowania. Odtąd księdza prałata potajemnie zawczasu informowałem, jeśli czegoś się dowiadywałem o jakichś kolejnych idiotycznychakcjach antykościelnych rejonowego lub centralnego komitetu Litewskiej Partii Komunistycznej. Korzystając zresztą z okazji, a stosując zasadę „propagandy pod pozorem krytyki”, w ciągu kilkunastu lat opublikowałem bodaj około 10 artykułów w prasie litewskiej o prawosławiu, judaizmie, buddyzmie, polityce wschodniej Watykanu. Ludzie byli wówczas inteligentni i potrafili czytać „między wierszami”.
[Sytuacja bliźniaczo się powtórzyła w roku 1983, kiedy to pracowałem już w redakcji „Czerwonego Sztandaru”, a wpadł do mnie dobry kolega, zacny człowiek i młody filozof litewski Vaidas Matonis i zaczął mnie przekonywać, że powinienem teraz, po pomyślnej obronie rozprawy doktorskiej na temat „Człowiek i kultura w filozofiiTheodora Adorno”, zmienić pracę. Moskwa bowiem planuje założyć w stolicy Litwy Międzyrepublikańską Filię Akademii Nauk Społecznych w składzie jednego, tzw. Instytutu Ateizmu Naukowego, w celu bezpośredniego badania tego, jak kościelne instytucje katolickie i protestanckie realizują swą politykę na terenie Litwy, Łotwy, Białorusi i Estonii. Wyszliśmy na ulicę i rzekł wówczas, że Rosjanie chcą przysłać do Wilna swą ekipę, ale władze Litwy temu się sprzeciwiają i zamierzają sformować własny zespół badawczy, podległy nie Moskwie, lecz władzom republikańskim, trwa więc gorączkowe poszukiwanie „swoich”, tutejszych ludzi, którzy – wiadomo – zachowają się inaczej niż nasłani z Moskwy rusyfikatorzy. Nie wyraziłem zgody, ale pan Matonis wciąż przychodził, powiadając, że przekonuje mnie nie tylko we własnym imieniu... Pojechałem tedy głębokim wieczorem znów do księdza Obrembskiego i zreferowałem mu sytuację bliźniaczo podobną do tej sprzed 10 lat, a rada księdza prałata była identyczna: lepiej, jeśli w tej sprawie będzie „swój człowiek” trzymać rękę na pulsie. Tak miało być.
Warto w tym miejscu poczynić pewną uwagę o charakterze ogólniejszym. Podczas gdy Łotysze od samego początku okupacji sowieckiej, tj. od roku 1940, a następnie od 1945, zasadniczo bojkotowali poczynania władz moskiewskich i nie włączali się do narzucanych krajowi struktur organizacyjnych, Litwini udawali, że chętnie podejmują współpracę z okupantem. Wynik był taki, że do Łotwy napchano z Rosji chmary przesiedleńców, którymi obsadzono wszystkie niemal urzęda i drastycznie zmieniono proporcje narodowościowe, tak iż dziś prawie połowa ludności tej republiki bałtyckiej to Rosjanie, „bezpaństwowcy”, z którymi niewiadomo, co począć, a na Litwie dominują ilościowo i jakościowo Litwini (często wyszkoleni w Leningradzie i Moskwie, jak np. prezentująca znakomite walory polityczne pani prezydent Dalia Grybauskaite), i świetnie znający się na mechanizmach polityki rosyjskiej. Co więcej, nawet w okresie sowieckim Litwini nie tylko nie ulegli najmniejszej nawet rusyfikacji, ale i zlitwinizowali mnóstwo swych Polaków i reprezentantów innych mniejszości narodowych. Udając współpracę z okupantem sabotowali wszelkie jego szkodliwe poczynania w republice tylko z nazwy „radzieckiej”. To jest bardzo dzielny naród, zupełnie bezkompromisowy i nieserwilistyczny. Nawiasem mówiąc, w okresie pracy w Akademii Nauk Społecznych przyszło mi poznać szereg wybitnych działaczy litewskich, w tym m.in. młodą wówczas nauczycielkę akademicką, oczarowującą każdego rozmówcę bezpośredniością, błyskotliwą inteligencją, erudycją, subtelnym poczuciem humoru i nie w ostatniej kolejności pięknym, czysto nordyckim typem urody, czyli obecną panią prezydent Republiki Litewskiej Dalię Grybauskaite. Imponujące wrażenie wywierał w wymianie zdań także inny znakomity polityk i intelektualista, doktor habilitowany nauk ekonomicznych, wówczas pierwszy sekretarz KC KPL, a potem pierwszy prezydent niepodległej już Litwy Algirdas Brazauskas, komunista-narodowiec, wnikliwy i mądry polityk. Wszyscy zresztą tzw. komuniści litewscy, zmuszeni być „komunistami” przez drastyczne geopolityczne uwarunkowania globalne, byli przede wszystkim patriotami swego kraju, Litwinami, „państwowcami”, i bardzo umiejętnie (po ukończeniu wyższych szkół partyjnych w Leningradzie i Moskwie!) i skutecznie bronili narodu przed przemożnym wpływem imperialnego sąsiada. Rosyjska szkoła dyplomacji, obok brytyjskiej i chińskiej, należy do najbardziej wytrawnych w skali światowej, nic tedy dziwnego, że np. prawie wszyscy spośród deputowanych Rady Najwyższej ZSRR od Litwy (48 osób, w tym ubóstwiany przez warszawskie małpy Landsbergis) po demontażu odgórnym Związku Radzieckiego przez ekipę Gorbaczowa zajęli w już niepodległej Litwie posady ministrów, dyrektorów departamentów itp., i żadna prasowa szczekaczka nie poważyła się im wytykać, że byli „sowieckimi deputowanymi”. Litwini są inteligentni i wytrawni w zakresie polityki, cenią kompetencje i wiedzę swej elity, a nie puste gadanie i kłamliwe udawanie „wielkich katolików” przez kapusiów noszących w klapie znaczek z wizerunkiem Bogarodzicy. Znakomicie też kierują państwem. Nigdy by nie obrali na prezydenta swego kraju ciemnego nieuka, sprzedawczyka czy chama szermującego frazeologią religijną, aby przykryć nią swe egoistyczne machinacje polityczne. To uwaga na marginesie.
Tak więc zostałem przez najwyższe władze Litwy mianowany w 1983 roku na stanowisko kierownika „Sekcji do Badań nad Wschodnią Polityką Watykanu, Klerykalnym Antykomunizmem i Zagadnieniami Kontrpropagandy” w Międzyrepublikańskiej Filii Akademii Nauk Społecznych przy KC KPZR, jak to pompatycznie nazywano. Mimo groźnie brzmiącej nazwy była to instytucja nader skromna, zatrudniająca raptem aż osiem osób: 4 Litwinów, dwie Żydówki i dwóch Polaków, w tym autora tych słów. Jedynym moim podwładnym był pewien były ksiądz, Litwin, zacny człowiek, któremu prowokacja KGB zrujnowała karierę kapłańską i który wcale nic w pracy nie robił, prócz inkasowania wynagrodzenia, a moim obowiązkiem było referowanie dla „najwyższych władz republiki” publikacji politycznychzamieszczonych na łamach „Osservatore Romano” oraz katolickiej prasy polskiej i niemieckiej. Zajęcie to było bardzo interesujące i o charakterze czysto politologicznym. Nawiasem mówiąc, bawiąc kilkakrotnie w moskiewskiej centrali ANS, miałem sposobność poznać i rozmawiać z tak wybitnymi uczonymi o sławie światowej, jak profesorowie Sergiusz Awierincew czy Józef Grygulewicz, i ku swemu ogromnemu zaskoczeniu spostrzegłem, że wierchuszka ideologiczna ZSRR, przeważnie żydowska, jest usposobiona jednoznacznie antyrosyjsko. Zapewne to tacy ludzie doradzili w końcu Gorbaczowowi i pomogli, aby Związek Radziecki „zdemokratyzować” i zlikwidować. Kto stworzył, ten zniszczył..
W ciągu nieco ponad dwu lat docentury w Akademii Nauk Społecznych opublikowałem kilka artykułów prasowych w języku litewskim i rosyjskim oraz dwie 20-stronicowe broszurki: o podróżach zagranicznych Jana Pawła II i o „teologii wyzwolenia” (w nakładzie stu egzemplarzy każda, pod rubryką „Ku pomocy lektorowi Towarzystwa „Wiedza”). Opracowanie pt. „Katolicyzm współczesny a walka o pokój”długo poniewierał się w urzędzie cenzury (Gławlit) w Mińsku, został drastycznie pocięty, a na miejsce wyrzuconych akapitów wstawiono puste frazesy partyjne, tak iż trudno mi było nawety przyznawać się do autorstwa tego żenującego kikutu. Natomiast opracowanie w języku litewskim pt. „Watykan uwalnia się od „teologii wyzwolenia” mniej ucierpiał i nawet dziś brzmiałby aktualnie po skreśleniu wprowadzonych przez cenzurę kilku marksistowskich zdań.
W tamtych czasach i w takim miejscu należało umieć napisać to i tak, aby czujni stróże ideologiczni połapali się na rzeczy dopiero po opublikowaniu tekstu.Gdy np. przygotowałem artykuł o wizycie Jana Pawła II dla dziennika „Komjaunimo Tiesa” czy tygodnika „Laikas IrIvykiai”, zaznaczyłem, że choć papieża witał w stolicy Holandii stutysięczny tłum wiernych, to prostytutki holenderskie i homoseksualiści zorganizowali marsz protestu przeciwko tej wizycie. Z kontekstu wynikało, że tylko kurwy i pederaści nie lubią Ojca Świętego. W tym duchu udało się opublikować na łamach prasy litewskiej garść artykułów i wygłosić kilkanaście pogadanek w szkołach i zakładach pracy Wilna, Podbrodzia, Taurogów, Okmiany czy Szawel. Cenzura, co prawda, niemiłosiernie „korygowała” te teksty, ale i tak coś „między wierszami” zostawało. Nie mogło to jednak trwać długo. Gdy w 1986 roku skierowano mnie i profesora Piotra Jarockiego z Kijowa na trzydniową delegację naukową do Warszawy, pierwsze, co tam uczyniliśmy, to złożyliśmy kwiaty na grobie śp. księdza Jerzego Popiełuszki, o czym SB PRL natychmiast telefonicznie poinformowała wileńską centralę KGB z zapytaniem: „Kogo wy do nas przysyłacie, towarzysze, my tu ze swoimi takimi typkami zaledwie dajemy radę!?”...To zdarzenie ostatecznie przypieczętowało mój los jako analityka od polityki Watykanu. Niebawem przywołał mnie do swego gabinetu „na dywanik” dyrektor Serapinas Kraujelis i poinformował, iż dłużej nie zamierza znosić moich „bezeceństw” i dostawać batów w siedzibie KC KPL za moją „zamaskowaną polską propagandę”, o której „informują obywatele” w swych pisemnych donosach, kierowanych do kierownictwa partii i organów bezpieczeństwa państwowego po każdym moim wystąpieniu w prasie czy przed audytorium słuchaczy, a w Polsce to w ogóle „narobiłem wstydu” całej Akademii Nauk Społecznych swymi antyradzieckimi wypowiedziami, o czym informują towarzysze zarówno z Warszawy, jak i z Moskwy. Zaproponował napisanie podania z prośbą o natychmiastowe zwolnienie z zajmowanej posady „na własne życzenie”, z której to propozycji skwapliwie skorzystałem. I tyle było mego „ateizmu”, przewrotnie zarzucanego mi do dziś przez byłych polskich kapusiów i oficerów wileńskiej centrali KGB, przez michnikowskich łgarzy i przez głupie dyplomowane gojskie świnie, na niczym się nie znające, lecz z tym większą pewnością siebie zabierające publicznie głos we wszystkich sprawach. Nawiasem mówiąc, przypominam temu ciemnogrodowi, że według słów Jezusa Chrystusa ci, co to mówią do bliźniego „bezbożniku!” („ateisto!”), „godni są ognia piekielnego”.
[Na marginesie warto zaznaczyć, że kierownictwo ZSRR miało dobry węch polityczny i zdawało sobie sprawę, skąd grozi niebezpieczeństwo: założyło filie ANS nie tylko w Wilnie (na kierunku katolicyzmu i protestantyzmu), ale też w Kijowie (na kierunku ukraińskiego prawosławia i grekokatolicyzmu), oraz w stolicy jednej z republik środkowoazjatyckich (aby obserwować poczynania islamskich radykałów). Późniejszy rozwój wydarzeń politycznych wykazał, że te obawy były nie tylko słuszne, ale i spóźnione].
Myślę zresztą, że moje regularne tajne wizyty u księdza Józefa w Mejszagole od pewnego czasu, a może nawet od samego początku, nie były tajemnicą dla litewskich oficerów (wśród których, prawdopodobnie, nie brakło ludzi przyzwoitych i patriotycznych) ze służb specjalnych, którzy nie bez ironii obserwowali nasze „tajne” spotkania. Ale i oni sami byli, jak wiadomo, infiltrowani i obserwowani przez Moskwę i nie mogli bez końca tolerować mojej „dwulicowości”. Tym bardziej, że wpływało na mnie do bezpieki mnóstwo donosów „od obywateli”, potępiających mój antysowietyzm i polski nacjonalizm. – Nawet obecnie, w 2015 roku, wbrew wszelkim przepisom prawa, władze Litwy nie pozwalają mi wejrzeć do mojej „teczki” z archiwum KGB w Wilnie, choć inni obywatele z tego prawa bez ograniczeń korzystają].
Tyle komentarza po latach. W artykule z 1992 roku pisałem: „Nie wiem, czy kogoś na ateizm nawróciłem, ale faktem jest, że raz po raz zarzucano mi w siedzibie KC KPL, potrząsając pod nosem grubym plikiem tzw. „sygnałów od obywateli”, że moje publiczne prelekcje i publikacje prasowe mają charakter raczej religijny niż ateistyczny, że „pod szyldem krytyki” wychwalam papieża i popularyzuję „doświadczenie polskiego kościoła katolickiego” ... Muszę dziś przyznać, iż nie były to zarzuty bez pokrycia. Na szczęście był już rok 1986, „pierestrojka” galopowała na całego i po niespełna 3 latach pełnienia owych „zaszczytnych funkcji” kazano mi tylko napisać podanie o zwolnieniu „na własne życzenie”, a nie oddano pod sąd. Udało się więc uniknąć o wiele gorszych konsekwencji niż tylko zakaz publikowania i publicznych wystąpień, choć przecie jeden z ówczesnych dygnitarzy partyjnych (dziś zresztą piastujący wysokie stanowisko we władzach „demokratycznych”) syczał do mnie z pianą na ustach: „Was sudit” nado!”...
[Jakoś się obeszło. Ale w latach późniejszych polsko-wileńscy donosiciele KGB, autorzy ongisiejszych „sygnałów od obywateli”, zaczęli nagminnie mi wyrzucać, że byłem „ideologiem ateizmu naukowego” i „promoskiewskim komunistą”. Cóż zresztą mówić o tym planktonie, o różnych koniunkturalnych, sprzedajnych gnidach, jeśli sam jedynowładca i samodzierżca Polski Adam Michnik na łamach „Gazety Wyborczej” piorunował na „ateizm” Ciechanowicza (ciekawe, jaką religię wyznaje ta mszyca), a to samo czynił sekretarz generalny Sajudisu i tajny współpracownik KGB V. Čepaitis (którego nikt nigdy w żadnym kościele nie widział, ale za to często w siedzibie sowieckiej bezpieki w Wilnie), speaker parlamentu Litwy V. Landsbergis (niewiedzący, którą ręką należy się żegnać i nigdy zresztą tego nie czyniący) czy ambasador RP na Litwie J. Widacki (przedtem jednocześnie członek PZPR i agenturalny profesor KUL-u!). Ależ mnie jednak się bali! Jak czart krzyża. I wiedzieli, jak w oczach Polaków zdyskredytować kłamstwami...
Ongiś profesor Józef Kossecki, mój dobry, mądry w dawnych czasach przyjaciel, trafnie w wydanej w 1983 roku książce pt. „Korzenie polityki” wskazywał, iż każdy, kto się przeciwstawiał manipulacjom wrogów Narodu Polskiego, stawał się natychmiast – niezależnie od tego, czy mieszkał w Kraju, czy poza jego granicami – „obiektem brutalnych mafijnych ataków z różnych stron”. Jeszcze zresztą w 1981 roku polskie pismo opozycyjne „Demokracja Związkowa”, niezależne od rzekomo „podziemnych” organizacji działających na szkodę Polski, demaskowało podłe i perfidne metody tzw. „opozycji demokratycznej”, nie będącej faktycznie ani opozycją, ani demokratyczną, lecz działającą, jak dziś się definitywnie wyjaśniło, z obcej inspiracji przeciwko żywotnym interesom narodu w nie mniejszym stopniu niż komuniści. „Metody KSS-KOR: każdy niewygodny to agent SB... Agentami SB mianowano wszystkich aktywnych działaczy piłsudczykowskiego Ruchu Obrony i innych niezależnych od PZPR i KOR ugrupowań. Właściwie każdemu prozi pomówienie o współpracę z SB, kto nie pdda się woli KOR”... [Swe sutenerskie metody zwalczania niewygodnych ludzi, którzy ważą się mieć i wyrażać własne zdanie, polityczne alfonsy z Warszawy przenieśli także na teren Wilna. Niezależnie od tego, kto ma rację pod względem merytorycznym, i kto kim faktycznie jest, mafijna prasa michnikowska, finansowana ze źródeł zagranicznych lub ze środków zagrabianych Narodowi Polskiemu, zwalcza każdego, kto się waży nie poddawać jej podłym manipulacjom. Na terenie Wilna w tych celach była wykorzystywana założona wiosną 1989 roku jakoby „prywatna” gazeta KGB-SB „Znad Wilii”. Na redaktora naczelnego służby mianowały prasowego skunksa, skarbnika POP KPZR w redakcji „Czerwonego Sztandaru”, komisarza Wileńskiego Miejskiego Komitetu KPZR do śledzenia litewskich i polskich środowisk twórczych, moralnego mięczaka Romualda Mieczkowskiego; a na rzekomego „właściciela” – Czesława Okińczyca, mszycę, funkcjonariusza sowieckiego aparatu przemocy, a później posła do sejmu Litwy z ramienia polonofobicznego Sajudisu; przydzielono im też wspaniałe apartamenty w centrum Wilna, a mafia kierująca „Solidarnością” dodatkowo opłacała ich rozbijacką, antypolską aktywność].

* * *

„Wracając do naszej rozmowy z zacnym księdzem prałatem Józefem Obrembskim, musimy stwierdzić, że w Mejszagole mógł prowadzić (pod czujnym okiem KGB) niby tylko pracę czysto kościelną. A więc chrzty, śluby, pogrzeby, kolędowanie. Wszelako niektórzy są przekonani, że tylko dzięki niemu tak mocno tutaj trzyma się polskość. Sam kapłan wywodzi w zamyśleniu: „Ksiądz spotyka człowieka w akcie chrztu, gdy ów przychodzi na świat i odprowadza go do wieczności, udzielając ostatnich sakramentów. Rola kapłana jest niezastąpiona... Dzięki Bogu, obeszło się w tym okresie bez większych przykrości osobistych”... Ale przypomnieć należy, że ksiądz przechowywał i tutaj wielu „przestępców politycznych”, w tym co najmniej pięciu Litwinów, którym groziła wywózka, oraz kilkunastu kapłanów różnej narodowości, nie tylko zresztą katolickich. Jako prawdziwy chrześcijanin, Obrembski nigdy nie dzielił ludzi według kryterium narodowości czy przekonań na lepszych i gorszych. Zawsze był ze słabszymi, cierpiącymi, potrzebującymi. I im przede wszystkim niósł pociechę i pomoc...
Pamiętam, jak w trzaskającą siarczystym mrozem noc styczniową roku 1975 potajemnie, kryjąc się przed ludźmi, a raczej przed szpiegami, nieśliśmy pouprzednim uzgodnieniu z żoną Haliną naszą córeczkę Renatę do chrztu do księdza Józefa. Gdyby władze sowieckie o tym dowiedziały się, młode małżeństwo nauczycieli germanistów nie tylko by straciło pracę, ale i dyplomy uniwersyteckie i z „wilczymi biletami” nie miałoby żadnych szans na znalezienie pracy w „najbardziej wolnościowym” państwie świata, a o wyjeździe z ZSRR nikogo prócz Żydów nie mogło przecie być mowy. Z pewnością niemałe kłopoty spotkałyby też kapłana za dokonanie „nielegalnego” chrztu, jak i równie „nielegalnych” rodziców chrzestnych, obywateli Mejszagoły, zacnych państwa Stanisławostwo Śnieżków. Solidarnie więc kryliśmy się z tą tajemnicą przez 17 lat, aż niebezpieczeństwo minęło razem z socjalizmem bez ludzkiej twarzy. Drugą córkę Krysię i syna Artura też ochrzciliśmy potajemnie, ale 9-letni syn w 1991 roku przystąpił do pierwszej komunii świętej u księdza Józefa w Mejszagole już bez konspiracji i strachu.
Pytam mądrego kapłana, co sądzi o czasach niniejszych. „Dziś – powiada – jest mniej w ludziach poświęcenia i bezpośredniości. Nawet młodzież jest nieraz zamknięta w sobie, ma mało romantyzmu i idealizmu, za to zbywa jej na chytrości, cwaniactwie, merkantylizmie, jakimś przyziemnym wyrachowaniu. Zmaterializowanie łatwiej bodaj zabija duszę niż nawet filozoficzny ateizm, który był jedną z okrężnych dróg tak czy inaczej prowadzących do Boga, podczas gdy tkwienie w bagnie prymitywnego kultu używania, pogoni za pieniądzem jest czymś zgoła beznadziejnym, szczególnie dla serc i umysłów o mniejszej pojemności... Gdy się rozglądam dookoła po parafii, serce zaczyna krwawić. Robi wrażenie cmentarzyska. Poznikały całe wsie, zaścianki, folwarki. Wszędzie panuje szarość, opuszczenie, samotnośc. Któż i kiedy to naprawi”...
Ksiądz Józef nadal kieruje się jednak maksymą Adama Mickiewicza „miej serce i patrzaj w serce”. „Pod grubą sukmaną chłopa – mówi – bije z reguły dobre i uczciwe serce. Ludzie chcą być wzniośli i szlachetni, instynktownie przeczuwają, że przecież są stworzeni dla jakichś wyższych przeznaczeń. Często nie jest ich winą, że życie ich ułożyło się tak, a nie inaczej. Nie wolno zrażać się ludzkimi błędami. Bo któż nie błądzi? Trzeba z poświęceniem pracować. I dużo. Dziś zjawia się nadzieja, że nasz świat da się jednak jeszcze naprawić. Przecie wszystko jest w ręku Boga”.
[Od pewnego czasu los zacnego kapłana jakoś się zaczął uspokajać, gdyż poprzednio został odsunięty od pełnienia obowiązków i zakazano mu odprawiania mszy w świątyni mejszagolskiej, co gorsza, nawet niektóre agenturalne parafianki skłoniono do szemranego oczerniania tego wielkiego człowieka! Fatalnie zaważyła tu okoliczność, że gdy księdzu prałatowi zbrzydło wysłuchiwać „informacji”, że ktoś tam mówi źle o autorze tych słów, kapłan z właściwą sobie szczerością po męsku rąbnął prosto z ambony: „A kto źle mówi o Ciechanowiczu, niech im psy gęby liżą!”].
Tyle tygodnik „Biały Orzeł” 3 maja 1992 roku. Przed wysłaniem powyżej przytoczonego materiału do redakcji ks. Józef przejrzał go i krytycznie zauważył, iż „jakoś zbyt dobrze w nim wypadłem”. Roześmieliśmy się, a po ukazaniu się pisma dostarczyłem Bohaterowi publikacji kilka egzemplarzy „Białego Orła”. Gdy wiosną 1993 roku wizytę na Litwie składał Ojciec Święty Jan Paweł II, pierwszym tutaj rozmówcą Dostojnego Pielgrzyma był ksiądz prałat Józef Obrembski. Odtąd wyciszono skierowane na niego perfidne szykany, a na plebanię w Mejszagole runęła istna plaga „pielgrzymek”, w których składzie znalazło się mnóstwo byłych kapusiów, usiłujących zrobić zdjęcie z sędziwym księdzem (od pewnego czasu już powoli zatracającym kontakt z rzeczywistością), aby w ten sposób „udokumentować” swą nie istniejącą przyzwoitość.

* * *

Biały Orzeł”, 17 maja 1992:

Na łamach prasy postkomunistycznej
Kapitalizm po sowiecku
W jednym z kwietniowych numerów dziennik moskiewski „Izwiestia” przyniósł zaskakującą wiadomość: Estonia i Litwa wyszły ostatnio na 4-5 miejsce w świecie pod względem eksportu metali kolorowych. Dwie małe byłe republiki sowieckie (1,5 mln oraz 3,5 mln ludności) stały się gigantami eksportowymi tego i kilku innych surowców strategicznych, chociaż na ich terenie jedynymi kopalinami naturalnymi są glina, torf i żwir. Dla nich jednak nadal, jak i w czasach sowieckich, niewyczerpanym źródłem bogacenia się pozostaje Rosja, okradana wspólnie przez moskiewską biurokrację i sprytnych „komersantów” z Litwy, Estonii, Armenii, Gruzji, paru innych republik byłego ZSRR. Miliardowe rzeki nadal płyną w ich kierunku ze zniszczonej i zdewastowanej przez komunizm Rosji. Jelcynowskie służby celne, jak i dawne sowieckie, łatwo się dają przekupić i każą wywracać kieszenie tylko biednym studentom czy nieszczęśnikom, jadącym przez nowo powstały kordon w odwiedziny do krewnych lub na pogrzeb. Ze złodziejami z prawdziwego zdarzenia celnicy rosyjscy i litewscy dogadują się dosłownie „od ręki”, w myśl rosyjskiego przysłowia „swojak swojaka widzi z daleka”. Nic dziwnego, tu wszyscy wiedzą, że policja, celnicy, przemytnicy i świat przestępczy dawno stanowią jeden wspólny syndykat.
Nie ma też żadnych trudności z powodu tego, że od dwu lat Litwa uprawia blokadę ekonomiczną Białorusi i Rosji, zezwalając na import z nich wszystkiego, co się da, i nie zezwalając na wywóz do nich faktycznie niczego. Wydaje się, że ta pobłażliwość kremlowskich politykierów w stosunku do swej małej, lecz jakże dokuczliwej, sąsiadki wynika stąd, że Moskwa – nie bez podstaw – uważa, iż Litwini nadal pozostaną w jej ręku jednym z najszkodliwszych narzędzi antypolskich,i dopóki tak będzie, dopóty matuszka Rosja będzie Litwę dokarmiać nie zważając na nic. Mimo to sytuacja ekonomiczna Republiki Litewskiej stale się pogarsza. Produkcja spada w tempie zawrotnym, inflacja szaleje. Jak przyznaje dziś nawet prasa urzędowa (niezależna od dawna przed tym przestrzegała), niepowstrzymany wzrost kosztów utrzymania może mieć ciężkie skutki społeczne...
Raz po raz następują dłuższe przerwy w zaopatrzeniu w te czy inne produkty pierwszej potrzeby. Wyroby mięsne zdrożały w ciągu ubiegłych paru lat przeciętnie 25-krotnie, mleczne 33-krotnie, wyroby tytoniowe 28-krotnie, zapałki 80-krotnie, konfekcja 10-50-krotnie, bilety kolejowe i lotnicze komunikacji zagranicznej 150-krotnie, energia elektryczna 20-krotnie, materiały budowlane 55-krotnie, benzyna 48-krotnie, usługi pocztowe 60-krotnie, zeszyty szkolne 75-krotnie, chleb 23-krotnie, komorne 16-krotnie, obiady uczniowskie ponad 30-krotnie itd. Wbrew przewidywaniom jednego z czeskich pisarzy, który twierdził, że rząd, który pozbawi obywateli wódki, nie ma szans utrzymywania się dłużej niż 48 godzin, alkohole zdrożały na Litwie w ciągu dwu lat prawie 20-krotnie i dla wielu ten ulubiony napój obywateli sowieckich stał się naprawdę niedostępny, chociaż przy ladach z alkoholem zawsze widzi się grupki spragnionych ludzi pracy. Ci zaś, których na to nie stać, wcale nie wdają się w niebezpieczne politykierstwo, lecz przejawiają smykałkę i piją zamiast wódki samogon, wodę kolońską (też deficyt), rozmaite płyny techniczne itp. ...
A lud ciągle – i z racją – mówi o dalszych podwyżkach cen. W tymże okresie płace nominalne wzrosły około 3 do 15 razy, ale zjawiła się też gigantyczna armia bezrobotnych, przekraczająca 20 proc. ogółu dorosłej ludności. Dawniej podobne zdzierstwa popełniano pod sztandarami budownictwa komunizmu, obecnie – gospodarki wolnorynkowej.
Ulice miast byłego „mocarstwa socjalistycznego” obsiedli żebracy, 95 proc. pomocy zagranicznej trafia do kieszeni cwaniaków z niedawnej sowieckiej nomenklatury itp. czyniących z niej dla siebie lukratywną „złotą żyłę”... W tym szybkim spadaniu do przepaści kilkakrotnie stracił na wartości nawet dolar USA, którego kurs w stosunku do rubla wzrósł, ale zdolność nabywcza w ciągu ostatniego okresu obniżyła się co najmniej czterokrotnie...
Nędza zagląda do oczu coraz to nowych rodzin, szczególnie inteligenckich, które wydają na żywność ostatnie oszczędności, wysprzedają biblioteczki domowe, byle jakoś przetrwać... Ludzie nie wierzą już nikomu, a najmniej politykom. Dominującymi uczuciami w przekroju psychospołecznym stały się zniechęcenie, nienawiść, lęk przed jutrzejszym dniem. Niesłychanego poziomu sięgnęła przestępczość, grabieże i kradzieże, morderstwa i gwałty stały się czymś powszednim i „normalnym”, tym bardziej, że jak wspomnieliśmy, przedstawiciele organów władzy świecą przykładem tego, jak się ma odzierać ze skóry bezbronnego obywatela, ignorując otwarcie wszelkie przepisy prawa i zasady moralności. Masowa stała się prostytucja, którą zmuszone są uprawiać bezrobotne samotne matki, poważne matrony i 10-12-letnie dziewczynki.
Bezprecedensowa dewaluacja rubla spowodowała, że zupełnie straciły na wartości skromne z reguły, a gromadzone nieraz przez całe życie oszczędności ludzi starych i niedołężnych. Wielu z nich – jak donosi tutejsza prasa – nie stać nawet na zakup trumny, tak iż grzebani są we względnie tanich workach celofanowych. Taki to finał ma trwające kilka dziesięcioleci paranoiczne „budownictwo komunizmu” i „pierestrojka”, przyjmowane początkowo tak entuzjastycznie przez rozagitowane masy.
Są jednak warstwy społeczne, którym się w tym zamęcie zwanym przez prasę nie wiadomo dlaczego „wolnym rynkiem”, wiedzie się wcale dobrze. To przede wszystkim niedawna nomenklatura partyjno-sowiecko-wojskowa, która „sprywatyzowała” do własnej kieszeni gros funduszów społecznych, oraz przeplatającym się z nią ściśle strukturom zawodowo-przestępczym i policyjno-państwowym. Obecnie te, w normalnych społeczeństwach przeciwstawne sobie, grupy stanowią nierozerwalną jedność, sprawującą niepodzielnie władze na terenie byłego ZSRR. Produkcja przemysłowa nadal w 95 proc. stanowi własność państwa, ale wytwarzane dobra nie są sprzedawane po względnie umiarkowanych cenach urzędowych, lecz trafiają wprost z fabryk lub przez tylne drzwi sklepów państwowych do rąk mafii handlowej, z którą ściśle współpracuje policja, i są następnie po drakońskich cenach sprzedawane przez spekulantów dla ludności, która nadal utrzymuje wypłaty „socjalistyczne”, ale ceny musi płacić kapitalistyczne. Prawdopodobnie dziś żadna z najpośledniejszych „republik bananowych” AmerykiŁacińskiej nie uprawia tak bezwzględnej polityki państwowego rozboju, jak władze w republikach niedawnego ZSRR.
Rażący kontrast na tle postępującej pauperyzacji ogółu ludności stanowią bez pracy nabyte mercedesy oraz okazałe, kosztujące miliony wille wznoszone ostentacyjnie nawet na terenach rekreacyjnych przez nowo upieczonych „demokratycznych” kacyków, w ogromnej większości pochodzących ze złodziejskich środowisk partyjno-sowieckich oraz przez nuworyszów – przekupniów, zwanych tu, jak dla drwiny, „biznesmenami”. Dobrze powodzi się też pracownikom organów ścigania w warunkach kwitnącej pysznym kwieciem przestępczości, kiedy to naruszyciele prawa sami niosą dary, a winni są „wszyscy”. A i formalnie początkujący policjant otrzymuje wynagrodzenie ponad 2-krotnie wyższe niż nauczyciel o 20 latach wysługi. Toteż do szeregów rozmaitych służb specjalnych garną się osobnicy o zupełnie jednoznacznym autoramencie, a dowodzą nimi i ich szkolą wspólniewczorajsi oficerowie sowieckiej milicji oraz weterani z byłych oddziałów hitlerowskich, cieszący się dziś wielkim poszanowaniem i wysokimi emeryturami, jako bojownicy „ruchu oporu”...
Wcale nieźle powodzi się w „nowej” rzeczywistości byłej czerwonej biurokracji, która faktycznie w całości zachowała wszystkie fotele i feudalne przywileje, a czuje się co najmniej równie pewnie, jak za Breżniewa, jak wówczas misję swą widząc w przeszkadzaniu ludziom normalnie żyć i pracować. Gdy ostatnio premier Litwy Vagnorius spróbował publicznie snuć plany redukcji nieskutecznego aparatu zarządzania o 30-50 proc., spotkał się z taką ripostą aparatu, że musiał sam rozważyć ewentualność własnego odejścia z zajmowanej posady... Nihil novi sub sole...
Świetny interes robią też sowieccy generałowie, na lewo i na prawo wysprzedający za pół ceny nowoczesną broń z arsenałów wojskowych wszystkim, kto tego życzy, najchętniej i najwięcej zaś – zwalczającym się nawzajem ugrupowaniom nacjonalistycznym: Azerom i Ormianom, Uzbekom i Tadżykom, Mołdawianom i Ukraińcom etc., etc.
Wszystkie te nieprawości w byłym ZSRR odbywają się nagminnie, na oczach przerażonej ludności, która nadal milczy i wszystko znosi potulnie, nawet nie próbując protestować, podczas gdy w dowolnym innym kraju takich jak tu władców dawno by wyrzucono na śmietnik historii. Być może właśnie ta bezgraniczna pokora i cierpliwość milionów ludzi, grabionych i duszonych wśród białego dnia przez swych „panów” w ciągu wielu lat, jest czymś najbardziej zadziwiającym, wręcz surrealistycznym w obecnych społecznościach postkomunistycznych, w których niezadowolenie społeczne bywa skutecznie kanalizowane w kierunku wszystkiego„winnych” mniejszości: np. w Litwie – Polakom, w Estonii – Rosjanom itd. Komuna niby odchodzi, lecz to z czego ona wyrosła, czyli zacofanie intelektualne, ciemnota, niechlujstwo moralne, prymitywizm, chamstwo, nietolerancja, cwane prostactwo – pozostają. Należy wątpić, że z takich właściwości psycho-moralnych zrodzi się kiedyś ustrój naprawdę demokratyczny i ucywilizowany... East is East...
Jan Ciechanowicz
Wilno – Lwów

* * *

Nasza Gazeta”, 31 maja 1992:

Młodzież Wszechpolska? – Po prostu polska
W dniach 30-31 maja 1992 roku w Poznaniu odbył się światowy zjazd organizacji patriotycznej Młodzież Wszechpolska istniejącej od 1922 roku. Organizacja ta, jako rzekomo „antypaństwowa”, prześladowana była w okresie sanacji, a w latachokupacji hitlerowskiej, sowieckiej i „ludowej” jej członkowie, podobnie jak inne ruchy narodowe, zostali prawie doszczętnie wystrzelani. Zachowały się tylko resztki na emigracji oraz w podziemiu. Obecnie Młodzież Wszechpolska aktywizuje swą działalność, z nią szukają zbliżenia inne organizacje akademickie i gimnazjalne. Ponieważ jest to ruch oparty na wartościach katolickich i narodowych, cieszy się on poparciem Kościoła. Na zjeździe w Poznaniu licznie reprezentowani byli członkowie Sejmu RP, naukowcy z Kraju, a także z Londynu, Wilna, Paryża itd.
Zostały wygłoszone m.in. referaty „Rola świeckich w jednym świętym, powszechnym kościele” (prof. dr hab. Maciej Giertych); „Troska o Rodzinę – troską o Naród” (ks. Karol Meissner); „Obowiązki Polaka w dobie obecnej” (prof. dr hab. Stanisław Borkacki); „Cele polityki polskiej” (doc. Andrzej Horodecki); „Polskość na Wschodzie” (dr Jan Ciechanowicz); „Sytuacja Polonii na świecie” (dr Aleksandra Podhorodecka) i in.
Dla szarego zjadacza chleba obałwanionego przez propagandę komunistycznego ciemnogrodu już sama nazwa „wszechpolski” kojarzy się z sylwetką barczystego typka z wypisanym na kwadratowym czole hasłem „Bij Żyda!” Na tym właśnie polega przewrotność tzw. propagandy nienawiści, że ukazuje ona rzeczywistość przewróconą z nóg na głowę, w krzywym, fałszywym zwierciadle. W ciągu dwóch dni obrad w Poznaniu słowo „Żydzi” padło dokładnie dwa razy i zawsze przy wspomnieniu o jednym z przedwojennych działaczy obozu narodowego, który zginął w Oświęcimiu z ręki Niemców, jako jeden z polskich patriotów, ratujących Żydów przed hitlerowskimi zbirami. Młodzież Wszechpolska broni i utwierdza cztery najwyższe wartości: wiarę w Boga, miłość Ojczyzny, siłę Rodziny, honor (godność) Polaka.
Jan Ciechanowicz

* * *

Biały Orzeł”, 26 lipca 1992:

Z LITWY
Rewolucja i demoralizacja
Jak wiadomo, każdy proces rewolucyjnych, czyli głębokich i radykalnych, przemian społecznych przebywa z reguły dwa podstawowe etapy psycho-moralne. Na początku dominuje entuzjazm: ludzie z zapałem i gorącą wiarą w słuszność podejmowanych działań dokonują wzniosłych i bohaterskich – jak się im wydaje – czynów, nie zważając nieraz na osobiste dobro i ponoszone ofiary.
Z czasem, gdy się okazuje, że mimo tylu wysiłków, rozdźwięk między ideałem a rzeczywistością nie tylko nie zanikł, lecz wręcz się pogłębił, romantyczny zapał zaczyna zanikać. Lwy są wypierane przez hieny, bohaterowie – przez kanalie.Miejsce entuzjazmu zajmuje rozczarowanie, marazm, demoralizacja. Zaczyna dominować „filozofia borsucza”, nakazująca każdemu, od nocnego stróża po ministra, kierowanie się tylko i wyłącznie „instynktem chapania”, zgrzebywania pod własny brzuch wszystkiego, co się da i rozkoszowania się świadomością tego, że się jest lepszym od innych, bo się więcej niż oni uszczknęło od wspólnego pieroga. Takie zaś wartości, jak ludzka godność czy przyzwoitość, w ogóle przestają funkcjonować jako wartości pozytywne, uchodzą w oczach ogółu za przejaw niedorozwoju umysłowego, ciemnoty i zacofania, a kto o nich odważy się napomknąć, ujdzie w najlepszym razie za cwaniaka, próbującego przyoblekać w piękne słówka swe niecne zamiary. Następuje przerażający upadek moralności społecznej, dobro uchodzi za zło, zło – za dobro. Jest to fundamentalny skutek niedawnych maksymalistycznych uniesień – kac postrewolucyjny.
Widać to dziś dokładnie na przykładzie społeczności posowieckich w byłych republikach związkowych.

ROSJA
Prasa rosyjska donosi o sprawach, które graniczą z pomylonym fantazjowaniem, ale są przecież „samym życiem”. Tak np. pisze się o tym, że na Zachodzie, przede wszystkim w USA i Wielkiej Brytanii, są przez osoby prywatne wysprzedawane pochodzące ze zbiorów muzealnych Moskwy i Sankt Petersburga arcydzieła rosyjskiego medalierstwa, numizmatyki, małej rzeźby, malarstwa itd. Bezczelność mafii jest tak wielka, że rozkrada się wśród białego dnia złoty fundusz kultury narodowej, przerzuca go przez rosyjskie komory celne na Zachód i wysprzedaje,a cały zysk z tego procederu osiada w kieszeni nie państwa, lecz trudnych bliżej do określenia „osób prywatnych” czyli wczorajszych sowieckich urzędników, którzy przywdzieli na rozkaz KGB maski „demokratów”.
Jak podaje agencja ITAR-TASS, na cieszącym się światową sławą kosmodromie „Bajkonur” na terenie Kazachstanu rozkrada się unikalny kompleks kosmiczny „Energia-Buran”. Na rozkaz bonzów moskiewskich demontowane, wywożone w nieznanym kierunku, a następnie sprzedawane na rynkach międzynarodowych są bezcenne urządzenia nawigacyjne i inne o najwyższym standardzie światowym. Odbywa się to na oczach personelu naukowego i obsługi technicznej kosmodromu, które mogą jedynie się poskarżyć na łamach niektórych pism na styl pracy swego potężnego kierownictwa.
Tylko w czerwcu 1992 roku w siedzibie byłego KGB na Łubiance w Moskwie zwolniono z pracy 69 generałów i pułkowników, którzy – jak głosi odnośny rozkaz szefa Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego Rosji Wiktora Barannikowa – „nadużywali pełnomocnictw służbowych” i władzy, nabywali dla siebie i swych bliskich za darmo mieszkania, samochody, meble, itp. KGB było jednym z najbardziejzłodziejskich urzędów w ZSRR, same tylko „dochody”, składające się z rzeczy skonfiskowanych pasażerom przekraczającym granice sowieckie liczyły miliardy rubli rocznie. Większa część tych bogactw trafiała do kieszeni skorumpowanych generałów KGB, stojących na straży swych „zdobyczy socjalizmu”, którzy wreszcie zainicjowali „pierestrojkę” i „gospodarkę wolnorynkową” w ZSRR, by odmyć wreszcie swe skarby i móc legalnie korzystać z nagrabionych w ciągu dziesięcioleci dóbr. Przy tym zbrodnicza klika – gryząca się między sobą nadal za zamkniętymi drzwiami – zachowuje i dziś dla siebie pełnię faktycznej władzy politycznej i gospodarczej.
Jak podaje gazeta „Izwiestija” (nr 122, 1992), tylko 4 (cztery!) procenty dzieci rosyjskich można uważać za zdrowe. Pozostałe 96 procent mają mniej lub bardziej poważne wady organiczne, wymagające starannej i trwałej kuracji, która w ogromnej większości przypadków jest niemożliwa ze względu na brak lekarstw i na ich monstrualne ceny, które ostatnio po raz kolejny się podwoiły. Tylko od banalnego dyfterytu za pierwsze półrocze 1992 zmarło w Rosji ponad tysiąc dzieci.
Jednocześnie zmasowana pomoc Zachodu nie trafia do właściwego adresata: 95 procent zachodnich leków wpada w ręce postkomunistycznej mafii i jest następnie po horrendalnych cenach realizowana na moskiewskich i petersburskich, a nawet warszawskich bazarach.
Ukazująca się w Moskwie gazeta rosyjskich nacjonalistów „Puls Tuszyna” (jedna z 36 o podobnym autoramencie) zamieszcza artykuł o tym, że wszystkie biedy Rosji są – a jakże! – skutkiem knowań Żydów. Nawet cerkiew prawosławna jest przez nich bez reszty opanowana. Patriarcha Moskiewski i Wszechrosji Aleksy II – to przecież Żyd o nazwisku Ruediger, a 80 proc. innych rosyjskich hierarchów prawosławnychwywodzi się z plemienia izraelskiego, i wszyscy oni jeszcze niedawno współpracowali ściśle z KGB, będąc w wielu przypadkach oficerami a nawet generałami służby bezpieczeństwa ZSRR. Jeszcze gorsza pod tym względem sytuacja – zdaniem pisma – wytworzyła się w prasie, radiu, telewizji, gdzie Żydzi, ukryci pod rosyjskimi nazwiskami, usilnie pracują nad przedwczesnym pogrzebaniem Matuszki Rosji. Do najłagodniejszych haseł wielodniowej demonstracji antyżydowskiej pod centrum telewizyjnym „Ostankino” w Moskwie należały te w rodzaju: „Żydowskie teleprostytutki! Zapłacicie krwią za wasze kłamstwa!”... „Nowe wróciło!...”

LITWA
Prasa na Litwie przynosi ostatnio wiadomości o wstrząsającej demoralizacji urzędników państwowych, resortu policji nie wyłączając. Przed miesiącem jeden z ministrów kazał wypłacić swym podwładnym premie pieniężne od kilku do kilkudziesięciu tysięcy marek niemieckich (mimo ogłoszenia niepodległości przedponad dwoma laty, Litwa nie ma własnych pieniędzy, a za środki płatnicze służą rosyjskie ruble, niemieckie marki i amerykańskie dolary) rzekomo „za dobrą pracę”.
Pikanterii dodaje temu wydarzeniu nie tylko fakt, że panowie biurokraci nagrodzili sami siebie ogromnymi, jak na tutejsze warunki, fortunami, ale też, że stało się to w jednym z najgorzej funkcjonujących ministerstw.
Tak, wymiana herbów na fasadach gmachów publicznych z sowieckich na narodowo-litewskie poszła łatwo. Trudniej jest ze zmianą postaw psychicznych. Szyldy zmieniono – złodziejskie nawyki zostały.
Dziennik „Vakarines Naujenos” (nr 97, 1992) donosi o aktach rozboju i bandytyzmu w wykonaniu policjantów litewskich, rekrutujących się, jak wiadomo, w niemałej mierze spośród osobników z kryminalną przeszłością. Bez dania najmniejszego powodu w pogodny wieczór obok swego domu został ciężko zbity przez policjanów I. Lisickasa i P. Lekisa i zmarł przed progiem mieszkania wilnianin
Roscisław Ragunowicz, Białorusin z pochodzenia.
Inny wilnianin, Antoni Baranowski, został schwytany na ulicy przez pięcioosobowy patrol policyjny, składający się wyłącznie z Litwinów, dwóch oficerów i trzech szeregowych. Aresztowanego Polaka, jedyną winą którego było, być może to, że się odezwał do „stróżów porządku” w języku ojczystym, odwieziono na posterunek policji, gdzie po bestialskim skatowaniu pozbawiono go życia. Rodzina ofiary nie została nawet poinformowana o szczegółach zajścia, nie mówiąc o zadośćuczynieniu moralnym czy materialnym. Trzech spośród morderców zwolniło się ze służby w policji, gdy wiadomość o ich wyczynie przedostała się do prasy, dwóch nadal pełni swe „szczytne obowiązki”.
W Wilnie coraz głośniej się mówi o maltretowaniu, jakiemu jest poddawany w trwającym już ponad siedem miesięcy areszcie „tymczasowym” w Szawlach były przywódca robotniczej organizacji słowiańskiej „Jedinstwo” Walery Iwanow. Zarzuca mu się – ale nie może udowodnić, że działał jakoby na szkodę niepodległości Państwa Litewskiego, chociaż sam Iwanow nieraz stwierdzał publicznie, iż uznaje niezbywalne prawo Litwy do samodzielności, a sprzeciwia się jedynie dyskryminacji Rosjan, Białorusinów i Polaków przez szowinistów z Sajudisu.
Z niektórych publikacji w prasie litewskiej (m.in. w pismach „Respublika” i „Pozicija”) domyśleć się można, iż przebywający w areszcie W. Iwanow uskarża się na to, że jest poddawany biciu i znęcaniu się zarówno fizycznemu, jak też psychicznemu przez personel więzienny. Czy to jest prawdą, okaże się, gdy skończy „tymczasowy” areszt i odbędzie proces sądowy. O ile władze sajudisowskie do tego dopuszczą. Z niedawnej bowiem rzeczywistości sowieckiej wiemy, że ludzie niewygodni dla władz mają to do siebie, iż często nie wychodzą z więzień żywymi. Mówi się o nich potem, że „popełnili samobójstwo”, nawet wówczas, gdy przeduwięzieniem zdążą pozostawić – jak to uczynił W. Iwanow – list do matki, w którym podkreślają, że są zdrowi i nie zamierzają odbierać sobie życia...
A swoją koleją, ci co to sprawują dziś władzę w niepodległej i „demokratycznej” Litwie, powinni pamiętać, że wszystko, co czynią, czynią obecnie już na własny rachunek, żadnego bezeceństwa nie da się w tej sytuacji zrzucić na przysłowiową „Moskwę”. I czyż nie warto naprawdę być we własnym wolnym państwie nieco bardziej cywilizowanymi, wspaniałomyślnymi i ludzkimi, a mniej barbarzyńskimi, okrutnymi i mściwymi niż była w stosunku do swych oponentów tyrańska Moskwa?...
Na Litwie wprowadzono z początkiem lipca kolejną drastyczną podwyżkę cen na artykuły użytku powszechnego, stawiając ludność w sytuacji wręcz rozpaczliwej, mimo iż np. już w końcu 1991 roku dochód narodowy na jednego mieszkańca w Japonii był 63 razy wyższy niż w byłych republikach ZSRR. Różnica poziomu umysłowego i cywilizacyjnego między krajami Zachodu a niedawnym ZSRR przejawia się m.in. w reakcji na tzw. deficyt. Jeśli np. w USA zabraknie raptem jakiegoś wyrobu, znajduje się natychmiast obrotny producent, który błyskawicznie zwiększa produkcję (a tym samym i własne zyski), aż zadośćuczyni zapotrzebowaniu społecznemu i – po drodze – ubije kapitał. Na rosyjskim Wschodzie, łącznie z Litwą i Polską, reaguje się inaczej: drastycznymi podwyżkami cen i dalszym ograniczeniem produkcji, by minimalizując wysiłek, zmaksymalizować zysk – typowa mentalność stepowego barbarzyńcy, prowincjonalnego głupca, niezdolnego do myślenia w kategoriach dobra publicznego...
Podobnie dzieje się z przedsiębiorczością. W zasadzie busines jest takim samym powołaniem, jak nauka, sztuka, kapłaństwo, polityka. Uważać, że businesman działa tylko po to, by się wzbogacić, to jest to samo, co sądzić, że malarz tworzy obrazy, a kompozytor dzieła muzyczne jedynie w celu napchania kiesy. Wszystkim im przyświeca – o ile mamy do czynienia z prawdziwymi artystami, businesmenami i ludźmi – swego rodzaju cel idealny: stworzyć dzieło. Myśleć inaczej – to znaczy nie znać się na życiu i człowieku. Dziełem tym w przypadku przedsiębiorcy może być np. „imperium” samochodowe, galanteryjne, perfumeryjne czy jakiekolwiek inne (Mc Donalds etc!).
Nasi zaś „businesmeni” – niezależnie, prywatni czy państwowi – na razie podobni są nie do wielkich zachodnich mistrzów w swej branży, lecz do pospolitych złodziejaszków, zawsze gotowych do „skoku”, do, najczęściej nieuczciwego, chapnięcia i zatajenia się na przysłowiowym dnie z urwaną forsą. Zupełny brak konceptualnego myślenia i perspektywicznego działania. Ta żałosna, politowania godna „psychologia nędzy” jest zaprzeczeniem ducha autentycznej przedsiębiorczości w wykonaniu, dajmy na to, niemieckim czy anglosaskim. Prowadzi też nie do dobrobytu, lecz do wynędzniania mas, co aż nadto dobrze widać dziś naprzykładzie społeczeństw kaleczonych przez długie lata przez idiotyczny sowiecki komunizm, a teraz okradanych przez „wolnych złodziei”.
Nie przypadkiem „businesmenami” są u nas najczęściej niedawne szuje z bolszewickiej nomenklatury, od sekretarzy partyjnych zaczynając, a na oficerach KGB kończąc. Przy tym nie ma żadnej różnicy między nimi pod względem narodowościowym, są to „businesmeni radzieccy”, należący do wielkiego „narodu światowego” – głupców.
Dramat polega na tym, że w trakcie „pierestrojki” obsiedli oni kluczowe stanowiska w całokształcie życia społecznego oraz na tym, że ogólnie rzecz biorąc, intelektualna pauperyzacja całej ludności stanowi jeden z najstraszliwszych skutków systemu komunistycznego. Toteż kapitalizm, według wszelkiego prawdopodobieństwa, będzie tu dokładnie taki, jaki był socjalizm: prymitywny, niegodziwy i nędzny.
Wydaje się, że Litwa przechodzi do drugiej rundy rozgrywek, dotyczących powiązań z KGB wysokiej rangi przedstawicieli obecnego establishmentu litewskiego. Po definitywnym zdemaskowaniu – dzięki wścibstwu prasy niezależnej – jako stałych współpracowników bezpieki moskiewskiej Kazimiery Prunskiene (pierwszej pani premier niepodległej Litwy w 1990 roku, pseudonim „Szatrija”), Juozasa Czepaitisa (pierwszego sekretarza generalnego Sajudisu, pseudonim „Juozas”), profesora filozofii Jozasa Minkeviciusa, jednego z założycieli Sajudisu, ongiś pułkownika bezpieki sowieckiej, przyszła kolej na innych.
Prasa (m.in. dziennik „Tiesa”) donosi, że agentami KGB byli liczni członkowie obecnego parlamentu litewskiego, jak np. W. Bieriozow, były wysokiej rangi dygnitarz KC KPL, E. Bickauskas, kierownik Stałego Przedstawicielstwa Republiki Litewskiejw Moskwie w ostatnich trzech latach, A. Sakalas, znany z superpatriotycznych przemówień na posiedzeniach Rady Najwyższej RL V. Landsbergis i inni.
Gazeta „Lietuvos Aidas” donosiła 30 czerwca 1992 roku, że ostatnio z Moskwy powróciło do Wilna aż 31 tys. 241 tek z materiałami wileńskiej centrali KGB (która była odpowiedzialna także za Polskę i nie bez udziału której prawdopodobnie został zgładzony ks. Jerzy Popiełuszko). Tak więc na jaw wyjdzie prawda jeszcze chyba nie o jednym „Bolku i Lolku”.
Ciekawe, że wszystkich litewskich kapusiów KGB, przy wielu dzielących ich różnicach, cechował niezmienny zawzięty antypolonizm. To właśnie oni, jako pierwsi okrzyknęli patriotycznie usposobionych Polaków Wileńszczyzny za „skomunizowanych”, za „czerwonych” i „agentów Moskwy”. Przy czym trybuną dla nich, jak też dla popierających ich (na rozkaz z Moskwy lub przez własną głupotę) prowokatorskich pismaków z Polski w rodzaju niejakiego Ryszarda Kijaka, była przede wszystkim warszawska „Gazeta Wyborcza”, krakowski „Tygodnik Powszechny”, wileńska „Znad Wilii” czy nowojorski „Nowy Dziennik”. Ręceprowokatorów moskiewskich sięgnęły też niektórych w zasadzie przyzwoitych pism polskich w Kraju i na Zachodzie.
Fakty te dają do myślenia, zarówno jeśli chodzi o cele polityki moskiewskiej, jak i o środki, których się ona ima, do ich realizacji dążąc.
Dr Jan Ciechanowicz
Wilno

* * *

Horyzonty”, Stevens Point, nr 19/92:

„Na łamach prasy rosyjskiej
Pokłosie „internacjonalizmu”
Nabiera siły ideologiczny konflikt rosyjsko-żydowski na terenie Federacji Rosyjskiej.
25 lipca 1918 roku Rada Komisarzy Ludowych Rosji Sowieckiej podjęła uchwałę o walce z antysemityzmem, w której zobowiązywała organa władzy wykonawczej „do podjęcia zdecydowanych kroków w celu zduszenia w zarodku ruchu antysemickiego”. Podejrzanych o antysemityzm zalecano „stawiać poza prawem”, tj. natychmiast likwidować fizycznie. Tak też przez długi czas było. Obecnie, gdy cały system władzy w Rosji znajduje się w stanie nieomal kompletnego rozkładu, dochodzą do głosu tendencje przedtem skutecznie neutralizowane.
W niektórych środkach masowego przekazu zarzuca się Żydom zarówno zdominowanie prasy, radia, telewizji, handlu i systemu władzy obecnie, jak też urządzenie w Rosji w 1917 roku rewolucji socjalistycznej, eksperymentów kolektywizacji, budownictwa komunizmu, a również i pierestrojki. Posądza się ich również o mordowanie dziś rosyjskich „naukowców-patriotów” oraz rosyjskich działaczy narodowych takich jak: Isakow, Ostaszwili i in. Miesięcznik „Nasz Sowriemiennik” (Nr 11,1991) doszedł nawet do wniosku, że termin Czeka to wcale nie skrót rosyjski nazwy „Czerezwyczajnaja Komissija”, lecz hebrajski wyraz oznaczający „szlachtowanie zwierząt”... Za wszystkie zbrodnie bolszewizmu prasa rusofilska skłonna jest obarczać tylko i wyłącznie tzw. „światowe żydostwo”, przeprowadzające jakoby eksperymenty na żywych ludziach i całych narodach. Według ukazującej się w Moskwie gazety „Borba” (Nr 4. 1992) hitlerowcy zadali ZSRR straty na poziomie 2,6 mld rubli, „syjonokratyczna” administracja Breżniewa – 7 mld rubli, a „bilderbergowskie” kierownictwo Gorbaczowa – 20 mld rubli.
Pisma rosyjskich nacjonalistów uwypuklają żydowskie pochodzenie Jelcyna, Jakowlewów, Burbulisa, Popowa, Szewardnadze, Trawkina, Starowojtowej, Gajdara, Jawlińskiego, Arbatowa, Bunicza, Abałkina, Koroticza, Adamowicza, Jewtuszenki, Zasławskich, Kozyrewa, częściwo nawet Gorbaczowa – krótko mówiąc, prawie całejekipy „demokratów” rosyjskich, którzy kierują procesem reform w byłym ZSRR, jak też antyrosyjskich liderów na krańcach imperium – Landsbergisa z Litwy, Gorbunowa z Łotwy itp.
W Moskwie odbywają się raz po raz pikiety i manifestacje pod hasłami: „Precz z syjonofaszyzmem!”, „Nie – żydowskiej okupacji!”, „Jelcynie, twoje miejsce w Knessecie, nie w Radzie Najwyższej”, „Żydzi, hajda z Rosji!” itp., a manifestanci niosą plakaty z wizerunkiem gwiazdy Syjonu ze swastyką oraz bolszewicką czerwoną gwiazdą w środku... Tygodnik „Literaturnaja Rossija” obwinia nawet tzw. „syjonistów” o kilkakrotne rozkopanie mogił i profanację zwłok zarówno skrytobójczo powieszonego w swym służbowym gabinecie na Kremlu marszałka Achromiejewa, jak i, również znanego z rosyjskiego patriotyzmu, słynnego piosenkarza Igora Talkowa, zastrzelonego w czasie własnego koncertu.
„Russkij Wiestnik” (Nr 3-4, 1992) publikuje artykuł niejakiego K. Gromowa pt. „Terror chanukalny”, w którym czytamy: „W ciągu całej pierestrojki zmonopolizowane przez neobolszewików środki masowego przekazu, uzależnione w zasadzie tylko od interesów Małego Narodu, nadzwyczaj aktywnie wbijały do umysłów ludzkich absolutnie zniekształcony obraz świata zewnętrznego i wewnętrznego. Na skutek tego zdanie całego narodu, wyrażone przezeń na wyborach, nie odbija prawdziwych jego interesów, ponieważ ukształtowane zostało na podstawie fałszywej informacji. Dlatego naród milczy, gdy kierownik Rady Najwyższej proponuje przystąpić do podziału funduszów głównej biblioteki kraju, byle tylko zadośćuczynić szczególnym celom żydowskiego kapitału. Naród milczy, gdy egoistyczni, antyhumanistyczni,fanatyczni chasydzi dwukrotnie w ciągu krótkiego odcinka czasu pokrywają swymi ekstrementami gabinety i hole Muzeum Rumiancewów.
Dwukrotnie dokonanemu spoliczkowaniu naszego narodu nie sposób znaleźć analogii w dziejach innych państw. Ani Ameryka, ani Izrael nie dopuściłyby nawet do najmniejszej próby profanacji moralności publicznej i szargania świętości narodowo-historycznych, niezależnie od tego, kim byłby ewentualny sprawca. Za taką, szczególnie perwersyjną, obrazę etyki społecznej Rosjanin otrzymałby do trzech lat więzienia. Lecz to, czego nie wolno Rosjanom, wolno chasydom.
Bezkarność odbywania obrzędów religijnych, obrażających godność narodową i tradycje religijne Rosjan, nie pozostała niezauważona przez Żydów – chasydów i przez piątą kolumnę w Rosji. I oto, proszę – zbiegowisko nacjonalistyczne przed tzw. „białym domem” (siedzibą rządu Rosji w Moskwie) oraz świąteczna uroczystość w sercu Rosji – na Kremlu, poświęcona żydowskiemu świętu narodowemu „chanuka”. W okresie pomonarchicznym Rosjanom zabroniono urządzać własne święta narodowe nie tylko w Pałacu Zjazdów Kremla, ale nawet w jakimś podrzędnym klubie. Dotychczas jest to kwalifikowane nie inaczej, jak tylko „rosyjskifaszyzm”. Nie sposób sobie wyobrazić, żeby rosyjskie organizacje patriotyczne otrzymały zezwolenie na wykorzystanie sali izraelskiego knessetu dla koncertu świątecznego tylko dla Rosjan, z rosyjską narodową obrzędowością i w celu przedyskutowania zagadnień rosyjskiej świadomości narodowej.
Nadzwyczaj poglądowo zademonstrowała swój szczególny stosunek do chasydów telewizja. „Wyczyny” fanatyków-Żydów w Bibliotece Rumiancewów i milczące poparcie naszej milicji dla ich chuligaństwa pokazała telewizja całego świata, lecz okazały się niedostępne telewidzom Rosji i republik. Natomiast areszty rosyjskich patriotów, pikietujących i skandujących zupełnie słuszne hasła w obronie niepodległości Rosjan, przedstawiono na ekranach bardzo wyraziście, lecz bez dźwięku. Zarówno dźwięk, jak i obraz okazało się możliwe przedstawić tylko ze zbiegowiska żydowskiego. Takie oto mamy u nas swoiste równouprawnienie narodów.
Z pamięci czwartego pokolenia Rosjan, obojętnie przyglądających się z chodników demonstracjom patriotów, dawno starte zostały ostatnie fakty o własnej historii. Ani nawet się domyślają, że na podstawie leninowskiej ustawy o antysemityzmie, która zezwoliła w Rosji reprezentantom jednego narodu wyniszczać inny naród, okupujący nasz kraj Blankowie, Bronsztejnowie i im podobni likwidowali bez sądu i śledztwa miliony Rosjan, nie chcących być niewolnikami. Dziś neobolszewicy ponownie prą do nieograniczonej władzy, mając na celu pełne zniszczenie dążeń wolnościowych... Przywódcy kraju zaś zajęci są znoszeniem ostatnich barier na drodze ku podbojowi wyniszczonego państwa przez obcy kapitał...” Tyle K. Gromow w piśmie „Russkij Wiestnik”.
W związku z przeprowadzeniem na Kremlu judajskiego święta Chanuki to samo pismo w innym numerze zamieściło liczne listy od czytelników, w których znalazły się m.in. następujące sformułowania: „Przeprowadzenie żydowskiego święta religijnego Chanuki w murach Moskiewskiego Kremla jest profanacją rosyjskiego prawosławia... Po co to zostało zrobione można się tylko domyślać. Dążenie ku temu aby jeszcze raz poniżyć Rosjan, aby w przypadku pogromów mieć powód do rozpoczęcia masowego wyniszczania rdzennej ludności... Trzeba pokropić Kreml święconą wodą, jako dom, w którym przebywała nieczysta siła”... W drugim liście za sześciu podpisami czytamy: „Protestujemy. Dołączamy swój głos do tych, którzy protestują przeciwko urządzeniu judajskiego święta na terenie Kremla i kwalifikujemy to jako prowokację, jako jeszcze jeden akt nienawiści w stosunku do Rosjan, do ich świętości. Jeśli nadal będziemy milcząco znosić całe to nad nami znęcanie się, to nasz kres jest bliski”...
Jako receptę na kryzysową sytuację proponuje się konsolidację narodu rosyjskiego wokół idei narodowo-państwowej i rosyjskiej cerkwi prawosławnej.Gazeta „Russkij Wiestnik” (Nr 5, 1992) pisze: „Rosjanie winni są tego, że dopuścili do sprawowania władz osobników narodowości nierosyjskiej. Na rdzennie rosyjskich terenach z reguły na stanowiska kierownicze obiera się nie-Rosjan. Najczęściej są to Żydzi... Wszystko co dobre pogubiliśmy, gdy do władzy dorwała się KPZR, której hersztami byli przeważnie Żydzi... Rosjanie powinni się zjednoczyć i zorganizować sami kierownictwo społeczeństwem”...
Przestraszone nasilającym się nurtem antyżydowskim w społeczności rosyjskiej posowieckie środki masowego przekazu nadają ostatnio ogromnego rozgłosu kaczce dziennikarskiej Carla Bernsteina, puszczonej na łamach pisma „Time”, o rzekomym „antyrosyjskim” sprzysiężeniu Papieża Jana Pawła II i prezydenta Ronalda Reagana. Nie wykluczone, że ta „chytra” sprawa zaaranżowana została właśnie na użytek Żydów w Rosji. W każdym bądź razie posowieckie media wyraźnie próbują wykorzystać tę kaczkę w celu skanalizowania negatywnych nastrojów rosyjskiego społeczeństwa z kierunku antyżydowskiego w – antypolski i antyamerykański. Nie bardzo to jednak wychodzi, gdyż codzienne życiowe doświadczenia i obserwacje Rosjan mówią o czymś innym...
Wszystko wskazuje na to, że w najbliższej przyszłości może dojść w Rosji do groźnych wydarzeń, mogących mieć nieprzewidywalne wręcz skutki dla całej ludzkości.
Jan Ciechanowicz

* * *

Kurier Wileński”, 6 sierpnia 1992 (przedruk z pisma „Lietuvos Aidas”):

Gazeta państwowa – przeciwko państwu
31 grudnia 1991 r.„Kurier Wileński” zamieścił artykuł redaktora Z. Balcewicza„Rok zmarnowanych szans”. Redaktor krytycznie ocenia rady rejonów solecznickiego i wileńskiego, które zostały wciągnięte do machinacji politycznych KPZR. Rada Koordynacyjna na zjeździe w Mościszkach uchwaliła prowokacyjny statut Wileńskiego Polskiego Kraju Narodowo-Terytorialnego. Redaktor wspomniał również działaczy KPZR i popierające ich gazety. Ale zapomniał, że jednym z aktywnych pomocników w realizowaniu zamierzeń KPZR – KGB była też redagowana przez niego gazeta „Kurier Wileński”. Przypomina to Prokuratura Generalna w swym piśmie do Rady Najwyższej i rządu.
„Kurier Wileński” jest gazetą państwową. Jego przynależność do Rady Najwyższej i Rady Ministrów ustalono jeszcze w 1990 roku przed wyborami do parlamentu. Z. Balcewicz został mianowany redaktorem uchwałą biura KC KPL w 1981 r. Gazeta wtedy nazywała się „Czerwony Sztandar”. Po proklamowaniuniepodległości Litwy zmieniła się tylko nazwa gazety. Założyciele nigdy nie omawiali ani kolegium redakcyjnego ani koncepcji pisma. Wszystko pozostawało w rękach redaktora. W 1991 r. założyciele przyznali pismu dotację w wysokości 852 tys. rubli bez żadnych zarzutów, że gazeta dopomaga siłom antypaństwowym, dążącym do destabilizacji w Litwie Południowo-Wschodniej (Antanawiczius w sprawie dotacji smagał tylko „Lietuvos aidas”).
Czytającą po polsku część społeczeństwa Litwy w ciągu dwóch lat niepodległości najspokojniej karmiono komunistycznymi zamiarami oderwania Ziemi Wileńskie] od Litwy i wrogością wobec państwa.
17 października 1990 r. Z. Balcewicz opublikował swój artykuł „Czego chcą Polacy?”. Właśnie rozpoczyna on kampanię głoszącą, ultymatywnie: Litwa trafi do Europy tylko w tym przypadku, jeżeli spełni postulaty wysuwane w imieniu Polaków. Polskie organizacje antykomunistyczne nie powstały, więc też w imieniu Polaków przemawiały struktury KPZR, usadowione w samorządach rejonów wileńskiego i solecznickieigo. „Kurier Wileński” maksymalnie popierał ideę plenów KPZR: Polacy na Litwie będą mogli rozwijać się wyłącznie posiadając autonomię terytorialną.
Gazeta unika analizowania działalności komunistów. Wręcz odwrotnie, za przyczynę zacofania gospodarczego tych dwóch rejonów Litwy podaje się nie politykę partii komunistycznej w ciągu 50 lat, a ciągle wytyka się palcem – to winni Litwini.
W sposób zniekształcony podaje się historię regionu, najczęściej opierając się na P. Łossowskiego, twierdzi się, że akcja Żeligowskiego nie była okupacją i aneksją, a wyrazem nadziei polskich mieszkańców Wilna. Czytelnikom wyjaśnia się, że Wileńszczyzna nie jest ziemią etniczną Litwy (P. Łossowski „O charakterze przynależności Wilna do Polski w latach 1919-1939”– 8 marca 1991 r.; „Polak, Litwin – dwa...” – 28 marca 1991 r. i in.).
Gazeta państwowa metodologicznie przygotowywała czytelników do proklamowania zainicjowanej przez KPZR – KGB autonomii. Artykuł J. Garniewicza „Dlaczego Litwinom potrzebny jest polski uniwersytet w Wilnie” (23 marca 1991 r.) kończy się pogróżką: społeczeństwo Litwy może doczekać się takiego czasu, że drzwi Katedry Wileńskiej otworzą przed Polakami Burokewiczius lub sierżant OMON-u. (W rzeczywistości J. Garniewicz w postscriptum pisze: „Próbując zrozumieć motywy postępowania i poglądy Jego Eminencji arcybiskupa Steponawicziusa, chciałbym Go z całym szacunkiem zapytać: jak Jego Eminencja sądzi w głębi swej chrześcijańskiej duszy – czy dla sprawy niepodległości Litwy naprawdę lepiej będzie, jeśli drzwi Katedry otworzy dla miejscowych polskich braci w Chrystusie, Burokewiczius, lub jakiś sierżant OMON-u? Czy Bóg i Litwa będą się z tego cieszyć?”).
Pisząc o gospodarce, największą uwagę poświęca się stowarzyszeniu kołchozów „Wileńszczyzna”, które stara się orientować na rynek polski i pod względem ekonomicznym oddzielić od Litwy rejony wileński i solecznicki. (D. Danowska „Państewko w państwie”?) („Państewko w państwie? Raczej próba wyjścia z impasu!” – uw. K. W.” – 7 grudnia 1990 r.). Przemilcza się ustawę o obywatelstwie i tryb wstępnej prywatyzacji majątku państwowego.
Wiele uwagi poświęca się nie zarejestrowanemu klubowi Armii Krajowej, nostalgicznie przypomina się historyczną działalność Armii Krajowej (na ten temat są dwie rubryki: „Klub Armii Krajowej zaprasza” i „Kronika pamięci”). Organizacje litewskie, które działały w latach wojny, traktuje się jako kolaboracyjne. Zachęca się do slawizacji bałtyckich nazw miejscowości, zarzuca się państwu z powodu trudności tworzenia polskiej szkoły narodowej.
Za adminsitracyjno-terytorialnym tworem Wileńszczyzny o własnym statusie na łamach „Kuriera Wileńskiego” wypowiedzieli się zarówno zwolennik „środkowej drogi” redaktor Z. Balcewicz („Nie szkodzić sobie nawzajem”, 29 grudnia 1990 r., „Jaka ma być Wileńszczyzna”, 29 marca 1991 r.) i skrajni autonomiści. Deputowany do RN S. Pieszko, były zastępca przewodniczącego Rady Koordynacyjnej tworzonego przez komunistów Wileńskiego Polskiego Kraju Administracyjno-Terytorialnego udziela wywiadu w przededniu zjazdu („Są to nasze propozycje”, 21 maja 1991 r. w rubryce „Rozmowa o projekcie statutu Ziemi Wileńskiej „– uw. „K.W.”).
O tym, jakimi sposobami realizować autonomię terytorialną wypowiedzieli się również były deputowany do RN ZSRR A. Brodawski i deputowani do RN Litwy L. Jankielewicz, E. Tomaszewicz, R. Maciejkianiec.
Już od jesieni 1990 r. „Kurier Wileński” stale publikuje informacje o posiedzeniach, przemówieniach i uchwałach Rady Koordynacyjnej autonomistów. Zrelacjonowany obok zjazd lojalnych obywateli Litwy Wschodniej, który odbył się 24 listopada 1990 r., traktuje się jako antypolski.
Gdy RN rozwiązała rady rejonów wileńskiego i solecznickiego, „Kurier Wileński” zaczął publikować najzacieklejsze oświadczenia i opinie o „rozprawieniu się z Polakami”, „łamaniu praw człowieka”. Zmyślano, że Polaków zwalnia się z pracy z przyczyny narodowości, nie pozwala się im korzystać z ustaw o prywatyzacji. I znów ani słowa o przestępczej działalności samorządów: realizowaniu dążeń KPZR – KGB do oderwania tego regionu od Litwy.
Ideę odrębności regionu redakcja lansuje pisząc nawet o prenumeracie: cieszy się z wypowiedzi czytelników z Wilna, Wileńszczyzny, Litwy, Łotwy...
Deputowany do RN Cz. Okińczyc powiadomił Prokuraturę Generalną, że zast. redaktora „Kuriera Wileńskiego” Krystyna Adamowicz 19 sierpnia 1991 r. wzywała dopopierania organizatorów puczu. Gdy oskarżenia się nie potwierdziły, zaniechano ścigania karnego K. Adamowicz.
Jednakże prokurator generalny A. Paulauskas 20 stycznia 1992 r. zwrócił się do parlamentu i rządu, przypominając, że redaktor i kolegium redakcyjne „Kuriera Wileńskiego” świadomie nie przestrzegają wymagań artykułów 3 i 6 ustawy Republiki Litewskiej o prasie i innych środkach masowego przekazu.
Co dziwne, że założyciele nie wyrażają żadnych pretensji do swojej gazety nawet po otrzymaniu wniosków prokuratury. Jak powiedział doradca rządu do spraw oświaty, sztuki i kultury J. Jucys, nie wiedzą oni, jakie środki podejmować.
Słysząc, jak polscy rolnicy przeklinają byłe komunistyczne samorządy rejonowe mamy nadzieję, że społeczeństwo polskie na Litwie samo zażąda innej gazety.
Lina Peczeliuniene
(„Lietuvos aidas” z 24 lipca)”
W ten sposób publicyści litewscy policzkują nawet swych polskich lokajów. Litwini, choć korzystają z usług i serwilizmu nikczemnych polaczków, podobnie jak Żydzi i Niemcy brzydzą się nimi i wzdragają się nawet podać im rękę do pocałowania, nie mówiąc o sedesie.

* * *

Do Cz. Okińczyca
deputowanego do Rady Najwyższej
Republiki Litewskiej
Do A. Stomy,
redaktora naczelnego gazety
„Lietuvos aidas”
Do Z. Balcewicza,
redaktora naczelnego gazety
„Kurier Wileński”

W artykule „Gazeta państwowa – przeciwko państwu”, opublikowanym w dzienniku „Lietuvos aidas” z 24 lipca 1992 r. został zamieszczony tekst o następującej treści: „Deputowany do RN Cz. Okińczyc powiadomił Prokuraturę Generalną, że zast. redaktora „Kuriera Wileńskiego” K. Adamowicz 19 sierpnia 1991 r. wzywała do popierania puczu. Gdy oskarżenia się nie potwierdziły, zaniechano karnego ścigania K. Adamowicz”.
W sprawie karnej nr 09-2-054-91 dotyczącej publicznych wezwań do naruszenia suwerenności Republiki Litewskiej nie zanotowano i nie otrzymano powiadomienia deputowanego do Rady Najwyższej Cz. Okińczyca dla Prokuratury Generalnej w sprawie zast. redaktora gazety „Kurier Wileński” K. Adamowicz z 19 sierpnia 1991 r.
Naczelny prokurator Departamentu Badania Przestępstw
przy Prokuraturze Generalnej Republiki Litewskiej
J. Gaudutis
4 sierpnia 1992 r.”

P.S. Cz. Okińczyc wycofał swój donos, gdy K. Adamowicz zagroziła zdemaskowaniem jego wieloletniej współpracy z KGB ZSRR.

* * *

Biały Orzeł”, 9 sierpnia 1992:

Z LITWY
Mówi „Ojciec polskiej autonomii”
Pan Stanisław Pieszko (na zdjęciu) jest posłem do Rady Najwyższej Republiki Litewskiej, jednym z najbardziej czynnych członków Frakcji Polskiej. Ma 50 lat, pochodzi z podwileńskiej miejscowości Notalino. W skrócie jego kariera wygląda prosto: ukończył Technikum Politechniczne w Wilnie, następnie Instytut Mechanizacji i Elektryfikacji Rolnictwa w Mińsku na Białorusi; przeszedł na Wileńszczyźnie drogę, jak to się mówi, od prostego robotnika, poprzez majstra do inżyniera naczelnego i dyrektora Przedsiębiorstwa Obsługi Technicznej rejonu solecznickiego. Żonaty, ma dwóch synów.
– Od marca 1990 roku jest Pan członkiem parlamentu litewskiego z ramienia polskich wyborców rejonu wileńskiego. Na pierwszym, uchodzącym dziś za historyczne, posiedzeniu ówczesnej Rady Najwyższej Litewskiej SRR, w dniu 11 marca 1990 r., został uchwalony akt o restytucji „niepodległego i demokratycznego” Państwa Litewskiego. Był Pan jednym z niewielu, którzy w tej kwestii nie głosowali ani „za”, ani „przeciw”, powstrzymując się od głosowania. Czy gdyby dziś przyszło Panu stanąć przed podobnym dylematem, zachowałby się Pan inaczej?
– Nie, postąpiłbym dokładnie tak, jak wówczas. W marcu 1990 było jasne, że Litwa niepodległość niewątpliwie odzyska i będzie państwem suwerennym, bo taka była polityka Kremla. Natomiast było dla mnie również jasne, że nie będzie to państwo ani demokratyczne, ani życzliwe w stosunku do Polaków. Stąd kilku posłów polskich wstrzymało się po prostu od wypowiedzenia się w tej kwestii, co się spotkało z aprobatą większości wyborców, których dwie inne części, zdecydowanie mniejszościowe, domagały się albo głosowania „za”, albo „przeciw”.
– Ostatnio jest Pan systematycznie w sposób bardzo nieelegancki atakowany i oczerniany zarówno w parlamencie litewskim, jak na forum publicznym przez środki masowego przekazu. Wzywano też Pana nie jeden raz na kilkugodzinne przesłuchania do Prokuratury Republiki Litewskiej. Czy można to kojarzyć z faktem, że był Pan w 1988 roku autorem idei „autonomii polskiej” na Litwie, które to hasło zrobiło nie lada karierę i ma dziś wielu rzeczników, chociaż wówczas wydawało się szalenie odważne?
– Moja wcześniejsza i obecna działalność w obronie praw obywatelskich ludności polskiej jest niewątpliwie głównym powodem szykan, jakim jestem poddawany w Litwie mimo mego immunitetu poselskiego. Tutejsi polakożercy mają zbyt niski poziom kultury ogólnej i politycznej, by zrozumieć, lub chociażby wyczuć, niestosowność takiego ich postępowania. Z Polaków chce się tu zrobić wywłaszczoną, nędzną klasę parobków, tak jak to było w Litwie Sowieckiej. Stądniezwracanie ziemi na Wileńszczyźnie prawowitym polskim właścicielom, rozpędzenie Bogu ducha winnych samorządów lokalnych, wzdraganie się przed rozpisaniem w tym regionie wolnych wyborów, rozmaite szykany względem rdzennych mieszkańców. Litewscy szowiniści chcą dokonać to przed przeprowadzeniem radykalnych zmian strukturalnych, by tym samym uniemożliwić Polakom jakąkolwiek formę samoobrony. V. Landsbergis i jego ekipa zezwolą na przeprowadzenie wyborów dopiero po nowym administracyjnym podziale terenu Litwy, który pomyślany jest tak – jak to oświadcza w oficjalnym piśmie wicepremier i prezes tzw. Komisji Regionalnej Romualdas Ozolas – by w żadnym powiecie Polacy nie stanowili większości... Te posunięcia ja widzę wszelako w szerszym kontekście natarcia rządu sajudisowskiego na zdobycze demokracji, wzięcia kursu na totalną dyktaturę według najgorszych wzorców niedawnego reżimu komunistycznego.
– Wśród ludności polskiej wywołuje oburzenie fakt, iż władze obecne podjęły ostatnio i przystąpiły do natychmiastowej realizacji uchwały o nadawaniu w pierwszej kolejności gruntów w okolicach podwileńskich tak zwanym „osobom represjonowanym”, tj. przyjezdnym Litwinom, w ogromnej większości składającym się z członków hitlerowskich oddziałów ochotniczych, splamionych wymordowaniem 94 proc. Żydów litewskich, współdziałaniem w holocauście na terenie Białorusi i Polski, jak też tysiącami krwawych zbrodni na Polakach, Białorusinach i Rosjanach. To jest coś wołającego o pomstę do nieba: jak w czasach okupacji hitlerowskiej, odbiera się ojcowską ziemię Polakom i przekazuje się ją w ręce litewskich przesiedleńców i kolonizatorów...
– Smutne, że to, jak i wiele innych przejawów drastycznego łamania praw człowieka na Litwie, odbywa się przy żenującym milczeniu, a może nawet cichym wsparciu, gremiów międzynarodowych, buńczucznie samoreklamujących się jako mające rzekomo celem swej działalności obronę praw człowieka na świecie...
– Tak, sytuacja sprawia wrażenie, że te organizacje, wzorcem neobolszewii litewskiej, w ogóle nie uważają Polaków Kresowych za ludzi...
W jednym z ostatnich numerów rządowego pisma „Lietuvos Aidas” Nr 137, 1992, ukazał się artykuł niejakiego Povilasa Varanauskasa pt. „Organizacja litewskich Polaków a KGB”, jeden z kilku na ten temat w prasie Litwy. Rzuca się w oczy perfidna tendencyjność tych elaboratów i zupełny brak w nich konkretów, a przecież wiadomo, że i środowisko polskie na Litwie było penetrowane przez KGB, które miało w nim swych kapusiów, wykorzystywanych do rozbijania i demoralizowania tego środowiska, jak też do inwigilacji społeczności litewskiej, co Litwini – i słusznie –nieraz Polakom zarzucali, chociaż ich rodacy niewspółmiernie częściej oddawali się na usługi sowieckiej bezpieki. Dlaczego dziś ani prasa, ani prokuratura, ani politycy litewscy nie wymieniają publicznie nazwisk polskich agentów KGB z Wilna, przecież z pewnością ich znają?
– Chyba dla tej prostej przyczyn, że litewska bezpieka i prasa tak naprawdę zwalczają nie byłych agentów KGB, lecz polskich aktywistów i patriotów. Natomiast polscy agenci byłej sowieckiej bezpieki zostali „żywcem” przejęci przez bezpiekę litewską, czyli Saugumę, i służą jej dokładnie tak samo i do tychże celów, jak do niedawna służyli sowietom. Przecież około dwóch trzecich obecnych oficerów UB Litwy stanowią wczorajsi funkcjonariusze KGB, do niedawna poniewierający ludzi za „antysowietyzm”, którzy nadal „prowadzą” swych dawnych, w tym polskich, „pupilków”, a że czynią to skutecznie, świadczyć może fakt, że osobnicy znani wśród Polonii litewskiej od lat jako „osoby zaufane” sowiecko-litewskiej bezpieki, zasiadają obecnie w kierownictwie tutejszych polskich placówek, a nawet trafiają niekiedy na Zachód, w tym do USA, jako rzekomi „oficjalni” wysłannicy społeczności. Poznać tych „lwów” po ich pazurach: sugerują, że Polacy „muszą siedzieć cicho”, nie powinni „domagać się zbyt wiele” itp., czyli działają zgodnie z planami KGB, zgodnie z którymi nie przewidziano i się nie przewiduje w procesie tzw. „pierestrojki” żadnej poprawy losu milionów Polaków na terenach okupowanych przez ZSRR w 1939 r. Doprawdy, jest to widowisko zabawne, kiedy to np. taki generał KGB i I sekretarz KC Komunistycznej Partii Gruzji, jak E. Szewardnadze, jest przez prasę światową postrzegany jako „demokrata” i „antykomunista”, natomiast gnębieni przez ponad półwiecze Polacy byłego ZSRR – jako „czerwoni” i „skomunizowani”. Nie mniejzabawne jest kompletne milczenie tejże prasy o „bohaterach” teczek agenturalnych ujawnionych w Polsce. Odnosi się wrażenie, że dziennikarze poczuwają się do swego rodzaju solidarności z szefami i agentami KGB, urzędującymi w Polsce i Litwie, a nienawidzą ich ofiary. Wydaje mi się, że nie wypada oczekiwać prawdy o polskich kapusiach w Wilnie od obecnych władz Litwy, dawno przecież one wszystko wiedzą, jak już stwierdziłem, według wszelkiego prawdopodobieństwa, korzystają z ich usług. Gdyby zaś ktoś z bardziej patriotycznych działaczy polskich był w to zamieszany, dawno by go już zniszczono moralnie, politycznie, a może i fizycznie, bo pretekst do rozprawy byłby doskonały. Nie można zresztą w tej sferze wykluczyć ewentualnych prowokacji i manipulacji. Proszę sobie przypomnieć,jeszcze w latach 1988-89, czyli w apogeum „pierestrojki”, sowieckie KGB czerniło nas nie jako polskich aktywistów, lecz jako rzekomych „komuchów”...
– Znam to z doświadczeń osobistych, które opisałem zresztą jeszcze w pierwszym numerze pisma wydawanego od 1989 roku w Warszawie przez Towarzystwo Przyjaciół Litwy „Lithuania”...
– Tak, czytałem ten tekst, wszyscy zresztą byliśmy świadkami tego, jak KGB rękami Sajudisu zwolniło Pana z pracy i rozpętało szaloną nagonkę w prasie przeciwko „polskiemu faszyście” Ciechanowiczowi...
– Obecnie taki sam los spotyka Pana...
– Nie przejmuję się tym. Nie chcę nikomu szkodzić, a tylko bronię swych rodaków. To dodaje mi sił duchowych do dalszej służby narodowi. Lecz chciałbym w tym miejscu zwrócić uwagę na pewien zagadkowy szczegół: o ile sowiecka bezpieka surowo szykanowała w latach 1988/91 wszelki przejaw polskiego odrodzenia narodowego, o tyle żaden z działaczy Sajudisu nie został nawet wezwany na przesłuchanie do KGB czy prokuratury. A czyż nie mają swej wymowy fakty, że pierwszym sekretarzem generalnym Sajudisu, jak też pierwszym premierem niepodległej Litwy zostali agenci bezpieki sowieckiej – Czepaitis i Prunskiene? Te i liczne podobne tym fakty dają do myślenia, o ile się potrafi myśleć...
– Prokuratorem Generalnym Republiki Litewskiej do dziś jest osobnik, który pracował w aparacie KC Komunistycznej Partii Litwy i był odpowiedzialny właśnie za kontakty między kierownictwem kompartii i KGB. Jest on inicjatorem niejednego antypolskiego posunięcia, a jednocześnie wykazuje daleko posuniętą bezradność w walce z potworną korupcją i panoszeniem się mafii; wciąż na nowo inicjuje pod szyldem rzekomej „dekomunizacji” rozmaite akcje antypolskie, ogłaszając m.in. kłamliwie, że dążenie do polskiej autonomii w ramach konstytucji i terytorium państwowego Litwy jest jakoby pomysłem aparatu komunistycznego. Fakty zaś mówią o tym, że ruch polskiego odrodzenia narodowego w byłym ZSRR był nieraz w sposób po prostu ordynarny potępiany przez ówczesne kierownictwo KPZR, w Moskwie, na Kremlu miałem kilka bezpardonowych o tym publicznych polemik z Walentinem Falinem, kierownikiem Działu Międzynarodowego KC KPZR; wiadomo też, że obydwie litewskie partie komunistyczne – ta „na platformie KPZR” i ta „niezawisła” w okresie 1989/91 w swych oficjalnych programach, rozmaitych uchwałach i rezolucjach, nie mówiąc o polityce realnej, nie tylko zwalczały urojony przez nie „polski imperializm”, ale i kategorycznie występowały przeciwko jakiejkolwiek formie autonomii polskiej na Litwie. Antypolonizm był więc i pozostaje tym, co łączyło i łączy rozmaitej maści neobolszewię i neofaszyzm na Litwie między sobą i z ich mocodawcami. Na kogo więc i na co są obliczone podle sloganywczorajszych żmudzkich aparatczyków komunistycznych o „skomunizowanych” Polakach na Wileńszczyźnie?
– Odpowiem: na prostaczków z krótką pamięcią i ignorantów z „socjalistycznymi” dyplomami, którzy nie mają zielonego pojęcia o konkretnym życiu politycznym na Litwie w ostatnich latach, którym się jednak strasznie chce uchodzić za „wybitnych znawców” tego problemu. Sądzę, że jest to właśnie taktyka walki KGB z Polakami wileńskimi, iż właśnie swe najnieszczęśliwsze ofiary ta krwawa oprycznina reżimu komunistycznego okrzykuje za „agentów KGB”, „czerwonych”, „agentów Moskwy” itp. w celu obielenia siebie kosztem Polaków. Wiadomo przecież, jaki wstręt budzi w Polakach w Kraju i za granicą samo słowo „komuna”. Wiedzą o tym psycholodzy z KGB w Moskwie, na Litwie i w Polsce i dlatego okrzykują nas za komunistów, bolszewików i zacofańców czyli przypisują swe właściwości nam. Że fakty ich insynuacjom przeczą? – Tym gorzej dla faktów. Aby było jeszcze śmieszniej, przypomnę, że na miejsce zwolnionych pod pretekstem „dekomunizacji” w większości bezpartyjnych Polaków w samorządach wileńskim i solecznickim ekipa Landsbergisa lokuje ongisiejszych partyjno-nomenklaturowych łobuzów, tyle że narodowości litewskiej...
– Aby zamknąć temat współpracy Polaków wileńskich z KGB proszę powiedzieć, czy Pan jest za ujawnianiem ich nazwisk.
– Oczywiście, nazwiska te powinny być ogłoszone, a to zarówno ze względów politycznych, jak i moralnych. Nie byłbym jednakże zwolennikiem sądowego ścigania tych ludzi czy ograniczania ich praw obywatelskich. Chodzi o to, że wielu KGB tylko formalnie wciągało na listy swych agentów, nie mając z nich żadnego pożytku, lecz chcąc ich po prostu na wszelki wypadek „mieć w łapach”, wielu innych zostało zmuszonych za pomocą szantażu, zastraszania, szykan w miejscu pracy, intryg, gróźb itd. do zostania rzeczywistymi współpracownikami bezpieki sowieckiej – totalitaryzm w ZSRR był tysiąckrotnie podlejszy i bezwzględniejszy niż w PRL, złamał on miliony losów ludzkich. Ofiary jego – nawet tak specyficzne – budzić powinny raczej politowanie niż wrogość. Nie mówię tu, oczywiście, o kanaliach, które z własnej inicjatywy pisały za pieniądze donosy na bliźnich, kolegów, sąsiadów, a dziś nie wstydzą się w niby „prywatnych” szmatławcach nadal zwalczać tych, na kogo wczoraj pisali donosy do KGB, nie powściągując się przed tak prymitywnymi i świadczącymi o moralnym znikczemnieniu zarzutami, jak posiadanie przez ich oponentów nie chcących się pogodzić z dyskryminacją i niesprawiedliwością, jakichś „najniższych stopni naukowych”... [chodzi o redaktora R. Mieczkowskiego, agenta KGB, a potem UOP-u – przyp. J.C.]. Ci nie mogą budzić nic prócz obrzydzenia. I jest fatalne, iż te skunksy nadal mają nieograniczone możliwości psucia wydzielinami swych rozwodnionych móżdżków atmosfery społecznej... Zupełnie inna sprawa, toostrożność w stosunku do publikacji w litewskiej prasie postkomunistycznej na temat „Polacy a KGB”, nie można bowiem wykluczyć ewentualnego fabrykowania fałszywych „teczek” w celu moralnego dyskredytowania ludzi nawet nieskazitelnych, lecz znanych ze swego polskiego patriotyzmu.
– Obawy Pana wydają się być uzasadnione, tym bardziej, że Litwa jest dziś bodaj jedynym krajem Europy, w którym prokuratura czynnie się zajmuje poglądami politycznymi obywateli lub nawet ich narodowością.
Uprawianie uczciwej polityki przez Polaka na Litwie jest dziś potencjalnie i realnie niebezpieczne. Czy będzie więc Pan kandydował do sejmu Republiki Litewskiej na wyborach, które mają się odbyć w październiku bieżącego roku?
– Sytuacja pokaże, czy będę musiał to zrobić. Dwuletnia praca moja w parlamencie litewskim wykazuje jednak, że przy takiej jak tu i teraz „demokracji”, kiedy to dominuje bolszewicka mentalność, zakładająca, że „większość zawsze ma rację” i rzekomo zawsze wie, co jest dobre dla mniejszości, niewiele da się zrobić dla swych wyborców. Wypada więc albo machnąć na wszystko ręką i ukryć się (jeśli panowie prokuratorzy pozwolą) w sferze prywatności, albo nadal walczyć i iść do przodu na całego. Mimo niewielu szans na powodzenie.
– Życzę więc Panu mocy ducha i podjęcia właściwej decyzji. Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał Jan Ciechanowicz

* * *

Kurier Wileński”, 14 sierpnia 1992:

Czy Polak zawsze mądry po szkodzie?
Maraton wyborczy ruszył na całego. Powołano Główną Komisje Wyborczą, która utworzyła 71 jednomandatowych okręgów wyborczych. Kształtuje się skład osobowy komisji okręgowych. Partie polityczne oraz ruchy społeczno-polityczne oddelegowały swoich przedstawicieli zarówno do głównej, jak i do okręgowych komisji wyborczych, zaś obecnie intensywnie pracują nad typowaniem kandydatów na posłów. Przygotowywane są listy kandydatów na posłów od partii oraz ruchów społeczno-politycznych, którzy będą wybierani w 70 wlelomandatowych okręgach wyborczych. Określa się, kogo z kandydatów wytypować do jednomandatowych okręgów wyborczych. Do kandydowania w okręgach jednomandatowych przygotowują się również niektórzy politycy indywidualnie poprzez zbieranie w tym okręgu jednego tysiąca podpisów wyborców popierających kandydata na posła.
Wydaje się, że nieudanie rozpoczął kampanię wyborczą Związek Polaków na Litwie. Otóż, mimo że III Zjazd ZPL odbył się jeszcze w połowie grudnia 1991 roku, to jednak etatowi pracownicy ZG ZPL nie zatroszczyli się o zarejestrowaniew ustalonym trybie zmian w Statucie Związku, jakich dokonał ostatni zjazd. Zgodnie z Ordynacją Wyborczą do Sejmu termin skorygowania Statutu Związku i odpowiednio jego zarejestrowania upływa za dwa miesiące przed wvborami, czyli już 25 sierpnia. Oby zdążyć!
Niestety, z powodu nieuporządkowanej rejestracji zmian w Statucie ZPL nie został włączony przedstawiciel Związku do Głównej Komisji Wyborczej. Wygląda na to, że nie będzie przedstawicieli ZPL również w okręgowych komisjach wyborczych, do których należało zgłosić kandydatów do 9 sierpnia, br. Tymczasem Główna Komisja Wyborcza ukształtowała okręgi wyborcze tak, że wyborców Wileńszczyzny (rejonów wileńskiego, solecznickiego, trockiego, święciańskiego) przyłączono do innych rejonów. W wyniku tych na pierwszy rzut oka niewinnych manipulacji geograficznych może się okazać, że od wyborców tych rejonów niewiele będzie zależeć, kto ich będzie reprezentował w Sejmie RL. Mam tu na względzie, oczywiście, posłów wybieranych w okręgach jednomandatowych. Zrozumiałe, że obecność przedstawiciela ZPL w Głównej Komisji Wyborczej nie mogłaby zaważyć na wynikach głosowania przy ustalaniu granic okręgów wyborczych, ale przedstawiciel Wileńszczyzny w Komisji mógłby zaprotestować przeciw takiemu sposobowi tworzenia okręgów.
Jak już zaznaczyłem, do okręgowych komisji wyborczych przedstawiciele ZPL również widocznie nie trafią, bo jeszcze wczoraj zmiany w statucie ZPL nie były zarejestrowane w Ministerstwie Sprawiedliwości Litwy. Bez udziału przedstawiciela Związku w pracy komisji okręgowych, jeżeli wynikną jakieś nieporozumienia, trudno będzie udowodnić swoje racje, bo, niestety, nieobecni nie mają racji.
Nie chciałbym być złym prorokiem, ale wiele wskazuje na to, że pod naciskiem pewnych sił politycznych, które na swój sposób widzą dalszy rozwój polskich spraw na Litwie, będą czynione próby wyeliminowania ZPL z udziału w wyborach. Świadczy o tym wiele rzeczy, m. in. zarzut Prokuratury Generalnej RL pod adresem ZPL, że narusza on ustawy państwa, zawarty w komunikacie o przebiegu śledztwa w sprawie karnej o publicznym nawoływaniu do naruszenia suwerenności RL, gra na zwłokę Ministerstwa Sprawiedliwości RL przy rejestracji poprawek do Statutu Związku itd.
Na pewno nie obejdzie się bez działań skierowanych na wyeliminowanie z gry wyborczej również niektórych obecnych deputowanych z Frakcji Polskiej. Prokuratura Generalna RL zarzuca im, że „są członkami antykonstytucyjnego „zjazdu deputowanych wszystkich szczebli Wileńszczyzny”, jego „rady koordynacyjnej” i „prezydium”, aktywnymi twórcami tej nierozwiązanej struktury organizacyjnej”. Przypuszczam, że nie po to, by obronić od zarzutów Prokuratury Generalnej Republiki Litewskiej dobre imię deputowanych Frakcji Polskiej z takim uporemna ostatnim posiedzeniu Rady Najwyższej była tworzona specjalna komisja parlamentarna do zbadania działalności poszczególnych deputowanych.
A więc może się okazać, że będą wyeliminowani z kampanii wyborczej kandydaci na posłów ZPL nie tylko w wielomandatowych (jeżeli nie dopuści się ZPL do udziału w wyborach), ale też w jednomandatowych okręgach wyborczych, jeżeli komisja parlamentarna uzna za słuszne zarzuty Prokuratury Generalnej pod adresem niektórych deputowanych Frakcji Polskiej, którzy będą ponownie wysunięci na kandydatów na postów do Sejmu RL w okręgach jednomandatowych.
Stąd bardzo wielka odpowiedzialność kół, oddziałów rejonowych, miejskich oraz ZG ZPL za działanie w obecnym okresie. Od ZPL wymaga się obecnie podejmowania dobrze wyważonych decyzji na wszystkich szczeblach. l co najważniejsze – to pilne wyciągniecie wniosków z popełnionych dotąd błędów. Wydaje się, że kardynalnym błędem, który popełnił III Zjazd ZPL, jest to, iż do ZG ZPL oraz do innych jego struktur przyszli niektórzy działacze rozwiązanej rady rejonu wileńskiego oraz to, że jeszcze na tym zjeździe pewne siły polityczne podjęły próbę wciągnięcia ZPL do rozgrywek politycznych usiłując przekazać Związkowi zadanie tworzenia na Wileńszczyźnie Polskiego Kraju Narodowościowo-Terytorialnego z bardzo daleko posuniętą autonomią. Dopiero teraz jasnym się staje, dlaczego dotychczas Prokuratura Generalna w toku śledztwa w sprawie karnej o publicznym nawoływaniu do naruszania suwerenności RL nie podjęła żadnych kroków w stosunku do byłego przewodniczącego rozwiązanej Wileńskiej Rady Rejonowej Aniceta Brodawskiego. Przecież jego kolega z Solecznickiej Rady Rejonowej Czesław Wysocki, przeciwko któremu wytoczono sprawę karną, zmuszony jest ukrywać się od śledztwa będąc bodajże na wymuszonej emigracji, zaś A. Brodawski,wydaje się, że nie myśli wycofywać się z polityki. Na początku sądziłem, że takie postępowanie Prokuratury Generalnej w stosunku do niego jest płacą mu za to, że znacznie przyczynił się do rozwiązania rady rejonowej oraz wprowadzenia rządów komisarycznych w rejonie wileńskim. Teraz widzę, że wyznaczono mu widocznie jeszcze jedną rolę. We wspomnianym komunikacie Prokuratury Generalnej m.in. podkreśla się, że ZPL „narusza ustawy państwa. Po III Zjeździe Związku 14 grudnia 1991 roku, kierunek jego działalności zaczęli kształtować twórcy „autonomii” A. Brodawski i S. Świetlikowski, którzy weszli do jego władz”. A więc nazwiska te zostaną wykorzystane w odpowiedniej chwili aby oskarżyć ZPL. Na pewno również karta Jana Ciechanowicza zostanie wyłożona na stół, bo jeżeli oskarża się o publiczne nawoływanie do naruszenia suwerenności RL organizacje i osoby, które proponowały utworzyć na Wileńszczyźnie autonomiczną jednostkę terytorialną w składzie Litwy, to przecież były lider Polskiej Partii Praw Człowieka (PPPCz) Jan Ciechanowicz otwarcie głosił chęć oderwania części terytorium Litwy i Białorusiw celu utworzenia Wschodnio-Polskiej Republiki Radzieckiej w składzie ZSRR. Wydaje się, że głoszenie takich idei jak najbardziej pasowałoby do określenia jako publiczne nawoływanie do naruszenia suwerenności RL. Tymczasem, o ile mi wiadomo, obecnie J. Ciechanowicz z niejakim Beniaminem Chapińskim „broni naszych interesów” za oceanem.
Pewne siły polityczne i organa oczekują obecnie na posunięcia ZPL, które pozwoliłyby skompromitować Związek w oczach opinii publicznej Litwy oraz świata, ba, zastosować nawet pewne restrykcje prawne wobec niego. Takie samobójcze błędy ZPL ma okazję popełnić, przede wszystkim wysuwając kandydatów na posłów do Sejmu RL. Czy Związek Polaków na Litwie wysunie na kandydatów do Sejmu RL polityków poniekąd „spalonych” w oczach opinii publicznej, czyli tzw. „chłopców do bicia”, których później będzie musiał całym w możliwościach coś realnie zrobić dla wyborców, również będzie świadczyć o politykach.
Zbliżające się wybory będą również sprawdzianem dla wszystkich obywateli na dojrzałość polityczną. Nie wiem, jak kogo, ale mnie osobiście dziś bardzo niepokoi bierność znacznej części społeczeństwa, które zajęło pozycję obserwatora z ubocza na wszystko, co się dzieje. I wyczekuje, czym to się skończy. Niestety, podobną postawę zajmuje również wielu naszych Czytelników. Świadczy o tym również słabe angażowanie się do odpowiedzi na naszą Ankietę Wyborczą, którą zamieściliśmyZwiązkiem, a może i wzywając na pomoc Wileńszczyznę bronić, czy też zaproponuje polityków, którzy będą bronić interesów mieszkańców Wileńszczyzny w najwyższych władzach Litwy – pokaże najbliższy czas. To jest poważny kolejny sprawdzian dla ZPL. Będzie to również poważny sprawdzian dla każdego z polityków. Bowiem, zdolność realnej oceny własnych szans zarówno w wyborach, jak też szczególniew gazecie dwukrotnie. Czy i tym razem nie będzie Polak mądry po szkodzie?
Zbigniew Balcewicz
(redaktor naczelny „Kuriera Wileńskiego”,
koordynator (były) wileńskiego KGB
z ramienia KPZR).

* * *

Panorama”,Chicago, sierpień 1992:

Polsko-litewskie bagno

1. Wyszło szydło...
Ogłoszenie nazwisk części agentów SB i UB (faktycznie KGB) zasiadających dziś na najwyższych stołkach we władzach Rzeczypospolitej pozwoliło Polakom Kresowym na zrozumienie wielu spraw, które dotąd jawiły sięim jako raczejzagadkowe. Dlaczego np. p. Jagiełło, Kłopotowski, Kuroń, Geremek, Michnik, kilku innych ćwierćinteligenckich pozerów z Unii Demokratycznej, tak często odwiedzających Litwę w latach 1989-1991, ciągle ściskali się i całowali przed kamerami telewizyjnymi z V. Czepaitisem (również prowokatorem KGB) i zgodnie razem z nim oblewali pomyjami jakoby „skomunizowanych” Polaków Wileńszczyzny, desperacko broniących swego prawa do życia. Za to zwalczanie sprawy polskiej, za oczernianie rodaków z Wileńszczyzny, na łamach „Gazety Wyborczej” i w telewizji warszawskiej dwaj z tych panów zostali nawet – jako jedyni cudzoziemcy – odznaczeni przez Landsberga Orderem Pogoni (Vitis). Mimo iż order jest litewski, to prawdopodobnie decyzja o jego nadaniu tym właśnie indywiduom zapaść mogła w metropolii położonej 800 km na wschód od Wilna.
Zrozumiano też w Wilnie, dlaczego jeszcze w 1989 roku „Bolek” udzielił Telewizji Litewskiej wywiadu, w którym potępiał „wygórowane” ambicje Polaków na Wileńszczyźnie i dobitnie akcentował, że Polacy muszą czuć się wdzięczni z powodu tego, iż Litwini pozwalają im używać w domu i w kościele języka ojczystego...
Stało się też jasne, dlaczego minister K. Skubiszewski nazywał „prowokatorami” tych Polaków z Wilna, którzy godnie bronili zasad równouprawnienia i swego prawa do istnienia, a wspierał i wspiera kolaborantów, dawniej będących na usługach KGB, a dziś z uprawomocnienia Saugumy kontrolujących gros polskojęzycznych środków masowego przekazu na Litwie.
Cóż się dziwić, skoro dziś wiemy, że wszyscy oni są realizatorami opracowanej na Łubiance w Moskwie koncepcji „rewolucji sterowanej”, czyli „pierestrojki”, w myśl której sytuacja milionów Polaków na wschód od Bugu miała pozostać dokładnie takniewolnicza, jaką była w ZSRR, a Rzeczpospolita Polska miałaby nadal być „równą wśród równych” w gronie satelitów „demokratycznej” Rosji...

2. Popis niekompetencji
W dniach 20-23 czerwca br. wa Grzegorzewie (Grigiskes) odbyła się II Konferencja Polaków Europy, na którą przybyli reprezentanci, jak to sami określili, „niezależnych” środowisk z 11 krajów Europy i z Azerbejdżanu. Niewątpliwie takie spotkania mogą i powinny być pożyteczne dla dalszych losów Polonii, ponieważ w ich trakcie następuje wymiana zdań i, być może, Polacy na świecie ujrzą wreszcie sytuację swych rodaków w republikach byłego ZSRR we właściwym świetle.
Nie sposób jednak nie zauważyć, że powyższa impreza przebiegała – inaczej chyba być tu nie mogło – pod ścisłą, aczkolwiek, oczywiście, dyskretną obserwacją pracowników eks-KGB Litwy i Rosji, jak się wydaje, zacieśniających ostatnio i bez tego ścisłą współpracę ze sobą na niwie antypolonizmu. Po pierwsze, uczestników konferencji zakwaterowano nie w Wilnie, lecz w prowincjonalnym Grzegorzewie,leżącym na granicy polskiego obszaru etnicznego w obecnej Litwie, aby ograniczyć ewentualne kontakty gości z ludnością. Po drugie, postarano się, jak w niedawnych czasach krętactw komunistycznych, by do niektórych z punktu widzenia UB „politycznie niepewnych” osób mających wystąpić na tym forum, zaproszenie od Związku Polaków Litwy dotarło z parodniowym opóźnieniem, gdy było już po imprezie. l po trzecie, wystąpienia niektórych gości, szczególnie tych, z Wielkiej Brytanii i z USA, świadczyły o tym, że padli oni ofiarą manipulatywnych zabiegów antypolskich sił byłego ZSRR, albo są agentami KGB.
Bo czymże jeszcze można wytłumaczyć niedopuszczalny, wręcz oburzający ton wypowiedzi np. takiego prof. z Texasu, jak Zbigniew Antoni Kruszewski, który nie miał na Wileńszczyźnie nic innego do powiedzenia, jak tylko pouczać tutejszych Polaków, że muszą być „lojalni” do władz litewskich i oburzać się, jak to można tak długo mieszkać na Litwie i nie znać języka litewskiego!... Oburzeni reprezentanci Wileńszczyzny musieli niezbyt kompetentnemu i nie grzeszącemu nadmiarem dobrego tonu gościowi z USA długo wyjaśniać, że – wbrew jego insynuacjom, mającym posmaczek publicznych donosów – są jednak lojalni w stosunku do Litwy, że „skomunizowany” jest kto inny, a nie Polacy, że wreszcie dawno nauczyli się języka litewskich kolonizatorów, co zresztą w niczym nie zmiękczyło ich nienawistnego stosunku do rdzennej polskiej ludności Wileńszczyzny...
Żadne argumenty nie wpłynęły jednak na zmianę postawy p. Kruszewskiego, podobnie jak p. Czesława Zychowicza z Londynu, który w wystąpieniu na antenie Radia Litewskiego umiał tylko trzykrotnie podkreślić, że czuje się niezmiernieszczęśliwy i zaszczycony, iż raczyła go i innych uczestników konferencji przyjąć na krótkiej audiencji grzecznościowej, znana zresztą z nieprzejednanej polonofobii, pani H. Kobeckaite, Żydówka, dyrektor generalny tzw. Departamentu Narodowości RL, i że Polacy wileńscy muszą szanować władze Litwy.
Wszystko to było niemiłym i żenującym zaskoczeniem dla Polaków Kresowych, którzy oczekiwali ze strony rodaków z Zachodu nie głupkowatych sklerotycznych pouczeń, świadczących o złej woli i ignorancji niektórych gości, lecz moralnego wsparcia i wyrazów solidarności dla prowadzonej tu przez nich walki o godność ludzką i prawa człowieka. Czyżby naprawdę wśród wielu milionów Polaków w W. Brytanii i USA nie można znaleźć do udziału w tak odpowiedzialnych spotkaniach kilku osób na odpowiednim poziomie etycznym i intelektualnym, choć trochę „zależnych” od rozumu i sumienia?

3. Perfidia
W październiku br. mają się odbyć na Litwie wybory do pierwszego sejmu niepodległej republiki. Już dziś władze bezpieczeństwa i szowinistyczne środki masowego przekazu wydają się „przygotowywać” do tego niewątpliwie ważnego wydarzenia, ponieważ ludzie, których się wybierze do organu ustawodawczego Litwy, będą nią sterować w ciągu kolejnych czterech lat.
Widocznie w ramach tych przygotowań Telewizja Litewska 6 lipca nadała obszerny program, poświęcony Stanisławowi Pieszce, polskiemu członkowi Rady Najwyższej Republiki Litewskiej. Audycja była utrzymana w tradycyjnym duchu polonofobskim, nienawiścią ziało każde słowo spikera, nawet barwa jego głosu emanowała to uczucie, a słowa grzęzły w dławionej spazmami agresji krtani. To było niezapomniane widowisko. Słownictwo zaś i duch komentarza były jakby żywcem wzięte z epoki stalinowskiej, kiedy to propaganda nienawiści do „wrogów ludu” poprzedzała ich skazanie i likwidację... Czegoś takiego nie spotka się dziś chybanigdzie na świecie, nawet na Kubie czy w Chinach. Gdyby buszmenom Afryki Południowej podarowano niepodległe państwo, z pewnością potrafiliby zachować się bardziej przyzwoicie i nie zniżyliby się do tak podłych i zapamiętałych ataków publicznych na posła własnego parlamentu, jak to uczyni przedstawiciele litewskiej telewizji i prokuratury...
Co więcej „akcja przedwyborcza” bezpieki sowiecko-litewskiej jest – jak się zdaje – przenoszona poza granice RL, bo przecież i w Polsce, i na Zachodzie trzeba wpierw zniesławić patriotycznie usposobionych Polaków z Wileńszczyzny, by później, w razie rozprawienia się z nimi, nikt nie wzniósł głosu w ich obronie. Jak głosi fama wileńska, obecnie polscy agenci Saugumy (których ona z całym kramem przejęła od KGB), wysyłani są raz po raz do Warszawy i innych miast polskich, gdzie szukają kontaktu (nieraz jako rzekomo „prześladowani przez Litwinów”), ale już nie z Unią Demokratyczną, którą już dość zdyskredytowali, lecz ze środowiskami raczej patriotycznymi, jak Konfederacji Polski Niepodległej czy ZChN. Cóż to będzie za frajda na Łubiance, gdy w polskiej prasie narodowo-patriotycznej (podobnie jak do niedawna w UD-eckiej) zaczną ukazywać się artykuły potępiające jako „czerwonych” patriotów polskich z zabranych Kresów, a gloryfikujące jako „działaczy niepodległościowych” wieloletnich kapusiów KGB i współpracowników milicji sowieckiej! A jeśli pan Moczulski, naśladując pana Geremka, przyjedzie do Wilna, by się całować z panem Landsbergiem, sielanka będzie całkowita. A że tak się może stać przy polskiej naiwności i detektywizacji polskich elit politycznych, wątpić raczej trudno. Pierwsze „jaskółki” już się zresztą zjawiły...
Tak bardzo skądinąd rzetelne pismo krakowskie „Myśl Państwowa” w numerze z kwietnia – maja 1992 r. już było bliskie tego, by za „męczennika sprawy polskiej” ogłosić redaktora naczelnego sajudisowskiego tygodnika polskojęzycznego „Znad Wilii”, ongisiejszego supersłuczalczego w stosunku do sowietów zast. sekretarza organizacji partyjnej „Czerwonego Sztandaru”, a później przez kilkanaście lat absolutnie dyspozycyjnego kierownika redakcji polskiej komunistycznego radia w Wilnie i telewizji sowiecko-litewskiej, który się rychło na rozkaz swych mocodawców w 1989 przemalował i dziś gorliwie wysługuje się Sajudisowi, pełniąc te same wysokie i dobrze płatne funkcje. A że Mieczkowski jest, mimo serwilizmu, trochę dla pozoru podziobywany przez litewskich szowinistów z „Vilnii”, reklamuje się więc jako rzekomy obrońca polskości Wileńszczyzny. l znajduje jaki taki posłuchwśród zdezorientowanych naiwniaczków w RP, podobnie jak rzekomy „właściciel” „Znad Wilii”, gazety żyjącej z subsydiów rządu Landsberga i posowieckiego UOP-u, Okińczyc, niedawny pupilek UD, który ongiś uściskał się z czepaitisami, jagiełłami (tymi, od ministrów), michnikami, a dziś dobiera się z politycznymi czułostkami do samego Leszka Moczulskiego...
Na tejże bodaj grzędzie wyrósł obszerny pod względem objętości, lecz kuriozalny pod względem treści, wywiad niejakiego Kijaka (nie wiemy, kto się kryje pod tym operacyjnym pseudonimem) z profesorem Adamem Dobrońskim z filii Uniwersytetu Warszawskiego w Białymstoku, zamieszczony w majowo-czerwcowych numerach czasopisma „Relax” w Chicago. Na wołowej skórze by nie spisać bzdur (tym szkodliwszych, że zaprawionych kilkoma trafnymi spostrzeżeniami), uzbieranych w tym tekście przez, pożal się Boże, „wybitnego znawcę” stosunków polsko-litewskich, który gloryfikuje tych Polaków z Wilna, którzy przez dziesiątki lat byli etatowymi pracownikami KC Kompartii Litwy, KGB i milicji sowieckiej (ci mieliby rzekomo „wyrzucić z siebie” komunizm), a z błotem miesza za pomocą bezczelnych kłamstw tych, którzy nigdy się nie splamili żadnymi funkcjami w sowieckim aparacie partyjnym czy terrorystyczno-inwigilacyjjnym.
Pan Dobroński widocznie uważa, że komunizmz siebie wyrzuca się równie łatwo, jak schorowaną żonę z domu, a zamiast nich wprowadza się nowe ideały, jak zamiast żony kochanicę. Ale tak, niestety, nie jest, bo komunizm to nie po prostu światopogląd, to system cech charakterologicznych, na który składają się m.in. zdolność do pisania podłych donosów (w tym prasowych), zmieniania masek politycznych na rozkaz moskiewskich mocodawców, ogłaszanie czarnego za białe lub białego za czerwone, wybujała megalomania i patologiczna zawiść, zupełny brak poczucia przyzwoitości moralnej i kompletna pogarda dla prawdy i godności człowieka. Dobroński, jako wieloletni funkcjonariusz PZPR, wykazał większość z tych cech w swym politowania godnym elaboracie.
Jan Ciechanowicz

* * *

Nasza Gazeta”, 25 sierpnia 1992:

Co z reprezentacją komsomołu w przyszłym Sejmie?!
W obecnej Radzie Najwyższej nieliczna, jednoosobowa, ale jest. Deputowany, wysunięty z ramienia komsomołu, wielce szanowny Pan Zbigniew Balcewicz w niedawno opublikowanych na łamach Kuriera Wileńskiego „Dziełach prawie wszystkich” (wydanie drugie) co prawda zapomniał o tym napisać. Gwoli prawdy należy przypomnieć, że decyzję komsomołu poparł i kolektyw szpitala psychiatrycznego w Wilejce. Ale wiadomo, jak to bywa, kiedy się obieca, że będzie basen i nawet z wodą, jeżeli pacjenci będą grzeczni. Moja troska o tę młodzieżową organizację i jej nienajmłodszego reprezentanta wynika z tego, że coś mi się zdaje, że wytypowała jakby słabszego swego przedstawiciela do Rady Najwyższej, ani takiego odważnego, ani zahartowanego jak stal. Bo kiedy się czyta w kolejnym utworze „Czy Polak zawsze mądry po szkodzie” (14.08.92 wydanie pierwsze), że w zasadzie dobrze by było, aby tych wrednych Polaków, co upominają się o swoje prawa, wsadzono do kryminału, bo rzekomo są na dodatek i „puczystami”, dziw bierze, że jednak ci wredni w dni tzw. puczu byli w Radzie Najwyższej Litwy, a nasz wielce szanowny reprezentant komsomołu po pierwszym komunikacie z Moskwy sromotnie zwiał z rodziną do Polski i stamtąd telefonicznie ubolewał nad nieznaną przyszłością swoich wyborców i ukochanej Litwy. Wyraźnie stchórzył i zdradził. Dziś natomiast jest jednym z największych patriotów Litwy, jeżeli oczywiście sądzić po utworach, a nie po czynach. A propos „Dzieł niemal wszystkich”. Proponowałbym autorowi, póki ma nieograniczone możliwości, opublikować i materiały poufnej narady z pierwszymi sekretarzami rajkomów partii strefy wileńskiej, zwołanej w „Czerwonym Sztandarze” z inicjatywy Pana Z. Balcewicza w celu zaktywizowania działalności partii na ograniczenie społecznego wpływu Związku Polaków na Litwie. Albo też artykuły nawołujące do przystąpienia do Komunistycznej Partii Litwy a fetującejakoby mądrość Redaktora, który jako jedyny w ciągu ostatnich 50 lat stał się członkiem Biura KC. Warto też byłoby opublikować powtórne oświadczenie Wielce Szanownego oraz Czesława Okińczyca z 28 stycznia br., ukierunkowane na likwidację frakcji polskiej w RN Litwy i opisać poklask i poparcie, jakie ono uzyskało w koalicji Sajudisu. Dziś komsomoł jakby już i nie istnieje, Sajudis powoli odchodzi do historii. Martwi mnie, gdzie Panowie będą zbierać poklask?
Warto by też było, aby „Dzieła”, ale już wszystkie, wydać w postaci podręcznika „mądrości ludzkiej”, najlepiej w twardej okładce, aby mniej się niszczyło przy czytaniu tego bestsellera. Bo te polskie społeczeństwo „zajęło pozycję obserwatora”, jest bierne, może z tych dzieł czegoś się nauczy. Źle, że te społeczeństwo nie reaguje na ankietę opublikowaną w Kurierze Wileńskim, co gorzej, w żaden sposób nie chce napisać, że najlepszym reprezentantem Polaków był, jest i zawsze będzie właśnie pan Balcewicz. Rodacy! Oj, nieładnie, nieładnie.
Piszę nie tylko z troską o reprezentację komsomołu w przyszłym Sejmie. Pragnę też natchnąć autora do pisania nowych dzieł, być może poetyckich. Ponieważ na łamy „Kuriera”, nawet deputowanym, dotrzeć staje się niemal niemożliwe, a jeżeli coś się i opublikuje, to Redaktor, jak dobry chirurg, wycina główne i brzmi to wtedy eunuchowato i zmienionym tonem, więc mam nadzieję, że moje nazwisko, chociaż w negatywnym świetle, będzie stale obecne w nieśmiertelnych dziełach wielce szanownego Pana Balcewicza. Tym bardziej, że nie od dziś i w najbliższym czasie w prasie, radiu i telewizji będą kolejno się zmieniali dwaj nierozłączni koledzy, będą wymieniane dwa nazwiska, będziemy słyszeli dwa po ojcowsku zatroskane o własny prywatny interes głosy.
Ryszard Maciejkianiec”

* * *

O patologicznym cynizmie byłych donosicieli KGB spośród Polaków wileńskich, którzy następnie zostali podwójnymi (co najmniej) agentami litewskiej bezpieki i warszawskiego MSZ-u, świadczy artykuł R. Mieczkowskiego pt. „Napluć do studni”, opublikowany w tygodniku „Znad Wilii”, wydawanym za pieniądze „polskiej” bezpieki, (nr z 5 września 1992 r.). Redaktor tak, jakby stał przed lustrem i doń się patrzał, pisał językiem zjadliwym, pełnym nienawiści (ale o miłości), niepoprawnym (ale pretensjonalnym i „poetyckim”) jak na urodzonego łajdaka i prowokatora przystało. Widocznie owcze gęby z geremkowskiego MSZ-u wciąż uważały, że muszą kontynuować w Wilnie swą brudną robotę ręcami najpodlejszego z polskich donosicieli KGB.

* * *

Biały Orzeł”, 20 września 1992:

Nasze wywiady
Skazani na siebie
Profesor Aleksander Dawidowicz, znany intelektualista i literat, jest wiceprzewodniczącym Rady Naczelnej Federacji Organizacji Kresowych w Polsce, prezesem Towarzystwa Przyjaciół Grodna i Wilna, wiceprzewodniczącym Ogólnopolskiego Komitetu Obrony Polaków Wileńszczyzny (OKOP) oraz działaczem kilku dalszych organizacji, wspierających Polaków na Wschodzie. Dziś odpowiada on na pytania naszego korespondenta.
– Jak Pan, Panie Profesorze, będąc rodowitym, aczkolwiek zamieszkałym obecnie w Warszawie, wilnianinem, widzi sytuację właśnie wilnian na ich ziemi ojczystej?
– W bardzo ciemnej tonacji. Wilnianie, niestety, mogą liczyć tylko na własne siły. Warszawska „mafia europejska” złoży Polaków kresowych w ofierze, byle tylko utrzymać dobre stosunki z establishmentem litewskim, białoruskim i ukraińskim. Ale i tak przez tę zdradę nic nie osiągnie, bo tylko rozzuchwali ustępliwością wschodnich sąsiadów. Nie zmienia to faktu, że ani rząd obecny w Polsce, ani Watykan, ani prymas Polski, ani tym bardziej organizacje międzynarodowe, nie wspierają i nie wesprą Polaków mieszkających na ziemiach zabranych na wschód od Bugu. Na oczach całego świata siły te przystają, dla przykładu, na realizację polityki litewskiej, polegającej na dążeniu do rozproszenia i zniszczenia zabużańskiej ludności polskiej jako całości. Rząd warszawski idzie na to i tylko cynicznie igrając losami setek tysięcy ludzi, w celach kamuflażu, dla pozoru robi niekiedy gesty charytatywne, by zamaskować postawę zdrady i zaprzaństwa.
– Stawia Pan bardzo źle rokującą diagnozę, aż korci po niej poprosić o przykłady na poparcie takiego wyroku.
– Najwyraźniej to widać na przykładzie Uniwersytetu Polskiego w Wilnie. Rząd polski nie robi w tej sprawie nic, a ambasador Jan Widacki unika nawet używania samego terminu „uniwersytet”. Oczywiście, Widacki wykonuje zlecenia Skubiszewskiego, a ten – międzynarodowej „mafii europejskiej”. Mimo obowiązku czynienia tego, Polska nie udziela żadnej ochrony prawnej, politycznej czy chociażby moralnej, Polakom zamieszkałym od 1939 roku na okupowanych terenach polskich i pod tym względem wygląda bardzo marnie na tle działań Rumunii, Niemiec, Izraela i innych państw, mających patriotyczne rządy. Ci ludzie działają w najwyższym stopniu niemoralnie, nie broniąc wielotysięcznej rzeszy byłych obywateli polskich poddawanych do dziś terrorowi i dyskryminacji. Nie wątpię, że staną kiedyś pod pręgierzem w opinii naszego narodu.
– Panie Profesorze, Polacy na Litwie mają swe szkoły podstawowe i średnie, towarzystwa społeczno-kulturalne, prasę, radio, telewizję. Litwa jest jedynym krajem, który retransmituje audycje z Polski. Sytuacja wydaje się być nieporównywalnie lepsza, niż była za czasów okupacji sowieckiej. Czy wypada więc w ogóle mówić o dyskryminacji ludności polskiej na Litwie?
– Nie tylko wypada, ale jest to konieczne. Tak, Polakom przysługują na Litwie pewne fragmentaryczne prawa obywatelskie, ale są one ciągle po cichu redukowane przez rządy sajudisowskie. Widzę obecnie sześć podstawowych rodzajów dyskryminacji. 1. W sferze gospodarczej jest to niezwracanie ziemi i budynków Polakom tu po zaborze sowieckim pozostałym, i tym, którzy wyjechali. W ten sposób Litwa idąc w ślady ZSRR, ponownie Polaków wywłaszcza na zajętych przez siebie bezprawnie polskich terenach przedwojennych. 2. W sferze oświaty stykamy sięz zamykaniem polskich przedszkoli i tworzeniem w ich miejsce litewskich oraz tworzeniem na siłę litewskich szkół w miejscowościach zamieszkałych wyłącznie przez Polaków. Torpedowanie Uniwersytetu Polskiego, działającego od dwóch lat, lecz mimo to nie zarejestrowanego. Gdy Kongres Polonii Amerykańskiej zaoferował się kupić gmachy dla Polskiego Uniwersytetu w Wilnie, Vytautas Landsbergis odrzucił tę ewentualność. Nie odwołano zakazu używania podręczników polskich w polskich szkołach na Wileńszczyźnie, dla pozoru nieco zmiękczając wcześniejsze drakońskie zarządzenia. 3. W sferze religii widzimy niedopuszczanie księży polskich z RP do katechizacji dzieci i młodzieży polskiej na Wileńszczyźnie. Księża litewscy bardzo źle znają język polski, w większości są wyjątkowo wrogo nastawieni do ludności polskiej, nie mogą więc przekazać młodzieży ducha chrześcijańskiej miłości i uniwersalizmu. Litewska hierarchia kościelna połączyła swe wysiłki z antypolskim aparatem państwowym Litwy i polakożerczymi organizacjami społecznymi, nie wyłączając posowieckich i kryptokomunistycznych. Także watykańska Ostpolitik w jej obecnym wydaniu godzi w żywotne interesy Polaków na Wschodzie, a na dalsząmetę – także w interesy katolicyzmu jako takiego. Papież wzdraga się przed mianowaniem polskiego biskupa i założeniem polskiego seminarium duchownego w Wilnie, robi jednocześnie wszystko po myśli szowinistycznego kleru litewskiego. Sytuacja Polaków – katolików wygląda jeszcze tragiczniej na Litwie etnicznej, gdzie nie ma nic, gdzie codziennie są oni szarpani i poniżani przez polonofobów w sutannach. 4. W sferze kultury zaciera się wszelkie ślady odwiecznej polskiej obecności na tej ziemi. Wyłuskuje się z murów kościołów i innych budowli dawne polskie tablice i napisy; zmienia polskie nazwy miejscowości na sztucznie i niedorzecznie tu brzmiące litewskie, dewastuje się polskie cmentarze etc. 5. Na podstawie statystyk twierdzę, że w sferze ochrony zdrowia Ziemia Wileńska przeżywa w okresie powojennym ciche ludobójstwo. Tutaj jest najkrótsze w całej Litwie życie ludzi, najwyższy wskaźnik umieralności, najwyższa śmiertelność noworodków, najwięcej inwalidów pracy – bo ludzie, prawie wyłącznie Polacy, żyją i pracują w straszliwych, a celowo tworzonych przez administrację litewską warunkach. Mamy tu najmniejszą ilość łóżek szpitalnych, lekarzy, pielęgniarek, nadal najgorsze zaopatrzenie w leki itd. Nierzadkie jest i ordynarne, nieludzkie zachowanie się poszczególnych lekarzy Litwinów do swych polskich pacjentów. To jest stan na granicy katastrofy biologicznej. Uważam, że sprawa wymaga natychmiastowego umiędzynarodowienia. Wszystko to bowiem jest skutkiem świadomej dyskryminacji i celowych zaniedbań. I wreszcie na 6 miejscu umieściłbym edytorstwo. Nie ma na Wileńszczyźnie książek, nie ma wydawnictw w języku polskim. W kioskach nie uświadczy się zasadniczo prasy polskiej, chociaż może się nabyć pseudopolskie szmatławce w rodzaju „Znad Wilii” czy „Szalczy”... Księgarnie wileńskie są zawalone tutejszą produkcją w języku litewskim, rosyjskim i żydowskim, ale nic się tu nieznajdzie w języku tych, którzy stanowią ok. 10 proc. ludności Republiki i wytwarzają 18 proc. jej dochodu narodowego. Ma miejsce odcinanie Polaków od Macierzy, od korzeni kultury ojczystej i blokowanie działalności kulturotwórczej. Czyż jest to w ogóle do pomyślenia, by w normalnych warunkach 400 tysięcy Polaków na Litwie nie dorobiło się własnego silnego ruchu literackiego, artystycznego, naukowego, edytorskiego? Nic z tego faktycznie nie ma, bo nie ma normalnych warunków życia i pracy tych zapomnianych przez Boga i ludzi nieszczęśników. To kulturowe, a częściowo i fizyczne, uśmiercanie setek tysięcy Polaków, odbywające się przy aplauzie warszawskiej „Gazety Wyborczej”, wręcz ziejącej nienawiścią do Polaków kresowych, ma miejsce, mimo odwrotnych zapewnień kilku płatnych szabesgojów, donosicieli i półkryminalistów, mianowanych przez neobolszewicki Sajudis na stanowiska „dobrych Polaków”...
– Czy sytuację innych mniejszości narodowych w Litwie widzi się Panu równie tragicznie, co polskiej?
– W żadnym razie! To tylko Polakom nie zwraca się zagrabionego mienia, natomiast na siłę poszukuje się po całym świecie przedwojennych Niemców z Wilna i wręcz zmusza się ich do przyjęcia odszkodowań, gmachów i mieszkań. To samo dotyczy Żydów, którzy cudem przeżyli niemiecko-litewski holocaust. Nawet z Rosjanami znajduje się wspólny język i tylko Polaków się tępi, jak dziką zwierzynę.
– Pana wypowiedzi napawają już nawet nie pesymizmem, ale po prostu rozpaczą. Czyżby naprawdę nie widział Pan dla Polaków kresowych żadnych szans?
– Odwrotnie. Najgłębszy jest mrok przed świtem. To pewna, nikt nikomu nie przyniesie wolności na tacy. Kresowiacy mogą liczyć tylko na siebie, ale powinni też pamiętać, że po stu porażkach sto pierwsze będzie jednak zwycięstwo, ich zwycięstwo. Powinno się jednak mieć więcej zwartości, zdecydowania, odwagi. Litwini są twardzi i liczą się tylko z tymi, którzy są jeszcze twardsi...
– Dziękujemy za rozmowę i życzymy Panu sukcesów w działalności w organizacjach broniących praw człowieka na byłych terenach polskich.
Rozmawiał
Jan Ciechanowicz
* * *

Nasza Gazeta”, 22 września 1992:

Z punktu widzenia socjologa
Kryzys władzy
Prof. dr hab. Mieczysław Trzeciak jest człowiekiem znanym zarówno ze względu na swe publikacje naukowe jak i aktywność społeczną. Mieszka w Warszawie, pochodzi z dawnej rodziny kresowej, słynącej z patriotycznej postawy już w wieku XVI, bawił ostatnio przez parę tygodni na Wileńszczyźnie. Proponujemy uwadze czytelników rozmowę z nim o pewnych doniosłych aspektach współczesności.
– Panie Profesorze, czy socjolog ma jakąś receptę na dolegliwości współczesnego społeczeństwa?
– Recepta może by się znalazła, ale trudno zakładać, że całe społeczeństwo jest chore i w dodatku chce się leczyć...
– Chce czy nie chce, ale skoro musi...
– Skomplikowany syndrom zjawisk nie daje szans na powodzenie najbardziej nawet wymyślnej recepty. Socjologia stawia sobie więc za cel rozpoznanie struktur społecznych i ukazanie tendencji rozwojowych. Z tego wynika wiele innych ważnych funkcji socjologii objętych jej definicją.
– Właśnie chciałbym uniknąć akademickich rozważań nad klasyczną czy też współczesną definicją socjologii. Chodziło mi raczej o uzyskanie szczerej odpowiedzi na pytanie, jakie problemy lub raczej jaki problem dręczy Pana osobiście najbardziej i do którego rozwiązania chciałby się Pan osobiście przyczynić...
– Za taki problem uznaję obecnie narastający rozdźwięk między władzą a społeczeństwem. Jawi się on, co prawda z różnym nasileniem w rożnych krajach, ale wszędzie powoduje groźne konflikty, napięcia społeczne, a nawet wojny już wcale nie lokalne, bo angażujące siły międzynarodowe, co stwarza niebezpieczeństwo naruszenia pokoju światowego. Na dobrą sprawę każdy z nas bez trudu może podać liczne przykłady takich sytuacji. Odnajdujemy je w protestach i strajkach mających coraz bardziej wyraźne podłoże polityczne, w konfliktach społecznych i narodowościowych, a także w wojnach angażujących najwyżej zaawansowaną technikę, myśl strategiczną i autorytety.
– A więc światowy kryzys władzy?
– Władzy sprawowanej przez wyobcowane elity, na domiar złego często nieudolne, choć zadufane w sobie, nieprzygotowane do tak trudnych zadań i realizujące swoje własne odrębne interesy kosztem tych, których rzekomo reprezentują. Narasta więc bieda i bogactwo, ale na różnych krańcach społeczeństwa, powstaje konflikt miedzy władzą a szeregowym obywatelem. W wielu krajach, a nawet całych regionach świata, w których z głodu umierają miliony ludzi, elity rządzące gromadzą ogromne, sprytnie ukrywane i zabezpieczone fortuny.
– Doprawdy, nie widzę w tym żadnych znamion nowoczesności, wszak tak było zawsze...
– Nowoczesna jest strategia i technika, a także formy kapitału i sfery jego wpływu na społeczeństwo. Technika jak nigdy przedtem umożliwia elitom kształtowanie postaw społecznych, przekonań, opinii publicznej, manipulowanie informacją i dezinformacją, a więc kontrolowanie wszystkich tych elementów, które tworzą stosunki nadrzędności i podporządkowania, umacniając pozycję elity rządzącej... Mając do dyspozycji odpowiednią technikę, nie trudno upowszechnić i narzucićzarówno piosenkę, pogląd polityczny czy modę na taki lub inny strój.
– Przy tym zrobić to tak zręcznie, że manipulowana osoba jest pewna, że jest zupełnie swobodna w wyborze i kieruje się wyłącznie własnym rozumem, upodobaniem i gustem. Znany niemiecki myśliciel Theodor Adorno, mówiąc o tych mechanizmach, podkreślał, że im mniej wybór zależy od sumienia i wolnej woli ludzi, tym bezczelniej im propaganda wmawia, że są wolni i podejmują autonomiczne decyzje.
– Stykamy się z tym na każdym kroku. Podobnie jak ze stosowaniem innego chwytu socjotechnicznego, polegającego na ciągłym i nudnym oskarżaniu elit poprzednich o wywołanie obecnego kryzysu, podczas gdy faktycznie winę za niego ponoszą już „ludzie nowi”.
– Celowała w tym m.in. świętej pamięci propaganda komunistyczna, bez przerwy ględząca o pozostałościach kapitalizmu, o tym, że eksperyment bolszewicki nie maanalogów w dziejach i dlatego przebiega tak boleśnie... Słuchając dzisiejszych pseudodemokratów człowiek nieraz zachodzi w głowę, jak uderzająco podobna jest ich demagogia do komunistycznej, zresztą identyczne są zarówno frazesy jak i zupełna głupota w urzeczywistnianiu eksperymentów na żywych ludziach, eksperymentów, o które przecież nikt nie prosił, a za które domagają się od „ludu” wdzięczności.
– Przy tym we wcale wymiernych wielkościach majątkowych oraz w pożądanych przez elitę zachowaniach i postawach społecznych, pozwalających na konserwowanie i zachowanie władzy i związanych z jej posiadaniem przywilejów przez ludzi niewłaściwych i niekompetentnych.
– Czyli twierdzi Pan, że współczesność daje zbyt wiele możliwości w ręce elity i jej poszczególnych reprezentantów?
– Dosłownie tak. Śmiem twierdzić, że przez naciśnięcie guzika pojedynczy człowiek, który ma dostęp do arsenałów broni masowej zagłady, jak w przypadku broni np. jądrowej, może wywołać tragedię o niebywałych dla ludzkości konsekwencjach. Na szczęście do tej pory sytuacje takie zwykliśmy oglądać tylko w filmach „science fiction”, ale bądźmy ostrożni, bo w życiu fikcja często przeplata się z rzeczywistością.
– Dlaczego jednak technika stała się dziś tak jednostronna i oddaje usługi prawie wyłącznie elitom rządzącym?
– Współczesna technika wymaga ogromnych funduszy, a te nie są przecież w ręku ubogich ani też przez nich dzielone. Przeciwnie, stwierdzenie, że kto ma pieniądze, ten ma władzę, można odwrócić i powiedzieć, że kto ma władzę, ten ma pieniądze.
– Czy można powiedzieć, że jest to zjawisko powszechne we współczesnym świecie?
– Niewątpliwie! Świat współczesny wyraźnie tworzy siły, których coraz bardziej nie potrafi opanować. W dalszej jednak perspektywie z tym groźnym zjawiskiem musi sobie jakoś poradzić.
– Jeżeli to sprawa elitarna, to jaki wpływ na jej rozwiązanie może mieć przeciętny obywatel?
– Rzecz w tym, że tych przeciętnych obywateli jest tak dużo, że niewielki nawet wysiłek z ich strony może znaczyć wiele i przyczynić się do rozwiązania problemu. Rzecz jasna, że niezbędna jest tu tylko świadomość całej sprawy i działanie w odpowiednim kierunku.
– Nadzieja zatem w dobrze i właściwie rozumianej demokracji?
– To właśnie miałem na myśli wyciągając wnioski z najnowszych wydarzeń. Demokracja to przecież koniec m.in. przywożenia na stanowiska ludzi w teczkach,tak popularnego jeszcze do niedawna w krajach komunistycznych, koniec kastowości, tajemniczości, ukrytych knowań...
– Szczególnie na stanowiskach wyższych...
– Nic lekceważmy także tych niższych. Przez ich pryzmat oceniać można całą jakość systemu. Tym bardziej, że mieszkańcy społeczności lokalnej sami najlepiej wiedzą, który z nich jest najodpowiedniejszy na sołtysa czy wojewodę. Co więcej, trzeba tu dodać, że bez tej demokracji na dole bzdurą jest mówić o demokracji na górze. Jest to niewątpliwie pewne uproszczenie, ale tylko teoretyczne, ponieważ w rzeczywistości bez odpowiednio wybranych sołtysów, naczelników gmin i miast wyborca traci zaufanie do dalszej procedury wyborczej i słusznie dopatruje się braku demokratycznego systemu wyborczego wskutek manipulowania przez „górę” tym systemem.
– Czyżby więc miał istnieć priorytet samorządu lokalnego we współczesnej demokracji?
– Nie w nazwie problem. Mi osobiście odpowiada bardziej pojęcie samorządu terytorialnego, bowiem demokracja to nie slogan i dotyczy zawsze określonego terenu, którym wyobcowana elita rządzi czy zawłaszcza. Protesty, strajki, konflikty stąd wypływające nie mogą być traktowane tylko jako lokalne, bowiem zawsze mają też i szersze, powiedzmy, zewnętrzne aspekty dotyczące całej elity rządowej, jej struktur i agend. To szersze podejście wyraźnie ukazuje działanie elity sprzeczne z interesem społecznym jak też podłoże konfliktu na ile ograniczania demokracji i wolności.
– Ale pojecie terenu łączy się z granicą, a obecne konflikty społeczne nie mają w praktyce granic...
– Tak jest tylko pozornie. W rzeczywistości wszelkie konflikty a nawet wojny rozgrywają się zawsze na określonym terenie i w ścisłe zakreślonych granicach. Oczywiście, wojna to krańcowa posiać konfliktu zaniedbanego w swoim czasie przez rządzącą elitę lub celowo podsycanego. Coraz mniej wierzę w przypadkowość tak ważnych sytuacji. Przeciwnie, wiążę je z globalną polityką sterowania i manipulowania współczesnym społeczeństwem.
– A wojny narodowościowe, jak w wypadku Jugosławii?
– Nie ma żadnego wyjątku. Z uporem twierdzę, że wyalienowane obecnie elity są funkcją międzynarodowego, a raczej ponadnarodowego kapitału, ograniczającego procesy wolnościowe. Stąd tak wielką nadzieję wiązać musimy z prawdziwa demokracją, której mechanizmy w wypadku Jugosławii nie zostały na czas uruchomione. Wniosek z tej tragedii wyciągnąć musi nie tylko społeczność światowa, lecz każde państwo dbające o swoją przyszłość, w tym np. Polska i Litwa.
– Do jakiej więc konkluzji dochodzimy?
– Zdrowe państwo może się rozwijać tylko na zasadach demokratycznych. Wszelkie próby ograniczenia wolności, szczególnie z powodów religijnych czy narodowych, jak to widać nie tylko w Jugosławii, są nieszczęściem dla kraju i jego obywateli. Przynieść też mogą jak najgorsze rezultaty, tym bardziej, że w każdej chwili mogą być umiędzynarodowione i zagrażać pokojowi powszechnemu. Nic zatem dziwnego, że na te problemy opinia światowa jest szczególnie wyczulona. Demokracja jest bowiem niepodzielna. Albo ona jest, albo jej nie ma.
– Ale przecież wbrew powiedzeniu Antoniego Czechowa, że nie można być „trochę ciężarnym”, spotykamy dziś ustroje, w których dużo jest demokracji na papierze i naprawdę tylko „trochę” w rzeczywistości.
– To jest najgorszy typ demokracji chimerycznej, który jest faktycznie odmianą totalitaryzmu. Ale jest to ustrój niezdolny do życia i skazany na zagładę.
– Dziękuję za rozmowę.
RozmawiałJan Ciechanowicz

* * *

Biały Orzeł”, 4 października 1992:

Z LITWY
Nasze wywiady
Trzymajmy się!
Ostatnio po raz trzeci w ciągu niedługiego okresu czasu bawił w Wilnie i na Wileńszczyźnie pan Andrzej Makarewicz, eseista, wydawca i działacz niepodległościowy polski z Nowego Jorku. Zmuszony przez moskiewskie marionetki do opuszczenia Polski w roku 1981, zyskał następnie autorytet w USA, jako aktywista patriotyczny i współorganizator wielu polskich akcji antykomunistycznych na Zachodzie.
– Panie Andrzeju, ponieważ jest Pan w jakimś sensie – po ponad dziesięciu latach pobytu w USA – już „amerykańskim Polakiem”, może zaczniemy od Pana wizji Polonii w Stanach Zjednoczonych. Jaka ona jest, ta Polonia, jakie ma zalety i jakie wady?
– Uważam, że nie ma Polaków „amerykańskich”, ani też „litewskich”. Jeśli Polak jest Polakiem, to jest „polskim Polakiem” i basta!... Jest nas w USA według przybliżonych obliczeń około 15 milionów. Sytuacja ekonomiczna zbiorowości polskiej w przekroju statystycznym jest wyśmienita. Nie prowadziłem w tej materii własnych badań, ale czytałem przed paroma laty w jednym z naszych pism, że tylko społeczność irlandzka w USA, mająca tu nieco głębsze korzenie historyczne, nieco nas pod tym względem wyprzedza. Natomiast Polacy wyprzedzają pod względembogactwa przypadającego na głowę ludności Niemców, Żydów, Rosjan i wszystkie inne nacje. Jako całość Polonia Amerykańska ma się pod względem ekonomicznym bardzo dobrze. Polacy są i mają opinię w szerokim świecie ludzi nad wyraz pracowitych, inteligentnych, z inwencją i sumiennie wykonujących obowiązki służbowe. (Zauważę na marginesie, że ta dyskryminacja, z którą Polacy się stykają na Litwie z powodu swego pochodzenia, jest niespotykanym ewenementem na skalę światową i świadczy tylko o głupocie tych, którzy w zaiste szaleńczy sposób szkodzą własnemu krajowi, nie wykorzystując ogromnego potencjału twórczego tkwiącego w ludności polskiej)... Na Zachodzie, w tym też w USA, Polacy są szanowani i bardzo wysoko cenieni. Mają więc dobre zarobki, mieszkają w strefach i dzielnicach elitarnych, przeznaczonych dla ludzi zamożnych... Z reguły mają też silne osobiste związki uczuciowe z Polską... Ale co zastanawia, to fakt, że nasza potęga statystyczno-ekonomiczna nie idzie w parze z siłą organizacyjną i energetyczno-narodową. Mamy masę polskich milionerów, chyba nie mniej niż Żydzi, a jednocześnie jako zbiorowość narodowo zorganizowana prawie się nie liczymy. Jesteśmy rozbici, podzieleni, skłóceni i słabi jako grupa etniczna. Nawet rozmaici Latynosi wyprzedzają nas, mają wszędzie swoje lobby, nie mówiąc już o Żydach czy Ukraińcach, którzy w przeciwieństwie do nas, są solidni, zwarci, nigdy nie dają się użyć jako narzędzie obcym interesom, nie zwracają uwagi na podziały światopoglądowe we własnym gronie, stawiają ponad wszystko solidaryzm narodowy... Rozmawiając z naszymi bogaczami, jest się częstokroć przerażonym, z jakim prymitywizmem, ciemnotą, brakiem duchowości i patriotyzmu się styka. Z takimi ludźmi wiele osiągnąć się nie da. Brak im często nawet instynktunarodowego, dlatego łatwiej dają się wmanewrować w jakieś kosmopolityczne rozgrywki niż w akcję polską.
Zamożność wbrew dominującym obecnie stereotypom – wcale nie zawsze jest miernikiem ani jednostkowej wartości człowieka, ani zbiorowości ludzkiej.
– W każdym razie nie może być miernikiem jedynym. Życie zadaje kłam pokutującemu także u nas na Wschodzie banalnemu sloganowi, że „dobry Polak, to bogaty Polak”. Zdarza się nagminnie, że bogaty Polak jest zerem pod względem patriotycznym, etycznym i umysłowym oraz odwrotnie, bardzo często nieco biedniejsze warstwy społeczności polskiej są w najwyższym stopniu świadome i ofiarne...
– Właśnie tak jest najczęściej także u nas...
– A teraz o innej sprawie, też zresztą o naturze psychologicznej. Wie Pan, zawsze mnie uderzało w sposób pozytywny, że gdy Żyd, na przykład profesor jakiejś tam wyższej szkoły partyjnej w Moskwie, Leningradzie czy Wilnie, wyjeżdżał do Izraela lub USA, tamtejsi Żydzi nigdy mu nie wypominali, że był „czerwonym”,komunistą itp. Dla tych mądrych i zwartych narodowo ludzi ważne jest, że oto mają obok siebie jednego rodaka więcej, i pomagają mu urządzić się według zdolności także na nowym miejscu. Dla nich nie jest ważne, a raczej jest zrozumiałe samo przez się, że żyjąc w określonym systemie społeczno-politycznym każdy jest przez ten system pod wieloma względami determinowany i nie ma na to rady. Przecież naprawdę, „żyć w społeczeństwie i być od niego wolnym nie sposób”. Jakimże uderzającym kontrastem w porównaniu z tą mądrą żydowską postawą życiową jest nie kończące się polskie wzajemne wybrzydzanie się i wygryzanie, tak nas osłabiające, a to zarówno w Kraju, jak też na Zachodzie i Wschodzie. Chciałbym jednak zapytać, czy w łonie Polonii w USA nie widać jednak dążeń zjednoczeniowych, integracyjnych i odchodzenia od postaw, w których dominuje zawiść, głupota i prywata?
– Otóż to – tendencje te są dziś bardzo silne, co łączę ze wzrostem poziomu oświeceniowego i kulturalnego naszej społeczności. Widzi się coraz więcej chęci znalezienia konsensusu, zintegrowania się w obliczu zarówno doniosłych wspólnych zadań i celów, jak też wielkich zagrożeń, których dziś nie zauważają już chyba tylko matołki.
– No więc... A tak, dla porównania... Jako współredaktor nowojorskiego „Polskiego Przewodnika”, pisma na wskroś patriotycznego i cieszącego się znacznym autorytetem, zna Pan dobrze tamte polskie środowisko. Na Wileńszczyźnie zaś też Pan bawi nie po raz pierwszy i z pewnością w jakimś stopniu poznał mentalność tutejszej ludności. Wiem, że nie można porównywać Polaków Kresowych, niedawny antysocjalistyczny „naród zakazany” w ZSRR, z Poloniąamerykańską pod względem ekonomicznym, ale chyba można – w aspekcie postaw moralnych, patriotycznych. Jakby Pan widział nas w porównaniu z krajem swego zamieszkania?
– Proszę się nie dziwić, ale jestem pełen podziwu dla postawy Polaków na Wileńszczyźnie, którzy są niewątpliwie bohaterami narodu polskiego doby obecnej, stanowią wspaniały bastion polskości, który nie tylko przetrwał piekło sowieckiego bolszewizmu, ale i dziś daje sobie radę z perfidnym i nieokrzesanym antypolonizmem władz sajudisowskich. Polacy wileńscy są nadal gnębieni, tym razem już nie pod sztandarem budownictwa komunistycznego, lecz „wspólnego domu europejskiego” i z użyciem wielce kłamliwych środków propagandowych i manipulacyjnych. A jednak nie dają się zdemoralizować i dzielnie się bronią. To jest godne szacunku i najwyższej pochwały. Przy tym chciałbym podkreślić, że mówię tu nie o waszych, wykreowanych nieraz przez władze okupacyjne, „przywódcach” i „deputatach”, którzy od lat tak pilnie szukają wspólnego języka z polakożercami, że nieomal zapomnieli o własnym. Mam na myśli masę szeregowych Polaków, tzw. „prostych ludzi”z Wileńszczyzny, dla których Polska jest czymś świętym – co mnie zawsze uderzało w rozmowie z nimi. Niestety, nieco inne nastroje, bardziej merkantylne i wyrachowane, zauważyłem wśród tzw. inteligencji czyli u ludzi, którzy poddani zostali 5-letniej obróbce i indoktrynacji ideologicznej na wyższych uczelniach sowieckich, a dziś są mocno uzależnieni od układów służbowych i innych ze Żmudzinami. Stąd chyba ich konformizm, nadmierna „układność” i ugodowość, bardzo zresztą niebezpieczne i absolutnie nieprzydatne w sytuacji, gdy linią generalną wewnętrznej polityki państwa litewskiego jest kurs na doszczętną likwidację polskości Wileńszczyzny. Zatrważa mnie m.in. duży dystans między usposobieniem konformistycznego przywództwa ZPL, umiejętnie wymanewrowanego na pozycje ugodowe przez pozorowane naciski Litewskiej Prokuratury i Sajudisu, a męską i twardą postawą masy szeregowych Polaków Wileńszczyzny. Ten dystans wasi wrogowie zręcznie pogłębiają wykorzystując jako swe narzędzie osobników nikczemnych i sprzedajnych, którzy pod hasłem pozornego „umiarkowania” i „dialogu” faktycznie współdziałają z międzynarodowym frontem antypolskim w dziele zagłady polskości Kraju Wileńskiego. Sytuację pogarsza fakt, że mają oni do swej dyspozycji państwowe, nieraz maskowane jako „prywatne”, środki masowej dezinformacji. Ileż musicie mieć w sobie siły ducha i mądrości politycznej, by nie dać się nabrać i wytrwać w tej niesłychanie trudnej sytuacji!
– A jak Pan traktuje szerzony przez naszych przeciwników mit o tym, że niepodległościowe dążenia Polaków Kresowych były lub są rzekomo inspirowane i popierane przez rosyjski KGB?
– Wydaje mi się, iż mój stopień rozeznania w tych sprawach pozwala mi stwierdzić, że Moskwa i KGB zawsze były za „jedyną i niepodzielną” Litwą, analogicznie do „jedynej i niepodzielnej” Rosji. Precedens „separatyzmu” polskiego byłby dla nich zbyt niebezpieczny jako zachęta także dla innych. Przecież Sajudis został zorganizowany przez KGB, nawet jego pierwszym szefem był doświadczony agent sowieckiej bezpieki V. Czepaitis. Polskie zagrożenie było i pozostaje „idee fixe” dla bezpieki rosyjskiej, która nawet w trakcie całej długiej komedii „pierestrojki” w okresie jeszcze sowieckim przez swe agendy prasowe zarzucała nudnie i uporczywie Polakom wileńskim „separatyzm”, podczas gdy żaden z pismaków KGB ani w Moskwie, ani na Litwie nie nazwał „separatystą” żadnego litewsko-żmudzkiego szowinisty, nawet dążącego do oderwania się od ZSRR. Także polscy konfidenci KGB na Wileńszczyźnie od samego początku „walczyli” wyłącznie o „niepodległą” Litwę i zohydzali tych z Polaków, którzy próbowali uczciwie stawiać także „kwestię polską”...
– Powiedzmy otwarcie, Moskwa uważa za stracone w tym miejscu Europy tylko to, co trafia pod skrzydło Białego Orła, natomiast takie np. państewka, jak bałtyckie,uważa po prostu za kieszonkowe, znajdujące się tak czy inaczej w sferze wpływów Kremla. Gdyby Wileńszczyzna powróciła do Polski, byłaby dla Moskwy definitywnie stracona, póki zaś jest w składzie Litwy, należy też do Rosji. Oto dlaczego na rozkaz z Moskwy agenci Moskwy okrzykują polskich niepodległościowców z Wileńszczyzny za... „agentów Moskwy”...
– Właśnie tak jest. I chciałbym w związku z tym zapewnić was, że mimo podłej na was nagonki – także ze strony niektórych antynarodowych i niewyrobionych środowisk w Polsce – nie musicie tracić wiary we własne siły i dać sobie wmówić, że już się nic nie da zrobić. To nieprawda. Macie wielu przyjaciół na całym świecie, którzy są coraz bardziej zdeterminowani, by zdecydowanie i do końca bronić waszej słusznej sprawy. Nie daliśmy się potwornym potęgom Rosji i Niemiec, gdy współdziałały one w antypolskim ludobójstwie, bzdurą więc byłoby żywić dziś obawy, iż damy się pokonać jakiemuś złośliwemu karzełkowi, nawet jeśli jest wyjątkowo dokuczliwy. Polacy Kresowi to tak wspaniali ludzie, ze niepodobieństwem jest, by ich ktokolwiek pokonał, a tym bardziej, by mogli dłużej zostawać niewolnikami elementu, który pod żadnym względem ani się umywa do ich poziomu i właściwości, i nie jest też zdolny po ludzku traktować swych polskich poddanych. Są oni niepodzielną i jedną z najlepszych części 60-milionowej światowej wspólnoty Polaków.
– Dziękuję Panu za rozmowę i życzę pomyślności w sprawie obrony polskości na szerokim świecie.
Rozmawiał
Jan Ciechanowicz

* * *

Biały Orzeł”, 18 października 1992:

Z LITWY
Bestializm przedwyborczy
Stało się! Władze Republiki Litewskiej zdobyły się wreszcie na odwagę i podjęły decyzję w sprawie przeprowadzenia wyborów do władz lokalnych na Wileńszczyźnie czyli w regionie zwartego zamieszkania ludności polskiej. Odbyć się one mogą (ale nie muszą) 22 listopada bieżącego roku, prawdopodobnie po wejściu w życie przepisów o nowym administracyjnym podziale terytorium Republiki, po którego przeprowadzeniu w żadnym z okręgów Polacy nie będą stanowili większości, a więc nie zachowają najmniejszych szans na obranie tych, którzy by bronili ich żywotnych interesów i praw obywatelskich. Czegoś innego trudno się zresztą było po władzach sajudisowskich spodziewać...
Podjęto też decyzję o przeprowadzeniu wyborów do Sejmu Republiki Litewskiej. Ta impreza odbędzie się 25 października 1992 roku i będzie kresem panowania,dzierżącej dotychczas ster władzy, sowieckiej Rady Najwyższej RL z czerwonym profesorem Vytautasem Landsbergiem na czele. I w tym przypadku postarano się tak ukształtować poszczególne okręgi wyborcze, by w żadnym z nich Polak nie został obrany do władz najwyższych Republiki. Z pewnością Sajudis (który zajął miejsce Kompartii, jako „rozum, honor i sumienie” narodu litewskiego) zadba o wytypowanie i ulokowanie w przyszłym parlamencie, w celu zamydlenia oczu opinii publicznej, paru szabesgojów, „Polaków z zawodu”, którzy będą za pieniądze gorliwie współpracować w gnębieniu rodaków, głosząc wszem i wobec, iż są oni „wolni wśród wolnych”, „równi wśród równych”...
Natomiast już dziś wkłada się niemało wysiłku w to, by co bardziej porządni polscy politycy znad Wilii, nie przekształcający polityki w sposób wypełniania prywatnej kiesy, nie zostali nawet dopuszczeni do udziału w kampanii wyborczej. Do akcji przystąpiły nawet organa karne. Pod zarzutem rzekomego manipulowania Związkiem Polaków na Litwie ze strony domniemanych agentów KGB i nie bez brania pod uwagę prasowych donosów wieloletniego sowieckiego funkcjonariusza Z. Balcewicza, dąży się do rozpędzenia tej organizacji. (Dziwne, że jednocześnie nie rozpędza się Sajudisu, którego pierwszym sekretarzem generalnym był agent sowieckiej bezpieki J. V. Czepaitis, i nie oddaje się pod sąd całej niepodległej Republiki Litewskiej, której pierwszym premierem została była K. Prunskiene, dużego formatu agent radzieckiego KGB)...
Tak więc na skutek perfidnych posunięć władz sajudisowskich Polacy na Litwie mają nikłe szanse na to, że w nowych władzach poziomu republikańskiego i lokalnego będzie zasiadał ktoś, kogo naprawdę obchodzi los rodaków...
Sytuację drastycznie pogarsza niewłaściwe zachowanie się niektórych – pożal się Boże – „liderów” samej społeczności polskiej. I tak w sytuacji, kiedy w imię nadrzędnych interesów narodowych trzeba zapomnieć o wszystkich podziałach ideowych i politycznych, a tym bardziej o brudnych ambicyjkach osobistych, dwaj z nich rozpętali na łamach „Naszej Gazety” i „Kuriera Wileńskiego” bezpardonową „dyskusję wewnątrzpartyjną” w najgorszym stylu bolszewickim. Chodzi o prezesa Frakcji Polskiej w obecnej Radzie Najwyższej RL Ryszarda Maciejkiańca, w ciągu ostatnich kilkunastu lat etatowego instruktora Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Litwy, oraz o członka tejże Frakcji i tejże RN z ramienia Komsomołu Zbigniewa Balcewicza, niedawnego członka Biura Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Litwy. Obaj ci panowie nie pozbyli się odruchów partyjnego intryganctwa i wielce szkodzą przez swe działania sprawie polskiej. Włos się jeży na widok dwóch partyjnych funkcjonariuszy, częstujących się publicznie przysłowiowymi figami i obrzucających się nawzajem zarzutami „skomunizowania”!... Czyżby żądza władzy i chęć utrzymania się na stołkach naprawdę muszą do szczętu zagłuszać w ludziach glos rozumu, sumienia i wstydu? – zadają ludzie sobie retoryczne pytanie...
Smrodek, zawsze unoszący się nad skłóconym, zawistnym, cierpiącym na wodogłowie polityczne środowiskiem polskiej półinteligencji w Wilnie, przekształca się ostatnio w odrażający odór, wręcz w zaduch. Nie można bez politowania i odrazy patrzeć na to, jak coraz to kolejny „lider” wypływa w prasie z przymilnymi zapewnieniami o miłości i szacunku do narodu litewskiego i z uroczystymi przysięgami, że nic, ale to naprawdę nic, nie łączy go z niedobrymi „ekstremistami” i „puczystami” wśród rodaków. Ci żałosni „działacze” jakoś ciągle nie mogą zrozumieć, że ich małoduszność rzutuje na „image” całej społeczności polskiej w oczach Litwinów, którzy bądź co bądź są twardymi chłopami i tylko takich szanują. Brzydzą się natomiast słodkawymi umizgami polskich mięczaków, których zachowanie się skłania Litwinów do kroków coraz to bezwzględniejszych. Okazywana słabość zawsze prowokuje do agresji.
Wspomniany powyżej redaktor naczelny „Kuriera Wileńskiego” (do 1990 – „Czerwonego Sztandaru”) Z. Balcewicz (serdeczny przyjaciel A. Michnika – bardzo doń podobny z postawy moralnej i poziomu umysłowego) posunął się do tego, że, przekonując łzawie władze landsbergowskie o swej względem nich lojalności, domaga się w swych donosach prasowych od Prokuratury RL oddania pod sąd za „wywrotową działalność” i „separatyzm” Aniceta Brodawskiego i Jana Ciechanowicza, różniących się od niego swą postawą. Do takiego upodlenia nie każdy jest zdolny... Postronni zaś obserwatorzy jeszcze się raz przekonują, „jacy otoci Polacy są”...
Można się pocieszać tym, że Litwini też się nawzajem zwalczają; że niedawno w gmachu parlamentu jeden z posłów nazwał drugiego „faszystą”, a ten natychmiast rąbnął go za to kułakiem w twarz; że niektórzy „czerwoni”, czyli nie podobający się Landsbergowi deputowani, jak np. prof. Antanavicius, przed wejściem na salę obrad zostali opluci przez demonstrantów... przeżutą trawą, co stanowi bodaj najbardziej oryginalny litewski wkład do europejskiej kultury politycznej, zalecającej w takich przypadkach raczej używanie pomidorów i jaj...
Przy okazji wzajemnych oskarżeń dochodzi nieraz do ujawnienia żenujących tajemnic służbowych i skandalicznych szczegółów o postępkach naszych pseudodziałaczy. Tak „Kurier Wileński” 6 sierpnia 1992 roku podał za pismem rządowym „Lietuvos Aidas” (które pisało, o tym w sensie pozytywnym): Deputowany do RN Czesław Okińczyc powiadomił Prokuraturę Generalną, że zastępca redaktora „Kuriera Wileńskiego” Krystyna Adamowicz 19 sierpnia 1991 roku wzywała do popierania organizatorów puczu. Gdy oskarżenia się nie potwierdziły, zaniechano ścigania karnego Krystyny Adamowicz”...
Oto „mores” naszych „liderów”! Inaczej jak kryminalnymi nazwać je nie sposób... Aktualny członek Rady Najwyższej RL, co prawda z ramienia Sajudisu, ale przecież – w roli dobrowolnego kapusia, donoszącego na kobietę, rodaczkę, matkę, dobrą Polkę zresztą... Tego już nawet jak na polskie bagienko jest za wiele. I jak tu mówić o przysłowiowym ongiś polskim honorze... Oczywiście, natychmiastowe, ale raczej enigmatyczne, dementi tego skandalicznego przecieku informacji ze strony Prokuratury („w sprawie karnej nr 09-2-054-91 nie zanotowano powiadomienia deputowanego do Rady najwyższej Cz. Okińczyca”) tylko utwierdziło obserwatorów w przekonaniu, że jednak ten donos, niech nawet w formie ustnej, ale miał miejsce. Co przecież dobitnie świadczy o poziomie moralnym naszego środowiska. I nic tu nie pomogą żałosne wymówki, że przecież „nie wszyscy donoszą”... Jeśli w określonej społeczności znajduje się jedna taka kanalia, hańba spada na wszystkich jej członków.
Tak więc polskie „elitarne” bagienko w Wilnie cuchnie coraz to mocniej. Polakożercy się cieszą. Zmaltretowany zaś polski lud podwileński, liczący bądź co bądź około 400 tys. ludzi i wytwarzający do 18 proc. dochodu narodowego Litwy, rozpaczliwie się rozgląda za liderami, którzyby byli przynajmniej porządnymi ludźmi. Takowych jednak, jak na razie na widnokręgu politycznym – mówiąc delikatnie – nie jest za wiele. W tej sytuacji niektórzy się zastanawiają: czy warto w ogóle brać udział w wyborach, w których nie ma wyboru. I tylko po to, by usadowić na poselskich stołkach ludzi niezbyt dbałych o higienę moralną, nie mówiąc już o innych sprawach...
Dr Jan Ciechanowicz

* * *

Biały Orzeł”, 1 listopada 1992:

Z LITWY
Nasze wywiady
Naród „antysocjalistyczny”
Od kilkunastu miesięcy głośno w Europie (dzięki sztucznemu nagłaśnianiu) o rzekomo „skomunizowanych” Polakach Kresowych. Przy czym najwięcej o „czerwonych Polakach” wrzeszczą synaczkowie kryminalistów z sowieckiego NKWD, niedawni teoretycy „wybranej” klasy, którym strasznie zależy na zrzuceniu winy za własne zbrodnie na kogokolwiek. Ci mordercy i ich pogrobowcy, nadal ściśle współpracujący z moskiewską centralą (podobnie dziś KGB posiada około 24 tys. agentów w Polsce, przeważnie na kluczowych stanowiskach), bliscy są ogłoszenia za „czerwonych Polaków” Marksa, Trockiego (Bronsztein), Swierdłowa (Nahamkes), Luxemburg, Warskiego (Warszauer) oraz innych zbrodniarzy i psychopatów, byle tylkozmyć ze swych włochatych łap ślady krwi milionów niewinnych ofiar, wymordowanych przez międzynarodową mafię pod sztandarami komunizmu, w imię nigdy nie osiągalnego panowania nad światem. Ich „wyborcze” łgarstwa wszelako nie mogą ukryć faktu: właśnie Polacy, jako jedyni, ogłoszeni byli w ZSRR za „naród antysocjalistyczny” i, jako tacy, skazani zostali na absolutną zagładę fizyczną.
Jednym z pierwszych o polskim holocauście w sowieckim imperium zła zaczął pisać profesor Mikołaj Iwanow z Wrocławia, utalentowany historyk i wyśmienity znawca przedmiotu, obcy jakiejkolwiek stronniczości, autor licznych na ten temat publikacji zarówno w prasie polskiej, jak i światowej. Ostatnio bawił on w Wilnie. Korzystając z okazji, nasz wileński korespondent przeprowadził rozmowę z profesorem Mikołajem Iwanowem, którą proponujemy uwadze Czytelników.
– Panie Profesorze, urodził się Pan w Brześciu, według wszelkiego prawdopodobieństwa w żyłach Pana płynie trochę i polskiej krwi, w każdym bądź razie styl Pana pisarstwa jest nieomylnie polski, czy właśnie to uwarunkowało Pana zainteresowanie się martyrologią Polaków w Związku Sowieckim?
– Nie wiem, czy w moim przypadku zainteresowania naukowe wynikają akurat z uwarunkowań genetycznych. Wolałbym akcentować tu raczej czynniki innego rodzaju. Losy paromilionowej polskiej mniejszości narodowej w byłym ZSRR stanowiły do niedawna tabu dla badaczy. Przez lata dążono do zamazywania pamięci o ludobójczej polityce pierwszego państwa socjalistycznego w stosunku do Polaków. Każdy historyk chciałby badać te czy inne „białe plamy” w dziejopisarstwie. Ja nie stanowię pod tym względem wyjątku, chociaż nie chciałbym wykluczać także innych uwarunkowań mych zainteresowań naukowych.
– W ubiegłym roku Agencja Omnipress z Warszawy opublikowała już dziś niezmiernie poczytna książkę „Pierwszy naród ukarany”, w której Pan – moim zdaniem, bardzo obiektywnie – opisuje straszliwe losy Polaków w Rosji Sowieckiej. W Pana książce ujmuje filozoficzny, spokojny ton narracji, mimo iż na każdym kroku wyczuwa się głęboko propolskie zaangażowanie uczuciowe Autora. Według moich obliczeń sowieci wymordowali około 2 milionów i deportowali drugie tyle Polaków na Syberię. Pan operuje danymi nieco niższego, ale również „imponującego rzędu”. Czy Pan się ze mną zgodzi, gdy stwierdzę, że ta szczególnie zapamiętała nienawiść bolszewii do Polaków wynikała z bezwzględnego charakterologicznego przeciwieństwa między Polakami z jednej strony, ich patriotyzmem oraz katolickim uniwersalizmem, łagodnością usposobienia, indywidualizmem i umiłowaniem wolności, a z drugiej strony – pogańskim okrucieństwem, moralnym zbydlęceniem, duchem stada tych, co to próbowali na trupach ludzkich budować „świetlaną przyszłość komunizmu”. Przecież nawet ci z Polaków, którzy z pobudek romantyczno-idealistycznych ulegli ideologii socjalizmu i szczerze wierzyliw możliwość wykreowania czegoś w rodzaju sprawiedliwego „państwa bożego” na ziemi, zostali niemal co do jednego wymordowani przez swych rosyjskich i żydowskich współbojowników, podobnie nawet Dzierżyński postał skrytobójczo zabity na rozkaz osobisty Stalina.
– Nie sposób negować sprzeczności między psychologią komunizmu a polskim charakterem narodowym. Podobno przecież sam Stalin w rozmowie z Churchilem powiedział, że socjalizm pasuje do Polski, jak siodło krowie. Nie od razu jednak bonzowie bolszewiccy doszli do takiego wniosku. W 20-30 latach na terenie Białorusi i Ukrainy dość długo istniały polskie obwody autonomiczne Dzierżyńszczyzna i Marchlewszczyzna z dobrze rozwiniętym szkolnictwem, edytorstwem, życiem kulturalnym polskim. Dopiero po latach, gdy naprawdę przekonano się o niezwykłej odporności Polaków zarówno na asymilatorsko-rusyfikacyjne, jak i doktrynersko-komunistyczne wpływy, zostali, jako cały naród, z tego właśnie względu skazani na zagładę. Antypolska psychoza władz wytworzyła atmosferę nietolerancji i wrogości wobec Polaków w społeczeństwie radzieckim. Zresztą polityka taka miała utrwalone, przedrewolucyjne tradycje. Partyjne środki masowego przekazu natrętnie dążyły do zakorzenienia w świadomości przeciętnego obywatela stereotypu „Polaka – wroga władzy ludowej”, „Polaka – sabotażysty”, „szkodnika” i „szpiega faszystowskiego”. Stwierdzenie, że w drugiej połowie lat trzydziestych być Polakiem radzieckim oznaczało czuć się człowiekiem drugiej kategorii, odzwierciedla tylko małą część ówczesnej sytuacji. Położenie było o wiele bardziej tragiczne. Cała ludność polska została zaliczona do kategorii tzw. „elementu niepewnego”, podlegającego represjomprewencyjnym w obliczu „zbliżającego się nieuniknionego starcia z połączonymi siłami imperializmu światowego”. Lata 1937-1938 przyniosły niewymowne, nawet w kontekście ówczesnych represji stalinowskich, prześladowania Polonii radzieckiej i zacieranie wszystkich śladów eksperymentu polonijnego. Doprowadziło to do ogromnych ubytków ludności. Sądzę, że ogólne straty żywiołu polskiego w latach trzydziestych sięgały około 30 proc. jego stanu z końca lat dwudziestych. Był to największy odsetek spośród wszystkich narodów i narodowości ZSRR. Wielu, by przeżyć, zrzekało się swej narodowości...
Z pewnością wiele przyczyn doprowadziło do tak tragicznego losu polskiej mniejszości narodowej w Związku Radzieckim. Główna, jak się wydaje, polegała na tym, że zawiodła zewnętrznopolityczna koniunktura, leżąca u podstaw „polskiej polityki” ZSRR. Poddana sowietyzacji Polonia radziecka nie chciała stać się widomym czynnikiem destabilizującym życie polityczne w Polsce. Opór Polaków wobec kolektywizacji i towarzyszących jej posunięć społeczno-politycznych wykazał wątpliwą wartość eksperymentu polonijnego i tym samym skazał tamtejszych Polaków na zagładę.
– Jako były poseł do parlamentu radzieckiego z ramienia polskiej ludności Wileńszczyzny, a więc człowiek mający jakie takie rozeznanie w sytuacji, twierdzę, że KGB, planując swą osławioną już dziś pierestrojkę, absolutnie zignorowało nawet sam fakt istnienia dziś na terenie byłego ZSRR kilkumilionowej rzeszy Polaków, nie przewidując w trakcie przeprowadzanych reform żadnej zmiany ich losu na lepsze. Jest to zaiste „godna” kontynuacja polityki caratu i stalinizmu. Ale co ciekawe, to fakt, że gdy na Łubiance zauważono, iż Polacy Kresowi odważają się na jakieś tam, skromne zresztą, posunięcia samoobronne, postanowiono w zarodku unicestwić te nieśmiałe odruchy, stosując chwyty równie perfidne, co podłe, a mianowicie, ogłaszając na łamach kontrolowanej przez siebie „wolnej” prasy tych, co ważyli się upomnieć o „polaczków”, za... „agentów Moskwy”. Zabawne, że prym w tej nikczemnej akcji wiodły pisma kontrolowane przez bezpiekę litewską i... wydawane w Warszawie. Jak Pan ocenia tę perfidną grę Moskwy i przemalowanej Międzynarodówki komunistycznej oraz współudział w moralnym niszczeniu Polaków Kresowych prasy tzw. polskiej?
– Jako historyk, a więc człowiek zajmujący się raczej przeszłością, nie bardzo bym chciał wydawać sądy o bieżących rozgrywkach politycznych, mimo iż ich podłoże jest często aż nadto ewidentne.
Natomiast jeśli idzie o ocenę roli i poziomu prasy krajowej, to wydaje mi się, że się Pan nieco myli, demonizując naszą prasę krajową. Nie tyle w niej siedzi agentów KGB, ile pospolitych głupców i draniów, nie mającychzielonego pojęcia o naszych sprawach wschodnich.
– Panie Profesorze, dziękuję serdecznie za udzielenie wywiadu dla naszego pisma i życzę Panu dalszych pięknych osiągnięć naukowych.
Rozmawiał:
dr Jan Ciechanowicz

* * *

Biały Orzeł” 1 listopada 1992:

Konferencja prasowa czy „bełkot polityczny”?
Zgodnie z zapowiedzią drukujemy dzisiaj dla Państwa obszerne fragmenty konferencji prasowej z ministrem spraw zagranicznych Rzeczypospolitej Polskiej, Krzysztofem Skubiszewskim, jaka miała miejsce w Misji Polskiej przy ONZ w Nowym Jorku kilka tygodni temu. Zmuszeni do tego zostaliśmy faktem, że w pewnych polonijnych gazetach błędnie interpretowano jak padające tam pytania, tak i odpowiedzi.
Niniejszy tekst jest zapisem taśmy magnetofonowej, przepraszamy więc za ewentualne nieścisłości, jakie mogą powstać w tym druku.
Minister Skubiszewski w bardzo niekulturalny sposób zażądał, aby nie przerywano Mu podczas Jego wypowiedzi. W związku jednak z tym, że „Biały Orzeł” ukazuje się w wolnym kraju i że pan minister nie ma nic do naszej gazety i do drukowanych w niej tekstów, będziemy Mu przerywali czasami Jego „wspaniałe” wypowiedzi.
Ocenę tej „konferencji” pozostawiamy naszym Czytelnikom i zapraszamy do dyskusji.

(Tekst Konferencji)
(fragmenty)
Pytanie zadaje Zygmunt Czerwiński, red. „Polskiego Przewodnika”:
– Panie Ministrze, Polska jest jednym z najbardziej katolickich krajów. Dlaczego służby dyplomatyczne są obsadzane raczej przez ateistów lub innych wyznań i następnie katolicy są potem dyskryminowani przez agencje Rzeczypospolitej. Bardzo byliśmy zbulwersowani przed przybyciem do Stanów Zjednoczonych Prezydenta Rzeczypospolitej Lecha Wałęsy, gdy został mianowany konsulem w Los Angeles nie tylko, że nie katolik, ale były agent służb specjalnych PRL-u, komunistów i nie został wpuszczony przez Stany Zjednoczone. Czuliśmy się dużo lepiej, znaczy Polski Przewodnik, nasze pismo, gdy konsulem w Nowym Jorku był Waldemar Lipka-Chudzik, wtedy nie byliśmy dyskryminowani... Teraz po przybyciu konsula Surdykowskiego wszystko się zmieniło na gorsze...
Minister Skubiszewski: Otóż, placówki polskie, tak jak Pan powiedział, nie są obsadzane przez ateistów, to jest kwestia tego czy prawdziwie wyznaje tę czy innąreligię – to nie jest moment, który biorę pod uwagę, bo on nie jest brany w służbie państwowej i mogę Panu jasno stwierdzić, że żadnych ateistów na placówki celowo nie kieruję, tak jak Pan to wydaje się zupełnie błędnie zakładać...
(Innymi słowami, o ile dobrze zrozumiałem ministra, nikomu w ministerstwie spraw zagranicznych nie zależy, aby przedstawiciel Rzeczypospolitej, obok wartości specjalistycznych, posiadał choć odrobinę jakiejkolwiek moralności, jakiekolwiek zasady współżycia między ludźmi. Wystarczy widocznie, że jesteś szwagrem ciotecznym brata stryjecznego jakiegoś tam „u żłobu” i już możesz startować na stanowisko konsula, czy ambasadora! Drodzy Rodacy, jeszcze kilka stanowisk ma być podobno zmienionych, nie ma więc co czekać – szukać szwagra! AU)
...Co się tyczy pańskiego poglądu, że lepszy był konsul poprzedni niż obecny, to jest kwestia oceny tej czy innej osoby, do której każdy ma prawo. Ale jeśli idzie o resort spraw zagranicznych, to mamy pełne zaufanie do Pana Konsula Generalnego Surdykowskiego, a odwołanie pana Chudzika-Lipki dokonało się właśnie na tej zasadzie, którą Pan podnosi, żeby się personel wymieniał i żeby przychodzili ludzienie mający obciążeń, na które Pan zwraca uwagę. Więc to co Pan powiedział jest niespójne...
(Zdaję sobie sprawę, że polski minister spraw zagranicznych jest już w podeszłym wieku. Nie słyszałem jednak, żeby miał on kłopoty już ze słyszeniem i widzeniem. W jaki to sposób nie dotarły do niego sprzeciwy przed przyjazdem konsula Surdykowskiego do Nowego Jorku? W jaki sposób nie potrafił przeczytać przesłanych mu gazet z opiniami ludzi na temat nowojorskiego konsula? Czas chyba naprawdę „zadbać” o siebie, panie ministrze! Pan Lipka-Chudzik miał jedną wyjątkową zasadę, której wielu brakuje: wspaniałą kulturę! AU)
...Ja odrzucam zasadę PRL-u „nie matura, lecz chęć szczera...”, chociaż niektórzy chcieliby ją znowu przywracać. Dopóki ja kieruję służbą zagraniczną ta zasada nie będzie miała żadnego wpływu na nominacje. To, że w służbie zagranicznej są urzędnicy z poprzedniego okresu, jest dla każdego myślącego rzeczą nieuniknioną, ponieważ my nie dysponujemy alternatywną służbą cywilną, nie było jakiejś służby cywilnej zastępczej... Tą nową służbę tworzy się stopniowo i to po latach. Ci, którzy tak bardzo krytykują obecność w tej służbie różnych osób zapominają o jednym, że w Polsce nie ma podstaw prawnych do zwalniania urzędników poza przyczynami dyscyplinarnymi, czy wynikającymi z postępowania karnego...
(Po okupacji niemieckiej dzięki tej wspomnianej przez ministra zasadzie zbudowało polskie wojsko kadrę oficerską, tak właśnie było, że najpierw chęci, a dopiero potem matura. I w tych warunkach było to rzeczą całkowicie zrozumiałą. Że minister odrzuca dzisiaj tę zasadę – bardzo dobrze, nie powinna ona mieć miejsca. Mamy niezliczoną ilość wykształconych dzisiaj ludzi – czy jednak dla pana ministra nie liczą się żadne inne studia, jak tylko dziennikarstwo? Bo większość zagranicznych posad obsadzono właśnie byłymi dziennikarzami. Rozumiem, że premier Mazowiecki, jako były dziennikarz, miał i na to wpływ, ale czy ta zasada musi dalej panować? Czy nie ma naprawdę bardziej zdolnych ludzi?)
Pytanie od dziennikarza: Panie ministrze, mam dwa pytania, to co nas Polaków bardzo jakby dotyczy, trochę boli – chodzi o groby w Rosji tych, którzy tam zginęli. ...Czy jest możliwość odzyskania dóbr kulturalnych, które jeszcze za czasów carskich, po I, II, III rozbiorze, zostały wywiezione. Traktat ryski wiele z tych spraw załatwił... czy jest możliwość ich odzyskania?
Minister Skubiszewski: Co się tyczy grobów, to fakt ten nie jest mi odległy, jest w centrum uwagi MSZ i do naszych traktatów z Ukrainą, Białorusią i Rosją włączyliśmy odpowiednie postanowienia, co się tyczy opieki nad grobami... To dotyczy także bardzo licznych miejsc, gdzie są groby polskie, polskich żołnierzy z I wojny światowej, z lat 1918-20. O te rzeczy zabiegamy, stopniowo cmentarze te sąporządkowane, ratowane. Nie wszystko już się da uratować, dlatego, że wiele zniszczono. Pewne akcje podjęliśmy także na Litwie, w Wilnie zwłaszcza, cmentarz na Rossie, która ja sam odwiedzałem, tam są groby żołnierzy Armii Krajowej, o których my wiemy, że są w ziemi, ale w wielu wypadkach nie ma nagrobków, czy innych śladów. Tak więc te rzeczy mamy na uwadze. Teraz kwestia polskich pamiątek historycznych, archiwaliów, dzieł sztuki. Otóż te sprawy też podnosiłem od początku mojego funkcjonowania w MSZ. Na pierwszej szczegółowej rozmowie z ministrem Szewardnadze. Rzecz skomplikowała się z chwilą pojawienia się nowych państw. Teraz musimy prowadzić rozmowy nie tylko z Moskwą, ale także z Mińskiem i Kijowem. Rząd wyznaczył już jakiś czas temu osobnego komisarza właśnie do spraw rewindykacyjnych, nie tylko na Wschodzie, również w Niemczech, w innych państwach... Otóż to jest zadanie bardzo trudne. Ja sam wypowiadałem się kilkakrotnie, również w Sejmie. Czyli to było publiczne, na szerokim polu, że powinna być restytuowana w całości Biblioteka Ossolińskich ze Lwowa. To jest bardzo trudno przeprowadzić i nie wiem czy wiele wskóramy...
(Odczuć w tym wszystkim można kilka spraw: żal, że nie ma już ZSRR, bo z nimi można się było dogadać. Dalej jakiś ogromny strach ministra przed Litwą! Przy poruszaniu tych tematów jest tak delikatny, jak prawdziwa „dziewica”: nie dotykaj mnie! Dobrze, że był Pan na Rossie, nie dobrze, że nic do tej pory nie potrafił Pan załatwić, że dalej cmentarz jest niszczony przez litewskich wandali nienawidzących wszystkiego co polskie, a szczególnie wszystkiego, co ma jakikolwiek związek z Armią Krajową, tym jedynie prawdziwie polskim wojskiem podczas drugiej wojny światowej. Czy nie wie Pan, że na tych miejscach, gdzie pochowano tych bohaterówdziś buduje się nowe groby litewskim „panom”? Trochę odwagi, panie ministrze, choć odrobinę takiej, jaką mieli Ci, którzy na Rossie spoczywają. Pan minister „martwi się” o polskie skarby. Moment, jakie ma Pan prawo do zabrania czegokolwiek Polakom tam żyjącym, czy Oni nie potrafią ich ustrzec, czy to właśnie nie Oni powinni przejąć nad nimi swoją pieczę? Pan się martwi o skarby, a nie o żyjących tam ludzi. Chce Pan coś zabrać, to razem z nimi, albo jeszcze lepiej – razem z naszą, polską ziemią. W jednym z listów od pana Stanisława Paszula z Jersey City czytam: „...dużo zapłaciłem za tą ukochaną ziemię zroszoną łzami i krwią, bo jak przestanę się upominać o swoich Rodaków tam żyjących, to byłbym zdrajcą...” Pozostawiam ten tekst listu do przemyśleń pana ministra. AU)
Redaktor „Białego Orła” Adam Urbanczyk: Panie ministrze, czy obecne władze Rzeczypospolitej uznają układy jałtańskie za aktualne do dzisiaj? O ile tak, to na co...
Minister Skubiszewski: Nie, nie uznają, nie musi Pan z tego założenia wychodzić.
Adam Urbanczyk: O ile nie uznają...
(No tak, panu ministrowi nie wolno przeszkadzać, gdy On coś mówi, bo to przecież musi być coś bardzo ważnego i nie będzie sobie języka strzępił dla byle kogo. Rozumiem jednak Jego zdenerwowanie – uderzyłem w czuły punkt, jak widać. AU)
Minister Skubiszewski: Ja mogę zaraz Panu powiedzieć, że ta rzecz jest wciąż powtarzana. Nie kto inny, jak właśnie ja, i tu, w Nowym Jorku, na forum Zgromadzenia Ogólnego, przed z górą trzema laty, złożyłem w tej sprawie urzędowe oświadczenie, którego do wiadomości nie chcą przyjmować rozmaici ludzie, zwłaszcza w Polsce. Im powinno właśnie zależeć na tym, aby ogłaszać układy jałtańskie, także teherańskie za nieważne od początku, że one naruszyły nie tylko traktaty, które wówczas obowiązywały zainteresowane państwa; znaczy te które te układy zawierały. To dotyczy przede wszystkim traktatów Ribbentrop-Mołotow, bo do tego trzeba sięgnąć. Właśnie o tym ja mówiłem przed trzema laty... i tam właśnie postawiłem tę przyczynę nieważności, która polega na tym, że jedne państwa nie mogą decydować o losie drugich.
Adam Urbanczyk: Czyli dalszy ciąg pytania. Jak więc zrozumieć, że władze polskie zrzekają się jakichkolwiek roszczeń do jakichkolwiek granic na Wschodzie, z Pana podpisem.
Minister Skubiszewski: Proszę pana, my się nie zrzekamy roszczeń, ale i my nie mamy żadnych roszczeń. Wytworzył się w Europie pewien porządek terytorialny, którego dzisiaj nie da się zmienić, chyba przy pomocy wojny, a wojnę odrzucamy. Po to, żeby zmienić granice na Wschodzie trzeba by prowadzić wojnę ze wszystkimi państwami na Wschodzie, a nasi wschodni sąsiedzi uważają te granice za trwałe. To takie jest stanowisko Państwa Polskiego dzisiaj. To jest stanowisko, że pewne zmiany dokonały się bez nas, my to podkreślamy, ale to wywarło swoje skutki i dzisiaj nie wchodzą w rachubę żadne zmiany granic. To nie jest żadna ocena, ale to jest liczenie się ze stanem faktycznym o takim charakterze. I Pan sam dobrze wie i każdy wie, że tego nie można zmienić.
(Czy nie miałem racji pisząc w tytule relacji o „bełkocie politycznym”? Czy minister nie ma tej cechy dyplomatów, że może mówić przez godzinę i nic nie powiedzieć? Nie rozumiem tylko jednej rzeczy z wypowiedzi ministra: jak można uważać układy jałtańskie za nieważne od początku i przy tym samym nie mieć żadnych roszczeń do nikogo? W momencie unieważnienia tego układu, wie Pan chyba, panie ministrze, gdzie wrócimy? I co wtedy? „Nie, my tego nie chcemy, weźcie sobie jak chcecie!” Nie wzywam do wojny, bo każda wojna jest nieszczęściem ludzkim, pytałem jedynie o sens podpisywania wszystkiego, co po smacznym obiedzie podsuną na biurko, a często na dodatek dostanie się jeszcze długopis partnera. Czemu inni nie są bardzo bardzo skorzy do podpisywania czegokolwiek?A kiedy upomną się o „swoje ziemie”, które są teraz w rękach Polaków, to co Pan zrobi? Też podpisze? A nikt z nas dzisiaj nie może przewidzieć żadnej sytuacji na przyszłość. Po co więc miliony Polaków rozsianych po całym świecie, przez blisko 50 lat walczyło o unieważnienie Jałty, a tym samym – ja tak to rozumiem – powrotu do terenów sprzed tego układu. No bo przecież o ile układ już nieważny, to co z tym wszystkim teraz zrobić? Zdaję sobie sprawę, że Pan nie potrafi rozwiązać tego problemu za swego życia – może następne pokolenia doczekają takiego rozwiązania, o którym dzisiaj nawet nie myślimy. Jedna tylko prośba. Panie ministrze, proszę na przyszłość dać choć trochę treści w swych wypowiedziach, nie bać się – na litość Boską, bo to dzięki temu strachowi władz Polski prześladowani są Polacy na Litwie! Podczas odsłonięcia pomnika Katyń-Sybir w New Jersey padły m.in. słowa: „Teraz, po upadku Imperium Sowieckiego, Republiki odzyskały niepodległość. My, Polacy, tę niepodległość popieramy. Ale skoro pakt Ribbentrop-Mołotow został unieważniony, to dlaczego nie został uwzględniony traktat ryski z 1921 roku. Ta sprawa powinna być rozpatrzona w ramach ONZ, a nie mówić, że my nie mamy roszczeń granicznych. Fakt, że my Jałty nie zmienimy. Ale, my, Polacy, którzy żyjemy tam, powinniśmy mieć prawo do kultury i bytu narodowego, mieć własne autonomie, bo nasze korzenie są głęboko wrośnięte w tę ziemię.” Tak, wielu z nas, Polaków, wyrwano przemocą z tej ukochanej naszej ziemi; Nowogródka, Wileńszczyzny, spod naszych kresowych strzech. Jakże to jest dla nas bolesne, dla nas Polaków z tej kresowej ziemi zroszonej łzami i krwią bohaterskiego ludu...” I to jest, panie ministrze, głos Polaka – nie tylko dyplomaty. AU)
Pozwólcie, drodzy Czytelnicy, że skończę na tym relację z tej „niecodziennej” konferencji prasowej. Wyszedłem z sali pierwszy, choć wypadało przecież jeszcze chwilę poczekać.
Nie znoszę jednego – obłudy!
Podczas tej konferencji w pewnym momencie, odpowiadając na pytanie, minister Skubiszewski powiedział dosłownie: „ja odpowiadam na wszystkie listy!” Chodziło tu o listy nowojorskiego Kongresu Polonii Amerykańskiej zawierające sprzeciw przeciwko nominacji konsula Skubiszewskiego, a których to listów minister nigdy nie otrzymał. Kłamie Pan, Panie Ministrze, od 6 miesięcy czekam na odpowiedź na list, który nie tylko wysłałem do Pana, ale który doręczono personalnie do Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Jako dowód doręczenia mam pieczątkę i podpis Sekretariatu MSZ. I do tej pory nie potrafił Pan na ten list odpowiedzieć! Czy nie odpowiada Pan na żadne listy dotyczące pana Surdykowskiego, bo ten ode mnie też dotyczył tej właśnie osoby? O ile Pan sobie życzy, przesyłam razem z tą gazetą jego kopię. Jestem jednak pewien, że i ten list do Pana „nie dojdzie”!
Miałem nigdy więcej nie poruszać sprawy zatargu „Białego Orła” z konsulem Surdykowskim – niestety, przepraszam, musiałem to niniejszym zrobić. Nie jestem mściwym człowiekiem, domagam się jedynie sprawiedliwości i tak jak napisałem do Prezydenta Wałęsy, o ile nie będę usatysfakcjonowany odpowiedzią Ministerstwa Spraw Zagranicznych, będę musiał zastosować, razem ze swym adwokatem, środki prawne, tak za próbę złamania tego najważniejszego prawa w USA: wolności słowa, a przestępstwo to miało miejsce – jak i będę musiał „upomnieć się”, jako osoba prywatna, za uczynioną mi zniewagę w ostatnim liście konsula Surdykowskiego. Chciałem także zaznaczyć, panie ministrze, że również od sześciu miesięcy nie odpowiedział Pan na list mojego adwokata, księcia Teodora Jakubowskiego, z Houston Teksas. Też widocznie ten list do Pana „nie doszedł”.
Miała to więc być relacja z Konferencji, a stała się Listem Otwartym do Ministra Skubiszewskiego.
Będziemy oczekiwali na Państwa listy. Prosimy tylko o jedno – nie wracamy już do wymienionego zatargu. Tej sprawie i tak poświęciliśmy za dużo miejsca w naszej gazecie.
Adam K. Urbanczyk

* * *

Respublika”,17 listopada 1992:

„Bójka
W nocy z 7 na 8 listopada podczas dyskoteki w Domu Kultury w Jaszunach (rejon solecznicki) doszło do bójki między miejscową młodzieżą a żołnierzami batalionu „Geleżinis vilkas” brygady wojsk polowych Litwy, stacjonującego w Rudnikach. Obrażeń doznało ponad dziesięć osób: miejscowy mieszkaniec J. Baranowski ma złamaną rękę, policjant T. Wencłowicz doznał złamania nosa, dowódca batalionu P. Kasteckas z ciężkim urazem głowy znalazł się w szpitalu... Niestety, jest to jedyny fakt, który uznają wszystkie strony. Dalej wersje ich różnią się jak dzień od nocy. Tym razem wstrzymaliśmy się od dokonywania oceny incydentu. Przytaczając wersje, pozostawiamy Czytelnikowi wyrobienie opinii, kto ma rację, a kto jest winny.
Oficjalny komunikat komisariatu policji w Solecznikach: Około godziny pierwszej w nocy 8 listopada do jaszuńskiego Domu Kultury, gdzie odbywała się dyskoteka i znajdowało się około 50 osób, wtargnęło 15-20 litewskich wojskowych w kuloodpornych kamizelkach, kaskach i wyposażonych w krótkie pałki. Wojskowi zaczęli bić miejscowych pięściami, pałkami, kopali nogami. Dowodziło nimi kilku ubranych po cywilnemu ludzi. Wojskowi ci są z batalionu „Geleżinis vilkas”, stacjonującego w pobliżu Rudnik. W wyniku bójki ucierpiało 11 osób”.
Kobieta, która poinformowała „Respublikę” o tym incydencie: „Dłużej takie życie jest niemożliwe. Żołnierze z „Geleżinis vilkas” srożą się w okolicy. Biją miejscową młodzież na dyskotekach. Właśnie w ten wieczór spowodowali bójki aż na trzech dyskotekach: w Białej Wace, Rudnikach, Jaszunach. Prócz tego 10 listopada koło ich jednostki znaleziono zwłoki dziewczyny, która się powiesiła, albo została powieszona...”.
Pracowniczka rudnickiego Domu Kultury: „7 listopada około godziny 23 na odbywającą się dyskotekę przyjechało czterech cywilów. Przedstawili się jako oficerowie batalionu „Geleżinis vilkas” i chcieli wejść do środka bez biletu. Bo sprawdzali, czy nie ma zbiegłych żołnierzy. Na sali biegali po scenie, zaczepiali tańczących. Poprosiłam, żeby miejscowi chłopcy uspokoili wojskowych, ale ci tylko machnęli ręką. Po rozpędzeniu całej dyskoteki wojskowi odjechali w kierunku Jaszun”.
Policjanci posterunku policji w Jaszunach: „Na trwającą dyskotekę przyjechało pięciu pijanych oficerów w cywilu. Wtargnęli na salę i próbowali sprowokować bójkę. Popadł się im siedzący z dziewczyną podpity chłopiec. Wojskowi go zbili. Potem wyszli na podwórze. Podszedł do nich jeden z naszych i po okazaniu legitymacji poprosił, aby odjechali. Wojskowi tylko machnęli ręką. Cierpliwość miejscowych wyczerpała się, gdy na podwórzu został pobity jeszcze jeden chłopiec. Zaczęła się grupowa bójka. Wojskowi zostali pobici i oddalili się, by wezwać posiłki. Po jakichś 20 minutach nadjechała ciężarówka z 20 żołnierzami. Żołnierze otoczyli Dom Kultury. Na rozkaz oficerów wtargnęli na salę i zaczęli bić, kopać nogami wszystkich po kolei.Dostało się i kobiecie w ciąży, i policjantowi, który pokazał legitymację. Żołnierzami kierował dowódca batalionu p. Kasteckas. Rozebrany do pasa, z obandażowaną głową, stał na środku sali i wydawał rozkazy. Rozprawa trwała około 5 minut. Potem żołnierze wsiedli do samochodów i odjeżdżając pogrozili: jeszcze wrócimy.
Szef sztabu batalionu „Geleżinis vilkas” A. Norkus: „Dowódca batalionu P. Kasteckas, ja i jeszcze trzej oficerowie sprawdzaliśmy w ten wieczór, czy w okolicznych domach kultury nie ma żołnierzy, którzy samowolnie opuścili jednostkę. Najpierw udaliśmy się do Rudnik. Panował tu spokój, tańczyło kilku naszych żołnierzy. Nie było tu żadnych incydentów, więc pojechaliśmy do Jaszun. Na salę nas nie wpuszczono, dlatego staliśmy w pobliżu i rozmawialiśmy. Obok nas dziewczynę zaczepiał pijany młody człowiek (później okazało się, że to policjant), więc dowódca oddziału powiedział, żeby przestał. Zdawałoby się, że tylko tego było potrzeba. Policjant skoczył do przodu, a stojący obok podpici chłopcy zaatakowali dowódcę kompanii i dowódcę batalionu. Ktoś z tłumu uderzył P. Kasteckasa butelką po głowie i ten prawie nieprzytomny osunął się na ziemię. Rozpoczęła się bójka. Poleciłem, żeby dowódcy kompanii wezwali grupę operacyjną na pomoc. Zanimszukali oni telefonu, mnie i P. Kasteckasa zaatakowało chyba 16 ludzi. Szczególnie trudno było P. Kasteckasowi, jego głowa mocno krwawiła. Jakoś wytrzymaliśmy do przybycia żołnierzy (nic dziwnego, bowiem obaj mężczyźni – to byli desantowcy). Podczas bójki najaktywniejszy był ubrany po cywilnemu miejscowy policjant. Dobrze zapamiętałem jego twarz i zidentyfikuję podczas konfrontacji. Na widok nadjeżdżających żołnierzy miejscowi weszli do sali. Kazałem żołnierzom wejść do środka, gdyż podejrzewaliśmy, że może tam być więcej naszych. Kazałem też ruszać tylko tych, którzy będą stawiali opór Żołnierze na sali byli około dwóch minut. I byłoby więcej niż śmieszne mówić o ich brutalnym postępowaniu. Nie mieliśmy żadnych pałek, w jednostce w ogóle ich nie ma. Żołnierze nie ruszyli policjanta, który okazał legitymację. Dziwiłem się tylko bardzo, dlaczego dyżurujący w ten wieczór policjant nie był w mundurze. Jestem przekonany, że postąpiliśmy słusznie”.
Żołnierz, który uczestniczył w „akcji”: „Dziewcząt nie ruszaliśmy. I dołożyliśmy tylko trochę tym, którzy rzucali się do bójki. Nikogo nie kopaliśmy nogami. „Najdzielniejsi” byli tak pijani, że ledwie popchnięci padali na ziemię...”.
Audrius Lingys

* * *

Biały Orzeł”, 29 listopada 1992:

Nie tędy droga
Naszym rozmówcą jest dziś pan Jan B. Deręgowski, profesor psychologii na University of Aberdeen w Szkocji, autor kilku wydanych w Wielkiej Brytanii i Polsce książek oraz licznych artykułów naukowych. Znakomity uczony pochodzi z kresowego Pińska i od czasu do czasu składa wizyty na terenach zabranych. Tym razem brał udział w międzynarodowej konferencji naukowej w Wilnie i wygłosił cykl wykładów dla młodzieży studiującej na półlegalnym Uniwersytecie Polskim w tym mieście.
– Panie Profesorze, jakie to drogi zaprowadziły reprezentanta słynnego polskiego rodu kresowego aż do Szkocji?
– Polskie drogi. W 1940 roku, jako mały chłopiec, zostałem razem z rodziną wywieziony przez bolszewików na wieczne osiedlenie do obwodu archangielskiego w Rosji Północnej. Na szczęście sowiecka „wieczność” trwała w tym przypadku względnie krótko. Wyszliśmy z tej przeklętej ziemi razem z armią Andersa, co prawda, nie wszyscy, część moich bliskich już na zawsze pozostała w Rosji.
Ja zaś w 1947 roku znalazłem się w Wielkiej Brytanii. Ukończyłem Uniwersytet Londyński, wykładałem na Wszechnicy w stolicy Zambii Lusace, a od 24 lat prowadzę zajęcia z psychologii właśnie na Uniwersytecie Aberdeen w Szkocji.
– Jakie Pan odniósł pierwsze wrażenie, gdy wylądował w Wilnie i zaczął przemierzać krokiem ulice tego miasta?
– Uderzyła niesamowicie duża ilość policji i wojska. Na każdym dosłownie kroku widzi się mundury wojskowe. Tak dziwnego widoku nie spotkałem w żadnym z kilkudziesięciu krajów, w których przebywałem. Odnosi się wrażenie, że Litwa albo kogoś się panicznie boi, albo chce kogoś zaatakować. Jeśli chodzi o to drugie, to nie ma bodaj najmniejszych szans z żadnym ze swoich sąsiadów, chyba że z Łotwą, ale, o ile wiem, właśnie z tym państwem Litwa ma najlepsze stosunki. Nie mogę po prostu pojąć, po co młode nieduże państewko wyrzuca na wiatr miliardy, utrzymując tak liczne wojsko, korzystające przy tym z względnie wysokiego poziomu konsumpcji, wyższego niż może sobie pozwolić statystyczny obywatel Litwy. Czy po to Litwa ciągle prosi świat o wsparcie materialne, by otrzymane (w tym od Polski) zasoby marnować na zakup broni i tym podobne nieproduktywne wydatki?
– Cóż, i obywateli Republiki Litewskiej zastanawia fakt, że szeregowy litewski policjant otrzymuje pensję dwukrotnie wyższą niż nauczyciel, a liczba urzędników w porównaniu z niedawnym okresem sowieckim, kiedy to wszyscy się słusznie uskarżali na potworny przerost biurokracji, wzrosła 5-6-krotnie. Mamy więc do czynienia z typowym państwem policyjno-biurokratycznym, taką sobie europejską „republiką bananową”, rządzoną przez połączone siły policji i mafii. Także my, Polacy wileńscy, wręcz zżymamy się na widok tego, w jaki bezczelny sposób Litwa jest okradana i gnębiona, a jej zasoby, w tym ludzkie, są marnotrawione przez łobuzów mających pełne gęby patriotycznych frazesów o Litwie... Ale wracając do naszego pytania: co jeszcze rzuciło się Panu w oczy po przybyciu na Litwę?
– Już na lotnisku uderzają przejawy językowego szowinizmu. Wszędzie tablice, napisy i ogłoszenia tylko w języku litewskim. Informacje w języku rosyjskim, będącym przecież jednym z oficjalnych języków ONZ i w sposób naturalny odgrywającym do niedawna na tym terenie rolę języka międzynarodowościowego obcowania, niechlujnie pozamazywano farbą. Napisów po angielsku, francusku, polsku wcale nigdzie nie widać. Odnosi się wrażenie, że Litwini robią wszystko, by ich kraj był odwiedzany tylko przez ich rodaków, a utrudniają pobyt tu wszystkim obcoplemieńcom.
– Najwięcej jest w Wilnie przyjezdnych z Polski, oni też są źródłem znacznych dochodów dla skarbu państwa litewskiego, mimo to nawet na widokówkach z wizerunkami kościołów wileńskich, wzniesionych przecież bez wyjątku przez mistrzów polskich, nikt nigdy nie znalazł podpisu w języku polskim...
– Być może wydawcy litewscy wychodzą z założenia, że Polakom w Wilnie i tak nic nie trzeba wyjaśniać, stąd tylko podpisy litewskie, niemieckie, rosyjskie... Ale idźmy dalej. Co jeszcze dziwi, to okoliczność, iż przy temperaturze na ulicy gruboponiżej zera stopni Celsjusza wileńskie mieszkania nie są ogrzewane, a do kuchenek nie jest podawana gorąca woda. Przecież taka „oszczędność” prowadzi do zaziębień, nawrotów chronicznych schorzeń, stałego nadwyrężania zdrowia ludzi, do absencji w pracy, szkole itd.
– Przy tym w Litwie nagromadzono obfite, jak nigdy, zapasy rozmaitych paliw, których podobno starczyłoby na 3-4 lata. Ale rząd nie chce znaleźć środków na ich zakup, woląc rozbudowywać wojsko, tajne służby policyjne itp. Chodzi też chyba o to, by przez stosowanie tak banalnych chwytów wywołać u zagranicy współczucie dla „biednej małej Litwy”. Jakoś jednak ani Rosja, ani Zachód nie kwapią się do wzięcia udziału w tym kolejnym seansie zbiorowej głupoty. Można jednak być prawie pewnym, że niewydarzeni „Europejczycy” z Warszawy, nie pytając o zdanie polskiego podatnika i kosztem tegoż podatnika, będą się narzucali z „bezinteresowną pomocą bratniej Litwie”, a Kuroń otrzyma od Landsberga jeszcze jeden litewski medal za kolejny akt frymarczenia polskim interesem narodowym i skromnymi polskimi zasobami. W prasie zaś litewskiej i tym razem zjawią się nie wyrazy podzięki, lecz drwiny z „przewrotnej” Polski, której i tak się nie uda wkupić w sympatię „dumnej” Litwy. Gros pomocy i tak zresztą osiądzie w sejfach urzędniczo-policyjnej mafii, złożonej z wczorajszych komunistów i KGB-istów. Może się zresztą mylę i chodzi tu wyłącznie – wzorcem radzieckim – o bezsensowne i „bezinteresowne” targanie, szarpanie, musztrowanie obywateli, którzy i tak – również wzorcem radzieckim – z potulnym spokojem inkasują wszystkie kopniaki półgłupich politykierów. A jakie wrażenie zrobiło na Panu samo Wilno?
– Widać, że było to kiedyś piękne miasto. Dziś architektura jest zaniedbana, nowa duchowo zupełnie nie harmonizuje ze starą; wszędzie widać w murach wnęki po powydzieranych polskich tablicach pamiątkowych. Brak jest lokali, gdzie by człowiek mógł spokojnie wejść, odpocząć, przekąsić. Kolejki, bród, smród, drożyzna – to marna zachęta do odwiedzenia kraju. Przy czym wydało mi się, że jakoś nie bardzo twarze nowych mieszkańców miasta pasują do starej polskiej architektury...
– Podobne wrażenie dysonansu między fizjognomiką dzisiejszych mieszkańców a dawną architekturą miasta odniosłem parę lat temu zwiedzając Lwów... A co Pan sądzi o resztkach społeczności polskiej, które się ostały na Wileńszczyźnie po kilku dziesięcioleciach jej powolnego konania pod jarzmem podwójnej okupacji?
– Ogólne wrażenie jest w wysokim stopniu przygnębiające. Już sam fakt, że nauczycielom języka i literatury litewskiej, zatrudnionym w tym polskim regionie wokół Wilna płaci się – rzekomo z funduszu prywatnego, a faktycznie z puli państwowej, w tym też z części spłaconej przez Polaków – w dolarach poważny dodatek, stanowiący faktycznie drugą pensję, przy jednoczesnym szykanowaniu polonistów, wywołuje oburzenie. To szczyt cynizmu – polscy obywatele Litwy opłacają własną półprzymusową litwinizację! Nauczyciele – litwinizatorzy korzystają z tychże przywilejów na dzisiejszej Wileńszczyźnie, z jakich korzystali w XIX-wiecznej Kongresówce carscy rusyfikatorzy, a na Poznańszczyźnie germanizatorzy-hakatyści.
Doprawdy, Litwini są pod względem polonofobii „godnymi” naśladowcami Rosjan i Niemców. Presja etniczna jest ewidentna; to jest próba powolnego, ale stanowczego uśmiercania żywiołu polskiego i jego odwiecznej wspaniałej kultury na tym terenie. Oczywiście, nie ma w tej chwili owego bandytyzmu, jaki uprawiali Niemcy i Litwini w stosunku do Polaków i Żydów podczas II wojny światowej, ale cele są podobne.
– I jak się mamy w tej sytuacji zachować? Czy nadal w swej małoduszności błagalnie wyciągać dłoń do „braci”, którzy tym zuchwałej pomiatają „polaczkami”, im bardziej się ci do nich przymilają?
– Należy wołać i krzyczeć, apelować do Polski, do mocarstw światowych, do organizacji międzynarodowych. Polacy są na Litwie mniejszością narodową i powinny im przysługiwać takie same prawa, jakie przysługują innym mniejszościom w cywilizowanych krajach Europy. Litwini, jak każda nacja mająca mniejszość, muszą wreszcie zrozumieć, że droga „wymuszania miłości”, presji, manipulacji, kłamstwa prowadzi do nikąd. Musieliby być raczej tak atrakcyjni pod względem kulturalnym, etycznym i intelektualnym, by ludzie innych narodowości do nich się garnęli, a nie w przerażeniu się cofali. Strachem niczego się nie osiągnie. Oczywiście, można stosować metody hitlerowskie i stalinowskie, ale to doprowadzi tylko do dyskredytacji, a może i krachu samej Litwy.
– Odnosi się wrażenie, że rządy obecne, jak i komunistyczne na Litwie po prostu gwiżdżą na opinię społeczności międzynarodowej. Jak im ktoś coś zarzuci, mówią, że to nieprawda i łżą w żywe oczy, a jak się zarzut powtórzy, natychmiast podnoszą jęki, że oto ktoś próbuje ingerować w sprawy wewnętrzne Litwy z pozycji siły. Ojcowie tych ludzi nie tak znów dawno wymordowali 94 proc. własnej populacji żydowskiej, mordowali Żydów w Polsce, Białorusi, Rosji; wystrzelali dziesiątki tysięcy Polaków, Białorusinów, Ukraińców, Rosjan, Cyganów, lecz po dziś dzień nawet się nie pokajali jako zbiorowość etniczna, nie mówiąc o pokucie czy karze. Za swe zbrodnie u boku Niemców zostali przez Moskwę nagrodzeni polską Wileńszczyzną. Trudno więc się dziwić, że czują się dziś zupełnie bezkarni w prześladowaniu Polaków, którzy zajęli miejsce Żydów w kolejce do holocaustu. Wygląda na to, że istnieją jakieś niezwykle potężne siły, gotowe wybaczyć Litwinom nawet zbrodnie ludobójstwa, pod warunkiem, że nadal pozostaną tępym narzędziem przydatnym do niszczenia polskości.
– I co na to Polska?
– Zaatakowała Polaków Kresowych, broniących swych praw, jako – używając słownictwa ministra Skubiszewskiego – „prowokatorów”. Ujadanie krakowsko-warszawskich szmatławców, w rodzaju „Gazety Wyborczej”, przemawiających przecież zawsze w imieniu całej Polski, pod adresem rzekomo „skomunizowanych” Polaków Kresowych jest czymś w rodzaju zrzeczenia się przez matkę swych dzieci z powodu tego, iż mają jakoby inne poglądy polityczne niż ona. Jest to postawa świadcząca nie tylko o niesłychanej głupocie, ale i o wielkiej podłości tych ludzi. Ja, dla przykładu, jestem ojcem trojga dzieci, i niezależnie od tego, jakie one będą miały poglądy polityczne gdy dorosną, będą zawsze miłe memu sercu, a miłość i wspieranie ich do końca pozostaną mym nieodwołalnym obowiązkiem moralnym. Bo to są moje dzieci i nie ma znaczenia, czy wybrały poglądy podobne do moich czy też inne. Podobnie zresztą trudno mi zrozumieć tych młodych Polaków, którzy porzucają Polskę naszą wspólną Matkę, teraz, kiedy najbardziej ona potrzebuje mocnych dłoni i opieki swych synów, i jadą „za chlebem” za granicę. To też jest czymś w moim odczuciu głęboko nieprzyzwoitym.
– Absolutnie się zgadzam. Proszę jednak pamiętać, że „Gazeta Wyborcza” i jej prasowi landsknechci to jeszcze nie cala Polska, co więcej, to w ogóle nie Polska. Miliony Polaków zarówno w Kraju, jak i na Zachodzie, coraz lepiej poznają waszą rzeczywistą sytuację, mimo szeroko zakrojonej i z ogromnym nakładem środków prowadzonej akcji zniesławienia waszego dobrego polskiego imienia. Wydaje mi się, że bardzo bliski jest czas, gdy nie będziecie się czuli tak osamotnieni jak obecnie. W Polsce i wśród Polonii dochodzi do znacznych zmian na lepsze; ludzie przyzwoici, a nie przemalowani bolszewicy, mają coraz więcej tu do powiedzenia.
– Inne mniejszości, w tym rosyjska, także nie mają łatwego życia w młodych państwach bałtyckich, co Pan o tym sądzi?
– Rozmawiając z Litwinami słyszy się bardzo często z ich ust deklaracje antyrosyjskie, ale podobno, gdy mówią z Rosjanami, składają im identyczne deklaracje antypolskie. Uważam w każdym razie, że Rosjanom dzieje się wielka niesprawiedliwość, gdy są pomijani i dyskryminowani. Zasada zbiorowej odpowiedzialności za zbrodnie reżimu bolszewickiego nie powinna dotyczyć ani narodu rosyjskiego, ani żydowskiego czy dowolnego innego. Byłem na zesłaniu, wymordowano mi większość rodziny, mógłbym więc mieć poważne powody do serdecznego nielubienia Rosji, nie czuję jednak nienawiści do tego narodu, który sam padł ofiarą szaleńczej ideologii i barbarzyńskiego systemu politycznego. Nie wolno się godzić na poniżanie ludzi pod jakimkolwiek pretekstem. Kto zresztą poniża innego człowieka, poniża przede wszystkim samego siebie, pozbawiając się ludzkiej godności i przyzwoitości. Antypolonizm i, nieco mniejsza co prawda, antyrosyjskośćsajudisowskiej Litwy są zjawiskiem na poziomie początku XIX wieku, kiedy to w Europie budziły się po raz pierwszy półdzikie, prymitywne, zatęchłe nacjonalizmy.
– Jak więc Pan widzi hipotetyczną przyszłość Litwy i całego tego regionu w świetle faktów i ewentualnych możliwości?
– Kraje bałtyckie są biedne, nie mają, praktycznie rzecz biorąc, żadnych bogactw naturalnych, nie są też żadnym rynkiem, partnerem czy pośrednikiem między Wschodem a Zachodem, Europą a Rosją. Kraje zachodnie nie uznawały inkorporacji tych państewek do ZSRR nie ze względu na nie same per se, lecz ze względu na konieczność sprzeciwu wobec żarłoczności imperium sowieckiego. Rolnictwo litewskie nie ma żadnych szans na Zachodzie, który posiada ogromny nadmiar własnej produkcji rolniczej, i to wyśmienitej jakości. Przemysł również jest bez widoków na powodzenie, aby go bowiem rozwijać, potrzebne są nośniki energii, metale, surowce, których Litwa nie ma. To, co produkuje Litwa, mogą kupić tylko Rosjanie, bardzo rzadko – Polacy, nigdy – Brytyjczycy, Niemcy czy Francuzi. Wydaje mi się, że w wysokim stopniu niedyplomatyczne zachowanie się Landsbergisa i innych liderów litewskich na forach międzynarodowych w stosunku do Rosji, a także i Polski, jest niedźwiedzią przysługą wyświadczoną narodowi litewskiemu. Te złośliwe docinki nikogo już nie bawią i nie śmieszą, a najmniej chyba samą ludność litewską, coraz dotkliwiej cierpiącą na skutek nieprzemyślanych ksenofobicznych deklaracji swych przywódców. Nie tędy droga. Celem polityki litewskiej – gdyby miała to być polityka rozsądna i odpowiedzialna – powinno być utrzymanie „przepuszczalnych” granic, ułożenie dobrych stosunków z sąsiadami. Dziś litewscy celnicy zachowują się na granicy najczęściej tak, jak zachowywali się Sowieci,przetrząsają bagaże podróżnych, odbierają turystom rzeczy i pieniądze, wymuszają łapówki, zachowują się arogancko i niekulturalnie. Tak, jakby chcieli zrobić z Litwy ostatni skansen sowietyzmu w Europie. Doprawdy, nie tędy droga...
– Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał
Jan Ciechanowicz

* * *

Biały Orzeł”, 27 grudnia 1992:

Serce Polski, Serce Europy
Naszym rozmówcą jest pan dr Jacek Purchla, profesor, dyrektor Międzynarodowego Centrum Kultury w Krakowie. Mimo młodego, jak na naukowca i polityka, wieku (ur. 1954) jest on uznanym autorytetem w dziedzinie historii kultury, autorem licznych publikacji, w tym kilku książek (m.in. „Jak powstał nowoczesny Kraków”, 1979 i 1990; „Wien und Krakau im 19. Jahrhundert” 1985; „Jan Zawiejski – architekt przełomu XIX i XX wieku”, 1986; „Pozaekonomiczne czynniki rozwoju Krakowa w okresie autonomii galicyjskiej”, 1990 i in.). W latach 1990-91 był wiceprezydentem miasta Krakowa, obecnie pełni odpowiedzialne funkcje w kilku organizacjach społeczno-kulturalnych.
– Panie Profesorze, tych, którzy się zapoznają z Pana twórczością naukową i publicystyczną, uderza niezmiennie fakt, że tak powiemy, „krakowocentryczności” Pana publikacji. Skąd się to bierze?
– Myśląc o fenomenie Krakowa często przywołujemy pojęcie „genius loci” – wyjątkowość tego miejsca na mapie Europy Środkowej. Kraków położony jest w odległości 300-400 km pomiędzy Pragą, Wiedniem, Bratysławą, Budapesztem, Lwowem i Warszawą. Gdyby krąg ten poszerzyć, Kraków znalazłby się w samym środku koła wyznaczonego przez Zagrzeb, Triest, Monachium, Berlin, Królewiec, Wilno, Mińsk i Kijów. Jest więc to miasto pod względem geograficznym sercem nie tylko Polski, ale i całej Europy. Lecz nie tylko położenie geograficzne złożyło się na wyjątkowość tego miejsca, ale przede wszystkim wieki historii. Kraków jest często nazywany najbardziej polskim ze wszystkich polskich miast. Równocześnie jednak w swej warstwie materialnej i społecznej jest wśród nich najbardziej europejski. Ta pozorna sprzeczność pomiędzy uniwersalnością i europejskością a polskością i lokalnością decyduje o niepowtarzalnym pięknie i specyficznej atmosferze miasta nad Wisłą... Królewska katedra na Wawelu pełniąca od wieków nie tylko rolę miejsca koronacyjnego i narodowej nekropolii, ale i „ołtarza Ojczyzny”, jest żywą księgą tysiącletniej historii Polski i Polaków. Równocześnie jednak ten najbardziej polski z kościołów, jak żaden inny wypełniony jest arcydziełami sztuki europejskiej... Ujmując rzecz szerzej, różnorodność wpływów i kultur towarzyszyła Krakowowi od początku jego istnienia. Już na początku X wieku, za czasów Państwa Wielkomorawskiego, znalazł się w granicach chrześcijańskiej Europy. Fenomen Krakowa, czytelny i dostrzegalny do dziś w kamienicach i murach tego królewskiego grodu, polegał na wyjątkowej roli, jaką miasto odgrywało w różnych epokach. Stąd też moja – jako naukowca – fascynacja mym ojczystym Krakowem, jego dalszymi i bliższymi dziejami...
– Wydaje się, że krzyżowanie się rozmaitych kultur i wpływów nie tyle wyróżnia, ile łączy Kraków – oczywiście, przy zachowaniu ewidentnych odrębności – z innymi sławnymi ośrodkami kultury europejskiej, takimi np. jak Paryż, Lipsk, Wilno, Lwów, Praga czy Budapeszt...
– O to właśnie chodzi! Już średniowiecze stworzyło Kraków jako liczące się miasto europejskie. Zadecydowała o tym nie tylko stołeczna rola Krakowa, ale również niemiecka kolonizacja, będąca ważnym etapem w jego rozwoju. Założony ponownie w 1257 roku, jako z rozmachem pomyślane miasto kolonialne, szybkoprzekształcił się w jedno z największych emporiów późnośredniowiecznej Europy. Nadany wówczas Krakowowi charakterystyczny i doskonale czytelny do dzisiaj urbanistyczny kształt był pierwszym rozdziałem europejskiego rozwoju miasta. W wieku XV Kraków należał do największych metropolii Europy Środkowej. Był nie tylko stolicą europejskiego mocarstwa, ale i bogatym centrum międzynarodowego handlu, posiadającym liczne przywileje członkiem hanzy.
– Czy nie wydaje się Panu, że takie przesadne uwydatnianie rzekomo niemieckiego charakteru miasta w tym okresie niezupełnie byłoby zgodne ani z prawdą historyczną, ponieważ bądź co bądź w okresie przed XIII-wieczną kolonizacją niemiecką, a i po niej Kraków był miastem wybitnie polskim, ani się godzi z polskim interesem narodowym w dobie obecnej?
– W żadnym wypadku. Powiedzenie prawdy o „niemieckim epizodzie” w dziejach najbardziej polskiego z polskich miast jest jak najbardziej zgodne z jednym i drugim. Nie musimy się wstydzić kontaktów i więzów, które łączyły nas ongiś z różnymi narodami europejskimi, bo to i dziś powinno nam pomagać w poszukiwaniu tego, co łączy narody europejskie w tworzeniu nowej Europy jako przysłowiowego „wspólnego domu”... Spójrzmy oto na przełom wieku XV i XVI. W epoce Jagiellońskiej Kraków stał się nie tylko centrum politycznym i gospodarczym o europejskim znaczeniu, ale i ważnym ośrodkiem kultury i sztuki. Działał tutaj największy rzeźbiarz ówczesnej Europy Wit Stwosz, a obok niego wybitni artyści włoscy, którzy zaproszeni do przebudowy królewskiej rezydencji przynieśli do gotyckiego Krakowa florencki renesans. Sale Zamku Królewskiego na Wawelu ozdobiły wówczas m.in. wspaniałe flamandzkie arrasy, do dziś uznawane za jedną z najlepszych tego typu kolekcjiw świecie. Wielki rozkwit przeżył wtedy Uniwersytet, którego uczniem był m.in. Mikołaj Kopernik. Kraków był na przełomie XV i XVI wieku wielonarodowościową metropolią. Obok Polaków mieszkali tutaj liczni Włosi, Niemcy, Żydzi, Rusini, a nawet Szkoci. Jako stolica rozległego imperium Kraków z południowo-zachodniego narożnika Rzeczypospolitej promieniował na obszary Litwy i Rusi.
– Szeroko rozpowszechniony jest pogląd o wyjątkowej wręcz roli Krakowa w życiu narodu polskiego w epoce rozbiorów. Jak Pan się zapatruje na to zagadnienie?
– Pomimo prowincjonalizacji i dotkliwej ruiny na skutek rozbiorów Kraków w tym okresie stanowił przedmiot rywalizacji wszystkich trzech mocarstw zaborczych. Dla Austrii, Prus i Rosji był bowiem podwójnym symbolem: suwerenności Polski i europejskiej tradycji... W tej wyjątkowo trudnej sytuacji szansą dla Krakowa stało się nagromadzone przez stulecia duchowe i materialne dziedzictwo przeszłości. Epoka romantyzmu i romantyczne pojmowanie dziejów pozwoliły na nowo odczytać mit Krakowa – dawnej stolicy Polski – jako symbolu wielkiej przeszłości historycznejnarodu pozbawionego niepodległości. Ta symboliczna rola Krakowa, tak mocno i wieloznacznie pojmowana już na początku XIX wieku, nabrała nowego znaczenia w obliczu wydarzeń politycznych lat sześćdziesiątych tegoż stulecia. Były nimi, z jednej strony, tragedia brutalnie stłumionego przez Rosję powstania styczniowego, a z drugiej, zwrot ku liberalizmowi i głębokie przeobrażenia wewnętrzne monarchii habsburskiej. Ich skutkiem było nadanie Galicji (austriackiej części ziem polskich) daleko idącej autonomii.
– Dla milionów Polaków Kraków stał się wówczas swego rodzaju stolicą duchową...
– Tak, miasto od razu zrozumiało wyjątkowość swego położenia w porównaniu z ogarniętymi popowstaniowymi represjami i żałobą ziemiami polskimi zaboru rosyjskiego i gnębionym postępującą germanizacją obszarem zaboru pruskiego. I rzeczywiście przyjęło na siebie rolę duchowej stolicy narodu. Ponowny rozkwit przeżył Uniwersytet, a obok niego inne instytucje naukowe, w tym założona w 1873 roku Akademia Umiejętności. Wokół Akademii Sztuk Pięknych skupiło się grono wybitnych artystów... Szybko unowocześniające się, piękne i wygodne do życia miasto przyciągało bogatą arystokrację... Już wówczas wytworzył się tutaj specyficzny kult dla przeszłości i nagromadzonego pod Wawelem dziedzictwa kulturowego...
– Jak Pan uważa, czy można mówić o jakimś specyficznym typie charakterologicznym „krakowianina”, jak np. Niemcy mówią o psychicznym typie „berlińczyka”?
– Wielowątkowy charakter miasta sprzyjał wytworzeniu się tego typu różniącego się od mieszkańców innych miast polskich. Stanisław Estreicher, reprezentantjednego z najsłynniejszych rodów krakowskich, tak o tym pisał: „Przeciętny krakowianin nie ma w sobie energii, ruchliwości, wesołości i żywotności warszawskiej. Nie ma w sobie temperamentu i rozczochrania właściwego ludności lwowskiej. Nie ma powagi i surowości poznańskiej. Odznacza go kultura intelektualna, polegająca na krytycznej powściągliwości, na braku skłonności do wybuchów i do emocji. Krakowianin wzięty zarówno w odosobnieniu, jak i w tłumie, ma daleko większą skłonność do krytycyzmu i sceptycyzmu, aniżeli go się spotka w reszcie Polski. Jest chłodny i rzadko oklaskujący to co widzi w teatrze, lub to, co słyszy na wiecu. Swoi i obcy ganią w nim wskutek tego chłód, wybredność czy żółciowość – ale podnoszą i dodatnie strony tej wady. Przedsięwzięcia artystyczne czy naukowe wyższej miary nieraz znajdowały w Krakowie swą publiczność, jakiej nie znalazły po innych miastach”... Nie mogę do tej charakterystyki nic dodać...
– A jak się Panu widzi Kraków w wieku XX, w Polsce niepodległej?
– W wielkim skrócie wyglądałoby to tak: W przededniu II wojny światowej Kraków liczy 250 tysięcy mieszkańców. Jest miastem, w którym urbanizacja wyprzedza znacznie industrializację. O obliczu jego decyduje kultura, nauka, zabytkowy charakter miasta. Dobrze rozwija się powiązana z karpackimi uzdrowiskami turystyka. Ostatnie „ludowe” pół wieku zmienić jednak miało zasadniczo sytuację miasta i model jego rozwoju. Kraków skazano na izolację i sprowincjonalizowanie zarówno poprzez degradację roli europejskich korzeni, jak też poprzez barbarzyńskie zniszczenie otaczającego go środowiska naturalnego.
– Ale przecież na dzień dzisiejszy sytuacja zaczyna się poprawiać...
– Jestem dobrej myśli. Nowa polityczna rzeczywistość Europy Środkowej otwiera zupełnie inną perspektywę rozwoju Krakowa. W tworzącej się właśnie w naszym obszarze nowej sieci europejskich metropolii nie powinno zabraknąć dawnej stolicy Polski, która raz jeszcze może wypełnić swą tradycyjną rolę pomostu między różnymi narodami i kulturami Europy Środkowej. Skutkiem nowego myślenia i dostrzegania misji Krakowa jest m.in. decyzja rządu polskiego o utworzeniu w Krakowie Międzynarodowego Centrum Kultury – ośrodka studiów i refleksji nad naszym wspólnym dziedzictwem.
– Proszę na zakończenie powiedzieć naszym czytelnikom kilka słów o idei MCK i jego celach.
– Idea Międzynarodowego Centrum Kultury nawiązuje nie tylko do uniwersalnych wartości cywilizacji europejskiej, ale i do lokalnej tradycji Krakowa. Jest to ośrodek badań nad szeroko pojętym dziedzictwem kulturowym; w szczególności skupia swe wysiłki na dwóch problemach o kapitalnym znaczeniu: a) fenomenie dużych miasthistorycznych oraz nowych strategiach ich ochrony i funkcjonowania; b) fenomenie i ochronie dziedzictwa mniejszości narodowych i kultur pogranicza. Oba te główne kierunki działania wiążą się nierozerwalnie z istotą Krakowa i jego położeniem w Europie. We współpracy z Uniwersytetem Jagiellońskim zainaugurowaliśmy działalność College for New Europe, który już stał się miejscem kształcenia i spotkań młodzieży różnych kultur i narodowości. Ważnym krokiem w kierunku prezentacji i konfrontacji sztuki różnych części kontynentu stał się niedawno zakończony Europejski Miesiąc Kultury... Wreszcie wspomnieć należy, iż MCK zostało hojnie uposażone przez władze miasta wspaniałym domem (Rynek Główny, 25), który już zyskał sobie u krakowian zaszczytne miano „Domu Europy”.
– Cóż, wyrażamy życzenie, aby wysiłki, zmierzające ku umocnieniu wzajemnego zrozumienia i integracji kultur europejskich okazały się skuteczne i owocne. Byłoby to szczególnie doniosłe w obliczu budzących się tu i ówdzie zasklepionych w sobie, zatęchłych a agresywnych prowincjonalnych szowinizmów. Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał
Jan Ciechanowicz


1993



Biały Orzeł – White Eagle”, 10 stycznia 1993:

Z LITWY
Minął rok...

Żmija kąsa siebie za ogon

W naszym pierwszym tegorocznym reportażu z niepodległej Litwy podajemy kilka charakterystycznych szczegółów...
Agonizujące już władze Landsberga w ostatnich miesiącach swego istnienia wydały kilka zarządzeń, dających właściwe świadectwo swemu poziomowi. Z dnia na dzień np. zarządzono, że do wyjazdu za granicę, w tym do krewnych we wschodniej części Wileńszczyzny znajdującej się w składzie Białorusi, ważne są tylko litewskie paszporty, stare zaś radzieckie są unieważnione. Nakaz ten byłby racjonalny – jako środek dyskretnego nacisku – w sytuacji, gdyby cała lub chociażby większość ludności miała już nowe litewskie paszporty, a część mieszkańców, dajmy na to, z jakichś względów powściągała się przed otrzymaniem papierów młodej RepublikiLitewskiej. Realna sytuacja zaś jest akurat odwrotna. Nowe dowody osobiste otrzymało tylko 10 proc. upoważnionych do tego obywateli. W odnośnych urzędach tłuką się dzień po dniu tysiące i tysiące zmordowanych ludzi niemogących uzyskać wymarzonego dokumentu, pozwalającego przynajmniej odwiedzić krewnych w niedalekim sąsiedztwie. Zachowany w całości i jeszcze rozbudowany sowiecki aparat administracyjny funkcjonuje opieszale, nadal utrudniając życie prostym ludziom. Karę jednak za tę ociężałość aparatu tenże aparat wymierzył nie sobie, lecz swoim ofiarom... Bo i naprawdę, jak mogą w nieskończoność znosić takie niesłychane nad sobą znęcanie się. Myliłby się jednak ten, kto by sądził, że w tym szaleństwie nie ma rozumu. Wariackie na pozór zarządzenia litewskiego rządu skierowują do kieszeni jego funkcjonariuszy wszystkich szczebli milionowe strumyki tzw. „talonów” czyli przejściowej waluty litewskiej, ofiarowywanych w postaci łapówek przez szarych obywateli nie znających innego sposobu na samowolę i arogancję „nowej” władzy.

Papuasi chcą do Europy
Ostatnio tysiące obywateli Republiki Litewskiej zostało zaskoczonych odnajdując rano w swych skrzyniach pocztowych swe własne listy wysłane za granicę przed kilkoma dniami z drukowanym napisem: „Graźintas. Siuntejo adresas użrašytas ne vietoje” – „Zwrot. Adres nadawcy nie na właściwym miejscu”... Indagowany w tej sprawie minister łączności odparł bez zmrużenia oka, że zmierza w ten sposób do Europy, w której ponoć adres odbiorcy pisze się tylko na dole, a adres nadawcy w górnej części koperty. Kto zaś czyni inaczej...jest Papuasem... i musi za to płacić...

 

Bomby KGB eksplodują

W kilku ostatnich numerach rządowego pisma litewskiego „Lietuvos Aidas”, podającego się ostatnio za „niezależne”, zamieszczono kilka niesamowitych wieści sensacyjnych. Okazało się bowiem, że przez okres około trzydziestu lat konfidentem tajnej politycznej policji sowieckiej był Jonas Kubilius, wieloletni rektor Uniwersytetu Wileńskiego, znany matematyk, duma współczesnej nauki litewskiej i – nie od rzeczy będzie przypomnieć – jeden z honorowych założycieli i przywódców Sajudisu...
Druga bomba zrobiła bodaj jeszcze większe wrażenie, jak się bowiem okazało kapusiem KGB w ciągu ponad 20 lat był także znakomity – ale to naprawdę znakomity! – pisarz żydowski, tworzący w języku rosyjskim, Grigorij Kanowicz. Informacja ta nabiera specjalnego posmaku zważywszy fakt, iż Kanowicz był ostatnio pasowany na... dysydenta antysowieckiego, bohatera, nieomal męczennika. W jednym z ubiegłorocznych numerów wrocławskiej „Odry” kreował m.in. sam siebie na rzekomą ofiarę cenzury radzieckiej, której ponoć nie podobało się jego nierosyjskie nazwisko... Ta samokreacja Kanowicza budziła zdziwienie w wilnianach, którzy na ladach wystawowych od lat 50-tych, aż do 90-tych włącznie do znudzenia natykali się na nieprzerwane – ongiś bardzo bolszewickie zresztą – „dzieła” właśnie Kanowicza. Po co więc ta zgrywa? Przecież cenzorami w większości wypadków przez długie dziesięciolecia, zanim nie wyjechali do Izraela i USA byli właśnie rodacy pana Kanowicza. Może więc brali jego nazwisko za polskie? Chyba nie, bo Polaków w Litwie Sowieckiej nie wydawano wcale, a pana Kanowicza stale. I dobrze, bopisarz z niego od lat około 15 świetny, wręcz zasługujący na literackiego Nobla. Ale po co to gombrowiczowskie „robienie gęby”?... Żydzi litewscy zareagowali na udokumentowane rewelacje prasy z olimpijskim spokojem. Kanowicz nie tylko pozostał na stołku przewodniczącego Rady Wspólnot Żydowskich Litwy, ale i uhonorowany został paroma prestiżowymi tytułami i nagrodami.
O polskich konfidentach prasa litewska milczy. Bo służą nowym panom do starych celów. A jeden z nich, Romuald Mieczkowski, mimo iż na początku roku 1992 najadł się strachu (bo zawzięci Litwini chcieli opublikować jego „teczki”, wykalkulowali jednak, że na razie nie warto, gdyż jest za „niepodległą” Litwą) w końcu otrzymał nawet polsko-kanadyjską premię za swe wiersze. I dobrze mu tak! Jest przecież prawdziwym Polakiem, dążącym do nowego ZSSR czyli „Europy bez granic”...
Dr Jan Ciechanowicz

* * *

Biały Orzeł” (Ware, USA) 10 stycznia 1993:

Hrabia się (na razie) uśmiecha...
Opracował
dr Jan Ciechanowicz

Przed kilkoma miesiącami zamieszkał w Mińsku, stolicy Białorusi – jak twierdzi „na stałe” – pan Alexander Pruszyński, znany ze swej publicystki politycznej wieloletni wydawca i redaktor „Ekspresu Polskiego” w Toronto (Kanada). Uważa się za polskiego patriotę Białorusi i wrócił tu naprawdę na ojcowiznę, na Grodzieńszczyźnie bowiem znajduje się dziedziczne ongiś gniazdo Pruszyńskich – majątek Rohoźnica, którego mieszkańcy do dziś z rozrzewnieniem wspominają, jak to byli „uciskani” w przedwojennych „czasach hrabiowskich”...
Warszawska „Gazeta Wyborcza” powitała akt powrotu Pruszyńskiego ironicznym artykułem pt. „Pruszyński jak Tymiński” czyniąc tym samym „delikatną”, za przeproszeniem, aluzję, iż nie wyklucza, że „Pruszyński jak Tymiński” może być jeszcze jednym „kanadyjskim komandosem”, atakującym fotel prezydencki w kraju postkomunistycznym...
Nie będziemy przed czasem podejmowali tego wątku, ale stwierdzimy tylko, iż pan Alexander zmienił miejsce pobytu, lecz nie porzucił dawnych, głęboko jak widać zakorzenionych, nałogów. Założył mianowicie w Mińsku i jak dotychczas utrzymuje „Pryzmat – Pismo Polskie Nie Tylko Dla Polaków” – i wydał już pięć jego numerów.
W piśmie tym sam edytor popisuje się nieraz naprawdę niekonwencjonalnym i błyskotliwym ujęciem rozmaitych tematów i problemów oraz niespotykaną na tych terenach od dawna odwagą polityczną i intelektualną. Trzeba bowiem przyznać, iż dziesięciolecia panowania na tej ziemi caratu i bolszewizmu niesłychanie ją wyjałowiły pod względem umysłowym i moralnym, zaprowadzając wszędzie przerażającą szarugę i nudę. Aby to wszystko zmienić i jakoś rozruszać, potrzebni są właśnie tacy „oryginałowie”, jak hrabia Pruszyński. Jego „Pryzmat” jest bardzo chętnie czytany także w Wilnie, a to głównie dzięki ciętej publicystyce A. Pruszyńskiego także na tematy wilńskie. Oto próbka tej publicystyki, fragmenty szkicu pod tytułem „Kto kogo ma przepraszać?”
„Litwini stale krzyczą, że mamy ich przepraszać, to za Żeligowskiego, to za II Rzeczpospolitą, to za AK. Co najgorsze, że wielu Polaków łapie się na te brednie i już gotowe pędzić na kolanach do Wilna.
Po prostu większości społeczeństwa polskiego trudno zrozumieć, by ktoś tak nachalnie kłamał, jak to czynią dziś, i nie tylko dziś, Litwini.
Z drugiej strony, przez pół wieku sączono nam sfałszowaną historię Polski, i mało kto wie, jak ta historia naprawdę wyglądała, zwłaszcza w sprawach polsko-litewskich.
Mało kto wie, że Polacy odebrali sowietom okupowane przez nich Wilno na Wielkanoc 1919. Potem w lipcu 1920 roku odebrali je nam znów Sowieci i przekazali je nieco później Litwinom.
Z polecenia Marszałka Piłsudskiego generał Żeligowski na czele swej Litewsko-Białoruskiej Dywizji zajął Wileńszczyznę jesienią 1920 roku i proklamował tam suwerenne państwo o nazwie Litwa Środkowa, z Aleksanderem Meysztowiczem jako prezydentem. Oczywiście, muszę tu przyznać, że był to stryj mej matki i na dodatek częściowo po nim noszę imię Alexander.
Zachowanie Litwinów w ciągu kilku miesięcy posiadania Wilna względem Polaków już wówczas było tak haniebne, że ludność Wileńszczyzny nie chciała ulec sugestiom Piłsudskiego, by stworzyć Litwę dwukanytonową: Kanton Kowieński z językiem urzędowym litewskim i Kanton Wileński z językiem urzędowym polskim.
Wyłoniony w wolnych wyborach Sejm Litwy Środkowej podjął uchwałę proszącą Sejm Polski o włączenie tego państwa w skład Rzeczypospolitej jako normalnego województwa. I tak skończyło swój żywot państwo Litwa Środkowa, znane nadal na całym świecie ze swych... znaczków pocztowych...
Litwini nie uznawali tego faktu i do 1938 roku nie mieli z Polską żadnych oficjalnych stosunków. Nie było stosunków dyplomatycznych, nie było połączeń kolejowych, telefonicznych i nawet listy nie dochodziły tam z Polski. Ćwierćmilionowa zaś tamtejsza Polonia została w ciągu kilkunastu lat zdziesiątkowana, a jej żałosne resztki zepchnięto do rangi nietykalnych pariasów...
(...) Po zajęciu w 1939 r. Wschodniej Polski Stalin zaproponował Litwinom oddanie im Wileńszczyzny za kilka strategicznie usytuowanych baz, z których po ośmiu miesiącach zajął cały kraj.
Jak się Litwini zachowali podczas zajęcia Wileńszczyzny, można wyczytać w książce pt. „Biała Księga w obronie Armii Krajowej na Wileńszczyźnie” pióra Romana Korab-Żebryka (Wydawnictwo Lubelskie 1991): Litwini po wkroczeniu do Wilna zastosowali ostry kurs wynarodawiający. Zlekceważyli przy tym możliwości pozyskania przychylności mieszkańców Wileńszczyzny. Przeciwnie, zachowali się brutalnie. Przede wszystkim zlekceważyli społeczeństwo wileńskie złożone z Polaków, Żydów i innych narodowości nie znających języka litewskiego. Wprowadzili go jako obowiązujący język urzędowy, bez żadnej alternatywy, a używanie języka polskiego zostało nawet zabronione.
Następnie odebrano Polakom prawo egzystencji, uzależniając przyznanie prawa do pracy od posiadania obywatelstwa litewskiego... Kto nie spełniał wielu nadumanych celowo rygorystycznych warunków, stawał się obcokrajowcem,człowiekiem pozbawionym wszelkich praw. Musiał się ubiegać o prawo do pracy, nie wolno mu było wykonywać licznych zawodów. Wielu mieszkańców Wileńszczyzny, mieszkających tam od pokoleń stało się z dnia na dzień „obcokrajowcami”. Według obliczeń litewskich w Wilnie zamieszkiwało wówczas 150 tys. „obcokrajowców” wobec 220 tys. ogółu mieszkańców, nie licząc w tym uchodźców wojennych. Zaczęły się masowe zwolnienia z pracy Polaków... Nie wolno im było należeć do organizacji politycznych, uczestniczyć w zebraniach czy pochodach, ani posiadać maszyn do pisania.
Tendencyjny charakter ustawy o obywatelstwie polegał także na tym, że dla osób narodowości litewskiej przewidywał wiele ułatwień, a dla Polaków szczególne rygory... Te przywileje związane z posiadaniem obywatelstwa rząd litewski postanowił wykorzystać dla akcji litwinizacji.
Zdarzały się liczne przypadki, zwłaszcza na wsi, wywierania presji na petentów, żeby wyrazili zgodę na zapisanie w paszporcie zlitewszczonego nazwiska. Ku swemu zdziwieniu natrafili Litwini na zacięty opór polskich mieszkańców Wileńszczyzny”.
Tyle A. Pruszyński. Obeznany z realiami dnia dzisiejszego na Litwie czytelnik zawoła: „Od 1939 roku nic się nie zmieniło!”. I będzie miał rację. Ale nie zupełnie, ponieważ dziś Żmudzini realizują swe pełzające ludobójstwo na Polakach w sposób bardziej perfidny i wyrafinowany, z użyciem kłamliwej pseudohumanistycznej retoryki i pod aplauz prasowych kryminalistów z warszawskiej „Gazety Wyborczej”, radośnie przyklaskujących wszystkiemu, co szkodzi Narodowi Polskiemu. A. Pruszyński w swej publicystyce uwypukla znany fakt, że Żmudzini, bezprawnie nazywający dziśsiebie Litwinami, paktowali z każdym, kto niszczył Polskę: od rosyjskich carów, poprzez Stalina do Hitlera i Breżniewa. I niszczyli Polaków wszędzie i zawsze, na ile tylko starczało im sił i odwagi.
Kto mówi prawdę, ryzykuje wiele. Pruszyński nie jest wyjątkiem. Ale na razie nie daje się złamać okolicznościom i nie zamierza uciekać na „zgniły” Zachód. Jest pełen werwy i pięknych planów. Oby tak dalej.

* * *

„Biały Orzeł – White Eagle” (Ware, USA) 7 lutego 1993:

Z Ziem Zabranych
Odrodzenie
„Miasteczko Worniany (obecnie rejon ostrowiecki obwodu grodzieńskiego Republiki Białoruś, przed 1945 – powiat wileńsko-trocki województwa wileńskiego) po raz pierwszy wymienione zostało przez dawne kroniki w roku 1462, w związku z ofiarowaniem przez ich właścicielkę Mariannę Songajłową pewnej kwoty pieniężnej na budowę tutaj kościoła i plebanii.
Od tego czasu Worniany raz po raz wypływały na szerszą widownię, dzięki działalności znakomitych jednostek związanych z tą miejscowością. W wieku XVI urodził się tu i mieszkał znany polski pisarz i działacz oświatowy, Jan Abramowicz, autor licznych prac wydawanych w języku polskim i łacińskim. Był to wybitny działacz i teoretyk reformacji, człowiek światły i wszechstronnie wykształcony (studia pobierał we Włoszech, w Padwie). On też założył w Wornianach szkołę, szpital i zbór kalwiński.
W latach 1767-1769 Marianna i Jerzy Abramowiczowie wybudowali na nowo w miasteczku przepiękną świątynię, w stylu barokowym. Wówczas też powstały tu piętrowe domki plebanii oraz murowane centrum miasteczka, w kształcie okalającej plac rynkowy zabudowy przed kościołem – rozwiązanie pod względem architektonicznym naprawdę nader udane, nadające miasteczku akcent przytulności i ustabilizowania. W tych „typowych” domkach mieszkali początkowo chłopi pańszczyźniani. Zwraca na siebie uwagę wysoki gust estetyczny i poczucie perspektywy twórców tego zespołu architektonicznego, który wraz z wzniesioną na początku XIX stulecia (kosztem panów Abramowiczów) czerwoną, okrągłą wieżą na wysepce wśród stawu zwanego tu Młyńskim, tworzy niezwykle harmonijną, przepiękną całość.
Muzeum Narodowe w Warszawie posiada kilka dawnych sztychów nieznanego autorstwa, na których widnieje (prócz wspomnianych budowli) także pałac, który spłonął w przededniu I wojny światowej.
Trzy kilometry na zachód od Wornian znajdują się Dubniki, ongiś posiadłość zacnych panów Minejków. W znajdującym się tu pałacyku (dziś Dom Starców) w latach 80-tych ubiegłego wieku przez dłuższy czas gościł u swych krewnych wielki pisarz narodowy Henryk Sienkiewicz. Tu też powstało niemało stron jego nieśmiertelnej „Trylogii”.
Powracając do Wornian (miejsca urodzenia i chrztu autora tych słów) warto jeszcze stwierdzić, że na cmentarzu miejscowym, utrzymywanym ostatnio w idealnym niemal porządku, spoczywają prochy wielu przedstawicieli zacnych rodów Śniadeckich i Minejków... Ale nie tylko... Płyty pomnikowe i zmurszałe drewniane krzyże na miejscowym cmentarzu mówią nam o dziesiątkach innych rodów polskich... Nie ma tu, oczywiście, śladów po pierwszych pochówkach sprzed siedmiuset laty, lecz ziemia cała jest przekopana, miękka wszędzie jak ów przysłowiowy „proch”, z którego powstaje i w który się obraca każdy człowiek...
Wszystkie napisy na pomnikach są polskie, za wyjątkiem nagrobka poległego w 1914 roku niemieckiego oficera (Muschketier Karl Otto Bremer) oraz kilku z ostatnich lat, proszących o modlitwę w języku rosyjskim. W północno-wschodniej części cmentarza spoczywają ci, którzy nie zaznali spokoju za życia – samobójcy. Nieopodal – mogiły żołnierzy: leżące, równoramienne, bezimienne krzyżez niemieckiego betonu z czasów I wojny światowej, oraz kilka rzędów pomników przeważnie nieznanych żołnierzy armii polskiej z roku 1920. Tam, gdzie są imiona i liczby odczytujemy, że „żył lat 18”, „lat 20”, „lat 19”... Jakże tragiczne były dzieje tej umęczonej ziemi i jej dzieci, przez ile uniesień, marzeń, złudzeń, cierpień, musieli przejść, zanim śmierć pogodziła wszystkich ze wszystkimi, a wiekowe świerki pochyliły się nad mogiłami, intonując swą żałobną, wszechprzebaczalną pieśń modlitewną ...
Minęły wieki... Wiele się na tej umęczonej ziemi zmieniło. Obecnie w Wornianach mieszka około 2000 osób. W znacznej większości są to Polacy, ale są też Białorusini oraz garstka drobna Litwinów i Rosjan.
W parę lat po wojnie worniański kościół św. Jerzego został przez władze bolszewickie zamknięty. Była to jedna z głównych metod niszczenia lokalnej ludności polskiej na ziemiach zabranych, polegająca na likwidacji świątyń katolickich, stanowiących w sumie najważniejszą, jeśli nie jedyną, instytucję społeczną, służącą zachowaniu w ludzkich sercach duchowości i człowieczeństwa. Nawet nie ateizacja, bo ateizm to też swego rodzaju forma duchowości i intelektualizmu, prowadząca zresztą często do Boga, lecz po prostu zwierzęce odduchowienie i bydlęce zmaterializowanie ludzi, pozbawione najmniejszych pierwiastków idealizmu – oto co było celem władców bolszewickich. Bo przecież wiadomo, gdzie nie ma Boga, tam nie ma człowieka: a ciemna masa, której odebrano wiarę i rozum, podobna się staje do stada baranów, potulnie dającego się pędzić tam, gdzie tego życzą sobie „pasterze”...
Rozumieli to doskonale i wykorzystywali w swych niecnych celach władcy kremlowscy. Toteż zamykanie kościołów uzupełnili innym chwytem socjotechnicznym: masowym rozpijaniem ludności całego gigantycznego kraju. Jeszcze poeta rosyjski Niekrasow miał powiedzieć, że pijany chłop nie jest groźny dla cara. I słusznie poniekąd, lecz tylko do pewnego momentu. Śladem bowiem pijaństwa idzie degradacja i dezorganizacja społeczna, zwyrodnienie fizyczne, umysłowe i moralne ludności, zanik na masową skalę wyższych potrzeb i uzdolnień, rozkład rodziny, zaniedbanie procesu wychowawczego młodego pokolenia i temu podobne negatywne zjawiska. Nikt już dziś nie zliczy tych milionów przedwcześnie zmarłych ludzi, zdegradowanych rodziców, zdegenerowanych, samotnych i nieszczęśliwych dzieci, które padły ofiarami perfidnej polityki nieludzkiego systemu sowieckiego.
Faktem jest, że wszędzie tam, gdzie przez długie dziesięciolecia kościół nie działał, a kapłan był wypędzony, degradacja moralna i społeczno-kulturalna ludności posunięta została szczególnie daleko. W końcu lat 40-tych świątynię worniańską rozgrabiono, ołtarz zdemolowano, organy wywieziono do jednej z sal koncertowych aż do Moskwy (a co będzie, jeśli niepodległa Republika Białoruś upomni się dziś o zwrot wszystkich zagrabionych dóbr kultury?), z porozbijanych grobowców, znajdujących się w podziemiach kościoła, powywlekano zmumifikowane szczątki pochowanych tu ongiś licznych kapłanów i dygnitarzy, pozdzierano ze zwłok pierścienie, medaliony, krzyżyki, obrączki, a same wyschnięte kościotrupy wystawiono w szeregu przy murze kościelnym. Stało się tak za sprawą wychowawców i wychowanków urządzonego tu sowieckiego domu dziecka.
5 – 14-sto letnich chłopców, pochodzących przeważnie z miejscowych polskich rodzin z obwodów grodzieńskiego i witebskiego, którym NKWD pomordowało rodziców, przyjezdni rosyjscy nauczyciele wychowali na „prawdziwych obywateli radzieckich” w duchu szaleńczej nienawiści do wszystkiego, co polskie. Młodzież ta, nie wiedząc co czyni, wykonująca bezkrytycznie wszystkie polecenia moskiewskich „pedagogów”, zdemolowała kościół, kilkakrotnie rujnowała groby Śniadeckich i Minejków, jak też inne na miejscowym cmentarzu, czyniła napady na domostwa tutejszych „przeków”, jak pogardliwie moskiewscy koczownicy nazywali Polaków: regularne zaś starcia między wychowankami „dietdomu” a chłopcami z Wornian, prowadzone częstokroć z niemałą krwią, odbywały się aż do początku lat 70-tych.
Czymś równie przerażającym, jak bestialstwo skomunizowanej i zrusyfikowanej młodzieży, były obojętność i strach miejscowych mieszkańców. Co prawda, po wywózkach na Sybir ponad połowa zabudowań miasteczka Worniany świeciła pustką. Żydów wymordowali faszyści litewscy; Polaków – hitlerowcy i sowieci. Ci zaś, którzy zostali przy życiu, trwali w ciągłym oczekiwaniu na swą kolej do tundry. Mimo zrozumienia tych psychologicznych realiów, nie można ich jednak niczym usprawiedliwić. Bo są przecież pewne wartości nadające życiu ludzkiemu sens i wyższą wartość, bez których staje się ono nikczemną roślinną egzystencją.Wartości tych trzeba nieraz bronić nawet kosztem własnego życia. Należą do nich nasza wiara, nasze świątynie, nasi kapłani, nasza narodowa i ludzka godność, przyszłość naszych dzieci.
W roku 1989 autor tych słów dwukrotnie udawał się do Moskwy, aby w Państwowym Komitecie do Spraw Religii i Kultów przy Radzie Ministrów ZSRR domagać się w imieniu miejscowej ludności zezwolenia na ponowne przekazanie świątyni worniańskiej jej prawowitym gospodarzom, czyli wiernym. Była to dla mnie sprawa honoru, ponieważ w 1946 r. właśnie w tym kościele zostałem ochrzczony przez śp. księdza Żurowskiego. Inni parafianie trzymali w ciągłym oblężeniu urzędy władzy sowieckiej w Mińsku, Grodnie, Ostrowcu. Przez cały rok jedyną odpowiedzią władz lokalnych było: „U nas niet Polaków, wsie Polaki ujechali w Polszu”. A skoro „niet Polaków”, to „niet” potrzeby otwierania kościoła, który w międzyczasie przerobiono na dyskotekę. Nic dziwnego, odpowiedzi takiej udzielali nam ludzie tuobcy, nie znający i nie rozumiejący potrzeb miejscowej ludności... Jednak po wielu staraniach sprawę pomyślnie doprowadziliśmy do końca i wygraliśmy. Kościół zwrócono...
W 1990 roku, po wielu perypetiach i przy głośnych protestach zdemoralizowanej przez bolszewizm młodzieży, kościół worniański zwrócono wiernym. 24 marca tegoż roku zwierzchnictwo nad świątynią i rząd dusz objął w miasteczku Ojciec Salezjanin, ksiądz Zdzisław Pikuła, którego przysłano tu z Polski ku pomocy i ratowaniu ludzi.
Urodzony w miejscowości Dutrów na Zamojszczyźnie, będący w apogeum sił, kapłan przeszedł dotychczas nie łatwą drogę życiową. Ma za sobą studia teologiczne, kilkuletnią pracę wśród Indian Boliwii i Ekwadoru, wśród Polaków i Litwinów na Suwalszczyźnie, itd. Aż wreszcie władze kościelne skierowały go do rodaków na terenie Republiki Białoruś, za pozwoleniem odpowiednich organów białoruskich.
Rozmowę z kapłanem odbywamy w skromnym, ciasnawym pokoiku, w którym się kwateruje u jednego z parafian. Ksiądz Zdzisław sprawia wrażenie silnego, wysportowanego mężczyzny. Okazuje się, że przez trzy pory roku jedynym środkiem lokomocji, z którego korzysta, jest rower. „Nie mogę, powiada, jeździć mercedesami, gdy moi parafianie chodzą pieszo”. Kapłan wydaje się być niewzruszony i zachowuje przysłowiowy „spokój olimpijski”, nawet gdy mówi o sprawach dość drastycznych i bolesnych. Gdyby zresztą nie posiadł sztuki samoorganizacji i samoopanowania, dawno by chyba „wysiadł” psychicznie i fizycznie w warunkach, w których pełni swą wzniosłą misję już od trzech lat. Pracuje w dwóch parafiach, worniańskiej i bystrzyckiej, jednej z najstarszych w byłym Wielkim Księstwie Litewskim. W tejpierwszej parafii ma w pieczy około 3 tysięcy wiernych, z których mniej więcej dwie trzecie utrzymują z kościołem stałą więź. Jedna trzecia, a jest to bądź co bądź około tysiąca ludzi, na razie niezbyt się do wiary garnie. Jest to skutek poprzedniego, niezbyt, jak to ksiądz określa, sprzyjającego kulturze duchowej okresu. Wielu ludzi uległo wówczas pijaństwu, wzięło rozbrat z Bogiem i chrześcijańskimi normami moralnymi. A dziś, na skutek tego, niekiedy wciąż „nie mają czasu”, by powrócić na łono kościoła, jakby się czegoś obawiali, z trudem przełamują wewnętrzne opory, chociaż w sercach ich nadal się tli tęsknota za Prawdą.
Na wszystko jednak musi przyjść właściwa chwila. Nie wolno procesu powrotu ludzi do normalności zbytnio ponaglać. Każdy owoc ma swój czas. Każdy człowiek ma prawo samodzielnie znajdować swą drogę powrotu do Boga, a kapłan ma obowiązek dyskretnie go w tych dramatycznych poszukiwaniach wspomagać. Jest to ogrom pracy. Lecz zrażanie się trudnościami nie należy do cech „żołnierza Chrystusowego”...
Ks. Zdzisław Pikuła, wspierany przez grono oddanych wiernych, takich, dla przykładu, jak Regina Aleksandrowicz, Jadwiga Wołejko, Anna Zimnicka, Mieczysław Prałucki, Robert Stankiewicz, Czesław Kusojć, Franciszek Miklis (wszystkich nie sposób wymienić) odbudowuje świątynię (sprawił dopiero co nowy wspaniały ołtarz), niestrudzenie krzewi wiarę i moralne nauki chrześcijańskie wśród ludzi. Istnieją ogromne trudności finansowe, gdyż ludność miejscowa potwornie w ostatnim okresie wynędzniała i nie zawsze ma grosza nawet na odpowiednie wyżywienie i ubiór dla dzieci. Lecz kapłan musi dawać sobie radę i w takich warunkach.
Pełni zresztą nie tylko funkcje duszpasterskie. Ludzie zwracają się doń nieraz i z kłopotami życiowymi, zdrowotnymi, rodzinnymi. A nikomu nie można odmówić przynajmniej dobrej rady czy odprawić z kwitkiem...
W Wornianach działa najsilniejsze w całym rejonie ostrowieckim, liczące kilkaset osób, koło Związku Polaków Białorusi. A jednocześnie w szkole wciąż nie ma klas polskich. Brak tu polskiej prasy, polskich książek. Mówiono o tym na ostatnio (17.I.1993) odbytej konferencji ZPB. Lecz nie ma powodu, ani czasu, by się zamartwiać. Ksiądz Zdzisław jest bardzo zadowolony z tutejszej młodzieży, zdolnej, żywej, starannej i pracowitej, mającej otwarte serca na Dobro i Piękno. Liczne gromadki dzieci uczęszczają tłumnie na naukę katechizmu, biorą udział w modlitwie, kolędowaniu, szopkach.
Przyszłość miasteczka Worniany nie jawi się obecnie, jak do niedawna, w barwach ciemnych, chociaż naprzeciw kościoła katolickiego wciąż jeszcze „straszy” duży granitowy posąg mongoloida, trzymającego w ręku lornetkę – Czapajew. Dziś jednak już się go nikt nie boi, bo wiadomo, że ten przybłęda nie matu nic więcej do pilnowania”.
P.S. z roku 2015. Tuż obok Wornian buduje się obecnie olbrzymią Ostrowiecką Siłownię Atomową



* * *

Biały Orzeł – White Eagle”(Ware, USA) 21 lutego 1993:

Z LITWY
Rozpacz i Nadzieja
W końcu stycznia br. pełniący obowiązki prezydenta Republiki Litewskiej Algirdas Mykolas Brazauskas wystąpił na sesji parlamentu z referatem o stanie państwa pt. „Litwa przeżywa bardzo ciężkie czasy” W raporcie tym – szczerym i uczciwym – znalazły się następujące sformułowania, które podajemy z urzędowego dokumentu, będącego w dyspozycji naszego korespondenta:
„Szanowni Posłowie na Sejm!
Dziś spełniając powinność konstytucyjną, przedkładam Wam roczne sprawozdanie o stanie Litwy. Naturalnie, że aktualny sejm i rząd, które rozpoczęły swą działalność dopiero u schyłku 1992, nie mogły jeszcze na te procesy wpłynąć...
W roku ubiegłym rada Najwyższa Republiki Litewskiej przyjęła 61 ustaw i 159 uchwał. Większość z nich była nieodzowna dla odradzającego się państwa i reform gospodarczych. Jednakże trzeba przyznać, że część decyzji i działań Rady Najwyższej nie przyczyniła się ani do postępu socjalnego, ani do zgody na Litwie... Politykom brakowało nieraz poczucia odpowiedzialności, kierowano się nie wspólnymi, dotyczącymi całego społeczeństwa, lecz wąskimi partyjnymi interesami politycznymi. Usiłowano umacniać władzę z pomocą hałaśliwych akcji politycznych.
Nic więc dziwnego, że w roku ubiegłym bardzo podupadł w oczach ludzi autorytet władzy. Według badań socjologicznych zaufanie do Rady Najwyższej spadło z 66 do 29 proc., a w stosunku do rządu z 68 do 38 proc.
Największą frakcję w sejmie tworzą przedstawiciele DPPL. Ważna jest rola również innych frakcji – socjaldemokratycznej, chadeckiej, Karty Obywatelskiej, Sajudisu, Partii Wolności, Partii Demokratycznej, Polaków. Oczekuję, że w działalności frakcji będą dominowały nie koniunkturalne rozgrywki wewnątrz parlamentarne, lecz zostaną odzwierciedlone rzeczywiste orientacje polityczne istniejące w społeczeństwie. Konfrontując ze sobą odmienne poglądy, należy pracować zgodnie i owocnie.

Poziom życia
Krytyczna sytuacja wielu rodzin odbija się w strukturze wydatków. W końcu roku ubiegłego rodziny musiały przeznaczać na żywność aż dwie trzecie swych wydatków, podczas gdy przed trzema laty – tylko jedną trzecią część. Dlatego coraz to mniejsza część wydatków przypada na zaspokajanie potrzeb bytowych, kulturalnych i innych. Porównując dane z lat 1992 i 1989, ceny na te usługi wzrosły 35 razy, a na mieszkaniowo-komunalne aż 75 razy. Duża część mieszkańców coraz częściej stoi przed dylematem: czy normalnie zjeść, czy zapłacić za mieszkanie?
Szczególnie trudna stała się sytuacja bezrobotnych. Wraz ze zmianą struktury zatrudnienia na Litwie stale wzrasta ich liczba. W 1992 roku do giełd pracy zwróciło się około 125 tysięcy osób nie mających pracy. Zatrudniono natomiast zaledwie piątą część z nich. Ponad połowę bezrobotnych stanowią urzędnicy, 60 proc. – kobiety, prawie trzecią część wilnianie... Skryte bezrobocie obejmuje dodatkowo co najmniej 200 tys. osób.
Polityka ekonomiczna
W 1992 roku zmieniły się trzy rządy... Najdobitniej w tym roku występującą tendencją w gospodarce Litwy stanowił pogłębiający się kryzys ekonomiczny, który cechuje obniżenie poziomu powszechnego produktu narodowego...W 1992 roku w porównaniu z 1989, wytworzony produkt narodowy na Litwie obniżał się prędzej niż w Estonii i na Łotwie. W Estonii zmniejszył się on o 39,7 proc., na Łotwie o 42,5 proc., natomiast na Litwie o 47,6 proc.
Równolegle do powszechnego upadku produkcji przebiegał proces pogłębiania się inflacji. W roku ubiegłym wyniosła ona 1163 proc., w ciągu ostatnich trzech lat 6550 proc., tj. siła nabywcza jednostki monetarnej obniżyła się ponad 65 razy... W 1992 roku artykuły spożywcze realnie zdrożały około 14-krotnie, a w porównaniu z grudniem 1989 roku prawie 72 razy, usługi zaś – 80 razy... Nakładanie się procesu upadku produkcji na spiralę inflacji dowodzi, że stan gospodarki Litwy jest krytyczny...
Jednym z podstawowych kierunków reformy jest prywatyzacja, z którą są związani wszyscy mieszkańcy Litwy. Rzeczywisty przebieg prywatyzacji ilustrują następujące dane: w ciągu całego okresu prywatyzacji sprywatyzowano zaledwie 15,2 proc. kapitału zakładowego przedsiębiorstw, czyli 32 proc. całego kapitału przewidzianego do prywatyzacji... Obecnie w przemyśle Republiki dominuje kapitał państwowy, stanowiący 72 proc...
W 1992 roku wytworzono i dostarczono konsumentom o połowę produkcji mniej niż w 1991 roku i jak już wspomnieliśmy o 55 proc. mniej niż w roku 1989 (na Łotwie o 35 proc., w Estonii o 43 proc., na Białorusi o 11 proc.) Ceny towarów produkowanych w przedsiębiorstwach Republiki wzrosły w okresie ostatnich trzech lat 110 razy.
Rok ubiegły był szczególnie trudny dla rolnictwa... Do 1 stycznia 1993 roku, w porównaniu z rokiem 1990, we wszystkich gospodarstwach rolnych pozostało 57 proc. świń, 64 proc. drobiu, 75 proc. rogacizny. Produkcja wszystkich bez wyjątku siedmiu podstawowych artykułów rolnych (zbóż, ziemniaków, warzyw, owoców, mięsa, mleka i jaj) obniżyła się drastycznie w ciągu ostatnich trzech lat w przeliczeniu na statystycznego mieszkańca. Poprzednio nasze rolnictwo mogło wyżywić prawie 7 mln ludzi, teraz zbliżamy się do sytuacji, gdy nasza produkcja w najlepszym razie zaspokoi wyłącznie nasze potrzeby wewnętrzne”... (Przypominamy, że ludność Republiki Litewskiej liczy około 3,8 mln mieszkańców – J.C.).
Do najboleśniejszych dla ludzi problemów należy zmniejszenie się budownictwa domków mieszkalnych. W 1992 roku, licząc na 10 tys. mieszkańców, zbudowano zaledwie 32 mieszkania, czyli trzykrotnie mniej niż w roku 1989...

Kościół
Bardzo cenimy rolę kościoła w społeczeństwie, gdyż utrzymuje on spokój, moralność społeczną, rozwija wartości narodowe. Przyczyni się do tego równieżspodziewana wizyta papieża Jana Pawła II, do której powinniśmy się odpowiednio przygotować...
To dobrze, że niebawem zostanie zwrócony pałac biskupi w Wilnie, w Kownie niedawno zwrócono kościołowi siedzibę arcybiskupią; przygotowuje się do zwrotu Dom Perkunasa; zwraca się budynki należące do luterańskiej wspólnoty wyznaniowej.

Stosunki narodowościowe
Do najważniejszych kryteriów demokratyczności państwa należą prawa mniejszości narodowych.
Na Litwie problemy stosunków między narodowościami są rozstrzygane dość skutecznie...
Poważniejsze problemy zaistniały tylko w Litwie Wschodniej, gdzie obu zainteresowanym stronom (tj. Polakom i Litwinom – przyp. J.C.) niekiedy brakowało życzliwości i tolerancji. Zwłoka z ogłoszeniem prawnych wyborów do samorządów rejonu wileńskiego i solecznickiego niepotrzebnie rozpalała namiętności.
Czas i wspólne kłopoty rozwiązują takie problemy lepiej niż kategoryczne żądania lub narzucanie jednostronnych rozstrzygnięć”...

Tyle prezydent Brazauskas. Nie sposób odmówić mu trzeźwości i realizmu. Mówiąc o zagadnieniach praworządności, wskazał on m.in. na fakt, że przestępczość na Litwie wzrosła w ciągu paru ubiegłych lat o 80 proc. Są to przeważnie kradzieże mienia – 26 tys. przypadków w skali rocznej!
Jeśli chodzi o politykę zagraniczną, to wśród ważnych dokonań w tej sferze mówca odnotował m.in. podpisanie deklaracji o przyjaźni i współpracy Litwy z Polską i z Francją.
Całość referatu świadczy raczej o tym, że w osobie Algirdasa M. Brazauskasa naród litewski zyskał przywódcę nie pozbawionego odwagi i kompetencji, będącego zupełnym zaprzeczeniem swego niewydarzonego poprzednika. Ten ostatni jednak, czyli Vytautas Landsbergis, w ciągu paroletniego okresu swego urzędowania dokonał w Republice Litewskiej takich makabrycznych spustoszeń i szkód – i to dosłownie we wszystkich sferach życia społecznego – tak potrafił wszystkich ze wszystkimi skłócić i zantagonizować, że nawet polityk takiego formatu, jak Brazauskas, wątpliwe czy zdoła sytuację poprawić. Przynajmniej w krótkim czasie.
Dziś, kiedy – jak się wydaje – zaczynają słabnąć prześladowania Polaków na Litwie prasa michnikowska wynosi pod niebiosa niszczycielski „geniusz” Landsbergisa. Dla czyjego dobra?
Opracował:
Dr Jan Ciechanowicz

* * *

Magazyn Wileński”, nr 9, 1993 marzec:

Symptom czy wybryk?
Od początku organizowania się środowiska polskiego na Litwie (1998) widzieliśmy potrzebę istnienia placówki dyplomatycznej Rzeczypospolitej Polskiej w Wilnie. Z jednej strony sprzyjałaby ona normalizacji stosunków między dwoma narodami, z drugiej zaś – poniekąd pomagałaby w rozwiązywaniu problemów polskiej mniejszości narodowej. Odpowiedzią na nasz postulat były protesty, pikiety aktywistów „Sajudisu”, nieżyczliwe wypowiedzi w prasie litewskiej, które po prostu przeczyły zdrowemu rozsądkowi. Przecież istnienie przedstawicielstwa innego państwa podnosiło rangę wybijającej się na niepodległość Litwy.
Dziś mamy jedno i drugie – niepodległą Litwę i ambasadę RP w Wilnie.
Tylko my, kresowi naiwniacy, nie nasiąknięci tzw. „europejskością”, mówiący tak jak myślimy, czyniący tak jak rozważamy, mamy zdaje się dziś za swoje. Jak się okazało, od pierwszych niemal dni pobytu na Litwie ambasadora Jana Widackiego i jego otoczenia, są oni delikatnie mówiąc, nieżyczliwie ustosunkowani do zorganizowanego już środowiska polskiego, do wszystkich niemal jego postulatów, które wcale nie są wygórowane i mieszczą się w ramach doświadczeń i dokumentów międzynarodowych. Ba, więcej, popychanie poniektórych do zakładania kontrorganizacji, zbieranie niby kompromitujących danych o działaczach środowiskowych, kompromitowanie czy stawianie pod wątpliwość wszelkich, wcale nie politycznych inicjatyw, jeżeli uprzednio łaskawie nie uzyskają aprobatyw ambasadzie.
W listach, kierowanych do osób oficjalnych, czy prywatnych, a firmowanych Orłem w Koronie, aż pstrzy od hochsztaplerów, złodziei, naciągaczy – gromadnie określając tutejszych Polaków. Kłamstwa, oszczerstwa stały się normą określania przedstawicieli Państwa Litewskiego, Polaków, którzy to zdołali samodzielnie się zorganizować, mając dziś swoich przedstawicieli we wszystkich organach obieranej władzy – od lokalnej do sejmu włącznie.
Widząc te zagrożenia, siedem polskich organizacji na Litwie 17 stycznia br. skierowało do pani premier Hanny Suchockiej list, w którym między innym i czytamy: „Pewne warstwy osób sprawujących władzę w Polsce i ich przedstawiciele za granicą często utożsamiają Polaków na Litwie z Polonią emigracyjną w innych krajach. Polska mniejszość narodowa na Litwie nie może być traktowana skansenowo, dba ona o warunki swego samorządnego rozwoju. Powinny być uszanowane specyfika, samoistność i potrzeby tego środowiska. Nie należy narzucać różnych koncepcji bezporozumienia się z tym społeczeństwem... Pełnomocni przedstawiciele Rządu RP, gdzie w krajach zwarcie mieszka ludność polska, powinni wnikliwie i życzliwie poznać problemy tego środowiska, nie wnosić niepotrzebnych podziałów, nie podejmować prób kompromitowania tej narodowej zbiorowości, jej części lub przedstawicieli...”
W liście ambasadora Jana Widackiego opublikowanym w „Magazynie Wileńskim” czytamy, że Polacy nie chcą nawet zaprosić Ojca Świętego. A przecież już we wrześniu ub. r. Konferencja ZPL z udziałem przedstawicieli innych organizacji polskich taki list wystosowała. Na konferencji był obecny również ambasador.
Nieodzowne i zrozumiałe jest, że przedstawicielstwo RP winno mieć jak najlepsze stosunki z państwem, w którym rezyduje. Tylko na pewno nie kosztem rozbijania środowiska polskiego, chociaż takie działania znajdują poklask w niektórych nieżyczliwie nastawionych, niedalekowzrocznych kręgach społecznych. Mądrzy politycy na pewno rozumieją, że jest to manipulowanie obywatelami Litwy, na co inne państwo nie ma najmniejszego prawa, w dodatku niezorganizowane środowisko jest mniej odpowiedzialne, z nim o wiele trudniej współżyć i zachęcić do wspólnego działania dla dobra tegoż państwa.
Zobaczmy na ten problem z innej strony. Czy znajdziemy na świecie jeszcze takie państwo i naród, którzy by swym działaniem ograniczali własny zasięg kulturowy. Czy Niemcom zależy, aby niemieckości było mniej? A Anglikom, Francuzom, Litwinom, Żydom itp.? Tylko czyny i słowa takich przedstawicieli Polski, jak Jan Widacki stwarzają wrażenia, że Polsce zależy na tym, aby mniej polskości było na świecie, a tym samym kulturowy jej zasięg, w szerokim tego słowa znaczeniu, był słabszy?
Co to jest? Wybryk pojedynczego przedstawiciela Państwa Polskiego, czy symptom świadczący o zmianie polityki względem swoich rodaków na byłych Kresach Wschodnich?
Niedawno w prasie polskiej prawie w tym samym czasie wyjątkowo krytyczne uwagi o działalności ambasadorów na Litwie i na Białorusi zgłosili Prezesi Związków Polaków Jan Mincewicz i Tadeusz Gawin. Znaczy to, że dzieje się podobnie nie tylko w Wilnie, że nie można tego spisać jedynie na chęci wygodnictwa i życia bez problemów (obecność mniejszości narodowej takich problemów oczywiście dostarcza), czy też złych nawyków ambasadora z okresu pracy w organach represyjnych.
Ale kiedy to się dzieje nie tylko na Litwie i Białorusi, ale i poniektórych innych krajach, to ewidentnie niedobrze się dzieje w Państwie Polskim. Widocznie komuś zależy na jego osłabianiu i kompromitowaniu nawet w oczach swych rodaków, dla których Polska była przez wiele lat okresu żelaznej kurtyny czymś świętym i najdroższym.
Będąc posłem na Sejm Republiki Litewskiej raczej nie mam prawa oceniać działalności przedstawicieli RP za granicą. Ale ponieważ chodzi tutaj w znacznej mierze o Polaków, moich rodaków i wyborców, o ich losy i przyszłość, która powinna być ułożona z władzami Litwy przy bezpośrednim udziale Polski, a działania jak powyżej taki dialog utrudniają, nie mam po prostu prawa te szkodliwe zjawiska przemilczeć.
Ryszard Maciejkianiec

* * *

Kurier Wileński”, 4 marca 1993 (wypowiedź z okazji piątej rocznicy powstania Związku Polaków na Litwie) – Jan Ciechanowicz:

Wydaje się, iż było to tak dawno, że już nawet nie wiadomo, czy w ogóle było. A przecież minęły od tego dnia zaledwie cztery lata. 5 maja 1988 roku w „wywalczonej” przez siebie auli Wileńskiego Państwowego Instytutu Pedagogicznego, jako prodziekan Wydziału Języków Obcych do spraw polonistyki tejże uczelni, zainaugurowałem i przeprowadziłem nasze pierwsze, założycielskie spotkanie, podczas którego zapadła oficjalna uchwała o powstaniu Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego Polaków na Litwie.
To był początek naszej polskiej „rewolucji”, zarówno w Litwie, jak i w całym ówczesnym ZSRR. Byliśmy przecież pierwszą polską organizacją nie inspirowaną i nie manipulowaną z zewnątrz w dziejach imperium sowieckiego. Właściwie to owe majowe spotkanie wieńczyło kilkumiesięczny „okres inkubacyjny”, podczas któregowąskie trzyosobowe grono inicjatywne (Henryk Mażul, Jan Sienkiewicz i autor tych słów) roztrząsało w trakcie kilkunastu bodaj „nocnych rodaków rozmów” szczegóły tych czy innych posunięć, mających doprowadzić (w warunkach totalitaryzmu sowieckiego) do zaistnienia samorządnej organizacji polskiej, do jej zarejestrowania i rozwoju. Nie wolno przecież zapominać, iż zaczynaliśmy w sytuacji, gdy KGB i KPZR niepodzielnie jeszcze panowały w kraju, a strach tkwił głęboko w kościach naszej ludności.
Jednak się stało. Na 5 maja 1988 r. sprosiliśmy do sali WPIP kilkunastu polskich inteligentów (niektórzy z zaproszeń nie skorzystali) oraz szersze grono młodzieży akademickiej i... odrodzenie się zaczęło.
...Od samego początku widziałem SSKPL (ZPL) jako organizację jednoczącą wszystkich Polaków w aspiracjach politycznych i kulturotwórczych, broniącą praw ludzkich i obywatelskich. W pierwszych paru latach tak też było. Powstał cały szereg naszych ogniw, które zadbały o założenie polskich zespołów artystycznych, przedszkoli, szkół itd. Nastąpiła wspaniała erupcja polskości. Trzeba było tędynamikę utrzymać. Niestety coraz więcej zaczęło się widywać w strukturach naszej organizacji osobników o charakterystycznym „smutnym” wyrazie twarzy. Nie wiadomo, kto i jak ich tu „wkręcił”. Nasza aktywność uległa niepostrzeżenie wyhamowaniu, a dziś tak na dobrą sprawę w ogóle idzie w jakimś niedorzecznym kierunku.
Zdaje się, że to Alfred Nobel powiedział, że każda rewolucja bywa przygotowywana przez myślicieli, przeprowadzana przez bohaterów, a jej owoce konsumowane – przez łajdaków. Obawiam się, że coś takiego może spotkać w niedalekiej przyszłości i nasz ruch. Z niepokojem obserwuję, jak pogłębia się przepaść między wielotysięczną masą szeregowych członków ZPL, a coraz bardziej kostniejącymi i upodabniającymi się do partyjno-sowieckich strukturami kierowniczymi. Miejsce realnej pracy zajmuje coraz częściej jej pozorowanie, a nawet jawna błazenada. Ten i ów „lider” poczyna sobie odgrywać rolę „męczennika”, bo mu władza radziecka zamiast upragnionej „Wołgi” przydzieliła tylko „Moskiwcza” lub jawnie traktuje swoje funkcje w organizacji nie jako zaszczytną możliwość i obowiązek służenia ludziom, lecz jako wygodną drabinkę do wspinania się ku lśniącym szczytom kariery, osobistych zysków i próżnych zaszczytów. Nieraz dorabiając do tego draństwa politowania godną życiową filozofijkę, z którą się dumnie publicznie obnosi. To demoralizuje ludzi. I zatrważa tych, komu leży na sercu sprawa polska.
Niestety w obecnych strukturach władzy ZPL dominują wczorajsi etatowi sekretarze i instruktorzy organizacji partyjnych i komsomolskich, radzieccy biurokraci, a nawet funkcjonariusze sowieckich służb represyjnych. Są to bez wyjątku merkantylne miernoty intelektualne, ale za to mistrzowie gabinetowej intrygi. Nic ich nigdy nie obchodziła żadna polskość, dla której nic nie robili, a o której nagle wspominają dopiero w przededniu kolejnych wyborów, kiedy potrzebują głosów polskiego elektoratu. Jest to element absolutnie bezwartościowy, nietwórczy, leniwy, bezwzględnie prący tylko do osobistej władzy i prywatnych korzyści. Mają nadmiernie rozwinięty odruch chapania, zawiści, a przez to uniemożliwiają pracę ludziom ideowym, sprowadzając na manowce organizację jako całość. Czy ktoś zauważył, że dziś w organach kierowniczych ZPL nie pozostało bodaj ani jednej ideowej osoby z grona założycieli SSKPL sprzed czterech lat? Wszyscy zostali po cichu odizolowani i wyeliminowani przez bezideowych funkcjonariuszy Kompartii i Komsomołu, którzy w okresie 1991-1992 sprytnie przesiedli się z foteli partyjnych do ZPL-owskich.
I jako skutek: nasz ruch słabnie duchowo i fizycznie, pogłębia się wzajemne od siebie wyobcowanie mas i struktur kierowniczych, ludzie wartościowi są nadal wypychani poza obręb organizacji i odchodzą. Miejsce postaw żołnierskich zajmują tendencje kolaboranckie. Ludność w terenie pozostaje absolutnie bezbronnaw swych stosunkach z antypolskimi władzami RL. Jeśli ten proces degeneracji i kostnienia nie zostanie przerwany, trudno patrzeć z optymizmem na przyszłość ZPL.

* * *

Biały Orzeł – White Eagle” (Ware, USA), 7 marca 1993:

Z LITWY
Snikersy z... gryki
Wszystko w posowieckim bagnie na wschód od Bugu ma jakiś wymiar surrealistyczny. I wolność, i demokracja, i sprawiedliwość, i suwerenność, i kultura, i snickersy są tu jakby na niby. Niby są i niby ich nie ma...
Ostatnio prywatni „biznesmeni” w Kownie i Wilnie przystąpili do produkcji na dużą skalę snickersów, w których zamiast orzeszków umieszczają w specjalny sposób spreparowaną...kaszę gryczaną, a całość pokrywają zabarwionym topionym cukrem. Wyrób nazywa się „Snickers”, kosztuje pół dolara, jest równie kolorowo opakowany co amerykański, i podobnie, nawet nieźle smakuje. Szczególnie tym, którzy nigdy nie próbowali prawdziwego snickersa. Gryka pozostaje jednak zawsze gryką i nigdy nie stanie się orzeszkiem... Symbolicznie...

Czystka etniczna po bałtycku
Na Łotwie i w Estonii, w których ludność słowiańska stanowi około połowy mieszkańców, została ona prawie w całości pozbawiona tak podstawowych praw człowieka, jak prawo do obywatelstwa, do wzięcia udziału w wyborach, do posiadania prywatnego mienia, do posługiwania się publicznie językiem ojczystymi in.
Na tym tle Lietuva (Litwa) robi na pozór odmienne, bardziej korzystne, wrażenie: prawie wszyscy mieszkańcy otrzymali tu obywatelstwo młodej republiki, są polskie i rosyjskie szkoły, prasa w tych językach, ciągle jeszcze korzystająca z jakiej takiej swobody wypowiedzi (ostatki gorbaczowowskiej liberalizacji), chociaż obsadzona przeważnie przez niedawnych konfidentów KGB...
Wydaje się, że różnica między Lietuvą z jednej strony, a Estonią i Łotwą z drugiej polega nie na różnicy celów i filozofii politycznej, lecz raczej na różnicy taktyki. O ile Estończycy i Łotysze obrali otwarcie drogę nieskrępowanego i niczym nie maskowanego wypierania Słowian ze swego terytorium, to Lietuva, tworząc ze względów koniunkturalnych pozory praworządności, wybrała taktykę bardziej zręczną. Formalnie zapewnia się tu równe prawa wszystkim obywatelom niezależnie od narodowości, dokładnie jak to było w komunistycznym ZSRR. Jednocześnie zaś – nieprzerwanie i konsekwentnie działają tu mechanizmy dyskryminujące, mające na celu drastyczne ograniczenie praw mniejszości narodowych, ich wyzysk.
Akcja ta jest prowadzona z godną zastanowienia przebiegłością, uporem, konsekwencją i nieliczeniem się ze stratami materialnymi. Tak w Wilnie powoli się redukuje zatrudnienie i zamyka wcale nieźle funkcjonujące zakłady przemysłowe, jeszcze do niedawna wyposażone przez Moskwę w najnowszy sprzęt zachodni otrzymywany przez ZSSR za pośrednictwem Polski. To cóż, że produkcja spada, a widmo głodu krąży po republice? Za to dziesiątki tysięcy Polaków, Białorusinów, Rosjan, Ukraińców okazują się na bruku, często bez żadnej zapomogi i bez najmniejszych szans znalezienia ponownego zatrudnienia. Tę perfidną politykę przedstawia się, oczywiście, jako rzekomą konsekwencję obiektywnych trudności gospodarczych.
Albo też inny przykład.
W roku 1993 cała „obcoplemienna” inteligencja i kadra kierownicza w Lietuvie, od buhaltera, kierownika magazynu i prostego nauczyciela zaczynając, i wzwyż poddana zostanie tzw. egzaminowi na wiedzę języka państwowego czyli litewskiego. Niby nic w tym zdrożnego, trzeba znać język większości ludności. I to jest prawda. Ale abstrakcyjna. A więc wymagająca sprawdzianu w konkretnej sytuacji. I tak np. setki tysięcy Polaków na Wileńszczyźnie, autochtoni, zamieszkujący te ziemie od półtora tysiąca lat, nie tylko zostali na mocy decyzji Stalina poddani obcemu panowaniu i pozbawieni naturalnego prawa przynależenia do swego narodu i państwa, lecz ich się jeszcze zmusza do nauczenia się języka okupantów i do wyrzeczenia się własnego! To przecież Litwini (faktycznie Lietuvisi czy Żmudzini) są w Wilnie przybyszami i stanowią napływową mniejszość narodową. Dlaczego więconi nie uczą się języka rdzennej ludności Ziemi Wileńskiej, a zmuszają mieszkańców tych terenów do uczenia się absolutnie im obcego i niesłychanie trudnego języka kolonizatorów? Przecież jest to sprzeczne z odnośnymi dokumentami ONZ, zabraniającymi narzucania rdzennej ludności języka obcych przybyszów. I czy byłoby bardziej ludzkie danie spokoju tym znękanym ludziom, od dziesięcioleci pracującym za marny grosz na obcych panów?
Druga sprawa, to fakt, że testy egzaminacyjne z języka litewskiego spreparowane zostały w ten sposób, że nawet gdyby do egzaminu stanęli rodowici Litwini, większość z nich haniebnie by ten sprawdzian przegrała, tak trudne są pytania. Wyznają to sami Litwini. Cóż dopiero mówić o Słowianach? A swoją koleją, czyżby dobra wiedza języka państwowego miała być prerogatywą tylko Polaków i Białorusinów, nie zaś i samych Litwinów? Dlaczego więc oni nie stają do egzaminu państwowego?
Bo wcale nie o wiedzę języka tu chodzi, tylko o pretekst do prześladowań i wygryzania obcoplemieńców, o wyeliminowanie ich ze struktur kierowniczych,inteligenckich, opiniotwórczych i względnie dobrze płatnych, o zepchnięcie Polaków, Rosjan i Białorusinów wszelkimi dostępnymi sposobami do kasty pariasów.
Perfidia i konsekwencja Lietuvisów i Łotyszów mogą nawet w kimś budzić uznanie: to ci morowe chłopy! Lecz pozostaje retoryczne pytanie: Czy rzeczywiście celem państwa narodowego konieczne muszą być czystki etniczne, prześladowanie inaczej mówiących i inaczej myślących, tworzenie monoetnicznych księstewek zbudowanych na autorytaryzmie i nacjonalistycznym zadufaniu?
Wiemy, że w strukturach przywódczych państw bałtyckich dominuje takie właśnie zdanie, lecz powiedzmy otwarcie – nie pochlebne to daje świadectwo ich poziomowi intelektualnemu i etycznemu. Potwierdza raczej znaną diagnozę jednego z przywódców II Rzeszy Reinharda Heydricha: „Bałtowie, to najbardziej tępa i prymitywna rasa Europy...” Nie zdolna nawet do zrozumienia samego pojęcia europejskości i uniwersalnego charakteru praw człowieka...

Ktoś wybiera
Prasa litewska raz po raz przypomina, że komisja parlamentarna do badania działalności KGB na terenie Litwy rozporządza bardzo długimi listami byłych konfidentów. A publikowane są z tej listy tylko pojedyncze nazwiska. Litewscy dziennikarze zadają sobie pytanie: kto i według jakiego kryterium podejmuje decyzje o publikowaniu tych danych. Może w ten sposób karze się tych, którzy obecnie współpracy odmawiają, a chroni się tych, którzy nadal wykonują polecenia zbrodniczej organizacji, która zmieniła nazwę, lecz nie swą istotę? Podobnie zresztą wśród 7-osobowej komisji kilku – to byli konfidenci tegoż urzędu.

Ziemia nieobiecana
Według danych służby migracyjnej RL obecnie w kolejce na zezwolenie na wyjazd z Lietuvy czeka ponad 120 tysięcy spośród nieco ponad 3,7mln ludności republiki. Przy czym około połowy chętnych do ucieczki ze zrujnowanego w ciągu paru lat kraju stanowią osoby pochodzenia litewskiego. Przyczyną tego exodusu jest niesłychanie trudne życie codzienne, nędza i beznadziejność. A przecież jeszcze nie tak dawno Lietuva uchodziła za „radziecką Amerykę” i wszyscy chcieli w niej zamieszkać. Dziś Litwini uciekają do Rosji i Białorusi. Żyć na własny koszt niełatwo, a wyłudzić coś znaczącego od suwerennych sąsiadów niepodobna.

Litewska specjalność?
Gazeta „Respublika” pisze: „28 grudnia ub. roku o godz. 7 min. 25 czasu miejscowego w kazachskim mieście Timertau zastrzelony został dyrektor generalny huty w Karagandzie Aleksander Świerczyński. W chwili gdy szef tego kombinatuzbliżał się do głównego wejścia gmach zarządu, z bliskiej odległości morderca strzelił mu w głowę...”
Jeden z najbardziej znanych Polaków Kazachstanu został zamordowany przez trzech najemnych morderców z Lietuvy. Motywy zbrodni nie są na razie znane. Mordercy zostali ujęci przez policję litewską w Kownie. Śledztwo trwa. Prasa donosi, że Litwini stanowią niewspółmiernie wysoki odsetek wśród zawodowych morderców na terenie całego byłego ZSSR.

„Swój człowiek” u Clintona
Gazeta „Lietuvos Rytas” z całą powagą pisze o „swoim człowieku” Litwinów w Waszyngtonie, który niebawem ma zapewnić Lietuvie ekonomiczną i wszelką inna pomoc z USA. Jest to niejaki „Roger Altman, wiceprezydent jednej z nowojorskich firm inwestycyjnych, który w rządzie Billa Clintona zajmuje stanowisko wiceministra finansów...” Koniec cytatu...
Niby dlaczego miałby pan Altman to wszystko dla Lietuvy załatwiać? Ano dlatego, motywuje „Lietuvos Rytas”, że jego żoną jest Jurate Kazickaite, Litwinka... Daj Boże! Litwini to nie Polacy, którzy wysokie stanowiska wykorzystują by nabijać własną prywatną kieszeń oraz szkodzić sobie nawzajem i Polsce...
Jan Ciechanowicz

* * *

Biały Orzeł – White Eagle” (Ware,USA) 21 marca 1993:

Z LITWY
„Ten kraj” można okradać”
Prasa krajowa doniosła w swoim czasie, że podczas fali mrozów, która się przewaliła przez Polskę na przełomie 1992/93 roku, zamarzło tylko w niektórych miastach kilkadziesiąt bezdomnych Polaków. Dokładne statystyki są skrzętnie przez różowy reżim UD-cji ukrywane, gdyż świadczyłyby one dobitnie o antynarodowym charakterze tych rządów; równie dobitnie, jak transfer miliardów dolarów do Izraela przez rozmaitych bagsików i ich protektorów z peerelowskiego UOP.
W sytuacji, gdy setki tysięcy Polaków są bez dachu nad głową, wydawać by się mogło, że główną troską placówek i osób urzędowych naszego Kraju musi być wprowadzenie surowego reżimu oszczędności, przykładne ściganie i karanie złodziei, troskliwy stosunek do mienia państwowego.
Tymczasem zaś widzimy, jak przestępcy po okradzeniu Polski spokojnie mieszkają sobie w Niemczech, Izraelu, USA, a rząd „polski” zachowuje się tak, jakbynic się nie stało. Cóż dziwnego, że z Polakami w świecie przestają się liczyć nawet państwa małe, nie mówiąc o wielkich.
Ostatnio polakożercza „Gazeta Wyborcza” zachłysnęła się wiadomością, że oto pani premier Suchocka podarowała Litwie 2 tys. ton paliw płynnych. Gdyby pani premier uczyniła ten dar na poziomie około 300 tys. dolarów z własnej kieszeni i w stosunku do kraju przyjaznego wobec Polski, sprawę można byłoby jeszcze w jakiś sposób zrozumieć, chociaż nie usprawiedliwić. Polska jest bowiem krajem słabym gospodarczo i uginającym się pod ciężarem wielomiliardowych długów. Wolno nam jednak przypuszczać, że dar pani premier dla państwa, które od wielu dziesięcioleci ostentacyjnie wręcz okazuje swą nieprzejednaną wrogość w stosunku do narodu polskiego, pochodzi z własności tegoż, polskiego, narodu!!! Szkoda, że nadal ofiarodawcy hojnie frymaczący polskim majątkiem narodowym nie mogą zrozumieć, że przecież nieuchronnie przyjdzie dzień, w którym „ten kraj” postawi przed trybunałem stanu wszystkich, którzy go w ten czy inny sposób okradali.

112-kilogramowy Prezydent
Podczas kampanii wyborczej Algirdas Brazauskas, aby kandydować na prezydenta, musiał odpowiadać podczas spotkań z wyborcami na liczne „eleganckie” pytania zwolenników Sajudisu.
Z odpowiedzi jego można było się dowiedzieć, że waży 112 kilo, że nie spędzał nocy w łóżku z byłą premier panią Prunskiene, że jego żona nie leczy się od alkoholizmu, że w byłej Komunistycznej Partii Litwy (części składowej KPZR), której pierwszym sekretarzem przez lata był właśnie sam pan (towarzysz?) Brazauskas,tylko 3 proc. członków było ludźmi ideowymi... Doprawdy, materiał wart zastanowienia się.

Post Scriptum:
Dotyk Michnika

Przed paroma miesiącami trzęsący Polską dzierżymorda Adam Michnik wydał rozkaz swoim zausznikom, wykonując który donosili oni swoim słuchaczom, że autor niniejszego zestawu informacji i innych im podobnych „siedzi w Ameryce”. W Sejmie Rzeczypospolitej ogłosiła to posłanka Hennelowa. To samo uczynił na łamach „Kuriera Wileńskiego” jej redaktor naczelny a niedawny członek Centralnego Komitetu Kompartii Litwy Zbignevas Balcevicius; na łamach zaś gadzinówki „Znad Wilii” – jej „właściciel”, były sędzia śledczy sowiecko-litewskiego MSW i poseł do Rady Najwyższej Litewskiej SRR z ramienia antypolskiego Sajudisu Czesław Okińczyc oraz Romuald Mieczkowski, obecnie redaktor naczelny tego pisma, do niedawna sekretarz organizacji partyjnej „Czerwonego Sztandaru”, szef polskojęzycznej redakcji litewsko-sowieckiej telewizji i radia, jak też komisarz z ramienia KGB do śledzenia litewskich i polskich środowisk patriotycznych – wszyscy utrzymywani z żołdu Michnika.
Otóż obalając insynuację tych kłamców informuję moich Czytelników, że w USA przebywałem przez kilkanaście dni w 1990 i 1991 roku. Reportaże swe dosyłam do Redakcji bezpośrednio z Wilna, jeśli więc i przyjdzie mi kiedyś „siedzieć”, to z pewnością nie w Ameryce... A tak na marginesie: dotyk Midasa przekształcał wszystko w złoto, dotyk Michnika – w gówno.
Dr Jan Ciechanowicz
Wilno, Litwa

* * *

W marcu 1993 papież Jan Paweł II odwiedził Litwę. Spotkał się podczas tej wizyty także z tzw. „reprezentantami Polonii litewskiej”, do której to reprezentacji bezpieka dobrała wyłącznie swych konfidentów, co wyraźnie widać na zdjęciu zbiorowym z Ojcem Świętym, który na pożegnanie rzekł do „litewskich Polaków”, będących na usługach litewskiej bezpieki: „Zostawcie Ciechanowicza w spokoju, nie ruszajcie go!”... Prawdopodobnie w ten sposób uratował życie komuś, kogo kagebowskie popłuczyny w Warszawie i Wilnie uznały były za osobę „kontrowersyjną” i zgoła „szkodliwą” dla ich manipulacji i kombinacji...

* * *

Biały Orzeł – White Eagle” (Ware, USA), 2 maja 1993:

Z LITWY
Sowieckie ostatki
Konfidenci wszystkich krajów łączcie się!
Zacznijmy od zacytowania kilku publikacji z litewskiej prasy polskojęzycznej. „Nasza Gazeta”, oficjalne pismo Związku Polaków na Litwie, w artykule pt. „Kameleon” z dnia 30 marca br. Pisała: „Prezes ZG ZPL J. Mincewicz otrzymał list od prezesa Towarzystwa Obrony Wilna z Kępna, p. Brunona Zawieyskiego, urywki, którego chcemy czytelnikom przedstawić: „Panie Prezesie! Zwracamy się do Pana z zapytaniem, który ze Związku Polaków na Litwie jest Związkiem prawdziwie polskim, czy reprezentowany przez Pana, czy też przez panią Teresę Brużewicz, która ostatnio bardzo często przyjeżdża do Polski szukać pomocy materialnej i finansowej? Ponieważ zebraliśmy trochę darów dla polskich dzieci w Wilnie w związku ze zbliżającym się Świętem Wielkanocy, nie wiemy teraz, komu mamy je przesłać. Który Związek jest prawdziwie polski?... Pani Teresa Brużewicz występuje jako prezes Związku Polaków na Litwie Patronki Świętej Zyty...”
Od Redakcji „Naszej Gazety”: „Jak zaznaczył Jan Mincewicz, nie jest to pierwszy przypadek, gdy rodacy z Macierzy zwracają się z zapytaniem, kogo reprezentuje pani Teresa Brużewicz. Otóż musimy stwierdzić, że zarówno Towarzystwo św. Zyty jak i sama p. Teresa Brużewicz, ze Związkiem Polaków na Litwie nic wspólnego nie mają i nigdy nie miały. Często natomiast ta organizacja była firmowana przez Sajudis, czy też powołaną przez „Vilnię”, polakożerczą Wspólnotę Litwy Wschodniej...
Polak potrafi? Prostytuować się. – Ano potrafi... Ale to jeszcze nie wszystko. „Kurier Wileński”, oficjalny dziennik Sejmu i Rządu Republiki Litewskiej, 19 marca 1993 roku donosi o powstaniu kolejnego „towarzystwa św. Zyty”, mającego na celu zapewnienie swym członkom (kosztem RP) ponadprzeciętnej prosperity, tym razem zwanego Fundacją Wspierania Budowy Szkoły Polskiej w Wilnie. Odnośny fragment tego tekstu brzmi jak następuje: „Z powodu kryzysu ekonomicznego budownictwo w mieście utknęło w martwym punkcie. (Nieprawda, buduje się w Wilnie wiele, ale władze „nie mają pieniędzy” właśnie na ukończenie polskiej szkoły – J.C.) Na zakończenie prac budowlanych i wyposażenie naszej szkoły brakuje 285 mln talonów. Szkoła jednak musi być oddana do użytku przed 1 września... W tym właśnie celu powstała Fundacja Wspierania Budowy Szkoły Polskiej w Wilnie, która ma osobowość prawną i jest niezależną, samodzielną organizacją społeczną. Głównym jej celem (a więc jest jeszcze i jakiś „niegłówny”, łatwo się domyśleć – jaki. – uw. J.C.) jest gromadzenie środków finansowych na dokończenie budowy szkoły i jej nowoczesne wyposażenie.”
Dalej przytacza się nazwiska zarządu nowo upieczonej „fundacji”, numer jej konta oraz słowa zachęty do wpłacania pieniędzy na rzekome potrzeby polskiej szkoły. Aby było jeszcze „solidniej”, zaznacza się: „O solidnym wsparciu finansowym zapewnił prezes Stowarzyszenia „Wspólnota Polska” prof. A. Stelmachowski podczas swego pobytu w Wilnie.”
Czyli, że mamy do czynienia z kolejną próbą „wydojenia” Polski przez zręcznych cwaniaczków z Wilna. Próbę, która z całą pewnością zakończy się powodzeniem, gdyż akcję zapoczątkowali osobnicy mający w tej materii naprawdę „solidne” doświadczenia i już z podobnej działalności posiadający mercedesy, itp. dobra ruchome i nieruchome. „Kurier Wileński” w dniu 30 marca zamieścił na pierwszej stronie następujący komunikat jakoby należący do PAP:Problem budowy polskiej szkoły w nowej dzielnicy Wilna był głównym tematem piątkowego spotkania ministra – szefa Urzędu Rady Ministrów Jana Marii Rokity z Czesławem Okińczycem – poinformowało Biuro Prasowe Rządu... Podczas spotkania ustalono, że Rząd Polski poprze każdą inicjatywę środowiska „Znad Wilii”, która będzie służyła zarówno interesom Polaków na Litwie, jak i pojednaniu polsko-litewskiemu. Według ministra Rokity rząd wesprze wysiłki Okińczyca w miarę swoich ograniczonych możliwości finansowych. Minister Rokita obiecał również podjęcie zabiegów politycznych i dyplomatycznych, aby umożliwić realizację omawianych inicjatyw. Rząd Polski ceni sobie działalność Czesława Okińczyca ze względu na to, że umie on współpracować z władzami litewskimi i dąży do porozumienia, a nie do eskalacji konfliktów – powiedział dziennikarzom po spotkaniu minister Rokita”.(PAP)”. Jakby nie potrafił współpracować z władzami tychże władz wieloletni i sprawdzony konfident?
Na pierwszy rzut oka cała sprawa wygląda niby nawet sympatycznie. Po tylu latach pogardy serwilistycznych „polskich” rządów komunistycznych do rodaków na Wschodzie, wreszcie Warszawa zdobywa się na pomoc dla tego odłamu narodu polskiego, który się znalazł na mocy decyzji aliantów po niemieckiej okupacji pod sowiecką. A jednak sprawa zaczyna bardzo mocno cuchnąć, gdy się spróbuje jej przypatrzeć z bliska.
Zacznijmy może od końcowego akcentu w wypowiedzi ministra Rokity. Z tego faktu, iż aktualny rząd Polski „ceni” sobie postawę polityczną tej czy innej prywatnej osoby, jaką jest dziś p. Czesław Okińczyc, do niedawna członek Rady Najwyższej Litewskiej SRR i RL z ramienia antypolskiego Sajudisu, wcale nie musi wynikać konieczność finansowania inicjatyw tejże prywatnej osoby, zamieszkałej przy tym na terenie obcego państwa, z kieszeni Narodu Polskiego. Miliony Polaków w Kraju, nie mają mieszkań, pracy, opieki społecznej, setki tysięcy dzieci polskich w wielu prowincjach RP głoduje, mając zaledwie jeden posiłek dziennie, rozpada się w perzynę rolnictwo i cała gospodarka Polski. Czy więc Rząd Polski nie ma gdzie lokować „swych skromnych możliwości finansowych”, jak tylko poza granicami Kraju, i to w rękach osób o nader dwuznacznej reputacji?
Skoro pan minister Rokita twierdzi, że Okińczyc umie współpracować z władzami litewskimi, co jest bezwarunkowo słuszne, gdyż właśnie tym władzom przysłużył się Okińczyc pięknie na niwie aktywności antypolskiej, to czy nie wynika z tego twierdzenia logiczny wniosek, że właśnie z nimi, to jest z władzami litewskimi, a nie polskimi musi się on układać w sprawie dokończenia finansowania budowy szkoły polskiej w wileńskiej dzielnicy Justyniszki? Władze Litwy musiałyby za to płacić, a nie naród Polski. I to z kilku poważnych względów. Po pierwsze, rodzice dzieci, które pójdą do tej wileńskiej szkoły, pracowali i pracują nie na Polskę, tylko na Litwę, płacą podatki nie dla Polski, lecz dla Litwy. Litwa więc powinna finansowanie sfinalizować, a nie i bez tego okradana i obdzierana żywcem ze skóry nasza nieszczęśliwa Ojczyzna Polska. Po drugie, szansa na takie właśnie rozwiązanie musi mieć większe widoki na powodzenie, bo wśród założycieli „fundacji” są ludzie naprawdę dla władz litewskich zasłużeni. Bo to i sam Okińczyc, chociaż nie został na ostatnich wyborach obrany do Sejmu Litwy, mimo, iż był nadal faworyzowany przez Sajudis (Litwini, choćczasami korzystają z usług tego typu ludzi, to jednak nimi pogardzają i do parlamentu Litwy nie chcieli już wprowadzać kogoś aż takiego) to jest człowiekiem tu znanym i posiadającym niemało specjalnych umiejętności. Był oficerem sowiecko-litewskiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, doświadczonym radzieckim adwokatem, później nawet (1989) trafił w skład Zarządu Głównego Związku Polaków na Litwie, z którego, co prawda, został po kilku miesiącach wydalony ze względu na notorycznie powtarzające się przypadki przywłaszczania przekazywanych na konto Związku kwot pieniężnych, oraz równie notorycznego zdradzania władzom litewskim poufnych informacji o działalności ZPL, połączonego z kłamliwymi i pokrętnymi sugestiami, dotyczącymi interpretowania tej działalności. Mniejsza o to, ważne, że okazał Litwinom w ten sposób naprawdę niemało usług, oczywista, czynił to nie z miłości do nich, lecz do własnej kieszeni.
Jeszcze 24 lipca na łamach pisma „Lietuvos Aidas” i 6 sierpnia 1992 roku w „Kurierze Wileńskim” litewska dziennikarka znana z antypolskiego zacięcia Lina Peczeliuniene chwaliła Okińczyca w iście litewski sposób za to, że, zacytujmy: „Deputowany do Rady Najwyższej Cz. Okińczyc powiadomił Prokuraturę Generalną, że zastępca redaktora „Kuriera Wileńskiego” Krystyna Adamowicz 19 sierpnia 1991 roku wzywała do popierania organizatorów puczu...”
Proszę pomyśleć, ktoś jest chwalony za donos!!! Przy tym za donos potworny i absurdalny, jakoby kobieta, matka dwojga dzieci, dobra Polka i przyzwoity człowiek zamieszkały w Wilnie ma coś wspólnego z podłą farsą, rozgrywaną tysiąc kilometrów od Wilna w obcym i równie jak Litwa niepodległym Państwie Rosyjskim. Ale czego nie zrobią okińczycowie, by zasłużyć na pochwałę mocodawców...
Co prawda, Lietuvisi szybko się połapali, że to co w ich oczach uchodzić może za cnotę, w Polakach wywołać może obrzydzenie, i prokuratura RP zamieściła komunikat w prasie, głoszący, iż 19 sierpnia Okińczyc donosu nie składał. A 18 czy 20? Cuchnąca sprawa w wykonaniu cuchnącego typka...
Są to jednak niewątpliwe zasługi „dobrego Polaka” dla „braci” Lietuvisów. Niechby więc ratowali teraz tego politycznego i moralnego trupa, finansując jedną ze szkół wileńskich i nazywając ją imieniem Czesława Okińczyca. Z pewnością na to zasłużył swymi donosami, kłamstwami, oczernianiem narodowo myślących Polaków z Kresów na łamach „Życia Warszawy, „Gazety Wyborczej”, w Telewizji Polskiej, itd. Lecz niestety, wszystkie manewry zmierzają ku temu, by za całe to chamstwo znów płaciła Polska.
Jaki Rokita jest, każdy widzi. Ale szkoda, że do pokrycia tych brudnych rozgrywek próbuje się użyć imienia także człowieka pod każdym względem nieposzlakowanego, dobrego Polaka i męża stanu z prawdziwego zdarzenia, p. prof. Andrzeja Stelmachowskiego. Nic prócz wstrętu nie może wywołać ta próba kolejnegookradzenia Polski i kolejnego użycia imienia wybitnego Polaka w celu nader nieczystym.
Nie dziwmy się, najłatwiej niszczyć Polskę z imieniem św. Zyty na ustach, w towarzystwach pod „wezwaniem” prezydenta Raczyńskiego czy Wałęsy... Nikt się w Wilnie nie zdziwi, jeśli zaraz, w przededniu wizyty Ojca Świętego Jana Pawła II do Litwy, ogłosi fakt swego istnienia kolejne złodziejskie towarzystwo, tym razem firmowane imieniem Karola Wojtyły...
Hańba!...

* * *

Także inne „osobistości” wchodzące w skład wymienionej Fundacji mogłyby łatwo znaleźć wspólny język z czerwonymi feudałami, sprawującymi dziś na Lietuvie władzę, ale już na mocy nie uzurpacji, lecz przeprowadzonych wyborów. Należy do nich np. pan Henryk Malewski, do niedawna kadrowy oficer KGB. Ściśle z tą grupą współpracuje p. Zbigniew Balcewicz, przez całe życie zajmujący eksponowane stanowiska we władzach aparatu komsomolskiego, sowieckiego i partyjnego (jeszcze w 1991 roku był członkiem Biura Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Litwy), który jest niezmiennym redaktorem naczelnym przy wszystkich kolejno zmieniających się ekipach rządzących w Lietuvie, człowiek, który każdą patriotyczną inicjatywę Polaków wileńskich na rozkaz swych panów obrzuca błotem, raz w swym piśmie, raz w „Gazecie Wyborczej”, „Życiu Warszawy”, „Głosie Olsztyńskim”, TVP, oraz na łamach „Lietuvos Rytas” i innych pism o podobnym autoramencie.
Aby scharakteryzować poziom publicznych donosów tego okazu, zacytujmy apel do prokuratury Generalnej Republiki Litewskiej, zamieszczony na pierwszej stronie „Kuriera Wileńskiego” 14 sierpnia 1992 r.: „Były lider Polskiej Partii Praw Człowieka (PPPCz) Jan Ciechanowicz otwarcie głosił chęć oderwania części terytorium Litwy i Białorusi w celu utworzenia Wschodnio-Polskiej Republiki radzieckiej w składzie ZSRR. Wydaje się, że głoszenie takich idei jak najbardziej pasowałoby do określenia jako publiczne nawoływanie do naruszenia suwerenności RL”. Pozostawiając sam fakt donosu, jednego z bardzo wielu w tym wykonaniu, bez komentarza, dodajmy tylko, że i tym razem Balcewicz nie potrafił nie skłamać. Chociażby częściowo. Bo jednak od 1990 roku PPPCz głosiła tezę o utworzeniu z terenów polskich okupowanych przez ZSRR w 1993 r. Suwerennej Republiki Wschodniej Polski, a nie „Radzieckiej w składzie ZSRR”. Podobne fałszerstwa wielokrotnie lansowała zresztą (także ustami Balcewicza) i najpodlejsza bodaj ukazująca się w Kraju „Gazeta Wyborcza”.
Lecz wróćmy do właściwego tematu. Asystuje nowej fundacji i p. Romuald Mieczkowski, redaktor naczelny gazety „Znad Wilii”. Ongiś czytelnicy „CzerwonegoSztandaru” z zainteresowaniem czytali na łamach tego organu KC KPL wcale sympatycznie napisane reportaże p. Mieczkowskiego z jego częstych podróży zagranicznych, na które udawał się po kilka razy rocznie w najpaskudniejszych czasach breźniewizmu w charakterze „komisarza” jadących na tournee zagraniczne słynnych na cały świat zespołów litewskich, takich jak „Lietuva”, „Trimitas” i szereg innych. Był to przełom lat 70/80. Nawet na pogrzeb rodzonego brata nie puszczało wówczas KGB Polaka z Wilna do Polski, cóż dopiero mówić o wizytach gościnnych... Jakimże nieograniczonym zaufaniem partii i KGB musiał się cieszyć Polak wileński, by powierzano mu tak „doniosłe i odpowiedzialne” misje, jak śledzenie wyjeżdżających za granicę litewskich śpiewaków, aktorów, architektów, malarzy!... Nie znamy treści sprawozdań, które musiał po takich wojażach spisywać dla bezpieki pan komisarz, wiemy, że musiały jednak być konkretne i dawać wyraz partyjnej czujności autora. Z pewnością jednak zadowalały mocodawców Mieczkowskiego, skoro raz po raz „przymocowywano” go do coraz to kolejnych „wycieczek”. Może zna ich treść pan Okińczyc, jako jeden z byłych członków Komisji rady Najwyższej RL do badań działalności KGB na Litwie. To za jego kadencji przecież prasa litewska (Respublika, Lietuvos Aidas i inne) oburzała się, że z okazałego gmachu KGB przy Alei Giedymina niektórzy posłowie „workami” wynosili tajne dokumenty, ratując w ten sposób przed dyskredytacją siebie i swych przyjaciół.
Kariera zawodowa R. Mieczkowskiego świadczy niezbicie o tym, że był darzony, jak żaden inny Polak z Wilna, bezgranicznym zaufaniem reżimu sowieckiego. Karierę zawodową rozpoczął jako zwykły dziennikarz w „Czerwonym Sztandarze”, lecz poroku awansował na coraz to wyższe stopnie w systemie komunistycznej propagandy, mimo, iż wcale go nie cechowały jakieś szczególne uzdolnienia intelektualne. Awansował więc kolejno na szefa działu „Czerwonego Sztandaru”, na zastępcę sekretarza organizacji partyjnej tegoż pisma, na kierownika sekcji polskiej Radia sowiecko-litewskiego, następnie zaś na szefa tejże TV. Na każdym z tych stanowisk dobrze się sprawdził, jako organizator komunistycznej, w tym ateistycznej, propagandy w środowisku polskim na Wileńszczyźnie, jako skuteczny i oddany partii towarzysz. Gdy KGB przystąpił do demontowania ZSRR, jeszcze w 1989 roku, gdy żaden przepis prawny na to nie pozwalał, założono „pierwszą prywatną gazetę radziecką „Znad Wilii”,” ogłaszając za jej „właściciela” Cz. Okińczyca, a na redaktora naczelnego mianując R. Mieczkowskiego... Intencje zaś założenia tego pisma stały się jasne już z treści pierwszych jego numerów, w których patriotyczne poczynania Polaków Wileńszczyzny określane były jako „awanturnicze”, „nie mające szans na powodzenie” (w planach KGB, widocznie), „prowokacyjne”, itp. Ukazanie się tej gazety „Życie Warszawy” ogłosiło nawet za wybitne osiągnięcie młodej demokracji sowieckiej, niemal za wyraz troski KPZR o Polakach tu zamieszkałych...
O moralnym poziomie pana właściciela i pana redaktora „Znad Wilii” („środowisko” tak miłe panu Rokicie!) świadczy chociażby fakt, że do dyskredytacji i rozbijania jedności Polaków w byłym ZSRR, a następnie w Litwie, do podważania ich wolnościowych dążeń wykorzystywali nieraz, jak na politycznych sutenerów przystało, nawet nieświadome niewiasty. A to „zorganizują” na łamach swego szmatławca wystąpienie naiwnej działaczki polskiej z innej republiki, która w dobrej wierze, nie orientując się w arkanach polityki, atakuje tych właśnie, którzy próbują zerwać sowiecką obrożę z polskich gardeł; a to, jak na rzetelnych alfonsów przystało jadą w towarzystwie młodziutkiej polskiej Miss Urody z Litwy do USA, gdzie afiszują się nieomal jako założyciele Związku Polaków na Litwie i jego działacze, i zbierają datki rzekomo na tenże Związek, chociaż nie są nawet jego członkami. ZPL nic z uzbieranych jakoby dlań funduszy nie otrzymuje, za to w polsko-amerykańskiej prasie prawdziwie pracujący dla sprawy polskiej aktywiści ZPL wystawieni zostali przez „Polaków z Wilna” jako „czerwoni” i „agenci Moskwy”.
Nikt nie twierdzi, że bohaterowie niniejszego szkicu, mimo iż wszyscy się wywodzą z partyjno-sowieckiej nomenklatury, są tzw. ideowymi komunistami. Należeli po prostu do bezideowej i beznarodowej większości przywództwa KPZR. Byli komunistami ze względów merkantylnych, bo było to wygodne. Dziś opłaci się (w dosłownym znaczeniu tego słowa) być antykomunistami – więc są antykomunistami. Jak się opłaci, będą katolikami, ateistami, buddystami, judaistami, pederastami... Wszystkim i niczym. Zawsze będą głosować „za”, gloryfikować lub potępiać na rozkaz z góry kogo się każe... Są to ludzie tej samej klasy i tego samego stylu, co polska UD-ecja.
Czy wypada się więc dziwić, że tajniacy KGB w parlamencie RP, którzy tak panicznie boją się opublikowania „teczek” bezpieki (kto jest bez winy, nie będzie się tego bał ani się temu sprzeciwiał) zrobili i nadal robią Okińczycowi, Balcewiczowi, Mieczkowskiemu i całemu temu środowisku tak szumną i absurdalną reklamę. Ręka rękę myje. Nie dziw też, iż pan Michnik, czołowy herold antyideologizmu, utożsamiający polski (i tylko polski) patriotyzm z łajdactwem i otrzymujący za swój antypolonizm litewskie ordery, bardzo obficie lansuje „Znad Wilii” z funduszu AGORY i zapewnia razem z Rokitą i jemu podobnymi rozmaitym okińczycom i balcewiczom stałą obecność na łamach prasy, w Radio i TV Polski. Tak się realizuje w praktyce ponadpaństwowy internacjonalizm przebierańców z komunofaszystowskiej bandy, która jest nadal niekwestionowanym panem sytuacji w krajach postkomunistycznych.
To przede wszystkim ludzie z tego środowiska wyspecjalizowali się w zakładaniu na terenie byłego ZSRR rozmaitych maruderskich fundacji, funduszy, towarzystw, mających na celu permanentne okradanie Polski pod pozorem udzielania pomocy „rodakom na wschodzie”...
Polskie ZOO na naszych oczach uzupełnia się jeszcze jednym okazem: odkarmionym szakalem kresowym jadącym mercedesem na żebry do Polski. Mamy ich tu bardzo wielu i to tak zręcznych, że, jak wiemy, stają się nawet „partnerami” Państwa Polskiego w transakcjach finansowych, chociaż to Państwo – gdyby miało poważnych przywódców – musiałoby nie napychać kieszenie kresowych bagsików, lecz podobne umowy zawierać, jak na poważny kraj przystało, z innymi państwami, jednocześnie zresztą wywierając nacisk, by nie dyskryminowały pod byle pozorami swych mówiących po polsku obywateli. To zaś, że nasi „patrioci” z Kresów są aż tak cyniczni i wulgarni w swym merkantylizmie, wcale nie świadczy o jakimś ich demonizmie. Są to zupełnie zwykli, pospolici ludzie, którzy nawet nie wiedzą, że postępują niewłaściwie, że można myśleć i żyć inaczej., Widząc, jak złodzieje krajowi tną i kiereszują „sukno Rzeczypospolitej”, uważają, że im się coś z tego należy.
Tym bardziej, że Polska nigdy nikomu nie skąpiła niczego i z każdym chętnie się łamała chlebem, kulturą, wolnością, wszystkim co miała. Zazwyczaj z tego korzystali ludzie niezbyt tego warci i płacący za serce czarną niewdzięcznością, wręcz Polsce szkodzący. Najwyższy czas, by z tym skończyć. Tylko kanalie mogą dziś prosić Polskę o pomoc materialną, prawdziwi Polacy sami powinni wspomagać swą Ojczyznę, gdyż jest ona w wielkiej dzisiaj potrzebie.
Oczywiście, jednym z rzucających się w oczy przejawów kryzysu duchowego byłych społeczeństw sowieckich jest budząca wstręt i odrazę materializacja stosunków międzyludzkich. Na zmianę czerwonemu feudalizmowi z psią paszczą przyszedł „kapitalizm” ze świńskim ryjem. Codzienna kiełbaska na talerzu, koniaczek, złote pierścionki, zegarki, limuzyny – oto co olśniewa bohaterów posocjalistycznej rzeczywistości, które to stereotypy wartościowań przeniesione zostały żywcem na szerszy ogół ludności z gabinetów i dacz nomenklatury. Dominuje w duszach tych istot – jak to dobitnie określił Melchior Wańkowicz – „zwierzęca żądza spokojnego żarcia aż do napełnienia, aż do przepełnienia kałdunu”; chcą oni tylko „żreć, pośpiesznie żreć gramofony, lodówki, automatyczne pralki, samochody...”
Niestety, to nie tylko w Polsce, ale i na zabranych Kresach – mówiąc słowami Stanisława Podemowskiego (Polityka, 6 czerwca 1992): „zaroiło się od karierowiczów bez wiedzy, doświadczenia i talentów, którzy wezmą każde stanowisko i poprą każdy pogląd, jutro swobodnie się go wypierając, byle tylko wziąć udział w szarpaniu szaty Rzeczypospolitej, czego jesteśmy zgorszonymi świadkami...” Ci ludzie szukają też za wschodnią miedzą Kraju sobie podobnych, ale jeszcze głupszych, by tworzyć z nimi towarzystwa wzajemnej adoracji i okradania Polski...
Dr Jan Ciechanowicz
Wilno

* * *

Polski Przewodnik” (Nowy Jork) 7 maja 1993:

Dr Jan Ciechanowicz
Z LITWY
Niedokładny ambasador

4 marca nowojorski „Nowy Dziennik” zamieścił obszerne sprawozdanie o spotkaniu odbytym w paryskim Centre du Dialogue z ambasadorem Republiki Litewskiej we Francji Osvaldasem Balakauskasem. Było to już czwarte spotkanie publiczności paryskiej z ludźmi (Czesław Miłosz, Tadeusz Konwicki, Jarosław Rymkiewicz i właśnie pan ambasador), którzy nieraz dawali wyraz swemu głębokiemu przywiązaniu do Litwy i litewskości, a jednocześnie mającymi nader chłodny stosunek do narodu polskiego. Nie może to, oczywiście nie rzutować na treść ich wypowiedzi, bardzo dalekich od obiektywizmu i prawdy.
Podobnie, jak jego poprzednicy w Centre du Dialogue, pan ambasador O. Balakauskas pozwolił sobie na słowa daleko odbiegające od prawdy. Czujemy się zmuszeni do wskazania chociażby kilku z ich dość długiego szeregu.
1.                 Tak więc, pan Balakauskas mówi, że „pierwsza okupacja sowiecka kosztowała Litwę ok. 30 tys. zabitych i deportowanych. Druga okupacja ... około 250 tys. zabitych, uwięzionych i deportowanych... Okupacja niemiecka zabrała ok. 300 tys., w większości Żydów. Razem więc wyniosły blisko jedną trzecią mieszkańców”. – Wszystko to prawda. Ale nie cała. Pan ambasador powinien był jeszcze dodać (lecz nie uczynił tego), że większość ofiar reżimu sowieckiego na Litwie stanowili Polacyzamieszkali na Wileńszczyźnie i że Litwini ochoczo współpracowali z NKWD w niszczeniu elementu polskiego. Trzeba też było powiedzieć, że także w trakcie okupacji niemieckiej to nikt inny jak tylko sami Litwini, na ochotnika służący w formacjach hitlerowskich, wymordowali kolejne dziesiątki tysięcy Polaków i 300 tys. Żydów. To prawda, wymordowali własnymi rękoma jedną trzecią własnej ludności tylko za to, że mówiła ona w jidisz i po polsku.
2.                 Pierwotna nazwa Sajudisu brzmiała nie „Ruch na rzecz pieriestrojki na Litwie”, lecz „Ruch na rzecz socjalistycznej pierestrojki w Litwie”...
3.                 Ambasador mówi, iż „jest nieporozumieniem, kiedy Sajudis określa się jako ruch nacjonalistyczny”... To też półprawda. I owszem, wśród założycieli Sajudisu i jego przywódców było bardzo wielu nie-Litwinów: Ozolas, Landsbergis, Genzelis i in., a pierwszym sekretarzem generalnym był etatowy konfident KGB i nieodłączny przyjaciel Landsbergisa Juozas Virgilijus Czepaitis. Sajudis też był od początku mocno proniemiecki i prożydowski, ale też rażąco antypolski i antyrosyjski. Już napierwszym swym zjeździe podjął polonofobskie uchwały sprzeciwiające się rozwojowi szkolnictwa polskiego na Wileńszczyźnie, retransmisji Telewizji Polskiej na Litwie, wyjazdom polskiej młodzieży z Wilna na studia do Polski, wydawaniu niezależnej prasy polskiej itd. Tak więc mało powiedzieć, że „Sajudis nie był nacjonalistycznym”, trzeba jeszcze dodać, że był i pozostaje patologicznie antypolski.
4.                 Warto też dodać, że i owszem w 1939/40 roku „Litwa internowała wielu polskich żołnierzy i oficerów, dając im możność przedostania się na Zachód” – jak mówi pan Balakauskas – ale też przekazała dużą ich część w ręce NKWD, który wszystkich ich wymordował w Katyniu i innych miejscach kaźni. Natomiast w latach okupacji hitlerowskiej oddziały litewskie, służące u boku Hitlera, przejawiały tak chorobliwą nienawiść i okrucieństwo w stosunku do ludności (w tym żołnierzy Września i AK) polskiej, że w obronie tej ostatniej często musiały występować same... władze niemieckie.
Taka to jest prawda. I różni się ona dość istotnie od półprawd litewskiego dyplomaty.
Dr Jan Ciechanowicz

* * *

„Biały Orzeł – White Eagle” (Ware, USA) 30 maja i 13 czerwca 1993:

Z LITWY
Sowieckie ostatki
Drugi etap rewolucji bolszewickiej
Zaledwie się skończyła druga wojna światowa, a Rosja, nosząca razem z przyległymi koloniami miano ZSRR, podjęła natychmiastowe szeroko zakrojone przygotowania do trzeciej wielkiej wojny, której skutkiem miało być rozciągnięcie dominacji sowieckiej nad całym światem. Ideologiczną szatą, maskującą w tym okresie dążenia imperializmu sowieckiego, była doktryna o światowej rewolucji socjalistycznej i o nieuchronności zwycięstwa komunizmu w skali światowej. Był to mit manipulatywny wbijany do milionów głów na całym świecie z wykorzystaniem ogromnych środków finansowych, technicznych i ludzkich.
Lecz broń ideologii nie może zastąpić ideologii broni. Jeszcze w czasach Stalina zaczęto przestawiać całą gigantyczną gospodarkę sowiecką na tory wojskowe, lecz, wbrew pozorom, najwyższy stopień militaryzacji ekonomika ta osiągnęła nie za czasów „ojca wszystkich narodów”, lecz w okresie zasiadania na Kremlu laureata Pokojowej Nagrody Nobla Michaiła Grobaczowa, kiedy to na potrzeby wojskowe pracowało już aż 80 procent gospodarki radzieckiej. Częściowo stało się tak na mocy ruchu inercji, pozostałego po epoce Breżniewa, częściowo zaś dlatego, że maniawielkości zupełnie pozbawiła rozumu generalicję sowiecką, która miała opracowane plany okupowania przez ZSRR, Chin i USA, jak też dlatego, że prezydentowi Ronaldowi Reaganowi udało się za pomocą straszenia planem realizacji programu „gwiezdnych wojen” wmanewrować przywódców radzieckich do wzięcia udziału w takim wyścigu zbrojeń, który nie mógł dla tego kraju nie skończyć się totalnym załamaniem gospodarki. Tak się też stało w latach 1985-90.
Materialne i ludzkie zasoby Rosji, republik związkowych i kolonialnych krajów Europy Środkowej (Polska, NRD, Czechosłowacja, Węgry, Bułgaria) na skutek drapieżczego i szaleńczego gospodarowania doprowadzono do kompletnej ruiny. (Prawdopodobnie, gdyby 80 proc. dochodu narodowego w tzw. obozie socjalistycznym nie marnotrawiono na megalomańsko-militarystyczne plany Moskwy, poziom życia w tych krajach mało odbiegałby od tegoż w zachodniej części Europy.)
Jak się wydaje, już około roku 1975 eksperci pracujący w najwyższych eszelonach władzy sowieckiej (specjalne wydziały KC KPZR, GRU i KGB) opracowali perspektywiczną prognozę rozwoju ZSRR na najbliższy okres, z której niezbicie wynikało, że najpóźniej w końcu lat osiemdziesiątych nastąpi drastyczne załamanie się wykoślawionej gospodarki, a więc i systemu politycznego tego mocarstwa „socjalistycznego”, a faktycznie zaś komuno-faszystowskiego. Że prawa rozwoju sfery produkcji materialnej w dużym stopniu określają całokształt życia społecznego, twierdzenie to należy do abecadła nie tylko marksizmu. A że prawa te w ich realnym przebiegu da się zawsze dość precyzyjnie przewidzieć i obliczyć za pomocą ścisłych metod matematycznych, jest również truizmem.
Tak więc podczas gdy zwykłych śmiertelników w ZSRR i poza jego granicami karmiono bzdurnymi bajkami o fryumfalnym pochodzie socjalizmu, kroczącego od zwycięstwa do zwycięstwa, sami władcy Kremla doskonale zdawali sobie sprawę z tego, do jakiej przepaści zmierza ich imperium i co je czeka w najbliższej przyszłości. Chaos narastał. Zaczęli więc rozkradać i lokować w zachodnich bankach wszystko, co się da, doprowadzając przede wszystkim naród rosyjski do skrajnej nędzy i do granic katastrofy biologicznej. Jednocześnie określone skrzydło KGB,GRU, wierchuszki KPZR głowiło się nad tym, jak wyjść z nieuchronnej katastrofy z możliwie najmniejszymi ofiarami i stratami.
W elitarnych kołach wywiadu wojskowego, służby bezpieczeństwa i elity partyjnej zaczęto przebąkiwać, że próba zbudowania socjalizmu była „błędem historycznym”, który trzeba jakoś naprawić. Nie ulegało wątpliwości, że jeśli się nie podejmie natychmiastowej i zdecydowanej próby wprowadzenia głębokich zmian w systemie społeczno-politycznym, a nadal się go będzie konserwować, w końcu lat 80-tych nastąpi w obozie socjalistycznym powszechna rewolucja antykomunistyczna i antyrosyjska, a cała hierarchia sowiecko-partyjna zostanie w najbanalniejszysposób wywieszana na słupach telegraficznych za jej zbrodnicze eksperymenty na ciele i duszy żywych narodów.
Rzecz jasna, że na Kremlu nie mogli się z taką „świetlaną” perspektywą dla siebie pogodzić. Tak zrodził się słynny plan „pierestrojki”, czyli swego rodzaju „ciosu uprzedzającego”, lub socjotechnicznego uniku, mającego na celu nie tylko wymiganie się od dziejowej odpowiedzialności komunistycznych zbrodniarzy, ale i zachowanie nadal w ich rękach władzy i majątku narodowego. Właściwie nie był to żaden szczegółowy plan, lecz tylko ogólny pomysł pchnięcia gigantycznego kraju w kierunku regulowanego zamętu. Ogłoszono więc z wysokich trybun wszem i wobec, że oto Kraj Rad przejawia szczerą i niekłamaną wolę prawdziwej demokratyzacji, że otworzył się raptem na wartości ogólnoludzkie, że odrzuca dogmaty marksizmu. To ostatnie szczególnie ucieszyło milionerów w USA, którym dotychczas spędzała sen z powiek przerażająca wizja powszechnej ekspropriacji i światowej rewolucji socjalistycznej. Wydaje się też, iż plan pierestrojki został uzgodniony z tymi siłami międzynarodowymi, które już nieco wcześniej zrezygnowały z wykorzystania ZSRR jako narzędzia do osiągnięcia panowania nad światem.
Generałowie KGB E. Szewardnadze (niedawny pierwszy sekretarz Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Gruzji i członek Biura Politycznego KC KPZR, a obecnie samozwańczy prezydent tego kraju), A. Jakowlew, W. Bakatin, A. Kaługin i cały szereg innych zawodowych bandytów raptem stali się „demokratami”, bez przerwy wojażowali po Zachodzie, próbowali się po ludzku uśmiechać i mówić, co nie zawsze im wychodziło, uściskali się z Bushem, Beckerem, Genscherem, Mitterandem, całowali rączki pani Thatcher, poklepywali po ramieniu „dziennikarzy”z „New York Times”, itd... Świat osłupiał z wrażenia. I dał się nabrać... Pozwolił się przekonać, że słoń może wejść do budki telefonicznej, i zagwarantował, że nie tylko nie skorzysta z okazji kryzysowego „okresu przejściowego”, by zdruzgotać upadające imperium zła, lecz nawet zaofiarował pomoc w dokonywaniu przekształceń.
Image osobiste Gorbaczowa, jako uosobienia „nowego myślenia” i „nowego kursu”, również odniosło pożądany skutek. Zewnętrzne niebezpieczeństwo ze strony Zachodu zostało zażegnane środkami dyplomatycznymi. Można więc było przystąpić do nie cierpiącego zwłoki przeprowadzenia „sterowanej eksplozji” wewnątrz ZSRR, który trząsł się i trzeszczał w posadzkach pod nieznośnym ciężarem ciągle jeszcze pracującego na trzecią wojnę światową przemysłu zbrojeniowego.
Ale wszystkim już było jasne: Rosja przegrała tę wojnę, zanim zdążyła ją rozpocząć. Runęła pod własnym ciężarem w latach 1990-1992. Skutkiem tej klęski musiały się stać – i to nieuchronnie – odrzucenie (przynajmniej czasowe) dotychczasowej ideologii i filozofii politycznej, oraz – co ważniejsze – demontaż zdruzgotanego własnym upadkiem sowieckiego systemu państwowo-politycznego.I tu trzeba przyznać, że przywódcy kremlowscy stanęli tym razem na wysokości zadania: nie tylko nie próbowali sztucznie podpierać upadającego imperium, lecz ostrożnie jeszcze popychali je w tym kierunku, robiąc wszystko, by nieunikniony upadek był względnie miękki, odbył się bez większych ekscesów. Udało im się uniknąć niszczącego wybuchu, a cały proces samodestrukcji imperium przeprowadzony został jako względnie łagodny i powolny demontaż.
Lecz nie był to zabieg łatwy do przeprowadzenia. Gdy wyniki referendum z 1990 roku zawiodły, ponieważ aż 57 proc. ogółu mieszkańców ZSRR opowiedziało się za utrzymaniem integralności tego zniszczonego wewnętrznie państwa, nadal po cichu demontowano ogólnozwiązkowe struktury władzy, obniżając w ten sposób ciśnienie wewnątrz systemu, a KGB umiejętnie zorganizowało oddolne ruchy separatystyczne i nacjonalistyczne, stawiając na ich czele swych zaufanych agentów (przykładowo: Sajudis i Czepaitis) jak też stworzyło sieć „demokratycznych”, „niezależnych”, „prywatnych” gazet, coraz to bardziej oddziaływujących na nastroje mas w pożądanym kierunku. Główne, czego się bała ta ekipa, to to, że wielomilionowe rzesze ludności, będące pod wpływem imperialnej i sowieckiej ideologii, a pojęcia nie mające o grozie położenia, „rzucą się zapamiętale do ratowania imperium” – jak pisało moskiewskie czasopismo „Ogoniok” w jednym ze swych numerów z roku 1990... Trzeba więc było upozorować istnienie niebezpiecznych ruchów prosowieckich i konserwatywnych, przeciwnych „reformom”, zwalczyć je, tworząc tym samym mit bohaterów wolności, którzy ryzykują życie walcząc z ciemnogrodem o postęp i demokrację, tak jak do niedawna budowali komunizm...
O szczególnej podłości i perfidii herosów KGB świadczy fakt, że na odegranie roli rzekomych „obrońców” reżimu sowieckiego wyznaczono grupy i warstwy ludności szczególnie okrutnie dyskryminowane, wyzyskiwane i prześladowane w ZSRR, jak np. małe narodowości, nie mające w składzie Związku Radzieckiego własnych form samorządu (Gagauzi w Mołdawii, Niemcy w Rosji, Polacy na Litwie, Osetyńcy i Abchazowie w Gruzji, Ormianie w Azerbejdżanie, itd.) Wykorzystując zarówno fakt istnienia marginalnej warstwy „twardogłowych” w aparacie partyjnym, którzy nie mogli czy nie chcieli zrozumieć, jakie profity da im pieriestrojka, i występowali nadal uparcie w obronie „socjalizmu”; jak też fakt zupełnie innego rzędu, a mianowicie, że w tym czasie w obronie własnych słusznych praw wystąpiły „małe narody” ZSRR, KGB w swej agenturalnej „demokratycznej” prasie zaczęło identyfikować te absolutnie nic wspólnego ze sobą nie mające zjawiska. W ten sposób narzucono opinii publicznej w Polsce i na Zachodzie m. in. mit o „skomunizowanych Polakach w ZSRR”, usilnie rozpowszechniany przez antypolskie pisma w Kraju za pośrednictwem prasowych agentów KGB i GRU w Polsce. Czyż to nie szczyt cynizmu: ogłaszać za „komunistów” tych, których przez ponad półwiecze komuniści nieludzko maltretowali,tych, którzy świadomie w ogromnej swej większości obrali los wewnętrznych wygnańców na okupowanej ziemi ojców, byle tylko nie mieć nic wspólnego z podłym importowanym ustrojem? Jednocześnie ogłaszając za szermierzy demokracji i postępu zbrodniczą rasę bolszewickich bandytów i złodziei, kontrolujących niepodzielnie prasę, władzę polityczną i gospodarczą, całokształt życia społecznego zarzynanych żywcem narodów Polski, Rosji, Litwy, itd.
Do tegoż arsenału środków należy zaszeregować żałosną farsę w Moskwie z sierpnia 1991 roku, zwaną pompatycznie „puczem”, czy nikczemne zaszlachtowanie w tymże 1991 r. kilku celników litewskich na granicy litewsko-białoruskiej, szereg innych brudnych czynów KGB...
W sumie na dzień dzisiejszy sytuacja się staje bardziej przejrzysta i pozwala na wyciągnięcie właściwych wniosków. Imperium sowieckie zostało uratowane w swej tkance biologicznej, materialno-technicznej i duchowej. Co prawda nie ma na razie, po niedawnym zlikwidowaniu nieskutecznej formy „socjalistycznej”, pretekstu do ekspansji, ale to tylko kwestia czasu. Cała kadra KPZR, KGB, MSW, GRU itd. itp., system orientacji aksjologicznych, psychologia, metody myślenia i działania – wszystko to zostało zachowane. Co więcej, ideologicznie przemalowani funkcjonariusze tych budzących jeszcze wczoraj zgrozę organizacji, szczególnie ich grup przywódczych, chodzą w glorii „bojowników o wolność i demokrację”, mają pełnię władzy, wszelkie bogactwa, nieograniczoną kontrolę nad środkami masowego przekazu... Anihilacja imperium zła się nie odbyła... Jego dziedziczne warstwy rządzące są stawiane w prasie światowej za wzorzec demokracji i są bliskie tego, że Zachód im nie tylko sprzeda, lecz – powiedzmy, parafrazując Lenina – podaruje stryczek, na którym one tenże Zachód powieszą...
Nowe wraca... Nikt w byłym ZSRR nie uświadczy dziś bezrobotnego funkcjonariusza bezpieki czy kompartii. Natomiast bardzo nierzadko – i coraz częściej – poniewierani, jak za czasów komunistycznych, są właśnie ci, kogo wówczas szykanowano i szczuto za domniemany czy rzeczywisty antysowietyzm, brak prawomyślności politycznej, nonkonformizm ideowy. W społecznościach niby to posowieckich razi skądinąd aż nadto dobrze znany zaduch kłamstwa, politycznego szachrajstwa, schematyzmu myślowego, pełny brak sumienia i przyzwoitości w życiu publicznym, dominacja perfidii i cynizmu w radiu, prasie, telewizji.
Nic w tym bodaj dziwnego, to przecież ci sami bolszewiccy uzurpatorzy stali się z dnia na dzień z klasy (bardzo źle) kierującej środkami produkcji klasą je posiadającą. Czy był to naprawdę aż tak radykalny i pozytywny przewrót społeczny, by jego przywódcy nadać Pokojową Nagrodę Nobla? Retoryczne pytanie... Demontaż komuny okazał się w zasadzie li tylko przysłowiowym „przemeblowaniem w piekle”. Górą są nadal wczorajsi czerwoni feudałowie. Na Litwie wrócili do władzynawet w majestacie prawa, na mocy wyników wolnych wyborów. Nigdy zresztą tak naprawdę oni tej władzy nie tracili, a dla co przenikliwszego obserwatora gabinetowe rozgrywki między komunistycznym profesorem estetyki marksistowskiej Landsbergiem, a komunistycznym doktorem ekonomii Brazauskasem nigdy nie były czym innym, niż w istocie swej były – walką między lewą a prawą ręką. Cóż za niepowtarzalnej farsy jest się widzem!
Członkowie komitetów centralnych kompartii publicznie rzucają klątwy na „reakcyjną partokrację”, oficerowie i konfidenci bezpieki „demaskują” swe wczorajsze ofiary, donosiciele redagują „niezależne” pisma, itd.
Oczywiście, byłoby wyrazem zarozumialstwa intelektualnego próbować sprowadzać do jakiegoś jednego czynnika tak gigantyczny kataklizm społeczny, jak samodestrukcja ogromnego supermocarstwa. Proces ten zdeterminowały, rozpoczęły i nadal napędzają siły i czynniki bardzo różne, jawne i ukryte. Jest to proces skomplikowany, którego przyczyny, a tym bardziej skutki, są na razie trudne do precyzyjnego określenia. Faktem jest jednak, że destrukcja szła z góry, że na dole społecznym nie było żadnego ruchu, żadnej liczącej się siły, która by istnieniu imperium sowieckiego zagrażała.
Elita komunistyczna przez kilka dziesięcioleci obłędnie ględziła o ofiarności w służbie narodu, o wzniosłych ideałach humanistycznych i moralnych, a jednocześnie bezwstydnie okradała ludzi pracy, zakładała prywatne konta bankowe w Szwajcarii, w odgrodzonych od „ludu” nomenklaturowych willach prowadziła daleką od ascetyzmu „dolce vita”. Aż wreszcie znudziły się jej własne kłamstwa, w które jużnikt nie wierzył, i poczuła się tak mocna, że uznała, iż nie musi kogokolwiek się bać i wstydzić...
Postanowiła zalegalizować to co nakradła w ciągu dziesięcioleci. Tak zrodziła się pieriestrojka, w którą zresztą, podobnie jak wcześniej w ideały socjalistycznej „sprawiedliwości społecznej” uwierzyło naiwnie niemało uczciwych ludzi. Lecz na zmianę jednemu oszustwu przyszło kolejne.
Ciekawe, iż w okresie początkowym pieriestrojki jako pierwsi przemalowali się z komunistów na „demokratów” nie względnie ideowe doły partyjne, lecz najbardziej zdemoralizowani złodzieje z wysokich komitetów partyjnych i konfidenci KGB, którym dość wcześnie Kreml dał do zrozumienia, jak zmiana sztandarów została zaplanowana. Te też partyjne męty „sprywatyzowały” do własnej kieszeni ogromny majątek po rozmaitych organizacjach, instytucjach, urzędach, itd. Zostawiając „z nosem” tych, którzy okradali przez poprzednie dziesięciolecia. Dziś zaś, po okresie ostrożnej mimikry, ta mafia poczyna sobie coraz bezczelniej także w życiu publicznym.
Algirdas Endriukaitis, publicysta litewski znany ze swych nonkonformistycznych artykułów, pisze w jednym z numerów gazety „Lietuvos Aidas” z 1993: „Bezpieka sowiecka działa w sposób wyrafinowany... zadbała nie tylko o to, by żaden z jej funkcjonariuszy nie został ukarany za bezeceństwa tej organizacji, lecz także o to, by wszyscy oni, razem z funkcjonariuszami partii i konfidentami, stali się pionierami prywatyzacji, stanęli na czele nowo powstałych organizacji, fundacji, redakcji, firm. By nadal czuli się panami sytuacji i właścicielami kraju.”
Oburzenie moralne wywołał na Litwie m.in. fakt, że podczas jednego z procesów sądowych oficer bezpieki Saugumy (spadkobierczyni KGB), niejaki A. Baumilas, publicznie przed kamerami telewizyjnymi zarzucał znanej działaczce opozycyjno-patriotycznej, dysydentce i obrończyni praw człowieka w Litwie komunistycznej, więźniarce sowieckich obozów koncentracyjnych Nijole Sadunaite, że „pracowała na KGB” i jako „dowód” przytaczał protokoły z przymusowych przesłuchań tej pani, gdy była prześladowana przez reżim sowiecki. Oto metody odżywającej po chwilowym zasłabnięciu hydry komunofaszyzmu!...
A. Endriukaitis też odnotowuje: „To kpina z praworządności, jeśli sąd nie widzi, że ofiara jest zmuszana do usprawiedliwiania się przed oprawcą. Ten pracownik bezpieki przesłuchiwał nieletnich, szantażował, groził, zastraszał... Któż słyszał, by w takich np. Niemczech jakiś gestapowiec ciągał swą ofiarę po sądach?” Słusznie! Mamy i my na swoim polsko-wileńskim poletku kilka przykładów, gdy wczorajsi i to nader zaufani, konfidenci sowieckiej bezpieki i etatowi pracownicy Komitetu Centralnego Kompartii Litwy paradują w szatach „obrońców polskości”, „liderów ludności polskiej”, „demokratów”. Ludzie ci z właściwym sobie bezwstydemi aplombem także dziś donoszą na swych co bardziej uczciwych i odważnych rodaków (zarówno w poufnych rozmowach w rozmaitych warszawskich i wileńskich gabinetach, jak i na łamach różowych pism); o ile jednak wczoraj zarzucali „antysowietyzm” i „antykomunizm”, to dziś – „ekstremizm”, „antylitewskość”, „skomunizowanie”. Czynią to brutalnie, nie oglądając się na fakty, cwanie i bezwzględnie, licząc na niedoinformowanie i konformizm moralny swych słuchaczy. Mają wielu sojuszników także w Polsce, szczególnie w środowiskach od dawna powiązanych z bezpieką sowiecką i międzynarodową mafią internacjonalistycznych beznarodowców. Korzystają też ze zmasowanego wsparcia propagandowego prasowych skunksów z „Gazety Wyborczej” i innych pism antypolskich.
Całe to środowisko „ponadnarodowe”, złożone z synalków katów z NKWD, zżerane jest przez moralną wszawicę, zachłystuje się własnymi kłamstwami i rozkradaniem bogactw narodów Europy Środkowej i Wschodniej, szamocących się w pokomunistycznej matni.
Tylko ludzie krótkowzroczni politycznie nie zauważają, jak ogromne potencjalne niebezpieczeństwo dla zdrowych politycznych stosunków międzynarodowych i dla pokoju światowego stanowi ta formacja duchowo-organizacyjna.
Dr Jan Ciechanowicz
Wilno, Litwa

* * *

Kurier Wileński” donosi z Litwy
Dziennik społeczno-polityczny Sejmu i Rządu Republiki Litewskiej „Kurier Wileński” w marcu 1993 informował:

Podarowane samoloty przyleciały
2 marca o godz. 17 na Lotnisku Wileńskim wylądowały dwa samoloty transportowe L-410, będące darem Ministerstwa Obrony Niemiec dla Ministerstwa Obrony Kraju Litwy. Jak widać, Niemcy nie rzucają słów na wiatr, gdyż o tym darze mówiono podczas niedawnej wizyty wojskowej delegacji znad Renu nad Niemnem.

Dary z Niemiec...
Niemcy przekazały w darze Litwie 200 wojskowych samochodów terenowych, wojskową odzież zimową, dwa lekkie samoloty transportowe i 4 kutry straży granicznej. Sekretarz stanu parlamentu RFN Bernd Wiltz stwierdził, że Niemcyrównież nadal zamierzają współpracować z krajami bałtyckimi w dziedzinie wojskowości. Oficerom i podoficerom litewskim proponuje się naukę w niemieckich szkołach wojskowych różnego szczebla.

Kosztowni ambasadorowie
Nie jest tajemnicą, że utrzymanie ambasad Litwy za granicą kosztuje. A potwierdzeniem tego – zatwierdzone ostatnio normatywy typowych wydatków na rok 1993. Zgodnie z nimi każdy z ambasadorów otrzyma miesięcznie (o, la-la!) 1900 dolarów amerykańskich, a stróż 520 dolarów. Zatwierdzono też minimum utrzymania, różnicując je według kraju, gdzie te placówki się mieszczą.

Gdzie „kałasznikowy”?
Dokonana ostatnio rewizja w arsenale Ministerstwa Ochrony Kraju wykazała, że brakuje tam 6 pistoletów maszynowych typu Kałasznikowa. Prokuratura Generalna RL wszczęła w tej sprawie postępowanie karne.

Zakończone śledztwo
Przed rokiem w Bujwidziszkach w rejonie wileńskim znaleziono zwłoki W. Kasperowicza pozbawione głowy. Po kilku dniach w Wilnie w pobliżu szkoły średniej nr 13 znaleziono zastrzelonego E. Azaronka. O dokonanie tych zabójstw oskarżony jest G. Butkus. W sprawie tej w stan oskarżenia postawiono jeszcze cztery osoby, które nie zawiadomiły o przestępstwie i ukrywały go. Tę sprawę przekazano do rozpatrzenia Sądowi Najwyższemu RL.

* * *

Pismo młodzieży katolickiej i patriotycznej „Bastion” (Białystok) nr 3 (czerwiec–sierpień) 1993:

Z Wilna
Dary z Niemiec...
Niemcy przekazały w darze Litwie 200 wojskowych samochodów terenowych, wojskową odzież zimową, dwa lekkie samoloty transportowe i 4 kutry straży granicznej. Sekretarz stanu parlamentu RFN Bernd Wiltz stwierdził, że Niemcy również nadal zamierzają współpracować z krajami bałtyckimi w dziedzinie wojskowości. Oficerom i podoficerom litewskim proponuje się naukę w niemieckich szkołach wojskowych różnego szczebla.

Gdzie kałasznikowy?
Dokonana ostatnio rewizja w arsenale ministerstwa Ochrony Kraju wykazała, że brakuje tam 6 pistoletów maszynowych typu Kałasznikowa. Prokuratura Generalna RL wszczęła w tej sprawie postępowanie karne.

W sprawie W. Baranowskiego
8 marca w Sądzie Najwyższym Litwy rozpoczęła się sprawa członków policji kryminalnej MSW Litwy oskarżonych o zamordowanie mieszkańca Landwarowa W. Baranowskiego. W swoim czasie prasa donosiła o tym zamordowaniu Polaka przez policjantów litewskich, podobnie jak o innych tego rodzaju wypadkach. W paru przypadkach sąd, jak widzimy, nad mordercami się odbędzie. Inna rzecz, czy zostanie wymierzona odpowiednia kara, o czym napiszemy później. Czekamy wszelako na wiadomości o śledztwie w sprawie powieszenia 19-letniej Polki Lusi Dobrodziej przez żołnierzy batalionu Żelazny Wilk w jednej ze wsi podwileńskich. Jak na razie władze Litwy próbują ową zbrodnię zatuszować. Opinia międzynarodowa jednak uważnie śledzi tę sprawę.

Gdy brak instrukcji
Lekarki z Szyrwint przepisały siedmiu kobietom w ciąży nadesłane dla „Caritasu” leki „Flukiwer”, które nie miały żadnej instrukcji. Okazało się, że były to leki dla bydła. Na szczęście tylko cztery kobiety zażyły leku. Lekarzom wytoczono sprawę karną...

Ambasada USA na Litwie
wykupuje za 1.1 mln dolarów gmach przy ul. Akmenu 6, gdzie do niedawna mieściło się Ministerstwo Spraw Zagranicznych Litwy. Przed wojną zbudowano ten gmach ze składek społecznych jako składnicę Drużyny Harcerstwa Wileńskiego. Polskie organizacje w Wilnie wyraziły zdecydowany protest przeciwko tej nieprawnej transakcji, domagając się zwrócenia gmachu społeczności polskiej. Dobrze by się stało, gdyby rząd USA, który się nie sprzeciwił w swoim czasie okupacji Polski Wschodniej, po wykupieniu harcerskiej składnicy przekazał ją następnie wileńskim Polakom.

Przecięli sobie żyły
W głównym komisariacie policji Kowna 22 (z 25) więźniów przecięło sobie żyły na znak protestu z powodu okropnych warunków, w jakich ich trzymano. Jeden z więźniów wyznał, iż rzeczywistą przyczyną był strach przed odwiezieniem ich na dalsze badania do Wilna.

* * *

Nasza Gazeta”, 2 listopada 1993:

„Czy żołnierze litewscy staną przed sądem?
Wszyscy pamiętają o pogromie młodzieży w Jaszunach przez żołnierzy wojska litewskiego. Według słów prokuratora naczelnego rejonu solecznickiego W. Wojciechowskiego sprawa ta została zakończona i przekazana do Sądu Najwyższego. Od tamtych wydarzeń minął już prawie rok, sprawa się przeciąga...
Aż tu przed prokuraturą w Solecznikach stanęła nowa, jak powiedział prokurator, „delikatna sprawa”. Dowódcy oddziałów wojskowych, stacjonujących w Rudnikach, zgwałcili dziewczynę. Czyn karygodny i niegodny munduru. Jak się okazało później, nie jest to wypadek pojedynczy, z naszych rozmów z ludźmi zaczął się wyłaniać ogólny obraz braku dyscypliny i rozpasania żołnierzy z jednostek wojskowych w Rudnikach.
Ale wszystko po kolei. Artykuł niniejszy opieram na autentycznych wypowiedziach moich rozmówców.
Poszkodowana J.M. 18 lat, sierota, wychowywała się u najstarszej siostry. W rodzinie ogółem było sześcioro rodzeństwa. Pracuje w tartaku. Ciąga kłody.

Jak to było?
Z relacji J.M.: Poszła w sobotę 16 października na dyskotekę. Tańczyła. Około godziny 0.50 wyszła z koleżanką za Dom Kultury. Zauważyły, że z jednej strony idą dwaj chłopcy, z drugiej stało dużo nieznajomych ludzi. Bały się. Postanowiły pójść w inną stronę. Jeden z tych dwóch nagle podbiegł, chwycił głowę J.M. pod bok i pociągnął za sobą. Drugi podszedł do koleżanki, tamta odepchnęła go, wyrwała się i uciekła. Drugi napastnik dołączył do pierwszego, pociągnęli dziewczynę razem. Byli pijani. Trzymali dłoń na twarzy zamykając jej usta. Zdążyła krzyknąć do koleżanki, żeby tamta zawołała swoich chłopców. Jeden z nich zaciskał usta i powtarzał po rosyjsku: „Nie wrzeszcz, nie wrzeszcz”. Minęli pole i doszli do cmentarza. Zapytała, dokąd ją prowadzą. Odpowiedzieli, że zakopać na cmentarzu. Przeraziła się. Próbowała uciec się do podstępu, ale ci nie odpuszczali ją ani na krok. Grozili, że zabiją, jeżeli spróbuje uciekać. Przyszli do koszar, kazali żołnierzowi zamknąć wrota. Weszli do pokoju. Dyżurnemu rozkazali przynieść radio. Nastawili na cały głos. Jeden z nich zażądał, aby go całowała, a drugi gwałcił. Zmieniali się cztery razy. Wybłagała jednego, ażeby zezwolił wyjść na podwórko. Ten się zgodził i powiedział po litewsku do kolegi: „Biorę ją do siebie, ty zaś przyjdziesz do mnie później”. Wyszli z pokoju. Zabrał ją do innych koszar obok. Znów w pokoju pojawiło się radio, chciał ją zmusić do palenia. Odmówiła. Powiedział, że idzie do ubikacji. Nie uwierzyła. Bała się, że sprowadzi kolegów i znów zaczną znęcać się. Odparł, że nie było to wcaleznęcanie się, gdyby zaczęli znęcać się, to dopiero byłoby źle. Naprawdę poszedł do kibla. Przeszła powoli po korytarzu i biegiem przez las do domu.
Szukano już je. Koleżanka B.Z., z którą była poszła szukać ją z inną dziewczyną. Tamta dopiero zawiadomiła dyrektorkę klubu, że żołnierze uprowadzili J.M. i ta dotychczas nie wróciła. Dyrektorka odnalazła koleżankę, która wszystko opowiedziała. Później podczas przesłuchania zmieniła zeznania.
Dyrektorka około 1.00 zadzwoniła do policji w Solecznikach. Kazano czekać. Czekała do 2.30. Znów zatelefonowała. Powiedziano jej, że już późno i nie mają czym jechać.
Dziewczyna sama się odnalazła. Drżąca, na czerwonej twarzy białe odciski palców. Nie mogła wykrztusić ani słowa.
Dyrektorka DK przyszła do niej rano. Dziewczyna płakała, bała się cokolwiek mówić, wreszcie zaczęła opowiadać, jak to było strasznie. „Naprawdę było strasznie. Sama płakałam razem z nią” – mówiła dyrektorka. Dziewczyna pokazała jej posieczone kolana – bito ją jakąś anteną czy drutem, czymś takim ostrym po nogach,żeby szła z nimi i nie opierała się. W koszarach jeszcze grożono, że jeżeli będzie krzyczeć i opierać się, to sprowadzą jeszcze 125 osób i wszyscy przejdą przez nią.
Rano zadzwonili z policji, zapytano, co z dziewczyną. „Mówią, że znalazła się, ale zgwałcono ją”. – „A to dobrze, wysyłamy policję” – usłyszała w odpowiedzi dyrektorka. Przyjechał dzielnicowy, spisał protokół.
W niedzielę 17 października wieczorem do domu J.M. przyjechali trzej koledzy gwałcicieli. Według słów siostry zgwałconej dziewczyny G.M.: „Mówili, zabierzcie podanie i pisali na ziemi: jeden, pięć i dwa zera i jeszcze jakąś liczbę, procent, czy co... Do domu ich nie wpuścili, na ulicy rozmawiali, nie zrozumiesz, czego przyszli. Prosili, zabierzcie podanie, a wszystko pozostałe załatwimy sami”.
Według słów poszkodowanej J.M.: „Przychodzili ci koledzy, prosili: „Jadwiga prosti, żałko Dariusa, on pierwyj raz oszibsia” – ja mówię, niech za błąd odpowie, bo przecież wiedział, co robi. Potem oni wymyślili, że mnie pieniądze były potrzebne. Proponowali te pieniądze, mówili, że to będzie niemała suma, żeby wzięła od każdego. Powiedziałam, że nie są mi potrzebne i nie sprzedaję się”.
Siostra G.M. „Zaczęli walić na nią, że potrzebowała pieniędzy”. Po co nam te pieniądze? Całe życie biedne, jakoś przeżyjemy, byle spokojnie i szczęśliwie”...
Dyrektorka Domu Kultury: „Że ona biedna to biedna, rodziców nie ma, ubiera się jak może, stara się, zarabia, drugi raz na chleb może nie ma tej kopiejki, pojedzie na rynek ubierze się jak może. A teraz jeszcze powiedzieli, że ona nago spacerowała po kazarmie. Co chcą, to mówią i czemuś to im wierzą”.
Dziwnym się może wydać przekazanie tej delikatnej sprawy w ręce młodej, niedoświadczonej Ł. Niemczenko. Jeszcze dziwniejszym wydaje się nagła zmiana toku śledztwa, podczas którego nagle zaczęto oskarżać nie gwałcicieli, a samą ofiarę. Chodzą słuchy po ludziach, że pani śledczej proponowano łapówkę w wysokości 3 tys. dolarów. Zapytałam ją o to wprost, ale ta odmówiła mi udzielenia w ogóle informacji, powołując się na instrukcje z Prokuratury Generalnej. Zresztą sprawę przekazano już w ręce młodego prawnika M. Gierasimowicza. Miejmy nadzieję, że przeprowadzone zostanie obiektywne dochodzenie i winni zostaną wreszcie ukarani.

Strach
W Rudnikach ludzi ogarnęła psychoza strachu. Krąży tu jeszcze widmo powieszonej rok temu w lesie na żołnierskim pasie dziewczyny. Wracała od koleżanki z urodzin. W tym roku Lusia Dobrodziej ukończyłaby 21 lat. Ludzie mówią, że zdjęto ją z drzewa i pasek żołnierski zmieniono na zwyczajny, jej własny. W ekspertyzie zaś napisano, że miała w tym dniu menstruację, a dziewczyny w tym okresie miewają odchylenia psychiczne. Absurd. Sprawę w ten sposób zatuszowano.
Ludzie się boją panicznie. Boi się siostra zgwałconej dziewczyny, „strasznie żyć teraz, może trzeba było zostawić to wszystko”, boi się sama J.M., która odmówiła wziąć pieniądze i której zagrożono „pieniaj na siebia, żiwiom zakopajem”, boi się dyrektorka Domu Kultury, która zaalarmowała policję i bez której „wsio byłoby normalnie”. Dyrektorka zdaje sobie sprawę, że bez niej J.M. nigdy by się do gwałtu nie przyznała. Boi się koleżanka J.M., która w toku śledztwa zmieniła zeznania. Boją się ludzie we wsi: „Idą, rozmawiają ze sobą po litewsku i patrzą jak zwierze. Boją się, wszyscy się boją”. Mają powody. Opowiada dyrektorka Domu Kultury: „Przychodzą w piątki i soboty na dyskoteki. Biorą 5 biletów na 30 osób. Przekazują bilety innym i pokazują te same. To jeszcze nic. Jeden z nich rzucił „wzrywpakiet” na środek sali. Dziewczynka opaliła nogi, spaliły się rajstopy. Przyjeżdżają autobusem, piją i dopiero wtedy wchodzą do klubu. Wciągają dziewczęta do autobusu. Dobrze jeśli w pobliżu znajdą się dorośli, raz przegrodzono drogę samochodem i sama wyciągnęłam z autobusu własną krewniaczkę. Innym razem chcieli wciągnąć nawet mnie, ale ktoś zawyrokował, że za stara. W klubie krzyczą, gwiżdżą, obrażają. Boimy się. Jedną dziewczynkę wyciągnęli z domu przez okno. Dziewczynkom dawali jakieś pigułki, zastrzyki, po których te niczego nie pamiętały”.
Ludzie mówią, że nigdy czegoś takiego nie widzieli. Jak stacjonowały wojska rosyjskie, to było zupełnie inaczej. Była dyscyplina. Nie było takiego rozpasania.
W końcu naszej wyprawy wpadamy z panią Czesią do jeszcze jednego domu. Mieszka tu dziewczyna L.P., o której wiemy tyle, że zaciągnięto ją z domu do autobusu podczas nocnych eskapad żołnierzy. Zupełne dziecko. Matka opowiedziała, że podczas jej nieobecności żołnierze podjechali autobusem. Wdarli się przez okna. W domu były tylko dziewczyny. 12-letniej poszczęściło się, 15-letniej nie oszczędzili. Duszono ją i straszono. Podanie o zgwałceniu zostało napisanei skierowane do prokuratury.

Horror
Rozpacz ogarnia słuchając opowieści o dzikich wyczynach bydlaków w mundurach i widząc bezsilność ludzi żyjących w zgrozie i strachu, które są potęgowane przez świadomość tego, że wyczyny żołnierzy uchodzą im bezkarnie. Że nie wspomnę jeszcze o takich wstydliwych faktach jak skandal w autobusie relacji Wilno – Rudniki, w którym 25 października jechali dwaj pijani żołnierze, z których jeden w miejscu obsiusiał się i, przepraszam, obrzygał. Drugi próbował wszczynać awanturę z kierowcą; że nie wspomnę, iż wieczorem kobiety boją się same chodzić, bo nie wiadomo gdzie wilk, przepraszam żołnierz czyha. W porównaniu z powyższym żołnierz siedzący w autobusie na krześle dla dzieci i inwalidów wydaje się błahostką. Może siedział tam z racji swego inwalidztwa moralnego.
Zwróciłam się do posła Z. Siemienowicza z prośbą o skomentowanie zaistniałej sytuacji:
– W swoim czasie podczas programu w Jaszunach jeden z żołnierzy powiedział, że są to kwiatuszki, owoce jeszcze będą. Nikt z władz nie reaguje na bezprawne działania żołnierzy, a nawet dowódców. Nasuwają się myśli ponure: czy ktoś mi udowodni, że nie dzieje się to za aprobatą władz. Wiele antypolsko nastrojonych organizacji twierdzi o rzekomym prześladowaniu Litwinów, ale nie widzi drastycznych przypadków prześladowania Polaków. Chciałoby się, żeby wreszcie władze udowodniły, że potrafią utrzymać porządek i sprawiedliwość. Czekamy na to już ponad rok, jak na razie bez skutków. Były minister ochrony kraju A.Butkewićius był wielokrotnie proszony o pojechanie do jednostek wojskowych i miejsca wypadków. Nie raczył przybyć mimo wielokrotnych obietnic. Czy nie są to przypadkiem prowokacyjne działania mogące spowodować, że ludność nie wytrzyma i w obronie gwałconej córki czy bitego syna stanie z bronią w ręku. Wojsko potrzebne jest by bronić od wroga. Niestety żołnierze z naszego wojska są raczej podobni do zdziczałych zbójów z hordy Czyngis-chana.
Anna Wasiukiewicz

* * *

W październiku 1993 roku założyłem przy Fundacji Kultury Polskiej na Litwie „gruby” periodyk „W Kręgu Kultury”, w pierwszym numerze którego pisałem w słowie wstępnym:
Szanowny Czytelniku! Składamy na Twe ręce pierwszy – i mamy nadzieję, że nie ostatni – numer nowego pisma polskiego w Wilnie pt. „W kręgu kultury”. Wydawcą tego kwartalnika jest Fundacja Kultury Polskiej na Litwie im. Józefa Montwiłła.
W słowie wstępnym zazwyczaj redakcja nowo powstającego wydania wskazuje na tradycje, których kontynuatorką zamierza zostać, i próbuje usprawiedliwić sam fakt swego zaistnienia. Nie będziemy czynić ani pierwszego, ani drugiego. Z jednej bowiem strony nie pretendujemy do miana kontynuatorów tych czy innych tradycji wileńskich, żyjemy bowiem w zupełnie innych czasach i okolicznościach niż te, w których one kształtowały się i funkcjonowały, a to wymaga nieszablonowych rozwiązań, nietradycyjnych podejść, nowych perspektyw widzenia teraźniejszości i przyszłości. Inna rzecz, że i tak, niezależnie od naszych intencji, nigdzie chyba nie uciekniemy od wielkiej kulturowej tradycji Wilna, której nie potrafiły zniszczyć dziesięciolecia obcego panowania, która wciąż pozostaje żywa.
Zamiarem naszym jest – z drugiej strony – wydawanie „grubego” pisma, poświęconego fundamentalnym zagadnieniom kulturologii, historii nauki, oświaty, filozofii, literatury, stale przybliżającego swym czytelnikom szczytowe osiągnięcia współczesnej humanistyki polskiej i światowej, jak również umożliwiającego publikację tekstów pisanych dziś i tu przez młodych i nie bardzo, naukowców i literatów. Chcemy w ten sposób wypełnić dotkliwą lukę w naszym edytorstwie, ograniczonym dotychczas do kilku pism o treści raczej „lekkiej”, które z istoty swej nie mogą publikować tekstów objętościowo większych, zawartości naukowej, artystycznej lub filozoficznej. Nie jesteśmy i nie chcemy być pismem masowym, naszym adresatem jest wyłącznie czytelnik o wyrobionym poziomie zainteresowań intelektualnych. Do współpracy zapraszamy nie tylko autorów z Litwy, ale też z Polski i innych krajów.
Będziemy zamieszczać teksty pisane w języku polskim, jak też po litewsku, białorusku, angielsku, niemiecku i rosyjsku. Redakcja przyjmuje do wglądu wyłącznie maszynopisy dobrej jakości; rękopisy nie zamówione zwracane drogą pocztową nie będą.
Redakcja”.

W sumie wydaliśmy dziesięć tomików naszego pisma, nie otrzymując z Polski czy z Litwy ani grosza dotacji.



1994



15 lipca 1994 roku ZG ZPL wystosował list otwarty do władz Republiki Litewskiej:

Prezydent Republiki Litewskiej
Pan Algirdas Brazauskas
Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej
Pan Lech Wałęsa
Premier Republiki Litewskiej
Pan Adolfas Šleževičius
Premier Rzeczypospolitej Polskiej
Pan Waldemar Pawlak

26 kwietnia br. prezydenci Litwy i Polski złożyli swe podpisy pod długo oczekiwanym Traktatem o Przyjaźni i Dobrosąsiedzkiej Współpracy, który nie tylkouregulował stosunki międzypaństwowe, lecz również zagwarantował pewne prawa dla mniejszości narodowych.
Jednakże podpisanie Traktatu w żadnym stopniu nie wpłynęło na polepszenie sytuacji polskiej mniejszości narodowej na Litwie, a odwrotnie jest ona ustawicznie nękana niekorzystnymi i niekonsultowanymi decyzjami, natomiast wystąpienia w obronie należnych praw są bezpodstawnie przedstawiane opinii publicznej jako chęć zaognienia stosunków litewsko-polskich.
Zarząd Główny Związku Polaków na Litwie z żalem stwierdza, że w ostatnim tygodniu przedwakacyjnej pracy Sejmu w przyśpieszonym trybie są przyjmowane dwie Ustawy, które są sprzeczne z założeniami Traktatu, a które w decydującej mierze będą stanowić o przyszłości Polaków na Litwie.
1. Komisja powołana przez Prezydenta pod przewodnictwem wicemarszałka Sejmu Pana J. Bernatonisa 11 lipca wystąpiła z wnioskiem popartym przez Sejm o przyłączeniu rejonu wileńskiego wbrew woli mieszkańców do Wilna. Co:
a) zmieni skład narodowościowy tego rejonu (m. Wilno – 600 tys. mieszkańców, w tym Litwini – 51 proc., czyli 306 tys., Polacy – 18 proc., czyli 110 tys., rejon wileński – 100 tys. mieszkańców, w tym Litwini – 20 proc., czyli 20 tys., Polacy – 64 proc. mieszkańców, czyli 64 tys.
b) mieszkańcy utracą prawo do odzyskania własności na ziemię.
2. 14 lipca rządząca partia DPPL ponownie wystąpiła z wnioskiem o wyeliminowanie z wyborów samorządowych organizacji społecznych, w tym – mniejszości narodowych.
Obie te propozycje, mające w najbliższym czasie przyjąć postać Ustaw, przygotowane były w tajemnicy przed tymi, o czyich losach mają decydować, są wyraźnie wymierzone w środowisko polskie, ponieważ zakładają likwidację jego samorządności i służą rozproszeniu.
W związku z powyższym Zarząd Główny Związku Polaków na Litwie nalega na natychmiastowych konsultacjach, w celu zaprzestania systematycznego trzymania w napięciu środowiska polskiego na Litwie i nieprzyjmowania Ustaw, sprzecznych z literą i duchem Traktatu litewsko-polskiego.
Zarząd Główny Związku Polaków na Litwie
15 lipca 1994 r.

* * *

19 lipca 1994 roku „Kurier Wileński” opublikował:

List ZPL do prezydentów i premierów RL i RP
Związek Polaków na Litwie wystosował list do prezydentów i premierów Litwy i Polski, w którym domaga się „natychmiastowych konsultacji w celu zaprzestania systematycznego trzymania w napięciu środowiska polskiego na Litwie i nieprzyjmowania ustaw, sprzecznych z literą i duchem traktatu litewsko-polskiego”.
W liście mówi się, że podpisanie traktatu nie wpłynęło na poprawę sytuacji mniejszości polskiej na Litwie, wręcz przeciwnie – „jest ona ustawicznie nękana niekorzystnymi i nie konsultowanymi decyzjami, wystąpienia zaś w obronie należnych jej praw są bezpodstawnie przedstawiane opinii publicznej jako chęć zaognienia stosunków litewsko-polskich”.
ZPL pisze, że w ostatnim tygodniu przedwakacyjnej pracy Sejm litewski zamierza w przyspieszonym trybie przyjąć ustawy „sprzeczne z założeniami traktatu, które w decydującej mierze będą stanowić o przyszłości Polaków na Litwie”.
Chodzi przede wszystkim o ustawę dotyczącą przyłączenia rejonu wileńskiego do miasta Wilna, „co zmieni skład narodowościowy rejonu” oraz pozbawi mieszkańców prawa do odzyskania ziemi. W liczącym 600 tys. mieszkańców Wilnie mieszka bowiem 51 proc. Litwinów (306 tys.) i 18 proc. Polaków (110 tys.), zaś w liczącym 100 tys. rejonie wileńskim Litwini stanowią 20 proc. (20 tys.), natomiast Polacy 64 proc. (64 tys.).
Ponadto już po przyjęciu przez Sejm prezydenckich poprawek do ordynacji wyborczej do samorządów, dzięki którym prawo udziału w wyborach uzyskały także organizacje społeczne (a więc i ZPL), rządząca Litewska Demokratyczna Partia Pracy ponownie wystąpiła z wnioskiem o wyeliminowanie z wyborów samorządowych organizacji społecznych.
Zdaniem Zarządu Głównego ZPL, oba te wnioski są wyraźnie wymierzone w środowiskopolskie, ponieważ zakładają likwidację jego samorządności i służą rozproszeniu.”

* * *

Nasza Gazeta” w numerze 29 (19-25 lipca 1994 r.) zamieściła dwa wymowne materiały o sytuacji Polaków na Litwie:

O czym szumi Czarny Bór?
Historia ze szkołą w Czarnym Borze jest wszystkim naszym Czytelnikom doskonale znana. Z jednej strony – awaryjny stan starego budynku szkoły nr 2, gdzie uczniowie prawdopodobnie nie będą mogli się uczyć od 1 września. Z drugiej – nie wykorzystane zabudowania (byłe koszary wojskowe) w znajdujących się obok Wołczunach, które po opuszczeniu przez wojska rosyjskie stoją nie użytkowane od września ub. roku (a więc już prawie rok). Sprawa nagli, gdyż do rozpoczęcia roku szkolnego zostały liczone tygodnie. Niedawno miało miejsce zebranie rodzicielskie w szkole nr 2, dokąd zaproszono oświatowe i samorządowe władze rejonu. 5 lipca odbyła się natomiast narada w samorządzie rejonu wileńskiego, na której byli obecni niżej podpisany jako przedstawiciel Komitetu Oświaty Sejmu RL, pracownicy ministerstwa oświaty Tuleikis i Kuodyte, pracownik Departamentu Problemów Regionalnych Cz. Mickiewicz, wiceprzewodniczący zarządu rejonowego M. Borusewicz, zarządzający J. Sinicki, kierownik wydziału oświaty D. Sabiene oraz dyrektorzy zainteresowanych szkół. Gremium, jak widzimy, bardzo autorytatywne.
Rozpatrywano dwa ściśle powiązane ze sobą pytania. Pierwsze: która ze szkół ma przenieść się do Wołczun. Drugie: kwestia remontu i dostosowania do potrzeb szkoły gmachów w Wołczunach. Co do pierwszego pytania (i to jest istotne) wszyscy byli jednomyślni (z wyjątkiem dyrektora rosyjskiej szkoły P. Kułagina) – do Wołczun powinna przenieść się rosyjska szkoła. Za tym przemawia elementarna logika: w rosyjskiej szkole (dane na 1.09.93) uczy się tylko 95 miejscowych uczniów 5-12 klas i 116 dojeżdżających z Wołczun! Tak samo z klas 1-4: w Czarnym Borze uczysię 51, zaś w Wołczunach (gdzie obecnie istnieje szkoła początkowa) – 93! Całkiem odwrotna sytuacja jest w polskiej szkole: w klasach 5-12 uczy się miejscowych uczniów (łącznie z dojeżdżającymi z Wojdat i Kalwiszek) – 52, zaś z Wołczundojeżdża tylko 15. W klasach początkowych podobnie: w Czarnym Borze – 74, zaś w Wołczunach – 52. Tę oczywistą logikę popiera jeszcze bardziej list rodziców klas rosyjskich z Wołczun, którzy absolutnie nie chcą, by ich dzieci przeniesiono do Czarnego Boru. Można zrozumieć sentyment niektórych z nich do gmachu w Wołczunach, gdzie jako wojskowi spędzili część swego życia. I to chyba dobrze. Czyli każda inna decyzja niż przeniesienie właśnie rosyjskiej szkoły do Wołczun byłaby pozbawiona wszelkiej logiki. Dobrze, że zrozumieli to wszyscy obecni na naradzie. Zaś upór dyrektora szkoły rosyjskiej wbrew elementarnej logice nie musi tu mieć większego znaczenia. Co innego, że dla dogodności maluchów można by zostawić część klas początkowych według miejsca zamieszkania. Ale już raczej jako filię szkoły z odpowiednim językiem nauczania.
Problem znacznie istotniejszy jest z drugim pytaniem. Pierwej niż przejść do gmachu w Wołczunach, musi tam być przeprowadzony znaczny remont. Specjaliści określają jego koszt na ponad milion litów. W budżecie samorządu przewidziane jest w roku bieżącym 220 tysięcy. Pieniędzy tych wystarczyłoby na razie, aby do tego gmachu można byłoby wejść. Ale tu właśnie zaczyna się istotny problem. Budżet, rejonowy ma niedobór z ministerstwa finansów republiki około 3 milionów należących mu się zgodnie z zatwierdzonym budżetem. Zjawisko zresztą powszechne w całej Litwie. Sejmowy komitet oświaty zwrócił się w tej sprawie do premiera A. Šleževičiusa, który sprawę skierował do ministerstwa finansów. A tam, jak wiadomo, pustka. Czyli kółko się zamknęło! Jedyna nadzieja w samorządzie rejonu wileńskiego, gdzie zarządzający J. Sinicki obiecał postarać się wyszukać środki na tę palącą potrzebę. Szkoda, że nie zrobiono tego dotychczas (pół roku, rok temu), bo szkoła w Czarnym Borze się wali. Natomiast w pustych gmachach w Wołczunach jużpróbowano cos urządzać: kto sklep, kto nawet garaż. Przyroda, jak wiemy, nie lubi pustki.
Należy też ubolewać, że nie znajdują na ten cel środków organy republikańskie. A tymczasem – dla przykładu – taki dziwoląg, jak gazeta „Vilnia" był finansowany z budżetu ministerstwa kultury i oświaty. Nie wiem, czy czasownik „był” jest tu właściwy, gdyż ostatnio redakcja „Vilnii” zwróciła się do Sejmu o przydzielenie jej 150 tys. litów na dalszą działalność. A ponieważ nigdy jej nie odmawiano, można sądzić, że pieniądze się znajdą. Ale to już odrębny temat.
Jan Mincewicz,
poseł na Sejm

* * *

Jesteśmy bardzo zaniepokojeni

Redaktorowi „Kuriera Wileńskiego”
Redaktorowi „Naszej Gazety”
Redaktorowi „Magazynu Wileńskiego”
My, Zarząd koła Związku Polaków w Suderwi, które liczy 455 członków, jesteśmy bardzo zaniepokojeni w związku z publikacją w prasie polskojęzycznej tendencyjnych oszczerczych artykułów p. Balcewicza i p. Okińczyca.
Zawsze działaliśmy dla dobra mieszkańców swojej gminy. Jeśli jeszcze do niedawna szczyciliśmy się tym, że właśnie z gminy suderwskiej pochodzą tacy Polacy jak Zbigniew Balcewicz, Jan Sienkiewicz, Romuald Brazis i to dodawało nam otuchy, to dzisiaj wstydzimy się, że właśnie z Suderwy wywodzi się Zbigniew Balcewicz. On chyba już zapomniał o tym, ze jest Polakiem. Oblewając brudem w prasie kierownictwo ZPL, Balcewicz oblewa brudem nas wszystkich – członków Związku. Bo właśnie my wszyscy, przedstawiciele kół ZPL, na Zjeździe wybraliśmy sobie kierownictwo, któremu ufamy. Sami też ocenimy jego pracę. Właśnie tylko kierownictwo ZPL bywa w terenie, pomaga kołom rozstrzygać bieżące problemy, podczas gdy redaktor nie raczy spotkać się ze swymi czytelnikami (...)
Wyjmując co dzień ze skrzynki pocztowej „Kurier”, z niepokojem śpiesznie go przeglądamy z jedną tylko myślą: oby tylko nie było tych oszczerczych artykułów. Jednak i tak nie zrezygnujemy z prenumeraty kochanego od dawna „Kuriera”. Przecież pracują w nim tacy wspaniali korespondenci jak: Szostakowski, Drozd, Danowska, Brzozowska, Adamowicz. Apelujemy więc do wszystkich kół ZPL, abyomówiły oczerniające Związek artykuły na posiedzeniach swych Zarządów, a swoją opinię wyraziły w prasie.
Sprzeciwmy się wszyscy razem przekształceniu gazety „Kurier Wileński” w śmietnisko. Zwracamy się także do redaktorów „Magazynu Wileńskiego”, „Naszej Gazety”, aby nie zamieszczali artykułów szkodzących Polakom. Zwracamy się do Jana Sienkiewicza, Ryszarda Maciejkiańca, aby nie publikowali odpowiedzi na oszczerstwa. Bądźcie cierpliwi. Już od lat służycie jako wzór wszystkim Polakom. Niech teraz was zahartują te publikacje. Przecież Pan Jezus też chciał dobra dla wszystkich ludzi. I wybaczał tym, którzy byli Mu przeciwni, twierdząc: „Oni nie wiedzą, co czynią”. Cieszymy się, ze na razie jest tylko dwóch takich „Polaków”. Będziemy się modlili, aby polskość wróciła do tych ludzi, aby tylko nie było za późno...
Niniejszy artykuł został napisany i przyjęty jednogłośnie na Zarządzie koła Związku Polaków w Suderwi 10 czerwca 1994 r.
Z poszanowaniem: prezes koła ZPL Z. Tylingo, zastępcy: A. Subotowicz, J. Ingielewicz, sekretarz J. Askierko, skarbnik Wł. Zapolska, członkowie: Cz. Brazis, T. Lipniewicz, L. Lipniewicz, R. Subatowicz, H. Kowalewska, M. Sawicka, T. Tomaszewicz, J. Dąbrowska, I. Monkiewicz.

* * *

Nasza Gazeta” nr 41 (11-17 października) 1994 r. opublikowała polemiczny artykuł Ryszarda Maciejkiańca

„Słowo Wileńskie” się rzekło”:
„Niedawno zatelefonował do Sejmu redaktor „Rzeczypospolitej” Jan Paciorkowski, przedstawiając się jako mój stary druh (widziałem go dwa razy w życiu) i prosząc wraz z Jerzym Haszczyńskim, który jest mężem Mai Narbutt, o spotkanie w Sejmie w dniu 22 września br. Przystałem na nie, aczkolwiek umawiając się z krążącymi po Litwie tłumami dziennikarzy z Polski, którzy to w wielu wypadkach u siebie w kraju nie mogą się niczym wykazać, zawsze staję przed dylematem: odmówisz spotkania – napiszą, żeś arogancki i chamski, spotkasz się – to wszystko, co powiesz, odwrócą jak kota ogonem, przy tym poplączą, co się tylko da, bo – wiadomo – śpieszą na kolejne spotkanie czy drinka, mniemając, że w ciągu kilku dni zgłębili już wszystkie problemy Polaków i Litwy, stąd mają prawo, łażąc niby słonie w magazynach porcelany, rozdawać na prawo i lewo własne sądy i recepty.
Zanosiło się jednak, że to spotkanie będzie inne. Redaktor namawiał do życzliwej współpracy z pismem, które ma się lada dzień ukazać. Twierdził, że rzekomo będzie to pismo życzliwe dla wszystkich Polaków, nie próbujące skłócać czy wnosić podziały. Zapewnił, że nie jest prawdą, jakoby poprzez A. Płoksztę, jako członka komisji budżetowej, będą starali się zamknąć „Kurier Wileński”, realizując wstrzymanie dotacji i że naprawdę z tym nie ma nic wspólnego fakt nierozpowszechniania „KW” w Polsce. Powiedział też, że pieniądze pochodzą od pewnego Francuza z Paryża, który chociaż „r” nie wymawia, w „SW” „r” pisane będzie. Po bratersku poinformował ponadto, że pan z Paryża i „Rzeczypospolita” wstępnie wydadzą tylko na uruchomienie pisma około 200 tys. USD, przekazując w tym 31 proc. akcji tej spółki dla Cz. Okińczyca i 20 proc. dla St. Widtmanna. I – co najważniejsze – tak bajońskie sumy wydadzą wcale nie z myślą o urabianiu Polaków kresowych, a tylko dlatego, że nas mocno kochają. Cieszyć się, żyć i nie umierać. Nawet chciało się w to uwierzyć.
Ale złudzenia trwały niedługo, bo już po paru dniach został wydany reklamowy numer, wylewający na widocznym miejscu łamów kubeł półprawd, plotek i nieżyczliwych insynuacji przede wszystkim na mnie, a w rzeczy samej – naZwiązek. Czyli cel, ukierunkowanie gazety jest od razu jasne. Lubię jasne sytuacje. I to mnie cieszy. Cieszy, że jesteśmy znaczącą organizacją. Tym, co to nic nie znaczą, nie udziela się aż tyle uwagi. Smuci natomiast zjawisko, które może nie wszyscy jeszcze dostrzegają, acz jest ono ewidentne i nabiera rumieńców. Poprzez działaczy różnych maści z Polski chcą nas tutaj urabiać, narzucać swoje zdanie, za nas o wszystkim decydować. Dni prasy polskiej, ale bez tutejszej prasy polskiej, wytypować najlepszą polonistkę, skierować na kursy czy studia – obowiązkowo o nas bez nas. Będzie się robiło wiele, abyśmy nie stali się samorządni, sami nie mogli decydować o sobie. Trzeba rozumieć, że nie robi tego przeciwko nam Naród Polski, bo brat w stosunku do brata, wiadomo, tak nie postępuje. Czynią to pewne nieżyczliwe nam siły w porozumieniu z pewnymi działaczami i siłami na Litwie. Nam natomiast jeszcze, niestety, puchną dłonie od oklasków przy witaniu przedstawicieli z Polski. Najwyższy czas przestać i rozejrzeć się, co się dokoła dzieje.
Muszę też ustosunkować się co do niektórych zarzutów w zerowym numerze „SW”. Od paru lat powielana jest teza o mojej jakoby kolaboracji z DPPL, biorąc za podstawę list, w którym obecny Prezydent wyraził dla mnie poparcie w czasie wyborów. Prosiłem A. Płoksztę, aby publicznie powiedział prawdę, a że tego nie uczynił, muszę zrobić to sam. A zatem: nie prosiłem nigdy Pana Brazauskasa czegoś osobiście dla siebie i nie chodziłem szukać poparcia w czasie wyborów sejmowych, bo ono mnie nie było potrzebne. Kiedy ukazał się list, już byłem wybrany na posła z listy ZPL. Takim posłom jest znacznie lżej pracować, bo nie mają konkretnego okręgu i konkretnych wyborców. Chodził prosić o list i sam go opublikował A. Płokszto, bo moja wygrana w okręgu dawała jemu miejsce z listy w Sejmie.Jeszcze o DPPL. Rzeczywistość jest taka, że byłem dla jej członków zbyt niewygodnym partnerem, dlatego przewrót we frakcji był dokonany z ich udziałem, podbudowany obietnicami co niektórym posłom od ZPL-u wszelkiego poparcia. Właśnie, posłom od ZPL-u, choć w toku omawianego posiedzenia frakcji oraz w Solecznikach przy spotkaniu z radnymi młodzi posłowie twierdzili, że Związku oni już nie reprezentują, tylko samych siebie. A to już trąci sobiepaństwem.
„SW", jak będzie się twierdzić, jest kolejnym darem dla biednych rodaków na Litwie. Była już jedna gazeta, radiostacja, jest jeszcze jedna gazeta, a lada dzień tych samych kilka osób otrzyma pieniądze na uruchamianie telewizji. Czyli wrzawa o demokrację sobie, a środki masowego przekazu, przez które się rządzi duszami i umysłami ludzi, muszą być w jednych rękach – u swoich, sprawdzonych, dla których polskość, litewskość itp. są pojęciami przedpotopowymi. Muszą to być ludzie, których kręgosłup stanowi gruby zwój zielonych, a moralność, odpowiedzialność, chęć bezinteresownego niesienia pomocy innym – to ledwie temat do gadania, figowy listek do przykrycia bezwstydnej nagości.
Kilka lat temu w pierwszych numerach gazeta „Znad Wilii” pisała o niesmacznych sałatkach, potępiając – już nie pamiętam, za co – Jana Ciechanowicza i innych tutejszych niesfornych nieeuropejskich rodaków. I tak się zatruła tymi sałatkami, że zeszła ostatnio do około stu egzemplarzy prenumeraty na koszt ambasady RP. Czy aby takiego losu nie doczeka się i „SW”, choć przy tak odczuwalnych dolarowych zastrzykach, na pewno wytrwa, będąc szczególnie popularną na wsi – bo to papieru dużo i do zawijania śledzi i na inne ludzkie potrzeby. A więc niech się trudzą...”
W tej publikacji p. Ryszard Maciejkianiec jeszcze raz dowiódł, że jest człowiekiem honoru w przeciwieństwie do politycznych prostytutek z Warszawy i Wilna.

* * *

W sierpniu 1994 roku „Biały Orzeł” opublikował w trzech odcinkach cykl artykułów Tadeusza Dąbrowskiego w rubryce „Z najnowszej historii” pod tytułem „Kwestiapolska” w ostatnich latach istnienia ZSRR. Ta publikacja została następnie przedrukowana przez pismo „W Kręgu Kultury” w Wilnie oraz przez „PrzeglądWschodni” w Rzeszowie i „Polski Przewodnik” w Nowym Jorku.

Magister Tadeusz Dąbrowski jest aktywistą Związku Polaków na Białorusi i młodym naukowcem. Przedstawiony powyżej tekst powstał na marginesie jego przedstawianej obecnie do przewodu doktoranckiego rozprawy doktorskiej.

Tematem na razie nie poddanym rozpoznaniu naukowemu jest dość zaskakujące wyłonienie się „kwestii polskiej” w Związku Radzieckim w latach 1989-1991 na widowni politycznej reformowanego imperium, i to w samym jego sercu, w Moskwie, na Kremlu. Rzecz w tym, że do pierwszego demokratycznie wybranego (i dlatego, być może, ostatniego w jego dziejach) parlamentu Związku Sowieckiego wybranych zostało ośmiu Polaków i Polek: jeden z Łotwy, po dwóch z Litwy i Ukrainy, trzech z Białorusi.
Istotne przy tym, że reprezentanci polskiej ludności Wileńszczyzny Anicet Brodawski i Jan Ciechanowicz musieli w trakcie wyborów stoczyć ciężki bój o miejsce w parlamencie zarówno z potężną machiną propagandową Komunistycznej Partii Litwy, jak i młodego faszyzującego wówczas Sajudisu. Obaj Polacy byli bezwzględnie zwalczani w środkach masowego przekazu, prasie, radiu, telewizji, miejscu swej pracy i zamieszkania (szantaż, pogróżki, próby włamań, degradacja, a w końcu wyrzucenie z pracy etc.), jako rzekomi „polscy faszyści” czy „komuniści”, „agenci Warszawy” czy „ludzie Moskwy”, „neoimperialiści”, „separatyści”, „autonomiści” itp. Całą akcją zniesławiania dyrygował poza wszelką wątpliwościąKGB, włączając w odpowiednim momencie do nagonki na Polaków wileńskich także swą zamaskowaną agenturę w prasie ukazującej się w Polsce. Przy tym koronnym zarzutem przeciwko Brodawskiemu i Ciechanowiczowi ze strony propagandy litewskiej w latach 1989-1990 była teza, że dążą oni „do oderwania od ZSRR i przyłączenia do Polski zachodniej części Związku Sowieckiego”, zaś od drugiej połowy roku 1990 do 1992 „że chcą naruszyć integralność terytorialną niepodległej Litwy”.
Nie bez znaczenia jest również fakt, że podczas wyborów do Rady Najwyższej ZSRR dr Jan Ciechanowicz stanął w szranki z nie lada przeciwnikiem i pokonał w dwóch turach głosowania takich np. „rekinów” jak profesor Juras Pożela, prezydent Akademii Nauk Litewskiej SRR, czy Virgilijus Juozas Czepaitis, sekretarz generalny Sajudisu, jak się później okazało – informator KGB o 24-letnim stażu, inwigilujący m.in. środowiska opozycyjne nie tylko w Wilnie, ale też w Moskwie i Warszawie. Znamienne, że właśnie tego agenta sowieckiej bezpieki notorycznie popularyzowała zarówno warszawska „Gazeta Wyborcza”, jak i wileńska „Znad Wilii”, jednocześnie dosłownie mieszając z błotem A. Brodawskiego i J. Ciechanowicza. Ten drugi, doktor filozofii, pełniący wówczas funkcję docenta Wileńskiego Państwowego Instytutu Pedagogicznego, jeden z organizatorów Związku Polaków na Litwie, zwyciężył dopiero, jak zaznaczyliśmy, w drugiej turze wyborów, odnosząc zwycięstwo w największym okręgu Litwy dzięki głosom oddanym na niego w kwietniu 1989 roku przez polską, białoruską, żydowską i rosyjską mniejszości narodowe tej republiki. Przypłacił zresztą to zwycięstwo po jakimś czasie utratą pracy na okres około trzydziestu miesięcy i bezprecedensową pod względem zaciekłości nagonką w środkach masowego przekazu Litwy, Białorusi, częściowo Rosji i Polski. On teżjednak przejawiał największą ruchliwość, upór i konsekwencję w bronieniu praw Polaków w ZSRR, wystąpił z publikacjami na ten temat korzystając z prerogatyw poselskich, w wysokonakładowych pismach ogólnozwiązkowych, takich jak „Izwiestia”, „Dialog”, „Komsomolskaja Prawda”, w Telewizji Moskiewskiej, Radiu „Majak”, podjął ten temat w osobistych rozmowach z prezydentami M. Gorbaczowem i B. Jelcynem, z profesorem A. Sacharowem, takimi prominentami ZSRR, określającymi ówczesną politykę tego supermocarstwa, jak A. Jakowlew, A. Ruckoj, S. Achromiejew, N. Ryżkow i inni.
Osobny rozdział w działalności politycznej J. Ciechanowicza stanowiło podjęcie polskiego tematu w czasie jego wizyt do USA w 1990 i 1991 roku w trakcie pertraktacji w Kongresie Stanów Zjednoczonych, z gubernatorem stanu Massachusetts M. Dukakisem, z senatorami polskiego pochodzenia Konjorskim, Dingellem i innymi, w rozmaitych polonijnych organizacjach, redakcjach, towarzystwach, zachęcając tamtejszych Polonusów do moralnego i politycznegowsparcia rodaków na Wschodzie. Miały swą wagę niewątpliwie wywiady J. Ciechanowicza dla telewizji i prasy amerykańskiej (NBC, CNN) i szwajcarskiej, jak też jego sugestie wypowiedziane w siedzibie ONZ w Nowym Jorku oraz w tamtejszym Instytucie Józefa Piłsudskiego. Działając faktycznie w pojedynkę ten senator (członek stałego Komitetu do Spraw Nauki i Technologii Rady Najwyższej ZSRR) zdołał dopiąć tego, że problem Polaków w Związku Sowieckim zaczął się stawać jednym z tematów polityki i publicystyki międzynarodowej.
Już na I Zjeździe Deputowanych Ludowych ZSRR nowej kadencji, odbytym w dniach 25 maja – 9 czerwca 1989 roku na Kremlu, dr Jan Ciechanowicz usiłował zabrać głos w celu omówienia kwestii Polaków w ZSRR, jednak przedstawiający Litwę w prezydium Zjazdu pierwszy sekretarz KC Komunistycznej Partii Litwy (obecny prezydent) Algirdas Brazauskas, korzystając z prawa veta, zablokował i uniemożliwił ten zamiar. Przygotowany jednak tekst wystąpienia Ciechanowicza został złożony do protokołu i opublikowany po krótkim czasie w zbiorze oficjalnych dokumentów tego forum.
W ten sposób po raz pierwszy w ciągu ponad 70 lat istnienia ZSRR i jego parlamentu rozbrzmiał głos Polaka broniący milionów rodaków zamieszkałych ten ogromny kraj. W tekście tym, wydanym bądź co bądź w nakładzie 50 tys. egzemplarzy, a nie mogącym być zignorowanym przez radzieckie gremia decydenckie (opublikowanym zresztą w nakładzie około 50 tys. egz. przez wileński „Czerwony Sztandar”, co prawda z wyciętymi przez redaktora naczelnego Z. Balcewicza bardziej stanowczymi żądaniami, 4.08.89), po raz pierwszy w dziejach ZSRR otwarcie postawiona została jako problem polityczny „kwestia polska” w Związku Sowieckiem. Odnośny ustęp z tego tekstu brzmi jak następuje: „Wysoka Izbo! (...) Nikt i nigdy nie zbudował jeszcze dla siebie prawdziwego szczęścia nanieszczęściu innych; nikt i nigdy nie będzie wolny, jeśli zniewala sobie podobnych.
Jeśli los mniejszości narodowych w republikach związkowych nie zostanie realnie oddany pod opiekę prawa, jeszcze się zetkniemy z nie jednym Karabachem...
Kontynuując dany temat, chciałbym poruszyć pewne konkretne zagadnienie, mianowicie kwestię radzieckich Polaków. Według statystyki oficjalnej mieszka u nas około półtora miliona osób tej narodowości, przeważnie na terenach oderwanych od Polski przez Stalina w 1939 roku, ale nie tylko. Faktycznie jest ich o wiele więcej, ponieważ w niektórych regionach kraju (m.in. w obwodzie grodzieńskim Białoruskiej SRR) w dowodach osobistych Polaków – wbrew ich woli – władze wpisują nierzadko inną narodowość. Do mnie, jako do posła, dotychczas zwróciły się setki ludzi ze skargami na tę samowolę władzy.
W sumie położenie Polaków w ZSRR jest krytyczne. Faktycznie nie ma w tym języku prasy, edytorstwa, język zapędzono tylko do kościołów (tam gdzie onew ogóle się zachowały). Zniszczono i nadal się niszczy tysiące polskich świątyń i cmentarzy. Szkoły z polskim językiem wykładowym działają praktycznie rzecz biorąc tylko na Litwie, ale i tam władze prowadzą politykę ich zwijania...
Wśród Polaków jest na tysiąc ludności proporcjonalnie mniej osób z wyższym wykształceniem, studentów, ludzi na kierowniczych stanowiskach, itp. niż wśród ich współobywateli innych narodowości. Polacy w wielu przypadkach są poważnie ograniczani w niektórych prawach obywatelskich i socjalnych (szczególnie w sferze języka, kultury, edukacji), są poddawani wzmożonej, systematycznej asymilacji i dyskryminacji, naciskom ze strony narodowej biurokracji republik związkowych. Faktycznie są oni powoli spychani do szeregu obywateli trzeciej kategorii.
Dlatego zwracamy się o pomoc do Moskwy. Apelujemy do Rady Najwyższej ZSRR o anulowanie wszystkich stalinowskich aktów prawnych, na mocy których Polacy w ZSRR poddani zostali masowym represjom i fizycznej likwidacji w latach 30-50-tych. Apelujemy o oficjalne zrehabilitowanie naszego narodu i o pozwolenie tym jego reprezentantom, którzy przetrwali, a znajdują się dziś w miejscach zesłania, na powrót tam, skąd ich w swoim czasie bezprawnie deportowano; prosimy także o pozwolenie na tworzenie naszych obwodów autonomicznych w składzie ZSRR.
Dojrzał też czas, by powiedzieć wreszcie narodom prawdę o masowym bestialskim mordzie popełnionym przez wojska NKWD na 15 tysiącach jeńców wojennych, polskich oficerach w lasach pod Smoleńskiem wiosną 1940 roku. Lepsza jest gorzka prawda, niż słodkie kłamstwo, któremu i tak nikt już nie wierzy...
Politowania godna sytuacja Polaków w ZSRR to jeden z ostatnich reliktów stalinizmu. Dlatego proszę Szanowny Parlament o sprzyjanie temu, by relikt ten znikłjak najszybciej, tym bardziej, że miliardów dla rozstrzygnięcia tego problemu nie trzeba, wystarczy tylko dobra wola, trochę męstwa i szlachetności...”
Był to jednak dopiero początek. 22 grudnia 1989 roku kwestia polska w ZSRR omówiona została w „obecności” około miliarda widzów z całego świata, tyle bowiem osób – według obliczeń międzynarodowych ekspertów – oglądało bezpośrednie transmisje telewizyjne z obrad zjazdów deputowanych ludowych ZSRR. W tym dniu, bezpośrednio z trybuny kremIowskiej, po raz pierwszy w dziejach Związku Sowieckiego mówił krytycznie o codziennych sprawach ludności polskiej tego kraju reprezentant tejże ludności. Wykorzystując jako pretekst dyskusję nad szczegółami ustanowienia Komitetu Nadzoru Konstytucyjnego, dr Jan Ciechanowicz poświęcił obszerny fragment swego około 20-minutowego przemówienia problematyce polskiej; poddał m.in. ostrej krytyce antypolską propagandę w prasie sowieckiej, notorycznie zarzucającej Polsce tzw. „antyradzieckość” i nie zauważającą takiejże „antyradzieckości”, jak też patologicznej polonofobii, wewnątrz samego ZSRR. „Powiedzmy – mówił poseł – w prasie litewskiej propaganda antypolska ma charakterzmasowany i systematyczny, nie mający precedensu we współczesnej prasie światowej, przy czym prym wiodą w tym brudnym procederze zarówno „organy” niby opozycyjne, jak i oficjalne. A przecież Polacy stanowią około 80 proc. ludności Wileńszczyzny; Polska zaś jest najważniejszym politycznym i wojskowym sojusznikiem ZSRR. W Warszawie, oczywiście, wiedzą o antypolskiej propagandzie w niektórych naszych republikach związkowych, wiedzą o niszczeniu setek polskich cmentarzy i świątyń, o dramatycznej sytuacji Polaków radzieckich w sferze kultury i oświaty. O tym, że powiedzmy, w tejże Radzieckiej Litwie polskim autorom nawet na własny koszt pod rozmaitymi zmyślonymi pretekstami nie pozwala się wydawać książek w języku ojczystym. W innych republikach sytuacja nie jest lepsza.
Niektórych słusznie oburzają antyradzieckie ekscesy w Polsce, lecz zastanówmy się, czy w samym ZSRR robi się wszystko, aby z naszego życia politycznego znikła polonofobia. Oto na przykład nasza prasa z oburzeniem pisze o tym, że w Krakowie zamierza się przenieść w inne miejsce pomnik Lenina. Ale dlaczego ta sama prasa milczy, gdy w Wilnie, stolicy Litwy Radzieckiej, centralna Aleja Lenina została przemianowana i tam także poważnie się mówi o przeniesieniu pomnika wodza rewolucji za opłotki?...
Dziś w ZSRR – jeśli wierzyć oficjalnej statystyce – mieszka co najmniej 2 mln Polaków. Ale my żyjemy tak, jakby nas w ogóle nie było. Tak też wielu ludzi myśli, ponieważ nasz naród jeszcze się boi wyprostować, cicho i pokornie stoi przy obrabiarkach, pracuje na polach, na farmach i w kopalniach. Nawet w urzędowych statystykach nas się pomija milczeniem, a niekiedy zdarzają się próby zacierania samych śladów naszej tradycji kulturowej. W mieście Wilno, na przykład,rozpanoszona biurokracja doszła do tego, że kazała zniszczyć tablice pamiątkowe w języku polskim, wmurowane przed wieloma laty w ściany dawnego uniwersytetu, kościołów, domów mieszkalnych, a na ich miejsce wmontowano tablice z napisami w innym języku.
Przemianowano na nową modłę nazwy setek wsi. Doszło do tego, że mają miejsce przypadki niszczenia starych nagrobków poświęconych działaczom kultury polskiej, na których miejscu ustawia się niekiedy nowe, z napisami w innych językach, ze zniekształconymi imionami i nazwiskami tych ludzi. Jednocześnie ukazują się pseudonaukowe publikacje, mające na celu usprawiedliwienie tego uzurpatorstwa i wandalizmu. Wątpię, czy gdziekolwiek w Europie można się dziś zetknąć z podobnymi zjawiskami, zrodzonymi w dużym stopniu przez autorytarno-nakazowy system zarządzania. Lecz nie tylko przez niego...
Powiada się, że kultura narodu najdobitniej się odbija w jego stosunku do kobiet, starców i dzieci. Dodałbym, że obecność kultury, lub jej brak, równie wyraziście się przejawiają także w stosunku danego narodu do innych narodowości...”
Powyższe wystąpienie zostało pozytywnie ocenione w wielu środowiskach polonijnych na Zachodzie, szczególnie w USA, gdzie liczne pisma polskie przedrukowały za dziennikiem „Izwiestia” (9,3 mln egz. jednorazowego nakładu) obszerne fragmenty tego przemówienia. Wystąpienie senatora Jana Ciechanowicza stanowiło kontrast nawet w stosunku do przemówienia w Moskwie do Polonii radzieckiej ówczesnego premiera RP Tadeusza Mazowieckiego, który potrafił tylko „przywołać do porządku” rodaków słowami „Bądźcie lojalnymi obywatelami Związku Radzieckiego”. Nie wspominając już o „wschodniej polityce” polskich ekip komunistycznych czy Skubiszewskiego i Geremka...
Prasa litewska bez różnicy koloru zareagowała w sposób gwałtowny i perfidny, sugerując, że oto w Moskwie Ciechanowicz „broni pomników Lenina”. Bezpieka zaś litewska postarała się przez swych polskojęzycznych informatorów z Wilna o to, by ta prymitywna i pokrętna interpretacja została narzucona także mass mediom i ludności w Polsce... Zresztą prasa ukazująca się w Kraju, jak też tamtejsze czynniki oficjalne, w ciągu ponad dwóch lat nie raczyły nawet zauważyć trwających w samym sercu imperium sowieckiego zmagań o sprawy polskie... Natomiast ludność Wileńszczyzny witała na lotnisku wileńskim kwiatami swego powracającego z Moskwy posła...
Na szczególną jednak uwagę spośród wszystkich wystąpień dra Jana Ciechanowicza w Moskwie zasługuje – naszym zdaniem – opublikowany w sprawozdaniu stenograficznym z II Zjazdu Deputowanych jego tekst poświęcony paktowi Ribbentropa-Mołotowa. Dokument ten zawiera tak doniosłe i nadal w jakimś sensie aktualne wątki, że pominięcie go w trakcie badań nad dziejami Polaków w ostatnich latach istnienia ZSRR byłoby niedopuszczalnym przeoczeniem. Oto jegotreść: „Zakończyła pracę i przygotowała odnośny dokument nasza parlamentarna Komisja do spraw politycznej i prawnej oceny sowiecko-niemieckiego paktu o nieagresji z roku 1939. Tekst przygotowany przez Komisję wydaje mi się wielce niezadowalającym i nie do przyjęcia, biorąc pod uwagę jego tendencyjność i stronniczość.
Dlaczego w dokumencie sumującym wyniki działalności komisja ani słowem nie napomyka o losie radzieckich Polaków? Tym bardziej, że pakt ten dotyczył przede wszystkim podziału Polski między Niemcami a Związkiem Sowieckim. Bezpośrednim skutkiem tego zbrodniczego sprzysiężenia było to, że 1 września 1939 roku licząca półtora miliona żołnierzy armia niemieckiego Wehrmachtu, w którego składzie znajdowało się 3 tysiące czołgów i 2,5 tys. samolotów, uderzyła na Polskę, która mogła przeciwstawić agresorowi półtora razy mniejszą armię, miała sześciokrotnie mniej samolotów i trzydziestokrotnie mniej czołgów...
Wówczas gdy żołnierze polscy bohatersko się bili z niemieckimi hordami, 17 września 1939 r., na mocy „mądrej” decyzji Stalina, łamiąc Traktat Ryski (1921)i Umowę o nieagresji między ZSRR a Polską z roku 1934, w plecy Wojsku Polskiemu zadała zdradziecki cios Armia Czerwona w składzie 37 dywizji piechoty, 16 dywizji kawalerii, 2 korpusów i 9 brygad pancernych, o ogólnej liczebności około 700 tys. żołnierzy. Dowództwo polskie wydało rozkaz nie strzelania do czerwonoarmistów, mimo to jednak doszło do walk.
W ciągu 35 dni opór armii polskiej został złamany – jak to określił Mołotow – „wspólnymi wysiłkami Armii Czerwonej i niemieckiego Wehrmachtu”. W Brześciu nad Bugiem zaś odbyła się wspólna defilada „zwycięzców”. Po półroczu 12 tysięcy internowanych w ZSRR oficerów polskich zostało zlikwidowanych przez oddziały NKWD.
Jednak żołnierze polscy kontynuowali walkę z hitleryzmem na wszystkich frontach II Wojny Światowej. 640 tysięcy spośród nich zginęło „za wolność naszą i waszą”, unieszkodliwiając ze swej strony ponad milion faszystów. Polacy byli jedynym w okupowanej Europie narodem, który nie dał Niemcom hitlerowskim ani jednego oddziału zbrojnego. Nie bacząc na to Stalin prowadził w stosunku do Polaków politykę wrogą, NKWD i Gestapo podpisały i skrupulatnie wypełniały tajną umowę o wspólnej walce przeciwko polskiej konspiracji antyfaszystowskiej.
W okresie od 1939 do 1956 roku Stalin i jego siepacze zniszczyli co najmniej 1,5 miliona, a deportowali do rejonu Workuty, Karagandy, Norylska z okupowanych terenów polskich ponad 2 mln Polaków. Do rzeczy mówiąc Polacy stanowili 39,9 proc. ludności na terenach przyłączonych w 1939 roku do ZSRR i w jego składzie pozostawionych. Niestety, w ciągu wielu dziesięcioleci pozbawiano nas fundamentalnych praw człowieka, m.in. półprzymusowo wpisując wielu z nas do paszportów inną narodowość.
Uważam za konieczne wprowadzenie do tekstu przygotowanego przez Komisję do oceny paktu Ribbentropa-Mołotowa rozdziału poświęconego Polakom w ZSRR. Apeluję do Komitetu Nadzoru Konstytucyjnego ZSRR, do Rządu Radzieckiego o podjęcie oficjalnej uchwały o rehabilitacji naszego narodu. Trzeci zjazd deputowanych ludowych powinien utworzyć komisję do zbadania położenia Polaków w ZSRR. Apeluję także o pozwolenie na tworzenie polskich autonomicznych rejonów i okręgów w miejscach zwartego zamieszkania radzieckich Polaków, wszędzie tam, gdzie stanowią oni większość ludności.
Polaków w ZSRR jest więcej niż Estończyków czy Łotyszów, dlaczego więc nasze zdanie jest w ogóle ignorowane? Myślę, że konkluzje Komisji na skutek ich stronniczości w ogóle nie muszą być dyskutowane na obecnym forum. Trzeba je po prostu skierować na dopracowanie.”
(2)
Już na wiosnę 1990 roku, a więc w okresie Trzeciego Ekstraordynaryjnego Zjazdu Deputowanych Ludowych ZSRR (12-15 maja 1990), w łonie parlamentu sowieckiego ukształtował się znaczący nurt polityczny, jednoczący około stu posłów reprezentujących grupy etniczne nie mające własnych form samorządu państwowego w składzie ZSRR i dlatego poddanych szczególnie dotkliwemu, podwójnemu uciskowi i dyskryminacji etnicznej.
Na razie nie ma poważnej analizy ani tego fenomenu, ani w ogóle tego okresu. Pojawiające się w prasie polskiej próby interpretacji tego zjawiska jako rzekomo inspirowanej przez Moskwę prowokacji, mającej na celu podzielenie i skłócenie narodowości i wzajemne ich unieszkodliwienie, cechuje prymitywizm metodologiczny, schematyzm myślowy, niezdolność wyjścia poza płaskie i powierzchowne interpretacje świadczące o braku głębszego rozeznania w sytuacji historyczno-psychologicznej i o niezrozumieniu całej złożoności realiów politycznych u schyłku imperium sowieckiego. Proces odrodzenia „trzeciorzędnych”, najbardziej uciśnionych narodowości w ZSRR był procesem głębszym, spontanicznym, obiektywnie uwarunkowanym przez samą okropną sytuację tych etnosów, bezwzględnie zwalczanych zarówno przez moskiewską centralę, jak i przez republikańskie, „narodowe” oddziały KGB. Sprowadzenie tego zjawiska do poziomu „moskiewskiej manipulacji” samo wygląda właśnie na moskiewską (lub prowincjonalną) manipulację sowieckiej i posowieckiej bezpieki. Byłoby to jawnym zakłamywaniem rzeczywistych procesów politycznych, bowiem to nie małe narody były wykorzystywane do zwalczania „średnich”, lecz dokładnie odwrotnie: władze moskiewskie przez długie dziesięciolecia pozwalały Gruzinom gnębić Abchazów i Osetyńców, Litwinom – poniewierać Polaków, itd.
Nic więc dziwnego, że w odpowiedniej chwili te najbardziej dyskryminowane etnosy (a było ich około 70!) także zaczęły się domagać wolności, a ich protest skierowany był zarówno przeciwko imperializmowi wielkorosyjskiemu, jak i przeciwko karłowatym i złośliwym szowinizmom odnośnych republik sowieckich. Ten drugi szowinizm zresztą był nieraz tak dziki i dokuczliwy, że część republikańskich mniejszości (np. Gagauzowie w Mołdawii, Abchazowie w Gruzji) szukając ratunku, zwracała swój wzrok m.in. w kierunku Rosji, nie czując się w stanie samodzielnie bronić swych praw obywatelskich i narodowych. Nie znaczy to przecież, iż narodowości te działały na komendę z Kremla, który zawsze je traktował – jak i wszystkich innych zresztą – jako pionki w swej własnej grze. Małe narodowości były tego świadome, ale często nie miały żadnego wyjścia. Rzeczywistość była więc o wiele bardziej dramatyczna i złożona niż stereotypowe schematy myślowe.
Znamienna pod tym względem była „sprawa polska”. Warto pamiętać, że w kuluarach III Zjazdu doszło do ostrej wymiany zdań między reprezentującym polskipunkt widzenia Janem Ciechanowiczem, a przedstawicielem struktur partyjno-komunistycznych, zresztą oficjalnym posłem z ramienia KPZR, kierownikiem Działu Międzynarodowego KC KPZR Walentinem Falinem. Chodzi o to, że po kolejnym wystąpieniu Polaka na forum parlamentarnym dygnitarz partyjny pozwolił sobie na rażąco antypolską replikę utrzymaną w pogardliwym mentorskim tonie: „Co się tyczy uwagi towarzysza Ciechanowicza o tym, że w 1939 roku Związek Sowiecki przyłączył Wschodnią Polskę, to, muszę wam powiedzieć, że jest to uwaga nie fair pod względem prawnym i politycznym; dlatego że granica Polski na mocy Traktatu Wersalskiego ustalona została na linii Curzona, to jest w przybliżeniu tam, gdzie ostatecznie stanęła linia demarkacyjna, określająca zachodnią granicę Związku Sowieckiego na moment napaści Niemiec hitlerowskich. Polska jako pierwsza naruszyła Układ Wersalski, zmieniając ustalone przez ten układ granice w części Związku Sowieckiego i w części Litwy. W 1920 roku Polska zagarnęła te tereny – Zachodnią Ukrainę i Zachodnią Białoruś, Wilno i Kraj Wileński. Dlatego trzeba być tu fair w stosunku do historii...”
Gdy Ciechanowiczowi odmówiono ponownego zabrania głosu w celu odpowiedzi na niesłychanie cyniczne antypolskie oświadczenie jednego z ówczesnych przywódców KPZR, omal nie doszło w kuluarach zjazdu do rękoczynów między tymi dwoma posłami, czemu przeszkodziła tylko interwencja ochrony osobistej Walentina Falina...
Incydent ten był prawdopodobnie ostatnim wydarzeniem, które dobitnie i jednoznacznie unaoczniło polskim posłom fakt, iż Moskwa nigdy, w żadnej sytuacji i przy żadnych okolicznościach nie pójdzie nie tylko na ustępstwa względemPolaków, ale i nie zdobędzie się w stosunku do nich na jakiś, chociażby symboliczny, gest szczerości i przyjaźni. Nawet w okresie demokratyzacji, czy demontażu imperium.
Nie skłoniło to Jana Ciechanowicza do bezczynności, lecz ton jego kolejnych wypowiedzi publicznych w interesującej nas materii wyraźnie się zmienił i zaostrzył. Co prawda, nie udzielono mu więcej głosu na zjazdach deputowanych ludowych ZSRR, lecz nie potrafiono uniemożliwić publikowania składanych do protokołu tekstów wystąpień, jak też udzielania wywiadów prasie polskiej i amerykańskiej.
17-18 grudnia 1990 roku, staraniem deputowanych ludowych Brodawskiego i Ciechanowicza z Litwy, rozpowszechniono na IV Zjeździe Parlamentu sowieckiego (w nakładzie 3 tys. egz.), jako oficjalny dokument tego forum tzw. apel do IV Zjazdu pt. „Kwestia polska w Litwie”, przy czym stało się to możliwe dzięki wsparciu posłów – Polaków z Ukrainy. W opracowaniu tym czytamy: „Proces demokratyzacji w ZSRR pogłębia się. Coraz zdecydowaniej w obronie swych słusznych praw występują narody i narodowości, nie mające dotychczas własnych jednostek administracyjno-terytorialnych w składzie Związku lub republik związkowych, i poddawanych na skutek tego szczególnie silnej dyskryminacji ze strony totalitarnego aparatu państwa. Demokratyzacja nie mogła nie doprowadzić także do ich przebudzenia, które jednak następuje z pewnym opóźnieniem ze względu na wyjątkowo ciężkie konsekwencje tego ucisku, któremu one były poddawane w mijającym okresie. Dziś pełnym głosem – i zupełnie słusznie – upominają się o swe prawa sowieccy Niemcy, Grecy, Gagauzowie, Koreańczycy, Tatarzy Krymscy, Polacy. Nam się wydaje, że te, a także i inne narody, powinny otrzymać prawo do samodzielnego, suwerennego rozwoju; trzeba im dać prawo – jeśli tylko będą tego chciały – do zostania pełnoprawnymi podmiotami ewentualnej Umowy Związkowej. Protesty przeciwko temu ze strony przedstawicieli republik związkowych, jak też dwulicowa polityka Centrum, próbującego wykorzystać narodowo-wyzwoleńcze ruchy emancypujących się „trzeciogatunkowych” narodowości tylko jako instrument szantażu w stosunku do podstawowej ludności republik, są w równym stopniu bezpodstawne, co i świadczące o krótkowzroczności politycznej”.
Znamienne, że już w tym wstępnym akapicie podkreśla się prawo do suwerennego bytu politycznego zarówno republik składających się na ZSRR, jak i narodowości dźwigających brzemię podwójnego ucisku, jak np. tureckich Gagauzów w Mołdawii, poddawanych zarówno rusyfikacji, jak i mołdawizacji; Abchazów w Gruzji, jednocześnie wynaradawianych przez szowinistów rosyjskich i gruzińskich. W podobnej sytuacji znajdowali się Niemcy i Koreańczycy w Kazachstanie, Ormianie w Azerbejdżanie, Polacy w Litwie, Białorusi i Ukrainie, Turkowie-Meschetyńcy w Tadżykistanie, etc.
Cytowany powyżej dokument został w całości zredagowany przez posła J. Ciechanowicza, zawierał na siedmiu stronach druku skrótowe dzieje Polaków w ZSRR, uchwałę II zjazdu reprezentantów samorządów Wileńszczyzny z 8.10.1990 roku „O utworzeniu Polskiego Kraju narodowo-terytorialnego w składzie Litwy” i kończył się apelem do władz ZSRR i Litwy o poszanowanie ludzkiej i narodowej godności Polaków wileńskich i o uznanie prawomocności ich demokratycznych dążeń do autonomii.
Apel ten, jak i wszystkie inne działania polskich posłów w parlamencie ZSRR, został przez oficjalną Moskwę zignorowany, a przez KGB, z wykorzystaniem prawdopodobnie kanałów polskiego UOP-u i żółtej prasy warszawskiej, ośmieszony i potępiony, jako ... „inicjatywa komunistyczna”. Akt ten jednak miał sam w sobie pewną wartość moralną jako jeszcze jeden wyraz niezgody Polaków ZSRR na swą upośledzoną sytuację w sowieckim imperium i został w ten właśnie sposób – jako protest – odczytany w niezależnych środowiskach w USA, wolnych od infiltracji moskiewskiej bezpieki i jej warszawskiej filii...
(3)
Na IV Zjeździe parlamentu ZSRR udało się zabrać głos na trybunie kremlowskiej drugiemu z polskich postów Wileńszczyzny – Anicetowi Brodawskiemu. Jego konkretne i rzeczowe przemówienie pozwala wiele pojąć w ówczesnej sytuacji, a więc i w rozumowaniu Polaków wileńskich. Podajemy tekst wystąpienia A. Brodawskiego z dnia 28 grudnia 1990 r.
Wielce szanowny zjeździe! Na wstępie, by był zrozumiały cel mego przemówienia, oficjalnie oświadczam, że nie jestem upoważniony mówić w imieniu całej Litwy lub jakiejś jej delegacji, lecz tylko od określonej części ludności danego terytorium. Na równi z omawianiem globalnych programów ekonomicznych musimy mówić o bolesnych, skomplikowanych kwestiach stosunków międzynarodowościowych. Bowiem zanim w tak polietnicznym, unikalnym kraju nie rozstrzygniemy kwestii ustroju narodowościowo-państwowego, jego form i treści, to żaden program ekonomiczny, niezależnie od tego, przez kogo będzie opracowany, nie zadziała. Może się tak złożyć, że wykonywać go po prostu nie będzie komu. W ten sposób mój głos rozbrzmiewa z jeszcze jednego punktu Związku, który jak wiemy ze smutnego doświadczenia innych regionów, może przekształcić się w kolejny punkt „gorący”.
W południowo-wschodniej części Litwy jest taki Kraj Wileński, gdzie zwarcie zamieszkuje ponad ćwierć miliona Polaków w poszczególnych rejonach Polacy stanowią do 80 proc. mieszkańców i tylko ok. 10 proc. – Litwini. Z moim kolegą – deputowanym Ciechanowiczem mamy pełnomocnictwa od tej ludności, by uczestniczyć w obradach zjazdu.
U wielu może powstać pytanie: co to za taki problem? Jest to długa historia, swe początki bierze z dawnych czasów, z czasów wspólnego państwa polsko-litewskiego. Jednocześnie jest to bezprecedensowy przykład, gdy o losie niedużej części narodu polskiego w ciągu wielu wieków decydowano bez jego udziału.
Po rewolucji październikowej, w latach 20, Kraj Wileński należał do odrodzonego Państwa Polskiego, co zostało uznane zarówno przez Rosję Radziecką, jak też Ligę Narodów. Po przeżyciu niecałych 20 lat w Polsce, mieszkańcy kraju za jednym pociągnięciem pióra znaleźli się już nagle na Litwie, też zresztą burżuazyjnej. Podpisując tajny dodatkowy protokół znanego paktu Ribbentrop-Mołotow, 10 października 1939 roku Stalin przekazał Litwie województwo wileńskie wraz z Wilnem. Prezent niemały, że tak powiem, w ramach obustronnej zgody. A to pół miliona ludności, w tym 320 tys. Polaków etnicznych. A później, w 1940 roku znaleźliśmy się już w ZSRR.
Może komuś się wyda dość dziwny fakt, że gdzie się znajdujemy, w czyjej sferze wpływu w dzisiejszej sytuacji – również nie wiemy. Z jednej strony, niby oficjalnie jesteśmy w składzie ZSRR: na naszym terytorium działa Konstytucja ZSRR, tuprzechodzi granica itp. Z innej strony, 11 marca bieżącego roku znaleźliśmy się już w niezależnym Państwie Litewskim. A propos, znowu o zdanie ludności nikt nie pytał. Wygląda więc, że Konstytucja ZSRR – to już konstytucja sąsiedniego obcego państwa. A nasz udział, deputowanych ludowych ZSRR, w obradach IV zjazdu – to działanie wyrządzające szkodę obywatelom Państwa Litewskiego.
Dziś na terenie republiki działają dwie niezależne od siebie prokuratury – ZSRR i Litwy, dwa niezależne organy poboru do wojska. Jeden rekrutuje, drugi – odwołuje, dwie granice itd.
Tak i żyjemy już 9 miesięcy w „krótkim spięciu”. Nastrojów i sytuacji ludzi przekazać się nie da, to trzeba zobaczyć i odczuć samym.
Znowu może nasunąć się pytanie, czym zaniepokojeni są Polacy w tej. sytuacji, czego mają się bać mieszkając w niepodległej Litwie? A boją się tego, czego i tak zwana ludność rosyjskojęzyczna. Uczestnicy zjazdu na ten temat wiedzą wiele. Mieszkańcy kraju, nauczeni gorzkim doświadczeniem historii, po przyjęciu aktu z 11 marca o niezależnym Państwie Litewskim, tym razem chcieliby wiedzieć, co czeka ich w tym państwie. Nie zamierzają oni być prowadzeni dokądś z zawiązanymi oczyma. Przy tym należy dodać, że na stosunkach między Litwinami i Polakami ciąży jeszcze wieloletni bagaż historii. A obecnie, na fali odrodzenia zjawiła się rzadko spotykana szansa historyczna – na tym postawić kropkę, kierując się dobrze sprawdzoną metodą: jest naród – są problemy, nie ma narodu – nie ma problemów. Przykładów można przytoczyć dostatecznie, lecz by nie zaogniać i bez tego napiętej atmosfery zjazdu, nie rozdmuchiwać namiętności międzynarodowościowych, powstrzymam się.
Podkreślę jednak, że w centrum tej kampanii – polityka forsownej lituanizacji. W tym celu się stosuje wszystkie środki, aż po podział regionów, w których zwarcie zamieszkuje polska ludność, przygotowanie do wprowadzenia rządów administracyjnych w tym regionie, „zbadanie obcojęzycznych na lojalność” z następnym zwalnianiem z pracy nielojalnych itd. Główne niebezpieczeństwo jednak polega na tym, że czyni się to przez wąskie koło kierowniczych osób republiki, wspólnie z liderami określonych politycznych sił i ugrupowań, osłaniających się między innymi, imieniem narodu litewskiego.
Nim na szczeblu związkowym trwa wojna ustaw, wyjaśnia się stosunki między politykami, prowadzi się dyskusje o strukturze państwowej, przy całym tym rozgardiaszu i braku władzy sprawa zostanie wykonana. Jesteśmy za prawem narodów do samookreślenia. Lecz z reguły w niektórych republikach prawo to łączy się z utworzeniem niezależnego państwa, co nastąpiło u nas 11 marca 1990 roku na Litwie. Jednak niezależność państwa – to jeszcze nie wolność obywateli. Przecież wolność państwa powinna się stać gwarancją wolności każdej jednostki, każdegoobywatela. Toteż jesteśmy solidarni z deputowanym Bykowem, który gorąco mówił o tym wczoraj.
Lecz, niestety, nie wszyscy nauczyli się takie prawo praktycznie wcielać w życie. Widocznie, jeszcze długo będziemy się tego uczyć. My, żeby tak powiedzieć, od razu dążymy do tańca, nie umiejąc jeszcze chodzić. Jedną dyktaturę zastępujemy inną, przy której znajduje miejsce nawet takie prawo, gdy jeden naród staje się własnością innego. Znaczy, należy opracować dokładny mechanizm ochrony żywotnie ważnych interesów mniejszości narodowych, małych liczebnie narodów, by wola większości łączyła się z interesami mniejszości.
Mieszkańcy naszego kraju za jedną z realnych form takiego mechanizmu uważają utworzenie jednostek autonomicznych. Swą wolę wyrazili 6 października 1990 roku na zjeździe deputowanych terenowych Rad samorządów kraju z utworzeniem na terenie Wileńszczyzny Polskiego Kraju Narodowościowo-Terytorialnego z własnym statusem. Niestety, ze strony wyżej wspomnianych sił politycznych, ugrupowań, poszczególnych liderów kierownictwa republiki po tym fakcie kampania antyautonomiczna jeszcze bardziej się nasiliła.
Szanowni deputowani! Nasz twór terytorialny to nie kolejna jednostka w „defiladzie suwerenitetów”. Z tą sprawą wystąpiliśmy od pierwszych dni swej działalności deputowanych, od Pierwszego Zjazdu Deputowanych Ludowych ZSRR poczynając i we wszystkich kolejnych. Zwracaliśmy się z interpelacją do prezydiów zjazdów, do Rady Najwyższej ZSRR, do przewodniczącego Prezydium Rady Najwyższej ZSRR. Niestety, z konsekwentnością godną pozazdroszczenia, wszystkoto mijając nas, trafiało z powrotem do centrum republikańskiego, w te same „rodzime objęcia”, których siła, po takim poruszeniu kwestii, wzrastała w postępie geometrycznym.
Wielce szanowny Prezydencie! Dzięki swej aktywnej polityce zagranicznej przyczynił się Pan do rozwoju tych ostatnich przeobrażeń rewolucyjnych w całej Europie Wschodniej. Urzeczywistniono jeszcze zupełnie niedawno całkiem nie do pomyślenia zjednoczenie dwóch państw niemieckich. Zachodni politycy nazywają Pana budowniczym Europy. Zwracamy się do Pana jako pierwszego prezydenta ZSRR, nadzielonego wielkimi prawami i pełnomocnictwami. Zwracamy się do wysokiego zjazdu deputowanych ludowych ZSRR. Czyżby mieszkańcy Kraju Wileńskiego, jak i w poprzednich dziesięcioleciach, nadal będą się znajdować w atmosferze ciągłego strachu o swe istnienie, obawy o przyszłość swych dzieci? Czyżby będąc przez całe życie czyimiś zakładnikami i nadal pozostaną w tej samej sytuacji?
A może, skoro znajdujemy się w centrum Europy – a geolodzy Litwy określili, że centrum Europy jest właśnie w naszym kraju – nasz problem też rozwiąże się poeuropejsku? Niech mieszkańcy kraju w formie swego referendum, powtarzam swego, a nie referendum całej Litwy, którego, a propos, w tej kwestii przy obecnym kierownictwie Litwy nigdy się nie doczekamy, sami zadecydują, jak mają żyć dalej. Ma się na myśli nie zmianę powojennych granic między państwami, lecz ugruntowanie odrębnego statusu i terytorialnego samorządu mieszkańców tego kraju. Mają oni prawo do takiego statusu, ponieważ sami nigdy nie przestąpili granicy swego państwa. To granica sama niejednokrotnie ich „przekraczała” wbrew ich woli pozbawiając ich swego obywatelstwa.
Znaczy ten, kto przesuwał granice dawniej, ten i obecnie sam musi przywrócić sprawiedliwość. Wierzymy, że z waszą pomocą, z pomocą Rady Najwyższej ZSRR zostanie utworzona specjalna komisja deputowanych i ta paradoksalna historyczna niesprawiedliwość zostanie naprawiona. Dzięki temu zostanie zapewnione spokojne życie ludzi w tym regionie i normalne międzyludzkie stosunki w naszym wspólnym domu.”
Także i to wystąpienie posła polskiego zostało przyjęte z lodowatym chłodem w Moskwie i z wściekłością przez kręgi kierownicze litewskie w Wilnie.
...Ostatnim polskim akcentem w historii zjazdów deputowanych ludowych ZSRR było wystąpienie dra Jana Ciechanowicza na V Forum parlamentu 5. IX.1991 r. Tekst ten został wydrukowany zarówno w Moskwie w języku rosyjskim (na mocy obowiązującego prawa wszystkie wystąpienia członków parlamentu miały być drukowane obligatoryjnie i bez zmian, niezależnie od tego, jaka była ich treść), jak i przez kilka wpływowych pism polskich w USA. Powiedział on m.in.: „Na naszych oczach, dzięki konsekwentnym wysiłkom obecnych władców Kremla, prezydenta Gorbaczowa i jego zwolenników, przestaje istnieć Związek Radziecki jako państwoimperialne, unitaryjne, totalitarne. Historia po raz pierwszy staje się świadkiem tego, jak potężne struktury państwowe likwidują same siebie.
Zbliża się dzień, gdy swą niezawisłość ogłoszą wszystkie republiki, składające się ongiś na gigantyczne supermocarstwo światowe. Ważne jednak, by w tym procesie swobodę od komunistycznego imperializmu uzyskało nie tylko piętnaście narodów dających nazwy odnośnym republikom, lecz też wszystkie bez wyjątku narodowości rozpadającego się imperium.
W związku z tym, witając w sposób szczególny ogłoszenie niepodległości przez republiki nadbałtyckie, Białoruś i Ukrainę, chciałbym upomnieć się o losy narodu, który faktycznie znajdował się pod jarzmem bolszewickiego kolonialnego zniewolenia od roku 1939. Są to Polacy w ZSRR, miliony ludzi, zamieszkałych na terenach oderwanych przez Stalina od Polski na podstawie (anulowanego dziś przez wszystkie zainteresowane strony) paktu Mołotowa-Ribbentropa.
W imieniu setek tysięcy moich wyborców – Polaków, zwracam się do Pana, szanowny prezydencie Gorbaczow, i do Was, szanowni członkowie Parlamentu Radzieckiego, z apelem o natychmiastowe przystąpienie do negocjacji w celu sprawiedliwego rozstrzygnięcia danej kwestii. Jeśli ten problem, o którym przypominaliśmy także na poprzednich zjazdach, zostanie zignorowany i tym razem, będziemy uważali, że obecne kierownictwo Związku Radzieckiego i Rosji Radzieckiej kontynuuje ukształtowaną przez wieki antypolską politykę caratu rosyjskiego i stalinizmu, które zawsze dążyły do siania niezgody między Polakami, Ukraińcami, Białorusinami i Litwinami.
Skutki agresji sowieckiej z 1939 roku przeciwko narodowi polskiemu muszą być naprawione przez same władze radzieckie i rosyjskie, nie powinny być przekładane na barki młodych suwerennych republik, nie powinny stać się zarzewiem niebezpiecznych konfliktów na obrzeżach byłego Związku Radzieckiego. Pamięć o czterech milionach wymordowanych i deportowanych na Sybir przez system czerwonego terroru Polaków, o gorzkim losie milionów innych Polaków zamieszkałych w ZSRR w warunkach okrutnej dyskryminacji, gdy ludziom się zabrania nie tylko używania własnego języka, ale i odmawia prawa do rozpatrzenia tej kwestii i jej sprawiedliwego rozstrzygnięcia.
Skoro Pan, Prezydencie Gorbaczow i Pan, Prezydencie Jelcyn, rzeczywiście i szczerze chcecie być demokratami, ludźmi darującymi narodom odebrane im prawa i wolność, musicie znaleźć w sobie dość męstwa, by pójść na to i uczynić zadość sprawiedliwości w stosunku do ludności Polski Wschodniej, okupowanej i podzielonej w roku 1939”.
Także i ten apel pozostał bez pozytywnego echa, a kwestia polska w ZSRR stała się niebawem kwestią polską w kilku suwerennych republikach: Białorusi, Ukrainy, Litwy, Łotwy i Kazachstanu. Dzięki ignorancji i arogancji oficjalnej Warszawy dziejowa szansa na uratowanie rodaków na Wschodzie została bezpowrotnie zaprzepaszczona. I nie widać dzisiaj perspektywy jakiegoś poważniejszego rozstrzygnięcia tej kwestii w warunkach zoologicznego antypolonizmu panoszącego się w tych krajach.
Trudno byłoby dziś wyrokować o jakichś wymiernych skutkach politycznych przedstawionej powyżej ofiarnej i konsekwentnej działalności kilku posłów w ostatnim parlamencie sowieckim. Nie mając żadnego politycznego wsparcia od Kraju nie zdążyli oni po prostu osiągnąć tego, ku czemu zmierzali; imperium sowieckie zostało zdemontowane, automatycznie rozwiązując tym samym wiele ostrych problemów, wśród których jednak polski problem się nie znalazł.
Powstaje jednak pytanie o charakterze zasadniczym: czy w ogóle ta aktywność posłów polskich miała jakiś sens i czy nie była z góry skazana na niepowodzenie,a to zarówno w obliczu antypolskiej pozycji Kremla, jak też Kijowa, Wilna i Mińska, czy przed faktem nadciągającego krachu samego Związku Sowieckiego? Odpowiedź na to pytanie wydaje się tylko na pierwszy rzut oka prosta i łatwa: Nie, to wszystko nie miało sensu, nikt nie myśli ó różach, gdy płoną lasy; kwestia polska była tylko drobnym szczegółem na tle gigantycznych globalnych przemian, szczegółem bez znaczenia.
A przecież: z takich właśnie na pozór błahych szczegółów składa się każdy, nawet najdrobniejszy złożony proces dziejowy.
1. Nawet w sytuacji beznadziejnej i bez perspektywy na powodzenie dawanie świadectwa prawdzie i walka o sprawiedliwość mają wysoką wartość moralną, jak i – potencjalnie, w perspektywie – polityczną.
2. Cała aktywność posłów polskich w okresie 1989-1991 została udaremniona i zmarnowana przez ówczesne rządy Rzeczypospolitej Polskiej, które, prawdopodobnie na skutek nikłego rozeznania UOP-u w aktualnej sytuacji w ZSRR lub na skutek świadomie fałszywych ekspertyz, dostarczanych rządowi przez ten urząd, nie tylko nie podjęły żadnych działań w obronie Polaków na Wschodzie, lecz wręcz odwrotnie – także w osobie prezydenta – czyniły wszystko, by zdyskredytować usiłowania rodaków walczących o prawa ludzkie. Znaczny „hałas”, jakiego narobili ci posłowie wokół „sprawy polskiej w ZSRR” zarówno w Moskwie, jak i na Zachodzie, szczególnie w USA, mógł i powinien był być wykorzystany przez Państwo Polskie jako pretekst do stawiania ostrożnych, lecz stanowczych żądań w stosunku do wielkiego, lecz już osłabionego, wschodniego sąsiada; żądań, mających na celu radykalne polepszenie i zabezpieczenie losu ludności polskiej na terenachnależących przed 1939 rokiem do Rzeczypospolitej, i nie tylko na nich. Aktywność młodych polityków polsko-radzieckich, wsparta dyskretnie przez dyplomację RP mogłaby wówczas realnie zaowocować zarówno powstaniem polskich okręgów autonomicznych w kilku graniczących z Polską państwach, jak też znacznymi koncesjami na rzecz mniejszości polskiej w sferze oświaty (polskie uniwersytety, instytuty naukowe) i kultury (polskie kina, teatry, oficyny wydawniczej itp.). Okres 1989-1991 wyróżniał się tym, że powstało w nim na terenie byłego ZSRR około 50 nowych republik autonomicznych lub suwerennych, w tym Czeczeńska, Abchaska, Żydowska, Górno-Karabachska i in. Jedynie sprawa polska została z kretesem przegrana, a niezłe szanse na zawsze bodaj zaprzepaszczone. I stało się tak, jak już zaznaczyliśmy, na skutek skandalicznie niskich kompetencji i żenującego wręcz morale osób odpowiadających w tym okresie za resort polskiej polityki zagranicznej...
...Niepodległościowe wysiłki patriotów polskich z Wileńszczyzny wywołały zaciekłą nagonkę na posłów A. Brodawskiego i J. Ciechanowicza w prasie litewskiej, w tym na łamach polskojęzycznego „Kuriera Wileńskiego”, oficjalnego organu doniedawna KC KPL, a obecnie Rządu Litewskiego, którego to pisma redaktor naczelny Zbigniew Balcewicz nieraz apelował na pierwszej stronie tego dziennika m.in. o oddanie pod sąd Jana Ciechanowicza za nawoływanie do naruszenia integralności terytorialnej Republiki Litewskiej (artykuł 72 Kodeksu Karnego RL – kara śmierci).
Także postkomunistyczna prasa w Polsce dyskredytowała tych działaczy i w ogóle wszystkich Polaków Wileńszczyzny jako rzekomych „komunistów”, co niewątpliwie nie tylko było na rękę Moskwie, ale i odbywało się z jej inspiracji.
Także wykiełkowująca się w latach 1988-1992 z sowieckiego KGB bezpieka litewska, korzystając z usług swych polskich informatorów zarówno znad Wisły, jak i znad Wilii, zastosowała dokładnie ten sam równie prymitywny co podstępny chwyt, jakiego użyła jeszcze w czasie okupacji hitlerowskiej. Akcja potoczyła się tym raźniej, że całą siecią agentów sowieckiego wywiadu w Polsce Ludowej kierowała do niedawna centrala znajdująca się w Wilnie i pracowało w niej wielu wysokiej rangi oficerów – Litwinów. Nie miał więc wywiad litewski i rosyjski trudności z wylansowaniem zarówno w środowisku „Gazety Wyborczej”, jak i tygodnika „Znad Wilii” „dobrych polaków”, którzy zawodowo niejako zajęli się tępieniem niepodległościowców polskich z Wilna. Wystarczy przejrzeć prasę polską z odpowiedniego okresu pod tym kątem widzenia, aby stwierdzić, że akcja dyskredytacji przebiegała w sposób sprawny i skoordynowany. Takich „ekstremistów” jak Brodawski i Ciechanowicz, ukazano w zwierciadle propagandy jako „zaplutych karłów reakcji”, wyrzucono z pracy, poddano i nadal poddaje się szykanom prokuratorsko-policyjnym, a prawa ludności polskiej na Wileńszczyźnie, których cidwaj działacze tak ofiarnie bronili, są drastycznie łamane, co jest dziś dobrze znane wszystkim.
Prawdopodobnie władze litewskie nie zastosowały na razie w stosunku do polskich liderów terroru fizycznego tylko dlatego, że utrzymują oni kontakty i ściśle współpracują z grupą polskich kongresmenów i prasą polską w USA.
W celu porównania położenia obecnego z tym sprzed ponad 50 lat zacytujmy fragment książki Marii Wardzyńskiej „Sytuacja ludności polskiej w Generalnym Komisariacie Litwy, czerwiec 1941 – lipiec 1944”: „Getto dla Polaków stało się rzeczywistością. Wyrugowano Polaków ze wszystkich instytucji samorządowych, społecznych i państwowych. Zredukowanym urzędnikom polskim kazano się zebrać w gmachu kina, po czym oskarżono ich przed Niemcami, że urządzili zebranie komunistyczne. Policja litewska i niemiecka aresztowała wówczas 500 osób, z których część została rozstrzelana, a część wywieziona do Niemiec. Dnia 27.IX.1941 z więzienia łukiskiego wywieziono 320 Polaków, których rozstrzelano.”
W 1991 roku postąpiono w równie perfidny sposób – na razie tylko moralnie – z kolejnym pokoleniem wiernej Polsce ludności Wileńszczyzny. Czy następnym krokiem będzie die Endlosung?”


Viewing all 977 articles
Browse latest View live