Quantcast
Channel: Kroniki Historyczne
Viewing all 977 articles
Browse latest View live

SCORPIONOMACHIA cz. 6 - Polemiki o „kwestii polskiej” w Wilnie, 1978-2015 [MATERIAŁY PRASOWE]

$
0
0

1995



Ogromne zasługi dla obrony praw człowieka Polaków na Ziemiach Zabranych położyło pismo amerykańskie „White Eagle”.
Swą rzetelną, uczciwą, patriotyczną postawę redaktor „Białego Orła” Adam Kazimierz Urbańczyk miał przypłacić bardzo drogo: „nieznane” służby spaliły mu redakcję, a potem zadbały, by żadne z jego poczynań, w tym poszukiwanie zatrudnienia w środowisku polskim, nie powiodło się. Długie ramiona SB. 21 stycznia 1995 roku ukazał się ostatni numer „Białego Orła” (tylko na czterech stronach!), w którym na pierwszej stronie czytamy:
„We wtorek, 17 stycznia 1995 roku, z niewyjaśnionych do dzisiaj przyczyn wybuchł pożar w historycznym budynku, mieszczącym się przy 412 Main Street w Palmer, Ma. Mimo natychmiastowej akcji kilkunastu wozów strażackich z kilku okolicznych miejscowości ogień zajmował coraz to nowe pomieszczenia. W budynku tym od siedmiu lat mieściła się także techniczna Redakcja „Białego Orła”. Tu przygotowywaliśmy, składaliśmy gazetę do druku, od napisania na komputerze, przez przygotowywanie zdjęć, od pierwszej do ostatniej strony. Stąd zanosiliśmy przygotowany oryginał do drukarni, także w Palmer.
W naszych pomieszczeniach wskutek pożaru zawalił się sufit i dach przywalając i niszcząc wszystko. Decyzją straży pożarnej, policji i władz miasta zabroniono komukolwiek z 16 znajdujących się tam biznesów wstępu do tych pomieszczeń. Odbudowa tego zabytkowego obiektu kosztować może nawet i 2 miliony dolarów.
Poniesione straty przez naszą Redakcje oszacowane są na około 20 tysięcy dolarów. Tak jak większość z tych szesnastu biznesów nie mieliśmy, niestety, żadnego ubezpieczenia, z czego zresztą, gdy walczyć trzeba o zdobycie środków na wydanie każdego kolejnego numeru.
Przygotowany do druku w całości nr 232 „Białego Orła” uległ zniszczeniu. Drodzy Czytelnicy! Wydaje się, że jakiś Zły Duch chce nas całkowicie zniszczyć, chce unicestwić naszą pracę dla Polonii, naszą dziewięcioletnią służbę dla Kościoła i Polski. Dziś doprowadził do tego, że wszystko leży dosłownie w gruzach i zgliszczach, w całkowitej ruinie.
Nie poddam się Złemu Duchowi, nie poddam się do ostatniej kropli krwi płynącej w moich żyłach, walczę ile mam sił i będę walczył dalej.
Pierwsze wydanie gazety w lutym 95 miało ukazać się z okazji X Rocznicy Powstania „Białego Orła”. I musi się ukazać rozpoczynając Jubileuszowy RokIstnienia naszej gazety. Jak przełamię te wszystkie problemy techniczne przed którymi stanęliśmy dzisiaj – nie wiem jeszcze, ale Pan Bóg mocniejszy od wszystkiego i z Jego pomocą znów powstaniemy, rozpoczynając Dziesiąty Rok znów od niczego, od zera, nie wspominając o długach „Białego Orła”, o których Państwo wiedzą.
Mówią, że nieszczęścia chodzą parami, i to powiedzenie spełniło się tej nocy na mnie dokładnie. O godz. 2 w nocy rozpoczął się pożar Redakcji w Palmer, o godz. 3 rano otrzymałem z Nowego Jorku, od współmieszkańców mojej siostry, telefon następującej treści: „Adam! Zadzwoń po pogotowie na Brooklynie, twoja siostra umiera!”...
Boże, ile każesz znieść jednemu człowiekowi w ciągu jednej godziny? Za co? Od najmłodszych lat, od służby przy Twoim Ołtarzu, byłem razem z Tobą, a ty pozwalasz, aby Zły dzisiaj zwyciężał! Maryjo, dlaczego?...
...Pomocy udzielono siostrze natychmiast. Proszę tylko wyobrazić sobie moje przeżycia, gdy po przewiezieniu siostry do szpitala dano jej jedną słuchawkę do ręki, lekarz trzymał drugą a ja trzecią w Massachusetts, i tak odbywało się pierwsze badanie lekarskie i przyjęcie do szpitala. Nie zapomnę tych godzin, tych dni do końca swego życia. Tak, ale to tylko prywatny krzyż Redaktora Naczelnego, ciężki, bardzo ciężki, tak jak stan mojej siostry. Proszę Was, Kochani, błagam o modlitwę za moją siostrę, o modlitwę za przyszłość „Białego Orła”, wreszcie o modlitwę za mnie, potrzebujemy dzisiaj bardzo tego duchowego wsparcia.
Chciałbym w imieniu własnym i Zespołu Redakcyjnego gazety przeprosić naszych Czytelników za zaistniałe opóźnienie, nie z naszej winy. Następny, Jubileuszowy Numer „Białego Orla” ukaże się na początku lutego 95. Przepraszam za to wydanie, które Państwo trzymacie w ręku – ale niech świadczy ono, że nie poddaliśmy się, że „Biały Orzeł” istnieje i będzie istniał dalej, przez wiele jeszcze lat. Dziękuję Przyjaciołom za pomoc w wydaniu tego numeru, przepraszamy za ręczne poprawki tekstu, ten komputer nie umie jeszcze pisać po polsku, ale Polak wszystko potrafi i my go nauczymy!
O ile ktoś z naszych Sponsorów chciałby przesłać nam rocznicowe życzenia, będziemy bardzo wdzięczni. Przyjmują je nasi Dyrektorzy Działu Ogłoszeń, lub prosimy o przesyłanie bezpośrednio na adres Redakcji, który jeszcze nie uległ zmianie: P.O. Box 97, Ware, Ma. 01082.
Drodzy i Kochani Państwo, spotykamy się już wkrótce na łamach Jubileuszowego Wydania „Białego Orła”. Wierzymy w Wasze dobre polskie serca i jesteśmy przekonani, że nie opuścicie nas dzisiaj i w przyszłości!”
Niestety, był to ostatni numer tego znakomitego pisma. Wszelką pomoc zablokowano, redakcję i redaktora zohydzano przez szemraną propagandę. W końcudoprowadzono do rozproszenia zespołu redakcyjnego, którego byli członkowie mieli przez lata ogromne trudności nawet w znalezieniu zwykłego zatrudnienia. Bywa i tak, że potężna demokratyczna Ameryka jest dość bezradna wobec bezczelnego panoszenia się na jej terytorium ukrytych agentów obcego państwa.

* * *

Latem 1995 roku nawiązało ze mną kontakt najlepsze pismo polskie w Kanadzie „Głos Polski” z Toronto, którego redaktor naczelny Wiesław Magiera zamieścił w nim 29 lipca (nr 30) swój wywiad z J. Ciechanowiczem pt. „Broniłem spraw polskich naKremlu”:
– „Jakie drogi doprowadziły Pana do Rady Najwyższej ZSRR? Czy to prawda, że jest Pan znajomym Gorbaczowa?
prof. Jan Ciechanowicz
– Po pierwsze, co zawsze podkreślam, jestem pedagogiem. Byłem początkowo tłumaczem, następnie nauczycielem przez szereg lat w szkołach polskich na Wileńszczyźnie, na Wileńskim Uniwersytecie Państwowym oraz na Wileńskim Uniwersytecie Pedagogicznym. Od 1975 r. do 1991 prowadziłem w językach polskim, litewskim i rosyjskim wykłady z historii filozofii i z etyki.
Aż wreszcie – w 1989 roku, (już wówczas stałem się w negatywnym sensie „słynny” w prasie sowiecko-litewskiej) zostałem nazwany „polskim nacjonalistą i polskim bandytą”.
WM – Zaliczono więc Pana do „ciemnogrodu” i to jeszcze tego najgorszego, o czym świadczą epitety ze słownika kryminalnego?
JC – Rzeczywiście. Określano mnie jako „reakcjonistę, ciemnogród, ekstremistę, faszystę, pogrobowca AK, polskiego neoimperialistę” – w sumie doliczyłem się ponad 30 epitetów. Ale w ten sposób zrobiono mi reklamę, bo stałem się aż tak popularny wśród ludności polskiej i szerzej wśród mniejszości narodowych na Litwie, że w 1989 roku zostałem – zupełnie nieoczekiwanie dla siebie – obrany do pierwszego i jedynego demokratycznie wybranego parlamentu sowieckiego. Tam właśnie poznałem bezpośrednio i wielokrotnie rozmawiałem zarówno z Michaiłem Gorbaczowem, wówczas prezydentem Związku Sowieckiego, jak też z Borysem Jelcynem, obecnym prezydentem Rosji, z wiceprezydentem Ruckim. Ten ostatni jest zresztą Polakiem z pochodzenia, zarówno po mieczu jak i po kądzieli.
WM – Chodzi o Ruckoja?
JC – Piszą Ruckoj, nie wiadomo dlaczego, także w polskiej prasie. Do mnie w pierwszych słowach powiedział: „U mnie i ojciec jest Polakiem i matka Polka”.
Byłem stałym członkiem Komitetu do spraw Nauki i Technologii Rady Najwyższej Związku Radzieckiego, więc zapoznałem się też z wieloma innymi prominentami.
Moim celem życiowym i wewnętrznym przekonaniem było bronienie naszej polskiej ludności na ziemiach zabranych w 1939 r. przez bolszewików. Wobec tego często, rzeczywiście nie przebierając specjalnie w słowach, robiłem to, korzystając z uprawnień poselskich, zarówno w prasie radzieckiej, amerykańskiej, europejskiej, jak też z trybuny kremlowskiej, również w Waszyngtonie w Białym Domu, na posiedzeniach paru komisji w parlamencie litewskim.
WM – Razem z Panem został wtedy demokratycznie wybrany do Rady Najwyższej ZSRR prof. Sacharow.
JC – Istotnie, zasiadałem w tym parlamencie powstałym w 1989 r. obok prof. Sacharowa, twórcy radzieckiej bomby wodorowej. Ale mimo wszystko był to słynny opozycjonista, człowiek szanowany na całym świecie. W rozmowach z nim podnosiłem kwestię polską. Niestety, przyjął te problemy w sposób bardzo nieżyczliwy, jako jeden z niewielu nie wykazał żadnego zrozumienia dla kwestii polskiej w Związku Radzieckim. Czuło się, że nie zależy mu na Polakach.
To były rzeczywiście wyjątkowe, względnie demokratyczne wybory. W moim okręgu zwyciężyłem aż siedmiu bardzo mocnych kandydatów, bo za rywali miałem prezydenta Akademii Nauk Litwy, sekretarza generalnego Sajudisu, jak się okazało potem agenta KGB w ciągu 24 lat. W drugiej turze zwyciężyłem jednak ja. Moim celem podstawowym było zasygnalizowanie istnienia polskiego problemu, kwestii polskiej w Związku Radzieckim i na arenie międzynarodowej. Trzykrotnie przemawiałem na Kremlu, broniłem i domagałem się – to był 1989 rok – żeby rząd sowiecki przeprosił naród polski za zbrodnie w Katyniu. Jest to zapisane w oficjalnych dokumentach zjazdowych.
WM – Działał Pan zatem jako lobbysta interesów Polaków. A więc to także dzięki Panu dziś możemy uhonorować naszych oficerów zamordowanych w Katyniu.
JC – Niewątpliwie tak. Zresztą byłem ostro, w sposób bezpardonowy atakowany w prasie sowieckiej po tym wystąpieniu, bo wówczas twierdzono jeszcze, że zbrodnia katyńska jest dziełem rzekomo Niemców. Kiedy Tadeusz Mazowiecki przyjechał do Moskwy, to jedyne na co się zdobył zawracając się do nas, to zdanie: „Bądźcie lojalnymi obywatelami Związku Radzieckiego”. Powiedział to nam, Polakom mieszkającym na Litwie. Mieliśmy z nim spotkanie: Polacy z różnych republik ZSRR.
Osobiście kategorycznie żądałem na Kremlu przeproszenia narodu polskiego, domagałem się również, żeby Związek Radziecki wypłacił Polsce co najmniej 500 miliardów dolarów odszkodowania za tereny zagrabione w 1939 r. i za morderstwa, zbrodnie popełnione na naszym narodzie i szereg innych rzeczy.
WM – To wszystko podnosił Pan na forum parlamentu sowieckiego?
JC – Tak, trzykrotnie. Domagałem się również wówczas (to był 1989 rok, a Związek Radziecki rósł w potęgę i nikomu do głowy nie przychodziło, że niedługobędzie zdemontowany) utworzenia z terenów zabranych w 1939 r. Polskiej Republiki, wtedy w składzie Związku Radzieckiego, oraz ściągnięcia Polaków z Syberii, z Kazachstan, Kamczatki itd. na te tereny. Chciałem, by Związek Sowiecki sfinansował te przesiedlenia.
WM – Ten pański pomysł utworzenia republiki polskiej dla Polaków z terenu ZSRR jest znany, również w Ameryce. Jakie on wywołał reperkusje, czy wzbudził jakieś zainteresowanie, czy też z nim po prostu zaczęto walczyć?
JC – Stosunek był bardzo negatywny, zarówno podczas oficjalnych rozmów, podczas moich interpelacji poselskich, gdy się zwracałem do prezydenta ZSRR czy do innych miarodajnych czynników. Przez cały okres istnienia Związku Radzieckiego stosunek do tej kwestii polskiej podnoszonej przeze mnie był jednoznacznie negatywny, zarówno ze strony władz centralnych w Moskwie jak i władz republiki litewskiej i Komunistycznej Partii Litwy. Było to więc takie „rzucanie grochem o ścianę”. Mimo to uważałem, że ponieważ sprawa jest bardzo istotna dla nas, Polaków, pod względem moralnym i politycznym, od początku do końca próbowałem forsować te idee i nagłaśniać je w miarę możliwości w prasie na całym świecie.
WM – Jak Pan ocenia z dzisiejszej perspektywy rozwój sytuacji na wschód od Polski? Ostatnie wybory na Białorusi np. przyniosły powtórną aneksję Białorusi przez Rosję.
JC – Ocenię to w kontekście spraw polskich. Otóż, gdybyśmy w latach 1989-91, w okresie demontażu Związku Radzieckiego zdołali utworzyć jakieś autonomiczne okręgi czy suwerenne, buforowe republiki polskie na Litwie, Białorusi, Ukrainie –ludność polska i sprawa polska miałaby teraz jakieś gwarancje prawne. Upadek ZSRR to był odgórny demontaż, nie zaś jakaś eksplozja, skutek jakichś ruchów oddolnych. To był odgórny demontaż prowadzony przez elitę partii, kontrolowany i zaplanowany przez KGB, wywiad wojskowy GRU i wierchuszkę partyjną.
Inna rzecz, że dotychczas wiele kwestii pozostaje niejasnych: rodzą się pytania: po co, dlaczego? Przewidywałem, że po okresie kilku czy kilkunastu lat, nastąpi ponowna konsolidacja imperium rosyjskiego pod tym czy innym szyldem.. To było dla mnie absolutnie jednoznaczne, chociaż nikt ze mną się w tym nie zgadzał. Panował triumfalizm: imperium się rozpada, bo to dyktuje los, nowoczesność tego nie toleruje itd.
A jednak następuje powolna konsolidacja imperium już rosyjskiego, nie sowieckiego. Imperium sowieckie było z jednej strony niby rosyjskojęzyczne, ale ono było pod wieloma względami antyrosyjskie również. Natomiast to co następuje teraz, to już autentyczna konsolidacja na bazie rosyjskiego szowinizmu i to co powstaje będzie o wiele mocniejsze niż Związek Radziecki.
WM – Rdzennych Rosjan w Radzie Najwyższej, w Komitecie Centralnym KPZR nie było zbyt wielu. Z Rosją, Rosjanami walczono. Oni byli, ale stanowiska kluczowe obejmowali na Kremlu nie Rosjanie. Czy dziś ci tzw. „nacjonaliści rosyjscy”, którzy teraz starają się przechwycić władzę to faktycznie Rosjanie, czy też pod płaszczykiem nacjonalizmu wracają ci sami ludzie, którzy znów chcą rządzić.
JC – Obserwuję to z odległości, ponieważ od dwóch lat pracuję w Polsce, prowadzę wykłady na wyższych uczelniach w Polsce i mogę oceniać te wydarzenia tylko na podstawie tego, co sam obserwowałem przed paroma laty bezpośrednio na Kremlu jako poseł oraz na podstawie przemyśleń. Wydaje mi się, że w Moskwie obecnie mamy do czynienia z konfliktem kilku prądów, trendów politycznych, kilku bardzo mocnych sił. Jedną z tych sił jest niewątpliwie odradzający się ruch narodowy rosyjski o niesłychanie twardym zacięciu, nieustępliwej ideologii z jednej strony, a drugiej – są ruchy niby nacjonalistyczne, ale antyrosyjskie: wymienię tu Żyrinowskiego. Na podstawie rozmów z tym ostatnim wiem, że on nie jest Rosjaninem, jest Żydem z pochodzenia, który po prostu głęboko nie lubi Rosji.
WM – Zdumiewa fakt, że Żyrinowski ogłasza się nacjonalistą rosyjskim, nie będąc Rosjaninem i nie lubiąc – jak Pan mówi – Rosji. Znajduję analogię do wielu osób, dla których podstawowym językiem jest polski, a którzy delikatnie mówiąc za Polską i Polakami nie przepadają lub wprost jej nienawidzą.
JC – Tak właśnie jest, w tym przypadku o to chodzi. Nie wiadomo oczywiście, jaka linia zwycięży, czy narodowo-rosyjska w perspektywie najbliższych lat, a więc i w dalszej przyszłości, czy też linia tzw. ponadnarodowa, internacjonalna, specyficzna, za którą stoi tzw. drugi rzut. Są oznaki tego, że jednak ludzie z ugrupowań antyrosyjskich nie mogą ignorować tego parcia autentycznegonacjonalizmu rosyjskiego. Chyba jednak zwycięży nurt narodowo-rosyjski.
WM – Ludności żydowskiej żyjącej na terenach Rosji było bardzo dużo. Część z niej została zamordowana przez hitlerowców, natomiast wielu Żydów pozostało na wschodzie. Niestety, wielu z nich wnosiło do Polski przy pomocy bagnetów żołnierzy sowieckich komunizm. Potem stanowiło trzon Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. To samo było w Związku Sowieckim. Znaczne wpływy prominentów i polityków pochodzenia żydowskiego w dalszym ciągu tam trwają.
Czy to właśnie lobby chce dzisiaj przetransformować Rosję w nowy typ mocarstwa? W Polsce obserwujemy działania tzw. fundacji (także na niwie politycznej), wspomaganych przez finansjerę żydowską. Mam tu na myśli np. fundację Sorosa, która działa również w Rosji, w Polsce znana jako fundacja Batorego. Jak Pan ocenia dalekosiężne cele tego typu lobby żydowskiego w Rosji i w Polsce?
JC – Zagadnienie jest niesłychanie delikatne i złożone. Na podstawie wiedzy, którą posiadam, a nie tylko sugestii, które podaje prasa, mogę stwierdzić tylko jedno: z całą pewnością odradzanie się nacjonalizmu rosyjskiego w Rosji odbywa się pod sztandarami również antyżydowskimi.
WM – A więc to nie ten, o którym głośno w światowych: Żyrinowski uosabia nacjonalizm rosyjski.
JC – Żyrinowski nie jest żadnym liderem narodowego ruchu rosyjskiego. Jest natomiast kreowany przez światowe środki masowego przekazu na rzekomego lidera, natomiast przez autentyczny rosyjski ruch nacjonalistyczny nie jest poważnie traktowany. W najlepszym razie – pobłażliwie, w najgorszym – z nienawiścią. To nie jest ani rosyjski nacjonalista, ani człowiek pod jakimkolwiek względem wybitny. Jest sztucznie reklamowany, chociaż nie ma predyspozycji działacza politycznego, a pod względem intelektualnym jest człowiekiem wyjątkowo prymitywnym. Jest to sztuczna gra – robienie z prymitywa jakiegoś politycznego lidera.
Istnieją natomiast naprawdę narodowe rosyjskie ruchy wokół liderów Cerkwi prawosławnej. Wydaje mi się, że do nich należy przyszłość w tym kraju. Działania zaś lobby żydowskiego mogą być w pewnym sensie, z polskiego punktu widzenia, obserwowane jako coś pozytywnego, coś co od wewnątrz rozmiękcza rosyjski imperializm.
WM – Cele tego lobby zdają się jednak niejasne: z jednej perspektywy działa hamująco na imperialne apetyty rosyjskich nacjonalistów, ale z drugiej – sprawia wrażenie chęci utworzenia nowego imperium: opartego na zniewoleniu pieniądzem.Za pomocą potężnych środków finansowych można kontrolować coraz więcej sfer życia politycznego, o gospodarczym nie wspominając. Już Napoleon wymieniał 7 rzeczy potrzebnych do wygrania wojny: pieniądze, pieniądze, pieniądze, pieniądze...
Liczne mniej lub bardziej udokumentowane źródła podają, że zabiegi finansjery z Wall Street doprowadziły do pomocy Hitlerowi, do rozbudowania przemysłu zbrojeniowego i rozpętania II wojny światowej. Są też tezy wskazujące na to, że komunizm w Rosji także był pomysłem finansistów z Nowego Jorku. Że był to eksperyment zniewolenia, sprawdzenia na żywym ciele rosyjskiego narodu, jak w praktyce zafunkcjonuje system, w którym człowiek staje się narzędziem. Testowano kontrolowanie społeczeństwa, sterowanie jego świadomością. Ten eksperyment zresztą świetnie się udał. Wszystkie skutki tej 70-letniej indoktrynacji, obnażania milionów ludzi z wszelkich wartości, będziemy odczuwać jeszcze przez kilka następnych pokoleń.
JC – Zgadza się. Fundusz genetyczny tych ludzi został w sposób nieodwracalny upośledzony. Rozstrzelano bowiem miliony ludzi najlepszych, nonkonformistów, samodzielnie myślących, niepokornych, wykształconych. Skutki tego eksperymentubolszewickiego są straszliwe. Są to skutki, które pozostaną na wiele pokoleń. Narody ujarzmione przez ZSRR będą zepchnięte mimo wszystko na margines rozwoju cywilizacji światowej.
Ja natomiast dochodzę do wniosku, że największą siłą napędową rozwoju ludzkości jest... głupota. Tam gdzie się doszukujemy pewnych sensów, spisków, organizacji i ukrytych sił, sprawcą głównym wydaje się po prostu głupota. Trudno w jakiś rozumny sposób ocenić to, że partia komunistyczna i rząd sowiecki, KGB i wywiad wojskowy demontowali swoje własne państwo odgórnie. Ja to widziałem od wewnątrz, prosto z Kremla. Pozostaje to dotychczas czymś niepojętym; nie każde państwo potrafi stworzyć imperium, bo to jest swego rodzaju dzieło sztuki, tu potrzebne są niesamowite kwalifikacje i przywódców i narodów, żeby stworzyć taki twór jak imperium.
WM – Skąd ci geniusze więc się wzięli, że powstało tak wielkie imperium?
JC – Imperium się tworzy zawsze przez stulecia, przez konsekwentny, nieugięty wysiłek idący w tym a nie innym kierunku. Dobrze znamy historię Rosji i wiemy, że to imperium było tworzone od XIV stulecia. Zostało stworzone, a potem raptem w ciągu kilku lat zostało zdemontowane w sposób mistrzowski. Bądź co bądź, zginęło – myślę teraz o okresie 1989-91 – od tamtego okresu do dzisiaj tylko kilkaset tysięcy ludzi.
WM – Pan myśli, że ZSRR uległ demontażowi? Przecież wszystkie struktury pozostały, nazwy się zmieniły, ludzie są ci sami, no może przedtem byli zastępcami...
JC – Właśnie tym się różni demontaż od anihilacji. Wybuchu nie było, zachowano ludzki materiał biologiczny, struktury myślenia, orientacje aksjologiczne, podstawę techniczno-materialną, przemysł, wszystko faktycznie zostało zachowane, ale zostało w sposób bardzo głęboki zmodyfikowane. Teraz obserwujemy początki odtwarzania imperium w nowej postaci – bardziej racjonalnej, bardziej rozumnej, a więc bardziej tworzenie stabilnej przyszłości i to jest proces niesłychanie interesujący.
To wszystko wydawało mi się wielką głupotą; a jako Polak patrzyłem na to nie bez satysfakcji. Z drugiej strony teraz widzę, że to wcale nie było takie głupie, ponieważ zaczyna się to wszystko od nowa.
WM – Pan profesor wspomniał, że rozmawiał kilkakrotnie z Gorbaczowem. Czy to on jest jednym z autorów tej przebudowy, tego demontażu, który ma na celu zbudowanie nowego imperium tylko w innym, trwalszym opakowaniu?
JC – Z Gorbaczowem rozmawiałem kilkanaście razy, podarował mi nawet zbiór swoich dzieł z piękną dedykacją. Jest to człowiek, który wywiera duże wrażenie, gdy się z nim rozmawia. Jest naprawdę ujmujący. Z tym, że na dnie jego oczu wyczuwało się jakąś ukrytą niebezpieczną głębię – tak jakby ten człowiek wiedział, że to co się dzieje dzisiaj to tylko niewiele, a on widział to, ku czemu zmierzamy i co będzie dalej.Dla mnie osobiście Gorbaczow pozostaje zagadką, nie wiem dotychczas, czy to był człowiek, który szczerze się mylił i miał złudzenie, że będzie można z tego imperium zrobić rzeczywiście ludzkie państwo, służące ludziom. Czy też jest tak, jak interpretują to nacjonaliści rosyjscy, postrzegający Gorbaczowa jako reprezentanta, figuranta masonerii światowej, światowego żydostwa, finansjery, w tym też anglosaskiej i niemieckiej. Są różne interpretacje tego człowieka. Zdumiewał niekiedy takimi na przykład opiniami: „Nigdzie wy wszyscy od nas nie uciekniecie, wszystko wróci na swoje kręgi”.
WM – Czy to odnosiło się też do Polaków?
JC – Tak, to było w 1990 roku. Wydaje się, że Gorbaczow reprezentował określone siły, (bo trudno mówić, żeby jeden człowiek raptem wywarł taki wpływ ha imperium, że ono zaczęło się demontować.) W ZSRR to było KGB i wywiad wojskowy plus wierchuszka partyjna oczywiście. Byli to ludzie bardzo silni, wykształceni i trudno powiedzieć, co zamierzali osiągnąć. W każdym bądź razie prawdopodobnie po pierwsze chcieli znieść nienowoczesne, przestarzałe metody i schematy rządzenia państwem, które doprowadziły Związek Radziecki do ogromnego dystansu w stosunku do Ameryki i innych krajów rozwiniętych. Chodziło o przebudowę metod, struktur państwowych tak, żeby Rosja zaraz ruszyła w pogoń za Zachodem,nadrobiła straty, bo przegrywała już na każdym polu: gospodarczo, militarnie itd.

* * *

Głos Polski” (Toronto)2 września 1995 nr 35:

„Czy Mickiewicz był Żydem?
z prof. Janem Ciechanowiczem rozmawia Wiesław Magiera – część II
Wiesław Magiera:

– Czy uważa Pan, że Gorbaczow jeszcze zaistnieje na scenie politycznej Rosji, bo przecież w tej chwili kreuje się go w kręgach związanych z establishmentem amerykańskich mediów na przyszłego prezydenta. Głosi pieriestrojkowe wykłady po uniwersytetach amerykańskich, a tzw. klasa polityczna USA określa go jako człowieka z przyszłością dla Rosji, a więc i świata?
Prof. Jan Ciechanowicz:
– Jego sztucznie się kreuje na to i owo, ale to świadczy o tym, że ci, którzy to robią, nie posiadają żadnego rozeznania w realiach politycznych i moralnych Rosji. Gorbaczow jest bodaj najbardziej znienawidzonym politykiem w swoim kraju, w Rosji obecnie. Dyskredytacja jest absolutna i ostateczna: nie miałby najmniejszych szansjako kandydat na prezydenta. Być może w skali całego kraju zyskałby paręset głosów, ale to wszystko. Nie ma najmniejszych szans.
WM – Jest Pan autorem licznych książek, wymienię tutaj niektóre tytuły Pańskich prac: „W kręgu postępowych tradycji”, „Na wileńskiej Rossie”, „Na wschód od Bugu”, „Trzynastu sprawiedliwych”, „Pod skrzydłami porannej zorzy”, „Twórcy cudzego światła”. Prócz historii, filozofii uprawia Pan również historiozofię. Czy większość Pańskich prac dotyczy głównie spraw polskich, czy to są w większości sprawy filozofii?
JC – Przede wszystkim nigdy nie zapominam o tym, że jestem człowiekiem Kresów. Że jestem Polakiem, który mieszka na stałe na ziemiach zabranych przez Związek Sowiecki naszemu narodowi, naszemu Państwu w 1939 r. Jestem reprezentantem tego odłamu naszego narodu, który był straszliwie poniewierany i niszczony w ciągu pół wieku. Niszczony w ten sposób, że aż zapomniał w dużym stopniu swoją spuściznę, wielką tradycję, wielką kulturę. I wszystkie moje książki, które pisałem – pisałem z myślą przede wszystkim o odbiorcy kresowym. Moim celem było z jednej strony zbadanie, z drugiej strony przedstawienie wielkiego dorobku kulturalnego Polaków w skali światowej. My – nasz naród – mamy jakieś kompleksy niższości w stosunku do innych narodów – to się obserwuje, gdy się widzi polityków polskich w działaniu.
Ostatnio napisałem i chcę wydać dwie książki. Pierwsza z nich to „Droga geniusza” o Adamie Mickiewiczu: teraz mamy lata rocznicowe. Jest to nieduża pozycja, licząca ok. dwustu stron, gdzie się zajmuję między innymi kwestią „częściowo żydowskiego” pochodzenia Adama Mickiewicza. Wielu autorów pisze, że jego matka Barbara, z domu Majewska była żydowskiego pochodzenia. Na podstawie bardzo licznych źródeł archiwalnych z Mińska i z Wilna, wnoszę jednoznaczność w to zagadnienie.
WM – To znaczy?
JC – Wolałbym teraz tego nie powiedzieć. Szukam wydawcy i sponsora na wydanie tej pracy. Gdyby to wydać na Litwie – kosztowałoby około 1.200 dolarów w nakładzie kilkutysięcznym.
WM – A więc szukamy sponsora dla wydania książki profesora Ciechanowicza o Mickiewiczu na temat m.in. tego, czy we krwi Adama Mickiewicza płynęła również domieszka krwi żydowskiej. Nie będziemy tego teraz ujawniać. Odpowiedź już jest i to bardzo bogato udokumentowana.
JC – Moje zainteresowania naukowe idą w kilku kierunkach: historia, filozofia i pogranicze historiozofii. Szukam sensu historii, głębokiego, ukrytego sensu.
WM – Kto go nie szuka, Panie profesorze, wszyscy go szukają.
JC – Próbuję właśnie w swoich książkach te pewne cząstkowe rozwiązania wyłożyć. My jako naród mamy gigantyczny dorobek kulturalny w dziedzinie nauki, w dziedzinie kulturotwórczej, państwowotwórczej, z tym, że ten dorobek jest absolutnie nieznany. Podkreślam to z całą odpowiedzialnością: absolutnie nieznany np. jeśli chodzi o nasz wkład do rozwoju kultury i cywilizacji w tymże gigantycznym imperium rosyjskim, którego dzieje stanowią bądź co bądź doniosły odcinek dziejów ogólnoświatowych. Powiedzmy, czy że Pan wie, że Puszkinowie byli polskiego pochodzenia, czy Pan wie, że Dostojewski był polskiego pochodzenia?
WM – Tego już nie wiedziałem.
JC – To samo Piotr Czajkowski, Igor Strawiński... Napisałem kolejną książkę „Polskie karty nauki i cywilizacji rosyjskiej” (ponad trzy tysiące stron rękopisu, czyli byłoby to około osiemset stron druku i prawdopodobnie można byłoby to wydać w dwóch tomach), gdzie na podstawie badań archiwalnych ujawniam rewelacyjne dane. Aż dech zapiera człowiekowi, gdy czyta te materiały archiwalne. Myślę tu o przeszłości, o pochodzeniu, o korzeniach wielu pierwszej rangi, najwybitniejszych twórców kultura rosyjskiej i światowej.
WM – Jak Pan powie mi, że jeszcze Tołstoj ma polskie pochodzenie, to już będę kwestionował kulturę rosyjską.
JC – I owszem, w żyłach Tołstoja płynęło trochę polskiej krwi również. Ale ja wcale nie chcę uzurpować dorobku kultury rosyjskiej dla nas, dla Polaków. Tylko podkreślam, że element polski dziedzicznie był – że tak powiem – obciążony geniuszem. Polskie cechy usposobienia, wyjątkowa energia, wyjątkowo błyskotliwa inteligencja, wyjątkowa ruchliwość.
WM – To Rosjanom, Żydom lub Amerykanom przypisuje się prym w badaniach inteligencji różnych narodów. Tak przynajmniej głoszą nam na ten temat sondaże...
JC – Pan wie, że sondaże po pierwsze są manipulowane...
WM – Żydzi są na pierwszym miejscu. Rosjanie na drugim. Polacy na bardzo odległym.
JC – Wykładałem na uczelniach, nauczałem Rosjan, Litwinów, Białorusinów, Żydów, Polaków. W moim głębokim przekonaniu Polacy są poza wszelką konkurencją jeśli chodzi o błyskotliwość, inteligencję, o pojętność, bystrość pojmowania tych czy innych zagadnień. Inna rzecz, że brakuje nam systematyczności.
WM – Nie wiem, czy taki pogląd w Kanadzie przejdzie. Tam twierdzi się, że wszyscy mają jednakowe cechy, dotyczy to też inteligencji...
JC – To jest moje subiektywne zdanie, oczywiście może Pan powiedzieć, że Pana rozmówca ma prawo do błędów. Zresztą moje twierdzenie nie ma charakteru absolutnego. Z tym, że opracowałem bardzo duże dzieło na podstawie badańarchiwalnych, z wykorzystaniem źródeł z Wilna, Grodna, Lwowa, Mińska, Moskwy, Petersburga, na podstawie których uzyskałem zaskakujące zupełnie wnioski o polskich korzeniach.
Dostojewski był oczywiście ideologiem rosyjskiego nacjonalizmu, serdecznie... nienawidził Polaków. Był Rosjaninem i pozostaje Rosjaninem, ale my jako Polacy nie możemy sobie odmówić przyjemności stwierdzenia, że jeszcze jego pradziad był czystej krwi polskim szlachcicem herbu Radwan. Są to archiwalne dowody, nigdzie nie publikowane, nie znane w literaturze światowej.
O polskiej krwi i polskim dorobku w obrębie kultury rosyjskiej, a tym samym ogólnoświatowej, mam w rękopisie całą książkę. Temat jest znany urywkowo, przyczynkarsko: pisał o tym prof. Bazylow i Białokozowicz, ale to były malutkie urywkowe informacje. Ja to opracowałem systematycznie i z całą odpowiedzialnością stwierdzam, że ci ludzie polskiego pochodzenia, działający na terenie imperium rosyjskiego utworzyliby – gdyby to osobno można było zaszufladkować – gigantyczną kulturę, której pozazdrościłby nam każdy kulturalny naród europejski. W literaturze, w nauce i tak dalej.
WM – Angielska badaczka kultury, socjolog Anne White, napisała w swej książce o społeczeństwach i cechach narodów świata, że my, Polacy mamy pewne cechy wyjątkowe. Ów geniusz Polaków, o którym i Pan wspomniał, wynika z tego, że jesteśmy na pograniczu dwóch kultur, dwóch cywilizacji. Polak to jest ktoś taki, kto w sposób wyjątkowy łączy cechy człowieka zachodu i wschodu. Wskazuje na to historia: jesteśmy narodem tolerancyjnym, zawsze byliśmy, nigdy nikogo obcego nie skazywaliśmy na banicję. Żydzi i inni przybysze czuli się i czują nad Wisłą wspaniale. Czy Polacy to rzeczywiście jest taki naród, który ma jakieś szczególne cechy, pozwalające np. spełnić rolę łącznika, pośrednika w porozumieniu się międzywschodem a zachodem?
JC – Jest to tak zwany socjologizujący punkt widzenia. Nie jestem zwolennikiem takiego patrzenia na nasz naród. Dla mnie jest zagadką, nad którą się głowię obecnie, dlaczego właśnie w łonie narodu polskiego – teraz wykładam od dwóch lat w Polsce – niektórzy studenci są tak inteligentni, tak błyskotliwi, że to przekracza miarę pojęcia ludzkiego. Już mówiłem, że brakuje pewnej konsekwencji w działaniu, zdolności i chęci do systematycznego wysiłku.
My nie jesteśmy żadnym pomostem, jesteśmy zupełnie specyficzną, odrębną formacją historyczno-kulturową, która ma rozmaite elementy oczywiście wewnątrz siebie. Natomiast źródła geniuszu polskiego ja bym dopatrywał wręcz gdzieś na poziomie molekularnym. Nie jestem oczywiście lekarzem ani biologiem, ale po prostu intuicyjnie czuję, że tu nie o to chodzi, że na nas wywierał wpływ wschód z jednej strony, z drugiej strony zachód, północ, południe i my dlatego mamy te różnecechy.Nie! Ja podejrzewałbym inną rzecz, że myśmy jako Polacy promieniowali zarówno w kierunku zachodnim, północnym, południowym i wschodnim. I wydaje mi się, że bardzo ważnym zadaniem nauki polskiej, nauki historycznej, byłoby dziś zbadanie tego gigantycznego wpływu, jaki nasz naród wywierał w ciągu wieków, w ciągu tysiąclecia, na historię różnych narodów ościennych, graniczących z nami, jak też nie graniczących. Ciągle uznajemy, że wybitne osoby pochodzenia niemieckiego, francuskiego, włoskiego, żydowskiego wywarły pewien wpływ na rozwój naszej kultury, ale nikt właściwie nie mówi o ogromnym wpływie, jaki nasz naród wywarł na kulturę, państwowość i rozwój innych narodów. I to przyświeca mi w trakcie moich badań naukowych.
WM – Jest Pan redaktorem naczelnym nowej inicjatywy wydawniczej, bardzo ciekawej, ambitnej o nazwie „W Kręgu Kultury”. Jest to pismo Fundacji im. Montwiłła, a więc nieco innej niż fundacja Batorego czy Sorosa. Podtytuł głosi, że jest to kwartalnik naukowy i literacki, graficznie przypomina paryską „Kulturę”. Znajdujemy tam teksty o tematyce filozoficznej, literackiej, polskiej. Jak się narodziła ta oryginalna inicjatywa wydawnicza?
JC – W trakcie jednego ze spotkań z prezesem Fundacji Kultury Polskiej na Litwie, panem Henrykiem Sosnowskim – padła z jego ust propozycja: „Panie Janie, a nuż pan obejmie jakieś redaktorstwo polskiego pisma: poważnego, „grubego”. To byłoby jedyne „grube” pismo polskie na wschód od Bugu, na ziemiach zabranych”. Od razu przystałem na tę inicjatywę, po czym zapytałem czy pan Henryk nie żartuje. Nie żartował. W ciągu dwóch miesięcy przygotowałem pierwszy numer, jeśli chodzi o teksty, o ich opracowanie itd. i już w końcu 1993 r. ukazał się pierwszy numer tegopisma. Obecnie ukazał się drugi numer, dwa kolejne, nowe numery są w druku. Jest to kwartalnik, ale jak widać mamy wielkie spóźnienie. Nikt nas nie finansuje, nie mamy żadnej pomocy od nikogo. Na początku dostaliśmy $ 100 dolarów od Funduszu Wydawniczego z Kanady, a trzeba powiedzieć, że wydanie pisma kosztuje $ 1100, czyli to była jedenasta część jednego numeru. Nakład wynosi 900 egzemplarzy, jak na takie pismo – wcale przyzwoity.
WM – Do kogo pismo adresujecie i skąd bierzecie autorów?
JC – Autorami naszymi są naukowcy z Polski, z Litwy, z Azerbejdżanu, ze Stanów Zjednoczonych. Jak wspominałem, poruszamy wiele tematów: filozoficzne, historyczne, socjologiczne, religijne, religioznawcze. Jako odbiorców widzimy naszą kresową, polską inteligencję: nauczycieli, lekarzy, inżynierów. Mamy kilka tysięcy ludzi, którzy mają wyższe wykształcenie, choć jak na 400 tysięcy ludnościpolskiej na Litwie jest to nieduży procent.
WM – Odbiorcą jest więc głównie ludność polska, mieszkająca na Litwie. Czy nie warto byłoby kwartalnika „W Kręgu Kultury” rozprowadzać również w Polsce?
JC – Niektórzy ludzie dobrej woli, na zasadzie czystej życzliwości biorą u nas po kilkadziesiąt egzemplarzy i rozprowadzają w Polsce, gdzie mamy również czytelników, podobnie jak i autorów. Naszą ukrytą ambicją, chęcią, marzeniem byłoby doprowadzenie do tego, żeby do nas i pisali i nas odbierali, czytali Polacy na szerokim świecie i nie tylko Polacy, ponieważ jesteśmy poważnym, naukowym pismem, stronimy od wszelkiej polityki, od wszelkich polemik.
WM – Naukowym, ale dodajmy, że jest tu też publicystyka i eseistyka popularnonaukowa, dostępna dla każdego czytelnika.
JC – Jest to bardzo ważna uwaga. Programowo stronimy od języka hermetycznego, specjalistycznego, próbujemy o problemach najpoważniejszych pisać w sposób przystępny, komunikatywny, żeby normalny przeciętny odbiorca potrafił to zrozumieć.
WM – Gdyby któryś z naszych Czytelników chciał zaprenumerować „W Kręgu Kultury”, pod jaki adres należy kierować takie zamówienie?
JC – Jest to pismo oficjalnie zarejestrowane i najlepiej byłoby, gdyby ci, którzy się zainteresują naszym pismem napisali na adres redaktora naczelnego, czyli mnie i ja po prostu wyślę. Oto mój wileński adres: Jan Ciechanowicz, Wilno, Litwa, indeks pocztowy 20-56, ulica Ozo 17 m 57. Na każdy list udzielimy odpowiedzi. Jeśli Państwo będą sobie życzyli otrzymać pisma – pierwsze cztery numery wyślemy za symboliczną opłatą: cena jednego pisma wynosi z przesyłką $ 3. Dodam, że pismo liczy do dwustu stron druku, czyli to jest pismo grube, książkowe wydanie.
WM – Przeniósł się Pan do Polski, dlaczego?
JC – Przeniosłem się do Polski czasowo, choć chciałbym tu pozostać na stałe, ale bariery są takie, że sądzę, iż nie pokonamy ich rodzinnie.
WM – Jakie to przeszkody? Przecież obydwoje Pańskich rodziców było Polakami, inni dostają pobyt i obywatelstwa mimo, iż wcale polskimi korzeniami się nie legitymują. A Pan ma tylko czasowy pobyt?
JC – Dokładnie. Pracowałem na kontrakcie przez rok w Bydgoszczy w Wyższej Szkole Pedagogicznej, teraz jestem na rocznym kontrakcie w WSP w Rzeszowie, zatrudniony jako germanista. W Polsce studiują moje córki. Starsza, Krystyna, ze srebrnym medalem ukończyła gimnazjum w Wilnie i w tym roku kończy medycynę w Poznaniu, zaś młodsza – Renata, która także ze srebrnym medalem ukończyła gimnazjum, obecnie jest na studiach medycznych w Warszawie. Mam jeszcze syna, który fascynuje się historią i kulturą... Chin. Marzy o studiach sinologicznych, ale ma dopiero 13 lat.
Chciałbym w Polsce zamieszkać na stałe, ale prawdopodobnie to się nie uda, zresztą być może w Wilnie jestem potrzebniejszy. Dlaczego jestem teraz tutaj? Otóż w 1991 r. złożyłem podanie o zwolnienie z funkcji dziekana wydziału literaturyi języka polskiego na Uniwersytecie Pedagogicznym w Wilnie, ponieważ organizacja partyjna, komunistyczna i Sajudis utworzyli wokół mnie taką atmosferę, że zmuszano studentów do pisania donosów na mnie, że rzekomo uprawiam polską propagandę nacjonalistyczną. Musiałem więc jako rzekomy „polski bandyta” odejść. Byłem zarejestrowany na giełdzie pracy, posyłano mnie do ponad 50 różnych instytucji, szkół, redakcji, które potrzebowałyby specjalistę znającego języki obce (mówię w ośmiu językach). Niestety, nigdzie nie przyjęto mnie do pracy, ponieważ Polacy czuli się zagrożeni, a Litwini zachowując się w sposób „dyplomatyczny” informowali, że już nie jestem potrzebny.
WM – A może jest Pan „overqualified”, zbyt wykwalifikowany. Z tym samym problemem spotykają się Polacy w Kanadzie, którzy przyjeżdżają z dyplomami wyższych uczelni, lecz odchodzą z kwitkiem, bo mają za wysokie kwalifikacje, choć chcą robić cokolwiek.
JC – Z tą różnicą, że ja nigdzie nie wyjechałem, lecz mieszkam w Wilnie przez całe swoje życie, a teraz raptem stałem się osobą niepożądaną, dostałem wilczy bilet i byłem zmuszony przyjechać do kraju. Ale nawiasem mówiąc – od dzieciństwa moim marzeniem było zamieszkanie w ojczyźnie, w Polsce. W dziwny więc sposób z tej biedy wynika coś pozytywnego. W Polsce czuję się bardzo dobrze: wszędzie słyszy się język polski, twarze są sympatyczne, takie nasze. Tutaj się czuję w domu, podczas gdy w ojczystym mieście w którym przemieszkałem pół wieku prawie (mam 49 lat), jestem osobą niepożądaną. Pracuję tutaj, prowadzę wykłady, a w Wilnie wydaję pismo polskie.
WM – Pan jest czasowo, ale przyjeżdżają też wykładowcy, profesorowie z terenów byłego Związku Sowieckiego i bez problemów dostają angaże na polskichuczelniach, pobyt stały i służbowe mieszkania, mimo tego, że niejednokrotnie nie są w stanie po polsku prowadzić wykładów... Jak to się dzieje, że Pan, Polak, znający język polski doskonale, został tutaj potraktowany gorzej? Na czym polega owa dyskryminacja?
JC – Od dawna rozumię pewną sprawę: człowiek przychodzi na świat nie po to, żeby być szczęśliwym i żeby mu się miło i dobrze powodziło, ponieważ życie jest też walką, cierpieniem i pokonywaniem trudności. Zupełnie nieoczekiwanie napotykam na te i inne trudności, które powoli próbuję pokonywać. Czuję się w Polsce bardzo dobrze, mimo, że mam bardzo skromne zarobki, które zaledwie wystarczają na wiązanie końca z końcem, od pierwszego do pierwszego. Ale nie chciałbym się skarżyć, pozytywy na pewno przeważają: jestem wśród swojego narodu, w swojej ojczyźnie.
Gdy Pan mówi o wielu innych przybyszach – nie wiem skąd Pan ma te informacje – lecz są one faktycznie dość dokładne. Na uczelniach w Polsce bardzoczęsto spotyka się przybyszów – profesorów z byłego Związku Radzieckiego. To nie są specjaliści najwyższej rangi, bo ci pojechali do Ameryki, Niemiec, Francji i Anglii gdzie naprawdę mają – rozumiemy co mają i kto ich tam angażuje. Ci przyjeżdżający tu to ludzie różnych narodowości: Rosjanie, Ukraińcy, Azerbejdżanie czyli Azerowie, bardzo wielu jest Żydów. Nasuwa się tu takie dziwne skojarzenie; często nam się sugeruje i wmawia, że jesteśmy rzekomo antysemitami, chociaż ja szczerze mówiąc w Polsce nie spotkałem prawdziwego antysemity nigdy, czyli takiego, który byłby zdolny do robienia takich wyczynów jak Niemcy podczas II wojny światowej, a czy można nazwać antysemityzmem opowiedzenie jakiegoś kawału rzekomo antyżydowskiego? Jeśli o Polakach opowiada się „Polish jokes” na całym świecie, to chyba można i „Jewish jokes” opowiadać również. I nie myślę, że to jest specjalny przejaw antysemityzmu. Otóż co ciekawe, że właśnie ci ludzie, którzy utracili często posady, no bo jak wiadomo, że na terenie byłego Związku Radzieckiego zamyka się wyższe uczelnie, szpitale, zakłady pracy i często specjalistów o bardzo wysokich kwalifikacjach wyrzuca się po prostu na ulicę. Tysiące tych ludzi znalazło przytułek w Polsce. Ja mam 25 lat stażu pracy pedagogicznej, ale to mnie akurat się tu nie zalicza: otrzymuję minimalną wypłatę tak jakbym wczoraj ukończył studia. Natomiast wielu przybyszom z byłego Związku Radzieckiego uwzględnia się w całości te 30-letnie staże pracy, za co dostają odpowiednio wyższe wynagrodzenie, otrzymują mieszkania służbowe w miarę możliwości i tak dalej. Owszem, bardzo często są to osoby żydowskiego pochodzenia. Jest to, dajmy na to, mało ważne, nie musimy ludzi oceniać na podstawie pochodzenia, ale jaką bzdurą jest wobec tego wmawianie nam, że jesteśmy antysemitami, skoro tak wielu uciekinierów właśnie żydowskiegopochodzenia, przybyszy stamtąd otrzymało w Polsce piękne posady, dobre gaże, mieszkania, sprowadzają rodziny do Polski, bardzo szybko otrzymują karty stałego pobytu. Może to dlatego, iż Polak jest niesłychanie tolerancyjnym człowiekiem, kto szuka ratunku, w Polaku znajdzie pomocnika, człowieka życzliwego, rzetelnego, który umożliwi życie. Fakt, że traktujemy życzliwiej obcych niż swoich. Przypuszczam, że Pan w trakcie swojej wieloletniej pracy również to zauważył.
WM – To nadal pokutuje w codziennym życiu w Polsce. W PRL-u klientów w jakimkolwiek sklepie, mówiących w obcym języku traktowało się trzy razy lepiej niż Polaków, niekiedy sąsiadów z tej samej ulicy. Akurat na Zachodzie jest dokładnie odwrotnie – swoi są traktowani bardzo dobrze, natomiast ktoś obcy z dużo mniejszą dozą uwagi.
JC – Dziś Litwin traktuje Litwina automatycznie jako coś bliższego, natomiast Polaka, Rosjanina, w ogóle obcoplemieńca troszkę inaczej.
WM – Czy to jest faktycznie przejaw tolerancji u Polaków i otwartości na obcych czy raczej wyprania kultury i szacunku do samych siebie w okresie realnego socjalizmu?
JC – To jest kwestia nawet trudna do zinterpretowania. Tolerancja jest dobra do pewnych granic. Gdy jest stosowana do zła, to jest to już nietolerancja, ślepota moralna. Jeśli członkowie jakiejś zbiorowości traktują obcych bardziej życzliwie niż swoich to świadczy to o ich naiwności. Użyjmy określenia Melchiora Wańkowicza: to wynika chyba z tzw. „polskiej organicznej głupoty”. Że swego traktuje się życzliwiej, jest naturalnym odruchem. Pewien polski profesor oznajmił mi dosłownie tak: „Przyjechał Pan z zagranicy, ale Pan jest Polakiem – my tu mamy swoich 40 milionów Polaków. Pan żadnych rewelacji dla nas sobą nie przedstawia, natomiast gdy przyjeżdża Rosjanin, Białorusin lub Ukrainiec czy Żyd to już coś nowego”. To nie był jakiś żart, lecz stwierdzenie serio. Niestety, pod tym względem różnimy się chyba od wszystkich narodów. No może jeszcze Rosjanie mają też tę ksenomanię, podwyższoną słabość do wszystkiego co obce a do siebie nieżyczliwość, czasem wręcz pogardę.

* * *

Głos Polski”, Toronto, Wielkanoc 1995, nr 16:

Polska, Rosja i „Wspólny Europejski Kołchoz”
Chęć poznawania dawnych ziem Rzeczypospolitej oddanych układami w Teheranie i Jałcie we władanie ZSRR – zaprowadziły mnie dwa lata temu do Wilna – miejsca urodzenia mojej żony. Poznałem tam w czasie mojego krótkiego pobytu wielu wielkich patriotów polskich (niektórzy z nich to posłowie do Sejmu Litewskiego), a między innymi prof. dra Jana Ciechanowicza, historyka i filozofa. Zaprzyjaźniłem się z nim i do dziś koresponduję. Jest to człowiek o wybitnej inteligencji, władający 7 językami i to biegle, wielki polski patriota. Jako były senator Republiki Litewskiej należał do Rady Najwyższej, zna np. dobrze Gorbaczowa, jak też i innych prominentów b. ZSRR. Jego otwartość na to wszystko co się dzieje i poglądy, zrobiły z niego w Polsce osobę nieprzychylną władzom, które rządzą krajem od roku 1990. Przy pożegnaniu na lotnisku w Wilnie wręczył mi urywki swoich wystąpień, które miał w Stanach Zjednoczonych, będąc tam w 91 r. gościem różnych środowisk kultury i nauki oraz polityków w Kongresie i Białym Domu. Te wystąpienia miały na celu obronę słusznych praw Narodu Polskiego na arenie polityki światowej.
Oto fragmenty wystąpień prof. J. Ciechanowicza w USA:
„Ponad 70 lat panoszenia się w Rosji obłędnego bandyckiego reżimu komunistycznego doszczętnie zrujnowało ten gigantyczny kraj. Komuniściskonsumowali Imperium Rosyjskie, co zresztą, być może, od początku zakładali ci, którzy to szaleństwo zainicjowali na początku XX wieku. Dziś ponad połowa ludności ZSRR żyje poniżej oficjalnej granicy nędzy, ponad 80 procent dzieci przychodzi na świat z ciężkimi schorzeniami psycho-somatycznymi, ogromne połacie kraju są w stanie straszliwej katastrofy ekologicznej. Monopartyjny system władzy z jego wynaturzonym negatywnym doborem socjalnym spowodował, że przez dziesięciolecia sprawowali tu rządy osobnicy o skandalicznie niskich kwalifikacjach moralnych i intelektualnych, ludzie o mentalności rzezimieszków, matołów, złodziei i morderców, wyselekcjonowani przez czerwoną nomenklaturę. Dotyczy to zarówno Rosji, jak też Kirgizji, Litwy czy Gruzji. Mówiąc o „pieriestrojce” warto stwierdzić, że zainicjowana ona została odgórnie przez jeden z odłamów KGB (nie przypadkowo jednym z głównych architektów tego procesu jest Eduard Szewardnadze, generał bezpieki sowieckiej). Byli to ludzie dość wykształceni, światli i mądrzy, by zrozumieć, że kretynizm marksistowsko-leninowski nieuchronnie doprowadzi kraj do zupełnej ruiny. Byli oni zresztą jedynymi ludźmi w ZSRR, którzy mogli regularnie bywać na Zachodzie i zdawali sobie sprawę z pozytywów ekonomii wolnego rynku. Postanowili ratować to, co się uratować jeszcze da. Człowiekiem tego lobby był właśnie M. Gorbaczow, do niedawna sekretarz generalny KC KPZR, prezydent ZSRR, laureat Pokojowej Nagrody Nobla. Wydaje się jednak, że ludzie ci – zgodnie z „dobrą” tradycją partyjną – wdali się w nader niebezpieczne improwizacje, nie obliczyli dokładnie ani swych celów, ani metod, ani skutków swych działań, i sytuacja coraz bardziej wymyka się im z rąk.
Prawdopodobnie w sztabach bezpieki sowieckiej już przed 15-20 laty opracowano plany częściowego demontażu ZSRR w celu odciążenia gospodarki Rosji ze „współpracy” z takimi republikami sowieckimi, jak Armenia, Gruzja, Litwa, Łotwa, Estonia i Mołdawia, które potrafiły tak się urządzić w składzie ZSRR, że każdego roku brały od „centrum” o około 1/3 dóbr więcej, niż mu dawały, prowadząc jednocześnie intensywną działalność antyrosyjską. W sumie chodziło o miliardy rubli rocznie. Wystarczy przypomnieć, że Rosja dotychczas sprzedaje tym „niepodległym” republikom ropę naftową po cenach 91 razy niższych, niż mogłaby sprzedać na rynkach światowych, a w zamian ma socjalistyczne buble. To samo dotyczy innych surowców, jak metale, gaz, drewno itd. Jednocześnie imperializm rosyjski bezwzględnie wyzyskiwał ludność republik wchodzących w skład ZSRR i wynaradawiał ją, cynicznie łamiąc podstawowe prawa człowieka (jeśli chodzi o ludność polską, to faktycznie jedynym jej obrońcą w tych, mrocznych czasach pozostawał Kościół Katolicki i jego bohaterscy kapłani). Plan rozpadu mógł jednak napotkać, i rzeczywiście napotkał, na ostry sprzeciw zarówno ze strony aparatu partyjnego, jak i pewnej części ludności ZSRR, przede wszystkim Rosjan, ale nietylko. W tej sytuacji KGB zainscenizował nacjonalistyczne „ruchy oddalone”, mające na celu tzw. suwerenizację kilku republik, a jednocześnie ukazanie i utrwalenie ich bezwzględnego uzależnienia ekonomicznego od Rosji. Tak się też stało. Obecnie sześć małych republik jest niby to niezależnymi, zaczynają żyć na własny koszt (co spowodowało w nich drastyczny spadek poziomu życia, np. ceny na artykuły pierwszej potrzeby w Litwie są obecnie 3-krotnie wyższe niż w Rosji), a jednocześnie wszyscy rozumieją, że nigdzie one od Rosji „nie uciekną”, jak to określił jeden z prominentów sowieckich.
(...) Imperium sowieckie stanęło ostatnio w obliczu kompletnej dezorganizacji społecznej, głodu i wojny domowej, być może z użyciem broni nuklearnej. Wiem z całą pewnością (doszedłem do takiego wniosku na podstawie wielokrotnych rozmów z prezydentami M. Gorbaczowem i B. Jelcynem oraz takimi prominentami sowieckimi jak Łukjanow, Jakowlew, Niszanow, Archomiejew, Ryżkow, Sobczak, Ruckij (dwaj ostatni zresztą są polskiego pochodzenia) i innymi, że problem 5-6 milionowej mniejszości polskiej został całkowicie w planach „pierestrojki” pominięty. Ale w ciągu okresu 1989-1990 udało się to zagadnienie wielokrotnie nagłośnić zarówno na Kremlu, jak i w środkach masowego przekazu, tak iż władze moskiewskie w pewnym momencie, jak się wydawało, nawet były skłonne chociażby częściowo naprawić krzywdy zadane naszemu narodowi w ciągu ubiegłego półwiecza. Jeśli chodzi o mnie, to postulowałem utworzenie z terenów polskich zagrabionych przez ZSRR w 1939 r. suwerennej Republiki Wschodniej Polski z zachowaniem dalszej perspektywy połączenia się jej z RP. Jeśli nie to, toprzynajmniej duże ustępstwa w sferze praw politycznych i kulturalnych były do uzyskania. Wydaję się, że pewne koła na Litwie były nawet skłonne do rezygnacji z polskiej Wileńszczyzny. Gdybyśmy byli wykazali w okresie 1990-1991 jedność i zdecydowanie, Polska byłaby dziś na drodze ku temu, by zostać europejskim mocarstwem na skalę Francji czy Zjednoczonego Królestwa. Niestety, tak się nie stało. Rządy Mazowieckiego i Bieleckiego zamiast bronić interesu polskiego, w sposób doprawdy żenujący, szalenie lekkomyślny, niekompetentny i nieodpowiedzialny włączyły się do antyrosyjskiej akcji Litwinów i do dekomunizacji ZSRR, tak jakby w interesie Państwa Polskiego było tworzenie, szowinistycznej, wrogiej Polsce Litwy, która tylko marzy o tym, by zostać antypolską ekspozyturą Niemiec, czy też zaistnienie takiej Rosji, która po zrzuceniu pęt komunizmu i okresie wynikającego stąd kryzysu stanie się przecież nieuchronnie wielokrotnie potężniejsza niż była dotychczas. Podejrzewam, iż niektórzy politycy warszawscy żywią nadzieję, iż wówczas to litewskie bataliony będą chroniły wschodnią granicę Polski przed ewentualnym agresorem... Wydaje mi się jednak, że warto by raczej w tej materii polegać na własnej sile i rozumie...
Trzeba było w powyższych kwestiach zająć raczej pozycję neutralną i dbać – póki była odpowiednia chwila – o sprawę polską. Lecz, żeby działać w ten sposób, trzeba było mieć w Belwederze prawdziwych mężów stanu, jakowych niestety jakoś tam na razie nie widać. Sytuacja Polaków wcale się nie polepszyła, tylko pogorszyła. O ile za panowania Moskwy, która na całego wykorzystywała szaleńczą polonofobię litewskich szowinistów do niszczenia polskości, tworzono jednak jakieś pozory, że są w tej części imperium zła „równymi wśród równych” (chociaż de facto Litwini i Rosjanie byli nieporównywalnie „równiejsi” od Polaków), to dziś „kryptohitlerowcy” z Sajudisu (do niedawna dumnie obnoszący się zresztą z czerwonymi partbiletami) niszczą polskość po prostu ostentacyjnie. Rozpędzono polskie samorządy lokalne, dewastuje się polskie cmentarze, wyrzuca się z pracy polskich inteligentów. Reżym etnokratyczny Landbergisa jest nieporównywalnie bardziej autokratyczny niż władza Gorbaczowa.
Ostatnie postkomunistyczne ekipy w Belwederze są pod tym względem godnymi kontynuatorkami politycznej linii PRL. O ile polscy komuniści milcząco współuczestniczyli w gnębieniu Polaków kresowych przez barbarzyński reżim sowiecki, o tyle „klika pseudosolidarnościowa” bierze czynny udział w moralnej dyskredytacji (jako rzekomych „komunistów” i „nacjonalistów”) tych kresowiaków, którzy próbują się bronić przed obcą etnokracją na terenach bezprawnie zabranych Polsce w roku 1939. Michnik i jemu podobni mieszkańcy „wspólnego europejskiego Kołchozu” już dziś nawołują faktycznie (pod chorągiewką obrony niepodległości Litwy, Białorusi i Ukrainy) do ostatecznego zduszenia polskiego ruchu narodowo-wyzwoleńczego we Wschodniej Polsce. Pomyśleć tylko, ze czynią to ludzie jedzący polski chleb, mieszkający w Warszawie, ba, zasiadający w polskim rządziei parlamencie! Ich antypolski rasizm, ich poparcie dla litewskich faszystów tylko dlatego, że ci są polakożercami, wręcz wołają o pomstę do nieba. Władze Niemiec wspomagają Niemców w ZSRR, władze Izraela ratują Żydów w tym więzieniu narodów, władze Rumunii wzięły w polityczną i dyplomatyczną opiekę Mołdawię i tylko polscy „europejczycy” apodyktycznym tonem pouczają nas, że musimy być „lojalni” wobec swych dręczycieli – zamiast upomnieć się o polskie ziemie i o lud polski od tylu lat jęczący pod butem wschodnich zaborców. Żywiąc najszczersze uszanowanie i sympatię dla narodu np. litewskiego, jego tradycji i kultury, nie możemy przecież uznać „prawa” nacjonalistów litewskich do poniewierania Polaków czy reprezentantów innych narodowości. Budzi też gorycz nie spotykana nigdzie na świecie niegodziwość dużej części ukazującej się w Polsce prasy, że wspomnimy tu tylko o bezecnych nikczemnościach w stosunku do nas (będących przecież nieoddzielną częścią narodu polskiego) wypisywanych na łamach „Gazety Wyborczej”, „Tygodnika Powszechnego”, „Dziennika Polskiego” (Kraków) czy „ŻyciaWarszawy” oraz w kilku innych antypolskich pismach wydawanych kosztem polskiego czytelnika. Prasa zachodnia czy nawet rosyjska (o ironio losu!) pisze dziś nieraz uczciwiej o naszych sprawach niż niby ta „polska”.
Jeśli liczyć proporcjonalnie do ilości mieszkańców, to członków Komunistycznej Partii ZSRR na tysiąc mieszkańców wśród ludności polskiej na Litwie było około 30-krotnie mniej niż wśród Żydów, 12-krotnie mniej niż Rosjan i 9-krotnie mniej niż wśród Litwinów. Kto tu jest więc skomunizowany? To właśnie wierna katolicka ludność polskiej Wileńszczyzny ciągle psuła sowieckie statystyki „wychowania komunistycznego i ateistycznego” na Litwie. Zarzucanie nam skomunizowania jest fałszerstwem, stanowi jeden z perfidnych, ale też prymitywnych, chwytów, używanych przez zwolenników Landsbergisa – jak Michnik – w celu dyskredytacji naszej ludności oraz dla uwiecznienia jej zniewolenia. To po pierwsze. Po drugie zaś, największym naszym polskim problemem jest, że ciągle się dzielimy, różnimy, wybrzydzamy na siebie nawzajem. Nie wiem, czy to wynika z daleko posuniętej indywidualizacji polskiej mentalności, z bezinteresownej „polskiej” zawiści czy też z knowań naszych wrogów. W każdym bądź razie wolałbym, abyśmy byli podobni tu do Żydów i Litwinów. Jak przedstawiciele tych narodowości się spotkają, to nie podsłuchują jeden drugiego, z jakim akcentem czy w jakim języku ktoś z nich mówi, nie wypytują się też nawzajem, kto z nich jest faszystą, komunistą, klerykałem, ateistą, filatelistą, rowerzystą i czy należy do mniejszości seksualnych. Przechodzą nad tym do porządku dziennego. Czują się po prostu członkami jednego narodu, mającego wspólne korzenie, cele, zagrożenia, wartości i wspólny los. Może właśnie to pozwala im prosperować i budzić respekt w swych nieprzyjaciołach, czego się, niestety, nie da nieraz powiedzieć o nas.
Dziś nastąpiła kolejna próba dziejowa dla naszego narodu. Prawnik z Houston (Texas) pan Theodore P. Jakaboski bardzo precyzyjnie określił obecną sytuację, pisząc w „The Post Eagle” 23 października 1991 roku: „This is the most serious threat to Polish interests sińce the Hitler invasion in 1939. If we do nothing, then we betray the glorious and heroic tradition of our ancestors. We are too strong and too proud to do that”...
Tylko od nas zależy, czy staniemy wreszcie, jako ponad 60-milionowa wspólnota światowa na wysokości zadania i odbudujemy jedność narodu, broniąc każdego Polaka niezależnie od tego, gdzie mieszka... Nie możemy przymilać się bez końca do naszych wrogów i przepraszać ich, że żyjemy. Nam też przysługuje godność i prawa człowieka...
Fragmenty wystąpień
prof. Jana Ciechanowicza
wybrał Stanisław Sadowski”

* * *

Nowiny” Rzeszów, 2 lipca 1995 r.:

„Z Wilna przez Kreml do Rzeszowa
– Książki bywają albo kontrowersyjne, albo głupie. Kontrowersyjne budzą do myślenia – mówi Jan Ciechainowicz, autor książek wydanych na Litwie, w Polsce, USA; człowiek, którego życiorys budzi emocje.
Bardzo lubi pracę naukową; ślęczy po kilkanaście godzin w archiwach. – Znajduję w tym wielką satysfakcję, sens życia.
W archiwach Wilna, Petersburga, Grodna, Mińska pozyskiwał informacje do „niedużego herbarza polskich rodów kresowych” (ok. 1000 rodzin, z tego 300 rodzin nie obejmuje żaden polski herbarz).
– Przepisywałem archiwalne dokumenty po prostu, 6 tysięcy stron rękopisu. Można się uśmiać. To do herbarza.
W 1989 roku zrobił, powiada, lekkomyślny krok – zaangażował się do polityki. – Człowiek, który marnotrawi czas w archiwach, nie może się widzieć w polityce. To absurdalne skojarzenie.
Jan Ciechanowicz mieszkał wtedy w Wilnie i pracował w wyższej uczelni pedagogicznej. Związek Radziecki właśnie się demokratyzował. Ogłoszono wybory według nowych zasad do parlamentu radzieckiego.
– 17 polskich zespołów nauczycielskich na Wileńszczyźnie zgłosiło moją kandydaturę na deputowanego do Rady Najwyższej ZSRR. To dla mnie było ogromnym zaskoczeniem.
W polskich środowiskachna Litwie znany był z artykułów w prasie o polskich dziejach. Pisał o „polskich kartach nauki rosyjskiej”; o dziejach uniwersytetu wileńskiego („w promieniach wszechnicy wileńskiej”), o polskich tradycjach patriotycznych.
– Pisać w 1978 roku o uniwersytecie w Wilnie (w 490 rocznicę zorganizowania), że był polski, a nie litewski czy białoruski, to już samo w sobie było kryminałem, zostałem wezwany do Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Litwy. – Jak śmiecie twierdzić, że jezuici z Krakowa założyli wszechnicę w Wilnie! Czyli twierdzicie, że to była uczelnia nie tylko polska, ale i jezuicka. Mało brakowało, abym trafił do więzienia.
Był więc znany wśród ludności polskiej.
Przed wyrażeniem zgody na kandydowanie do parlamentu radzieckiego pojechał do ojca. Miał 44 lata, ale ojciec 80. Ojciec kategorycznie powiedział – synu niezgadzaj się, bo póki ciebie nie wybiorą, to będą cię zwalczać Litwini, a jak wejdziesz do parlamentu, to cię rodacy zjedzą.
Zgodził się jednak na kandydowanie.
– Nagonka bardzo ostra szła na mnie i pomyślałem – trzeba też iść na całego. Prasa litewska wszczęła przeciw mnie nagonkę jako „.najconaliście polskiemu”. KGB nazywało mnie pogrobowcem AK, faszystą polskim. Stałem się przez to niesłychanie znany. W I turze miałem 7 rywali, m.in. prezydenta Akademii Nauk Litwy, oraz generalnego sekretarza Sajudisu (jak się potem okalało, przez 24 lata był agentem KGB).
W II turze został wybrany.
– Byłem reprezentantem polskiej mniejszości narodowej i innych mniejszości, bo w wyborach wspierali mnie także Żydzi, Białorusini i Rosjanie; te mniejszości także czuły się zagrożone przez nacjonalizm litewski. Moją platformą działania było bronienie praw mniejszości, bo prawa ludzkie są święte. Tego broniłem i przez to naraziłem się. Ja nie mam psychiki ladacznicy, która wszystkim chce się podobać. Mam swoje ideały, mam swoje poglądy i ich bronię.
Romans z polityką trwał dwa i pół roku.
– Nie łączyłem się ż żadnym ugrupowaniem politycznym, bo mi to nie było potrzebne, miałem przecież swoje zdanie. Byłem samotnym wilkiem w polityce, broniłem swego zdania przed atakami z lewa i prawa.
Przyznaje, że w tamtym okresie głosił postulaty maksymalne. „Był jednak wtedy taki bałagan, że wszystko można było mówić i wszystko wydawało się możliwe”. Postulował utworzenie – z ziem zabranych przez bolszewików w 1939 roku – republiki wschodniej Polski. To nawet w Polsce budziło grozę, względnie „śmiech i ironię”.
Celowo wysuwałem postulaty maksymalne i nierealne, by osiągnąć cele umiarkowane i realne. Na republikę wschodniej Polski – kto by się na to zgodził, ale na okręgi autonomiczne na Białorusi, Litwie... Gdyby środowiska polskie zabrały się energicznie za sprawę, to na pewno powstałyby autonomiczne okręgi polskie.
Gdy w 1991 r. z własnej woli kończył romans z polityką, był dziekanem wydziału literatury i języka polskiego w Wileńskim Pedagogicznym Uniwersytecie. Wkrótce odszedł i z tej posady.
– Nie mogłem wytrzymać, zwolniłem się, bo organizacja partyjna i Sajudis bezwzględnie mnie zwalczały. Byłem atakowany też przez niektórych Polaków, jako ekstremista. Przestałem jeździć do Moskwy na zjazdy Rady Najwyższej, przestałem udzielać wywiadów prasowych. Przestałem istnieć jako figura publiczna. Prawie przez 2 lata bytem bezrobotny. Znam 8 języków, jestem doktorem filozofii i giełda pracy skierowywała mnie gdzieś, ale nigdzie mnie nie zatrudniono.
W 1993 r. otrzymał zaproszenie od rektora WSP w Bydgoszczy, i tam w roku akademickim 1993/1994 wykładał w studium języków obcych. Potem otrzymał propozycję z WSP w Rzeszowie objęcia posady adiunkta w katedrze filologii germańskiej. W Rzeszowie pracuje na kontrakcie wraz z żoną.
– Czujemy się tu wyśmienicie. Starsza córka kończy w tym roku Akademię Medyczną w Poznaniu, młodsza jest studentką Akademii Medycznej w Warszawie. Syn chodzi do szkoły podstawowej w Rzeszowie.
– Jesteśmy zatem całą rodziną w kraju. Rodzice moi i mojej żony byli obywatelami polskimi, więc będziemy występować o przywrócenie obywatelstwa polskiego. Zamierzamy tu pozostać.

* * *

Dotychczas do czytelników dotarło 5 książek Jana Ciechanowicza. „W kręgu postępowych tradycji”, to książka o polskich tradycjach kulturalnych na Wileńszczyźnie (wyd. 1986 r. w języku polskim, w Kownie na Litwie).
Druga, to „Na wschód od Bugu”, wyd. w Chicago (1990 r.). Jest to skrótowa historia uniwersytetów we Lwowie, w Wilnie oraz akademii jezuickiej w Połocku.
Trzecia książka, napisana wespół z prof. Marcelim Kosmanem, wydana w Poznaniu, w 1991 r. – „Na wileńskiej Rossie”, poświęcona wybitnym ludziom pochowanym w nekropolii wileńskiej.
Kolejna książka, to „Trzynastu sprawiedliwych”, wydana w 1993 roku przez Polskie Wydawnictwo w Wilnie. Zawiera sylwetki najwybitniejszych twórców kultury polskiej.
Gotowa do wydania jest biografia Mickiewicza (około 150 stron druku książkowego) – „Droga geniusza”.
– Oczywiście, można powiedzieć – co można dodać do tylu biografii polskich, rosyjskich, francuskich? Ale ogromna większość mojej książki, to materiały nieznane. Zbudowałem tę moją książkę na podstawie materiałów archiwalnych z Mińska, Wilna. Na podstawie materiałów archiwalnych genealogicznych jednoznacznie rozstrzygnąłem, kim była matka A. Mickiewicza. To jest jeden z elementów tej książki. Są tam inne kwestie dyskusyjne, np. światopogląd Mickiewicza, jego stosunki z Kościołem. Napisano o tym dużo, lecz jest w tym równie dużo gmatwaniny.
Zdaniem Jana Ciechanowicza, ta „książka może wywołać różne reakcje i nie otoczy jej emocjonalna zgoda”.
W Wilnie kończy się druk książki „Twórcy cudzego światła”, którą finansują rodacy z Kanady. Jest to pozycja z cyklu „polskie karty nauki i kultury rosyjskiej”. Resztę materiału J. Ciechanowicz przywiózł do Polski, i tu ukończył pracę nad kolejnym tomem. Pisze m.in. o Fiodorze Dostojewskim herbu Radwan.
W archiwach mińskich znalazł dokładne rodowody tego prawie wymarłego rodu. Rosyjska gałąź zachowała się w Petersburgu, tam żyje prawnuk wielkiego pisarza. A gdzieś na pograniczu rosyjsko-ukraińskim poniewiera się inna gałąź Dostojewskich; reszta wymarła. – Być może ten geniusz literatury był znakiem swego rodzaju, bo często ród przed wygaśnięciem wydaje wielkiego człowieka – powiada Ciechanowicz.
– Materiałów mam ogrom. Pracowałem nad tym przez 12 lat w archiwach Petersburga, Moskwy, Grodna, Wilna, Mińska, Lwowa. Niesamowicie interesujący materiał, nawet gdyby go nic nie opracowywać, tylko podać jako źródłowy.
Oczekuje na wydawcę „Księga Lechitów” – herbarz polskich rodów kresowych. Ciechanowicz powiada, że nie upatruje wielkości rodu w tym, że jest skoligacony np. z Radziwiłłami, bo to żaden powód do wielkości. Powodem do wielkości jest kulturotwórcza rola danego rodu. I z tego punktu widzenia ujął dzieje ok. 1 000 rodzin kresowych.
– Przez 12 lat pracowałem nad tematyką, która wielu ludziom może się wydać nudna – co tam dzieje jakiegoś rodu. Zdarzało się, że godzinami ślęczałem w archiwum nad odczytaniem jednego zdania. Ale to moja pasja, mój sens życia.
Ten sens życia został odsunięty na bok na dwa i pół roku, chociaż władający 8 językami badacz przeszłości zdawał sobie sprawę, że człowiek, który marnotrawi czas w archiwach, nie może się dobrze czuć w polityce. To absurdalne skojarzenie.
Adam Warzocha

* * *

Polski Przewodnik”, Nowy Jork, 14 lipca 1995 r.:

Z życia Polonii
Odznaczenie zasłużonego współpracownika „PP” dr Jana Ciechanowicza
Zasłużona w dziedzinie ochrony pamiątek kultury polskiej na dawnych Kresach wschodnich Rzeczypospolitej Fundacja „Straż Mogił Polskich Bohaterów” z siedzibą w Warszawie nadała ostatnio pamiątkowe medale uznania grupie Polaków zamieszkałych poza krajem, szczególnie zasłużonych dla zachowania kultury i języka polskiego.
Laureatami zaszczytnej nagrody zostali: mgr Tadeusz Gawin z Grodna, przewodniczący Związku Polaków na Białorusi oraz z Wileńszczyzny dr Jan Ciechanowicz, redaktor naczelny kwartalnika „W Kręgu Kultury” (Wilno), ksiądz prałat Józef Obrębski (Mejszagoła), ks. Józef Aszkiełowicz (Taboryszki), ks. Dariusz Stańczyk (Szumsk).
Tadeusz Gawin kieruje Związkiem Polaków na Białorusi od pięciu lat, dzięki jego wysiłkom organizacja ta położyła znaczne zasługi na niwie obrony praw Polaków zamieszkałych nad Niemnem, rozwoju tam polskiego szkolnictwa i edytorstwa; ostatnio został też posłem do Parlamentu Białorusi.
Doktor Jan Ciechanowicz, to od lat jeden z najbardziej znanych działaczy i intelektualistów polskich w Wilnie; nieraz brał w obronę ludność polską przemawiając na zgromadzeniach parlamentów ZSRR, USA, Republiki Litewskiej; przez szereg lat był wykładowcą Wileńskiego Uniwersytetu Państwowego i Wileńskiego Uniwersytetu Pedagogicznego, prowadząc wykłady z filozofii w języku polskim; jest autorem kilku książek, wydanych w języku polskim na Litwie, w USA, na Białorusi i w Polsce, a poświęconych dziejom Polaków i kultury polskiej na Wschodzie.
Ksiądz prałat Józef Obrębski jest czynny jako kapłan na Wileńszczyźnie od ponad 65 lat; w działalności swej zawsze kierował się zasadami ewangelii – w czasie okupacji hitlerowskiej przechowywał na plebanii skazanych na likwidację Polaków i Żydów, w okresie terroru stalinowskiego ukrywał poszukiwanych przez NKWD litewskich patriotów, księży i świeckich, jest człowiekiem-legendą.
Ksiądz Józef Aszkiełowicz szczególnie jest zasłużony jako organizator życia religijnego na Wileńszczyźnie, w tym akcji charytatywnej.
Ksiądz Dariusz Stańczyk jest kapelanem Harcerstwa Polskiego na Litwie oraz opiekunem młodzieży studiującej na Uniwersytecie Polskim w Wilnie.
Z dumą oświadczamy, że dr Jan Ciechanowicz jest od dawna korespondentem „Polskiego Przewodnika” na Litwie. Jego nazwisko można przeczytać w naszej stopce redakcyjnej.
Tą drogą składamy dr. Ciechanowiczowi najserdeczniejsze gratulacje jak i reszcie odznaczonych wielkich Polaków zamieszkałych na Wschodzie.(A)
B.G.

* * *

Nowiny” Rzeszów, 12 października 1995 r.:

Z LITWY
Polityka a filatelistyka
Z demontażu Związku Radzieckiego najbardziej bodaj skorzystali... filateliści. W zastępstwie bowiem jednego ogromnego państwa, emitującego nie zawsze najbardziej gustowne miniaturki pocztowe, zjawiło się kilkanaście nowych, co prawda przeważnie niedużych, ale często ruchliwych i obdarzonych przysłowiową smykałką państewek, w budżecie których istotną rolę odgrywają dochody płynące – jak w przypadku Monako – ze sprzedaży... znaczków pocztowych. Uprawiać tenzyskowny biznes zaczęły nie tylko niepodległe: Łotwa, Estonia, Gruzja, Armenia czy Kazachstan, ale i takie „podmioty” Federacji Rosyjskiej jak Tuwa, Tatarstan, czy dumnie się mianująca z angielska „Hussar of Iristan” – maluśka Osetia. Ujrzały też światło znaczki pocztowe wchodzącej w skład Ukrainy Republiki Krym, Mołdawskiej Republiki Naddniestrzańskiej i innych minipaństewek, powstałych jako odłamki byłego sowieckiego imperium.
Wypada bezstronnie przyznać, że pod względem estetycznym różnie z tą produkcją bywa. Gdy posowieckie poczty drukują znaczki poświęcone okazom swej flory i fauny, strojom narodowym, architekturze i sztuce swego narodu, z reguły cechuje je niezły poziom i atrakcyjne rozwiązania graficzne. Gorzej, gdy zaczynają one uprawiać filatelistykę upolitycznioną. Wówczas kolekcjonerzy niesmacznie się marszczą i głęboko wzdychają nad banalnymi i prymitywnymi „plakatami”, jak dwie krople wody podobnymi do niedawnej, smutnej pamięci, filatelistyki radzieckiej, do zohydzenia pstrzącej portretami Lenina, Marksa, Engelsa, „wzniosłymi” hasłami w rodzaju „Sława KPZR” itp. ...
Dosyć interesującym zjawiskiem na tle posowieckiej filatelistyki jest Republika Litewska. Ujrzały tu światło dzienne gustowne serie znaczków, poświęcone florze, faunie, architekturze tego państwa. Jeden ze znaczków, zresztą bardzo niefortunnie pomyślany i niewyrazisty w odbiorze, poświęcono Kazimierzowi Siemienowiczowi, polsko-litewskiemu badaczowi i wynalazcy w dziedzinie budownictwa rakiet i artylerii XVII wieku.
Do bardzonatomiast udanych należą wydrukowane na Litwie, w roku bieżącym trzy ładne koperty okolicznościowe, poświęcone 400-letniej rocznicy urodzin największego przed A. Mickiewiczem poety polskiego, Macieja Kazimierza Sarbiewskiego (1595-1640). Poczta Polska, o ile wiemy, tej rocznicy w ogóle nie raczyła zauważyć. Litwinom zaś za powód starczył fakt, że Sarbiewski przez kilka lat był profesorem filozofii, retoryki, teologii i poetyki w wileńskiej (polskiej zresztą) Akademii św. Jana. Na wszystkich trzech kopertach widzimy portrety naszego „Horacego chrześcijańskiego”, w wykonaniu a) nieznanego malarza francuskiego XVII wieku, b) współczesnego plastyka litewskiego V. Ciplijauskasa oraz c) rzeźbę z XIX wieku. Koperty te wydano w niskim nakładzie i stanowią one obecnie rarytas poszukiwany przez kolekcjonerów.
W przeciwieństwie do powyższych inicjatyw, jako coś zupełnie w świecie współczesnym kuriozalnego, jawi się sporadyczne ukazywanie się na Litwie okazów filatelistycznych o jaskrawo „politycznej” tematyce. Niedawno np. wydano kopertę, na której jako zaborców Litwy umieszczono wizerunki Hitlera, Stalina i... generała Lucjana Żeligowskiego (który w 1919 r. oswobodził Wilno spod okupacji sowieckiej). Po protestach wileńskiej społeczności polskiej te bzdurne koperty wycofano z obiegu.Lecz oto w bieżącym roku można w kioskach wileńskich nabyć koperty poświęcone „bandyckiej” Armii Krajowej, na jednej z których godło państwowe Polski, Biały Orzeł, trzyma w zębach czarną figurkę człowieka, a z czerwonej tarczy za nim spływają strugi krwi na symboliczne zabudowania Wilna.
Na innej znów kopercie widzimy mapę Litwy, w skład której wchodzą nie tylko znajdujące się obecnie pod administracją białoruską przedwojenne miasta polskie Grodno, Lida, Mołodeczno, ale też Suwałki i Sejny leżące, jak wiadomo, na terenie Rzeczypospolitej Polskiej.
Nie warto, oczywiście, dramatyzować tych niefortunnych i po prostu głupich poczynań wydawców litewskich. Nie sposób jednak nie zauważyć, że jak przysłowiowa łyżka dziegciu w beczce miodu, zaśmiecają one wciąż poprawiającą się atmosferę w stosunkach między naszymi narodami i państwami, stanowią niemiły zgrzyt na tle liczących wiele stuleci wspólnych losów, dokonań i braterstwa.
Jan Ciechanowicz

* * *

Myśl Polska”, 17 grudnia 1995 r.:

Orwellowska manipulacja władz Litwy

Nasza Gazeta" zagrożona
Znowu zmuszeni jesteśmy pisać o niepokojących, wymierzonych w mniejszość polską posunięciach władz Litwy. Tym razem groźba zawisła nad „Naszą Gazetą”, tygodnikiem Związku Polaków na Litwie. „NG” otrzymała już dwa ostrzeżenia od Zarządu Społecznych Środków Masowego Przekazu przy Ministerstwie Sprawiedliwości, zwanego potocznie cenzurą, w związku z rzekomym naruszaniem ustawy „O prasie i innych środkach masowego przekazu”.
Naczelnik Zarządu S. Vipartas uprzedza redakcję, że za systematyczne naruszanie ustawy działalność wydawnictwa może być zabroniona. Chodzi o to, że zgodnie z przepisami wspomnianej ustawy, jeśli w ciągu roku jakiś tytuł prasowy otrzyma trzy ostrzeżenia, automatycznie zostaje mu cofnięta koncesja wydawnicza. „Nasza Gazeta” niebezpiecznie się do tego limitu zbliżyła. Pomijając fakt anachronizmu takiego prawa (jest ono ewidentnym naruszeniem zasady wolności słowa), trzeba podkreślić, że zarzuty stawiane pismu ZPL są całkowicie absurdalne.
Pierwsze ostrzeżenie „NG” otrzymała 29 sierpnia b.r. za opublikowany w numerze 33 (212) pisma wywiad z Janem Ciechanowiczem... Kierowałem się tylko i wyłącznie pobudkami idealistycznymi. W wywiadzie tym Ciechanowicz, znany przedkilku laty działacz na rzecz autonomii Wileńszczyzny, zwierzył się czytelnikom ze swojej sympatii do narodu serbskiego.
„Jestem pełen uznania i szacunku dla tego nielicznego bądź co bądź narodu, który mężnie broni swych racji, praw, sprawiedliwości i wolności” – powiedział między innymi. Słowa te wywołały nagonkę na niego i redakcję w litewskich środkach masowego przekazu, w której zarzucano Ciechanowiczowi gloryfikację serbskiej polityki agresji. Głos zabrał m.in. Vytautas Landsbergis (odpowiedź Jana Ciechanowicza w formie listu otwartego na ataki z jego strony zamieściliśmy w 49 numerze „MP”).
Drugie ostrzeżenie związane jest z poważniejszą sprawą. „Nasza Gazeta” z 25 listopada/1 grudnia br. zamieściła tekst uchwały Komitetu Oświaty, Nauki i Kultury Sejmu Litwy z 15 listopada br., w której Komitet postanowił wysłuchać informacji Ministerstwa Sprawiedliwości i Departamentu Bezpieczeństwa o tym, czy działalność Macierzy Szkolnej i Stowarzyszenia Naukowców Polaków jest zgodna z ustawodawstwem Litwy. Uchwałę w tej formie odczytał na sesji rady samorządowej rejonu wileńskiego 16 listopada poseł P. Tupikas, grożąc przy tym – jak relacjonuje pos. Jan Mincewicz – interwencją Departamentu Bezpieczeństwa wobec nieposłusznych organizacji polskich. Pos. Mincewicz był też świadkiem przegłosowania tej uchwały w podanej przez „Naszą Gazetę” formie i jedynym członkiem Komitetu, który głosował przeciwko takiej treści dokumentu. Sęk w tym, że po opublikowaniu uchwały w „Naszej Gazecie” członkowie Komitetu zorientowali się, że przesadzili z pogróżkami wobec Polaków (prezes ZPL Ryszard Maciejkianiec na łamach „NG” uznał uchwałę Komitetu za próbę zastraszenia Saugumą) i za plecami Mincewicza... zmienili jej tekst, usuwając fragment dotyczący Departamentu Bezpieczeństwa.
W wyniku tej orwellowskiej manipulacji „Nasza Gazeta” otrzymała drugie ostrzeżenie. Prawdopodobnie dlatego, że opublikowała rzekomo fałszywy tekst uchwały. Można się jednak tylko tego domyślać, bowiem w piśmie podpisanym przez szefa cenzury brak konkretnych powodów ostrzeżenia (wymieniona jest tylko nazwa publikacji i artykuł ustawy, który ma naruszać).
„Nasza Gazeta” jest od dawna solą w oku dla władz litewskich ze względu na swoją konsekwentną postawę w obronie praw mniejszości polskiej i praworządności na Litwie. Z jednej strony ludzie Brazauskasa usiłują wpłynąć na „Wspólnotę Polską”, aby zaprzestała dofinansowywania tygodnika, z drugiej próbują bezpośrednich nacisków na redakcję. Jak to się skończy – nie wiadomo. Jednego możemy być pewni: z obranej drogi „Nasza Gazeta” na pewno nie ustąpi. Możemy więc liczyć się nawet z rozwiązaniem pisma.
Jacek C. Kamiński

* * *

Polski Przewodnik”, 29 grudnia 1995 r.:

„List otwarty do redaktora – „Polskiego Przewodnika”
pana Zygmunta Czerwińskiego

Szanowny Panie Redaktorze!
W jednym z kwietniowych numerów „Polskiego Przewodnika” zamieścił Pan list pani Stefanii Grażewicz, dotyczący tragicznych dziejów jej rodziny, oraz zapowiedział, że odpowiedzi na ten list udzielę zarówno ja, jak i jedna z Litwinek zamieszkałych w USA.
Niestety. Liczne kłopoty, i cygański tryb życia, który zmuszony jestem prowadzić, uniemożliwiły mi zabranie głosu w tej sprawie. W międzyczasie zaś czyli w jednym z sierpniowych numerów „PP”, list pani Grazewicz został w sposób dogłębny i wyczerpujący skomentowany w tekście p. prof. Aleksandra Dawidowicza, wybitnego działacza kresowego, znakomitego i wszechstronnego znawcy zagadnień naukowo-historycznych i politycznych, człowieka o niepospolitych, encyklopedycznych walorach erudycyjnych i intelektualnych.
Ja miałbym ze swej strony zaledwie parę zdań do zasygnalizowania. Tragiczne dzieje rodziny p. Grażewicz są czymś charakterystycznym, dla losów Polaków na Wileńszczyźnie. Litewscy bandyci w hitlerowskich, a następnie w sowieckich, uniformach popełnili długi szereg zbrodni na Narodzie Polskim i dotychczas nie zostali z tego rozliczeni. Setki oficerów hitlerowskiej, litewskiej „Saugumy”, czyli Służby Bezpieczeństwa, zostali natychmiast po wojnie zaangażowani jako „specjaliści” od zwalczania Polaków do służby w NKWD, a następnie KGB, który tofakt jest wstydliwie przemilczany.
Z drugiej strony, nie wolno zapomnieć, że wśród Litwinów zawsze był, i jest teraz, dość znaczny odsetek ludzi mądrych, dalekowzrocznych i zacnych, którzy chociaż sami również znajdowali się między przysłowiowymi młotem a kowadłem, nie poszli na lep propagandy berlińskiej i moskiewskiej, zachowali się w stosunku do Polaków godnie i szlachetnie – także w czasie okupacji hitlerowskiej. Ja tego nie widziałem, bo się urodziłem dopiero 2 lipca 1946 roku, ale wiem od mego ojca, którego m.in. dosłownie w ostatniej chwili uratował w 1942 roku przed rozstrzelaniem przez faszystów białoruskich jeden z litewskich oficerów, przyjaciel ojca z okresu przedwojennego. Trzeba więc wnikać w te niuanse i pamiętać, że Litwini, tak jak i my Polacy, byli i są bardzo różni, a jakiekolwiek uogólnienie może być krzywdzące i niesprawiedliwe.
Inna rzecz, ze w okresie powojennym na KGB – jak pisze prasa litewska – pracował jako informator co dziesiąty mieszkaniec Litwy, a wiec 300 tysięcy z trzech milionów. To jest liczba potworna i przerażająca i nie wolno zapominać, ze bardzo wielu Litwinów w USA było na usługach sowieckiej bezpieki. – To oni na rozkaz moskiewskich „reformatorów” jęli się gwałtownie i perfidnie okrzykiwać wileńskich Polaków w okresie 1988-1993 za rzekomych „komunistów” i „ludzi Moskwy”, by Polaków na świecie zdezorientować i podzielić.
Ten fortel udał się na 100%, sprawa polska została z kretesem przegrana i zaprzepaszczona na zawsze. Jak wiadomo „Polak i przed szkodą i po szkodzie głupi” – opanowani owczym pędem walki z nie istniejącym już komunizmem, nie zauważamy, jak w błyskawicznym tempie stajemy się przysłowiowym „stadem baranów”, manipulowanym przez antypolskie media, prowokatorów, przekształcamy się w ludek złodziejaszków, durniów, prostytutek i prostaków, wybierających na urząd prezydenta kuroniów a na ministrów ciemięgów z kurzymi mózgami.
Przegrywamy pod tym względem porównanie z Litwinami, którzy nigdy nie wybraliby elektryka na prezydenta swej Ojczyzny, którzy nigdy nie walczą z wiatrakami i nie żyją w świecie głupich urojeń, lecz zawsze są narodowcami (nawet jeśli są komunistami czy hitlerowcami!), a w dążeniu do celu narodowego są konsekwentni, uparci, pracowici, wytrwali, jeśli trzeba także bezwzględni, perfidni i okrutni. Polacy są tacy tylko dla siebie nawzajem, a nie w stosunku do swych wrogów...
Gratuluję pomysłu przemalowania nazwy „Polski Przewodnik” z czerwonego koloru na zielony i podpowiadam kolejny: zrobić z flagi biało-czerwonej po prostu białą!...
Oto Panie Redaktorze, nasze typowe polskie zachowania – urojeniowe i bezsensowne! Przepraszam, ale jako przyjaciel do Przyjaciela powiedziałem to, co myślę (A).
Ściskam dłoń
Dr Jan Ciechanowicz
Wilno – Litwa”


1996



Polski Przewodnik”, Nowy Jork, 12 stycznia 1996 r.:

I kto tu jest „skomunizowany”?
Polscy mieszkańcy Wileńszczyzny doskonale pamiętają przewrotną, skierowaną przeciwko nim w latach 1989-1995, nagonkę propagandową w wielu drukowanych w Polsce periodykach, zaczynając od gadzinowej „Nie”, poprzez rządową „Rzeczypospolitą”, „Życie Warszawy”, „Gazetę Wyborczą”, do żydokatolickiego „Tygodnika Powszechnego”, niektóre inne wpływowe pisma, których kierownictwu solidarność (rasowa?) z Landsbergisem wydawała się ważniejsza od prawdy i sprawiedliwości.
W tej nikczemnej kampanii łgarstw i przeinaczeń, w której zresztą czynny udział wzięły także ukazujący się w USA „Nowy Dziennik” czy kuchejdówka „Relaks”, koronnym „argumentem” przeciwko patriotycznym Polakom z Wileńszczyzny był zarzut „skomunizowania”.
Wielu uczciwych aktywistów polskich z Wilna zainkasowało w tym okresie ciężkie serie ciosów poniżej pasa, (nie mając przy tym możności obrony, gdyż wszelkie środki masowego przekazu znajdowały się w ręku „wybranych”), zadawanych przez wczorajszych publicystów PZPR, jak i przez informatorów KGB (obecnie Saugumy i UOP) na falach eteru, na ekranie telewizora, na łamach prasy. Nieomal nam już wmówiono, że, obok Kuby, Chin, Korei Płn., Wietnamu, Białorusi, Ukrainy i Jugosławii, jesteśmy ostatnim (?) bastionem komunizmu na kuli ziemskiej... Cóż za „ciemnogrodem” musieliśmy się czuć w porównaniu z „postępowymi” złodziejami i oszustami, rozkradającymi i niszczącymi Polskę pod chorągiewką „demokracji” i prywatyzacji!...
Aż tu się okazało, że wcale nie jesteśmy tacy samotni i „ostatni”. Oto bowiem w naszej ukochanej Polsce cały „katolicki” naród, od lat bałwaniony przez michników, urbanów, goldbergów, kijaków, geremków, szczypiorskich, turowiczów, modlingerów i pomniejsze draństwo, w wolnych i demokratycznych wyborach nie tylko wybiera komunistyczny parlament, w większości złożony z wczorajszych funkcjonariuszy PZPR i SB, ale też ostatnio zastąpił proletariackiego (pod każdym względem)prezydenta Wałęsę jaskrawo czerwonym Kwaśniewskim! Kto tu wiec jest „skomunizowany”, towarzysze? Wy czy my? A może skomunizowanie uczynicie znów cnotą i będziecie ponownie, jak w okresie 1945-1988, zarzucać nam „zoologiczny antykomunizm”?
Łączę „czerwone” (ze wstydu) pozdrowienia
Jan Ciechanowicz”

* * *

Ojczyzna”, Warszawa, nr 3, 1996. (Tenże list został opublikowany także przez „Myśl Polską”, 3.12.1995 r.):

LIST OTWARTY
Do Vytautasa Landsberg/is/a, byłego wieloletniego pracownika ambasady sowieckiej w PRL, byłego profesora estetyki marksistowsko-leninowskiej na Uniwersytecie im. Kapsukasa w Wilnie, byłego deputowanego ludowego do Rady Najwyższej Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, byłego spikera sejmu Republiki Litewskiej.
Panie Landsberg/is/!
Rozpętał Pan kolejny skandal i kolejną kłamliwą antypolską wrzawę propagandową, wykorzystując jako pretekst moje imię. Tak czynił Pan w ciągu ostatnich lat wielokrotnie. Wiedząc jednak, że Jest Pan osobnikiem niezrównoważonym i nieodpowiedzialnym, plecącym często publicznie niestworzone rzeczy, nie chciałem na Pana zagrania odpowiadać, by nie spaść do Pana poziomu umysłowego i etycznego. Wszelako ostatnio Pana donosicielskie i prowokacyjne zapędy przekroczyły pewną granicę, wobec czego postanowiłem – acz ze wstrętem – podnieść rzuconą przez Pana brudną rękawicę.
Raz po raz napomyka Pan publicznie o mojej domniemanej działalności agenturalnej, dając do zrozumienia, że jest to działalność na rzecz Moskwy, chociaż z pewnością, jako człowiek cieszący się do niedawna ogromnym tejże Moskwy zaufaniem i pełniący w judaszowskim systemie sowieckim funkcje nader poufne, dobrze wie, że ja, w przeciwieństwie do Pana i Pana polsko-wileńskich pachołków, nigdy niczyim agentem nie byłem. Pamięta Pan przecież, jak jeszcze w 1989 roku biegał Pan po moskiewskich urzędach z donosami na mnie, że jestem agentemWarszawy i antisowietczikiem, który poprzez tworzenie polskich okręgów autonomicznych dąży do oderwania od ZSRR i przyłączenia do Polski zachodnich terytoriów Związku Radzieckiego. A więc to Pan dbał o interesy Moskwy, a nie ja... Teraz zaś woła Pan: Trzymaj złodzieja!
12 sierpnia 1995 roku na łamach Naszej Gazety, biuletynu informacyjnego Związku Polaków na Litwie, ukazała się moja rozmowa z panem redaktorem Władysławem Strumiłłą, który wypytywał mnie o wiele spraw, w tym o mojądziałalność polityczną. Zgodnie z moimi intencjami jednoznacznie wówczas stwierdziłem, że do polityki nie wracam. Nikt więc nie musi się mnie bać. Pan również. Doprawdy nie chcę wracać do tej sfery działalności, m.in. dlatego, że się w niej nieuchronnie musi mieć do czynienia z osobnikami podobnymi do Pana. Jest to dziś sfera bez wyjątku obsadzona przez różne patologiczne i krańcowo prostackie kreatury. Nie dziwię się, że Pan wciąż znajduje w tej dziedzinie przyjemność, ale się dziwię, że trzyma się jej tak kurczowo i przez to się coraz bardziej ośmiesza, zawalając drogę ludziom bardziej utalentowanym, rozumnym, wartościowym i uczciwym, którzy mogliby wnieść do polityki nowe idee i postawy, a nie powtarzaliby w kółko – jak Pan – te same banalne i pokrętne frazesy o jakimś chimerycznym polskim zagrożeniu, mające na celu niekończące się jątrzenie stosunków między Litwinami a Polakami. Przecież Pan, Panie Landsberg/is/, ma w swych żyłach także domieszkę krwi litewskiej i polskiej, chociażby z tego już względu powinien Pan dążyć do wzajemnego zrozumienia i pojednania tych narodów. Niestety, robi Pan wszystko, by do tego nie dopuścić. Dlaczego i w czyim interesie? I na czyje zlecenie? Czy tylko przez własną inicjatywę? A może w tym szaleństwie tkwi czyjaś metoda?
Niepotrzebnie jednak Pan się łudzi, że przekłamania, fałszerstwa, publiczne szulerstwa, awantury i demagogia pozwolą Panu zbyt długo utrzymywać się na powierzchni życia politycznego. Wcześniej czy później nawet najwięksi naiwniacy od Pana się odwrócą, a ludzie myślący dawno uważają Pana za puste miejsce. Przecież za rzekomego lidera litewskiej opozycji mają Pana już tylko warszawskie niedojdy w rodzaju Alicji Kurkus, Maji Narbut itp. Ale przecież sam Pan dobrze wie, zauosobienie czego uchodzą – i słusznie – pismacy z „Rzeczypospolitej”, „Gazety Wyborczej” etc. No właśnie: głupoty i nieuczciwości. Trudno być dumnym z posiadania takich przyjaciół.
Przypuszczam, choć nie jestem pewien, że pamięć Pana jest nieco mocniejsza niż charakter i pamięta Pan, jak wielokrotnie jeszcze w 1988,1989, 1990 roku zwracałem się do Pana w Wilnie i w Moskwie, gdzie wspólnie zasiadaliśmy w parlamencie gorbaczowowskim, z gorącymi sugestiami, dotyczącymi potrzeby poprawienia stosunków między Polakami a Litwinami oraz zaprzestania dyskryminacji polskiej ludności Wileńszczyzny. Był Pan wówczas obok Czepaitisa wschodzącą gwiazdą tworzonego właśnie przez republikański KGB i Komitet Centralny Komunistycznej Partii Litwy Socjalistycznego Ruchu na Rzecz Przebudowy Sajudis. Niekiedy tym naszym rozmowom przysłuchiwał się Virgilijus Czepaitis. Niestety, jeśli chodzi o mnie, nawet nie mogłem wówczas przypuszczać, że Pana najbliższy współpracownik i osobisty przyjaciel (przysłowie rzymskie powiada: Powiedz, kim jest twój przyjaciel a powiem, kim jesteś ty), sekretarz generalny Sajudisu, jest zaufanym agentem moskiewskiego KGB. I chociaż wymiana zdańmiędzy nami wydawała się niekiedy przebiegać w dość konstruktywny sposób i pozwalała mi niby żywić nadzieję na polepszenie losu moich rodaków i poprawę stosunków polsko-litewskich, zawsze w parę dni później na łamach prasy komunistycznej i sajudisowskiej ukazywały się – co przez pewien czas wydawało mi się zupełnie zaskakujące i niepojęte – utrzymane w bardzo złośliwym tonie artykuły, ukazujące w krzywym, pokrętnym, nieuczciwym świetle charakter i przebieg naszych poufnych pertraktacji. Teraz rozumiem, kto to powodował i na czyj rozkaz.
Gdyby wierzyć pogłoskom sugerującym, że nie tylko Czepaitis, ale i Pan był zausznikiem sowieckiej bezpieki, to można by twierdzić, że świetnie się Pan spisał i spisuje, wpędzając setki tysięcy wileńskich Polaków w ramiona Moskwy. Być może jednak wszystkie Pana niezręczne i szkodliwe ruchy na arenie politycznej wynikają tylko z faktu, że jest Pan człowiekiem małego rozumu i serca, nudziarzem pozbawionym talentu i instynktu politycznego, nie mającym ani wyobraźni, ani dobrej woli. Przecież zawsze i wszędzie, kiedy i gdzie się tylko Pan zjawi, zaraz zaczynają się złości, nienawiści i niesnaski nie tylko między Polakami i Litwinami, ale i między samymi Litwinami, których Pan wciąż z uporem godnym lepszej sprawy dzieli na dobrych i złych, odmawiając tym drugim w ogóle prawa do istnienia. A przecież i dobrzy, czyli słuchający Pana, i źli, czyli mający o Panu bardziej trzeźwe zdanie, mają tylko jedną, wspólną Ojczyznę, w której i dla której powinni zgodnie żyć i pracować. Pan temu w ewidentny sposób się sprzeciwia, siejąc w kraju zamęt i niezgodę. Czyżby dają tu ponownie znać o sobie nawyki Pana z okresu sowieckiego, kiedy to, by zyskać tak duże zaufanie KGB i trafić do ambasady sowieckiej w Warszawie w charakterze radcy do spraw kultury tejże ambasady (jakwiadomo, na tej posadzie często sadowiono szpiegów sowieckich), musiał Pan widocznie niejednego człowieka swymi donosami w Litwie pogrążyć?... A teraz rehabilituje się Pan w ten sposób, że ostentacyjnie raz po raz okazuje swą polonofobię, co wszelako Panu nie przeszkadza co parę miesięcy korzystać z gościnności Polaków w Warszawie...
Jeśli chodzi o nas, to widocznie, według znanego schematu, dzieli nas Pan na tych, którzy Panu służą (tymi Pan pogardza) i tych, którzy Panu nie ulegają (tych Pan nienawidzi). Cieszę się, że należę do tych drugich, uważałbym bowiem za ujmę na honorze, gdyby taki człek jak Pan mnie chwalił (nawet gdybym przypuszczał, że oczernia mnie Pan rzeczywiście tylko z powodu osobistej antypatii). Zwracam się wszelako do Pana nie z pobudek osobistych, nic mnie bowiem nie dotyczą Pana pomówienia o rzekomą agenturalną działalność czy antylitewskość (o sobie sąd wydaje, kto innych sądzi), lecz powodowany troską o poprawę stosunków między Litwinami a Polakami, do której to poprawy Pan stara się nie dopuścić.
Pana zachowanie ciągle i wciąż na nowo świadczy przeciwko Panu. W zasadzie jest Pan już tylko niedorzecznym anachronizmem, żałosnym reliktem sowieckiej epoki na scenie politycznej Litwy. Na zmianę Panu już przyszli ludzie o czystych rękach, jasnych i zdrowych umysłach, którzy się brzydzą oszczerstwami, prowokacjami, intrygami. Niech Pan zejdzie im z drogi i nie przeszkadza jak w budowaniu nowej Litwy, tak i nowych, lepszych stosunków litewsko-polskich. Pana czas naprawdę się skończył. Tym bardziej, że z biegiem lat Pana wady i złe skłonności ulegają, niestety, nie przemijaniu, lecz spotęgowaniu.
Przypuszczam, Panie Landsberg/is/, że nie weźmie mi Pan za złe, iż użyłem w tym liście pierwotnej, rdzennej, a nie celowo przez Pana zmodyfikowanej, formy Pana nazwiska (por. Ludwik Korwin, Szlachta Mojżeszowa, t. 1-2, Kraków 1933), chociaż Pan moje nazwisko zawsze woli przekręcić i używać w formie zniekształconej ongiś przez sowieckich aparatczyków, przymusowo Polaków wynaradawiających.
Jan Ciechanowicz
16.11.1995 r.

* * *

Przewodnik Polski”, Nowy Jork, 22 marca 1996 r.; „Nowiny”, Rzeszów, 13 marca 1996 r.:

Minister Kultury walczy przeciwko kulturze
Piękny prezent” bożonarodzeniowy sprawił Fundacji Kultury Polskiej na Litwie szef Ministerstwa Kultury Republiki Litewskiej Juozas Nekroszius: jedna z najzasłużeńszych polskich organizacji społecznych została wyrzucona na ulicę ze skromnego jednopokojowego pomieszczenia przy ulicy Gosztauto 1/5 w Wilnie. Pretekstem do tego barbarzyńskiego posunięcia, drastycznie zresztą sprzecznego z literą i duchem Traktatu o stosunkach wzajemnych między RP a RL, była teza o jakoby nieprawnym zajmowaniu lokalu przez Fundację. Lokalu, dodajmy, wybudowanego przed pierwszą wojną światową ze składek społeczności polskiej dla Towarzystwa Przyjaciół Nauk w Wilnie. Nawet Mikołaj II był dla Polaków życzliwszy niż dygnitarze „wolnej i niepodległej” Republiki Litewskiej... Potworne i nie do wiary, ale fakt...
Mówi prezes Fundacji Kultury Polskiej na Litwie pan Henryk Sosnowski: Placówka nasza działa od 1989 roku. Od samego początku solidaryzowaliśmy się z ideą niepodległości Litwy, uważając, że wolna Litwa będzie dla nas też łaskawsza niż sowiecka Rosja. Wspomagaliśmy Litwinów materialnie, moralnie, politycznie. Okazało się jednak, że rację mieli ci, co to zachowali się wówczas z rezerwą, twierdząc, że litewscy szowiniści będą nas dławić jeszcze skuteczniej niż moskiewscy „towarzysze”...
W ciągu siedmiu lat działalności Fundacja Kultury Polskiej na Litwie zorganizowała i zrealizowała długi szereg akcji i przedsięwzięć, mających na celu odrodzenie i rozwój polskich tradycji kulturalnych na Wileńszczyźnie. Pomagaliśmy finansowo i organizacyjnie polskim zespołom artystycznym, m.in. takim jak „Wilenka”, „Lira”, „"Prząśniczka” i in. W ramach pomocy charytatywnej zrealizowaliśmy dystrybucję dziesiątków tysięcy książek polskich, leków, ubrań, żywności nie tylko w litewskiej części Wileńszczyzny, ale i w tej, która znajduje się w składzie Białorusi.
Wmurowaniem licznych tablic pamiątkowych uwieczniliśmy pamięć żołnierzy Armii Krajowej, m. in. w takich miejscowościach jak Ponary, lwie, Surkonty.
W roku 1995 zorganizowaliśmy międzynarodowy Festiwal poświęcony pamięci wybitnego kompozytora Emila Młynarskiego (na marginesie mówiąc, w Polsce nikt nie wspominał o rocznicy tego wieloletniego dyrektora filharmonii w Wilnie i Warszawie).
Wielką akcją patriotyczną byty uroczyste obchody Konstytucji Trzeciego Maja, na które zaprosiliśmy szereg znanych polskich polityków i działaczy kultury. Sfinansowaliśmy długoterminowy pobyt w Wilnie w celach naukowych i twórczych niejednego polskiego uczonego, kompozytora, malarza, pisarza...
Myśmy też zorganizowali w 1990 roku pierwszą w ZSRR pielgrzymkę setek Polaków z Wilna do Katynia. Nie mówiąc już o tym, że od dwóch lat wydajemy naukowy i literacki kwartalnik „W Kręgu Kultury”, jedyne „grube” polskie pismo w okresie powojennym na wschód od Bugu.
Obecnie drakońskie posunięcie władz Republiki uniemożliwia nam kontynuację jakiejkolwiek działalności. „Aresztowany” został nasz komputer, zamknięto nasz jedyny pokoik, opieczętowano drzwi, tak, że nie mamy prawa nawet wstępu i zabrania należących do nas rzeczy.
Historia jak najbardziej „z tej ziemi”... Przeciwko bezsensownemu i krótkowzrocznemu pod każdym względem posunięciu zaprotestowała ostro Rada Nadzorcza FKPL, Litewska Agencja Informacyjna ELTA, litewski dziennik „Diena”, kilku odpowiedzialnych pracowników Departamentu Narodowości Sejmu Republiki Litewskiej. Na razie bez pozytywnego skutku. A co czyni w obliczu ewidentnego łamania zasad Traktatu między dwoma państwami (gwarantującego pomoc i opiekę stron dla odnośnych mniejszości narodowych), Rząd tj. dyplomacja Rzeczypospolitej Polskiej?
Czy interweniowano w tej nieprzyjemnej sprawie u strony litewskiej? Przecież właśnie taka interwencja mogłaby pomóc urzędnikom wycofać się z niefortunnej decyzji, a Fundacji wznowić swą działalność. Na razie jednak, jak i w innych tego rodzaju incydentach, strona polska milczy.
Udaje, że nic się nie stało. Widocznie nie chce „psuć” stosunków z Litwą. Lecz skutek tej niemęskiej, jeśli nie powiedzieć ostrzej, postawy jest odwrotny niż to sobie wyobrażają naiwniacy w Warszawie – polska potulność tylko zachęca poszczególnych litewskich szowinistów do coraz to bezczelniejszych dyskryminacji Polaków wileńskich”...
Dr Jan Ciechanowicz

* * *

Polski Przewodnik” (Nowy Jork), nr 237, 5 kwietnia 1996 r.:

List otwarty
Ostrzegam przed prowokacją
Niektórzy Polacy w Wilnie dobrze pamiętają, jak na przełomie lat 1970/80 oraz w okresie późniejszym raz po raz zaczął się zjawiać w naszym mieście pewien łysawy jegomość z PRL o nieco degeneratywnych rysach twarzy i charakterystycznym, jakby niewieścim, sposobie poruszania się. Telefonował do tych, którzy tak czy inaczej byli zarejestrowani w KGB jako „polscy nacjonaliści” i „"antysowietczycy”, ze względu na swe zaangażowanie do obrony polskości na Litwie. Telefonicznie się nie przedstawiał, oczywiście ze względu na „konspirację”, jak też porozumiewawczo mrugał, gdy dochodziło do umówionego spotkania. W bezpośredniej zaś rozmowie – nawet przy stojącym na stole telefonie – powiadał, że jest Marianem Charukiewiczem, urodzonym w podwileńskich Trokach, ale obecnie zamieszkałym we Wrocławiu rodakiem, nauczycielem, związanym z podziemnymiugrupowaniami niepodległościowymi. Taka „wizytówka” otwierała mu w Wilnie wszystkie polskie serca, drzwi i... usta. Tym bardziej, że wówczas nie mieliśmy jeszcze owych smutnych doświadczeń z nasyłanymi na nas z Warszawy SB-kami, a każdego rodaka znad Wisty tuliliśmy do serca jak rodzonego brata i otaczaliśmy opieką jak własne dziecko.
Pan Marian wiele mówił o tym, że Polska jest zniewolona przez komunistów, będących agentami Moskwy, że jednak ruch niepodległościowy tam istnieje, nabiera siły i dobrze by było, gdyby rodacy znad Wilii włączyli się do tego nurtu. Był to przysłowiowy balsam na serca poczciwych wilniuków. Gość z Polski bywał w naszych domach, odchodząc – jakby mimochodem – pytał: „A kto jeszcze w Wilnie jest pewnym Polakiem”? Tacy byli i takich się znało. Mówiliśmy o nich rodakowi z Kraju – powodowani dobrą wiarą – i pan Marian znajdował kontakt także z nimi. Wszystkim mówił to samo, umiejętnie grał na naszym patriotyzmie i naiwności.
Przez długie lata uważany u nas był za wytrawnego nielegalniaka z patriotycznego podziemia. Uczył nas m.in. tego, ze listy do PRL trzeba pisać w bardzo komunistycznym tonie, dopiero w gęstym czerwonym sosie umieszczającte parę zdań, które się właśnie miało do powiedzenia. A to – w celu zmylenia KGB, które, jak twierdził, perlustruje każdy nasz list do Polski. Tak też czyniliśmy, podziwiajcie inteligencję, zręczność i patriotyzm naszego rodaka. Początkowo nie mąciła naszego tęczowego nastroju i entuzjazmu nawet okoliczność, że „goniec z Warszawy” pozwalał sobie niekiedy na złośliwe uwagi o Karolu Wojtyle, o Wojsku Polskim, ba, o „głupim” Polskim Narodzie, że tuż po wyjeździe tego „niepodległościowca” z reguły natychmiast zaczynały się dla nas szykany w pracy, ograniczenia możliwości druku, przyczepki ze strony „czujnych towarzyszy” z komitetów partyjnych, powiązanych z organami sowieckiej bezpieki.
Mijały lata, aż wreszcie – wbrew naszej bezprecedensowej naiwności – szydło ostatnio wylazło z worka. Rozmowny pan z Wrocławia okazał się towarzyszem Marianem Charukiewiczem, oficerem Służby Bezpieczeństwa PRL – czyli rezydującego w Polsce odgałęzienia radzieckiego KGB, który po prostu na rozkaz Sowietów rozpracowywał nasze wileńskie środowisko patriotyczne, składając sprawozdania ze swej brudnej roboty zarówno w centrali warszawskiej, jak i wileńskiej. W ten sposób on i jego bezpośredni przełożeni i przyjaciele, wytresowani przez moskiewskich instruktorów w zwalczaniu patriotyzmu polskiego, wydatnie się przyczynili do podzielenia, rozbicia, zdemoralizowania i sparaliżowania naszych ognisk narodowych na Wileńszczyźnie. Ta antypolska działalność pereelowsko-sowieckiej bezpieki szczególnie się nasiliła w okresie 1988/92, kiedy Polacy na ziemiach zabranych przez ZSRR zdecydowanie wystąpili w obronie swych praw ludzkich, i jest kontynuowana do dziś we współpracy z bezpieką RP.
Ponieważ plany KGB-owskiej „pierestrojki” nie brały pod uwagę ani potrzeb, ani nastrojów kilku milionów Polaków w byłym ZSRR, postanowiono nas „zneutralizować” m.in. przez moralno-propagandowe zohydzenie jako rzekomych, „reakcyjnych komuchów”. Na wykonawców tego planu Moskwa mianowała degeneratów z PRL i Litwy, którzy też wspólnie rozpętali oszczerczą kampanię zniesławiającą liderów ZPL i w ogóle wszystkich wileńskich Polaków, za wyjątkiem „dobrych”, czyli od lat będących na usługach sowieckiej bezpieki. – Patrz odnośne publikacje na łamach „Gazety Wyborczej”, „Życia Warszawy”, „Wprost”, „Znad Wilii” i innych gazet bulwarowych, sygnowane przez takich figurantów jak niejacy: Kijak, Witkowski, Goldberg, Michnik, Balcewicz, Mieczkowski, Okińczyc, Narbut, Karkus, Czepaitis, Balcewicz i dalsi.
W ten sposób wspólnym wysiłkiem rosyjsko-żydowsko-żmudzko-polskiego „internacjonału” podcięto skrzydła jednej z najbardziej uświadomionych narodowo części Narodu Polskiego – Polakom Wileńszczyzny.
Ponieważ autor tego listu także padł ofiarą tej perfidnej afery policyjnej – Marian Charukiewicz, by wejść do polskich środowisk patriotycznych w Polsce, Austrii i gdzieindziej, powoływał się na znajomość i na przyjaźń ze mną, ukazując moje autentyczne i podrobione listy do niego z okresu PRL, a antypolska działalność tego esbeka i jego komilitonów trwa nadal. Ten łotr nadal często bywa w Wilnie jako przedstawiciel jednej z rzekomo charytatywnych fundacji z siedzibą we Wrocławiu, i robi wszystko, by nadal jątrzyć rodaków przeciwko sobie nawzajem, uważam za konieczne oświadczyć co następuje: Marian Charukiewicz nie jest tym, za kogo się podaje, lecz osobnikiem pozbawionym czci i wiary. Wszystkich, kto się z nim zetknie, ostrzegam przed niebezpieczną prowokacją. (A)
Dr Jan Ciechanowicz
Wilno, 20 marca 1996 r.

* * *

Głos znad Niemna”, Grodno, 28 kwietnia 1996 r.:

Książka dla młodzieży szczególna
Nazwisko Jana Ciechanowicza jest dobrze znane na dzisiejszej Wileńszczyźnie, jak też na tak zwanej wielkiej Wileńszczyźnie, gdyż w swoim czasie ukazujący się w Wilnie dziennik „Czerwony Sztandar”, w którym Jan Ciechanowicz pracował i publikował swoje artykuły historyczne, miał jako jedyna polska gazeta w byłym ZSRR swoich stałych i wiernych czytelników również na Grodzieńszczyźnie, skąd zresztą i sam autor pochodzi. Przypomnę, że urodził się Jan Ciechanowicz w Wornianach w obecnym rejonie ostrowieckim.
Te artykuły historyczne, obrazujące Wileńską Wszechnicę oraz profesorów z nią związanych i tam pracujących, złożyły się później na książkę pt. „W kręgu postępowych tradycji”, wydaną nakładem kowieńskiej oficyny w 1987 roku.
Lata 90-te były płodne dla autora, gdyż w 1991 r. ukazuje się w Poznaniu książeczka „Na wileńskiej Rossie” (napisana wspólnie z prof. prof. Bogumiłą i Marcelim Kosmanami), w rok później – tym razem w Chicago – ujrzała światło dzienne kolejna pozycja pt. „Na wschód od Buga”, w 1993 r. w Wilnie ukazuję się „Trzynastu sprawiedliwych”.
I oto 1996 r.: „Pod skrzydłami porannej zorzy”, wydana staraniem oficyny oświatowej Fosze w Rzeszowie, mieście, gdzie w tej chwili pracuje autor, jako że na Litwie – nie znajdując zrozumienia wśród wielu rodaków, a szykanowany przez władze litewskie – nie mógł też znaleźć zatrudnienia nie tylko na stanowisku według dyplomu wyższej uczelni (germanista) i świadectwa doktora nauk (filozof), ale i jako takiej innej przynoszącej chociażby minimalny zarobek. Za pozwoleniem Redaktora „Głosu znad Niemna” pozwolę wrócić do tego tematu w większym eseju, dzisiaj natomiast pragnąłbym pokrótce zatrzymać się na najnowszej książce autora.
Ogromną wiedzę historyczną w opisywanym temacie przedstawił autor tym razem wielce ciekawą, dostępną, żywo napisaną, przejrzystą i pochwytującą książkę. Pisał ją przede wszystkim z myślą o młodzieży, jak sam zaznacza gdyż „nasza obecna młodzież niestety, niezbyt dobrze zna się na przeszłości własnego narodu, nie jest świadoma swych korzeni, dość słabo orientuje się w labiryntach własnej genealogii duchowej”, dodając, iż nie zgadza się z psychologiem Carlem Gustavem Jungem, który powiedział, że człowiek, niestety, niczego się nie uczy z historii: historia i mądrość uczą tejże mądrości, pod warunkiem jednak, że człowiek chce czegoś się nauczyć.
Właśnie mając chęć z książki Jana Ciechanowicza można nauczyć się wielu rzeczy. Poznając historię swego narodu, jego chlubne karty, ale też i nie przynoszące splendoru (nie ma narodu idealnego i tylko poprzez poznawanie całości człowiek może swobodnie orientować się w temacie, pozbyć się, być może, wielu niepożądanych cech): ukazał on bowiem w swoich tekstach polską myśl wolnościową i ruchy demokratyczne w latach minionych i w powiązaniu z kontekstem szerszym, ogólnoludzkim, ogólnoeuropejskim, na tle dorobku naszego kontynentu – kolebki cywilizacyjnej. Autor ukazuje powiązania i więzy tych ruchów w Polsce, na Litwie, Białorusi, Ukrainie, podkreślając w ten sposób, że wolność i braterstwo – to są rzeczy pierwszorzędne mimo wszystko.
Nie będę wyszczególniał rozdziałów (a ma książka cztery), nadmienię jedynie, że w większym stopniu dla czytelnika na Białorusi bardziej fascynującym będzie być może rozdział trzeci, gdyż w większym stopniu dotyczy dzisiejszych terenów tego kraju, ale znowuż – w myśl wyżej powiedzianego, a mianowicie, że wolność i walkao nią granic nie zna – trudno jest sugerować, że właśnie taki a taki rozdział jest przeznaczony tylko dla danego czytelnika.
Historii trzeba się uczyć, bez niej – jakkolwiek oklepana to już prawda – nie może być przyszłości z zachowaniem swojej tożsamości narodowej bez uszczerbku dla kogoś innego. Szczególnie pożyteczna książka Jana Ciechanowicza moim zdaniem – może być jednak dla młodzieży na Białorusi, u której w sposób bardziej barbarzyński wyrywano korzenie historyczno-patriotyczne. Powstająca polska szkoła w Grodnie musiałaby mieć tę pozycję swego ziomka w bibliotece jako lekturę, być może, nie tylko pozalekcyjną.
Władysław Strumiło

* * *

Biuletyn Towarzystwa Wspierania Kultury i Edukacji Polskiej na Litwie”,nr 6, Toronto, kwiecień 1996 r.:

Nowa książka dr. Jana Ciechanowicza
Wykładający okresowo w Rzeszowie (WSP) dr Jan Ciechanowicz z Wilna wydał kolejną (już piątą) książkę pt. „Pod skrzydłami porannej zorzy” (Rzeszów 1996). Ta, o charakterze popularnonaukowym, książka zawiera zbiór esejów historyczno-publicystycznych poświęconych dziejom demokratycznych ruchów młodzieżowych w pierwszej połowie XIX w. na dawnych wschodnich ziemiach polskich. Autor „poświęca wiele uwagi więzom braterstwa, łączącym demokrację polską z takimiż ruchami na Litwie, Białorusi i Ukrainie, Rosji, Niemczech, dobitnie wskazując, że sprawa wolności jest niepodzielna i ma charakter uniwersalny”. W zamierzeniu jest skierowana do młodzieży polskiej, również tej zamieszkującej Kresy, która nie zawsze świadoma jest własnych korzeni i słabo zna przeszłość swego narodu. W krótkiej przedmowie dr Ciechanowicz pisze: „książka niniejsza w pierwotnej swej wersji powstała w roku 1990 w Wilnie, lecz mimo starań o jej wydanie w mieście rodzinnym autora początkowo cenzura sowiecka a potem sajudisowska uniemożliwiły realizację tego zamierzenia. Obecnie udostępniona, poszerzona i uzupełniona wersja książki adresowana jest zarówno do Czytelnika krajowego, jak też do rodaków, zamieszkałych za naszą granicą wschodnią, z myślą o których była przecież pisana i dla których była przede wszystkim przeznaczona”.

* * *

Nowiny” Rzeszów, 17 czerwca 1996 r.:

Historia niesamowita
Pośmiertna „wędrówka” księcia Janusza
Książę Janusz Radziwiłł (1612-1655) w polskiej pamięci zbiorowej funkcjonuje przede wszystkim jako „zdrajca”, jako ten, który 18 sierpnia 1655 roku – gdy Rzeczpospolita spływała krwią w nierównych zmaganiach z Moskwą, Kozakami i Szwedami – zawarł separatystyczny pokój z jednym z najeźdźców. Mniejsza o motywy. Może w ten sposób rzeczywiście chciał oszczędzić Litwie dalszego przelewu krwi (obecnie jest tam czczony jako wódz i patriota, który chciał wyswobodzić Wielkie Księstwo spod kurateli... Polski). Faktycznie sytuacja jednak wyglądała w ten sposób, że front północny ze Szwedami przestał istnieć, zaś najeźdźcy bez przeszkody wdarli się do centralnych połaci Rzeczypospolitej, pustosząc je i paląc, ograniczając drastycznie możliwości stawiania czoła agresorowi moskiewskiemu. Nic więc dziwnego, że cały naród polski zapałał po tym akcie zdradygorącą nienawiścią do Janusza Radziwiłła, a poniekąd i do całego tego możnego rodu.
Nienawiść ta była tak ostentacyjna i jawna, okazywana nawet przez własne sługi, że książę dosłownie z dnia na dzień znalazł się w zupełnym osamotnieniu, a śmierć czyhała nań dosłownie z każdego zakątka pałacu w Kiejdanach. Przerażony takim obrotem spraw znakomity ongiś dowódca chował się, w przebraniu podróżując po kraju. Niedługo jednak to trwało. Został przez jednego z księży wyklęty, który mu też przepowiedział, że nigdy nie zazna spokoju – nawet po śmierci. Istotnie, książę niebawem zszedł z tego świata.
Skrycie, potajemnie, początkowo pochowano zmarłego w Tykocinie. Następnie, w roku 1668, na mocy testamentu jego brata Bogusława, przewieziono w skrytości zwłoki na Żmudź i po włożeniu do nowej trumny pochowano w podziemiach zboru kalwińskiego w Kiejdanach. Mimo zachowania faktu pochówku w najgłębszej tajemnicy, trumna ze zwłokami Janusza Radziwiłła co kilkadziesiąt lat była przenoszona z miejsca na miejsce, a zwłoki jego w ten sposób nie zaznawały spokoju, jakby ciążyła nad nimi rzeczywiście owa klątwa sprzed 340 lat.
Najnowsze „dzieje” tych zabalsamowanych zwłok są równie makabryczne. W czasach sowieckich zbór kalwiński przekształcono w salę sportową, a gdy budynek przed kilkoma laty wyremontowano i oddano ponownie wiernym, trumna z ciałem Janusza Radziwiłła stała się... eksponatem miejscowego muzeum krajoznawczego. I dalej przenosi się ją z miejsca na miejsce, raz wystawiając doobejrzenia w tej czy innej sali muzeum, to znów chowając na poddaszu. Jak donosi „Magazyn Wileński” (nr 2, 1996), stara trumna (a raczej sarkofag) pojechała na remont do Wilna, zaś mumia książęca „spoczęła” w zwykłej skrzyni zbitej z nie ciosanych desek – przez otwór w daszku chętni mogą obejrzeć, jak wygląda dziś słynny „zdrajca”. I dzieje się to wszystko mimo okoliczności, że Janusz Radziwiłł uchodzi na Litwie, jak zaznaczyliśmy, za „obrońcę niezależności Litwy od Polski...”. Dziwna, niepojęta sprawa...
Jan Ciechanowicz

* * *

Nasza Gazeta”, Wilno, 18 lipca 1996 r.:

Janowi Ciechanowiczowi – 50 lat
Jana Ciechanowicza nie trzeba przedstawiać czytelnikom Wileńszczyzny. l nie tylko zresztą Wileńszczyzny. Nie trzeba przedstawiać tym, których interesy swego czasu reprezentował i bronił. Jego oponenci znają go też bardzo dobrze jako człowieka solidnego, nie rzucającego się w nurt kolejnych strumieni. Taka postawa zawsze zaskarbia sobie szacunek.
Nazwisko Jana Ciechanowicza zaczęło utrwalać się w pamięci Polaków na Litwie w momencie podjęcia przez niego pracy, przedstawiającej wielowiekowe dzieje naszego Uniwersytetu Wileńskiego. Materiały te publikował w ówczesnym „Czerwonym Sztandarze”, a jego czytelnik naprawdę z wielką niecierpliwością czekał na kolejne odcinki, poświęcone naszej Wszechnicy. Niemal wszystkie te szkice i eseje historyczne ukazały się później w różnym czasie i w różnych oficynach w postaci książek.
Wymienić należy w tym miejscu podstawowe pozycje książkowe: „W kręgu postępowych tradycji” (Kowno), „Na wileńskiej Rossie” (we współautorstwie, Poznań), „Na wschód od Bugu” (Chicago), „Trzynastu sprawiedliwych” (Wilno), „Pod skrzydłami porannej zorzy” (Rzeszów). Zamieścił aforyzmy w antologii „Sponad Wilii cichych fal”, po rosyjsku wydał broszurę „Człowiek i kultura w filozofii Theodora W. Adorno”. W druku w tej chwili znajdują się trzy solidne pozycje: „Twórcy cudzego światła” – o kulturotwórczej misji Polaków na Wschodzie, „Droga geniusza” – o Adamie B. Mickiewiczu oraz „W bezkresach Eurazji” – o wybitnych polskich podróżnikach na terenie Rosji. Szuka też wydawcy 3-tomowego dzieła (w sumie ponad 1800 stron druku) – herbarza-słownika „Rycerstwo Wielkiego Księstwa Litewskiego”. Uważa, że po wydaniu tej pracy, która pochłonęła 15 lat życia, naukowa misja byłaby skończona.
Ja natomiast tak nie uważam. Znając Janka od bardzo dawna (gdzie są te lata studenckie!), jestem przekonany, że napisze jeszcze niejedną książkę i ułoży niejeden słownik. Czego też mu z całego serca życzę w imieniu całej redakcji. Jakteż wytrwałości w dążeniu do wyznaczonych celów, wiary w człowieka, osiągnięcia stabilności życiowej i mocnego zdrowia kresowiaka.
Śmiem przypuszczać, że czytelnicy „Naszej Gazety”, którzy w prywatnych rozmowach wysoko oceniają publikacje historyczne Jana Ciechanowicza na łamach naszego tygodnika, dołączą się do tych życzeń.
Władysław Strumiło

* * *

Głos znad Niemna”, Grodno, 21 lipca 1996 r.:

Szlachetny romantyk
Naszemu rodakowi doktorowi filozofii Janowi Ciechanowiczowi – 50 lat. Janek pochodzi z miasteczka Worniany rejonu ostrowieckiego. Jego życie i działalność naukowa, pedagogiczna, publicystyczna i społeczna ściśle związana z Białorusią i Wileńszczyzną. Jan Ciechanowicz jest znanym obrońcą ludności polskiej i jej interesów politycznych i gospodarczych, będąc w swoim czasie Deputowanym Rady Najwyższej ZSRR, po dziesięcioleciach poniewierania narodu polskiego przez władzę sowiecką, pierwszy podniósł problem życia Polaków w ZSRR z wysokiej trybuny parlamentu. A potem zaczęło się odrodzenie polskości...
– Zacznijmy naszą rozmowę od tego, co teraz porabiasz, bo Czytelnicy podczas spotkań często pytają – gdzie jest Jan Ciechanowicz? Zniknąłeś przecież z firmamentu litewskiego...
– W ciągu 10 lat pracowaliśmy razem w „Czerwonym Sztandarze”, i jednym z moich tematów, który przyniósł mi pewne uznanie ze strony Czytelnika, byty artykuły poświęcone dziejom naszego Uniwersytetu Wileńskiego. Takie rubryki jak „Poczet profesorów wileńskich”, „W promieniu Wszechnicy Wileńskiej”, „Losy naszych ziomków”, „Polskie karty nauki rosyjskiej” cieszyły się – co tam ukrywać – powodzeniem. Ludzie często telefonowali do redakcji, dziękując za artykuły. A przecież to byty czasy, jak pamiętamy, kiedy nawet wypowiedzenie słowa „Polak” z dumą, godnością już narażało na zarzut nacjonalizmu polskiego. Niemniej mimo cenzury, mimo wykreśleń pisałem te artykuły, poprzez co i stałem się popularny wśród naszej ludności na Wileńszczyźnie...
(Z wywiadu Władysława Strumiły, opublikowanego w „Naszej Gazecie”, nr 33, 12-18 sierpnia 1995 r.).
...Tak, dziesięć lat pracowaliśmy w dzienniku „Czerwony Sztandar”, jedynym na owe czasy polskim piśmie nie tylko na Litwie, ale też i w całym Związku Radzieckim. Redakcja mieściła się przy cichej, przytulnej i swojskiej ulicy Tilto (Mostowa) w centrum miasta. Nie ma już tego gmachu, w którym mimo wszystko (tychże wykreśleń całych akapitów z materiałów, konkretnych wskazówek, co i jak pisać należy, wywoływań na posiedzenia kolegium redakcyjnego w związku z „niewłaściwym” ukazaniem sedna sprawy czy też w związku z odrzuconym, a opublikowanym później artykułem w innych wydaniach etc. etc.) panowała niepowtarzalna atmosfera twórczej działalności, atmosfera zażartych dyskusji wśród dziennikarzy – często nieprzejednanych, kiedy dochodziło do bardzo ostrych zdań i sformułowań – ale kiedy to też znajdowało się wyjście kompromisowe.
Nie ma już tego gmachu, podobnie jak i nie ma naszego dziennikarskiego tarasu naprzeciwko Opery – tak to bowiem nazywaliśmy otwartą kawiarenkę nad herbaciarnią z pączkami, gdzie to – na tym tarasie – niemal zawsze przy lampce wytrawnego wina odbywał się ciąg dalszy naszych dyskusji.
Janek niemal zawsze prowadził rej w tych słownych walkach. Nie, bynajmniej nie narzucał swego zdania, wyróżniał się jednak wśród nas, tak zwanej młodszej generacji braci dziennikarskiej, swoim niesamowitym oczytaniem, erudycją,doskonała pamięcią. Potrafił w sposób elastyczny przekonać, że ma rację tam, gdzie rzeczywiście ją miał, a co niekiedy było podważane, zwłaszcza ze strony dziennikarzy starszych, uważających jakże często swoje zdanie za nieomylne. Często obrywał niesprawiedliwie, ale znosił to – byliśmy młodzi, i mieliśmy twarde, kresowe charaktery – ze stoickim zrównoważeniem...
Zazdrościli niektórzy w redakcji Jankowi. A może nawet i większość. Tyle, że jedni zazdrościli bez podtekstu, była to taka zazdrość, którą by można nazwać podziwem: u innych to się wyrażało w tak zwanej czarnej zazdrości. Zazdrościli tego, że doskonale włada piórem, że zgarnia najlepsze odgłosy, i najwięcej, za swoje publikacje. Przyjmował to jednak – tak mi się wydaje – raczej bezboleśnie. I poprzez to był naprawdę wyższy...
xxx
– Co cenisz w człowieku najbardziej?
– Prawość, obowiązkowość i pracowitość.
– Jaka wada człowieka jest dla Ciebie nie do przyjęcia?
– Przewrotność i głupota.
– Jakie są Twoje nadrzędne wartości?
– Polska, rodzina, praca.
– Jakie z wielorakich swoich zajęć cenisz sobie najbardziej?
– Redagowanie kwartalnika „W Kręgu Kultury”, który ma odbiorców na Litwie, gdzie się ukazuje, w Polsce, na Białorusi, w Rosji, Francji, Argentynie, Brazylii, USA,Kanadzie, Niemczech, Wielkiej Brytanii.

...Spotkaliśmy się w Tarnowie na Forum Dziennikarzy Polonijnych. Janek przyjechał z całą walizką materiałów. Jest tu i z dziesiątek najnowszych numerów redagowanego przez niego kwartalnika, który ma rozdać licznym znajomym – a ma ich dosłownie na wszystkich kontynentach – są i rękopisy, z których poszczególne ma wyprawić, inne – uzupełnić, jeszcze inne – po raz kolejny przeczytać przed oddaniem do druku.
„Nie marnuje żadnej chwili. Szczerze zazdroszczę mu jego pracowitości”, – powie mi później miła i sympatyczna Urszula Madej z Kanady. Zresztą sama też nie marnuje ani jednej chwili. Słucha, notuje, nagrywa. Korzysta z tego, że zebrał się w Tarnowie kwiat dziennikarki polonijnej. Właśnie tacy ludzie – pracowici – czują wewnętrzną duchową więź, podziwiają i szanują się nawzajem.
Janek wyjeżdżał do Rzeszowa, gdzie obecnie pracuje w wyższej szkole jako germanista, o parę godzin wcześniej ode mnie. I znowu z całą walizką, ledwo udźwignąć. Odprowadzałem go na dworzec. Musiałeś niemal wszystko rozdać, mówię, czemu taka ciężka? – A sam pojedziesz z lżejszą? – natychmiastowareakcja. Racja, lżejsza nie będzie i u mnie: Wszyscy bowiem Polonusi przywieźli swoje wydania, każdego chce się mieć chociażby po jednym egzemplarzu, bo to z pewnością przyda się w pracy, jeżeli nie jutro, to za jakiś czas.
Wyjeżdżał do Rzeszowa o dzień przed zakończeniem forum. Tęskno już do rodziny, powiedział krótko, i tym samym powiedział wszystko.
A rodzina jest już nieco rozsypana. Starsza córka Krystyna po zdobyciu matury ze srebrnym medalem w słynnej wileńskiej „dziewiętnastce” (obecnie szkoła im. Władysława Syrokomli) ukończyła wydział akuszersko-położniczy Akademii Medycznej w Poznaniu. Po zamążpójściu ma nazwisko Miecznikowska, pracuje i odbywa obecnie praktykę w Polsce. Szukała pracy na Litwie, mimo ewidentnego braku lekarzy nie znalazła, niestety.
Młodsza Renata – też po ukończeniu „dziewiętnastki”, tyle że ze złotym medalem – również zdobywa fach lekarza w Warszawie. Jan od dwóch lat jest na umowie w Rzeszowie, pracuje, jak już nadmieniłem, jako germanista. Marzy mu się jednak powrót do Wilna, niestety, też nie może znaleźć w rodzimym mieście pracy. Mieszka z żoną Haliną i synem Arturem dość daleko od niego...
xxx
– Jest Pan autorem licznych książek, wymienię tutaj niektóre tytuły Pańskich prac: „W kręgu postępowych tradycji”, „Na wileńskiej Rossie”, „Na wschód od Bugu”, „Trzynastu sprawiedliwych”, „"Pod skrzydłami porannej zorzy”, „Twórcy cudzego światła”. Prócz historii filozofii uprawia Pan również historiozofię dziejów. Czy większość Pańskich prac dotyczy głównie spraw polskich, czy są to w większości sprawy filozofii?
– Przede wszystkim nigdy nie zapominam o tym, że jestem człowiekiem Kresów. Że jestem Polakiem, który mieszka na stałe na ziemiach, zabranych przez Związek Sowiecki naszemu narodowi, naszemu Państwu w 1939 r. Jestem reprezentantem tego odłamu naszego narodu, który był straszliwie poniewierany i niszczony w ciągu pół wieku. Niszczony w ten sposób, że aż zapomniał w dużym stopniu swoją spuściznę, wielką tradycję, wielką kulturę. I wszystkie moje książki, które pisałem, pisałem przede wszystkim z mysią o odbiorcy kresowym. Moim celem było z jednej strony zbadanie, z drugiej strony przedstawienie wielkiego dorobku kulturalnego Polaków w skali światowej. My – nasz naród – mamy jakieś kompleksy niższości w stosunku do innych narodów – to się obserwuje, gdy się widzi polityków polskich w działaniu...
(Z wywiadu Wiesława Magiery, opublikowanego w kanadyjskim „Głosie Polskim”, nr 35, 2 września 1995 r.)
Do wymienionych przez redaktora Magierę pozycji książkowych należy jeszcze dorzucić antologię „Sponad Wilii cichych fal”, gdzie jest współautorem, oraz broszuręCzłowiek i kultura w filozofii Theodora W. Adorno”, wydaną po rosyjsku. W druku w tej chwili znajdują się kolejne pozycje: „Droga geniusza” – o Adamie Mickiewiczu oraz „W bezkresach Eurazji” – o wybitnych polskich podróżnikach na terenie Rosji. Szuka też wydawcy 3-tomowego dzieła (w sumie ponad 1800 stron druku) – herbarza-słownika „Rycerstwo Wielkiego Księstwa Litewskiego”. Uważa, że po wydaniu tej pracy, która pochłonęła 15 lat życia, naukowa misja byłaby skończona.
Ja natomiast tak nie uważam. Znając Janka od bardzo dawna (gdzie są te lata studenckie!), jestem przekonany, że napisze jeszcze niejedną książkę i ułoży niejeden słownik.
Z pewnym smutkiem żartuje, iż gdyby nie fakt, że po wycofaniu się z aktywnego życia politycznego u zarania niepodległości Litwy nie mógł znaleźć pracy, gdyż okrzyknięty został polskim nacjonalistą, to by nie napisał większości swoich książek. Pracy nie było, walczył z rodziną o przeżycie, dorabiał przypadkowymi tłumaczeniami. Nie załamał się jednak, wykazując iście kresowy charakter. Praca w archiwach ratowała go od ciosów i niesnasek życiowych. W wyniku tej żmudnej pracy zebrał bogaty materiał, który i złożył się później na wyżej wymienione pozycje książkowe.
xxx
„W moim głębokim przekonaniu polityka nie jest czym innym jak sztuką rozumnego, uczciwego, godnego, sprawiedliwego i skutecznego prowadzenia spraw społecznych. Naród samoorganizuje się, jako żywy organizm, w formie państwa i za pośrednictwem tegoż państwa organów kształtuje swój byt wewnętrzny i stosunki z innymi narodami w procesie politycznym.
Aby polityka państwa lub jakiejś grupy społecznej była skuteczna i nie kolidowała z zasadami etyki i sumienia, muszą być spełnione liczne warunki wstępne, a międzyinnymi – uskuteczniona właściwa selekcja kadrowa. Do polityki i rządów powinny mieć prawo tylko osoby o wysokich walorach umysłowych i moralnych, mądre, prawe, wykształcone, obdarzone silną wolą i mające czyste ręce. Różnej maści krętacze, złodzieje, awanturnicy, ciemniaki, patrioci własnej kieszeni, prymitywne cwaniaczki nigdy nie są politykami z prawdziwego zdarzenia, a ich „działalność” jest społecznie szkodliwa, choć może być korzystna dla ich własnego trzosa”.
(Z wpisu do księgi wilnianina Jana Pakalnisa)
Jan zawsze był trochę romantykiem i to pozostało u niego w pewnym stopniu do dzisiaj, chociaż w przeciągu tych lat po wycofaniu się z czynnej polityki pozbył się bez wątpienia pewnych złudzeń. W rozmowie z nim można odnieść odmienne wrażenie, niemniej – tak mi się wydaje i tak to odbieram – pozostaje jednak tym dobrym romantykiem. Zresztą kresowe wychowanie, wychowanie w mocnych tradycjach narodowych zawsze pozostawia ślad romantyzmu, co nie jest rzecząbynajmniej ujemną, wręcz przeciwnie jest to cecha szlachetna, i ona właśnie nie jest obca Jankowi.
Swego czasu wybrano go do ostatniego już parlamentu sowieckiego. Po latach mówił mi, że wszedł do polityki nie po to, by stać się bogatym, napchać kieszenie dolarami i nabrać wawrzynów, sławy, jak to ma miejsce u wielu polityków. Pozwolił siebie wciągnąć do polityki tylko i wyłącznie dlatego, że chciał służyć ludziom i swoim ideałom. Z tamtego okresu nie wyniósł nic, żadnych korzyści, zresztą i nie szukał tych korzyści, kierował się tylko pobudkami idealistycznymi i dzisiaj uważa to za swoje zwycięstwo. Za swój zysk uważa też, że nikomu nie zrobił podłości. Gdzieś mogłem się pomylić, pośliznąć, mogłem powiedzieć głupstwo, jak każdy człowiek, ale świadomie nikomu nie czyniłem zła – ani przeciwnikom, ani tym bardziej przyjaciołom, powiedział. Do polityki wracać nie chce i nie ma zamiaru, uważając, iż polityka to zajęcie sensu stricto zbiorowe, nie widzi jednak na Litwie, z kim można by robić poważną, męską politykę. Tak mówi.
A w duszy pozostaje – i chyba się nie mylę – romantykiem... I poprzez to jest wielką indywidualnością.
xxx
„Ciechanowicz Jan, redaktor, pisarz... Studia germanistyczne w Instytucie Języków Obcych w Mińsku 1964-1970; doktoranckie z filozofii w Instytucie Filozofii i Prawa Akademii Nauk Białorusi 1971-1973. Tłumacz w Akademii Nauk Białorusi w Mińsku 1968-1970; nauczyciel szkoły średniej w Mejszagole k. Wilna 1970-1975; dziennikarz „Kuriera Wileńskiego” 1975-1983; wykładowca Akademii Nauk Społecznych w Wilnie 1983-1986; docent filozofii na Wileńskim Uniwersytecie Państwowym, oraz Wileńskim Uniwersytecie Pedagogicznym 1975-1991; redaktornaczelny kwartalnika naukowo-literackiego „W Kręgu Kultury” w Wilnie. Senator i członek Komisji ds. Nauki i Technologii Rady Najwyższej ZSRR 1989-1991. Współzałożyciel i członek Zarządu Głównego Związku Polaków na Litwie 1988-1990. Członek – założyciel Fundacji Kultury Polskiej na Litwie 1989 oraz Uniwersytetu Polskiego w Wilnie 1989. Członek: Rady Koordynacyjnej Światowego Forum Mediów Polonijnych 1994, Międzynarodowego Komitetu Obrony Praw Polaków na Białorusi 1992...
Odznaczenia: medal honorowy Fundacji Straż Mogił Polskich Bohaterów (Warszawa)”.
(Z „Kwartalnika Biograficznego Polonii”, nr 6, 1995 r., Paryż)
xxx
...Zapoznałem się z Jankiem podczas studiów. Wstąpiłem na uczelnię później od niego, a jako że w owych czasach zabierano z uczelni – gdy dobiegały odpowiednie lata – do wojska, więc nawet go wyprzedziłem o rok, gdy poszedł pod broń.
Nie mogę powiedzieć, że byliśmy wówczas przyjaciółmi, ale – jako pochodzący z Wileńszczyzny, tej tzw. dużej, a jeszcze konkretniej – z Ostrowiecczyzny – byliśmy dobrymi znajomymi i czuliśmy do siebie pewną sympatię. Ucinaliśmy spacerki ulicami Mińska, rozmawialiśmy o życiu. Fascynowała mnie jego otwartość i zdrowa pewność siebie. Pewnego razu, mijając Pałac Związków Zawodowych – stalinowski budynek z masywnymi kolumnami – zaczął mówić właśnie o tych kolumnach w powiązaniu z kolektywizmem, tym że tak powiem prawdziwym, którego osobiście nie neguję, a domniemanym (a był raczej jego przeciwnikiem, zresztą jak i każda indywidualność) i jego wywody zapadły mi w duszę tak, że po przeanalizowaniu naszego dialogu, a w tym przypadku raczej jego monologu, napisałem później wiersz i nosiłem się z nim po redakcjach, w których to – podkreślając literacką wartość – wskazywano na dość śliski, aluzyjny temat. Wiersz ten poświęciłem Jankowi, niestety, nigdy nie został opublikowany. Przypuszczam, że dzisiaj można by to uczynić, ale, niestety, zgubiłem go podczas niemieckiego okresu w swoim życiorysie, odtworzyć zaś w całości po trzydziestu latach nie mogę.
Jako że dzisiaj poezji nie uprawiam, więc poświęcam mu powyższy tekst – swemu rodakowi, koledze-dziennikarzowi, przyjacielowi, ujmując zaś jeszcze krócej – szlachetnemu Kresowiakowi.
Władysław Strumiło, Wilno, redaktor naczelny „Naszej Gazety”

* * *

Głos Polski”, Buenos Aires, 21 października 1996 r.:

Życie polskie na Wschodzie
Zgodnie z moim przyrzeczeniem, że – si DIOS quiere – wrócę do sprawy odradzania się polskości na Kresach, znalazłem się w trudnej sytuacji. Bo okazuje się, że w Tarnowie dostałem tyle materiału informacyjnego na ten temat, że nie wiem od czego zacząć. Otóż w „Głosie Polskim” z 6 maja br. ukazała się moja recenzja książki Jana Ciechanowicza „Trzynastu Sprawiedliwych”. I teraz nawiążę do tej książki ze względu na jej autora, profesora Jana Ciechanowicza.
Podobnie jak w roku ubiegłym i teraz dostałem od niego książkę – też z dedykacją – „Pod skrzydłami porannej zorzy”, poświęconą młodemu pokoleniu Polaków w Polsce i na szeroki świecie. Jest to zagadnienie odrębne i chyba wrócę do niego, ale kim był i kim jest profesor Ciechanowicz, dowiedziałem się nie od niego bezpośrednio ale po przestudiowaniu Wydawnictwa Remark – Rzeszów 1995 – „Rocznik Wschodni”, gdzie w artykule Tadeusza Dąbrowskiego została naświetlona ta sprawa. Zamiast komentarza podaję wstępną część rozprawy pt.

Kwestia polska w ostatnich latach istnienia ZSRR
„Wypada stwierdzić, że tematem na razie nie poddanym rozpoznaniu naukowemu jest dość zaskakujące wyłonienie się kwestii polskiej w Związku Radzieckim w latach 1989/1991 na widowni politycznej reformowanego imperium, i to w samym jego sercu, w Moskwie, na Kremlu. Rzecz w tym, że do pierwszego demokratycznie wybranego (i dlatego, być może, ostatniego w jego dziejach) parlamentu Związku Sowieckiego wybranych zostało ośmioro Polaków: jeden z Łotwy, po dwóch z Litwy i Ukrainy, trzech z Białorusi.
Istotne przy tym, że reprezentanci polskiej ludności Wileńszczyzny, Anicet Brodawski i Jan Ciechanowicz, musieli w trakcie wyborów stoczyć ciężki bój o miejsce w parlamencie zarówno z potężną machiną propagandową Komunistycznej Partii Litwy, jak i młodego, faszyzującego wówczas „Sajudisu". Obaj Polacy byli bezwzględnie zwalczani w środkach masowego przekazu, prasie, radiu, telewizji; miejscu swej pracy i zamieszkania (szantaż, pogróżki, próby włamań, degradacja, a w końcu wyrzucenie z pracy etc.), jako rzekomi polscy faszyści czy komuniści, agenci Warszawy czy ludzie Moskwy, neoimperialiści, separatyści, autonomiści, itp.
Całą akcją zniesławiania dyrygowało poza wszelką wątpliwością KGB, włączając w odpowiednim momencie do nagonki na Polaków wileńskich także swą zamaskowaną agenturę w prasie ukazującej się w Polsce. Koronnym zarzutem przeciwko Brodawskiemu i Ciechanowiczowi ze strony propagandy litewskiej w latach 1989/1990 była teza, że dążą oni do oderwania od ZSRR i przyłączenia do Polski zachodniej części Związku Radzieckiego, zaś od drugiej połowy roku 1990 do 1992 – że chcą naruszyć integralność terytorialną niepodległej Litwy.
J. Ciechanowicz, doktor filozofii, pełniący wówczas funkcję docenta Wileńskiego Państwowego Instytutu Pedagogicznego, jeden z organizatorów Związku Polaków na Litwie, zwyciężył dopiero w drugiej turze wyborów, wygrywając w największym okręgu Litwy dzięki głosom, oddanym na niego w kwietniu 1989 roku przez polską, białoruską, żydowską i rosyjską mniejszości narodowe tej republiki. Przypłacił zresztą to zwycięstwo po jakimś czasie utratą pracy na okres około trzydziestu miesięcy i bezprecedensową pod względem zaciekłości nagonką w środkach masowego przekazu Litwy, Białorusi, częściowo Rosji i Polski. On też przejawiał największą ruchliwość, upór i konsekwencję w bronieniu praw Polaków w ZSRR, wystąpił z publikacjami na ten temat, korzystając z prerogatyw poselskich, w wysokonakładowych pismach ogólnozwiązkowych, takich jak „Izwiestia”, „Dialog”, „Komsomolskaja Prawda”, w Telewizji Moskiewskiej, Radiu „Majak”; podjął ten temat w osobistych rozmowach z prezydentami M. Gorbaczowem i B. Jelcynem,z profesorem A. Sacharowem, takimi prominentami ZSRR, określającymi ówczesną politykę tego supermocarstwa. jak A. Jakowlew, A. Ruckoj, S. Achromiejew, N. Ryżkow i in.
Osobny rozdział w działalności politycznej J. Ciechanowicza stanowiło podjęcie polskiego tematu w czasie jego wizyt w USA w 1990 i 1991 roku, w trakcie rozmów w Kongresie Stanów Zjednoczonych z gubernatorem stanu Massachusetts M. Dukakisem, z senatorami polskiego pochodzenia – Konjorskim, Dingellem i innymi, w rozmaitych polonijnych organizacjach, redakcjach, towarzystwach, zachęcając tamtejszych Polonusów do moralnego i politycznego wsparcia rodaków na Wschodzie. Miały swą wagę niewątpliwie wielokrotne wywiady J. Ciechanowicza dla telewizji i prasy amerykańskiej (NBC, CNN) i szwajcarskiej, jak też jego sugestie wypowiedziane w siedzibie ONZ w Nowym Jorku oraz w tamtejszym Instytucie Józefa Piłsudskiego. Działając faktycznie w pojedynkę, ten senator (członek stałego Komitetu do Spraw Nauki i Technologii Rady Najwyższej ZSRR) zdołał dopiąć tego, że problem Polaków w Związku Radzieckim zaczął się stawać jednym z tematów polityki i publicystyki międzynarodowej.
Już na l Zjeździe Deputowanych Ludowych ZSRR nowej kadencji (25 maja – 9 czerwca 1989) dr Jan Ciechanowicz usiłował zabrać głos w celu omówienia kwestii Polaków w ZSRR, jednak reprezentujący Litwę w prezydium Zjazdu pierwszy sekretarz KC Komunistycznej Partii Litwy (obecny prezydent) Algirdas Brazauskas, korzystając z prawa veta, zablokował i uniemożliwił ten zamiar. Przygotowany jednak tekst wystąpienia Ciechanowicza został złożony do protokołu i opublikowany po krótkim czasie w zbiorze oficjalnych dokumentów tego forum. W ten sposób po raz pierwszy w ciągu ponad 70 lat istnienia ZSRR i jego parlamentu rozbrzmiał głosPolaka, broniący milionów rodaków zamieszkujących ten ogromny kraj. W tekście tym, wydanym w nakładzie 50 tysięcy egzemplarzy, po raz pierwszy w dziejach ZSRR otwarcie postawiona została jako problem polityczny „kwestia polska” w Związku Sowieckim.”
Potem na trzynastu stronach tej pracy podane są szczegóły przekraczające możliwości publikacji w naszym „Głosie Polskim” i pozostało mi przytoczenie ostatniego rozdziału tego artykułu.
„Niepodległościowe wysiłki patriotów polskich z Wileńszczyzny wywołały zaciekłą nagonkę na posłów A. Brodawskiego i J. Ciechanowicza w prasie litewskiej, w tym na łamach polskojęzycznego „Kuriera Wileńskiego”, oficjalnego organu do niedawna Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Litwy, a obecnie Rządu Litewskiego, którego to pisma redaktor naczelny Zbigniew Balcewicz nieraz apelował na pierwszej stronie tego dziennika m.in. o oddanie pod sąd Jana Ciechanowicza za nawoływaniedo naruszenia integralności terytorialnej Republiki Litewskiej (artykuł 72 Kodeksu Karnego RL – kara śmierci).
Także postkomunistyczna prasa w Polsce dyskredytowała tych działaczy i w ogóle wszystkich Polaków Wileńszczyzny jako rzekomych komunistów, co niewątpliwie nie tylko było na rękę Moskwie, ale i odbywało się z jej inspiracji.”
Tyle z pracy Tadeusza Dąbrowskiego i dopiero teraz dowiedziałem się, dlaczego profesor Ciechanowicz zmuszony był do opuszczenia Litwy i dlaczego w dalszym ciągu napotyka w Polsce na wiele trudności w swojej pracy naukowej i w swojej walce o Polskę. Pozostaje mi zatem wyjaśnienie tej historii i podanie do publicznej wiadomości w naszym „Głosie Polskim”, jak przedstawia się sprawa odradzania się polskości na Kresach i jaką rolę odgrywa tu nadal prof. Jan Ciechanowicz.
Michał Więckowski”

* * *

„Głos Polski” – „La voz de Polonia”, Buenos Aires, 6 maja 1996 r.:

Trzynastu sprawiedliwych”
Taki tytuł nosi książka Jana Ciechanowicza wydana nakładem Polskiego Wydawnictwa w Wilnie (1993). Jak znalazła się ona w moich rękach, to cała historia.
W czerwcu ub. roku byłem w Tarnowie i Krakowie na III Światowym Forum Mediów Polonijnych, o czym napisałem „na gorąco” w „Glosie Polskim” z 17 lipca 1995. Na konferencji prasowej zabrałem głos i przedstawiłem się, kim jestem i jak to się stało, że znalazłem się w Argentynie i poinformowałem o życiu polskiej emigracji na tym kontynencie. Potem zgłosił się do mnie pan, który po krótkiej rozmowie wręczył mi taką książkę z dedykacją „z najserdeczniejszymi życzeniami od autora – Jan Ciechanowicz”.
Byłem tym – i nadal jestem – zaskoczony. Widać jednak, że Polak z Wilna znalazł „bratnią duszę” w Argentynie. Po powrocie do domu zabrałem się do porządkowania bogatego materiału, jaki przywiozłem z Polski, Oczywiście zaintrygował mnie sam tytuł. Dlaczego akurat „Trzynastu Sprawiedliwych”? Na 222 stronach znalazłem kopalnię wiadomości o czym powiem – bardzo krótko – dalej.
Autor książki podał mi swój adres w Wilnie, jednak nie wydawało mi się potrzebne pisanie recenzji na ten temat. Ale w „Myśli Polskiej” z 3 grudnia 95 przeczytałem „List otwarty” Jana Ciechanowicza do Wytautasa Landsbergisa, byłego wieloletniego pracownika ambasady sowieckiej w PRL., byłego profesora etyki marksistowsko-leninowskiej na Uniwersytecie im. Kapsukasa w Wilnie, byłego deputowanego ludowego do Rady Najwyższej Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, byłego spikera sejmu Republiki Litewskiej w odpowiedzi na jegokłamliwą antypolską działalność, fałszywe oskarżenia i jątrzenie stosunków litewsko-polskich. Po przeczytaniu tej „mocnej” publikacji napisałem list do autora książki z podziękowaniem i pytaniem o tych „Trzynastu Sprawiedliwych”. Otrzymałem jego list, w którym nie odpowiada na moje pytanie, ale przedstawia mi sytuację w jakiej się znajduje.
Otóż – według niego – ze względu na jego wcześniejszą działalność polsko-patriotyczną otrzymał na Litwie przysłowiowy „wilczy bilet” i od 1991 do 1993 odmówiono mu w Wilnie zatrudnienia. Zarobki żony, nauczycielki, nie starczały na utrzymanie czterech osób (dwoje dzieci), więc musieli wyprzedawać bibliotekę domową, meble, by jakoś utrzymać się na powierzchni. „Żyliśmy w skrajnej nędzy, byliśmy izolowani, gdyż wciąż trwała na mnie nagonka w hitlerowskiej prasie litewskiej oraz w takich bolszewickich szmatławcach w Polsce, jak „Gazeta Wyborcza”, „Rzeczpospolita”, „Tygodnik Powszechny”. I wtedy, gdy sytuacja stała się zupełnie beznadziejna otrzymał zaproszenie do pracy od rektora WSP w Bydgoszczy. Wykładał języki: niemiecki, litewski i rosyjski, ale nie mógł sprowadzić tam rodziny, bo nie udało mu się zdobyć mieszkania. A żona i syn byli napastowani, szykanowani, grożono im zabiciem i telefonowano po nocach, jak też łomotano do drzwi z krzykiem, żeby wynosili się do Warszawy. W tej sytuacji postarał się o przeniesienie do tej samej uczelni w Rzeszowie, gdzie przydzielono mu dwa malutkie pokoiki służbowe, dokąd też zabrał żonę i syna. Wykłada język niemiecki, ale zarobki są mniej niż skromne, mimo jego 27 lat stażu pracy w polskim szkolnictwie w Wilnie. Jest to jednak stan prowizoryczny, bo nie ma pewności czy zostanie przedłużony kontrakt pracy.
Chyba dość. Odzwyczailiśmy się – tu w Argentynie – nawet od czytania takich listów, które pamiętamy i które jednak są rzeczywistością dnia dzisiejszego Polaków na Wschodzie. Dlatego też z wielką ulgą i nadzieją przekazuję do „Głosu Polskiego” informacje o odradzaniu się polskości na naszych Kresach. Jednak w dalszym ciągu sytuacja jest niewesoła, często nawet tragiczna. Potwierdził ten stan rzeczy Henryk Sosnowski, przewodniczący Rady Polskiej Fundacji Kulturalnej im. J. Montwiłła w Wilnie. To też historia.
Łączy się ona z obecnością na Kongresie Polonijnym w Kurytybie Polaka z Wilna, który znalazł się tam tylko dzięki interwencji Jana Krawczyka, który jest „spiritus movens” prac kongresowych. Obaj – Krawczyk i Sosnowski – brali udział w czerwcu ub. roku w III Światowym Forum Mediów Polonijnych w Tarnowie. Nawiązany wtedy kontakt zaowocował właśnie przybyciem na Kongres Henryka Sosnowskiego, który w swoich wystąpieniach na Komisjach i na Plenum przedstawiał sytuację Polaków na Litwie.
Obecnie będą mieć miejsce takie właśnie spotkania, bo dostałem zaproszenie Wojewody Tarnowskiego na IV światowe Forum Mediów Polonijnych w Tarnowie. Wybierałem się do Polski na trzy miesiące i – si DIOS quiere – to zjawię się w Tarnowie na wyznaczony termin (29 maja – 2 czerwca).
Po takim „wstępie” wypadałoby zająć się samą książką. Nie będzie to szczegółowe omawianie całości, a tylko podanie nazwisk wybitnych Polaków działających w okresie XIV do XX wieku. W pracy tej zostały wykorzystane nie opublikowane dotąd informacje archiwalne ze zbiorów znajdujących się w Grodnie, Mińsku i Wilnie, a także wielotomowe edycje dokumentów historycznych, co pozwoliło spojrzeć na dzieje wieloplemiennych ziem, wchodzących ongiś w skład Wielkiego Księstwa Litewskiego, Ruskiego i Żomojtskiego (jak brzmiała pełna nazwa tego państwa). Podaje tylko nazwiska, podtytuł i wypowiedzi autorów.
1) Paweł Włodkowic – „Nie należy czynić zła, by wynikło dobro”. „Jeżeli nie można komuś pomóc bez skrzywdzenia drugiego, lepiej jest żadnemu z nich nie pomóc, niż jednego skrzywdzić”.
2) Jan Długosz – Historyk, psycholog, wychowawca. – „"Całymi siłami garnąć się powinniśmy do nauki, z której i ćwiczenie dla naszego umysłu i rządny kierunek Rzeczypospolitej z korzyścią wypływa. Bo jeśli zacności nie rozróżnisz od podłoty, ślepej namiętności nie umiejąc w sobie opanować to skorym pędem poruszysz się w przepaść i ciemnościami otoczysz”.
3) Piotr Skarga – Pierwszy Rektor Akademii Wileńskiej – „Polacy nasi, którzy w łaskawych i cichych naturach, nie tak jako inne narody jadowite serca nosząc, przywieść się do dobrego łaskawością dają”.
4) Mikołaj Rej – „Jako mamy złe w sobie gasić” – „Co jest wszetecznik, choć się ślachtą zowie? Maszkara piękną w parszywej głowie. – Poćciwy ślachcic pilno upatruje. – Z cnotą jednania, z niecnotą wojuje”...
5) Jan Kochanowski – Wieszcz z Czarnolasu. – „Ślachetne zdrowie, Nikt się nie dowie, Jako smakujesz. Aż się zepsujesz”,
6) Kazimierz Łyszczyński – Na tropach prawdy. – „Lęk przed Bogiem jest rozpowszechniany przez nie lękających się Go, w tym celu, żeby się ich lękano”.
7) Józef Wybicki – W służbie Polsce – „Przyrodzenie dowodzi jaśnie, iż stworzonym jest człowiek, aby żyć w wolności”.
8) Michał Wiszniewski – Twórca charakterologii. – „Obudzenie i rozwinięcie wrodzonych człowiekowi uczuć religijnych i moralnych, ukształtowanie umysłu, gustu i ciała jest, a przynajmniej powinno być, celem wychowania młodzieży”.
9) Cyprian Kamil Norwid – „"Wielki – zbiorowy – Obowiązek” – „Małżeństwo nie tylko jest wzajemną dwóch bytów adoracją, ale społeczeństwa węzłem”.
10) Zygmunt Krasiński – „"Miłość bez granic – to życie bez końca” – „Młodość, mistrzu, jest rzeźbiarką, Co wykuwa żywot cały; Choć przeminie sama szparko. Cios jej dłuta wiecznie trwały”.
11) Stanisław Prus – Szczepanowski – Ad astra. – „"Polska upadła anarchią, bo anarchia panowała w duszy pojedynczego Polaka”.
12) Eliza Orzeszkowa – „Kapłanka o sercu gorejącym” – „W piśmiennictwie dzieło sztuki powinno mieć myśl szeroką, cel obchodzący ogół, aby ocenionym być wysoko i pożytecznym; inaczej staje się piękną gadaniną, brzmiącym ale próżnym dźwiękiem, cackiem dobrym do bawienia dzieci”.
13) Józef Montwiłł – Ojciec miasta. – „Pieniędzy nigdy nie brak, pieniądze zawsze się znajdą – tylko ludzi, ludzi trzeba”.
Z tej wspaniałej trzynastki wybieram tylko dwie postacie, jedną tragiczną, a drugą pozytywną i budującą.
Trudno mi było uwierzyć, że w Polsce miał miejsce wypadek spalenia na stosie za „poszukiwanie prawdy”, a właściwie za ateizm. Był nim Kazimierz Łyszczyński. Urodził się 4 marca 1634 roku w Łyszczycy niedaleko Brześcia Litewskiego. Nauki średnie i wyższe pobierał u jezuitów w Krakowie i Kaliszu, a potem był studentem teologii we Lwowie. Tam porzucił zakon jezuitów i wkrótce potem ożenił się i razem z żoną wychowywał gromadkę dzieci. Brał czynny udział w życiu politycznym. W Sejmie elekcyjnym (który trwał półtora miesiąca) wybrano na króla Michała Korybuta Wiśniowieckiego. Obrady odbywały się w atmosferze warcholskiego bałaganu, wręcz bandytyzmu politycznego i terroru.
Wielcy magnaci przybyli do stolicy z własnym wojskiem. Bogusław Radziwiłł – 1600 dragonów. Nie mniejsze były oddziały Paca, Sapiehów, Dymitra Wiśniowieckiego. W rezultacie ciągle wybuchały bójki, a „stal śmiercionośna” raz po raz spływała bratnią krwią. Noc w noc wywożono na cmentarz po kilkadziesiąt trupów. Takie to były czasy „wolnej” elekcji. Kolejny Sejm elekcyjny, w którym uczestniczył Kazimierz Łyszczyński, wybrał na króla Jana Sobieskiego, ale był on mało spokojniejszy od poprzedniego.
Widząc takie dno upadku moralnego i zanik mądrości politycznej, przykrywane bezwstydną demagogią (dzisiejsza „demokracja”) nietrudno było zwątpić o „doskonałości” tego świata i jego Stwórcy. Żyjąc spokojnie na wsi, prawie samotny, rozpoczyna pisanie swojego traktatu „De nonexistentia Dei”. Takie prywatne pisanie nie miałoby znaczenia, gdyby nie brat jego żony, Jan Brzóska, szlagon i pijanica, który w roli zacnego przyjaciela wyłudzał pożyczki i szperał po bibliotece swego szwagra. Odkrył tam łaciński traktat AIstediusza, teologa kalwińskiego „Theologia naturalis” z dopiskami Łyszczyńskiego, z których jeden „Non est Deus” wystarczył,żeby ukuć oskarżenie o ateizm. Chciał pozbyć się niewygodnego wierzyciela i zagrabić jego majątek.
Sąd biskupi w Wilnie orzekł, że Kazimierz Łyszczyński jest winien najcięższej zbrodni, zbrodni obrazy Majestatu Bożego. Wojewoda wileński otrzymał polecenie dostarczenia „winowajcy” oraz kompromitujących go pism bluźnierczych przed trybunał biskupi w Wilnie.
Tam zapadł wyrok skazujący go na śmierć przez spalenie na stosie. Z więzienia pisze wzruszającą „suplikę do króla Jana Sobieskiego”, ale bez skutku. Jednak nie tyle w obronie Łyszczyńskiego ile w obronie pogwałconego prawa protestuje szlachta województwa brzesko-litewskiego przeciw zatrzymaniu i skazaniu szlachcica wbrew nadanemu przywilejowi „neminem captivabimus nisi jure victum”. Sąd biskupi musiał ustąpić i Łyszczyński odzyskał wolność. Wraca na wieś, żyje pobożnie, chodzi do kościoła, spowiada się i komunikuje. Wszystko wskazywałoby na to, że okres ateistycznych zapatrywań był tylko dla niego drogą prowadzącą do Boga, jak to się nieraz zdarzało.
Ale delator Brzóska nie daje za wygraną. Zabiera z Wilna akta procesu biskupiego i przedstawia je w Grodnie na Sejmie. W grudniu 1688 zostaje zatrzymany i odstawiony przed trybunał Sejmu Walnego w Warszawie. I tutaj zadziałali biskupi: Witwicki z Poznania i Załuski z Kijowa. Wynik procesu: skazanie na karę śmierci przez spalenie na stosie. Majątek „zbrodniarza” przejdzie w połowie na skarb państwa, w połowie zaś przypadnie donosicielowi Brzósce, któremu równocześnie zagwarantowano bezpieczeństwo osobiste. „Dworek, w którymmieszkał winowajca i kreślił bezecne pisma ręką zbrodniczą, jako pracownia obłąkanego, ma być z ziemią zrównany. Ziemia zaś, na której stał ten dworek, ma dla wiekopomnej przestrogi pozostać pusta i nierodząca”.
Wyrok został wykonany 30 czerwca 1689 roku.
I chociaż Jerzy Kłoczowski („Zarys dziejów Kościoła Katolickiego w Polsce”, Kraków 1986) słusznie stwierdza, że pozbawienie życia Łyszczyńskiego było „głośnym, ale pojedynczym epizodem”. Lepiej by było – pisze Jan Ciechanowicz – dla narodu i kultury polskiej, gdyby tego „epizodu” nie było wcale...
Ostatni z „Trzynastu Sprawiedliwych” to Józef Montwiłł. Nie znam Wilna, ani szczegółowej historii tego miasta, ale sam fakt, że istnieje Polska Fundacja Kultury Polskiej im. J. Montwiłła dowodzi, że zasłużył sobie na takie wyróżnienie. W Wilnie są dwa jego pomniki. Jeden przy kościele ojców Franciszkanów, a drugi na cmentarzu na Wileńskiej Rossie.
Ojciec miasta twierdził, że pieniądze się znajdą – tylko ludzi, ludzi trzeba...
Ten wileński działacz społeczny i intelektualista urodził się w 1850 roku. Jego nazwisko wskazywałoby, że jego przodkowie pochodzili z normańskiej (wareskiej)społeczności etnicznej. Inni twierdzą, że była to rodzina pruska lub litewska. Ta mieszanka etniczna, mająca w sobie pierwiastki litewski, normański, ruski, pruski, jaświecki, wenedzki, niemiecki, a była polska pod względem kultury i języka, wykształciła na Kresach swój własny, niepowtarzalny charakter socjalny.
Będąc młodym chłopcem widział na własne oczy tragedię po upadku powstania styczniowego, rósł w okresie strasznego ucisku i bezwzględnego tępienia wszystkiego co polskie. Większy ucisk budzi większą odporność i wolę przetrwania. I taką postawę zachował przez całe życie. Po gimnazjum studiował w kilku wyższych uczelniach, m.in. w Petersburgu, Wiedniu i Berlinie, a potem rozpoczął pracę zawodową jako ekonomista. W roku 1885 został jednym z dyrektorów Wileńskiego Banku Ziemskiego, który stał na straży interesów ekonomicznych miejscowej ludności. Zajął się także pracą społeczną.
Był współorganizatorem ponad 20 różnych wileńskich organizacji naukowych, kulturalnych, społecznych m.in. wileńskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk, Towarzystwa Muzeum Nauki i Sztuki. Opiekował się wileńskimi szkołami. Stworzył Miejskie Kuratorium nad Biednymi, Instytut Higieny Dziecięcej, Towarzystwo Opieki nad Dziećmi, Szkołę Organistów, Szkołę Rysunkową itd. Pozakładał liczne tzw. „ochronki”, które stały się właściwie polskimi szkołami powszechnymi, kiedy publicznie nie wolno było używać mowy ojczystej. Z jego inicjatywy powstało w Wilnie słynne Towarzystwo Artystyczne „Lutnia” z sekcją muzyczną, dramatyczną i naukową. Ogromny chór, wielka orkiestra amatorska, doskonały zespół dramatyczny to wyniki jego pracy.
W roku 1897 wilnianie obraligo za prezydenta miasta, lecz nie został zatwierdzony na tym stanowisku przez władze carskie, gdyż kategorycznie odmówił udania się, jak nakazywał zwyczaj, do rezydencji generał-gubernatora, aby prosić go o „zatwierdzenie” wyboru.
W 1905 roku, jako poseł do Dumy w Petersburgu, zwrócił się do władz carskich z protestem przeciw miejscowej administracji w Wilnie, która nie dopuszczała nawet do wykładania Pisma Świętego w języku ojczystym oraz wprowadzenia w szkołach języka ojczystego, zgodnie z Manifestem carskim z dnia 12 grudnia 1904 roku.
Pewien przypadek z życia Montwiłła dobrze świadczy o jego kulturze politycznej. Gdy pewnego razu ostro starli się ze sobą (nawet przy rękoczynach) dwaj podlegli mu pracownicy Banku Ziemskiego – a jeden z zapaleńców był Polakiem, inny zaś Litwinem – ukarał i pogodził ich w ten sposób, że Polak musiał złożyć pewną kwotę pieniężną na instytucję litewską, Litwin – na polską. W tej formie pokazywał drogę ku prawdzie i sprawiedliwości”.
Józef Montwiłł – „Ojciec Miasta” – zmarł w lutym 1911 roku. Słusznie jest zaliczony do „Trzynastu Sprawiedliwych”.
Na zakończenie muszę wyrazić wielkie uznanie i podziw dla autora tej pracy, adresowanej do nauczycieli i studentów oraz wszystkich, którzy interesują się i chcą poznać wielowiekową historię kultury polskiej.
Michał Więckowski

* * *

Nasza Gazeta”, Wilno, 14 listopada 1996 r.:

Na półkach księgarskich
Jak Lech Rusa wzbogacał...
Miłośnicy pisarskiego dorobku Jana Ciechanowicza, (a takowych na pewno nie brakuje) mają znowu powód do radości: staraniem Polskiego Funduszu Wydawniczego w Kanadzie ukazała się ostatnio drukiem kolejna edycja tego autora, nosząca tytuł „Twórcy cudzego światła”. Ta licząca 401 stronic książka traktuje o Polakach, którzy pokrętnymi kolejami losu zarzuceni poza granice wielkiego wschodniego sąsiada na przeciągu kilku stuleci wnosili znaczący wkład do rozwoju nauki i kultury rosyjskiej.
Ze wstępu poświęconego dziejom stosunków polsko-rosyjskich wynika, że „były to relacje niesłychanie skomplikowane i pełne wewnętrznych sprzeczności. Obydwie strony od pierwszych ze sobą zetknięć na widowni dziejowej przeżyły swego rodzaju fascynacje partnerem (Rosjanie – wyrafinowaną kulturą polską, Polacy – ogromem rosyjskich przestrzeni i potencjalnych możliwości), nie zabrakło też przejawów czynnej przyjaźni, jak na przykład udział setek polskich rycerzy w bitwie z Tatarami na Polu Kulikowskim 8 września 1380 roku. Lecz wkrótce oba rosnące w potęgę mocarstwa stać się miały najzawziętszymi rywalami na arenie geopolitycznej, conieuchronnie miało spowodować także zmianę klimatu politycznego w stosunkach wzajemnych między Carstwem Moskiewskim a Rzeczypospolitą Polską. Krwawe zmagania rozpoczęły się już w wieku XV, a w XVI-XVII miały charakter prawie nieustającej wojny polsko-rosyjskiej, przerywanej na krótko rozmaitymi akcjami dyplomatycznymi, maskującymi tylko z reguły przygotowania do kolejnego starcia. Ogrom wysiłku duchowego i potencjału materialnego włożyły obydwie strony do tych dla obydwu stron szkodliwych i z racjonalnego punktu widzenia nikomu nie potrzebnych zmagań. Skończyło się to wszystko wynikiem powszechnie znanym: już od początku XVIII wieku Polska stała się przysłowiową karczmą zajezdną dla wojsk rosyjskich, a w końcu tego stulecia została w ogóle na ponad 120 lat wymazana z politycznej mapy Europy. Odtąd nienawiść stała się dominującym uczuciem w stosunkach między Polakami a Rosjanami, zaś w wyobraźni zbiorowej obu narodów dominować zaczęły, wkorzeniając się głęboko do dusz ludzkich, złośliwestereotypy, uniemożliwiające po prostu wzajemne się poznanie, a funkcjonujące przez całe stulecia”.
Jak zaznacza autor, w stosunkach polsko-rosyjskich wart odnotowania jest fakt, że nawet w czasach najzaciętszej wrogości nie zanikły między tymi narodami także uczucia wzajemnego szacunku, sympatii oraz przejawy owocnej symbiozy. To przecież właśnie w krwawych – w dosłownym tego znaczeniu – wiekach XV-XVII przyszli do Moskwy polscy przodkowie tak znakomitych i tak ogromnie dla Rosji zasłużonych rodów szlacheckich, jak Potiomkinowie, Bułgakowowie, Buninowie, Boratyńscy, Sałtykowowie, Hryniewscy, Ostrowscy, Połońscy, Kulikowscy, Dostojewscy, Ciołkowscy, Kozłowscy, Czajkowscy, Glinkowie, Strawińscy, Łobaczewscy i cały szereg innych, stanowiących o świetności i wielkości kulturotwórczych dokonań narodu rosyjskiego.
Poczet wybitnych osobistości polskiego pochodzenia w tworzeniu i rozwijaniu rosyjskiej państwowości, kultury, sztuki, techniki, nauki rozpoczynają dwa szczególnie w tym zasłużone rody – Dogielów i Kowalewskich. Wiele stron książki Jan Ciechanowicz poświęca też elektrotechnikowi Michałowi Doliwie-Dobrowolskiemu; bohaterowi walki z carskim despotyzmem, ale też i znakomitemu wynalazcy, inżynierowi, powieszonemu za przynależność do partii rewolucyjnej, producentowi 4 bomb, za których pomocą zamordowano cesarza Aleksandra II, Mikołajowi Kibalczycowi; inżynierowi, aeronaucie Stefanowi Drzewieckiemu, astronomom Witoldowi Ceraskiemu, Marianowi Kowalskiemu, chemikowi Mikołajowi Zielińskiemu, mikrobiologowi i epidemiologowi w jednej osobie Jerzemu Norbertowi Gabryczewskiemu, bakteriologowi Mikołajowi Gamalei, mikrobiologowi MikołajowiKłodnickiemu, językoznawcy Janowi Ignacemu Niecisławowi Baudouin de Courtenay, malarzowi Orestowi Kipreńskiemu, rzeźbiarzowi Michałowi Kozłowskiemu...
Jak to zwykle w wypadku Jana Ciechanowicza bywa, tym razem wykorzystuje on również z wielkim rozmachem materiały archiwalne, a, odkurzywszy unikalne herbarze rodowe, niezbicie dowodzi polskiego pochodzenia „twórców cudzego światła”. Wartka narracja i umiejętnie wplecione dygresje sprawiają, że książka, choć traktuje o życiorysach ludzi, bynajmniej nie trąci monotonią. Dodatkową jej atrakcją są wyszperane (chociażby ze znaczków pocztowych) ilustracje.
Dziś, gdy do niedawna zupełnie w sztuczny sposób podsycana przyjaźń między ZSRR a PRL stanowi bezpowrotną przeszłość, „Twórcy cudzego światła” przerzucają jakże znaczący i trwały pomost między narodami polskim i rosyjskim, narodami o słowiańskim rodowodzie, narodami-sąsiadami, a przez to skazanymi poniekąd na współżycie. Redakcja „Naszej Gazety” może mieć satysfakcję, że znaczna część tekstów, jakie składają się na kolejną książkę Jana Ciechanowicza, „zadebiutowała” drukiem właśnie na łamach tygodnika ZPL w rubryce „Nasi sławni rodacy”.Satysfakcję może mieć też wydawca – Polski Fundusz Wydawniczy w Kanadzie, książka choć nie ma twardej okładki i choć nie została zszyta a sklejona, bynajmniej nie jest skora do rozsypywania się na poszczególne kartki. Szkoda tylko, że w trakcie przygotowania „Twórców cudzego światła” do druku tak słabo wypadła korekta: literkowych potknięć naprawdę nie brakuje, a są one przecież przysłowiową łyżką dziegciu w beczce miodu.
Henryk Mażul

P.S. Zainteresowanych nabyciem wyżej zrecenzowanej książki odsyłamy do księgarni Stanisława Korczyńskiego w Wilnie.

Jan Ciechanowicz „Twórcy cudzego światła”, Polski Fundusz Wydawniczy w Kanadzie Toronto – Wilno 1996, str. 401.


1997



Gazeta” Toronto, 14-16 lutego 1997:

Dr Jan Ciechanowicz w Toronto
W ubiegłym roku Polski Fundusz Wydawniczy i redakcja „Polish Studio” przystąpiły do organizacji cyklicznych „Spotkań Literackich”, goszcząc dr. Andrzeja Ziemińskiego, dr Jadwigę Jurkszas-Tomaszewską, Krzysztofa Zarzeckiego, Agatę Tuszyńską, Felicję Nowak, dr. Andrzeja Wolskiego, Ryszarda Kapuścińskiego i prof. dr. Janusza Kryszaka.
Pierwsze w tym roku „Spotkanie”, organizowane przy współpracy Związku Ziem Wschodnich, Koła Toronto, odbędzie się 17 lutego o godz. 18.30 w dolnej sali Credit Union przy 220 Roncesvalles Ave. Jego gościem będzie pisarz, naukowiec, publicysta, redaktor, działacz społeczny i polityk, Kresowiak dr Jan Ciechanowicz z Wilna. Temat „Spotkania”: „Polskość i Polacy na Litwie na przestrzeni dziejów”. Wstęp $3.00
By przybliżyć sylwetkę dr. Jana Ciechanowicza, przytoczmy kilka faktów z jego bogatej biografii. Pochodzi z miasteczka Worniany (rejon ostrowiecki). Jego życie i działalność naukowa związana jest ściśle z Białorusią i Wileńszczyzną. Jest znanym obrońcą ludności polskiej i jej interesów politycznych i gospodarczych. W latach 1964-70 odbył studia germanistyczne w Instytucie Języków Obcych w Mińsku, a w latach 1971-73 studia doktoranckie z filozofii w Instytucie Filozofii i Prawa Akademii Nauk Białorusi. Tłumacz w Akademii Nauk Białorusi w Mińsku (1968-1973). Nauczyciel szkoły średniej w Mejszagole koło Wilna (1970-75). Dziennikarz „Kuriera Wileńskiego” (1975-1983). Wykładowca Akademii Nauk Społecznych w Wilnie (1983-86). Docent filozofii na Wileńskim Uniwersytecie Państwowym oraz Wileńskim Uniwersytecie Pedagogicznym (1975-1991). Redaktor naczelny kwartalnika naukowo-literackiego „W Kręgu Kultury” w Wilnie. Senator i członek Komisji ds. Nauki i Technologii Rady Najwyższej ZSRS (1989-1991). Współzałożyciel i członek Zarządu Głównego Związku Polaków na Litwie (1988-1990). Członek-założyciel Fundacji Kultury Polskiej na Litwie (1989) oraz Uniwersytetu Polskiego w Wilnie. Członek Rady Koordynacyjnej Światowego Forum Mediów Polonijnych (1994) i Międzynarodowego Komitetu Obrony Praw Polaków na Białorusi (1992).
Dr Jan Ciechanowicz jest autorem szeregu publikacji książkowych: „W kręgu postępowych tradycji”, „Na wileńskiej Rossie”, „Na wschód od Bugu”, „Trzynastu sprawiedliwych”, „Pod skrzydłami porannej zorzy”, „Człowiek i kultura w filozofii Theodora W. Adorno”, antologii „Sponad Wilii cichych fal” oraz wydanych ostatnio przez Polski Fundusz Wydawniczy „Twórców cudzego światła”. W druku znajdują się dwie dalsze pozycje: „Droga geniusza” (o Adamie Mickiewiczu) i „W bezkresach Eurazji" (o wybitnych polskich podróżnikach na terenie Rosji). Na wydawcę oczekuje fundamentalne dzieło „Rycerstwo Wielkiego Księstwa Litewskiego”; jest to herbarz-słownik liczący ponad 1800 stron druku, któremu autor poświęcił piętnaście lat intensywnej pracy.
Wielkim powodzeniem czytelników cieszyły się artykuły dr. Jana Ciechanowicza poświęcone dziejom Uniwersytetu Wileńskiego, ujęte w cykle: „Poczet profesorów wileńskich”, „W promieniu Wszechnicy Wileńskiej”, „Losy naszych ziomków”, „Polskie karty nauki rosyjskiej”.
Organizatorzy zapraszają serdecznie na spotkanie z człowiekiem wielkiego serca, pasji i talentu, znakomitym mówcą, wytrawnym polemistą, orędownikiem polskości, Szlachetnym Romantykiem, któremu przyszło żyć w niezbyt romantycznych czasach.
Informujemy również, że 14 lutego (piątek) o godz. 20.00 w Polskim Centrum Kultury im. Jana II w Mississauga, 4300 Cawthra Rd., odbędzie się uroczysty wieczór poświęcony 200. rocznicy urodzin Adama Mickiewicza. W trakcie wieczoru wystąpi polska młodzież z recytacjami utworów wielkiego poety oraz prof. Jan Ciechanowicz, wybitny znawca twórczości i życia Adama Mickiewicza. Organizatorami wieczoru są:Związek Nauczycielstwa Polskiego w Kanadzie, Związek Narodowy Polski Gmina l oraz Komisja Edukacyjna Centrum. Wstęp wolny.
Prof. dr Jan Ciechanowicz gości w Kanadzie na zaproszenie Gminy 1 Związku Narodowego Polskiego i redakcji tygodnika „Głos Polski”.
* * *

Głos Polski”, nr 8, Toronto, 22 lutego 1997 r.:

Wieczór z okazji 200-lecia urodzin Adama Mickiewicza
Być może trochę nieskromnie pisać z zachwytem o wydarzeniu, którego się było współorganizatorem, lecz chyba wszyscy licznie przybyli w piątek na uroczysty wieczór ku czci 200-lecia urodzin Adama Mickiewicza do dużej sali Polskiego Centrum Kultury im. Jana Pawła II w Mississaudze, zgodzą się z opinią, że był on nadzwyczaj udany. Przyczynił się do tego sukcesu cały zespół organizatorów, (a to: Związek Nauczycielstwa Polskiego w Kanadzie z prezeską Wandą Bujalską, ZwiązekNarodowy Polski w Kanadzie, Gmina 1 z prezesem Bogumiłem Nowinowskim, Komisja Kultury Centrum J.P. II z Ewą Poliszot i nasza redakcja), wspaniali wykonawcy – młodzież polska i przede wszystkim profesor Jan Ciechanowicz, który okazał się znakomitym mówcą. Już na początku wieczoru, po wprowadzeniu i powitaniach gości (wśród których znaleźli się m.in.: prof. Robert A. Varin – Prezes ZNPwK, Anna Ejbich z ZG KPK, Marian Fijał – Prezes SPK, Krystyna Burska z Fundacji Mickiewicza w Kanadzie, Edward Zyman – Prezes Polskiego Funduszu Wydawniczego w Kanadzie) i publiczności przez Wandę Bujalską i Wiesława Magierę, dostojny gość z Wilna wystąpił z arcyciekawym referatem. Oryginalny sposób prowadzenia opowieści o zawiłym życiu i pracy twórczej naszego Wieszcza oraz widoczna swoboda profesora w poruszaniu się po mickiewiczowskiej problematyce sprawiły, że słuchało się go z przyjemnością i dużą uwagą jednocześnie. Treść wystąpienia Jana Ciechanowicza opublikujemy w „Głosie” za tydzień.
Tuż po referacie na dużym ekranie Centrum obejrzeliśmy fragment chyba najznakomitszej inscenizacji „Dziadów” w reżyserii Konrada Swinarskiego, wystawionych przed laty w krakowskim Teatrze Starym z udziałem gwiazd polskich scen, m.in.: Anny Polony, Anny Dymnej, Tadeusza Malaka oraz trzech panów Jerzych: Radziwiłłowicza, Stuhra i Treli.
Na trzecią część Wieczoru złożyły się recytacje dzieł mistrza Adama i utwory muzyczne na fortepian w wykonaniu polskiej młodzieży w Kanadzie. Wszystkim bez wyjątku należą się ogromne brawa za piękne deklamacje. Równie podobali się młodzi pianiści: Michał Haduk (zagrał „Taniec z szablami” Chaczaturiana), Ania Basiukiewicz (Polonez g-moll Chopina) i Maciej Dorma (wykonał Walca a-moll i Walca opus 34 nr 3 Fryderyka Chopina).
Świetnie zaprezentowali się w recytacjach: Ania Poliszot („Konrad Wallenrod”), Ludwika Juchniewicz („Zosia” – fragment z „Pana Tadeusza”), Dominika Dittwald („Broń mnie przed sobą samym”), Joanna Kostka („Do M...”), Paulina Robak („Nowy Rok”), Marta Sołtys („Koncert Jankiela”), Ola Migatulska („Inwokacja”), Justyna Surzan („Przyjaciele”) i Ola Żmichowska („Lis i Kozioł”). Trzeba wyrazić uznanie dla wykonawcy pięknej scenografii na okazję Wieczoru artysty malarza Mariana Mularczyka.
Po części artystycznej, w przerwie na kawę i pączki dla wszystkich (z cukierni „Sweet Temptation”), liczna (trochę nadspodziewanie) publiczność żywo wymieniała wrażenia z imprezy, która – jak wieść niosła – bardzo się podobała. W części końcowej miała miejsce symboliczna uroczystość nadania imienia Adama Mickiewicza Szkole Polskiej przy Fern Public School. Akt nadający Szkole imię Wieszcza z rąk Prezeski ZNP Wandy Bujalskiej odebrała Bożena Franciszkiewicz,nauczycielka placówki. Patronat nad Szkołą im. Mickiewicza objęła Gmina 1 Związku Narodowego Polskiego w Kanadzie. I wreszcie – przyszedł czas na bezpośrednią wymianę myśli pomiędzy głównym mówcą Wieczoru dr. J. Ciechanowiczem a zgromadzonymi słuchaczami. Pytania dotyczyły w większości spraw związanych z życiem mistrza Adama. Dociekliwość niektórych polonusów wyrażaną w pytaniach dotyczących intymnych meandrów żywota wielkiego poety, prelegent skutecznie pohamowywał. Mówca był zdania, że temat ten nie przystaje do Wieczoru składającego hołd Mickiewiczowi i proponował, by zainteresowani poprosili raczej o wypowiedzi w tej kwestii biegłych psychiatrów lub seksuologów o historycznym zacięciu...
oprac. Wiesław Magiera

P.S. Wykład Jana Ciechanowicza oraz dodatkowe fotografie z Wieczoru opublikujemy za tydzień. Organizatorzy dziękują dyrekcji PLL LOT w Toronto za sponsorowanie przylotu naszego gościa z Polski.

* * *

Głos Polski”, nr 9, Toronto, 1 marca 1997 r.:

Mickiewicz – jaki był?
Wykład wygłoszony przez prof. Jana Ciechanowicza na uroczystym Wieczorze z okazji 200-lecia urodzin A. Mickiewicza w Polskim Centrum Kultury im. Jana Pawła II w Mississaudze 14.02.97

Wielce Szanowni Państwo, Drodzy Rodacy,
Czuję się niezmiernie zaszczycony i dumny z powodu tego, że mogę dziś złożyć głęboki pokłon jednemu z najbardziej szlachetnych i patriotycznych odłamów narodu polskiego, Polonii kanadyjskiej. Myśmy na Kresach, w Wilnie, we Lwowie, w Grodnie doskonale znali Państwa postawę, zaangażowanie patriotyczne, Państwa ofiarność w niesieniu pomocy Rodakom na ziemiach zabranych.
Choć do 200 rocznicy urodzin Adama Mickiewicza zostało jeszcze ponad rok czasu, to obchody te zostały już rozpoczęte, już mnożą się publikacje w różnych językach, poświęcone jednemu z czterech naszych, obok Krasińskiego, Słowackiego i Norwida, wielkich wieszczów. Publikacje nie tylko w języku polskim, ale również w języku litewskim, białoruskim, rosyjskim i z całą pewnością ten potok artykułów, książek będzie przybierał na sile i obfitości w miarę się zbliżania 200 rocznicy Adama Bernarda Mickiewicza.
Gdybym zadał Państwu pytanie: – jakiej barwy włosy miał Adam Mickiewicz? jakiego koloru oczy? jakiego kształtu nos? – przypuszczam, że prawie każdy z Państwa udzieliłby nam innej odpowiedzi. Zmierzam ku temu, że nawet informacje o rzeczach i ludziach znanych, często wydają się tylko być informacją, lecz faktycznie informacją nie są, a są raczej swego rodzaju nieporozumieniem. Proszę porównać swoje przypuszczenia czy wyobrażenia, jeśli powiem, że Adam Mickiewicz miał włosy rude, oczy błękitne, a nos „kierpaty”. Czy ktoś z Państwa miał inne rozwiązanie? Niewykluczone. Na temat rzeczy nawet najprostszych, wydawać by się mogło, np. narodowości Adama Mickiewicza kruszy się dziś kopie. Do dzisiaj temat pochodzenia jego matki i ojca, już nie mówiąc o interpretacjach wielkich filozoficzno-poetyckich dzieł Adama Mickiewicza, stanowi przedmiot bardzo intensywnej wymiany zdań. Byłoby niepodobieństwem w ciągu tych pół godziny, poddać szczegółowej analizie bieg życia, twórczość naszego wielkiego poety i filozofa. Dlatego proponuję dość skrótowo, jasno przypomnieć bieg życia Adama Mickiewicza. Całkiem już krótko poświęcimy nieco uwagi pewnym dwuznacznym zagadnieniom, jak właśnie pochodzenie Mickiewicza, jego stosunek do religii i relacje ze Stolicą Apostolską. Być może wspomnimy także o niektórych innych problemach. Już od wielu dziesięcioleci w szkołach Litwy Adam Mickiewicz jest nazywany „poetą litewskim piszącym po polsku”. W szkołach białoruskich jest dotychczas przedstawiany młodzieży jako wybitny poeta białoruski, który na skutek jakiegoś nieporozumienia pisał po polsku. Jednym z ciekawszych również „rozwiązań genealogicznych” jest sugerowanie, że Adam Mickiewicz był pół-Żydem, pół-Polakiem. W zasadzie nic dziwnego, Proszę Państwa, się nie dzieje z naszym panem Adamem, ponieważ nie tylko jego spotykataki los. O Karolu Wojtyle, naszym wielkim polskim papieżu, naszej dumie narodowej, na Ukrainie pisze się, że to polityk, działacz, papież ukraińskiego pochodzenia. Na Litwie zaś publikuje się artykuły, że to nie żaden Wojtyła tylko Wajdila – rodowity Litwin. Podobnie na Białorusi. W żadnym wypadku nie chcę być rozumiany przez Państwa jako człowiek, który drwi z naszych miłych sąsiadów. Jeśli ktoś jest wielki, to za życia jest zazwyczaj maltretowany, nienawidzony, zaszczuwany, nikt się do niego nie przyznaje, a gdy umrze i gdy jego dziedzictwo kulturalne zajaśnieje w całej swojej krasie, zjawia się szereg chętnych do posiadania tego bogactwa, piękna i wówczas także pojawiają się często kuriozalne próby zawłaszczenia tą czy inną osobowością, tą czy inną twórczością. Taki los spotkał między innymi także naszego Adama Bernarda Mickiewicza. Co mówią jednak fakty, przekazy archiwalne na temat Mickiewiczów i Majewskich, bowiem z Majewskich się wywodziła matka naszego poety, Barbara Majewska herbu Starykoń. Otóż Mickiewiczowie używali herbu Poraj. Ci Mickiewiczowie, z których się wywodził właśnie nasz wieszcz. „Poraj odmienny”, inaczej znaczy także „Mickiewicz”. Po prostu kwiatek róży przedstawiony jest natarczy herbowej rycerskiej. Byli jednak także Mickiewiczowie herbu Lis i herbu Nałęcz spokrewnieni z tymiż, faktycznie wszelako stanowiący różne odnogi jednego wielkiego domu rycerskiego. Jest to odwieczna szlachta lechicka, potomkowie tzw. Radymiczów i Krywiczów, którzy przywędrowali w okresie między V a VIII w. z prawego brzegu Wisły nad Niemen i Wilię. Cała ludność tamtych terenów to ludność prapolska, lechicka, odwiecznie słowiańska, stanowiąca ten sam typ antropologiczny co ludność np. dzisiejszego Mazowsza. Na marginesie dodam, że w tymże okresie z terenu Polski, z Małopolski wyszły liczne plemiona lechickie w kierunku Bałkanów i dziś się nazywają Chorwatami. W tymże okresie wywędrowało z Wielkopolski szereg plemion lechickich. Te plemiona lechickie, które się również osiedliły na Bałkanach, dziś nazywają się Serbami. Każda historia Serbii rozpoczyna się od dumnego stwierdzenia, że w VII w. przodkowie Serbów wyszli z terenów Polski. Prawie nigdzie na świecie, jak mi się wydaje, a czytam prasę serbską również, Polska nie jest tak kochana jak w Serbii. Również z terenów Polski i w tymże czasie z prawego brzegu Wisły kilka plemion lechickich wędrowało także w kierunku wschodnim. Trudno byłoby teraz mówić o przyczynach tej wędrówki lechickich plemion, ale faktem jest, że ta wędrówka miała miejsce. W dzisiejszej Białorusi, słowiańska ludność Wileńszczyzny to właśnie potomkowie tych Lechitów, którzy wywędrowali w VII, VIII w. na tereny, na których się dzisiaj właśnie znajdują. Białorusini, na przykład są przez Benedykta Dybowskiego, nazywani Białolechitami. Jest to naród „jednej krwi”, że tak powiem, z Polakami. Dotychczas tereny Litwy i Białorusi zamieszkują liczne „gniazda” Mickiewiczów. Jedne z nich poczuwają się do polskości, inne do białoruskości, a jeszcze inne do litewskości. Na przykład JakubKołas, klasyk literatury białoruskiej był to faktycznie Konstanty Mickiewicz, jego rodzina się pieczętowała tym samym herbem Poraj-odmiana, którym właśnie pieczętowała się rodzina Adama Mickiewicza. Mamy także w dzisiejszej Republice Litewskiej poetę o nazwisku Juozas Mickievicius czyli Józef Mickiewicz. Zadziwiająca rzecz: ten sam ród, ta sama krew, a przynależność do różnych narodów. Ta sama rodzina wzbogaca trzy różne pobratymcze kultury. To zjawisko niesłychanie fascynujące. Sprawami tymi zajmuję się, jak Państwo czytaliście już o pewnością w „Głosie Polskim”, notabene świetnie redagowanym piśmie, w zapowiadanym tam mego autorstwa III-tomowym herbarzu: „Księga Rycerstwa Wielkiego Księstwa Litewskiego”. W szczególny sposób poświęciłem uwagę tym właśnie znakomitym polskim rodzinom. Rodzinom, które wzbogacały swoim wysiłkiem kilka kultur: rosyjską, ukraińską, białoruską, polską, niekiedy niemiecką, litewską. To jest zjawisko absolutnie fascynujące. Niestety, do tej pory nauka polska ani jakakolwiek inna na świecie tego problemu nie opracowywała. W ciągu wielu lat pracy podjąłem taką próbę z ofiarną pomocą mojej kochanej żony Haliny. Opracowaliśmy dziełoz pogranicza historii, psychologii, historii kultury, genealogii i heraldyki. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś może złożę u Państwa wizytę i tenże herbarz będzie wydany, a Państwo będą mogli skierować do mnie, także krytyczne, uwagi na temat tej edycji.
Jeśli mówić o Majewskich – byli Majewscy różnych herbów: Jastrzębiec, Łabędź, Starykoń, Nałęcz, Lew, Zadora itd. – bardzo rozbudowana rodzina. Jest niepodważalną prawdą, że istniały co najmniej trzy rodziny o nazwisku Majewskich, które był żydowskiego pochodzenia. Z osób zupełnie prawych, uszlachconych przez królów polskich, dobrze służyli Polsce, byli polskimi patriotami, jednak nie było żadnej żydowskiej rodziny o nazwisku Majewski, która by używała herbu Starykoń. Ten herb przedstawiał konia, „maszerującego” z prawa w lewo na tarczy rycerskiej. Znane są publikacje różnych autorów, którzy sugerowali, że matka Adama Mickiewicza, Barbara Majewska, była Żydówką, neofitką. Ponoć jej ojciec miał się ochrzcić, przejść na polskość, na katolicyzm i właśnie został ojcem matki wybitnego poety polskiego. Proszę mnie nie posądzić o antysemityzm, bo antysemitą nie jestem, ale prawda jest mi droższa niż cokolwiek. Chodzi nam tylko o prawdę. Otóż mogę stwierdzić z całą odpowiedzialnością i pewnością, że matka Adama Mickiewicza, Barbara Majewska była czystej krwi szlachcianką polską. Należała do jednej z bardzo mocno zbiedniałych, podupadłych gałęzi tego rodu. Prof. Konrad Górski – między innymi – sugeruje, że nawet z samego faktu wielkiej biedy, prawie nędzy, w której przebywała rodzina Majewskich, można wnioskować, że to nie była rodzina żydowskiego pochodzenia, nie była to rodzina należąca do frankistów. Setki żydowskich rodzin otrzymało polskie nadanie szlacheckie, ale te rodzina musiałyuiścić bardzo duży „okup finansowy”. 500 dukatów – cały duży kapitał, który wzmacniał skarb królewski. Gdyby Majewscy, ta gałąź właśnie, była frankistowska, z całą pewnością musiałaby to być szlachta bardzo zamożna. To pośredni oczywiście argument, on wprost niczego nie dowodzi, ale jako dodatkowy niejako szczegół z całą pewnością potwierdza nasz wniosek o tym, że Adam Mickiewicz był czystej krwi Polakiem. Jeśli Państwo znajdą jakieś publikacje sugerujące, że był Rosjaninem, Ukraińcem, Białorusinem, czy Litwinem lub Żydem, Arabem czy np. Etiopczykiem – z całą pewnością mogą być Państwo pewni, że był Polakiem. Skąd jednak się biorą tego typu przypuszczenia czy wprost twierdzenia?
Niektórym Polakom w XIX w. wydawało się, że jeśli kogoś nazwą Żydem, to już go „załatwili”. Rzecz odnosi się też do Mickiewicza, człowieka bardzo utalentowanego, lecz dosyć niemiłego w osobistym obyciu, nieco nieprzyjemnego, impulsywnego, niecierpliwego, przerywającego swoim rozmówcom, nikogo prawie nie słuchającego. Narzucał zawsze swoje zdanie, był „w gorącej wodzie kąpany”, nie cieszył się sympatią wielu ludzi. Wielu ludzi „serdecznie” go nie lubiło, często bliscyznajomi, a nawet „przyjaciele”. Stąd chęć tzw. dopieczenia. My, Polacy, w ogóle lubimy dopiec sobie nawzajem. Oj, jak lubimy... – to, niestety, jedna z naszych konstytutywnych cech. Ksawery Branicki i paru innych „przyjaciół” Mickiewicza rozpowszechniało pogłoskę, że on jest Żydem. Mickiewicz był bardzo biednym człowiekiem. Przez długie dziesięciolecia żył mniej niż skromnie, nosił stare, wytarte spodnie, nie zawsze czyste. „Hrabiowie” traktowali to jako „żydowskość”. Na ten temat piszą niekiedy czasopisma XIX w. W prasie polskiej Adam Mickiewicz był bardzo często atakowany, poniżany na rozmaite sposoby. Dopiero po śmierci doceniono go, pokochano i dzisiaj szczycimy się nim jako naszym wielkim wieszczem. Za życia jednak łatwego losu nie miał. Oplatały go zwykłe puste, nikczemne, polskie ploteczki. Inna rzecz, że już w XX w. różni pseudopublicyści czy pseudonaukowcy powtarzają tę ploteczkę jako „historyczną” prawdę.
Każdy z nas zetknął się w ten czy inny sposób z podobnymi „zarzutami”, powstałymi zwykle tam, gdzie na jednym terenie żyją dwie narodowości, dwie kultury. Trzeba zrozumieć psychologiczny mechanizm, źródło tej plotki, tego – nie powiem „zarzutu”, lecz raczej pomówienia, bo cóż to za zarzut, że ktoś jest Żydem. Powstaje pytanie jakim Żydem, jakim człowiekiem? I na tym koniec. Bycie Polakiem to ani nie cnota, ani nie wada. Owszem, dla niektórych jest to wada. Inni zaś się z tym obnoszą: „jestem Polakiem”. A ja zadaję pytanie: – jakim ty jesteś Polakiem? – jakim człowiekiem? – co masz w głowie? – co masz w sercu? – co dobrego dokonałeś w życiu i czego jesteś wart? Tylko to świadczy o twojej wartości, a nie to, że jesteś Francuzem, Arabem, Żydem, Polakiem czy Kanadyjczykiem. Przypuszczam, że Państwo się ze mną zgodzą? A jeśli Państwo mają odrębne zdanie: votum separatum, z całym szacunkiem pochylę głowę także przed odmiennym zdaniem, nie chcę bowiem narzucać wszystkim swej interpretacji tego zagadnienia.
Urodzony w 1798 roku. Niektóre przekazy czy legendy rodzinne głoszą, że w chwili przyjścia na świat przyszłego geniusza na zachodniej stronie nieba po godzinie czwartej wieczorem w Boże Narodzenie pojawiły się dwa ogniste słupy jako synchroniczne zjawisko – znak zapowiadający niejako przyjście na świat jednego z największych geniuszy w dziejach ludzkości. Czy to prawda? Gdybym był zwolennikiem psychologii i filozofii Karla Gustawa Junga – prawdopodobnie był się zgodził, że gdy przychodzi wielki geniusz, to zostaje to „odnotowane” w kosmosie przez jakieś znaki na niebie, oznajmiające przyjście wielkiego człowieka. Kiedy narodził się Chrystus, wiemy jakie znaki się zjawiły na niebie. Być może coś takiego również miało miejsce w tym przypadku. Jako młody chłopak uczył się w szkole podstawowej w Nowogródku, następnie w gimnazjum, i wreszcie w wieku niespełna 17 lat przybył Adam Mickiewicz do Wilna, aby studiować na Uniwersytecie Wileńskim. Po przyjeździe do Wilna furmanką, udał się zaraz przed oblicze MatkiBożej Ostrobramskiej, tak jak kazała mu mama – gorliwa katoliczka – i podziękował Matce Bożej za szczęśliwe przybycie do wielkiego miasta uniwersyteckiego, prosząc o błogosławieństwo na dalsze życie. Był przekonany do samej śmierci, że Matka Boża Ostrobramska nad nim ciągle czuwała. A w wielkie tarapaty pan Adam wpadał nieraz. Jego życie nieraz dosłownie „wisiało na włosku”. Sam o tym pisał w listach, publikacjach. Jednak wychodził z tych opresji w sposób wręcz cudowny. Na przykład pewnego razu w Wilnie Mickiewicz tonął i stracił przytomność. Obudził się dopiero na brzegu. Jak sam później wyznał – to Matka Boża Ostrobramska go uratowała. Komuś to może się wydawać mistyfikacją, lecz ktoś inny o głębszej wierze może to odebrać jako rzecz zupełnie naturalną i prawdopodobną. Po ukończeniu studiów młody Adam pracował w szkole powiatowej w Kownie. W 1820 roku, gdy był jeszcze studentem, ukazał się jego pierwszy zbiór pt. „Poezje” w Wilnie w nakładzie zaledwie 200 egzemplarzy. Całość od razu wykupiono i zaraz zrobiono dodruk. Został słynnym młodym człowiekiem i poetą, co wzbudziło zawiść nawet takiego wielkiego człowieka jak Jan Śniadecki, który publicznie nazwał Mickiewicza „wariatem” na jednym ze spotkań towarzyskich. Aż musiał student A. Mickiewicz przejść z wydziału matematycznego na wydział literacki i tam dopiero kontynuował studia. Nie można pominąć milczeniem tak ważnego faktu, jak uczestnictwo Adama Mickiewicza w Stowarzyszeniu Filomatów (założonego w 1817 r.) i Filaretów (powstałego w 1820 roku). Statut Filaretów głosił, że celem organizacji było nabywanie nauk, moralności i religii, udzielanie przez wzajemny przyjacielski dozór przestrogi, rady i wsparcia w niedostatku. Dziś na tej sali widzimy hasło ZNP-wK: „Bóg, Honor, Ojczyzna”. Bardzo podobnie brzmiało hasło Filomatów i Filaretów „Nauka, Ojczyzna, Cnota”.
W siedemnastym stuleciu nasz naród został w sposób drastyczny wykrwawiony. Prowadziliśmy wojny z Ukraińcami, Szwedami, Moskwą, Niemcami. W walkach wyginęła najlepsza szlachta. Naród utracił naturalną elitę, która zazwyczaj stanowi około 6% ludności każdego kraju i promieniuje w sposób pozytywny oddziaływując na pozostałych. Myśmy stracili właśnie te 6% i ludzie, którzy pozostali przy życiu, to ci o mniejszej energii życiowej, słabsi. Skutkiem tego od początku XVIII stulecia nasza ukochana Najjaśniejsza Rzeczpospolita faktycznie była już „karczmą zajezdną” dla wojsk rosyjskich. Nawet nie pytając o zezwolenie królów polskich, wojska moskiewskie grasowały po kraju grabiąc, tnąc, paląc, gwałcąc, tratując nasze odwieczne ziemie, nasze państwo jako swą dziedzinę do nich należącą. I wreszcie koniec XVIII stulecia. Tragiczne dla naszego narodu rozbiory, jeden cios, drugi, trzeci. Rzeczpospolita pada. Młodzi ludzie w rodzaju Adama Mickiewicza, Filomatów i Filaretów uważali, że popadniecie w niewolę to efekt naszego narodowego charakteru. A nasz charakter wynika z niewoli. Bierność, zawiść wzajemna, nikczemność charakteru, fałsz, niezdolność powiedzenia prawdy w oczy,wiarołomstwo, zdrady małżeńskie – wszystko to stanowiło bezpośrednie lub pośrednie przyczyny zniewolenia. Tak, tak – kto zdradza żonę, zdradzi też ojczyznę. Nie inaczej.
Wilno w tym czasie było stolicą kultury polskiej, na wszechnicy wileńskiej studiowało 1600 studentów. To była największa uczelnia w cesarstwie rosyjskim i jedna z najlepszych w Europie. Przy tym jakość nauczania była znakomita. Absolwenci wileńskiej wszechnicy pracowali na wszystkich europejskich uniwersytetach. Należeli do najlepszych i najsłynniejszych specjalistów. Młodzież polska w Wilnie pragnęła przeciwstawić się zaborcom, sile materialnej – wielką polską kulturę etyczną i duchową. W tym celu, reedukacji samych siebie, swego otoczenia, powstały te dwie młodzieżowe organizacje. Oczywiście Rosjanie szybko wpadli na ich trop. (Nikt nie potrafi być takim psem śledczym i takim katem jak aparat policyjny Rosji – wiemy o tym dobrze). Młodych ludzi aresztowano, osądzono, okuto w żelazo i wyprawiono w głąb Rosji. Co prawda, po przybyciu do Rosji specjalnie okrutne kary nie spadły na tę grupkę młodzieży wileńskiej. Postraszono ich, poedukowano i puszczono wolno, ale w Moskwie. Także Adam Mickiewicz w latach 1827-29 przebywał z tych powodów w Petersburgu, w Odessie, w Moskwie. Napisał wtedy przepiękne „Sonety krymskie”. W 1829 r. otrzymał pozwolenie na wyjazd z Rosji. Odbył podróż po Niemczech, Szwajcarii, Włoszech. Próbował bez skutku w 1831 roku, gdy trwało Powstanie Listopadowe, dotrzeć do Polski, przedostać się przez granicę pruską. Został jednak zatrzymany i musiał wracać do Francji. W 1832 roku właśnie osiadł w Paryżu. Wówczas napisał głębokie, prorocze i o piękności bez precedensu w kulturze światowej, za wyjątkiem Biblii, „Księgi Narodu Polskiegoi Pielgrzymstwa Polskiego”. W 1834 roku 36-letni poeta żeni się z o 16 lat młodszą Celiną Szymanowską, córką pianistki Marii Szymanowskiej. W tymże roku jeszcze przed ożenkiem zdążył, dzięki Bogu, ukończyć „Pana Tadeusza”.
Po tym okresie już nigdy poezji nie pisywał. Proza życia. Koniec z poetą Mickiewiczem. Co prawda jeszcze się oddawał publicystyce, pisał dzieła naukowe, literackie, filozoficzne. No cóż – niekiedy życie rodzinne rzeczywiście skłania do filozofii... Szczególnie po konflikcie z żoną. Ten sam los spotkał właśnie naszego pana Adama. A Mickiewicz był nie tylko wielkim poetą, był znakomitym filozofem, uczonym, historykiem kultury, krytykiem literatury. W latach 1839-40 wykładał literaturę łacińską na Uniwersytecie w Lozannie, a w latach 1840-44 był profesorem College de France w Paryżu. Zwolniony za głoszenie zbyt radykalnych tez. W jego poglądach rzeczywiście nastąpiło wówczas jakieś pomieszanie lewicowości politycznej i dziwnego pseudoreligijnego ekstremizmu, któremu uległ pod wpływem bioenergetyka Andrzeja Towiańskiego. Niestety, głosił wtedy z katedry uniwersyteckiej koncepcje dziwaczne, irracjonalne, nie do przyjęcia. Siłą rzeczy,zawieszono go w pełnieniu profesorskich obowiązków. Przypuszczam, że gdybym był rektorem College de France, zrobiłbym to samo. Jak można było narzucać jakieś zupełnie irracjonalne poglądy oficjalnie z katedry uniwersyteckiej? Nawet we Francji, która była zawsze tolerancyjna. Zachowały się teksty jego wykładów w Lozannie i w Paryżu. Zwłaszcza te na temat literatur i języków słowiańskich są znakomite. Chodzi mi tu zarówno o głębię, jak i o szlachetność myśli.
Skoro nie można było być poetą – życie rodzinne nie pozwalało, skoro nie można było być filozofem i naukowcem – nie pozwalała administracja uczelni, pan Adam oddał się od 1848 roku polityce. Udał się do Włoch, gdzie stworzył polski legion, który miał walczyć o wolność Polski w kolejnym powstaniu. Był przekonany, że nic Polaków nie zatrzyma, że powstania będą wciąż ponawiane aż do skutku, aż wszyscy zaborcy zostaną z ziem polskich wyrzuceni. Od 1849 roku jest redaktorem „Trybuny Ludów” (nie „Ludu”!), a od 1852 zarabia na życie jako bibliotekarz w Bibliotece Arsenału.
Umiera w 1855 r., a więc wówczas gdy miał tylko 57 lat. W pełni rozkwitu twórczego Adam Mickiewicz odchodzi. Według pewnej wersji zmarł na cholerę, Istotnie wtedy w Europie grasowała cholera, według innej – został otruty przez rodaków będących na usługach policji rosyjskiej. Wersja otrucia przez prowokatorów rosyjskich, Polaków oczywiście, bo w otoczeniu Mickiewicza w Turcji byli tylko Polacy, ma również swoich zwolenników. Trudno jest definitywnie opowiedzieć się dziś po stronie pierwszej czy drugiej wersji. Obydwie są prawdopodobne. Szczególną wściekłość policji rosyjskiej, cara osobiście wywołał fakt, że Adam Mickiewicz zorganizował polski legion, potem zaś czeski i zaczął tworzyć legion żydowski dowalki o wolność Polski. Tego już było za dużo, prawdopodobnie cierpliwości czara się wypełniła i naszego wielkiego poetę, polityka, filozofa zamordowano w skrytobójczy i nikczemny sposób. Mistrzowski również oczywiście. Zresztą ta wersja o otruciu Mickiewicza przez agentów carskiej ochrany, wywołuje wściekłość w historiografii rosyjskiej po dziś dzień, co jest absolutnie zrozumiałe, ale co nie podważa prawdopodobieństwa tego rodzaju wydarzeń.
Jeszcze dosłownie parę słów, bo mój czas się kończy, o religijności Mickiewicza. Otóż musimy stwierdzić z całą jednoznacznością, że Adam Mickiewicz był od pierwszych świadomych dni swego życia aż do ostatnich gorliwym i głęboko wierzącym katolikiem. Był znakomitym myślicielem chrześcijaństwa polskiego. Przypuszczam, że na świecie w ogóle nie ma poezji bardziej filozoficznej i bardziej głęboko religijnej niż poezja polska. Chociaż i niemiecka jest pod tym względem również na bardzo wysokim poziomie i niewątpliwie rosyjska. Ale polska jest, jak sądzę, po prostu bez konkurencji pod tym względem. A Adam Mickiewicz jest jednym z najwspanialszych polskich filozofów, myślicieli religijnych. Jest jednak rzeczązadziwiającą, że ten gorący katolik i głęboki myśliciel katolicki jednocześnie przez całe swe życie miał bardzo napięte stosunki ze Stolicą Apostolską. Dlaczego? Mickiewicza oburzał fakt, że Watykan nie stanął w obronie katolickiej Polski, nie protestował przeciwko prześladowaniom Polaków katolików przez prawosławną Rosję. To jest naprawdę fakt trudny do zrozumienia. Dlaczego Stolica Apostolska nie broni katolickiego narodu polskiego pod ciosami barbarii azjatyckiej? Dlaczego Rzym nie bronił Polaków w XIX w. przed prześladowaniami Rosjan. Prawdopodobnie Rzym się łudził, drodzy Państwo, iż może uda się kiedyś skatolicyzować Rosję. A Rosjanie zachowywali się pod tym względem bardzo zręcznie. Wysłali kilku dyplomatycznych agentów do Rzymu, którzy deklarowali przed papieżem podczas audiencji, że prawosławie jest bardzo słabe w Rosji, a cała Rosja tylko oczekuje, żeby przejść na katolicyzm. Jednocześnie sytuacja była taka, że Rosjanie uważali, i dotychczas niektóre organa prawosławia rosyjskiego uważają, papieża za wcielonego szatana. Czyli faktyczne intencje Rosji były imperialne, zaborcze, jej gra dyplomatyczna – niesłychanie perfidna. Tak perfidna, że nawet dyplomacja Rzymu, nie mająca sobie równych przecież na świecie, (w końcu ma 2 tysiące lat doświadczeń), uległa moskiewskiej perfidii i nie broniła szczerych katolików Polaków przed prześladowaniami ze strony carów rosyjskich. Ten fakt niebronienia Polaków przed Rosją, oburzał do głębi Adama Mickiewicza. Wciąż się dobijał o posłuchanie u papieża, a gdy otrzymał taką sposobność, papież zachowywał się w sposób wyjątkowo „poprawny” i chłodny. Uważał, by nie przyobiecać czegoś Polakom. Gdy Mickiewicz zobaczył taką postawę, zaczął po prostu na papieża krzyczeć: Wam tu dobrze siedzieć bezpiecznie w Rzymie, a naród polski jest biczowany, mordowany, wieszany, rozstrzeliwany, zsyłany na Syberię. A wy tu siedzicie bezpiecznie. I mówicie o cierpliwości, o pokorze, o cnotach chrześcijańskich – krzyczał na papieża. Porwał się wręcz – jak piszą świadkowie tego wydarzenia – do rękoczynów. Papież wstał i zawołał: – Zabierzcie tego wariata. Tak audiencja się skończyła i do końca życia Mickiewicz miał już jak najgorsze stosunki z Watykanem. Natomiast pozostał wiernym katolikiem, dobrym chrześcijaninem, nie zmienił swych przekonań. Po prostu uważał, że co innego Bóg i wiara, a co innego konkretni ludzie, którzy sprawują w kościele władzę duchową i administracyjną. Takie są zadziwiające koleje stosunków między naszym wieszczem a Watykanem.
Jestem świadom fragmentaryczności mego tutaj wystąpienia przed Państwem. Proszę mi wybaczyć, że opuściłem wiele istotnych, ciekawych rzeczy. Dziękuję Państwu serdecznie za uwagę, za tak gremialne przybycie. Proszę mi wierzyć, jestem z całego serca zaszczycony i dumny z tej możliwości spotkania z Polakami w Kanadzie.”

* * *

Głos Polski”, Toronto, nr 11, 15 marca 1997 r.:

„Polskość i Polacy na Litwie na przestrzeni dziejów
Pod takim tytułem prof. Jan Ciechanowicz wygłosił referat podczas swego ostatniego pobytu w Kanadzie 17 lutego 1997 r. na spotkaniu autorskim w Toronto pod egidą ZZW-RP i PFWwK. Poniżej prezentujemy większość tego wystąpienia.

Wielce Szanowni Państwo, Drodzy Rodacy,
Temat nasz dzisiejszy jest obszerny i może być pojmowany w sposób różny: historyczny, psychologiczny, socjologiczny, a czas nasz siłą rzeczy jest ograniczony. Dlatego spróbujemy to zrobić w sposób dosyć skrótowy, ale jednocześnie w taki, żebyśmy mogli ukazać pewne węzłowe problemy, które nas dzisiaj interesują. Z moich ust nie usłyszycie Państwo teraz jakichś prawd ostatecznych, zasygnalizuję raczej pewne tematy, nad którymi można dalej rozmyślać i szukać tych czy innych rozwiązań. W moim usposobieniu nie dominuje apodyktyczność i chęć narzucania swego zdania. Uważam, że losem człowieka jest poszukiwanie prawdy. Natomiast odnalezienie jej jest bardzo mało prawdopodobne, jeśli chodzi o prawdę ostateczną. Niczym bowiem jest rozum ludzki w porównaniu z mądrością Bożą. Siłą rzeczy musimy więc nauczyć się zadowalać prawdami cząstkowymi. Litwa a polskość – temat piękny i niewątpliwie fascynujący. Litwa dzisiejsza a Litwa historyczna. Po raz pierwszy w VII w. jeden z historyków bizantyjskich używa pojęcia „Litwa” na oznaczenie niedużego, zagadkowego ludu, nieznanego bliżej, który mieszkał poniżejdzisiejszej południowej granicy Polski, gdzieś na terenie Austrii, Słowacji czy Węgier. Aż tam. Nie wiadomo, co to był za lud, jakie to było plemię, czy może było to już nawet państwo? Mimochodem bizantyjski historyk używa tego pojęcia. Następnie przez pięć stuleci panowała na ten temat zupełna cisza. Historiografia nie posługuje się w każdym bądź razie takim imieniem. I oto w wieku XII ponownie pojawia się pojęcie Litwa. Ale już nie nad Dunajem, nie hen tam za polską obecną granicą południową, a na północy. Tam, gdzie jest dzisiejsze Wilno, Mińsk i Grodno. Nie przypadkowo dzisiaj jako spadkobiercy Wielkiego Księstwa Litewskiego deklarują się nie tylko Żmudzini, czy Litwini, Republika Litewska, ale także Republika Białorusi. Historiografia obydwu tych krajów uważa siebie za prawdziwego spadkobiercę Wielkiego Księstwa Litewskiego. Są różne interpretacje słowa „Litwa”. Dzisiejsi naukowcy litewscy uważają, że Litwa pochodzi od żmudzkiego, litewskiego słowa „lietus” czyli „deszcz”, a więc Litwini to „ludzie deszczu”. Jest taka interpretacja historyczna, że dawni Litwini czy dawni Żmudzini lubili napadać na swoich sąsiadów i przeciwników pod przykryciem pory deszczowej, podczas deszczu. Nic wówczas nie słychać, nic nie widać. Taktyka polegała na uderzeniu znienacka, rozgromieniuwroga, wzięciu łupów i pod przykryciem deszczu, odejściu. Deszcz zmywa ślady i nie wiadomo, gdzie poszukiwać napastnika. Pojawia się, morduje, pali, zabiera i znika. Białoruski profesor Mikołaj Jarmałowicz wysunął natomiast koncepcję, że Litwa to jest nazwa podobna do takiej jak Moskwa, Mordwa itd. czyli jest to nazwa pochodzenia ugrofińskiego. Lit – znaczy siedem, wa – to rzeka, albo inne znaczenie plemię. A więc Litwa byłaby narodem siedmiu plemion lub ludem osiadłym na siedmiu rzekach. To pochodzenie jest także bardzo prawdopodobne. Są również słowiańskie i germańskie próby interpretacji tej nazwy. Osobiście skłaniałbym się do koncepcji ugrofińskiego pochodzenia tej nazwy, która oznacza właśnie albo lud siedmiu plemion, albo lud osiadły nad siedmioma rzekami. Interesujące jest też pochodzenie litewskiego określenia Polaka „Lankas” – po litewsku Polak. Twierdzi się, że „Lankas” pochodzi od zasłyszanego polskiego „lękać się”. Gdy Litwini bili Polaków, Polacy uciekali i wołali „lękam się”, „lękam się”. Stąd ponoć pochodzi ta nazwa. Oczywiście to raczej anegdota, bowiem ten kto ucieka nigdy nie wola „lękam się”, gdyż nawet nie ma na to czasu.
W VIII wieku naszej ery z prawego brzegu Wisły wyszło kilka potężnych plemion lechickich, słowiańskich, które osiadły na terenach dzisiejszej Wileńszczyzny, Mińszczyzny. Grodzieńszczyny. Niektóre plemiona poszły dalej aż tam, gdzie dzisiaj się znajduje Psków, Nowogród, Kijów, Smoleńsk. Tamże właśnie Krywiczowie, Wiatyczowie i Radywiczowie – prapolskie plemiona – założyły kilka potężnych państw: Republike Pskowską, Republikę Nowogrodzką, Księstwo Smoleńskie, Księstwo Połockie, Kijów, tzw. Ruś – Ukrainę. Większość naukowców mniema, że ci Polanie, którzy mieszkali na terenie dzisiejszej Polski, a Polanie, którzy założyli Kijów, to dwa różne plemiona. Ale jest opcja inna, która twierdzi, że jednak ci samiPolanie założyli Kraków i Kijów. Ja również jestem zwolennikiem tezy, że jednak to byli ci sami Polanie. Warto tu zdać sobie sprawę z gigantycznej energii państwowo-twórczej i kulturo-twórczej mało z czym porównywalnej, która spowodowała założenie około 7-8 silnych średniowiecznych państw w tamtym okresie. To był wysiłek i wyczyn świadczący o wyjątkowej inteligencji, sile organizacyjnej, o wyjątkowych talentach i energii życiowej. Lechici – wcześni Polacy, gdzie tylko się pojawiali, zawsze przynosili jakiś ferment, zmiany, jakiś ruch, ożywienie, wszędzie byli czynnikiem wyjątkowo pozytywnym. Natomiast na terenie Wielkiego Księstwa Litewskiego, które kształtowało się już w XII i XIII stuleciach niewątpliwie oprócz Słowian mieszkali także Bałtowie czyli przodkowie dzisiejszych Litwinów i Łotyszów. Było jeszcze plemię bałtyckie Prusów, które jest obecnie tylko wspomnieniem historycznym, ponieważ Prusowie, którzy mieszkali w dzisiejszej północnej Polsce zostali częściowo spolszczeni, częściowo zgermanizowani, a częściowo weszli w skład etnosu litewskiego współczesnego. W okolicach Brześcia Litewskiegomieszkało jeszcze jedno plemię wojowników – Jadźwingowie. To bałtyckie plemię używające jednego z języków bałtyckich, dziś nieżyjące. Weszło ono w skład etnosu polskiego i częściowo białoruskiego. Na terenie Wielkiego Księstwa Litewskiego istotną rolę odgrywał element germański, konkretnie skandynawski. Liczne nazwiska, imiona spotykane w starych przekazach archiwalnych świadczą, że Germanowie byli obecni i odgrywali również bardzo istotną rolę w tworzeniu się Wielkiego Księstwa Litewskiego (WKL). Byli Ugrofinowie jako najstarsza, archaiczna ludność tamtych terenów. WKL było to państwo wieloetniczne. Najbardziej dynamiczną rolę kulturotwórczą i państwowotwórczą odgrywała jednak ludność słowiańska, potomkowie Krywiczów i Radymiczów, którzy przyszli na te tereny z nadbrzeża wiślańskiego. W nauce historycznej rosyjskiej istnieje nawet taka koncepcja, której zwolennikiem był wybitny, już nieżyjący pisarz rosyjski i historyk Władimir Cziwilichin, który w swym dziele pt. „Pamięć” twierdzi, że pierwszą dynastią panującą także w Kijowie i w Moskwie byli Rurykowiczowie. To znana prawda, ale on uważa, że Rurykowiczowie, którzy nazwę biorą od swego protoplasty Rurika, to dynastia polska. Bowiem imię Rurik to faktycznie zniekształcony Raróg – sokół, orzeł. Tenże badacz twierdzi, że z północnej Polski, z polskiego wybrzeża bałtyckiego przybyła silna drużyna księcia lechickiego do Kijowa i do innych miast, zakładając Księstwo Suzdalskie, Księstwo Moskiewskie, Smoleńskie i cały szereg innych. A więc narodowa historiografia rosyjska, której Cziwilichin jest reprezentantem, jest jeszcze bardziej radykalna niż moje poglądy w tej sprawie.
Na przestrzeni dziejów Ziemia Wileńska, Litwa stanowiły bardzo istotną część kultury polskiej. Wspomnijmy Adama Mickiewicza, Juliusza Słowackiego, Ignacego Kraszewskiego, Henryka Sienkiewcza, Stanisława Moniuszkę, Józefa Pilsudskiego – tę wyliczankę można by ciągnąć w nieskończoność.
Z Ziemi Wileńskiej, czyli z dzisiejszej Litwy, wywodzi się szereg znakomitych polskich rodzin o wyjątkowych talentach. Możemy oczywiście jako Polacy tylko ubolewać, że dziś te tereny znajdują się pod obcą administracją. Dziś Polacy stanowią większość ludności Wileńszczyzny, mimo wywózki, morderstw bolszewickich popełnionych na naszym narodzie. Jest to ludność rolnicza, prosta, świadomie przez bolszewickich zbrodniarzy spychana do poziomu zwykłych wyrobników. Polaków bardzo rzadko dopuszczano do nauki, kultury, sztucznie pętano. Sytuacja była i jest pod tym względem dramatyczna.
Nie można pominąć roli Uniwersytetu Wileńskiego w historii kultury polskiej. Założona została ta wszechnica w 1579 r. przez jednego z największych naszych królów – Stefana Batorego. Ks. Piotr Skarga, wielki kaznodzieja i filozof, był pierwszym rektorem Wileńskiego Uniwersytetu. Drugim był ks. Jakub Wujek, tłumacz Pisma Świętego na język polski. Polszczyzna Wujka przewyższa bodaj dzisiejsząpolszczyznę pod względem piękna, siły, która bije z tego języka. Biblia w tłumaczeniu Wujka w moim odczuciu to tak piękne arcydzieło, że żadne nowe tłumaczenie nigdy nie doścignie jego poziomu. Wszechnica wileńska istniała bardzo długo, aż do 1832 roku, kiedy to car postanowił zamknąć uczelnię ze względu na to, że jej studenci bardzo czynnie wzięli udział w Powstaniu Listopadowym. Powstał tzw. Legion Akademicki, bardzo silny oddział partyzancki, który kilkakrotnie gromił duże oddziały husarii rosyjskiej, jazdy jednej z najlepszych w ówczesnym świecie. Panicznie bali się husarzy rosyjscy studentów wileńskich i jak Stalin nie wybaczył naszemu narodowi klęski 1920 r. i wymordował naszych oficerów w Katyniu, tak car wcześniej nie wybaczył studentom wileńskim ich bohaterstwa i w 1832 r. wszyscy studenci zostali relegowani, a uczelnia zamknięta. Zbiory biblioteczne, numizmatyczne wywieziono przeważnie do Kijowa do zakładanego właśnie uniwersytetu św. Włodzimierza, na którym zresztą niebawem też powstały polskie organizacje patriotyczne. Wkrótce i stamtąd zaczęto setkami Polaków i polską młodzież wywozić na Syberię. Czyja była to uczelnia – Wileński Uniwersytet? Dla nas wszystko jest jasne, nie ma o czym mówić, temat jest klarowny. Z punktu widzenia historiografii litewskiej sytuacja wygląda bardzo dziwnie. Na przykład ks. Kazimiras Propolanis, profesor petersburskiej Akademii Duchownej, w jednej ze swoich książek twierdził, że była to uczelnia polska i została stworzona w celu polonizacji i katolicyzacji terenów WKL. Wszystkie jego wypowiedzi o Wszechnicy wileńskiej wręcz promieniują nienawiścią do tej uczelni. Propolanis oczywiście sam się domagał od władz rosyjskich likwidacji nawet śladów po Wileńskim Uniwersytecie, zamknięcia polskich gimnazjów i szkół. Początkowo na Wileńszczyźnie w dużym stopniu jego naciski osiągały wymagany przez niego wynik. Jednocześnie współczesna nauka litewska twierdzi, że to była typowa uczelnia litewska. Argumentów jednak na poparcie tej tezy po prostu nie ma.Przecież założyli ją Polacy, dominującym elementem wśród wykładowców i studentów zawsze byli Polacy. Duch i kultura panujące w tej uczelni były polskie. Jednak zarówno książki wydawane dziś w Chicago przez historyków litewskich jak i te w Wilnie czy Kownie mówią o litewskim charakterze uczelni. Jeśli byłaby to wszechnica litewska, to dziwne jednak jest, dlaczego w grudniu 1939 roku Litwini ją zamknęli. Dopiero potem odnowili, poprzywozili studentów, profesorów z Kowna, przerzucili do Wilna Uniwersytet im. Witolda Wielkiego i nazwali znów Wileńskim Uniwersytetem. Każdy wszak rozumiał, że to był już inny uniwersytet, inna uczelnia, że naturalny rozwój tradycji został przerwany. Sam skłaniam się w tej sprawie do ugodowej pozycji, zważywszy, że nie tylko jednak Polacy tam pracowali i uczyli się, lecz także reprezentanci innych narodów: Rosjanie, Żydzi, Litwini, Białorusini, Niemcy, Estończycy, Szwedzi, Duńczycy, Francuzi, Hiszpanie, Włosi – kilkadziesiąt narodów. Znaczny był odsetek Niemców wśród profesury i studentów WileńskiegoUniwersytetu. Myślę, że Wileńska Wszechnica była jednym z wielkich centrów kultury i oświaty europejskiej. Oczywiście, była uczelnią polską, ale jednocześnie europejską. Próby zbyt jednoznacznego określenia jej charakteru, podkreślanie tylko jej polskości, są po prostu nieracjonalne nawet z naszego polskiego punktu widzenia. Jestem skłonny do kompromisu i gdy Litwini piszą, że jest to uczelnia litewska, a Białorusini, że białoruska, ja wiem, że była to uczelnia polska, ale jednocześnie i białoruska i litewska, ponieważ na tej uczelni studiowało wielu Litwinów i Białorusinów. Wszechnica ta odegrała ogromną rolę w kształtowaniu się kultur także tamtych narodów.
Z ziem nam zabranych wywodziło się bardzo wielu wybitnych ludzi nie tylko jeśli chodzi o kulturę polską, ale także jeśli chodzi o kulturę rosyjską, litewską, białoruską, ukraińską. Taras Szewczenko, wybitny ukraiński poeta, studiował na Wileńskim Uniwersytecie. Z Kresów, z Podola, z Wołynia, z Ziemi Mińskiej, z Ziemi Wileńskiej wywodzi się szereg wybitnych postaci znanych z historii i kultury rosyjskiej. Wszyscy Polacy, w tym i ja, niezbyt kochamy Rosję i Rosjan, bo nie ma za co kochać, ale z drugiej strony nie sposób nie uznać, że kultura rosyjska jest jedną z wielkich kultur świata. Dla nas ważne jest to z kolei, że wyjątkowo wybitną rolę w kształtowaniu się kultury i nauki rosyjskiej odegrali Polacy, reprezentanci rodzin zamieszkałych na naszych dawnych Kresach w Wielkim Księstwie Litewskim, w tym właśnie lechickim mocarstwie. Dostojewski herbu Radwan, wybitny, wielki pisarz i filozof, bezlitosny myśliciel, „okrutnik psychologiczny” jest z pochodzenia Polakiem. Bodaj żaden pisarz w historii kultury światowej nie sięgał tak głęboko w psychikę ludzką, nie demaskował tak okrutnie tego zła, które tkwi na dnie nawet najlepszego serca ludzkiego. Weźmyrodzinę Strawińskich – Igor Strawiński był jednym z największych kompozytorów XX wieku. Strawińscy używali herbu Sulima, a pochodzili z powiatu trockiego koło Wilna z miejscowości Strawienniki i stąd od Strawiennik właśnie Strawińscy. Bardzo utalentowana rodzina – znany był nie tylko Igor Strawiński, ale także kilku wybitnych lekarzy, profesorów wyższych uczelni, wybitny malarz itd. Dzisiaj Strawińscy również mieszkają w Rosji i odgrywają istotną rolę w życiu kulturalnym tego kraju. Inny przykład – słynny podróżnik Mikołaj Przewalski wywodzi się z województwa chełmskiego, z miejscowości Przewały. Przez stulecia ta rodzina mieszkała na Smoleńszczyźnie, stanowiąc przykład dobrej kresowej szlachty polskiej. Najlepsze polskie rycerstwo swą krwią i piersią zasłaniało Rzeczpospolitą przed nawałą moskiewską. Gdy jednak ziemie te, w tym województwo smoleńskie, zostały odebrane Rzeczypospolitej, tamta szlachta częściowo się zruszczyła, przyjęła prawosławie, ale geniusz krwi polskiej, geniusz ducha polskiego zachował się i ci ludzie odegrali gigantyczną rolę w nauce i kulturze narodu rosyjskiego. Wspomnijmy również nazwisko Sikorski. Wszyscy znamy nazwisko Igora Sikorskiego, wybitnegokonstruktora śmigłowców i samolotów, konstruktora, który już będąc 19-letnim studentem uczynił z Rosji potęgę w dziedzinie lotnictwa. Własnoręcznie montował samoloty, które były wówczas najlepsze na świecie. Ustanawiały rekordy świata pod względem szybkości i wysokości. Te samoloty już od 1913 r. montowano seryjnie. Odegrały one istotną rolę w I wojnie światowej. Rosja była wówczas potęgą w lotnictwie. Potem Igor Sikorski przeniósł się do Stanów Zjednoczonych i działał tam jako konstruktor przede wszystkim helikopterów. Obecnie na uzbrojeniu armii kanadyjskiej znajduje się ponad 200 helikopterów wzorowanych na konstrukcji Sikorskiego, w armii USA ok. 800. Był to jeden z najbardziej genialnych konstruktorów. Rodzina Sikorskich, stara szlachta polska, wywodziła się z Podola. Ojciec konstruktora, Jan Sikorski, znany w historiografii rosyjskiej jako Iwan Sikorski, był wybitnym psychologiem, profesorem petersburskiego uniwersytetu, autorem wielu fundamentalnych dzieł. Z polskiej szlachty wywodził się Piotr Czajkowski, herbu Dębno, jeden z największych kompozytorów w historii ludzkości. Co prawda sam Czajkowski gniewał się, gdy mu wspominano o jego polskim pochodzeniu, ale dwaj jego stryjowie przez całe życie szczycili się swoim polskim rodowodem. Gdy chcieli „dopiec” swemu bratankowi, mówili mu: a ty też jesteś Polakiem, jak i my. Glinka, twórca narodowej muzyki rosyjskiej w XIX w. też wywodził się z polskich przodków. Glinkowie pochodzili z Poznańszczyzny, zaś potem królowie polscy posłali jedną z ich gałęzi rodzinnych na Smoleńszczyznę. Stamtąd właśnie wywodził się wybitny kompozytor Glinka. Także Szostakowiczowie pochodzą z Grodzieńszczyzny.
Doprawdy mógłbym bez końca wymieniać znakomitości znane całemu światu, znane jako przedstawiciele kultury rosyjskiej, ale tak naprawdę były to znakomitości także polskie, związane z terenami dawnymi Wielkiego Księstwa Litewskiego. JeśliPaństwo pozwolą, to na krótko przejdę teraz do czasów bardziej nam bliskich, a mianowicie do r. 1939, kiedy nasza ojczyzna padła pod ciosami barbarzyńców niemieckich i moskiewskich. Nastąpił kolejny podział Polski. Wschodnia Polska pozostała, jak dotychczas, pod okupacją. Ponad 2 miliony Polaków przetransportowano na Syberię. Grubo ponad 2 miliony wymordowano. Co prawda jeden z ministrów obecnej Polski, Adam Dobroński w jednym ze swych tekstów ostatnio twierdził, że tylko 38 tysięcy Polaków bolszewicy wywieźli na Syberię, ale na szczęście są nie tylko Dobrońscy, lecz i rzetelni historycy, którzy dokumentują nasze straty w sposób uczciwy, pokazując faktyczne milionowe straty narodu polskiego. Byłoby czymś niesłychanie podłym, żebyśmy teraz zapominali o milionach niewinnych ludzi, którzy padli ofiarą barbarzyństwa wschodniego. Nie jątrzymy, lecz nasza pamięć należy się tym ludziom. Wiemy, jakie były koleje losów narodu polskiego po wojnie na tamtych ziemiach. Podczas wojny nasi ludzie ginęli tam od kul partyzantki bolszewickiej, od hitlerowców litewskich, od komunistów i faszystówbiałoruskich. To tragedia, która ma niewiele sobie równych, porównywalna z Szoah narodu żydowskiego podczas II wojny światowej.
Ziemię wileńską przyłączono do Związku Sowieckiego, zaś w 1948 roku Centralny Komitet Komunistycznej Partii Litwy zwrócił się z oficjalnym listem do tow. Józefa Stalina, „ojca wszystkich narodów i geniusza wszystkich nauk” z prośbą, aby wszystkich Polaków Wileńszczyzny wywiózł na Syberię. Lecz Stalin w tym czasie przejawił w stosunku do nas jakby „ojcowską dobroć”: zamiast wywózki Polaków na Syberię, jak domagali się tego litewscy komuniści, przysłał na Litwę specjalnego swego emisariusza żydowskiego pochodzenia z zadaniem odtworzenia szerokiej sieci polskich szkół, utworzenia polskiej gazety. I tak się stało. Powstało 365 polskich szkół i polska gazeta. Czy Józef Wisarionowicz zdradził sam siebie, czy nas pokochał? Otóż nie, Stalin zdawał sobie sprawę z zupełnie szaleńczego szowinizmu Litwinów, a dla poskromienia tego szowinizmu trzeba było stworzyć „piorunochron”. Rosyjski? Rosjan prawie nie było na Litwie. Żydowski? Żydzi zostali wymordowani prawie w 100% przez Litwinów. A więc jaki? Polski. Niech istnieje litewski nacjonalizm, ale niech się on wyładowuje przez uderzanie w Polaków. Stad kilkaset polskich szkól, polska gazeta, nawet kilka polskich zespołów pieśni i tańca. To szkolnictwo istniało jednak na poziomie bardzo niskim, o co celowo administracyjnie dbano. Czyli Polacy z woli Stalina byli, ale stanowili tylko i wyłącznie piorunochron, nic więcej. Polityka wyjątkowo perfidna. W ten sposób odwracano uwagę Litwinów od rusyfikacji, od bolszewizmu, od bolszewizacji Litwy, a ci raz po raz uderzali w polski element, i zaniedbywali własną kulturę, zapominając o niebezpieczeństwie zsowietyzowania siebie samych. Ta polityka w ciągu 50 łat wyśmienicie się sprawdzała: To była polityka perfidna, bezwzględna i w sposób szatański, z punktuwidzenia Stalina, mądra. l cóż się dziwić, drodzy Państwo, że dzisiaj Polacy, stanowiąc ok. 400 tys. mieszkańców Litwy, stanowią też jej pariasów.
Byłbym wielkim grzesznikiem przeciwko prawdzie, gdybym powiedział, że na Litwie panuje dziś straszliwy ucisk Polaków, że nic nie wolno, że wtrąca się nas do więzień itp. Polacy wileńscy potrafią się bronić, są twardzi. Te długie lata niewoli nauczyły nas wytrwałości – my potrafimy wytrwać w każdych warunkach, nawet najcięższych. Dziś na Wileńszczyźnie ukazuje się 6, na niezłym poziomie, pism polskich, w tym bardzo dobre pismo „Magazyn Wileński”, organ Związku Polaków na Litwie „Nasza Gazeta” czy „Kurier Wileński”. Jest godzinna, codzienna audycja radiowa w języku polskim dla mieszkańców Wileńszczyzny. Działają polskie szkoły. Są polscy malarze, pisarze, poeci. Choćby wspomnieć takiego poetę jak Henryk Mażul – to twórca europejskiego formatu, jego wiersze są lepsze od poezji Wisławy Szymborskiej. Jednocześnie ten człowiek, w przeciwieństwie do niedawnej „noblistki” jest prawie całkiem nieznany. Wydał parę zbiorków wierszy, ale przez cały okressowiecki pisał do szuflady. Publikowany nie był. To tylko jeden z wielu talentów polskich w Wilnie. Dziś są na Wileńszczyźnie znakomite polskie zespoły pieśni i tańca, dziecięce, młodzieżowe i dorosłych, jak słynna „Wilia”, zespół „Wileńszczyzna” Jana Mincewicza, mojego dobrego przyjaciela, kompozytora, organizatora życia kulturalnego Polaków. Są jednak też ogromne trudności. Ostatnio ministrem oświaty Litwy został 84-letni, kiedyś gorliwy stalinowiec – Zinkiewiczius. Pierwszym zarządzeniem tego pana towarzysza było postanowienie, że wszystkie przedmioty na wszystkich uczelniach wyższych Litwy powinny być wykładane w języku państwowym czyli litewskim. W ten sposób już od nowego roku także na wydziałach rusycystyki czy polonistyki wszystkie przedmioty za wyjątkiem języka polskiego czy rosyjskiego są wykładane w języku litewskim. Sam przez 17 lat byłem wykładowcą filozofii na Wileńskim Uniwersytecie Państwowym, potem Wileńskim Instytucie Pedagogicznym i wykładałem po polsku. Gdybym teraz wrócił do Wilna, w niepodległej Litwie, już wykładów w języku polskim prowadzić bym nie mógł. Kolejna zapowiedź pana czy towarzysza ministra dotyczy posługiwania się we wszystkich szkołach na Litwie wszystkich szczebli językiem wykładowym litewskim. Jeśli to zarządzenie zostanie wprowadzone w życie, przestaną istnieć polskie szkoły na Litwie. Dyskryminacja, która istniała w okresie sowieckim, drastyczne ograniczenie praw ludności polskiej, może teraz przekształcić się w otwarte prześladowanie na wzór hitlerowski wszystkich mniejszości narodowych na Litwie. Nie twierdzę, że rzeczywiście ten proces już się rozpoczął, ale ta pierwsza jaskółka – zobligowanie wszystkich wyższych uczelni do wykładów tylko w języku litewskim – jest zapowiedzią dalszych posunięć absolutnie sprzecznych z duchem europejskości.Musimy się obawiać i być przygotowanymi na to, że będziemy działać w zupełnie nowych okolicznościach historycznych. Jako Wilnianie nie jesteśmy zbyt skorzy do rozpaczy. Znajdziemy radę i na tę sytuację. Jeśli nie będziemy mieli innego wyjścia prócz takiego, jakie będzie potrzebne, nasi wrogowie muszą się liczyć, że i z naszej strony nastąpią posunięcia, które pomogą nam jako części narodu polskiego obronić się, tak czy inaczej.

* * *

Głos Polski” Toronto, 12 kwietnia 1997 r.:

Szlachectwo zobowiązuje
O Księdze Rycerstwa Polskiego z jej autorem prof. Janem Ciechanowiczem rozmawia Wiesław Magiera
Wiesław Magiera:
– Bardzo proszę o podanie dokładnej nazwy opracowywanego przez Pana herbarza-słownika i przedstawienie krótkiej historii powstanie tego dzieła.
Prof. Jan Ciechanowicz:
– A więc pełna nazwa brzmiałaby: „Księga Rycerska Wielkiego Księstwa Litewskiego i Ziem Przyległych”. W tym herbarzu znajdą siebie nie tylko ci, którzy się wywodzą z Wielkiego Księstwa Litewskiego i nawet nie tylko ci, którzy się z ziem rdzennie polskich odgałęzili na Wielkie Księstwo Litewskie (a takich rodzin jest tysiące – faktycznie nie spotka się prawdopodobnie w Polsce żadnego poważniejszego nazwiska, które by nie odgałęziło się z centralnej Polski, z zachodniej, północnej czy południowej na tereny Wielkiego Księstwa Litewskiego) –ale znajdą siebie także ci mieszkańcy, te rody, które się nie odgałęziały aż tak daleko na wschód i na północ, a zamieszkiwały na przykład Podlasie. Choć Podlasie przez pewien czas wchodziło w skład Wielkiego Księstwa Litewskiego, ale weźmy Małopolskę – paręset nazwisk rodów małopolskich, galicyjskich znalazło miejsce w moim herbarzu.
– Tak więc, podkreślmy to jeszcze raz, „Księga Rycerska Wielkiego Księstwa Litewskiego” nie odnosi się do rodów litewskich, lecz wymienia rody polskie, bo przecież żywiołem dominującym w Wielkim Księstwie Litewskim byli Polacy.
– Wielkie Księstwo Litewskie było państwem polietnicznym, wielonarodowym, lecz dominował bezwzględnie element prapolski, lechicki, słowiański. Wśród rodów o wybitnych kwalifikacjach duchowych, ogromnej sile i energii życiowej znajdą się prapolskie rodziny: Czajkowscy, Piaseccy, Granowscy, Strawińscy, Sikorscy, Domejkowie, Gzowscy, Strzeleccy, Dostojewscy. Całemu światu znane nazwiska znalazły się w tym herbarzu. Ale może ktoś powiedzieć, że nazwiska te przecież znajdują się w innych polskich herbarzach, na przykład w XVI-tomowym herbarzu Adama Bonieckiego, czy w herbarzu Kacpra Niesieckiego i innych. Otóż historie i genealogie rodów, które znajdują się już w innych polskich herbarzach, w bardzo wielu przypadkach zostały przeze mnie na nowo opracowane i bardzo silnie wzmocnione autentycznymi materiałami archiwalnymi. Przytaczam nie tylko spisy rodzin, nie tylko pokrewieństwa, miejscowości, w których dana rodzina zamieszkiwała, lecz także obszerne fragmenty archiwalnych materiałów sądowych, dziedzictwo epistolarne, które częściowo odnalazłem w archiwach, a częściowocytuję z bardzo rzadkich wydań, które są prawie niedostępne dzisiejszemu czytelnikowi. Niemożliwym jest oddzielić Wielkie Księstwo Litewskie i Koronę Polską. Wszystko to było ściśle powiązane. Było to wszak jedno państwo, jeden naród, jedna szlachta. Tysiące czytelników tego herbarza, którym się wydaje, że ich przodkowie nie zamieszkiwali w Wielkim Księstwie Litewskim, odnajdzie tam swoich bezpośrednich przodków. Jeśli zaś chodzi o kresowe nazwiska takie jak Bohatyrewicz, Bogatkiewicz, Krupowicz i temu podobne – one znajdują się tam również. Często nie figurują w innych polskich herbarzach – u mnie się znalazły.Opracowałem ponad pół tysiąca nazwisk, których nie ma w żadnym z polskich herbarzy. Większość Polaków znajdzie swoje korzenie w tej księdze.
– Wspomniał Pan Profesor, że Wielkie Księstwo Litewskie było państwem wielonarodowościowym. Jakie inne narodowości – słynne rody – można znaleźć w Pańskiej Księdze Rycerstwa?
– Oczywiście tzw. polska szlachta królewska składała się nie tylko z etnicznych Polaków. To jest znana prawda. Siłą rzeczy Księga Rycerska Wielkiego Księstwa Litewskiego powinna również zawierać (o ile jest to dzieło obiektywne i sumienne, a takie chciałem stworzyć), genealogię, herby, nazwiska rodzin, które należą do innych narodów. W „Księdze Rycerskiej Wielkiego Księstwa Litewskiego i Ziem Przyległych” bardzo często odnajdą swoje korzenie rodziny białoruskie, litewskie, ukraińskie, niemieckie, łotewskie. Jest to praca pisana nie tylko z myślą o nas, o Polakach, ale także o innych zasłużonych patriotycznych rodzinach należących do innych narodów. Tereny te zamieszkiwała także szlachta polska żydowskiego pochodzenia. Jak wiadomo, Żydzi zamieszkiwali Polskę od stuleci. Badacze stosunków polsko-żydowskich uwypuklają, co do pewnego stopnia zrozumiałe – momenty konfliktowe, sprzeczności, negatywne wzajemne wpływy. W swojej Księdze próbuję uwypuklić przede wszystkim to co było pozytywnego. Wielu Żydów było sumiennymi patriotycznymi obywatelami Rzeczypospolitej. Królowie polscy uszlachcali ich za zasługi dla polsko-litewskiego państwa. Wielu Żydów już w XV, a szczególnie w XVI i XVII stuleciu zostało uszlachconych jako znakomici specjaliści w dziedzinie finansów. Regularne rycerstwo jednak parało się przede wszystkimpracą na roli w czasie pokoju, a w razie potrzeby brała szabelki i szła do boju. Otóż, co pomijają herbarze i większość książek polskich to fakt, że wielu Żydów zasłużyło się Polsce także na polu walki. Otrzymywali szarże oficerskie wojsk Rzeczypospolitej i polskie szlachectwo. Ponad sto uszlachconych za zasługi w Polsce rodów żydowskiego pochodzenia zamieszkiwało tereny Wielkiego Księstwa Litewskiego.
– Jak wiele nazwisk w ogóle będzie zawierał Pański herbarz?
– Będzie to co najmniej dwa tysiące nazwisk. Księga Rycerstwa obejmie trzy duże tomy, które w całości mogą liczyć grubo ponad dwa tysiące stron. Znajdzie się w niej ponad tysiąc ilustracji, oryginalne kolorowe i czarno-białe zdjęcia herbów szlacheckich nigdy nie publikowanych.
– Przechadzając się polską ulicą w Toronto – Roncesvalles wspominał Pan nazwisko Granowska czy Krupowicz, które widzimy na szyldach tutejszych biznesów. Oznacza to, że wielu Polaków zamieszkałych w Kanadzie i Stanach Zjednoczonych, osoby, które nie są zainteresowane poszukiwaniami genealogicznymi, heraldyką, odkryją nagle, że ich przodkowie mogli pochodzić z polskich rodów szlacheckich i legitymować się herbem...
– Podczas moich spotkań z Polonią w Toronto, w Polsce i na Litwie wielokrotnie widziałem zaskoczonych ludzi, gdy mówiłem im, że należą do bardzo dobrych rodzin rycerskich. Ludzie są niekiedy kompletnie zaskoczeni. Ale nie dziwmy się – długie dziesięciolecia, 200 lat rozbiorów, następnie reżim komunistyczny, który z natury krzewił kult egalitaryzmu, równości, jednakowości ludzi – te czasy zrównały wszystkich do jednego poziomu. Staliśmy się wszyscy równi zeru. Dopiero po zrzuceniu jarzma bolszewickiego ludzie zaczynają interesować się, powracać do swoich korzeni. Niektórzy z Państwa mogą potraktować tę Księgę Rycerską jako wyraz snobizmu, pozowania na kogoś. Otóż intencją autora było tylko i wyłącznie pokazanie faktów, realnych korzeni tej czy innej rodziny. To, że ktoś należał do rycerstwa w żadnym stopniu nie upoważnia nas do pychy. Jesteśmy Polakami i dumni z tego właśnie powodu. Mamy poczucie godności narodowej. Szlachectwo zobowiązuje. Skoro pochodzimy z rycerskiego rodu, musimy na co dzień postępować w sposób rycerski: godnie, rozumnie, patriotycznie.
– W tej chwili praca jest prawie na ukończeniu i wkrótce rozpocznie Pan edycję tego III-tomowego dzieła, zawierającego ponad 2 tysiące nazwisk wybitnych polskich rodów. Wszystkich zainteresowanych nabyciem „Księgi Rycerstwa Polskiego” – powiadamiamy, iż przyjmuje Pan aktualnie przedpłaty – subskrypcje na to dzieło.
– Tak. Dlatego na tym etapie warunki subskrypcji są bardzo korzystne. Mogą Państwo wpłacić $100 USA albo $130 kanadyjskich – podając swój dokładny adres, imię i nazwisko i w ciągu półtora roku (myślę, że cykl wydawniczy zakończy się na początku 1998 r.) otrzymacie Państwo pocztą do domu III tomy Księgi Rycerstwa. Jak sądzę – cena po ich wydrukowaniu będzie większa, ponieważ musi to byćstaranne wydanie, w twardej oprawie, na dobrym papierze. Zatem ci z Państwa, którzy już teraz pomogą nam wystartować z edycją herbarza swoimi przedpłatami, otrzymają „Księgę” bez porównania taniej niż po ukończeniu druku.
– Panie Profesorze, serdecznie dziękuję za tę rozmowę, z niecierpliwością oczekujemy na wydanie herbarza i Pański ponowny przyjazd do Kanady, gdzie znów zapraszamy.
– Dziękuję bardzo, Panie Redaktorze. Z chęcią bym przyjechał do Toronto już jako autor wydanej Księgi, abym mógł z Państwem omówić jej zalety, a także wady i zobaczyć jak Państwo reagują na to, że ich nazwiska znalazły się w tej fundamentalnej księdze.

* * *

Polski Przewodnik”, Nowy Jork, 18 lipca 1997 r.:

Z życia Polonii
Polacy na świecie
„Mierz siły na zamiary!..”
Naród Polski zamieszkuje całą kulę ziemską liczy w sumie ponad 60 milionów osób. Nie brak wśród nich ludzi o znakomitych walorach umysłowych i charakterologicznych. Co więcej, można zaryzykować twierdzenie, iż wszystkie wybitne osiągnięcia Polaków na szerokim świecie są skutkiem nie zbiorowego zorganizowanego wysiłku, lecz tytanicznej pracy poszczególnych jednostek. Właśnie to różni nas od Włochów i Japończyków, Żydów i Niemców, dzielnie się wzajemnie wspierających i dlatego posiadających ogromne wpływy i znaczenie we współczesnym świecie. Nie możemy się równać nawet z Ukraińcami i Litwinami, którzy, choć wielokrotnie mniej liczni w diasporze niż Polacy, zdobyli się na opracowanie i wydanie na Zachodzie wielotomowych encyklopedii narodowych, słowników, innych fundamentalnych dzieł, które na długie wieki stały się częścią składową odnośnych kultur narodowych. Ukraińskie, żydowskie, litewskie, niemieckie, francuskie fundacje i firmy same szukają na całym świecie swych uzdolnionych rodaków, wynalazców, ludzi pióra, badaczy – narzucając im wręcz swą pomoc finansową i techniczną.
U nas, Polaków, jest zupełnie inaczej. Każdy prawie, kto w polskim środowisku emigracyjnym odważy się zrobić coś dobrego, jest otaczany z serca płynącą złośliwością i zawiścią, a tysiące polskich milionerów (np. w Stanach Zjednoczonych) nie mają zielonego pojęcia o rozumnym spożytkowaniu swych zasobów finansowych. Nasze zaś liczne „fundacje” kulturalne i, pożal się Boże, naukowe, działalność swą ograniczają do zbioru datków i do przehuliwania ich podczas dorocznych „kongresów” czy „zjazdów”, po których ich uczestników przez kilka dni boli głowa...
To jest wszystko, co ci ludzie „potrafią”, nie można więc ich za to potępiać ani ganić, gdyż oni szczerze uważają, iż na tym właśnie polega działalność kulturotwórcza. Nierzadko zaś znakomici polscy naukowcy, historycy, biologowie, psychologowie, filozofowie przez lata obijają progi zamożnych rodaków, różnych instytucji, redakcji, upraszając, by wydano im książkę lub sfinansowano oryginalny program badawczy. Z reguły bez skutku. Cóż dziwnego, że wielu polskich intelektualistów zniechęca się do rodaków i zaczyna pisać po angielsku, francusku, hiszpańsku, niemiecku, wzbogacając w ten sposób skarbnicę kulturową odnośnych krajów, ale już – nie Polski. Dziwna i niepojęta jest ta nasza zbiorowa postawa...
A jednak na tym szarym, posępnym i smutnym tle spotyka się też zjawiska piękne, ludzi godnych i rozumnych, wolnych od żałosnego polskiego kundlizmui osławionej organicznej głupoty. W każdym kraju zamieszkałym przez polską emigrację spotka się dziś znakomitych uczonych, artystów, pisarzy, jak i przedsiębiorców, wspierających finansowo rodaków, kontynuujących wielkie tradycje polskiej kultury... Do grona tych znakomitych osobistości policzyć wypada m.in. zamieszkałych od lat we Francji, a wywodzących się z dawnej polskiej szlachty kresowej, Agatę i Zbigniewa Judyckich, założycieli i redaktorów „Ilustrowanego Słownika Biograficznego Polonii Świata”. Są to charaktery i umysły najwyższej jakości, oddające kulturze polskiej cały swój zapał, wiedzę, entuzjazm, błyskotliwą inteligencję i niesamowitą pracowitość. Można zaryzykować nieco górnolotne, lecz nie mniej prawdziwe stwierdzenie, iż ludzie ci składają swe życie na ołtarzu służby kulturze ojczystej.
Pani Żmudzińska-Judycka jest filologiem i dziennikarką. Ukończyła wydział filologii romańskiej na uniwersytecie we Wrocławiu, studiowała też literaturę na Sorbonie oraz sztukę dziennikarską w odnośnej szkole wyższej w Paryżu. Po studiach wykładała w liceach paryskich, redagowała „Głos Katolicki”, jest członkinią kilku polskich towarzystw kulturalnych, współautorką książek „Poles in Great Britain” (1995) oraz „Les Polonais en France” (t. 1-2, Paris 1996-1997).
Zbigniew Andrzej Judycki, dyrektor Instytutu Biografistyki Polonijnej w Paryżu, z kolei jest znanym pisarzem, historykiem i dziennikarzem. Studiował w Krakowie, Poznaniu, Toruniu, jest doktorem nauk humanistycznych. Jest autorem m.in. książek „Polonia Świata” (1984), „Armorial Polonais” (1988), współautorem „Śpiewnika Polskiego” (1985) oraz wspomnianych powyżej edycji „Poles in Great Britain” i „Les Polonais en France”. Prócz tego spod jego pióra wyszły liczne artykuły prasowe o tematyce kulturalnej.
Oczkiem w głowie państwa Agaty i Zbigniewa Judyckich jest jednak „Ilustrowany Słownik Biograficzny Polonii Świata” oraz „Kwartalnik Biograficzny Polonii”, którego dziewięć tomików już się ukazało, a dalsze są w przygotowaniu.
O celach i historii swej unikalnej inicjatywy autorzy Kwartalnika mówią: W „Kwartalniku Biograficznym Polonii” przedstawiamy biogramy osób, które wywodzą się z emigrantów, którzy czują się Polakami i które zapisały się czymś istotnym w życiu krajów swego zamieszkania. Ani znajomość języka, ani obywatelstwo nie są przy tym kryteriami kwalifikującymi. Jedynym kryterium jest fakt psychologiczny: czy dana osoba czuje się Polakiem. Biogramy tych osób staramy się w miarę możliwości przedstawiać maksymalnie szczegółowo. Natomiast życiorysy historycznych postaci, względem których stosujemy podobne kryteria, przedstawiane są raczej w skrótowej formie, gdyż w całości zostaną one zaprezentowane na kartach „Słownika”.
O inicjatywie zaś wydania „Ilustrowanego Słownika Biograficznego Polonii Świata” Zbigniew i Agata Judyccy powiadają: „Idea opracowania tego Słownika zrodziła się przez 17 laty. W początkowym okresie naszego pobytu we Francji zetknęliśmy się z wieloma ciekawymi ludźmi, o których nikt nic nie wiedział. Zaczęliśmy również porównywać życiorysy emigrantów ze sfałszowanymi publikacjami, które ukazywały się w Polsce. Tak więc od 17 lat zajmujemy się gromadzeniem dokumentacji biograficznej Polonii.
Wielomilionowa polska diaspora, rozsiana na wszystkich kontynentach świata tworzyła przez setki lat historię poprzez swoje indywidualne czyny. Niestety, w większości czyny te – niejednokrotnie wspaniałe i bohaterskie – uległy kompletnemu zapomnieniu. Ustrzec od zapomnienia – to jest podstawowy cel naszych publikacji. Poza tym chcieliśmy rozwijać świadomość o działalności i zasługach Polaków na obczyźnie, podbudowywać poczucie wartości i tradycji narodowej wśród nowych pokoleń emigrantów poza granicami kraju... Chcemy też uprzytomnić innym narodom, że Polak to nie tylko dobry i tani robotnik, ale także twórczy inżynier, konstruktor czy naukowiec. Naszymi działaniami nie kierują żadne względy natury politycznej czy światopoglądowej, choć jak wiadomo w biografistyce łatwo dopuścić do różnorakich manipulacji. Staramy się być obiektywni i wprowadzamy bardzo proste kryteria selekcji”.
Autorzy i wykonawcy tego wiekopomnego czynu zdają sobie sprawę z ogromu rozpoczętego dzieła, z konieczności poszerzenia inicjatywy badawczej na obszar całego świata. Komuś innemu by ręce opadły, ale państwo Judyccy należą do tego gatunku ludzi, których trudności nie zniechęcają, lecz pobudzają do czynu. Cóż, jeszcze Adam Mickiewicz, tak bliski duchowo wszystkim ludziom Kresów, zalecał: „Mierz siły na zamiary, nie zamiar podług sił!”...
Wypada więc życzyć szczęścia i pomyślności naszym wspaniałym Rodakom w doprowadzeniu do końca ich pięknej inicjatywy. Szczęść Boże!
Jan Ciechanowicz

* * *

Nowe książki
Bez amnezji
„Bóg po to pozwolił niektórym ludziom oglądać piekło za życia i wrócić, by dali świadectwo prawdzie”. – Te słowa Zofii Kossak-Szczuckiej są mottem książki, która się ostatnio ukazała w Kanadzie: Władysław Dziemiańczuk „Wybaczyć nie znaczy zapomnieć”, s. 471, Wydawnictwo Związku Ziem Wschodnich RP, Toronto 1996 r.
W zwięzłym wstępie autor i redaktor tego tomu W. Dziemiańczuk pisze: „Wiadomo, że wielu czytelników nie lubi wstępów. A więc tylko kilka zdańwyjaśnienia, że takiej książki jak ta, nie można napisać samemu. Pisząc ją musiałem korzystać z opracowań innych autorów i relacji świadków.
Zachodzące przemiany w układach politycznych Europy rodzą nowe koncepcje w stosunkach międzynarodowych. Dawni wrogowie stają się przyjaciółmi, tworzą nieoczekiwanie nowe bloki państw, dążących do pokojowego współżycia.
Wolna dziś Polska, od wieków związana z zachodem, dąży pod pozorami wielkich frazesów ideologicznych, do współpracy z Europą pod dyktando MFW i Banku Światowego. Doświadczywszy wielokrotnie agresji ze wschodu, szuka dróg zabezpieczenia swych granic. Zapewnienie sąsiadów, że chcemy z nimi żyć zgodnie i nie mamy do nich pretensji terytorialnych polityką właściwą nie jest. Znamy szereg wypadków, gdy Polacy deklarowali swą przyjaźń sąsiadom, a ci w parę dni później ich mordowali.
Jednym z sąsiadów na Wschodzie jest Ukraina. Rozumiemy dążenie Ukraińców do utrzymania niepodległego bytu i prawa do własnej tradycji i kultury, ale metody do uzyskania tych celów stosowane w czasie II wojny światowej nie mogą być pominięte w negocjacjach między Polską a Ukrainą. Nie ma absolutnie żadnego usprawiedliwienia zbrodni dokonanych na niewinnej ludności polskiej przez ukraińskich nacjonalistów na Kresach Wschodnich. Próba ich usprawiedliwienia pozostaje na długo przeszkodą do pełnej normalizacji stosunków między narodami polskim i ukraińskim. Tylko szczerość i prawda o minionej przeszłości mogą przyczynić się do zbudowania właściwych stosunków, co pozwoli nowemu pokoleniu uniknąć błędów lat poprzednich i wyciągnąć odpowiednie wnioski na przyszłość.
Celem tej pracy jest odkłamanie, na podstawie relacji świadków, losu ludności polskiej Kresów Wschodnich w latach 1939-1946. Najbardziej ucierpiało województwo wołyńskie, dlatego zebrane tu materiały w większości dotyczą tego regionu.
Miliony ludzi w Polsce nie pamiętają dziś tak odległych ciężkich lat...
Byli wówczas za młodzi, albo jeszcze nie było ich na świecie. Niełatwo więc im wczuć się w klimat polityczny tamtych dni. Dlatego właśnie trzeba – choćby w dużym skrócie – młodszym przedstawić, a starszym przypomnieć to, co się działo wówczas na Kresach Rzeczypospolitej.
Ściganie zbrodniarzy wojennych OUN-UPA nie powinno ulec przedawnieniu tak długo, dopóki którykolwiek z nich żyć będzie, korzystając z ochrony państwa, w którym się ukrywa.
Lektura tekstu książki Władysława Dziemiańczuka, będącego zresztą przewodniczącym Torontońskiego Oddziału Związku Ziem Wschodnich Rzeczypospolitej, wpływowym działaczem polonijnym, nasuwa nieodparcie wniosek, że udało mu się napisać i skomponować dzieło o wybitnych walorach poznawczychi socjalno-pedagogicznych, narodowo-wychowawczych. Składa się ono z siedmiu rozdziałów, mających kolejno klarowne tytuły:
Położenie geograficzne Wołynia;
Zarys historyczny;
Wołyń w dwudziestoleciu międzywojennym;
Druga wojna światowa;
Aktualność (dokumenty OUN i inne materiały dotyczące ideologii ukraińskiego antypolonizmu);
Czystka etniczna;
Relacje świadków;
Książkę kończą załączniki w postaci fotokopii rozmaitych dokumentów ukraińskich, niemieckich i polskich, dotyczących omawianego zagadnienia, jak też zdjęć licznych miejscowości Wołynia, w których odgrywała się tragedia II wojny światowej.
Poprzez umiejętne dobranie i skomponowanie materiału faktograficznego autor ukazuje m.in., jak konflikt polsko-ukraiński był rozpalany i „dyrygowany”, zarówno przez sowietów, jak i przez Niemców, jak Ukraińcy padali ofiarą dość prymitywnych, choć perfidnych manipulacji ze strony wyżej wspomnianych potęg i byli nieraz tylko tępym narzędziem służącym do mordowania Polaków, a potem rzucanym na śmietnik lub do ognia.
Rozdział VII, na który składają się autentyczne relacje tych ludzi, którzy przeżyli lub po prostu widzieli złoczyństwa banderowców i innych bandytów, popełniane na polskiej ludności Wołynia, pozostawia bodaj najbardziej wstrząsające wrażenie na czytelniku, nasuwając myśli o bardziej ogólnym charakterze: o źródłach ludzkiej agresji, o granicach i „możliwościach” ludzkiego bestialstwa, o wręcz metafizycznych wymiarach ludzkiej zbrodni i ludzkiego cierpienia. Doprawdy, takie książki nie zjawiają się często na rynku wydawniczym.
Kto tę książkę przeczyta – a przeczytać ją, i to bardzo uważnie, powinno jak najwięcej Polaków i Ukraińców – nigdy jej nie zapomni i choć pozbędzie się na skutek tej lektury wielu przyjemnych złudzeń, to jednak osiągnie tę dojrzałość i mądrość, jaką daje ciężkie życiowe doświadczenie i widok okropnych ludzkich błędów, prowadzących do infernalnego cierpienia...
Książkę Władysława Dziemiańczuka „Wybaczyć nie znaczy zapomnieć” można zamówić pod adresem: Alliance of the Polish Eastern Provinces, 206 Beverly Street, Toronto, Ontario, M5T 1Z3, Canada
Jan Ciechanowicz

* * *

W tym okresie nasiliły się też w prasie kontrolowanej i programowanej przez bezpiekę wileńską i warszawską ataki medialne, mające charakter pseudonaukowy na łamach przede wszystkim pism agenturalnych, jak też michnikowskich. Przy tym oszczerstwa i chamskie docinki musiały pozostawać bez odpowiedzi, gdyż żadna ze szczekaczek Saugumy czy UOP-u nie zamieszczała ani sprostowań, ani protestów osób uczciwych. Miał jednak miejsce pewien wyjątek. Otóż po długich staraniach udało się jakimś cudem wymusić na ówczesnym kierownictwie „Kuriera Wileńskiego” zamieszczenie artykułu, podpisanego przez Henryka Sosnowskiego, prezesa Fundacji Kultury Polskiej na Litwie pt. Do redakcji „Kuriera Wileńskiego”. W odpowiedzi „recenzentowi”. Wyskoczył Bułhak jak Filip z Konopi”:
„Od roku 1993 w ramach Fundacji Kultury Polskiej na Litwie im. Józefa Montwiłła działa Wydawnictwo Naukowo-Literackie „Znicz”. Głównym zadaniem jego jest wydawanie kwartalnika naukowego i literackiego pt. „W Kręgu Kultury”. Jest to pismo niskonakładowe (1000 egz.), ale mające stałych odbiorców nie tylko na Litwie i w Polsce, lecz również w USA, Kanadzie, Australii, Brazylii, Anglii, Austrii, Izraelu, Rosji, Białorusi, Ukrainie, Łotwie, we Włoszech. Do chwili obecnej ukazało się dziesięć numerów w sześciu tomach (ze względów oszczędnościowych większość numerów wydawano dotychczas w postaci podwójnej, liczących po 200-250 stron każdy). Wkrótce ukażą się dwa kolejne numery. Autorami są osoby zarówno mieszkające na Litwie i w Polsce, jak też na Białorusi, w Niemczech, Izraelu, Francji. Redaktorem naczelnym kwartalnika jest dr Jan Ciechanowicz. Treść i poziom pisma zostały w międzyczasie pozytywnie ocenione przez publikatory polonijne m.in. w Paryżu, Nowym Jorku, Toronto, Buenos Aires, choć żadnej pomocy finansowej dotychczas znikąd nie otrzymało.
Doczekaliśmy się ostatnio także – jakże charakterystycznego i „życzliwego” – głosu z rodzimego poletka. Otóż jeden numer (3, 1995) „W Kręgu Kultury” był monotematyczny jako oparta na nieznanych materiałach archiwalnych rozprawa dra Jana Ciechanowicza o Adamie Mickiewiczu pt. „Droga Geniusza”. Z dużym, dwurocznym opóźnieniem, w numerze 13 za rok 1997 (1-15 lipca) dwutygodnika „Znad Wilii” ukazała się sążnista, utrzymana w szczególnym tonie „recenzja” pt. „Poraj w czapce” niejakiego Andrzeja Syrokomli-Bułhaka. Nic dotychczas o autorze tym nie słyszeliśmy, ale oto jakże doniosłym falcetem zawiadamia on o swoim zjawieniu się, czy raczej objawieniu się, na widowni piśmiennictwa polskiego. Nie wiemy, – że użyjemy jego słownictwa – „skąd ten pan pochodzi”, ani „kim jest”. Byli ongiś na Mińszczyźnie i Witebszczyźnie (mawiano w dawnej Rzeczypospolitej: „Głowa kiepska, bo z Witebska, tam, gdzie Orsza, jeszcze gorsza”!) Bułhakowie, chodaczkowa szlachta białoruska tatarskiego pochodzenia, lecz trudno sądzić, czy od nich pochodzi ASB, czy jest to tylko pseudonim, za którym kryje się jakiś „skromny i dyskretny” rodak. Albo i nie rodak. Tak czy inaczej, ale „recenzja” się ukazała i uważam, że mam obowiązek na nią zareagować, choć z reguły na impertynenckie docinki i uliczną napastliwość, której i pod moim adresem było bez liku, nie reaguję. Bo i jak reagować? Takimże chamstwem i napastliwością? Jednakże jako prezes Fundacji im. J. Montwiłła i jako kierownik Wydawnictwa „Znicz” nie mogę zignorować „wyskoku z konopi” p. Bułhaka, chociaż właśnie to należałoby uczynić ze względu na agresywny, nieelegancki ton, jakim ten pan się posługuje. Nawet bowiem jego prawdopodobnie chora wątroba, produkująca nadmiar żółci, nie usprawiedliwia takiego karczemnego języka..
Zwróciłem się tedy do dra Jana Ciechanowicza z sugestią, aby odpowiedział coś „recenzentowi”, jednak on odmówił, motywując, że w ciągu ostatnich lat przyzwyczaił się do tego, iż jest podgryzany i obszczekiwany ze wszystkich stron przez rozmaite niewydarzone stwory, nie zamierza toteż podejmować z nimi polemiki. Tak więc, chcąc nie chcąc, wypada mi odpowiedzieć na zarzuty, zebrane w „czapce” pana Bułhaka, aczkolwiek jest to z pewnością ponad moje siły, ponieważ ja, tak jak p. Bułhak, nie jestem „mickiewiczologiem” (mniejsza o to, że on się takowym mianuje, chociaż z poziomu jego tekstu wynika, że jednak nie jest), a i trudno z pozycji logiki analizować tekst tejże logiki pozbawiony. Nie sposób np. jakoś odpowiedzieć na bałamutne androny pana Bułhaka, zawarte w pierwszych trzech akapitach jego elaboratu, które świadczą jedynie o tym, że nic nie zrozumiał z książki Jana Ciechanowicza i że rzucając na papier swe godne politowania wypociny jedynie był strasznie wzburzony, tak iż go wręcz „zatykało” z nienawiści do autora nowej biografii Adama Mickiewicza.
W kilku punktach jednak da się wyłapać nie tylko emocjonalne „wypieki” pana Bułhaka, ale i jakąś tam treść. Otóż pierwsze, co go tak wytrąciło z równowagi, to twierdzenie J. Ciechanowicza, iż byli Mickiewiczowie herbu Poraj i Nałęcz i że to była szlachta staropolska, a nie białoruscy chłopi. Pan Bułhak, nie wiedzieć dlaczego i nie przebierając w słowach” piorunuje na fakty podawane przez autora książki „Droga Geniusza”, choć ten dowodzi swych racji przytaczając właśnie nieznane dotychczas nauce oryginalne materiałyarchiwalne ze zbiorów heroldii wileńskiej i mińskiej. Na tym właśnie polega wartość opracowania Jana Ciechanowicza, że on istotnie uzupełnia i poprawia zarówno herbarz K. Niesieckiego, jak i „Polską encyklopedię szlachecką”, na które to źródła jedynie powołuje się „recenzent”.
Panie Bułhak, prawdziwa nauka historyczna na tym właśnie polega, że się sięga do oryginalnych i nieraz nieznanych źródeł archiwalnych (jak to czyni Jan Ciechanowicz), a nie na tym, że się przeglądnie jedną lub parę książęk, zrozumie z nich kilka zdań, z którymi obnosi się następnie aż do zgonu po wątpliwego autoramentu gazecinach (jak to czyni pan). A swoją koleją, jak to pan, taki wielki znawca „Polskiej encyklopedii szlacheckiej”, nie raczył zauważyć, że wydrukowany w naszym piśmie herb „Mickiewicz” to nie skutek tego, iż Jan Ciechanowicz, jak pan „dowcipnie” ku uciesze głupiej gawiedzi napisał, „nakrył Poraj czapką, i koniec!”, lecz stanowi po prostu kserokopię tego godła właśnie z tak wysoko cenionej przez pana „Polskiej encyklopedii szlacheckiej” (t. 8, s. 337).
Gdy dywaguje pan, panie Bułhak, o pochodzeniu nazwiska „Mickiewicz”, powtarza pan banalną „etymologię ludową”, podczas gdy wywody J. Ciechanowicza są zgodne nie tylko z ustaleniami językoznawstwa porównawczego, ale i ze zdaniem tak znakomitych autorytetów naukowych, jak Jan Bystroń czy Mieczysław Karłowicz, których dzieł pan zapewne nie czytał, gdyż byłyby zbyt trudne dla pana witebskiej głowy.
Jeśli idzie o obalenie przez Jana Ciechanowicza wciąż powielanej przez pewne osoby plotki o rzekomo żydowskim pochodzeniu Barbary Majewskiej, matki Adama Mickiewicza, to znów pan reaguje na to tylko nerwowym i głupawym chichotem oraz mglistymi pogróżkami. (...) Za mało to jednak, by obalić wymowę obfitych materiałów archiwalnych, przytoczonych przez J. Ciechanowicza in extenso, potwierdzających zresztą poglądy na ten temat profesora Konrada Górskiego i innych uczonych polskich. Cóż to za dziwaczną skłonność pan wykazuje, na gwałt siląc się uczynić z ojca Adama Mickiewicza Białorusina, a z matki – Żydówkę? I to wbrew wszelkim danym genealogicznym! Kim pan właściwie jest i komu służy, panie „recenzencie”? (...)
Swoją politowania godną „recenzję”, będącą raczej złośliwym paszkwilem („o sobie sąd wydaje, kto innych sadzi”) pan Bułhak zaczyna i kończy zjadliwym zarzutem, iż Jan Ciechanowicz jest rzekomo „marksistą” i „komunistą”. Widocznie i z Twórcy Państwa Polskiego Józefa Piłsudskiego tedy potrafiłby uczynić „socjalistę”, „partyjniaka”, „terrorystę” i jak tam jeszcze – i to powołując się na wypowiedzi samego „Ziuka”, który zresztą o takich pismakach, jak A. Bułhak, pisał: „W słabych głowach skutecznie działa metoda kłamstw, plotek i potwarzy”. (...)
Jeżeli pan Bułhak jest obywatelem Polski, to niech się raczej zwróci z takimi zarzutami o komunizm do swego prezydenta A. Kwaśniewskiego, ministra B. Geremka, ambasadora J. Widackiego i innych „członków” elity politycznej swego kraju, wprost i bezpośrednio wywodzącej się z PZPR i bezpieki PRL. Po co fatygować się aż do Litwy, by szukać tu wśród polskich patriotów „komunistów”, macie ich nad Wisłą 3,5 mln. (...) Jeżeli zaś „recenzent” jest obywatelem Litwy, to i tak byłoby bardziej po męsku udanie się na dyskusję ideologiczną do naszego pana Prezydenta, niewątpliwie najsolidniejszego męża stanu w naszej Republice, ale też do niedawna – pierwszego sekretarza Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Litwy. Lub choćby podjąć polemikę z Romualdem Mieczkowskim, obecnie redaktorem naczelnym dwutygodnika „Znad Wilii”, a „przedwczoraj” wieloletniego członka KPZR i pierwszego zastępcę POP KPZR w redakcji „Czerwonego Sztandaru”, szefa polskiej redakcji sowiecko-litewskiego radia w Wilnie... Rozumiem jednak, że to by wymagało większej odwagi niż próby oczerniania człowieka ideowego, lecz osamotnionego i przez kilka dziesięcioleci zwalczanego jako antykomunista, polski nacjonalista i antysowietczyk, a po zmianie chorągiewek na skutek „transformacji ustrojowej” zaszczuwanego przez agentów bezpieki i absolwentów wyższych szkół partyjnych w Leningradzie i Moskwie jako rzekomy „marksista”, „antysemita” i „promoskiewski komunista”. Perfidia tych ludzi jest równie wielka jak ich głupota i podłość, lecz daleko im do prawości i godności dra Jana Ciechanowicza.
Ja znam go od kilku dziesiątków lat i znam nie jako domniemanego „marksistę” (w totalitarnym ZSRR wszyscy zresztą byli z musu „marksistami”), lecz jako wiernego Polaka, obrońcę szkolnictwa polskiego i zespołów ludowych, poważnego naukowca, autora 12 książęk, wydanych w 6 krajach, dobrego człowieka.
Proszę więc Czytelników potraktować ten artykuł w obronie mego przyjaciela i jego dzieła właśnie jako wyraz uznania i szacunku dla bezinteresownej pracy redaktora naczelnego kwartalnika „W Kręgu Kultury”. Mam nadzieję, że pomimo tak ostrej „recenzji” dr Jan Ciechanowicz nadal pozostanie na tym stanowisku.
PS. Zwracam się do redakcji „KW”, ponieważ „pluralistyczna” redakcja dwutygodnika „Znad Wilii” odmówiła wydrukowania tego artykułu choćby w postaci okrojonej. – Henryk Sosnowski... 16 lipca 1997 roku”

* * *

Polski Przewodnik” Nowy Jork, 29 sierpnia 1997 r.:

Polska dla Polaków? Czemu nie?
Wywiad z Bogusławem Rybickim przeprowadził dr Jan Ciechanowicz.

Naszym rozmówcą jest Bogusław Rybicki, działacz narodowy, redaktor naczelny ukazującego się w Warszawie czasopisma o orientacji patriotycznej „Ojczyzna”.
W znacznym skrócie życiorys naszego gościa prezentuje się, jak następuje. Urodzony 1 lutego 1940 roku, we wsi Poświętne-Studzianna na Ziemi Opoczyńskiej, po ukończeniu liceum ogólnokształcącego w Opocznie podjął pracę najpierw w kopalni węgla kamiennego w Mysłowicach, następnie w hucie „Kościuszko” w Chorzowie, w charakterze pracownika fizycznego. Lata 1959-64 to okres studiów w Wyższej Szkole Ekonomicznej w Poznaniu i uzyskanie magisterium z ekonomii, następnie praca zawodowa i zaoczne studia prawnicze na Uniwersytecie Warszawskim, także pomyślnie sfinalizowane.
Kolejne miejscowości zatrudnienia Bogusława Rybickiego to Dębno Lubuskie, Międzychód koło Tarczyna, Drwalew koło Grójca, wreszcie FSO w Warszawie, a następnie funkcje kierownicze średniego poziomu w Ministerstwie Hutnictwa, itd.
Działalność polityczną rozpoczął w 1980 roku w szeregach „Solidarności”, kandydował razem ze Zbigniewem Bujakiem do prezesostwa Regionu Mazowsze „S”, potem, gdy „Solidarność” znalazła się w znanej „sferze” wpływów”, poszedł swoją własną drogą. Dwukrotnie aresztowany w latach osiemdziesiątych przez SB za kolportowanie literatury narodowej, „siejącej wrogość do wielkiego Związku Radzieckiego”, jak też za zorganizowanie szkolenia młodzieży w ośrodkach ruchu narodowego. Od kwietnia 1989 roku Bogusław Rybicki jest wydawcą i redaktorem czasopisma „Ojczyzna”, wyróżniającego się wysokim stopniem kompetencji, kulturą polityczną i bezkompromisową postawą, jeśli chodzi o obronę interesów Narodu Polskiego.
– Panie redaktorze, kandyduje Pan we wrześniu bieżącego roku do Senatu RP jako polityk niezależny, choć do niedawna był Pan jednym z czołowych działaczy Stronnictwa Narodowego „Ojczyzna”, a następnie Stronnictwa Narodowo-Demokratycznego. Został Pan w dniu 28 kwietnia 1997 roku jakby wydalony z tego ostatniego ugrupowania, odnośna uchwała za podpisem prezesa ZG SND nie usuwa Pana z partii, lecz konstatuje, że połączone Prezydia Rady Politycznej i Zarządu Głównego niesubordynację w jednym z punktów taktyki politycznej traktują jako Pana „wystąpienie ze Stronnictwa Narodowo-Demokratycznego”. Przyznam się, ze to sformułowanie wydaje mi się zbyt enigmatyczne, co się za tym kryje?
– Nie chciałbym publicznie komentować tej kuriozalnej uchwały, by nie dać przeciwnikom SND jeszcze jednej okazji do wytykania go palcami. Opadają mi ręce i pokładam nadzieję tylko w Bogu, gdy się stykam z takim poziomem „kultury politycznej” niektórych działaczy SND. Trafiłem „pod nóż”, gdyż pozwoliłem sobie na kilka krytycznych uwag pod adresem programu i przywódców AWS, którzy moim zdaniem nie służą dobrze interesom naszego Narodu. Jestem zdania, że narodowcy z tym ugrupowaniem paktować nie powinni. Staję więc do walki wyborczej jako kandydat niezależny, lecz o jednoznacznie narodowej postawie. Uważam, że obecnie istnieje dla narodowców duża szansa wejścia do parlamentu, ponieważ znaczna część wyborców już się nauczyła myślenia w kategoriach Państwa i Narodu, paktując zaś z ugrupowaniami sterowanymi z zewnątrz, tylko je uwierzytelniamy, sami zaś tracimy wiarygodność w oczach przyzwoitych ludzi.
–Proszę powiedzieć kilka zdań o czasopiśmie „Ojczyzna”, które ma w Kraju wielu wiernych przyjaciół, ale też niemało zawziętych adwersarzy...
–Staram się w miarę skromnych możliwości materialnych i innych, aby „Ojczyzna” była pismem, które w jakiś sposób na bieżąco wyjaśnia z punktu widzenianarodowego zjawiska i zagrożenia istotne dla Polski i polskości. Drukujemy materiały, których nie sposób przeczytać gdzie indziej, gdyż są celowo pomijane lub minimalizowane. Sporo poświęcamy krytycznej uwagi kwestiom na płaszczyźnie „Polacy – Żydzi”, zarówno w aspekcie historycznym, jak i aktualnym, bowiem kwestie te dzisiaj wysunęły się na plan pierwszy w społecznym życiu Polski. Sporo uwagi poświęcamy również zagadnieniom niemieckim...
– No właśnie, na łamach „Ojczyzny” często spotyka się bardzo krytyczne uwagi o Żydach, choć trzeba przyznać, ze widuje się tu nieraz i słowa uznania dla Żydów „sprawiedliwych”, którzy byli i są dobrymi synami Polski lub jej przyjaciółmi. Wszelako wydaje mi się. ze częstokroć wyakcentowanie tego problemu jest przesadne.
Tam, gdzie prawdziwą przyczyną klęsk naszego Kraju jest polska głupota, polska sprzedajność, polska podłość, polska skłonność do oszustw i krętactw, w końcu polskie lenistwo i brak wyobraźni – otóż publicyści „Ojczyzny” wciąż wskazują palcem w stronę jakichś mitycznych „Żydów”, podczas gdy faktycznie musieliby się uderzać we własną „narodową” pierś i uznać, że to małość i niegodziwość wielu Polaków stanowią podstawową przyczynę cierpień i porażek Polski, a wiec nie „naród wybrany”. Gdybyśmy wszyscy byli godnymi synami Ojczyzny i nie frymarczyli na każdym kroku jej interesem państwowym, zadni „Żydzi” czy „Niemcy” nie byliby w stanie nam zaszkodzić...
– Kwestia żydowska jest w naszym rozumieniu pochodną kwestii polskiej, a nie zagadnieniem samym w sobie. Interesuje nas ona tylko i wyłącznie w tym sensie, że wiele wpływowych organizacji żydowskich realizuje od lat politykę bezwzględnie wrogą w stosunku do narodu polskiego. W tej sytuacji milczenie ze strony Polaków byłoby wyrazem zdrady, tchórzostwa, małoduszności i nieuczciwości. Przeciwstawiamy się nie Żydom, jako takim, lecz tym, którzy działają na szkodę Państwa Polskiego.
– Ale dlaczego narodowcy nie zaczynają ulepszania świata od siebie i od swoich rodaków? Jan Paweł II mówił podczas obu ostatnich pielgrzymek do swej Ojczyzny, że „Polska wymaga ponownej ewangelizacji”. Hierarchia kościelna i media zbyły milczeniem to zdanie, udały, ze nic się nie stało, po prostu „nie zauważyły” tych wstrząsających w swej wymowie słów. Przecież ewangelizacji wymaga tylko społeczeństwo pogańskie lub wtórnie spoganiałe, w każdym bądź razie nie kierujące się w swym życiu ewangelią.
Skoro Papież to mówi, a on zawsze wie, co mówi i nigdy nie uzewnętrznia sądów bezpodstawnych, wynika, że istotnie, nie jesteśmy chrześcijanami, choć „chodzimy” do kościoła, a nasi politycy i publicyści obnoszą się z wizerunkiem Matki Bożej w klapach (co samo w sobie jest niesłychaną profanacją) i mają gęby wypchane – szyderczo i cynicznie w naszych realiach brzmiącymi – słowami o, pożal się Boże,„katolickim narodzie polskim”. Naprawdę to jednak nigdzie, może prócz Rosji, nie spotyka się na co dzień w naszym bliższym i dalszym sąsiedztwie tyle egoizmu, zawiści, moralnego okrucieństwa, złośliwości, nikczemności, jak w Polsce, że wspomnimy tylko o maruderach, złodziejach i kombinatorach, robiących „brudne” interesy nawet na nieszczęściu powodzian... A co się dzieje na łamach naszych gazet! Toż istny szabas bandytyzmu politycznego! Obcokrajowców przybywających do, że użyjemy żargonu prasy warszawskiej „tego kraju”, uderza kłótliwość, wzajemna wrogość, chęć szkodzenia sobie nawzajem i niekłamana radość z cudzego nieszczęścia, cechująca wielu polskich „katolików”, choć kryje się to wszystko pod cieniutką warstwą ostentacyjnej uprzejmości, maskującej moralne i polityczne skundlenie. Czyż nie od tego trzeba więc zaczynać „naprawę Rzeczypospolitej”? Co Pan i Pana zwolennicy robią i zamierzają robić, by jakoś tę naszą zbiorową karłowatość uleczyć, bo to właśnie ona stanowi źródło, naszych klęsk?
– Stoimy na stanowisku głębokiej akceptacji społecznej nauki Kościoła Katolickiego, zwłaszcza nauk Papieża Jana Pawła II, tyczących spraw Polski. Kościół Katolicki zrósł się z polskością przez tysiąc lat naszych dziejów. Był ostoją polskości, myśli polskiej, kultury polskiej, ducha polskiego w okresie 128 lat niewoli. Bez Kościoła, być może, niemożliwym byłoby stworzenie Państwa Polskiego w 1919 r. a już na pewno państwo to byłoby inne. Dzisiaj Kościół Katolicki w Polsce przeżywa trudny okres, zakradły się doń elementy z natury mu wrogie, preferujące działania rozkładowe. Wierność jego naukom, jedność w polskości jest i powinna być naszym patriotycznym katolickim obowiązkiem. I będzie to najlepsza pomoc w jego dzisiejszych trudnościach. Z drugiej strony uważamy, że konieczne jest stworzeniei zrealizowanie programu moralnej reedukacji naszej ludności, w tym być może tej jej części, która pracuje w mediach. Dużo tam naprawdę nie tylko niezamierzonej głupoty, ale i świadomego draństwa. A to nie pozostaje przecież bez wpływu na resztę ludności, która jest przez prasę niejako „programowana” pod względem moralnym, obywatelskim, politycznym.
– Proszę przedstawić podstawowe zasady i kierunki polityki wewnętrznej i zagranicznej, które Pan zamierza realizować. Jaki jest Pana stosunek do rodaków zamieszkałych w Kazachstanie, Rosji, na naszych Ziemiach Zabranych, znajdujących się obecnie pod zarządem władz obcych?
– Polityczny obraz Polski dzisiaj jest skomplikowany. Zrozumienie go przez przeciętnego Polaka jest prawie niemożliwe. To wynik zamętu, jaki celowo wywołują media, aby wytworzyć poczucie zagubienia i bezradności, czego dalszą konsekwencją jest posłuszeństwo wobec narzucanych ciągle nowych, ciągle gorszych propozycji rozwiązań politycznych. Polska jest gwałtownie wpychana w dwauzależniające układy: NATO i UE, które podporządkują nas politycznie, militarnie i gospodarczo układowi, w którym zasadniczą rolę odgrywają i będą odgrywać Niemcy.
Już dzisiaj obserwujemy groźną ekspansję gospodarczą naszego zachodniego sąsiada, zarówno jawną, jak i zakamuflowaną. Mam na myśli dziesiątki tysięcy niejawnych transakcji tyczących ziemi. Niemcy najwyraźniej przygotowują się do przedstawienia żądań majątkowych wobec Polaków. Dwa wielkie skomputeryzowane archiwa w Koblencji i Monachium gromadzą najdrobniejsze informacje, dotyczące spraw majątkowych byłych właścicieli Niemców na naszych ziemiach zachodnich i północnych. W chwili wejścia Polski do UE dla wielu Polaków na ziemiach zachodnich i północnych będzie to oznaczało katastrofę majątkową.
Obserwujemy działania tak wewnętrzne, jak i zewnętrzne, mające na celu eliminowanie polskości z obszarów, gdzie przez setki lat przenikała się ona z żywiołami sąsiednimi, gdzie Polacy żyli obok innych narodowości. Nie kwestionujemy prawa tych narodów do ich ziemi, ale na terenach tych Polacy także żyli na ziemi swych ojców. Wielu polityków krajów za naszą wschodnią granicą przedstawia Polskę jako okupanta. Są to pozostałości starej, komunistycznej polityki, która głośno trąbiła o przyjaźni, po cichu zaś rozpalała nienawiść Litwinów, Białorusinów, Ukraińców wobec Polaków. Pamięć, dorobek kulturalny i tradycję Polskich Kresów Wschodnich uważamy za niezbywalną, bezcenną wartość narodową, którą należy chronić i pielęgnować. Z tego wynika również stosunek nas, narodowców, do Polonii, zarówno tej na Wschodzie jak i na Zachodzie. Oceniamy, że około 15 milionów rodaków przebywa poza granicami Kraju. Nie stracili oni więziemocjonalnej z Ojczyzną, żywiąc gorące uczucia narodowe. Polska nie tylko nie powinna ich izolować, na przykład odbierając im możliwość wpływu na stan stosunków wewnętrznych w państwie, dziesiątkom tysięcy z nich należy się pomoc duchowa, kulturalna i w miarę możności materialna od Starego Kraju. Myślę tu np. o Polakach w Kazachstanie, na Syberii, czy w niedalekiej Ukrainie. Muszą ulec zmianie na lepsze sprawy Polaków na Litwie. Tylko indolencja władz polskich przedłuża i pogłębia ich trudności.
Ogólnie biorąc, jesteśmy przeciwni światowym tendencjom globalistycznym. Nie tylko dlatego, że nikt nie szykuje Polsce w tym układzie godnego miejsca, ale przede wszystkim dlatego, że układ ten wyraźnie preferuje tajne rządy wielkich banków i korporacji finansowych. W układzie tym odgrywa pierwszorzędną rolę tradycyjnie wrogi polskim interesom amerykański kapitał żydowski. Aby odczuć zgubny wpływ tego kapitalizmu na Polskę już dzisiaj, wystarczy przyjrzeć się polskim przemianom, które stały się epoką wielkich i niewykrywalnych afer i złodziejskiej, rujnującej gospodarkę prywatyzacji, w wyniku której większość polskiego majątku narodowegoprzeszła już w obce ręce. Nie chcemy być narodem pariasów, bez własnej ziemi, a nawet bez własnych dróg, które również zamierza się wypuścić w pacht.
– Według obliczeń socjologów, jeśli liczba studentów na 10 000 mieszkańców jest mniejsza niż 170, następuje gwałtowna degradacja cywilizacyjna społeczeństwa. W Polsce ta liczba jest mniejsza.
W Japonii, USA, Niemczech, ten wskaźnik oscyluje dziś wokół 500 osób, na Białorusi 250, w Rosji 180, w Kazachstanie, Tadżykistanie i Turkmenistanie 128. Polska znajduje się poniżej tych wszystkich krajów, jak też Rumunii, Albanii, wielu krajów Azji i Afryki, nie porównując się już z naszymi sąsiadami – Czechami, Słowacją, Litwą, Węgrami. Polska nauka, mimo, iż aż się roi w niej, za przeproszeniem, od „wybitnych specjalistów” i „znawców”, w świecie się właściwie zupełnie nie liczy. Krótko mówiąc, mimo, że mamy nadal bardzo dobre samopoczucie i uważamy się na naród „kulturalny”, jesteśmy niekwestionowanym outsiderem Europy pod względem kultury i oświaty. Jednocześnie wszelkie próby zakładania nowych uniwersytetów napotykają na zacięty opór środowisk... akademickich, szczególnie Warszawy i Krakowa. Zważywszy, iż Polacy zajmują nie tylko ostatnie miejsce w Europie pod względem oświaty, ale i pierwsze w świecie pod względem nikotynomanii i jedno z pierwszych pod względem alkoholizmu – widzimy całą grozę położenia. Co Pan i Pana ugrupowanie zamierzają w razie wejścia do parlamentu robić, by podźwignąć Polskę z głębokiego dołka cywilizacyjnego?
– Powinniśmy powrócić do zdrowych korzeni naszej tysiącletniej tradycji. Jesteśmy przeciwni płytkiej amerykanizacji, (jak przedtem byliśmy przeciwni sowietyzacji, dokonywanej zresztą przez tych samych ludzi) polskiego życiewewnętrznego, mamy swój polski model społeczny i kulturowy, mamy polską tradycję, która pozwoliła nam zachować poczucie wspólnoty narodowej i państwowej – tego powinniśmy się trzymać, a nie małpować bezmyślnie nowe wzory.
Polski system edukacyjny został (częściowo w sposób planowy) zdezorganizowany i nie jest dzisiaj w sianie wytworzyć patriotycznej warstwy menadżerskiej, zaplecza kadrowego dla administracji państwa, gospodarki, prawa i biznesu.
Jesteśmy w najwyższym stopniu zaniepokojeni zjawiskiem nieprzejednanie wrogiej Narodowi Polskiemu judajskiej dywersji w polskich elitach rządzących. Elity te zostały zdominowane przez wręcz patologiczne, mniej lub bardziej zakamuflowane, układy filosemickie o niebezpiecznych dla naszego państwa powiązaniach międzynarodowych. To one utrzymują nasz Kraj w takiej sytuacji, jaką widzimy. A towarzyszące temu działania kapitału tejże proweniencji noszą cechy pasożytnicze, co gorsza, uzurpują jeszcze sobie prawo decyzji w polskich wewnętrznych procesach społecznych.
Do patologii zaliczyć należy już wspomniane powyżej stosunki w niby polskich środkach masowego przekazu. Według naszej oceny – do około 80% dochodzi udział własności zagranicznej w polskich gazetach, radiu, telewizji. Są to media obce nam duchowo, lansują demoralizację, pornografię, chaos intelektualny i spustoszenie moralne. Znikło z nich słowo patriotyzm, naród, ojczyzna, Bóg. Media te lansują jawną lub ukrytą walkę z Kościołem Katolickim, prowadząc akcję zrównania go z innymi konfesjami, o których wyrażają się raczej przychylnie. Musi być uregulowana sprawa mediów w Polsce, mają one obowiązek wspierania narodu, jego ducha, tradycji, obyczajów, kultury. Dzisiaj media „polskie” odgrywają wobec Polski rolę swoistej dywersyjnej piątej kolumny. Jeśli zostanę wybrany do parlamentu, nie zamierzam przemilczać tych i wielu innych doniosłych zagadnień.
RozmawiałJan Ciechanowicz

* * *

Do Redakcji „Polskiego Przewodnika” Nowy Jork 5 października 1997 r.:

List otwarty do p. premiera W. Cimoszewicza i p. ministra Z. Siemiątkowskiego

Panowie!
Daliście Panowie niewątpliwy dowód swego patriotyzmu i odwagi, demaskując publicznie antykonstytucyjne i antynarodowe praktyki pewnych ogniw posowieckich służb specjalnych w Polsce. Przypuszczam, ze nasz kraj jest jedynym w Europie, w którym organa bezpieczeństwa państwowego zwalczają patriotyczne propaństwowe ugrupowania polityczne. Trudno się temu dziwić, bo przecież Moskwa właśnie po to tworzyła UB-SB-UOP, dobierała i wychowywała ich kadrę, by te służby tropiły i niszczyły tzw. „polski nacjonalizm”, a krzewiły „internacjonalizm” socjalistyczny. Zdziwienie budzi jednak fakt, że Polska pozostaje jedynym krajem Europy nadal terroryzowanym psychicznie, informacyjnie, moralnie i politycznie (za pośrednictwem agenturalnej prasy i zwerbowanych pismaków) przez byłą sowiecką agenturę szpiegowską, przechowywaną (do „lepszych” czasów?) w ogniwach UOP. I jak z tym „bagażem” do NATO? – Ku uciesze „starszego brata” może się uda...
Pozwolę sobie na dorzucenie garści uzupełnień do informacji podanych przez Panów do wiadomości narodowi. Otóż w 1990 roku miałem zaszczyt być zaproszonym do wzięcia udziału i wygłosiłem referat o wkładzie Polaków do kultury świata na I Światowym Zjeździe Młodzieży Wszechpolskiej w Poznaniu. Byłem na tyle naiwny (uważałem, że jestem w wolnej i niepodległej Polsce), iż zaprosiłem z sobą na to spotkanie moją starszą córkę Krystynę, wówczas studentkę AMw Poznaniu, dziewczynę zresztą nie interesującą się polityką, ale przecież i mój referat miał charakter raczej naukowy.
Jakież było moje zaskoczenie, gdy w kilka dni po tym Zjeździe Krystyna została wezwana listem urzędowym do poznańskiej siedziby UOP na przesłuchanie. Oficer antypolskiej „bezpieki” o nazwisku Hofmann obwinił Bogu ducha winne dziecko o... łamanie prawa polskiego, o członkostwo w jakiejś mitycznej „mafii”, handlującej kradzionymi samochodami. (Zaznaczam, że nasza skromna nauczycielska rodzina dotychczas nie dorobiła się własnego auta i nikt z nas nigdy żadnej spekulacji nie uprawiał). 18-letniej wówczas córce zagrożono relegowaniem z uczelni i wydaleniem z Polski. Taka miała być surowa kara UOP-u za obecność dziewczyny w ciągu 1,5 godziny na referacie ojca, podczas zjazdu Młodzieży Wszechpolskiej. Ale przecież na tym się nie skończyło.
Także dla mnie po powrocie do Wilna zaczęły się „ciekawe” czasy. Z Warszawy nasłano wówczas do Litwy w celu „rozpracowywania” polskich aktywistów szereg agentów, m.in. niejakiego Charukiewicza, Alstera (ten widocznie pochodzi ze znanej prokuratorsko-katowskiej rodziny, która zostawiła w naszej Ojczyźnie krwawe ślady jeszcze w okresie stalinowskim, podobnie jak wiele innych „odziedziczył” i te funkcje i Polskę z nadania sowieckich bandytów). Agentki UOP zamaskowane pod dziennikarki Alicja Karkus i Maja Narbut rozpoczęły rozpowszechnianie w prasie polskiej w Kraju i za granicą oszczerstw o tzw. „skomunizowanych i promoskiewskich Polakach z Wileńszczyzny”. Szczególnie dużo dostawało się na łamach „Gazety Wyborczej”, „Nie”, „Życia Warszawy”, „Rzeczpospolitej”, „Tygodnika Powszechnego” i innych pism agenturalnych mnie, ale też znanym liderom mniejszości polskiejw Wilnie: R. Maciejkiańcowi, J. Sienkiewiczowi, W. Tomaszewskiemu, A. Brodawskiemu i innym. Natomiast pod niebiosa wychwalano i obdarzano pomocą finansową osobników od lat znanych w naszym środowisku, jako współpracowników sowieckiej, a później rosyjskiej i litewskiej bezpieki. Z nimi to zawarła antypolski sojusz warszawska bezpieka...
Długo nie mogłem pojąć, dlaczego stałem się przedmiotem tak zawziętej nagonki ze strony janczarów Józefa Kozłowskiego, Konecznego, Milczanowskiego, Zacharskiego i innych sowieckich pupilków. Aż wreszcie rewelacyjne informacje Szanownych Panów sprawę wyjaśniły. Chodzi o to, że w okresie 1989-1992, gdy byłem zaangażowany w sprawy polityczne, jako jeden z działaczy polsko-wileńskich, utrzymywałem ścisłe kontakty ze znanymi politykami polskiej prawicy, w Kraju i za granicą, m.in. Maciejem Giertychem, Romualdem Szeremietiewem, Józefem Kosseckim, Benjaminem Chapińskim, kongresmenami USA J. Dingellem, J. Konjorskim i in., niektórych z nich gościłem nieraz u siebie w Wilnie. Aktywnie współpracowałem także z kilkoma patriotycznymi pismami polskimi na Zachodzie, jakBiały Orzeł” (Ware, USA). Dodam na marginesie, że ta redakcja w przededniu swego 10-lecia została w 1993 r. spalona przez tzw. „nieznanych sprawców” właśnie za to, że dzięki przyzwoitości redaktora naczelnego Adama Kazimierza Urbańczyka była trybuną i adwokatem Polaków prześladowanych na Wschodzie. Może wartałoby dziś coś uczynić, by sprawcy ci okazali się jednak znani? Ale to na marginesie.
Oto więc jak „polscy” KGB-owcy z Warszawy, Wilna itd. współpracują w prześladowaniu patriotycznie i demokratycznie usposobionych Polaków. Za pieniądze polskiego podatnika! Oczywiście, jak ich ongiś nauczono, oni nie potrafią nic innego, jak zwalczać polskość. Ale może warto wreszcie zastąpić tych nieboraków młodymi ludźmi, którzy potrafią szanować POLSKĘ, służyć POLSCE, bronić POLSKI? Nie wierzę, że takich ludzi w odpowiednich organizacjach i instytucjach w ogóle nie ma.
Szanowni Panowie Cimoszewicz i Siemiątkowski, proszę przyjąć wyrazy głębokiego szacunku i uznania dla Panów męskiej i szlachetnej postawy oraz życzenia wytrwałości i pomyślności w służbie naszej ukochanej Polsce.
Dr Jan Ciechanowicz

* * *

Ojczyzna”, Warszawa, 15 listopada 1997:

KTO JEST KIM?
„Rzeczpospolita" kocha agentów Moskwy
Od kilku miesięcy na łamach prasy litewskiej pojawiają się liczne artykuły i listy od czytelników sugerujące, że osławiony Vytautas Landsbergis, obecny spiker parlamentu Litwy, był przez ponad ćwierć wieku bardzo ważnym agentem sowieckiej służby bezpieczeństwa państwowego – KGB, i jako taki został przez nią wywindowany na rzekomego „lidera prawicy” w tym kraju. Tak natrętnie popularyzowanemu w Polsce przez „Rzeczpospolitą”, „Gazetę Wyborczą”, „Tygodnik Powszechny”, „Nie” politykowi zarzuca się, że przez szereg lat był z ramienia KGB pracownikiem ambasady sowieckiej, utrzymywał tu serdeczne kontakty z polskimi agentami tychże służb, że posiada milionowe konta w bankach szwajcarskich i amerykańskich (przy czym nie wiadomo, kto i za jakie usługi tak szczodrze go opłacał, w każdym razie na Litwie nie miał tak ogromnych legalnych dochodów), że swymi donosami w okresie radzieckim złamał życie niejednemu litewskiemu patriocie ze środowisk naukowych, że wreszcie zataja swą prawdziwą narodowość i bezczelnie pcha się do roli jednego z liderów litewskiej sceny politycznej, mając w tym bezprecedensowe wsparcie obcych instytucji propagandowych etc. Ostre demaskujące materiały opublikowały tak poczytne na Litwie pisma, jak „Kauno Diena”, „Respublika”, „Opozicija”, „Europa”, wiele innych.
V. Landsbergis nie jest człowiekiem honoru i nigdy nie czuje się czegokolwiek winny, toteż na razie neguje wszystkie kierowane przeciwko niemu zarzuty (choć nie odpiera ich merytorycznie, twierdzi, że jest to po prostu gra przedwyborcza), a nawet zarejestrował się jako jeden z kilkunastu kandydatów na urząd prezydenta (wybory odbędą się w grudniu), choć w opinii społecznej od ponad roku znajduje się zaledwie na przedostatnim miejscu pierwszej dziesiątki litewskich polityków. Tylko wymienione powyżej gazety polskie widzą jeszcze w nim jakiegoś „lidera”.
Natomiast niektórzy szczególnie wścibscy i zręczni dziennikarze litewscy skorzystali z zamętu i korupcji, panujących obecnie w Rosji, i dotarli do pewnych źródeł informacji, wchodząc w posiadanie supertajnych materiałów, jednoznacznie ukazujących Landsbergisa w bardzo nieprzyjemnym świetle. Nie pozostali w tyle i politycy litewscy. Publiczne oświadczenie o tym, że V. Landsbergis jest agentem wywiadu rosyjskiego złożył m.in. nie byle kto tylko były minister obrony RL, twórca armii niepodległej Litwy, a obecnie poseł jej parlamentu Audrius Butkevicius. Sejm Litwy poczuł się zmuszony do przeprowadzenia w tej skandalicznej sprawie oficjalnego dochodzenia i zarządził oficjalne przesłuchanie na posiedzeniu odpowiedniej komisji sejmowej kilku byłych pracowników sowieckiego KGB, Litwinów, obywateli Litwy.
Wszyscy ci wysokiej rangi oficerowie niezależnie od siebie potwierdzili fakt, że obecny spiker parlamentu był osobą zaufaną KGB, składał donosy ustne i pisemne, szkodził swą działalnością w tej roli wielu Litwinom i Litwie jako całości. W ten sposób to, co było tajne, stało się jawne. Vytautas Landsbergis, który wielokrotnie puszczał w obieg propagandowy smrodek o tym, iż Polacy wileńscy jakoby są „promoskiewscy” i służą komuś „trzeciemu”, okazał się tegoż „trzeciego” wieloletnim,tajnym najmitą. Dla wielu ludzi w Litwie nie było zresztą to zdemaskowanie szpiega żadną rewelacją, od dawna wiele szczegółów w zachowaniu Landsbergisa wskazywało na to, że gra on co najmniej podwójną rolę. Autor tego tekstu ostrzegał przed tą ewentualnością na łamach „Panoramy” (Chicago), „Białego Orła” (Ware), „The Post Eagle” (Kearny). „Horyzontów” (Stevens Point), „The Common European Home” (Rockville) jeszcze w 1991 roku przy okazji zdemaskowania jako agenta KGB o 24-letnim stażu innego ulubieńca „Gazety Wyborczej” i „Rzeczypospolitej”, także wielkiego przyjaciela Unii Wolności (wówczas UD), Juozasa Virgilijusa Czepaitisa, serdecznego powiernika dziś zdemaskowanego przez Litwinów agenta.
W Polsce gazety nie dopuszczały tych informacji do wiadomości publicznej, podobnie jak dziś przemilczają lub ukazują w pokrętnej interpretacji kolejny skandal, w którym „bohaterem” jest ich kolejny protegowany. Takie rzeczy robi się z reguły z podania znanej „instytucji”, powstaje więc pytanie, czy związane z tą „instytucją” pisma i agenturalni dziennikarze padają ofiarą nieskończonej głupoty oficerów tejinstytucji” czy też mamy tu do czynienia ze skonsolidowaną ponadnarodową mafią byłych i obecnych agentów, sprawujących świadomie i konsekwentnie informacyjno-manipulacyjny rząd dusz w Polsce. Zważywszy, że na podstawie fałszywych ekspertyz tej „instytucji” Państwo Polskie od kilku lat obficie na wszelkie sposoby wspiera w Litwie działalność właśnie osób zbliżonych do Landsbergisa i Czepaitisa (wspólna praca dla tego samego pana zbliża ludzi), osób, którym bezpieka sowiecka zafundowała jeszcze w okresie istnienia ZSRR „niezależne” tygodniki i „prywatne” rozgłośnie – przypadek wydaje się tu być wykluczony. A może naiwniaczki z „instytucji” po prostu wierzą, że im się udało „odwrócić” agentów obcego wywiadu?
O, sancta simplicitatis! Chociaż ta naiwność byłaby jeszcze najlepsza i w pewnym sensie nawet „budująca” w powstałej i już nie dwuznacznej sytuacji...
Jan Ciechanowicz
Wilno

* * *

„Polski Przewodnik”, Nowy Jork, 15 listopada 1997:
Maciej Giertych

Pakt Ribbentrop – Mołotow obowiązuje już tylko Polskę
Gorbaczow chciał – Michnik nie
W ostatnich latach ZSRR była szansa na jakąś rekompensatę dla Polski za pakt Ribbentrop – Mołotow na drodze zmian terytorialnych lub powołania na terenach polskich zagarniętych przez ZSRR w roku 1939 Republiki Wschodniej Polskiej, bądź polskiego regionu autonomicznego. W tym czasie, gdy rozsypywał się Związek Radziecki powstało około 50 nowych republik autonomicznych lub suwerennych, w tym Czeczeńska, Abchaska, Górno-Karabachska itd. Jak pisze Tadeusz Dąbrowski (Rocznik Wschodni, 1995, Wyd. Remark, Dom Polonii, Rynek 19, Rzeszów) w artykule pt. „Kwestia polska w ostatnich latach istnienia ZSRR” polscy deputowani do parlamentu ZSRR w larach 1989-1991 (było ich 8), a w szczególności Jan Ciechanowicz i Anicet Brodawski z Wileńszczyzny, upominali się o prawa ludności polskiej, dyskryminowanej nie tylko przez państwo radzieckie ale i przez republiki związkowe, a po jej usamodzielnieniu, przez nowe państwa. Publiczne te wystąpienia można porównać do głosów Korfantego czy Seydy w parlamencie pruskim w czasie I Wojny Światowej. Odważnie upominali się nie tylko o przyznanie do zbrodni katyńskiej, ale i do anulowania skutków Paktu Ribbentrop – Mołotow przez przyznanie obszarom zamieszkałym przez Polaków autonomii. Szczególnym echem odbiło się wystąpienie Ciechanowicza na zjeździe deputowanych ludowych ZSRRw dniu 22.XII.89 r., które opublikowała Izwiestia (9 mln nakładu), a przedruki trafiły do prasy polonijnej w USA.
Jak mi pisze w liście Jan Ciechanowicz, w latach 1989 i 1990 szansa na to była. Wielokrotnie w tej sprawie rozmawiał z Gorbaczowem, Ryżkowem i Jelcynem. Landsbergis (późniejszy prezydent Litwy) mówił w wywiadzie telewizyjnym w roku 1990, że „niestety niepodległa Litwa powstanie bez Wilna, ale na to trzeba pójść” – musiał więc coś wiedzieć o tych planach. Warto przypomnieć, że w tym samym czasie pod naciskiem Gorbaczowa NRD podpisała z Polską umowę o rozgraniczeniu wód w Zatoce Pomorskiej w taki sposób, by dojazd do portu szczecińskiego odbywał się poprzez polskie wody terytorialne (podpisanie w maju 1989, wymiana listów ratyfikacyjnych w czerwcu 1989). Zjednoczone Niemcy musiały to porozumienie uznać. Gdyby nie życzliwe pro-polskie stanowisko Gorbaczowa dzisiaj RFN na takie porozumienie by nie poszła i Szczecin stałby się portem martwym jak Elbląg. Był to więc czas, gdy na Kremlu panowały nastroje Polsce przychylne. Gdyby doszło do uznania polskiej autonomii w ramach ZSRR, to dzisiaj polska ludność tamtych terenów nie musiałaby znosić upokarzającego prześladowania, wywłaszczania, litwinizacji, białorusinizacji, ukrainizacji.
Sprawa ponoć nie miała poparcia rządu Mazowieckiego. Jak twierdzi Janusz Szmigielski w okólniku Koła Lwowian w Chicago (luty – marzec 1996) „panowie Geremek, Michnik, Kuroń i Mazowiecki pojechali do Moskwy w wielkim pośpiechu i prawie na klęczkach błagali Gorbaczowa, by tego nie czynił i ten wreszcie przystał na ich prośby”. Według Ciechanowicza „Gazeta Wyborcza” – stosując zasadę „trzymaj złodzieja”! – okrzyknęła go twardogłowym komunistą i agentem Moskwy. Zbigniew Balcewicz na łamachredagowanego przez siebie polskojęzycznego „Czerwonego Sztandaru”” apelował o oddanie pod sąd Ciechanowicza za „nawoływanie do naruszenia integralności terytorialnej Republiki Litewskiej”, za co groziła mu kara śmierci (cytuję za artykułem Dąbrowskiego w Roczniku Wschodnim, 1995). Do dziś Ciechanowicz nie może dostać stałej pracy ani na Litwie, ani w Polsce (historyk, językoznawca).
Prof. Edward Prus twierdzi (artykuł pt. „Gorbaczow chciał, Michnik nie”, Głos Polski (Toronto) 26.IV.96), bazując na rewelacjach, które ukazały się w „anglojęzycznej prasie nowojorskiej” (rozumiem, że polonijnej), iż rozważane były trzy warianty rozwiązań terytorialnych: 1) zwrot całości ziem zagarniętych w 1939 r., 2) zwrot Lwowa i Zagłębia Drohobyckiego, oraz 3) rekompensata w postaci okręgu królewieckiego, do którego miano przenieść Polaków z Kazachstanu. Wszystko to miało być połączone z odwołaniem Paktu Ribbentrop – Mołotow i uznaniem 17 września 1939 roku za agresję. Prus twierdzi, że wie od dyplomaty radzieckiego, teraz reprezentującego swoją republikę, że ostrzegał nacjonalistów, iż uznanie17 września 1939 roku za agresję pociągnie za sobą skutki, agresja bowiem dokonała się nie na Zachodnią Ukrainę, tylko na Polskę. (Szmigielski /Okólnik Koła Lwowian w Chicago, luty-marzec 1996/ twierdzi, powołując się na Prusa, że chodzi tu o p. Serdaczuka, b. konsula ZSRR w Krakowie, a obecnie ambasadora Ukrainy w Polsce).
Prus podaje dalej, że w 1995 r. zetknął się przypadkiem z „wysokim funkcjonariuszem” (w stanie spoczynku) kontrwywiadu RP – i ten nie pytany, zaczął opowiadać, w jaki sposób nie odzyskaliśmy Lwowa i jak niefortunnie wyrzekliśmy się enklawy królewieckiej. Potwierdził „rewelacje” gazety nowojorskiej, a całą winę za niepowodzenie „akcji” rzucał na Michnika, Geremka, Mazowieckiego i Kuronia, „który się do nich przyłączył”. Tym samym jego wypowiedzi we Lwowie, iż jest szczęśliwy z tego, że Lwów nie należy do Polski, mogły być konsekwencją „zmowy” osób, które pojechały do Moskwy, odwiedziły Kreml i przekonały Gorbaczowa o niecelowości pomysłu. Polska bez żadnej rekompensaty ze strony sowieckiej przyjmuje „opcję zerową” nie żądając w zamian niczego”.
Wszystko to informacje bardzo mgliste, ale nie ma dymu bez ognia. Jakieś rozmowy na ten temat były i nic z tego dla nas nie wyniknęło. Jedynie gen. Wojciech Jaruzelski mógłby udzielić informacji, co rzeczywiście było omawiane.
Jak na razie pakt Ribbentrop – Mołotow nadal obowiązuje, ale już tylko Polskę.
Maciej Giertych

P.S. Czy takich „Polaków” jak Michnik, Kwaśniewski, Geremek, Mazowiecki, Kuroń, Bierut, Jaruzelski, Oleksy i Surdykowski – zamiast dopuścić do rządów nad Narodem Polskim nie powinno się zamknąć w Berezie Kartuskiej?...
Zygmunt Czerwiński

* * *

Polski Przewodnik”, Nowy Jork, 27 grudnia 1997 r.; oraz „Głos Polski”, Toronto 18 stycznia 1997 r.:

Z życia Polonii
Wybitne dzieło Jana Ciechanowicza, Szlachcica Wielkiego Księstwa Litewskiego

Twórczość pisarska Jana Ciechanowicza nie ma sobie równej we współczesnej polskiej literaturze. Jest to zjawisko jedyne w swoim rodzaju. Można by je porównać z dziełami Szymona Askenazego, czy Pawła Jasienicy. Jan Ciechanowicz góruje jednak nad nimi ostrością sądu, zdolnością do wielkich syntez oraz znakomitym warsztatem badawczym i imponującą pracowitością.
Autor „Twórców cudzego światła”, czyli rozprawy na temat wpływu kultury polskiej na wschodnich sąsiadów, głównie Rosji, spenetrował w wielu wypadkach jako pierwszy badacz polski, archiwa byłego Związku Sowieckiego, a więc dokumenty znajdujące się w Moskwie, Sankt-Petersburgu, w Wilnie, Mińsku, Grodnie, Kijowie i Lwowie, ale również archiwa III Rzeczpospolitej. Nie obce mu są też źródła wydane w Berlinie, Lipsku, Paryżu i Londynie. Dzięki temu omawiane dzieło zawiera wiele dokumentów, które po raz pierwszy ujrzały światło dzienne w publikacji.
Pomogła autorowi dogłębna znajomość języków słowiańskich i zachodnio-europejskich, w sumie dziesięciu.
Pochodzący z rodziny zakorzenionej od wielu stuleci w Wielkim Księstwie Litewskim prezentuje Jan Ciechanowicz w swej twórczości typowe cechy herbowego litewskiego szlachcica. Jest mądry, rzetelny, absolutnie uczciwy, oddany bezgranicznie ideom, które reprezentuje, do głębi szczery, a jednocześnie nieugięty i nieprzejednany w obronie prawdy o swej niezbywalnej, wytęsknionej i ukochanej Polskiej Ojczyźnie.
Gdy mówimy o Janie Ciechanowiczu jako o emanacji szlachty litewskiej, mamy na myśli, podobnie jak w odniesieniu do Adama Mickiewicza, Wielkie Księstwo Litewskie, organizm polityczny i kulturalny rusko-lechicki i rusko-polski, a następnie już od XVI wieku polsko-ruski. Od XVI wieku bowiem Wilno, a w ślad za tym wspaniałym ośrodkiem myśli polskiej i europejskiej całe Wielkie Księstwo w swej warstwie oświeconej, mówiło, myślało i czuło po polsku.
Na tym tle zrozumiała jest zarówno twórczość Adama Mickiewicza, Henryka Sienkiewicza, czy Jana Ciechanowicza.
Wielka mickiewiczowska inwokacja „Litwo, ojczyzno moja” jest wpisana dogłębnie we wszechogarniającą miłość Polski, jej historii, kultury i myśli filozoficznej, tak pięknie wyrażoną w mickiewiczowskich Księgach Narodu i Pielgrzymstwa Polskiego. Ojczyzna Litewska była przecież cząstką Polskiej Macierzy, taką jak Mazowsze, Wielkopolska, Pomorze, Śląsk, czy Małopolska.
W tym sensie można mówić o Janie Ciechanowiczu, podobnie jak o wielkim Adamie i nieskończonym szeregu innych znakomitości świata literatury, sztuki, nauki i techniki jako o emanacji litewskiego ducha.
Nie należy tego mylić z Lietuvą, powstałą w końcu XIX wieku na wschodnich krańcach Prus Wschodnich i wspieraną finansowo przez ówczesne rządy pruskie, ideologią związaną z autonomicznym Księstwem Żmudzkim, korzystającym ze swej autonomii ze starostą na czele, od pokoju melneńskiego w 1422 roku aż do końca istnienia Rzeczypospolitej Królewskiej.
Działacze polityczni związani z tym obszarem przyjęli dla swej koncepcji państwowej nazwę Litwa, a określenie „Litwini” rezerwowali wbrew oczywistym faktom historycznym, wyłącznie dla swych nadbałtyckich rodaków. I sami padli ofiarą tej mistyfikacji...
Obszerne, znakomicie udokumentowane dzieło Jana Ciechanowicza wprowadza nas w wielkie i długotrwałe procesy transferu szeroko pojętych polskich wartości duchowych i materialnych na niezmierzone obszary imperium rosyjskiego.
Bardzo zawiłe są to procesy, toczące się z różnym nasileniem na przestrzeni wieków, a można by je odnieść jeszcze do epoki wędrówek plemion lechickich z zachodu na wschód. Boć przecież wędrówka ludów odbywała się nie tylko w kierunku zachodnim. Pełne opracowanie przedmiotu, które powinno nastąpić w przyszłości, obejmie wiele tomów – całą encyklopedię. Tylko wielka encyklopedia może pomieścić historię setek i tysięcy rodzin lechickich, a potem polskich, które wkomponowały się w sposób wydatny w tkankę rosyjskiego życia.
Autor wybrnął z tego dylematu w sposób jedynie słuszny. Opracował dokładnie, wzorcowo dwa polskie rody, przedstawiając udział ich kolejnych pokoleń w życiu rosyjskim. Są to Dogielowie i Kowalewscy. Opracowanie jest znakomite, godne uczonego wielkiej miary o międzynarodowej skali.
Jest to pierwsza część dzieła. Drugą część stanowi syntetyczne opracowanie wkładu polskiego do kultury, sztuki, nauki i techniki Rosji na przestrzeni wieków. Część ta składa się z następujących rozdziałów: technika, astronomia, chemia, medycyna, humanistyka i malarstwo.
Dzieło jest bogato ilustrowane podobiznami poszczególnych luminarzy polskich i polskiego pochodzenia, reprodukcjami strony tytułowej ich dzieł i ich dzieł artystycznych. Jest to ocean informacji, który oby się przyczynił do lepszego zrozumienia obu narodów, którym wypadło egzystować przez wieki w niełatwym sąsiedztwie. A mimo wszystko – zacytujmy tu zdanie ze wstępu autorskiego do dzieła:
„Obydwie strony od pierwszych ze sobą zetknięć na widowni dziejowej, przeżyły swego rodzaju fascynację partnerem – Rosjanie wyrafinowaną kulturą polską, Polacy ogromem rosyjskich przestrzeni i potencjalnych możliwości.”
Jan Ciechanowicz w swym dziele „ku pokrzepieniu serc” wydaje się fascynację tę stymulować
Prof. Aleksander Dawidowicz

P.S. Jan Ciechanowicz. Twórcy cudzego światła. Wyd. Polskiego Funduszu Wydawniczego w Kanadzie. Toronto – Wilno, 1996. str. 403.



1998



Kurier Wileński”, 14 lutego 1998:

Czas na powagę
Dziesięć lat to zbyt krótki okres czasu, by na jego podstawie sądzić o znaczeniu tego czy innego wydarzenia historycznego. A założenie SSKPL (ZPL) u schyłku istnienia ZSRR (że „u schyłku” nikt z grona założycieli z pewnością nie przypuszczał) niewątpliwie należało do wydarzeń o doniosłym znaczeniu dla ludności polskiej na Litwie. Wydaje się, że okres, który właśnie mija, wykazał bezzasadność zarówno naszych wygórowanych nadziei i oczekiwań, jak też przesadnie głębokich obaw. Wbrew obu tym postawom nie doszło ani do specjalnego rozkwitu polskości, ani do jej zauważalnego ograniczenia ze strony władz republiki. Namnożyło się, co prawda, moc polskich, jak też i litewskich, organizacji społecznych, lecz za ilością nie zawsze szła jakość w ich aktywności. Zarówno działacze polscy, jak i politycy litewscy, działają zbyt często na chybił trafił, bez koncepcji, bez sensu, bez przewidywania, jak ślepe kocięta, które nie wiedzą, co mają robić. Całą ich pozornie nader ruchliwą aktywność dałoby się zamknąć (jeśli chodzi o skutki) w znanej formule: „marność nad marnościami i wszystko marność”. Widocznie muszą minąć dziesięciolecia, zanim z tej posowieckiej szarugi wykiełkują osoby i czyny bardziej barwne i skuteczne niż te, które się dziś jak widma błąkają po scenie politycznej. Gdyby nie afery złodziejskie i skandale towarzyskie, właściwie wszystko byłoby w tym „obozie” do mdłości nudne, jak było w ZSRR. Widocznie i w najbliższej przyszłości nic ciekawego dziać się nie będzie, marazm wzrośnie, a ludzie po prostu będą „walczyć” o przetrwanie. Tak jak czynią to dziś zarówno obywatele Litwy, jak i Polski. Nie warto więc przyszłości ani się bać, ani pokładać w niej płonnych nadziei. Będzie ona dokładnie taka jak teraźniejszość – czyli nijaka. Może to zresztą nie jest aż takie złe...
Ostatnio ponownie coraz więcej słyszy się skarg na temat rzekomo trudnej i coraz bardziej pogarszającej się sytuacji Polaków na Litwie. Wydaje mi się, że trzeba w tej mierze zachować zdrowy rozsądek. W ostatnich latach miałem możliwość dokładnego zapoznania się z położeniem Polaków także w Kanadzie, USA, Niemczech. Polaków wszędzie się traktuje jako element skonfliktowany, uciążliwy i niepożądany. W Niemczech ponad 2 mln Polaków nie ma nawet statusumniejszości narodowej i nie udziela się im żadnej pomocy od rządu, w przeciwieństwie do mniej więcej równie tam licznie reprezentowanych Włochów, Greków, Turków czy Jugosłowian. W porównaniu z wyżej wymienionymi wielkimi krajami sytuacja Polaków na Litwie wygląda bez porównania bardziej korzystnie. Nie mówiąc tym bardziej o Ukrainie czy Białorusi. Trzeba tylko nauczyć się korzystać z możliwości rozwoju kultury i gospodarki, jakie na Litwie dla nas istnieją. Lecz aby się tak stało, tzw. „liderzy” polscy w Wilnie powinni się oduczyć rzucania się sobie nawzajem do oczu i jeżdżenia do Warszawy z wzajemnymi na siebie donosami. Wówczas więcej energii pozostanie na współpracę Polaków z Polakami i Litwinami, by wspólnie i skutecznie rozstrzygać trudne wspólne problemy.
Jan Ciechanowicz

* * *

Polski Przewodnik”, Nowy Jork, 17 lipca 1998:

List otwarty do Pana Zygmunta Czerwińskiego
redaktora naczelnego „Polskiego Przewodnika” w Nowym Jorku

Szanowny Panie Redaktorze,
W Pana piśmie nr 284 z 10 kwietnia 1998 Aleksander Pruszyński w artykule pt. „Mili Litwini” pisał: „W 1990 roku wybrany w wolnych wyborach senator Rady Najwyższej ZSRR dr Jan Ciechanowicz rzucił koncepcje stworzenia Wschodnio-Polskiej Republiki Socjalistycznej z Wileńszczyzny i Grodzieńszczyzny. Koncepcja ta podobała się Gorbaczowowi, który chciał oddać Litwie niepodległość w granicach z 1 września 1939 roku czyli bez Kłajpedy i Wileńszczyzny. Temu przeciwstawili się nie tylko litewscy politycy, ale i „Polacy” z prof. Geremkiem na czele i koncepcja padła.”
Ponieważ w sformułowaniu powyższym są pewne nieścisłości, pozwalam sobie na ich sprecyzowanie i proszę o zamieszczenie na łamach „PP”.
Otóż w końcu roku 1989, jako nowo obrany członek Komitetu do Spraw Nauki i Technologii Rady Najwyższej ZSRR, miałem możliwość porozmawiać kilkakrotnie o trudnej sytuacji ludności polskiej w ZSRR z prezydentem Michaiłem Gorbaczowem i poprosić go o podjęcie kroków, by tę sytuację zmienić na lepsze. Z wypowiedzi prezydenta ku memu głębokiemu zdumieniu mogłem się domyślać, że jego ekipa planuje demontaż Związku Radzieckiego i to w najbliższej przyszłości. Jak mogłem wnioskować, nadarzała się historyczna szansa dla pozytywnego rozstrzygnięcia „kwestii polskiej”. Możliwie najszybciej poinformowałem o powstającej sytuacji moich przyjaciół z ugrupowań narodowych w USA, m.in. dra Bronisława Ciepińskiegp, red. Tomasza S. Pochronia i innych. Po krótkiej naradzie postanowiliśmy, że powinienemdziałać błyskawicznie. Już po kilku tygodniach zorganizowałem w Winie początkowo nieliczną Polską Partię Praw Człowieka, do której zresztą przystąpiło także kilkuset Polaków z innych republik ZSRR, a w jej „programie” zamieściłem postulat zorganizowania z terenów zabranych Polsce przez ZSRR w 1939 r. tzw. „Socjalistycznej Republiki Wschodniej Polski” w ramach ZSRR oraz przesiedlenia do niej Polaków z Kazachstanu i innych terenów azjatyckich, kosztem rządu radzieckiego. Chodziło nam o to, by zanim nastąpi demontaż ZSRR planowany przez Gorbaczowa, zaistniała w tym państwie jakaś polska jednostka administracyjna, z której później zrobilibyśmy suwerenne państwo, którego ludność z kolei w referendum mogłaby podjąć decyzję o połączeniu się z RP. Ta ostatnia okoliczność ze względów oczywistych musiała do pewnego czasu pozostawać tajemnicą, choć zresztą została natychmiast odczytana i „zdemaskowana” przez prasę komunistyczną na Białorusi i w Litwie jako przejaw „polskiego imperializmu”.
M. Gorbaczow i B. Jelcyn, którym przedstawiłem moje propozycje, początkowo nawet słyszeć o nich nie chcieli i nie wierzyli, że w ZSRR w ogóle istnieją jacyś Polacy. Dopiero po wielokrotnych moich interpelacjach w tej mierze zaczęli się tą sprawą interesować. Wydaje się, iż obaj byli zainteresowani tym, by demontaż ZSRR nastąpił możliwie najszybciej, a jego rozpad był pewny i długotrwały. Widocznie też z tego względu obaj powoli zaczęli się skłaniać ku moim propozycjom. Ale też jest pewne, że służby bezpieczeństwa, którym powierzono przeprowadzenie „rozpadu”, nie chciały już zmieniać ustalonych planów, w których „kwestia polska” była całkowicie pomijana. Postanowiono więc mnie „zneutralizować”. Początkowo w prasie litewskiej i białoruskiej, następnie także w polskiej rozpętano przeciwkomnie burzliwą kampanię oszczerstw i zniesławiania. Dyspozycyjni dziennikarze Czekuolis, Czepajtis, Szimelionis, Mieczkowski, Balcewicz, Witkowski, Kijak, Maziarski, Karkus, Narbut, Sawicka, długi szereg innych – w latach 1990-1992 i późniejszych wielokrotnie obsmarowywali mnie brudami na łamach „Gazety Wyborczej”, „Nie”, „Tygodnika Powszechnego”, „Relaksu” i innych piśmideł. Nie ulega dla mnie osobiście żadnej wątpliwości, iż cała ta akcja była wspólnie koordynowana przez sowiecki i białoruski KGB, litewską Saugumę, polski UOP, kierowany ówcześnie przez sowieckiego zausznika Krzysztofa Kozłowskiego. Wściekał się też na mnie osobiście pan Adam Michnik i inni ludzie Unii Demokratycznej, a to z powodu, że chcę „robić drugą Polskę”.
Wkrótce też ZSRR przestał istnieć, a nasza sprawa upadła ostatecznie, dzięki m.in. bardzo podłej postawie pewnej liczby polskich sprzedawczyków zarówno w Wilnie, jak i w Warszawie. Może to i dobrze zresztą. Dziś po wielu przemyśleniach i konfrontacji moich dawnych ideałów z rzeczywistością wiem, że przyłączenie Wileńszczyzny do Polski byłoby ogromnym dramatem dla rdzennej polskiej ludnościtej krainy. Dopiero wówczas by doznała naprawdę co to jest poniżenie, poniewierka, wyzysk i upodlenie. Nie martwię się, że moje plany sprzed 10 lat zostały zneutralizowane.
Jan Ciechanowicz
Wilno

* * *

Przewodnik Polski”, Nowy Jork, 4 grudnia 1998 r., „Magazyn Wileński”, nr 9, 10, 1998:

Pozostał takim samym patriotą i takim samym idealistą
Z Janem Ciechanowiczem, człowiekiem, dla którego nie zostało miejsca w Wilnie, rozmawia Jan Sienkiewicz
– Kiedy jesienią ubiegłego roku mieliśmy z Tobą w „Magazynie Wileńskim” rozmowę o twojej twórczości literackiej, naukowej, obiecaliśmy czytelnikom, że odbędziemy jeszcze jej ciąg dalszy – dotyczący już nie roboczego warsztatu i planów, lecz twojego życia w okresie ostatnich lat. Jak się to stało, że pisząc na tematy, które są związane z tym ziemiami, Wileńszczyzną w szerokim pojęciu, mając tutaj całą bazę danych, archiwa, od szeregu lat już jesteś poza Wilnem, bywasz tu tylko rzadkim gościem?
– Rzeczywiście, już piąty rok jestem poza Wilnem. Przez rok pracowałem na uczelni w Bydgoszczy, wykładałem język niemiecki, rosyjski i litewski. Kolejny rok kończę na innej uczelni w Polsce. Wykładam język niemiecki oraz historię naukii historię filozofii. Oczywiście w tym, że jest jak jest, nie było mojego wolnego wyboru, mojej woli. Najchętniej i jedynie chętnie mieszkałbym w Wilnie, bo tutaj, jak słusznie twierdzisz, jest dla mnie jako historyka nauki i historyka kultury, podstawowa baza badawcza. Musiałem z Wilna wyjechać. Nikt tu mnie nie bierze do pracy. Jestem traktowany jak trędowaty. Byłem zarejestrowany na Giełdzie Pracy, otrzymywałem skierowania – do szkół, do techników. Wszędzie traktowano mnie bardzo uprzejmie, dyplomatycznie, mile – i zawsze mówiono, że niestety etat jest już zajęty. Byłem w 56 różnych miejscach – szkołach, urzędach, redakcjach i wszędzie byłem persona non grata.
Na szczęście otrzymałem ofertę z Bydgoszczy, później z Rzeszowa. Chętnie bym stamtąd jednak wrócił. Jestem przede wszystkim naukowcem-kresowiakiem. ...No i sentyment... (dłuższa przerwa) ... Trudno o tym mówić. Całe swoje życie poświęciłem obronie polskości, tutaj, na tej ziemi... Żałuję tego. Głupio postępowałem, głupio żyłem. Nie dbałem o siebie, za mało dbałem o rodzinę, o dzieci. Nawet ze skromnej nauczycielskiej wypłaty kupowałem książki, gazety, pisma, posyłałem rodakom do Kazachstanu, na Syberię, na Kamczatkę.Niepotrzebne było to wszystko. Przecież Polacy z Polski nie wpuszczają do Kraju dawnych zesłańców i ich potomków. Kontynuują w ten sposób z własnej woli zbrodnie ZSRR. To jest potworne... W ogóle to jestem wdzięczny losowi, Panu Bogu, za to, że wreszcie poznałem, jaka jest prawda. Polskość, kultura polska, naród polski – to była dla mnie najwyższa wartość. A przecież na pierwszym miejscu powinien stać Bóg. Bo to jest najwyższa przyczyna i najwyższy cel. A ja z czegoś ziemskiego zrobiłem sobie najwyższą wartość. Za to, że chciałem swych rodaków wywyższać, zostałem też przez nich poniżony. Reasumując: „I’m proud of all, what I have done, and promise never to do it again”...
– Komuś, kto przeczyta o twoich zagranicznych kontraktach, od razu to się skojarzy z doskonałymi warunkami, jakie są stwarzane dla wizytujących profesorów z zagranicy, z dobrym mieszkaniem, z dobrą pensją.
– Normalny człowiek normalnie tak skojarzy. W normalnym życiu tak być powinno. W moim życiu tak nie jest. Mimo, że mam swoje kwalifikacje: jestem autorem 15 książek, ponad 600 artykułów naukowych w sześciu językach w około dziesięciu krajach. Zarabiam jednak jako tzw. „młody specjalista”, 26 lat pracy w polskim szkolnictwie na Wileńszczyźnie nie są brane pod uwagę. Nie chciałbym jednak o tym dłużej mówić, to są moje prywatne sprawy, które nikogo nie mogą interesować. Naprawdę jestem wdzięczny losowi, że mając 51 lat ujrzałem rzeczywistość taką, jaka ona jest.
– Ależ to mówi inny Ciechanowicz: nie tylko ten, dla którego wszyscy mieli wielki szacunek i poważanie 20,15,10 lat temu – za piękne i odważne artykuły prasowe w ówczesnym „Czerwonym Sztandarze”. Jesteś inny od tego, który przemawia nawet przez najświeższe, najnowsze twoje książki. Przecież taki sam byłeś w tamtych swoich gazetowych artykułach i taki sam jesteś w ostatnich książkach. Nie zmieniła się hierarchia wartości, pewne rzeczy są dla ciebie tak samo ważne, jak przed kilkudziesięcioma laty; o tym mówią twoje książki...
– Chcesz powiedzieć, że garbatego tylko mogiła wyprostuje?.. Ale patriotyzm uchodzi dzisiaj za rodzaj zboczenia umysłowego. Kiedy pokazuję nieznaną wielkość narodu polskiego, wkład Polaków do kultury i cywilizacji świata przez inne kultury – rosyjską, niemiecką – to się spotyka z takim odbiorem, jakby kundlom próbowano wmówić, że są rasowymi owczarkami, a nie kundlami. Kundle drwią z dobrego o nich zdania, bo są właśnie kundlami. Kiedy ukazuję ogrom duchowy polskiego narodu, obecne pokolenie śmieje się z tego. Nazywa to – „poszukiwaniem wielkości” rzekomo nie istniejącej. Wychodzę co prawda z założenia, że naród polski to nie tylko obecne pokolenie, które dziś zamieszkuje tereny między Karpatami i Bałtykiem, to nie tylko te biologiczne organizmy, trawiące hamburgery i ślepo goniące za zyskiem. Naród polski to wszystkie pokolenia byłe i wszystkie pokolenia przyszłe. Mam nadzieję, żete, które przyjdą, będą godne miana narodu polskiego, potrafią docenić swoją własną wielkość. Myślę, że destrukcyjna praca Związku Sowieckiego w ciągu prawie 50 lat nad moralnym zniszczeniem naszego narodu odniosła stuprocentowy skutek. Ludzie są często karłowaci. Pisał o tym Wańkowicz, pisze Waldemar Łysiak, Ryszard Kapuściński. Mogę nawet stwierdzić, ze Litwini, którzy byli w składzie imperium sowieckiego, nie są tak duchowo wyniszczeni, jak obecne pokolenie naszego narodu. Stanowczo za dużo w nas egoizmu, bezduszności, chamstwa, moralnego okrucieństwa i bezwstydu.
Być może właśnie dlatego teraz przejmujemy z Zachodu dokładnie to, co Rosjanie: bandytyzm, prostytucję, pogoń za dolarem, pełne wywłaszczenie samych siebie z wartości duchowych i honoru.
– Wybacz stwierdzenie może brutalne: wydaje się, że nie zmieniłeś się zupełnie i jesteś jak zwykle zbyt radykalny w osądach. Zarzucasz dziś narodowi polskiemu brak przywiązania do jakichkolwiek pozytywnych wartości, tymczasem przecież tak nie jest. Nie pozbyliśmy się jeszcze zgnilizny ze Wschodu, trwa ekspansja zepsucia z Zachodu, ale przecież w każdym narodzie – a polski nie stanowi wyjątku – są siły zdrowe, jest młodzież przywiązana i do wiary i do tradycji narodowej, przechowująca narodowego ducha. Niech ci będzie przykładem Radio Maryja i ruch jaki wokół niego powstaje.
– Po pierwsze mówię o obecnym pokoleniu, a nie o narodzie polskim jako takim. O pokoleniu, które w wielu przypadkach nie jest godne imienia narodu polskiego. Jeśli chodzi o Radio Maryja i ruch, jaki się przy nim i przez nie tworzy, ja z ogromną nadzieją to obserwuję. Cieszę się, ze taki fenomen powstał. Orientalizm, sowietyzm psychologiczny, moralny dominuje, jest w Polsce bardzo wojowniczy i bardzo agresywny, ale w ruchu wokół Radia Maryja tkwi nadzieja dla Polski i dla Polaków. Podziwiam męstwo księdza Rydzyka, męstwo młodych ludzi, którzy z nim pracują, nowo powstający ruch będzie niewątpliwie inkasował dotkliwe perfidne ciosy ze strony sił posowieckich, antypolskich, które na razie, podkreślam na razie, dominują w Polsce. Ale zdrowe tendencje ku odrodzeniu duchowemu, takie właśnie jak w Radiu Maryja, są coraz bardziej widoczne, coraz silniejsze. Rosną ludzie, dla których przekonania chrześcijańskie, praktykowane w życiu, mają znaczenie pierwszorzędne, dla których tak znaczy tak, nie znaczy nie, którzy nie godzą się na kompromisy z własnym sumieniem. Daj Boże, by ten pierwiastek skupiony wokół Kościoła, nie został zniszczony.
– Wróćmy do wydarzeń sprzed kilkunastu lat, do długiej serii twoich artykułów, które bezsprzecznie odegrały ogromną rolę w podtrzymywaniu polskości na naszych ziemiach. Teraz mówisz, że z dzisiejszym rozumem postępowałbyś inaczej. Śmiem wątpić, że nawet mając bagaż dzisiejszych doświadczeń nie zachowywałbyś sięinaczej. Powróćmy do tamtych czasów, kiedy nastąpiło rozluźnienie, bardziej rzekome niż autentyczne, kiedy wspólnie zakładaliśmy nowe polskie organizacje.
– Oczywiście, że były to przemiany pozorowane. Cała pełnia władzy – ekonomicznej, politycznej, duchowej – pozostała wszak w krajach postsocjalistycznych w rękach byłej nomenklatury partyjno-ubeckiej. Nie była to żadna rewolucja i żaden przewrót. Było to wielkie oszustwo, któremu równego nie widzę w historii XX wieku. Wszystko co robiłem wtedy i pisałem, robiłem w dobrej wierze, kierowałem się tym, co mi nakazywało sumienie. Prawdopodobnie masz rację, że gdyby sytuacja mogła się powtórzyć, chyba działałbym w podobny sposób. Samego siebie nie można zmienić! Gdyby znów zaistniała potrzeba zaangażowania się po stronie sprawiedliwości, prawdy, wolności, znów bym to zrobił...
– Z perspektywy lat twojej tu niebytności, czy mógłbyś się pokusić o ocenę kondycji polskości na Wileńszczyźnie, perspektywy dalszego jej pogłębiania?
– Przyjeżdżam tu, do Wilna, co kilka miesięcy. Uderza mnie nieprzyjemnie pewien szczegół: nasi Polacy stają się coraz bardziej podobni do rodaków z Korony. Są coraz bardziej skłóceni, coraz bardziej zawistni, zawzięcie się nawzajem zwalczający, nie mogą wybaczyć sobie nawzajem odmienności, a już nie daj Boże czyichś zasług. Przyjeżdżam i widzę, że najbardziej zacni Polacy, którzy całe życie poświęcili obronie polskości, służbie idei praw człowieka, mają tylu wrogów, są tak zawzięcie zwalczani... Myślałem, że tylko ja mam taki garb. Nie, widzę, że inni, którzy przez dziesiątki lat służyli naszej sprawie, są atakowani, niszczeni, zwalczani przez pewne organa prasowe w Polsce, przez rozmaitych, za przeproszeniem,ambasadorów, przez pewnych ludzi będących tutaj na ich usługach, jak kiedyś byli na usługach KGB. Komuś to jest potrzebne, komuś to służy, ktoś ma z tego pożytek i ma w tym swój cel.
Ze zgrozą obserwuję, jak zatracamy swoje dobre cechy. Mieliśmy kiedyś w sercach dobrą wiarę, otwartość, szczerość, chęć służenia dobrej sprawie. Teraz i u nas trudno jest o te cechy. Wszystko się jakoś gmatwa, zaczyna „zależeć od okoliczności”, zatraca czystość i jednoznaczność. Byłem kiedyś wielkim entuzjastą polskiej telewizji, polskiej prasy. Biorę dziś do ręki polskie pismo i dowiaduję się z niego: jak przedłużyć orgazm, jak uwieść żonę przyjaciela, jak uprawiać seks grupowy, czy seks „inaczej”. Takie artykuły uczą „życiowej mądrości”. Wprowadza się tak zwane wychowanie seksualne, w którym dwunastoletnie dziewczynki mają być uczone, jak założyć partnerowi prezerwatywę. Demoralizacja, kundlizacja, narzucona narodowi w Koronie, dociera i tutaj. W pogoni za Zachodem (cechującej ludzi Wschodu) bierzemy od niego to co najgorsze, robimy wszystko, by niszczyć duchowo samych siebie. Te zagrożenia trzeba widzieć.
Jeśli o nich mówię, to nie dla poniżenia swojego narodu, tylko dla pokazania, jak dużo sił przeciwko niemu się sprzysięgło i w kraju i poza krajem, by odciąć naród od jego korzeni, sprawić, by był to naród bez pamięci, bez szacunku dla siebie samego, bez wiedzy o swojej wielkości, a więc bez rozumu i godności. Naród bez tego wszystkiego – to bezrozumne stado, które każdy popędzi tam, gdzie będzie chciał. Wolałbym, abyśmy z Zachodu przejmowali pracowitość, punktualność, samodyscyplinę, a nie cechy marginesu społecznego.
– Te wpływy Zachodu – to niekoniecznie musi być tylko oddziaływanie żywiołowe. Pseudowartości narzucane są nie tylko narodowi polskiemu, choć może intensywność oddziaływania na naród polski jest – wskutek szeregu przyczyn – o wiele większa, niż wobec innych narodów. Ale przecież takim samym atakom jest poddawany również naród litewski. Jak sądzisz, czy istnieją szanse ułożenia lepszych stosunków miedzy Polakami i Litwinami właśnie poprzez ukazanie tych wspólnych zagrożeń? Przecież przeciwstawianie się razem tym ogromnym zagrożeniom sprawić mogłoby, że dwa narodowe patriotyzmy mogłyby zgodnie współistnieć, nie zwalczać się nawzajem. Na razie oba są wobec siebie nawzajem obronno-agresywne, a przecież mogłyby, świadome skąd idzie zagrożenie, wspierać się, wzbogacać i podtrzymywać nawzajem.
– Kiedyś propaganda partyjna i kagebowska robiła ze mnie wroga narodu litewskiego. A przecież zawsze twierdziłem, że jesteśmy naturalnymi sprzymierzeńcami w walce o nasz byt narodowy. Zwykły odruch samoobrony powinien byłby nakazywać zdrowym siłom w łonie narodu polskiego i narodu litewskiego łączyć się w walce przeciwko wspólnym dla obu zagrożeniom. Musimysię łączyć. Pięć lat pobytu poza Litwą dało mi pewien dystans spojrzenia, zarówno na nas Polaków jak i na Litwinów. Muszę powiedzieć, że z odległości widzę bardzo wiele dobrych cech litewskich. Tymczasem wroga nam wszystkim propaganda wmawiała, że jesteśmy wrogami niepodległości litewskiej, że i ja jestem jej wrogiem. Wmawia nadal. Dorabia „gębę”. Mam wielkie obawy, że tej propagandzie mimo woli w zbyt wielkim stopniu ulegliśmy wszyscy. To jest perfidna, podła, mistrzowska robota...
Absolutnie koniecznie musimy się łączyć. Bo wytracą nas po kolei. Najpierw jednych, potem drugich. Próby stworzenia „zjednoczonej” Europy czy ludzkości, jej unifikacji, są czymś w rodzaj próby stworzenia – zamiast realnie istniejących, obdarzonych ogromną różnorodnością i pięknem, gatunków roślin – jakiejś hipotetycznej „uogólnionej” rośliny, czy usiłowania połączenia wszystkich dzieł muzycznych lub malarskich w jakąś jedną „syntetyczną symfonię”, czy w jeden „zbiorowy obraz”. Bzdura? – Bzdura! Ale nie większa niż dążenie do spędzenia miliardów osób ludzkich czy setek narodów, tysięcy ludów, plemion i szczepówetnicznych w jakąś szarą „ludzkość bez granic”, to jest bez indywidualności, bez własnej woli, oblicza duchowego – bez własnej twarzy. Nie wolno zapominać, że Bóg stworzył ludzkość w postaci różnych narodów i nie warto tego naprawiać, bo to się źle skończy – może jeszcze gorzej niż bolszewicki eksperyment w Rosji i w krajach Europy Wschodniej. Hybrydyzacja to bastardyzacja i upadek...
Widzę przed oboma naszymi narodami ogrom zagrożeń i widzę straszny bezmyślny owczy pęd, uleganie zmasowanej propagandzie, jeszcze bardziej może skutecznej niż sowiecka, apelującej do najbardziej prymitywnych stron ludzkiej natury, z rzeczy drugorzędnych czyniącej wartości najwyższe. Zdrowe siły w obu narodach, szczególnie młodzież, powinna się temu wspólnie przeciwstawiać. I Polacy i Litwini mają wspólne wielkie dziedzictwo chrześcijańskie i ono powinno nas uratować.

* * *

Polski Przewodnik” (Nowy Jork), nr 286, 1998 r.:

W odpowiedzi Judaszowi
W numerze 7/98 „Magazynu Wileńskiego” ukazała się moja rozmowa z p. Janem Sienkiewiczem, posłem na Sejm Litewski, czołowym polskim politykiem w Wilnie, w której to rozmowie nieopatrznie użyłem – mówiąc o dniu dzisiejszym – słów: „Cała pełnia władzy – ekonomicznej, politycznej, duchowej – pozostała wszak w krajach postsocjalistycznych w rękach byłej nomenklatury partyjno-ubeckiej”.
Polskie przysłowie powiada: Uderz w stół, nożyce się odezwą. Odezwały się i tym razem... W numerze 1598 dwutygodnika „Znad Wilii”, dofinansowywanego m.in. przez „Gazetę Wyborczą”, masońską Fundację im. Stefana Batorego, rząd warszawski i litewski, – ukazał się sążnisty elaborat pt. „Pozostał takim samym patriotą i takim samym idealistą” podpisany przez Tomasza Bończę, pod którym to „służbowym” pseudonimem kryje się, jak wiadomo, właściciel i redaktor naczelny „Znad Wilii” Romuald Mieczkowski. (Pseudonim „Bończa” ma widocznie dać do zrozumienia, że panu Romualdowi rzekomo przysługuje ten herb rodowy). Liczy się u niego nie prawda, lecz pozór. I to we wszystkim...

Artykuł pana Romualda (nie wiem, czy jestem fair, gdy go tak nazywam, bo w przeszłości byliśmy z nim przez szereg lat na „ty”, pracowaliśmy dosłownie „przez ścianę” w redakcji „Czerwonego Sztandaru”: pan Romuald jako kierownik działu przemysłu i transportu, ja – jako własny korespondent działu propagandy i życia międzynarodowego, a nawet parę razy po koleżeńsku strzeliliśmy sobie razem po kielichu) to jednak naprawdę istne pomieszanie z poplątaniem. W postaciskondensowanej umieścił autor tutaj wszystkie swoje wydumane (nie wiem, czy tylko przez niego) przeciwko mnie zarzuty, które już wielokrotnie drukował w swej gazecie. I tym razem pan Romuald kłamie (jak?) najęty nawet wówczas, gdy mówi prawdę, a całość swych wypocin zaprawiła takim ładunkiem złości i nienawiści, że tekst wywołuje uczucie politowania nad jakimś jego wewnętrznym bólem, który się w tak agresywny sposób musi znajdować sobie ujście. Jakbym był narobił dzieci jego ukochanej. U podstaw tych obsesyjnych wynurzeń musi widocznie tkwić ogromny ładunek zawiści, poczucia niższości, zazdrości i zgorzknienia, skoro autor już nie tylko mi „dokłada”, ale też nie oszczędza ani żony, ani dzieci.
Przez kilka lat bluzgał na mnie pomyjami prawie w każdym numerze, wszelako liczne protesty czytelników i spadek liczby prenumeratorów do kilkudziesięciu, zaś nakładu do kilkuset egzemplarzy z pierwotnych kilku tysięcy, sprawiły, iż obiecał, że nazwisko Ciechanowicza już nigdy nie znajdzie się na stronicach „Znad Wilii”. A jednak i tym razem słowa nie dotrzymał, skłamał...
Nigdy nie dałem p. Mieczkowskiemu powodu do nienawiści, widocznie tkwi więc w jego wynurzeniach jakiś przymus, patologiczny – wewnętrzny lub polityczny – zewnętrzny...
Właściwie jedyną normalną reakcją na tego rodzaju karczemne wypowiedzi, zakładając, że osobnik je popełniający jest zdrowy na rozumie, powinno byłoby być zbycie ich pogardliwym milczeniem lub przysłowiowe naplucie w twarz autorowi. Tego drugiego nie czynię, ponieważ pan Romuald sam już to w stosunku do siebie uskutecznił, pisząc to i tak, co i jak pisze (śliny zaś szkoda by było plwać na taką„po(twarz”). Natomiast cierpliwe przemilczenie tego kolejnego, jednego z wielu dziesiątków, publicznych oszczerstw tegoż autora, rozsyłanych niemałym kosztem do setek instytucji i osób prywatnych w Litwie, Polsce, Kanadzie, Francji, Wielkiej Brytanii, USA itd., było by już małodusznym ustępstwem na rzecz kłamcy i chama, co by jego i jego rozkazodawców tylko by do kontynuowania tego rodzaju łotrowskich zagrań zachęciło.
Warto chyba zwrócić uwagę na okoliczność, iż artykuł p. Romualda ukazuje się w wymownej rubryce „Podglądy” (nieco za skromnej: z uzasadnieniem można by było do togo hasła dodać – „i podsłuchy”). Jeśli się zaś nie mylę, „podglądacz” to w języku patoseksuologii taki osobnik, co to znajduje satysfakcję w podglądaniu znanych aktów. Często sam aranżuje tego rodzaju sytuacje, podsuwając własną żonę obcym mężczyznom, a gdy na domiar zmusza ją do ciągnięcia zysków z tego procederu, – zwany jest pospolicie alfonsem. Aż dziw, że pan Romuald sam sobie publicznie przypisuje takie ohydne perwersje. Oczernianie samego siebie – to już naprawdę przesada... A może to nie oczernianie, lecz wyznanie...
Nienawiść jest złym doradcą (nie wiem zresztą, czym ją w tym przypadku i czy w ogóle spowodowałem), oślepia oczy i zaciemnia rozum. Dlatego jest naturalne, że w artykule p. Romualda znalazły się jakieś dziwaczne zdania, choć bardzo emocjonalne, pod względem słownictwa żywcem wzięte z „Nie”, lecz za to zupełnie bezsensowne. Cóż to za wymowny cytat: „Z chłodną bezczelnością, byciem po stronie silniejszego, pomówieniami i zdradą wobec ideałów, na które dziś spode łba poprzez krzywe zwierciadło cynicznie się przygląda”? Ano czytaliśmy to już u kogoś innego i pod innym adresem... A może to korekta zawiniła i dała cytat zwykłą czcionką? Nawet zresztą, gdy się komuś coś plagiatuje, warto się nad sensem tego zastanowić. No bo i jak można „patrzeć na ideały”? Chyba że „ideał” jest „podglądany”... I jak można na coś „patrzeć poprzez zwierciadło” i to jeszcze „krzywe”? Przecież nawet ono nie jest przeźroczyste. Ale u pana Romualda, jak zawsze, łatwo o słowa, lecz trudno o sens. To, moćpanie, nie wierszydełka dla kucharek popisywać: tu zerwał, tam uszczknął i masz jakąś układankę. A jak komuś się nie podoba, to od buców go, od baranów, od ciemnogrodu, od zacofania!...
Pełno więc w tekście p. „Bończy” tak eleganckich kategorii, służących do definiowania tego, czego zrozumieć nie jest w stanie, jak „bełkot”, „banialuki”, „schizofrenia”, a gdy zabrakło mu polskich słów, sięgnął po rosyjskie: „bried pijanoj kobyły”... Przy okazji autor wymyślił nawet wyraz „kundedlizacja”, przypisując zresztą mi to wątpliwe osiągnięcie. Ja takiego wyrazu nie znam, natomiast Melchior Wańkowicz (Droga do Urzędowa i inne teksty, których znawca Wandy Wasilewskiei p. Romuald nie musi znać), a za nim liczni inni polscy publicyści, używał pojęcia „kundlizm” do określania takiej właśnie mentalności, jaką reprezentuje mój oponent.Mimo tych krytycznych uwag, wypada przyznać, że jako paszkwilant p. Mieczkowski wypada bez porównania lepiej niż jako poeta, choć i w tej roli nie jest zbyt oryginalny. Np. „polskim faszystą” nazywała mnie nieraz prasa komunistyczna na Białorusi oraz sajudisowsko-kagebowska na Litwie.
A więc biorąc pod uwagę fakt spolegliwej opieki nad pismem p. Romualda ze strony znanych instytucji w Litwie i Polsce oraz fakt częstego tegoż pisma cytowania przez periodyki ściśle z tymiż instytucjami związane, np. „Rzeczpospolitą”, (według schematu: „ukazująca się w Wilnie gazeta „Znad Wilii” określa Jana Ciechanowicza jako „faszyzującego schizofrenika”), a szabesgojowskie kłamstwa w nim drukowane są następnie powielane i wykorzystywane w celu dyskredytacji i moralnego niszczenia uczciwych polskich działaczy na Litwie, wypada tym razem wreszcie dokładniej się przyjrzeć „argumentom” tego plotkarza z powołania i z zawodu.
Na wstępie wypada stwierdzić, że nie tylko Jan Ciechanowicz, ale też np. Jan Sienkiewicz czy Ryszard Maciejkianiec, inni polscy aktywiści w Wilnie stawali się nieraz przedmiotem prasowej nagonki w „Znad Wilii”, „Nie”, „Gazecie Wyborczej”,„Rzeczypospolitej”, „Gazecie Polskiej” i innych parchatych pismach tegoż autoramentu – gdy tylko mieli odwagę podnieść swój głos w obronie ludzkich i obywatelskich praw ludności polskiej Wileńszczyzny. Zaraz pan Romuald przypominał; im, iż są „faszystami”, „komunistami”, należą do „nomenklatury”, są „promoskiewscy” itp., itd. Tak już nieraz „unieszkodliwiano” w imię czyjegoś „wyższego” celu wielu uczciwych i ofiarnych Polaków, i to nie tylko wileńskich, ale i broniących Ojczyzny w Kraju.
A któż to taki „niepokalany Kali” jest naszym „sędzią”? Stwierdźmy więc otwarcie: pan Romuald Mieczkowski przez szereg lat był kierownikiem działu w redakcji „Czerwonego Sztandaru”, organu KC KPL w języku polskim. Zamieszczał w tym piśmie multum swych artykułów, w których gloryfikował planową gospodarkę socjalistyczną i „sukcesy” budownictwa komunizmu w ZSRR i Litwie. Przez cały ten okres i długo po nim należał do szeregów KPZR, nie mógł by zresztą kierować działem w partyjnej gazecie i nie należeć do tejże partii. Był też sekretarzem Komunistycznego Związku Młodzieży (komsomołu) w tejże redakcji, gorliwym jego aktywistą. Wielokrotnie Wileński Miejski Komitet KPZR angażował tego osobnika – jako cieszącego się szczególnym zaufaniem reżimu sowieckiego – w roli „komisarza politycznego”, by towarzyszył jako tajny obserwator rozmaitym wycieczkom zagranicznym. Taki „komisarz” (to jest nazwa oficjalna) odbywał podróże gratisowo, nikt z wycieczkowiczów nie wiedział, że jest on „wtyczką”, a jego zadaniem było podsłuchiwanie i podglądanie tego, co kto robił i co kto mówił, np. po kieliszku, przebywając na „zgniłym Zachodzie”. Takich podróży p. Mieczkowski odbył bardzo wiele. (Dla porównania, np. autor tych słów w okresie sowieckim został tylko dwarazy wypuszczony na parę dni, do Polski, w 1978 i 1984 roku, przy czym po tym ostatnim pobycie w Warszawie z tamtejszego Urzędu Bezpieczeństwa nadszedł do Wilna telegram, donoszący, że Ciechanowicz bywał w kościołach, złożył kwiaty na grobie ks. Jerzego Popiełuszki i dopuścił się antyradzieckich wypowiedzi. To była klapa. Następnym razem pojechałem do Polski dopiero po likwidacji ZSRR. Przypuszczam, że oficer SB, który ów telegram odbił, pracuje dziś na wysokim stanowisku w UOP i jest, być może, odpowiedzialny za operacyjne kontakty z wileńskimi Polakami. Jasne, kogo wybrał by na swe „osoby zaufane”, takichże osobników jak sam. W okresie zaś sowieckim pan Romuald, cieszący się pełnym zaufaniem sowietów i im się wysługujący, w Polsce bywał raz po raz). Po powrocie taki „komisarz” składał szczegółowe pisemne sprawozdanie i otrzymywał za nie dodatkowe premie pieniężne. Nasz bohater pisał je w języku rosyjskim, w redakcji nie tylko ja bywałem tego świadkiem. Stosy tej haniebnej „produkcji” muszą do dziś spoczywać gdzieś w partyjnych archiwach i myślę, że w nich p. Romuald „pogrążył” niejednego litewskiego urzędnika z tamtego okresu. (Polacy nie mieli żadnych szansna wzięcie udziału w tego rodzaju ekskluzywnych radzieckich wycieczkach). Na ile wiem, żaden z wileńskich Polaków poza Mieczkowskim nie podjął się pełnienia haniebnych funkcji tajnego komisarza KPZR.
Dalsza kariera zawodowa pana Romualda dowodzi, że zaufania partii nie zawiódł, został bowiem mianowany i przez długie lata pełnił funkcje dyrektora (kierownika) rozgłośni polskiej Radia „Sowietskaja Litwa”, w którego audycjach wiele miejsca zajmowała propaganda sowieckiego stylu życia i agitacja ateistyczna. Tak wysokich szczebli kariery nomenklaturowej w systemie propagandy sowieckiej jak Romuald Mieczkowski nie osiągnął żaden Polak w ZSRR. Haniebne, że właśnie on jest dziś cynicznie lansowany przez media w Polsce. I dziwne, że ma tak wybiórczą pamięć: wytyka źdźbło w cudzym oku, a zapomina o belce we własnym. Może zresztą nie zapomina, lecz po prostu liczy na ludzką głupotę, krótką pamięć, zastraszenie, wierzy, iż powiązania agenturalne są wszechmocne i prawdę ukryją. Obwinia więc bezpardonowo innych, raz po raz woła: „Trzymaj złodzieja!”, by od siebie odwrócić uwagę. Uważa też, że jak Kali komuś ukraść krowę, to dobrze, ale jak ktoś ukraść krowę Kaliemu, to źle. Ale przecież do czasu dzban wodę nosi...

Kłamstwa nagromadzone przez pana Romualda w jego paszkwilu rażą od pierwszych zdań. Pozwolę sobie przy niektórych z nich bliżej się zatrzymać, bo przecież poszły one w szeroki świat i są lansowane przez antypolskie „organa” w kilku krajach.
1. Nie jest prawdą, że ostatnio jedynie „Magazyn Wileński” na Litwie użycza mi swych łamów. Gdyby nawet było tak, jest to pismo warte nie mniej niż cała reszta razem wzięta. Ale przecież moje artykuły są publikowane co najmniej w kilkunastu poważnych pismach w USA, Kanadzie, Polsce, Litwie. W Wilnie m.in. czyni to świetny „Lietuvos Bajoras”, „W Kręgu Kultury”, inne pisma. Niedawno był mój tekst w „Kurierze Wileńskim”. Co prawda w „Naszej Gazecie” jej redaktor naczelny od zawsze miał dla mnie partyjną cenzurę, ale to przypadek bardzo specyficzny, podobny do „Znad Wilii”.
2. Jeśli moje książki są „pseudonaukowe”, jak powiada podglądacz, to dlaczego pozytywne recenzje na nie ukazywały się nie tylko w Wilnie i Warszawie, ale też w Paryżu, Chicago, Toronto, Nowym Jorku, Buenos Aires, Kijowie, Lwowie, Grodnie? Pozytywnie pisali o moich książkach tak znakomici uczeni jak dr doc. Aleksander Dawidowicz, prof. dr hab. Marceli Kosman, prof. dr hab. Stanisław Jedynak, prof. dr hab. Jolanta Mędelska, prof. dr hab. Tadeusz Kowzan i in. Czy więc oni też są „pseudonaukowymi schizofrenikami”? A z drugiej strony, pan Romuald nie ma nawet formalnego bakalaureatu czy magisterium, nie mówiąc o faktycznej wiedzy i rozumie, by sądzić w sposób rzetelny o czyichkolwiek książkach. Może zresztą stąd właśnie,z nieuctwa, płynie owa jego charakterystyczna buta i nonszalancja w wyrokowaniu o sprawach, o których nie ma zielonego pojęcia...
3. Pan Mieczkowski od lat obija progi urzędów w Litwie i Polsce z donosami na mnie, zamieszcza też je systematycznie w „Znad Wilii”, usiłując wymusić na władzach litewskich, by mnie aresztowały i sądziły za „separatyzm”. Szatańska iskra donosiciela wciąż w „Bończy” nie gaśnie. Otóż powinienem otwarcie stwierdzić, że zawsze uważałem i dziś uważam prawo do niepodległości za niezbywalne prawo każdego narodu: albańskiego, litewskiego, polskiego, serbskiego, chorwackiego czy każdego innego. Ale też za żadnym narodem nie potrafiłbym uznać prawa do poniewierania czy dyskryminacji innego. Właściwie gdybym był kiedykolwiek uczynił coś przeciwko niepodległości Litwy, co mi zarzucają niektórzy polscy łajdacy, z całą pewnością dawno bym już siedział w więzieniu na Łukiszkach, i prasowe donosy p. Mieczkowskiego byłyby (i są) zbyteczne. Dają one jedynie wyraz nikczemności autora. Gdy przed 10 laty byłem przejściowo jednym z polskich polityków w Wilnie, walczyłem przede wszystkim o prawa moich rodaków. W obliczu mnożących się antypolskich ekscesów uważałem, iż okupacja Wschodniej Polski przez ZSRR w 1939 byki nieprawna i że te tereny po obaleniu Paktu Mołotowa-Ribbentropa przez wszystkie zainteresowane strony powinny wrócić do ich prawowitego właściciela, czyli do Państwa Polskiego. Słusznie więc pisze „Bończa”, że postulowałem utworzenie z tych terenów Republiki Wschodniej Polski wówczas, gdy istniał jeszcze ZSRR, czyli w latach 1989-1990, co mi ówczesna propaganda partyjna poczytywała za przejaw „polskiego faszyzmu” i „antysowietyzmu”, dokładnie tak jak czyni to dziśMieczkowski. Czasopismo „Kommunist” (nr 2/1991), ukazujące się w Mińsku, też nazywało mnie „faszystowskim najmitą”, „hersztem polskiej szlachty”, a nawet „płatnym agentem CIA”. Bardzo podobnym słownictwem, jak widzimy, posługuje się i „Znad Wilii”, czemu się zresztą trudno dziwić...
Gdy na początku 1991 roku stało się jasne, że sprawa polska została z kretesem przegrana, z polityki się wycofałem. Ale moja aktywność na tym polu zyskała mi nie tylko nienawiść agentów obcych służb, lecz i uznanie setek tysięcy rodaków. Zostałem wówczas wyróżniony siedmioma dyplomami honorowymi różnych polskich periodyków i organizacji w USA, zaś tygodnik „The Post Eagle” w 1990 uznał mnie za „The Man of the Decade”. Za swą działalność na rzecz zachowania kultury polskiej na Kresach zostałem nagrodzony medalem honorowym warszawskiej Fundacji „Straż Mogił Polskich Bohaterów”. Chyba i to pozbawia snu p. Mieczkowskiego i jemu podobnych.
4. Nie jest prawdą, że ja dopiero ostatnio zacząłem pracować na niwie naukowej, by się – jak sugeruje „Bończa” – „zrehabilitować”. Mój pierwszy artykuł naukowy, poświęcony filozofii Emmanuela Mouniera, ukazał się jeszcze w roku 1970, pierwszabroszura o koncepcji kulturologicznej Theodora W. Adorno – w 1982. Odtąd co roku wychodziło w druku w różnych krajach i w różnych językach niemało artykułów, a co parę lat książka. Niedokładne więc są te „podglądy” i chyba w sposób zamierzony fałszowane... Poza tym trzeba wiedzieć, że materiały do książki naukowej są z reguły gromadzone przez wiele lat, zanim się przystąpi do jej pisania. A później trzeba też długo czekać, aż się ukaże. Tym, którzy są bardzo zmartwieni faktem, że udało mi się wydać parę książek, powiem na pocieszenie, że żadna to przyjemność, lecz dużo ciężkiej pracy, honoraria zaś za publikacje naukowe są albo żadne, albo nikłe. Nie ma czego zazdrościć.
5. Wbrew temu, co kłamie Mieczkowski, nigdy nie byłem dowożony „przez sowieckich żołnierzy” do żadnej telewizji. Zawsze i wszędzie jeździłem tytko trolejbusami i autobusami i, rozumie się, bez żadnej obstawy osobistej. Wywiadów zaś, jako polski poseł do parlamentu Gorbaczowowskiego, (w którym zasiadałem obok Brazauskasa, Landsbergisa, Sacharowa, Kowalowa, innych prominentów i dysydentów) i polski działacz w Wilnie – udzieliłem swego czasu bodaj paręset, a to zarówno dla telewizji „Jedinstwa”, jak i „Sajudisu”, a także dla szwajcarskiej, polskiej, niemieckiej, amerykańskiej, rosyjskiej, białoruskiej. Korzystałem z każdej okazji, by nagłośnić problem polski w ZSRR i pomóc moim rodakom. Czyniłem to zarówno na Kremlu w Moskwie, jak i w Białym Domu w Waszyngtonie – ku wściekłości agentów KGB w Wilnie, Warszawie i gdzie indziej. Oni dotychczas nie mogą mi wybaczyć, że tyle im napsułem krwi. Nie muszę więc ani czegokolwiek się wstydzić, żałować, czy tym bardziej się usprawiedliwiać czy rehabilitować. Niech się rehabilitują judasze, którzy węszyli, podglądali, podsłuchiwali, zdradzali i donosili. Ja tego nie robiłem,mam czyste sumienie i nikt mnie, za przeproszeniem, nie trzyma za przysłowiowe „jaja”. Nie muszę więc nikogo – by się zrehabilitować w oczach nowych chlebodawców – wytykać palcami jako „faszystów” czy „komunistów”... Jestem zresztą przeciwnikiem w ogóle takiego wybiorczego wytykania przeszłości komukolwiek. System sowiecki (tu nie ma mowy o Polsce, gdzie można było wybierać) był totalitarny, każdy w nim musiał być jakąś tam „śrubką” tegoż systemu, o ile nie był zupełnym zerem.
Podział na ludzi przyzwoitych i na łotrów przebiegał nie – jak sugerowała ideologia komunistyczna – według klucza partyjnego. Zarówno wewnątrz KPZR, jak i poza nią spotykano szeroki wachlarz rozmaitych typów psychologicznych i moralnych. Najzaufańsi zresztą i najbardziej niebezpieczni agenci sowieckich służb specjalnych byli bezpartyjni – by budzić więcej zaufania w ofiarach, takim był m.in. Virgilijus Czepaitis, pierwszy generalny sekretarz „Sajudisu”, notorycznie gloryfikowany przez „Znad Wilii”, „Gazetę Wyborczą”, nie mówiąc o „Rzeczypospolitej”... Trzeba dużej dozy chamstwa, złotrzenia i złej woli, by dziś, potylu latach wypominać komuś, że on kimś tam „był” – o ile oczywiście nie byt katem, donosicielem czy innym zbrodniarzem. Ale takich po prostu trzeba sądzić. Natomiast często ktoś, kto „był”, więcej i lepiej zasłużył się sprawie demokratyzacji, niż ten, kto „nie był”, a tylko cicho siedział, dłubał w nosie, bo nic innego nie potrafił, dziś zaś obnosi się ze swym „niebytem”, widząc w nim rzekomy powód do zaszczytów, wiedzy i chwały. Ważna jest nie formalna przynależność do tych czy innych struktur, lecz czyny, postępowanie. Bolszewickie kryterium formalnej przynależności lub nieprzynależności jest bezsensowne. Zresztą w Polsce jakoś nikomu nie zawadza, że prezydentem jest tu dwukrotny komunistyczny minister sportu, absolwent ponoć Wyższej Szkoły Partyjnej w Moskwie, wicepremierem zaś, a przedtem premierem, były pracownik naukowy Instytutu Problemów Marksizmu-Leninizmu, a ministrem spraw zagranicznych – były sekretarz POP Uniwersytetu Warszawskiego. Tym bardziej zaskakuje obłuda i zakłamanie poszczególnych warszawskich agenturalnych gryzipiórków, którzy wciąż ściągają aż do Wilna, by wśród tutejszych Polaków – zawsze za pośrednictwem „Znad Wilii” – szukać „promoskiewskich komunistów”. Czyżby za mało im było własnych 3 milionów byłych członków PZPR?
6. Prawdą jest, że przez niespełna trzy lata 1983/86 byłem pracownikiem naukowym w wileńskiej filii Akademii Nauk Społecznych, której siedziba znajdowała się w stolicy ZSRR. Po prostu w 1983 roku obroniłam rozprawę doktorską z filozofii pt. „Człowiek a kultura w filozofii Theodora W. Adorno”, rozglądałem się więc za bardziej poważną pracą niż funkcje korespondenta w „Czerwonym Sztandarze”, w którym zresztą trzymano mnie przez lata jako „niepewnego” na minimalnej stawcei systematycznie urządzano „prorabotki” za te czy inne uchybienia ideologiczne, przede wszystkim „nacjonalistyczne odchylenie” . Tak było np. w 1978 roku, gdy omijając cenzurę KGB opublikowałem na tamach krakowskiego „Życia Literackiego” obszerny esej o historii Uniwersytetu Wileńskiego, w którym stwierdzałem na początku, iż wszechnicę w Wilnie założyli ojcowie jezuici przybyli z Krakowa, co sprawiło spadnięcie na mnie zarzutów, iż obrażam naród litewski, głoszę teorie niezgodne z ustaleniami nauki radzieckiej itp. Zostałem wówczas publicznie napiętnowany, służbowo zdegradowany, mało brakowało, bym utracił pracę i trafił za „antyradziecką działalność” pod sąd... Krótko mówiąc, musiałem z redakcji w 1983 r. odejść, choć trudno się było żegnać z wieloma dobrymi ludźmi, z którymi się tam pracowało i kolegowało. Pewnego dnia latem 1983 roku wpadł do mnie litewski przyjaciel Vaidas Matonis, wykładowca Wileńskiego Instytutu Pedagogicznego, i zakomunikował, iż nowo organizowana w Wilnie filia „moskiewskiej Akademii Nauk Społecznych poszukuje osoby z tytułem doktora filozofii na etat kierownika „sekcji do badań nad wschodnią polityką Watykanu”, ponieważ zaś ja ten tytuł mam, znam też kilka języków, miałbym szansę być tam zatrudnionym, a praca mogła by być nader interesująca... Póki się zastanawiałem, pan Vaidas już w tej uczelni mą kandydaturę zgłosił i wkrótce stamtąd zatelefonowano, bym przyszedł na wstępną rozmowę o ewentualnym zatrudnieniu. Miałem już wówczas szereg opublikowanych artykułów naukowych, znałem osiem języków obcych, uznano więc, że mogę być dobrym specjalistą także jako politolog w systemie ANS. Tak oto na okres niecałych trzech lat zostałem – dość przypadkowo – jednym z litewskich „watykanistów”. Sfera ta była w ANS traktowana jako czysto politologiczna, nic wspólnego nie mająca z ateizmem jako światopoglądem (najlepsi na świecie „watykaniści” to katoliccy profesorowie we Włoszech i judaistyczni w Izraelu), ale w sowieckiej terminologii wszystko było zwalone do kupy i poplątane. Tak więc zostałem na parę lat „zaciekłym ateistą” – jak to formułuje „Bończa” – i członkiem „nomenklatury”. Oczywiście, poziom mego „unomenklaturowienia” nie dorównywał poziomowi, na którym funkcjonował przez kilkanaście lat mój niepokalany adwersarz Romuald Mieczkowski... Jako ciekawostkę mogę podać, że na życzenie kierownictwa filii ANS musiałem też zostać pozaetatowym lektorem Towarzystwa „Wiedza”, który występuje przed słuchaczami z odczytami o polityce Watykanu. Sam Romuald Mieczkowski, jako dyrektor sekcji polskiej Radia „Sowietskaja Litwa”, kilka razy mnie zapraszał na antenę, ale w końcu zarzucił mi zbyt otwartą apologię Stolicy Apostolskiej, powiedział, że ma z mego powodu przykrości ze strony swych przełożonych, i zrezygnował z moich usług. Wielokrotnie zresztą w latach 1985/86 byłem wzywany do kierownictwa Instytutu Ateizmu i do KC KPL, gdzie mi wytykano, iż przedstawiam w swoich prelekcjach Ojca Świętego Jana Pawła II jako wybitnego filozofa, poetę, męża stanu i znawcę języków. Na co odpierałem, że mówię to po to, by słuchacze uświadomili sobie, jak poważnym przeciwnikiem socjalizmu jest Karol Wojtyła i jak ważna wobec tego jest misja Instytutu Ateizmu... Na zarzut zaś, że pod szyldem krytyki faktycznie popularyzuję w Litwie doświadczenie polskiego Kościoła Katolickiego, odpowiadałam, że takie donosy na mnie piszą „wrogowie władzy radzieckiej”... Wszelako to „przeciąganie liny” nie mogło trwać zbyt długo. Po każdej mojej publicznej prelekcji do zwierzchnictwa Instytutu Ateizmu napływały pliki donosów, mówiących o tym, że prawie otwarcie uprawiam agitację religijną i domagano się natychmiastowego odsunięcia mnie od pełnienia „wychowania ateistycznego”. Niebawem moje publiczne odczyty zostały zawieszone, podobnie jak na długo zabroniono publikowania moich „pokrętnych” artykułów w prasie. Trudno się zresztą tym decyzjom dziwić, gdyż całą mą działalność w charakterze „zaciekłego ateisty” od pierwszego do ostatniego dnia prowadziłem w ścisłym, choć niejawnym, kontakcie z moim wielkim Nauczycielem i od trzydziestu lat Przyjacielem, księdzem – prałatem Józefem Obrembskim, który nie tylko chrzcił potajemnie moje dzieci, ale i dyskretnie mi podpowiadał, jak robić złą sprawę tak, by wychodziła na dobrą.Słuchacze moich odczytów, ludzie wierzący, Polacy i Litwini, często po prelekcji uściskali mnie ze łzami w oczach, dziękując za to, że wreszcie z ust oficjalnego prelegenta usłyszeli prawdę. Ja zaś, gdy spostrzegłem, że znalazłem się na krawędzi niebezpieczeństwa i że KGB nasyła licznych podglądaczy na moje odczyty, by uniknąć sądu za „antyradziecką propagandę” rychło zwolniłem się „na własne życzenie” z pracy w ANS i dzięki pomocy zacnych profesorów W. Czeczota, J. Aniczasa, V. Makareviciusa przeniosłem się na Katedrę Filozofii Wileńskiego Instytutu Pedagogicznego (odpowiednik polskich wyższych szkół pedagogicznych). Uzyskałem tam niebawem tytuł docenta i pracowałem przez szereg kolejnych lat, prowadząc jednocześnie badania naukowe w zakresie współczesnej filozofii niemieckiej. Muszę zaznaczyć, że przedtem prowadziłem tamże wykłady zlecone z filozofii i etyki nauczycielskiej. Pewnego razu, było to bodaj jeszcze w roku 1976, wpadł do mnie nieoczekiwanie p. Romuald i wyraził chęć wysłuchania jednego z moich wykładów, bo słyszał, że prowadzę je w sposób nieszablonowy. Zgodziłem się. Jak zawsze, tak i tym razem zawarłem w wykładzie liczne akcenty sprzeczne z aktualnie obowiązującą ideologią marksistowską. Pan Romuald po wykładzie pożegnał mnie mając na ustach charakterystyczny dla siebie „uśmiech Giocondy”. Ja zaś zostałem w trybie niemal natychmiastowym na rok zawieszony jako wykładowca, a moje artykuły przestały być przyjmowane do jakichkolwiek redakcji. Wówczas też wreszcie skojarzyłem, że zawsze, gdy się tylko z Romkiem szczerze porozmawia na tematy polityczne, zaraz ma się grube kłopoty w pracy, jakieś niewytłumaczalne przyczepki i pretensje kierownictwa. Przez swą ufność bytem bodaj ostatnim, ktospostrzegł, że gdy Romek wchodził do pokoju redakcji, w którym wesoło dyskutowało towarzystwo dziennikarzy, wszyscy raptem milkli i się okazywało, że muszą niezwłocznie gdzieś biec w jakichś pilnych sprawach... Czyli że rubryka „Podglądy” w „Znad Wilii” ma długą i „chlubną” tradycję i jest, że tak powiem, mocno osadzona w realiach...
7. Pan Romuald zadał sobie fatygę – widać, jak długo i skrupulatnie szykował się do tego ukąszenia – i przytoczył w swej recenzji na mój wywiad kilka cytatów z mojej książki, która się ukazała w Kownie przed 11 laty pt. „W kręgli postępowych tradycji”. Traf chciał, że te cytaty to akurat były „wtręty”, wstawione do mego tekstu przez sowiecką cenzurę... Historia zaś tej książki jest dość ciekawa. Napisałem ją w formie czterech rozdziałów w 1980 roku na zamówienie śp. pana red. Rymarczyka, kierownika pionu polskiego oświatowego wydawnictwa „Szwiesa” i poświęciłem polskiej tradycji demokratycznej i kulturalnej na Wileńszczyźnie w okresie XVIII-XIX wieku. Jak wiadomo, rok 1980 to posępny okres prawdziwego breżniewowskiego „zastoju”. A więc dwaj urzędowi recenzenci z Wilna dopatrzyli się natychmiast w książce „przejawów polskiego nacjonalizmu” i powędrowała ona na długie lata doszuflady pana Rymarczyka. Dopiero w 1986 roku zostałem ponownie zaproszony do wydawnictwa „Szwiesa” i postawiony przed dylematem: albo zabieram maszynopis i książka nigdy się nie ukaże, albo dopiszę na żądanie wydawcy piąty rozdział, poświęcony polskim komunistom-internacjonalistom, wówczas tekst wydadzą. Po krótkim namyśle wyraziłem zgodę na żądanie wydawcy, dopisałem w ciągu tygodnia piąty rozdział pt. „Pod sztandarem komunizmu i proletariackiego internacjonalizmu”, poświęcony m.in. sylwetkom F. Dzierżyńskiego, M. Kozłowskiego, J. Przewalskiego (nawiasem mówiąc, o pierwszym z nich napisano kilkanaście książek, w tym w USA, Niemczech, Francji – biografistyka światowa lubi opisywać tego rodzaju barwne i kontrowersyjne postaci, nie musi się być zwolennikiem Hitlera czy Stalina, by napisać ich krytyczną biografię). Aby uśpić cenzurę i unieszkodliwić zawczasu ewentualnych przyszłych czytelników – donosicieli, przytoczyłem kilka cytatów z Marksa i Lenina. Książkę oddano do ponownej recenzji. Doktor nauk historycznych Juozas Marcinkevicius napisał, że jest to opracowanie jednostronne, polsko-nacjonalistyczne, a rozdział o Polakach-komunistach służy tylko mydleniu oczu, zaś „czerwony sos ukrywa czarną treść”. Doktor zaś Maria Niedźwiedzka zauważyła w swej recenzji, iż pierwsze cztery rozdziały autor napisał ciekawie, „z werwą”, podczas gdy rozdział piąty robi wrażenie suchego i wymuszonego, „tak, jakby autor pisząc go był już zmęczony pracą nad poprzednimi rozdziałami lub bohaterowie jego byli mu obojętni”. Kropka. Jasne było, że po takich recenzjach książka nie miała żadnej szansy na druk, co też mi ze smutkiem zakomunikował red. Rymarczyk. Dopiero zamówiona przez niego celowo – i bardzo ciepła – recenzja profesoraAnatola Djakowa z Moskwy, wybitnego uczonego w skali europejskiej, z którym miałem zaszczyt przez wiele lat utrzymywać korespondencję, sytuację zmieniła, książka została zaakceptowana i wkrótce ukazała się w nakładzie jednego tysiąca egzemplarzy. Została też wykupiona w ciągu tygodnia... Nie wstydzę się tej książki, mimo iż jest w niej nieco „czerwonego sosu”, który dziś jest cytowany na moje potępienie przez osobników, którzy w 1987 roku pisali donosy do KGB i KC KPL, że Ciechanowicz wychwala w swej książce „polskich nacjonalistów” Filomatów i Filaretów...
8. Pan Romuald kłamie także wówczas, gdy twierdzi, że byłem etatowym pracownikiem gazety „Ojczyzna”, która w pierwszej połowie 1991 roku była wydawana w Wilnie. Ponieważ już wówczas byłem poddawany szykanom i nie miałem zatrudnienia, zgodziłem się na zasadach współpracy pozaetatowej kurować w tym piśmie problematykę oświatową, historyczną i społeczno-kulturalną, by zarobić parę skromnych groszy na utrzymanie rodziny. Jestem zadowolony, iż udało mi się w ciągu czterech miesięcy tej współpracy zamieścić w gazecie serię nigdzie przedtem nie publikowanych artykułów profesora Konrada Górskiego o sowieckieji litewskiej okupacji Wilna w latach 1939/40 oraz własny cykl pt. „Zdrada czerwonych feudałów”, w którym wykazałem fałsz i przewrotność posowieckich pseudo-demokratów, wywodzących się z agentury KGB i nomenklatury KPZR. Uważałem i dziś uważam, że łobuzy i dranie zawsze takimi pozostaną, choć mogą przebierać się w różne szaty i przywdziewać rozmaite maski... „Bończa” już kilka razy na łamach swej gadzinówki czynił kłamliwe aluzje do tego, iż byłem rzekomo „jedynym Polakiem”, który współpracował z „Ojczyzną”. Wstydliwie jednak przemilcza (dlaczego?), kimże byli owi „nie-Polacy”. Ano wszyscy (aż czterej, co za zgroza!) byli Żydami i, w przeciwieństwie do „Bończy”, bardzo przyzwoitymi ludźmi. Nie wszyscy mają takie giętkie kręgosłupy jak tow. Mieczkowski...
9. Jest wierutnym kłamstwem, jakobym miał za granicą „wylewać brudy na wilnian”. Pan Romuald i tu stosuje chwyt „Trzymaj złodzieja!”
10. Podglądacz zarzuca mi „niechęć wobec „Solidarności”. Wie, kiedy w jaką strunę uderzyć! Póki u władzy w Polsce był SLD, pisywał, że jestem „nacjonalistycznym ekstremistą”, dziś, gdy formalnie panuje AWS, robi ze mnie raczej „komunistę”. I słusznie, forsa płynie doń stamtąd niezmiennie obficie, mimo zmiany warszawskich ekip. Jeśli chodzi o mnie, to był czas, gdy „Solidarność” podziwiałem, gdy zaś zrobiono z niej „konia trojańskiego”, stała się mi zupełnie obojętna. Do Wałęsy zaś zawsze miałem stosunek sceptyczny, bo jednak „Solidarność” i Wałęsa to nie to samo... Myślałem ongiś, że Adam Michnik we właściwy sobie sposób żartuje, gdy zaczął był na łamach „Gazety Wyborczej” lansować swego podopiecznego Lecha na urząd prezydenta Najjaśniejszej Rzeczypospolitej. Okazało się, że nie, że był to nie żart, lecz zamierzona profanacja i urzędu i Kraju, gdyż na najwyższym szczeblu ulokowano manipulatywnie osobnika,nie mającego ku temu najmniejszych kwalifikacji. Dziś już tylko ślepcy nie uznają tej prezydentury za niemiłą wpadkę Polski...
11. Jeśli chodzi o chamskie zaczepianie na tamach „Znad Wilii” mej żony, to nie przypomina ona dziś sobie po tylu latach, by miała kiedykolwiek straszyć pana Mieczkowskiego i pana Okińczyca. Pan Romuald pisze: „tego się nie zapomina”. Chłop, który raz po raz się przechwala w „Znad Wilii”, że chodził na barykady – i to z własnym małym synkiem na ramieniu – by „walczyć” z radzieckimi czołgami o niepodległość Litwy, – przestraszył się raptem tego, iż jakaś tam miniaturowa nauczycielka zagroziła mu wyrzuceniem za próg szkoły. To ci bohater! A na barykady chodził, bo Litwini mają w garści setki i setki jego donosów do KGB przeciwko litewskim patriotom z okresu sowieckiego.
12. Jeśli chodzi o przytyki, dotyczące moich dzieci, to powinienem stwierdzić, że wcale ich nigdzie nie „osadzałem” i nie „urządzałem”, jak to twierdzi Mieczkowski. Nawet gdybym usiłował, nie pozwoliłyby mi na to, gdyż było by to sprzeczne z ichpostawą życiową. Do wszystkiego dochodzą same. Starsza córka Krystyna ukończyła wileńską szkolę średnią ze srebrnym medalem, młodsza Renata – ze złotym. Obie dziewczyny wstąpiły też samodzielnie na studia w Polsce, obie otrzymywały stypendium naukowe, obie chciały wrócić na Wileńszczyznę, lecz dla obydwóch nie znalazło się tu miejsca po studiach medycznych. Obie więc będą rzetelnie pracować dla ukochanej przez nie Polski. Szczęść im Boże!
13. Obliczona na psychikę złośliwych durniów jest demagogia p. Romualda o tym, jak to Ciechanowicz „pije z polskiej studni” i do niej rzekomo „pluje” oraz niewdzięcznie „je polski chleb”.
To „zagranie” również daje wyraz wyjątkowej perfidii i specyficznej inteligencji p. Romualda. Bo to i Polska jednak nie jest aż takim znów „Zachodem” (szczególnie pod względem psychologicznym), ani Litwa „Wschodem”. Nie wyobrażam sobie np. by jakiś Litwin usiłował w tak brudny sposób dyskredytować innego Litwina, jak to czyni od lat Polak Mieczkowski w stosunku do innego Polaka, autora niniejszej wymuszonej „samoobrony”... Mój zaś „polski chleb”, skoro już pan Mieczkowski raczy zaglądać do czyjegoś garnka, to zwykły chleb zwykłego „gastarbeitera”, otrzymującego miesięcznie około połowy przeciętnej polskiej wypłaty (650 zł netto). Jeśli już kto i czerpie pełną garścią z „polskiej studni” – setki tysięcy dolarów na rozbijacką robotę, na prowadzenie w Wilnie galerii sztuki homoseksualnej – to właśnie redaktor „Znad Wilii”, nawykowo i zawodowo oczerniający notorycznie swych rodaków w Wilnie. A pomagają mu w tym zarówno „rodzinne” kanały w Katowicach, jak i „służbowe” w Warszawie i Moskwie.
14. Jeśli chodzi o mój negatywny stosunek do publikacji w „Znad Wilii”, to trudno, by podobały się one komuś, kto bez przerwy przez szereg lat był na łamach tego pismidła szkalowany z uporem maniaka, był obiektem wielu dziesiątków brutalnych napaści i pomówień. Nie spodziewam się zresztą czegoś innego po – jak dumnie ongiś pisali panowie Okińczyc i Mieczkowski – „pierwszej prywatnej gazecie w Związku Radzieckim”. To był bardziej niż zdumiewający widok: „prywatna” gazeta w państwie, w którym posiadanie własności prywatnej było karalne. I jak to wszechobecna sowiecka bezpieka nie raczyła zauważyć drogiego sprzętu, pomieszczeń drukarskich etc., podczas gdy wciąż jeszcze perlustrowała listy prywatne obywateli, mordowała księży, a za prywatne posiadanie Biblii groziło 5 lat więzienia? To jest tak niejasne, że aż jasne...
15. Nie będę ustosunkowywał się do skandalicznego faktu, że pan Romuald waży się w swym artykule dyktować memu rozmówcy, p. Janowi Sienkiewiczowi, czołowemu politykowi polskiemu w Wilnie, posłowi na Sejm Litewski, z kim i o czym ma on prawo rozmawiać. Równie oburzający jest fakt, że tenże, za przeproszeniem, „Bończa” strofuje „Magazyn Wileński” za zamieszczenie tej rozmowy na swych łamach. Zupełnie tak, jak w świętej pamięci „radzieckiej rzeczywistości”: sekretarzpartii lub oficer bezpieki przez telefon „roznosi” niefortunnego redaktora czy pisarza za nieprawomyślne publikacje. Jakże trudne są jednak do wyzbycia się te bolszewickie obyczaje! A może to nie tylko obyczaje, lecz niezbywalne rodzinne obciążenia? Bolszewizm bowiem, jako szczególnie przykra odmiana chamstwa, to nawet nie ideologia, to stan duszy. Stan, który jest nacechowany przede wszystkim zupełnym brakiem honoru, sumienia i godności ludzkiej.
16. W końcu „Bończa” apeluje do pana Boga, by zbawił „ich” ode mnie. Cóż, na pewno zbawi, bo czytając te wypociny pana Romualda przypomniałem sobie znane słowa: Nie rzucaj pereł przed wieprze, bo one się obrócą i cię pożrą... Z „nimi” zresztą nic mnie nie łączy.
17. Przepraszam moich czytelników za to, iż musiałem zniżyć się do tej polemiki, ale tu z pewnością nie chodzi tylko o „Bończę”, lecz o znane instytucje, które mi wciąż nie mogą wybaczyć wieloletniej walki o godność Polaków.
– Jan Ciechanowicz, Wilno, 2.09.98

* * *

Jeszcze w połowie XX wieku Erich Fromm konstatował, że żyjemy w epoce, w której dominuje orientacja typu „mieć”. Zdaniem znakomitego myśliciela jest to postawa neurotyczna, świadcząca o niedojrzałości dorosłych ludzi, którzy nie sa zdolni do wyjścia poza analną fazę rozwoju psychicznego. O ile jednak w krajach cywilizowanych powstała w międzyczasie dość znacząca warstwa osób świadomie tę orientację przekraczających i wybierających bardziej godną człowieka postawę typu „być”, o tyle dalej na wschód Europy banalny, budzący politowanie merkantylizm zaczął uchodzić za ostatnie słowo mądrości. Sytuacja tym bardziej paradoksalna, że, powiedzmy, 90% ludności Litwy czy Polski deklaruje swój rzekomy katolicyzm, a przecie oficjalną doktrynę filozoficzną Kościoła Katolickiego stanowi „personalizm chrześcijański”, orientujący się nie na posiadanie czegoś, lecz na bycie kimś. U nas, w Europie Wschodniej, objawili się nawet „teoretycy”. Usiłujący z moralnego prymitywizmu uczynić niemal doktrynę światopoglądową i obowiązek patriotyczny. „Dobry Polak – powiadają – to bogaty Polak”, „pierwszy milion należy ukraść”, „biedny, bo głupi” itp. I nie przychodzi tym „patriotom własnej kieszeni” do ich tępych głów, że nieokrzesane cwaniactwo wcale nie stanowi szczytu mądrości, lecz alibi dla najpospolitszych złodziei i innych kryminalistów. W tej sytuacji raptem „złymi Polakami” stali się ludzie ideowi i idealistyczni, ofiarnie i bezinteresownie broniący polskości w okresie sowieckim. „Dobrymi zaś Polakami”, najczęściej zupełnie nieoczekiwanie dla samych siebie stały się cwane i tępe przechery, spekulanci, łapówkarze z sowieckiej administracji, gnojki bez kręgosłupa moralnego, sprytnie i bezboleśnie przystosowujący się do każdej aktualnej sytuacji politycznej i w każdej potrafiący załatwiać swe brudne, małe interesiki. To oni błyskawicznie i niepostrzeżenie obsadzili dziś liczne niby polskie organizacje za granicą i to w ich kieszeniach osadza się lwia część hojnej, płynącej z Polski pomocy, przeznaczonej dla naprawdę potrzebujących, osób chorych, sędziwych, sierot, niepełnosprawnych, którzy często nie mają co włożyć do garnka. To ci „Polacy z zawodu”, a często „z mianowania”, stanowią dla polskości autentyczne zagrożenie, gdyż nic dla jej ratowania nie czynią, a całość sprowadzają na manowce. Z Warszawy zaś wspierają ich takie same łachudry.


1999



Polski Przewodnik” (Nowy Jork),1 stycznia 1999:

Kainowe zwyczaje
Obecnie tylko osobnicy skrajnie naiwni interpretują wydarzenia z lat 1989/91 i późniejszych w republice, jako „demokratyzację”. I owszem, uzyskano dzięki polityce Gorbaczowa nominalną niepodległość, pozostając wszelako pod względem gospodarczym drobnym dodatkiem do ekonomiki rosyjskiej. W sferze polityki sytuacja jest jeszcze gorsza. Przemeblowanie w sowieckim obozie na miano demokratyzacji nie zasługuje.
Przed dziesięcioma laty, gdy sowiecka wierchuszka (KC KPZR, GRU, KGB) wreszcie sobie uświadomiła, że ZSRR i kraje satelitarne znalazły się w ślepym zaułku historii i że czeka na to państwo potworny collaps, postanowiła urządzić spektakularne przemeblowania, któremu nadano miano „pierestrojki”. Na pozór zdecydowano niby wiele zmienić: ideologię (którą tu zresztą zawsze traktowano instrumentalnie, jako środek manipulacji), hasła, slogany propagandowe, metody ucisku i wyzysku ludności, barwy sztandarów, nazwy organów terroru państwowego (np. z KGB na Saugumę, FSB, czy UOP), nazwy ulic, miast i prowincji, herby i hymny „bratnich republik”. Jedno wszelako miało pozostać w stanie nietkniętym, mianowicie:stan posiadania i absolutne panowanie dziedzicznej czerwonej nomenklatury, wywodzącej się z dawnych pseudo-elit stalinowskich. „Radykalne zmiany” wprowadzono w sposób mistrzowski. Nadano odgórnie (widocznie na pewien „trudny” okres) formalną niepodległość wszystkim byłym republikom radzieckim, wręcz wypychając je ze składu ZSRR, a miejscami inscenizując „walkę” o wolność, przy czym na głównych bojowników o nią mianowano oficerów, generałów i donosicieli sowieckiej bezpieki. W ten sposób pod pozorem zmian, „nowe” wróciło. Nie zlikwidowano (za wyjątkiem Czech i Estonii) nawet bandyckich urzędów bezpieczeństwa państwowego, skompromitowanych aktami międzynarodowego terroryzmu, dokonywanymi przez wyszkolone przez sowiety szumowiny społeczne. Na czele zaś niby to niepodległych państw postawiono albo byłych sekretarzy partyjnych, albo osoby zaufania bolszewickiego wywiadu. Nieraz dokonano tego na mocy wolnej elekcji, dając obywatelom do wyboru albo Bolka albo Olina...
Cały majątek narodowy pod entuzjastyczne wrzaski agenturalnej prasy przekazano w ręce czerwonej nomenklatury, na skutek czego tępi majorzy bezpieki, cwani donosiciele i prowokatorzy z dnia na dzień zostali – bez żadnego pracowniczego wysiłku z ich strony – milionerami, przedsiębiorcami, właścicielami prywatnych gazet i rozgłośni radiowych czy telewizyjnych, domów towarowych, fabryk, agencji towarzyskich, banków itp. Najbardziej zaufani „towarzysze” zostali – pod popularnymi wśród ludności hasłami antykomunizmu – przeforsowani na stołki parlamentarne, ministerialne, dyrektorskie... Nikt z czerwonej nomenklatury w procesie „pierestrojki” nie ucierpiał (za wyjątkiem wytypowanych na rzeź jako „komuchy” drobniejszych funkcjonariuszy, bo przecież trzeba było zrobić z kogośkozłów ofiarnych, skoro chciano ochronić prawdziwych zbrodniarzy – stąd m.in. „sprawa” Burokeviciusa na Litwie). Natomiast na margines ponownie zepchnięto dysydentów i ideowych demokratów z okresu sowieckiego. Co prawda, przez krótki okres w latach 1991-93 wydawało się, że sytuacja wymknie się spod totalnej kontroli „towarzyszy”, jednak ci się szybko skonsolidowali, zachowali sztamę i nauczyli się mocno i miłościwie panować nam także pod niebem „demokracji”. Rozpoznać ich łatwo nawet z dawnego sowieckiego słownictwa: bardzo lubią ględzić z wysokich trybun o „postępie”, „barykadach”, „rewolucji”, „świetlanej przyszłości” dla ludu pracującego, a przede wszystkim – „budowaniu” – tym razem już nie komunizmu, lecz kapitalizmu. Cóż za ubóstwo! Nawet styl demagogii ten sam. Ale nie warto nań zwracać uwagi, treść bowiem ich działalności, co najważniejsze, pozostała niezmienna (bo i oni pozostali wierni sobie), a jest nią kradzież, grabież, demoralizacja i zniszczenie, jakie sieją wokół siebie od wielu dziesięcioleci.
Nowi starzy władcy czują się dziś tak pewni siebie, tak wolni od wszelkiej kontroli z zewnątrz, tak przez nikogo nie zagrożeni, że nawet się gryzą we własnym groniei publicznie piorą swe czerwone brudy. Wiadomo, są pazerni, łasi na pieniądz i władzę, a są to z natury dobra ekskluzywne, o które trzeba ciągle walczyć. W walce tej stosuje się często dawne sowieckie metody i dochodzi do odnowienia zadawnionych animozji między „towarzyszami” z resortu bezpieki, a „towarzyszami” z komitetów partyjnych. Choć k... k... niczego nie urwie, to jednak ongiś osobnicy z bezpieki, troszcząc się o moc systemu socjalistycznego, potajemnie szpiegowali i inwigilowali nomenklaturę partyjną, łącznie z pierwszymi sekretarzami KPZR, KPL czy PZPR, co wywoływało niekłamane oburzenie funkcjonariuszy komunistycznych, ale ciche, bo bezpieki i oni się bali. Te brzydkie obyczaje stały się niejako „drugą naturą” dawnych podglądaczy i donosicieli i dają o sobie znać także dziś, wiele lat po demontażu ZSRR.
Dziennik „Rzeczpospolita” doniósł niedawno na czołowym miejscu z Litwy: „Afera podsłuchowa w Winie. Dwaj niezależni kandydaci na prezydenta Litwy – Valdas Adamkus i Arturas Paulauskas byli śledzeni przez super tajny oddział III departamentu ochrony kierownictwa państwa. Dowodem są materiały znalezione w biurku i komputerze prokuratora Kestutisa Ragaiszisa, zwolnionego w grudniu ubiegłego roku z prokuratury generalnej. Podczas kampanii prezydenckiej Ragaiszis współpracował z III oddziałem i jego szefem Zigmasem Slusznysem. Komórka ta, jak ujawniła prasa litewska, podsłuchiwała rozmowy i śledziła wysokich rangą państwowych funkcjonariuszy z Adamkusem włącznie. Jej agenci wypełniali polecenia Slusznysa i szefa sejmu litewskiego Vytautasa Landsbergisa. Notatki znalezione w biurze Ragaiszisa wskazują, że „wielokrotnie informował on przełożonych na temat Adamkusa, Paulauskasa, członków ich rodzin, pracowników sztabów wyborczych i firm pomagających im finansowo.”
Taka afera w krajach cywilizowanych nieuchronnie kończy się w sądzie, zobaczymy, czy stanie się tak w Litwie... Na ile zręcznie i cynicznie potrafili działać zwolennicy Landsbergisa, może świadczyć okoliczność, że udało im się ulokować najbliższego „polskiego” zausznika tegoż, za przeproszeniem, „ojca litewskiej demokracji”, czyli Landsbergisa, na stanowisku doradcy prezydenta... Adamkusa! Chodzi oczywiście o osławionego Czesława Okińczyca, właściciela prywatnej komercyjnej rozgłośni radiowej „Głos znad Wilii”, nadającej programy reklamowo-informacyjne w trzech językach – w myśl „internacjonalizmu socjalistycznego?” – i finansowanej – też jak za czasów socjalizmu, nie wiadomo dlaczego, z budżetu państwa... polskiego! Masz ci babo „kapitalizm”. Ale to spostrzeżenie na marginesie, chociaż i ono daje do myślenia... Nie budzi przecież wątpliwości, że pan Okińczyc będzie prezydentowi Adamkusowi „doradzać” i z pewnością należycie mu „nadoradza”, jak mason masonowi.
Polscy „demokraci” w Wilnie, ostentacyjnie do niedawna kochający się w Landsbergisie, na razie zachowują milczenie w tej brudnej sprawie. Widocznie czekają, aż się wyjaśni, kto będzie górą, a potem dopiero rzucą się kąsać powalonego. Choć nie koniecznie. Mogą też milczeć, by i ich „szydło” nie wylazło z worka. Choć już niestety wyłazi.
Oczywiście, okres sowiecki był totalitarny. Nikt tam swego losu nie wybierał. I każdy w tym systemie kimś tam musiał być – często niezależnie od swych intencji. ZSRR nie był Polską, tu nie było żadnego wyboru. Byłoby to może nawet sympatyczne, jako wyraz swego rodzaj wierności ideałom, mniejsza o to, jakim – wierność jest zawsze sympatyczna. Choć w tym przypadku chodziło akurat o coś odwrotnego, mianowicie o koniunkturalizm polityczny. Podobnie jak w dwulicowych frazesach o „lustracji i dekomunizacji”. „Aż słuchać hadko!” – powiedziałby pan Zagłoba.
dr Jan Ciechanowicz



2000



Tylko Polska” (Warszawa, nr 26, 20 grudnia 2000):

Mojsza nagrodzony za judaszostwo
Ostatnio prasa polska i litewska doniosła, że były pracownik ambasady polskiej na Litwie Mariusz (Mojżesz) Maszkiewicz został nagrodzony przez władze Republiki Litewskiej Orderem Gedymina, najwyższą nagrodą państwową naszego północnego sąsiada. Za rzekome umacnianie dobrych sąsiedzkich stosunków między naszymi państwami. Adamkus jednak to nie Kwaśniewski i wie, kogo i za co wyróżnia tego rodzaju nagrodami. Mojsza Maszkiewicz, działając w swoim czasie na terenie Wilna razem z innymi oficerami warszawskiej bezpieki (Widacki, Karp, Wróblewski), swymi żydowskimi rodakami zresztą, walnie przyczynił się do rozbicia jedności i zdemoralizowania polskich środowisk w Wilnie, do zdyskredytowania najlepszych patriotów na łamach „Gazety Wyborczej”, „Rzeczpospolitej” i „Tygodnika Powszechnego”, do rozsławienia tamtejszych sprzedawczyków, którym był nawet zafundował za polskie pieniądze prowokacyjne szczekaczki w rodzaju pism „Znad Wilii” i „Gazeta Wileńska”, a w końcu do darmowego (z polskiego budżetu) uzbrojenia antypolskich oddziałów armii litewskiej oraz do utrzymywania za polskie pieniądzelitewskiego oddziału w Kosowie – co jest zupełnie niespotykanym i skandalicznym ewenementem w najnowszych dziejach Polski i w dziejach stosunków dyplomatycznych w ogóle. Polska została w ten sposób narażona na wielomilionowe i zupełnie bezsensowne z punktu widzenia naszego interesu narodowego straty. A wszystko dzięki awanturniczej i krańcowo idiotycznej „polityce" Mośki Maszkiewicza i jego izraelskich towarzyszy, którzy zresztą też otrzymali za antypolskie wysiłki litewskie ordery, tyle że Witolda Wielkiego. Skandal i hańba!
Józef Mojgis, Wilno”

* * *

Tylko Polska” (nr 26, 20 grudnia 2000):

Recenzja
encyklopedycznego słownika rodzin polskich autorstwa dr. Jana Ciechanowicza
pt. „Rody Rycerskie W. Ks. Litewskiego” t. I-V

Dzieło Jana Ciechanowicza, autora szeregu cenionych książek z zakresu historii kultury i nauki, pt. „Rody rycerskie Wielkiego Księstwa Litewskiego” imponuje nie tylko swą objętością, ale przede wszystkim ogromem i bogactwem zgromadzonego w nim materiału archiwalnego, jak też jego starannym opracowaniem naukowym i nowatorskim usystematyzowaniem. Pierwszy tom tego dzieła, stanowiący studium historyczno-socjologiczne na temat powstawania i funkcjonowania elit społecznych, wzbudzi zainteresowanie nie tylko historyków, ale też psychologów społecznych, socjologów, pedagogów i filozofów. Ponieważ jednak to studium zostało napisane językiem klarownym i wyrazistym (autor wydaje się świadomie unikać drętwej i hermetycznej „nowomowy”, modnej obecnie w środowiskach naukowych Polski, a przeciwstawnej przecież językowi takich luminarzy naszego piśmiennictwa historycznego jak np. Marian Zdziechowski czy Feliks Koneczny) – z pewnością spotka się z zainteresowaniem także szerokiej publiczności czytającej, choć jednak ta lektura wymaga przygotowania na poziomie co najmniej studiów magisterskich. Zważywszy wszelako, że w Polsce są miliony ludzi legitymujących się kulturąintelektualną na tym poziomie, można mieć pewność, iż książka spotka się z zainteresowaniem wielu czytelników.
Jeśli chodzi o część słownikową herbarza „Rody rycerskie Wielkiego Księstwa Litewskiego", czyli o pięć kolejnych tomów, to jest ona wielkim nowum w piśmiennictwie polskim i litewskim, jako że dotychczas nie było i nie ma słownika encyklopedycznego na ten temat, jeśli nie liczyć fragmentarycznego „Herbarza szlachty witebskiej" R. Piekosińskiego czy zupełnie niedostępnego nawet w bibliotekach i również skrótowego opracowania profesora W. Kojałowicza z XVII wieku lub pozostającego wciąż w rękopisie jednotomowego „Herbarza litewskiego" Jana Dworzeckiego-Bohdanowicza. Tysiące Litwinów i Polaków, Białorusinów i Ukraińców, Żydów i Niemców, Rosjan i Łotyszy, Mołdawian i Austriaków odnajdą w tej książce mniej lub bardziej obszerne informacje o swych korzeniach, herbach rodowych, powinowactwach, posiadłościach. Na ile nam wiadomo, w Republice Litewskiej i na Białorusi są prowadzone w obrębie odnośnych akademii nauk intensywne przygotowania do opracowania i wydania herbarza szlachty W. Ks. Litewskiego. Zaangażowano w tym celu solidne zespoły naukowe i w najbliższych latach prawdopodobnie coś na ten temat zostanie w tych krajach wydane. Ale dziełoJana Ciechanowicza wyprzedza te wysiłki naszych sąsiadów nie tylko pod względem chronologicznym. Trudno bowiem sobie wyobrazić, by można było zebrać i opracować tak rozległy materiał faktograficzny, jak to ma miejsce w przypadku książki „Rody rycerskie W. Ks. L.” Tysiące nazwisk i wizerunków herbów rodowych, zdjęć, map, wykresów, a wszystko ujęte w przejrzysty układ alfabetyczny – to dzieło Jana Ciechanowicza nie ustępuje pod żadnym względem takim fundamentalnym dziełom genealogii polskiej, jak herbarze K. Niesieckiego, A. Bonieckiego, S. Uruskiego, a przewyższa je nawet pod tym względem, że zawiera mnóstwo autentycznych tekstów archiwalnych ze zbiorów Wilna, Mińska, Grodna, Witebska, Kiszyniowa, Lwowa, Kijowa, Żytomierza, Warszawy, Krakowa, Moskwy, Petersburga, Tweru, Permu, Nowego Jorku, jak też dzięki okoliczności, iż autor wykorzystał w procesie opracowywania swej księgi literaturę fachową w wielu językach europejskich. Wszystko to sprawia, że się ma w tym przypadku do czynienia z dziełem po prostu unikatowym i nie mającym precedensu we współczesnej genealogii polskiej i litewskiej.
Herbarz J. Ciechanowicza, ze względu na to, że ogarnia pod względem etniczno-geograficznym znaczne tereny dzisiejszej Polski, Łotwy, Mołdawii, Rosji, jak też w całości tereny Litwy, Białorusi i Ukrainy, stanowi istotny wkład do badań nad przeszłością, tradycją i kulturą tych wszystkich krajów.
Jest to jednak przede wszystkim dzieło o fundamentalnym znaczeniu dla kultury polskiej, gdyż zostało napisane przez Polaka z Litwy, w języku polskim, z myślą o rodakach zamieszkałych za wschodnimi rubieżami Polski współczesnej. Dobrze bysię stało, gdyby książka Jana Ciechanowicza nie tylko została udostępniona czytelnikom w Polsce, ale też dotarła „pod strzechy” polskich bibliotek na obczyźnie, przede wszystkim na terenie Litwy, Łotwy, Białorusi, Ukrainy, Rosji, jak też innych krajów, przede wszystkim – Kanady, Stanów Zjednoczonych, Brazylii, Niemiec, Australii i in., w których zamieszkują liczne rodziny, wywodzące się z dawnych Kresów Wschodnich Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Ta książka mogłaby dobrze służyć przysłowiowemu „pokrzepieniu serc” setek tysięcy rodzin o polsko-litewskim rodowodzie, jak też poznaniu przez nich swej autentycznej tradycji rodowej i narodowej, swych głębokich korzeni historycznych i chlubnych nieraz tradycji dziejowych.
Prof. dr Bronisław Jaśkiewicz


2001



Dwumiesięcznik „Dzikovia” (Tarnobrzeg), nr 6, 2001:

Aleksandra Janas
Rodem Wilnianin sercem Polak
W marcu br., w Klubie po Leliwą, na zebraniu ogólnym TPT, mieliśmy przyjemność gościć prof. Jana Ciechanowicza, Polaka z Wileńszczyzny, germanistę, filozofa, pisarza, genealoga i biografa. Ten ujmujący w rozmowie, niezwykle skromny, pogodny człowiek i chyba wciąż niedoceniony naukowiec, przyjechał z Wilna, gdzie jego patriotyzm i bezkompromisowa walka o godność ludności polskiej, o jej społeczne i polityczne interesy, spowodowała restrykcje i szykany, zamknęła drogę do kariery zawodowej, zmuszając w konsekwencji do opuszczenia ziemi przodków.
Jan Ciechanowicz urodził się w 1946 r. w Wornianach pod Wilnem (ojciec był dyplomowanym specjalistą od hodowli ryb i administratorem eksperymentalnego gospodarstwa rolnego Uniwersytetu Stefana Batorego). Tam ukończył szkołę średnią, a następnie Miński Państwowy Pedagogiczny Instytut Języków Obcych, uzyskując w 1971 r. dyplom nauczyciela-germanisty. Pracował jako tłumacz w Naukowo-Badawczym Instytucie Filozofii i Prawa Akademii Nauk Białorusi, a następnie jako nauczyciel w polskich szkołach w rejonie wileńskim. W 1983 r. obronił pracę doktorską pt. „Człowiek i kultura w filozofii Theodora WiesengrundaAdorna”. Od 1975 do 1985 prowadził wykłady z filozofii, początkowo w Katedrze Filozofii Uniwersytetu Wileńskiego, później zaś w Wileńskim Instytucie Pedagogicznym. W latach 1983-86 pracował również w wileńskiej filii Akademii Nauk Społecznych, skąd odszedł na własne życzenie. Od maja 1988 r. do stycznia roku następnego pełnił funkcję dziekana Wydziału Języka i Literatury Polskiej, kiedy to pozbawiony został pracy, pod zarzutem dążenia do „polonizacji” uczelni z formalną notatką „niewywiązywania się z obowiązków służbowych”.
W 1988 r. wspólnie z kilkunastoma innymi rodakami J. Ciechanowicz założył Związek Polaków na Litwie, co stało się przyczyną różnorakich szykan i ograniczeń ze strony KGB i KPZR, później także Sajudisu – jako rzekomy „polski nacjonalista” i „teoretyk polskiego neoimperializmu”. Rok później wybrany został przez polską ludność Wileńszczyzny do parlamentu radzieckiego, w którym do końca, tj. do 1990r. reprezentował interesy Polaków i ich bronił. W marcu 1991 r. został zwolniony z funkcji docenta filozofii i został bez pracy (nigdzie nie chciano go zatrudnić) i bez środków do życia, z trojką dzieci. Przyjechał do Macierzy. Przez rok 1993/1994 pracował w WSP w Bydgoszczy na etacie starszego wykładowcy Studium Języków Obcych, zaś od 1994 r. wykłada na Uniwersytecie Rzeszowskim, początkowo jako adiunkt, a następnie starszy wykładowca Instytutu Filologii Germańskiej. Od 1996 r. jest także wykładowcą języka niemieckiego w Kolegium Nauczycielskim w Tarnobrzegu.
Prof. Jan Ciechanowicz to znany obrońca ludności polskiej i jej interesów na Litwie, znakomity germanista, szanowany przez studentów i uczniów, filozof i badacz, ale to przede wszystkim pisarz, redaktor od 1993 r. (jednoosobowy!) wileńskiego kwartalnika „W Kręgu Kultury”, autor kilkuset artykułów i kilkunastu książek. Publikował m.in. w następujących czasopismach polonijnych w USA, Kanadzie, Białorusi, Litwie i Ukrainie:Glos znad Niemna”, „Biały Orzeł”, „Panorama”, „Horyzonty”, „Common European Home”, „The Post Eagle”, „Polski Przewodnik”, „Razem”, „Krynica”, „Magazyn Wileński.
Z książek warto wymienić:W kręgu postępowych tradycji”, „Na wileńskiej Rossie”, „Na wschód od Bugu”, „Trzynastu Sprawiedliwych”, „Droga geniusza”, „W bezkresach Eurazji”, „Pod skrzydłami porannej zorzy”, „Na styku cywilizacji”, „Twórcy cudzego światła”, „Filozofia kosmizmu.Niektóre z nich to 2-3 tomowe dzieła – wynik niezwykle żmudnej pracy badawczej, owoc wielu wnikliwych przemyśleń i analiz, poszukiwań w bibliotekach polskich i obcych.
Z panem Janem Ciechanowiczem rozmawiałam niewiele – raczej wsłuchana w jego wywody, interesujące dociekania, szeroką perspektywę myślową (filozof – polityk – historyk) i imponującą erudycję, starałam się wychwycić jego poglądy na Polaków, Europę i świat, doszukać ocen relacji polsko-litewskich, prześledzić myślowe analizy, ocenić naukowca i... polityka. Zafascynował mnie nade wszystko swą otwartością w głoszeniu sądów, zdrową pewnością siebie, szlachetnym romantyzmem i wielkim patriotyzmem.
Dla potwierdzenia przytoczę kilka jego autoryzowanych opinii o Polakach w kraju i na Kresach.Nasz naród przeżywa głęboki kryzys moralny. Niestety, na co dzień i w Polsce i poza krajem Polacy należą do ludzi, którzy bodaj najmniej chętnie sobie pomagają, czasami wręcz się nawzajem zwalczają. Jesteśmy konfliktowi, ambitni. Nierzadko nasze ambicje kończą się na tym, że szkodzimy sobie nawzajem, nawet zawierając sojusze przeciwko sobie z elementem nam obcym. Niektóre jednak spotkania pokazują ku pokrzepieniu serc, że my, Polacy, za granicą jesteśmy ludźmi wartościowymi, patriotycznymi.
Sytuacja Polaków na Litwie jest nadzwyczaj skomplikowana. Władze Litwy bardzo konsekwentnie działają w tym kierunku, aby maksymalnie ograniczyć mniejszość polską pod względem politycznym, ekonomicznym, socjalnym, a więc powoli i biologicznym. Jest to przemyślana linia likwidacji mniejszości polskiej jako zorganizowanej, liczącej się grupy społecznej. Jest to problem „uwierający” dla wielu polityków w Polsce, nastawionych wrogo do Polaków na Litwie. Nie ma co ukrywać, czujemy się osamotnieni. Nasze problemy przedstawia się w krzywym zwierciadle. Bieda polega na tym, że bardzo wielu nierozumnych i nieodpowiedzialnych ludzi kieruje i specjalnymi służbami i prasą w Polsce, podając politykom i społeczeństwu spreparowane informacje, które godzą w narodowy interes Polski, w całość 60-milionowego narodu, licząc i tych zamieszkałych na całym świecie. Trudno się zatem dziwić, że wielu rzetelnych i uczciwych Polaków, którzy przez dziesięciolecia sprzeciwiali się reżimowi sowieckiemu, czują się opuszczeni a nawet zdradzeni z tej strony, z której mogliby się spodziewać braterskiego, moralnego wsparcia. Ale my kresowiacy nie damy się, tak czy inaczej. Proszę pamiętać, że najlepsi synowie narodu polskiego A. Mickiewicz, J. Słowacki, J. I. Kraszewski, H. Sienkiewicz, J. Piłsudski i wielu, wielu innych wartościowych, wybitnych ludzi kochających Polskę, to ludzie z kresów”.
O przyszłości naszego narodu:Posądzi mnie Pani o pesymizm, ale nie mogę optymistycznie patrzeć na przyszłość mojej ukochanej Ojczyzny, gdy widzę raka, który ją zżera. Najpierw Polacy wybrali w pierwszych wolnych wyborach na prezydenta kraju, ciemnego analfabetę, który nie rozumie nawet co to jest patriotyzm i tego, że Polska jest wielką wartością, a potem dwukrotnie przedstawiciela tej siły społecznej, która była zawsze ramieniem Moskwy.
Jak można być optymistą w kraju, gdy w Krakowie matka nauczycielka wraz z dwiema córkami popełnia samobójstwo, bo nie ma na chleb? Widzimy jakiego ustroju jest to konsekwencją! Kwitnie złodziejstwo, korupcja i demoralizacja, zwłaszcza władzy na wszystkich szczeblach, od góry do dołu. Kwitnie polityczna głupota. Afery polityczne i gospodarcze są na porządku dziennym, przy ogromnym bezrobociu. Sześć tysięcy Polaków odbiera sobie co roku życie. A przy tym aparat administracyjny zwiększył się w ciągu ostatnich lat sześciokrotnie.
W Polsce mało kto pracuje, wszyscy „rządzą” i kierują, a to jest rakiem każdego społeczeństwa. W krajach neokomunistycznych jest nie demokracja lecz tzw. „filcokracja”, czyli panowanie rywalizujących ze sobą mafii i ugrupowań, rządzących przy pomocy metod korupcyjnych i mających na celu tylko interesy grupowe nie zaś narodowe. Mimo to wierzę, że jednak damy sobie radę, zwłaszcza patrząc na naszą tysiącletnią wspaniałą historię. My Polacy to naród bardzo ruchliwy, inteligentny. Nie wiem, czy ja tego doczekam, ale mam nadzieję, że moje dzieci doczekają Polski pięknej i prawdziwie wolnej – szanowanej przez cały świat.
Twórczość pisarska J. Ciechanowicza to zjawisko jedyne w swoim rodzaju, myślę, że w sensie tematycznym nie ma sobie równej we współczesnej literaturze polskiej. Każde z dzieł imponuje znakomitym warsztatem badawczym, rozległością wiedzy interdyscyplinarnej, ostrością i... otwartością sądów.
Jego trzy książki: „Twórcy cudzego światła”, „W bezkresach Eurazji” i „Na styku cywilizacji” – to rozprawy na temat wpływu kultury polskiej na wschodnich sąsiadów, głównie Rosję, wynikające z bliskości granic, osiedlania przymusowego Polaków na tych terenach, zsyłek na dalekie rubieże aż po wschodnią Ukrainę i Kazachstan, asymilacji z ludnością tubylczą, bądź oddawania się najróżniejszym pasjom, co w połączeniu z talentem tych ludzi doprowadziło do wielkich odkryć i wynalazków. W swych pracach oprócz śmiałych analiz i wprowadzenia czytelnika w długotrwałe wielkie procesy transferu szeroko pojętych polskich wartości duchowych i materialnych, przybliża rody polskie (np. Dogielowie i Kowalewscy w I cz. „Twórców cudzego światła”), bądź prezentuje biografie kilkudziesięciu zasłużonych dla nauki i kultury postaci („W bezkresach Eurazji”, „Na styku cywilizacji”), czy wreszcie dokonuje wręcz syntetycznego opracowania wkładu polskiego do kultury, sztuki, nauki i techniki (w drugiej części „Twórców cudzego światła” w rozdziałach: technika, astronomia, chemia, medycyna, farmaceutyka, malarstwo).
W swej najnowszej książce, 3-tomowej „Filozofii Kosmizmu” przybliża czytelnikowi nowe nurty filozoficzne mające na celu zrozumienie i racjonalną interpretację tego, co się dzieje w naszym burzliwie rozwijającym się świecie. Nurty te kojarzone są powszechnie ze znanymi nazwiskami jak: Einstein, Goddard, Teilhard de Charden, Oberth... Ten znany i wpływowy w świecie trend pozostawał dodziś niezbyt dokładnie znany w Polsce, choć wybitni współtwórcy tej szkoły filozoficznej polskiego pochodzenia do niej należą. We wstępie do swej pracy J. Ciechanowicz pisze: „Proponowana uwadze czytelnika książka poświęcona jest twórczości naukowej trzech wielkich słowiańskich uczonych i myślicieli XX wieku, którzy wywarli ogromny wpływ na rozwój nauki światowej. Są to: Konstanty Ciołkowski, Włodzimierz Wernadski i Aleksander Czyżewski. Wszystkich ich łączyły więzy głębokiej przyjaźni i owocnej współpracy, wszyscy byli Polakami z pochodzenia”.
Chodzi o to, że ci trzej wymienieni uczeni tworzyli w skali światowej główny nurt tzw. kosmizmu, jednego z najciekawszych zjawisk w kulturze XX wieku. Rozwój myśli filozoficznej i idei naukowych został w niniejszym opracowaniu ukazany na tle ogólnego biegu ich życia, co czyni tych myślicieli bliższymi, uwikłanymi w normalne ludzkie problemy.
Mówiąc o filozofii K. Ciołkowskiego autor prezentuje nie tylko jego nowatorskie idee techniczne i konstruktorskie, lecz także i te, które dotyczące zagadnieńfuturologii i katastrofologii. Zaskakujące do dziś są myśli wizjonera o przewidywanej „śmierci termicznej” układu słonecznego, o potencjalnych wojnach międzyplanetarnych w kosmosie, o zasadach koegzystencji między istotami rozumnymi w skali wszechświata.
Filozofię Wernadskiego przybliża poprzez jego m.in. teorię ewolucji wszechświata i miejsca w niej gatunku „homo sapiens”, „koncepcji noosfery”, hipotezy końca świata na skutek zapalenia się od płomieni słonecznych obłoku helu w przestrzeni międzyplanetarnej, czy też interesujące rozważania o bardzo aktualnych zagadnieniach ekologicznych.
A. Czyżewski, znany w USA i Europie Zachodniej, twórca takich nauk jak heliobiologia i medycyna kosmiczna, uważał, że wszystko, co dzieje się na ziemi, jest determinowane przez procesy promieniotwórcze, zachodzące na słońcu, gwiazdach i w ogóle w przestrzeni kosmicznej. Epidemie (w tym epidemie psychiczne, takie jak samobójstwa, seksomanie, fanatyzmy ideologiczne itp.) wojny, rewolucje, rozruchy społeczne, prześladowania religijne i etniczne, zapadalność na pewne choroby – to wszystko zależy bezpośrednio od charakteru aktywności słońca i natężenia rozmaitych promieniowań kosmicznych.
Osobny rozdział pt. „Niebieskie i ziemskie źródła antysemityzmu” J. Ciechanowicz poświęcił analizie różnych aspektów tego zjawiska, występującego w dziejach ludzkości od około 2,5 tysiąca lat. Autor nie tylko przedstawia poglądy A. Czyżewskiego na ten temat i inne tematy, konfrontuje je z ustaleniami m.in. nauki niemieckiej, ale i podaje własne, interesujące wnioski, oparte na obszernych danych faktograficznych.
Ta praca J. Ciechanowicza pobudza czytelnika do zrewidowania wielu tradycyjnych stereotypów myślenia, ale i do spojrzenia w głąb siebie i na swe otoczenie z „perspektywy kosmosu”, a to pozostawia niezatarte wrażenie.
Prace J. Ciechanowicza są bogato ilustrowane podobiznami luminarzy polskich i polskiego pochodzenia, reprodukcjami stron tytułowych ich dzieł naukowych i artystycznych. Jest to kopalnia wiedzy, która – możemy mieć nadzieję – przyczyni się do lepszego zrozumienia obu narodów, którym wypadło egzystować w niełatwym sąsiedztwie.
Trzeba tu dodać, że Autor, jako pierwszy badacz polski, spenetrował archiwa byłego Związku Radzieckiego, a więc dokumenty znajdujące się w Moskwie, Wilnie, Sankt-Petersburgu, Mińsku, Grodnie, Kijowie i Lwowie.
Nieobce mu są też źródła wydane w Berlinie, Lipsku, Paryżu i Londynie. W penetrowaniu archiwów pomogła Janowi Ciechanowiczowi biegła znajomość języków słowiańskich i zachodnio-europejskich. Zna ich w sumie 10.
Podczas spotkania w Klubie pod Leliwą mogliśmy posłuchać ciekawych ocen i wywodów, prof. J. Ciechanowicza, dyskutować z nim, a także zakupić jego nowe książki. Ciepłych słów i oklasków było wiele, cieszymy się, że tak niezwykły człowiek zamieszkał wśród nas.

* * *

Nowiny” (Rzeszów), 6 listopada 2001:

Poprzednie, skrótowe opracowanie ukazało się w XVIIwieku
Herbarz litewski
Uniwersytet Rzeszowski może ważnym zdarzeniem z dnia na dzień zaistnieć w nauce polskiej. Wystarczy by zrobił promocję pracy jednego ze swych wykładowców. Jan Ciechanowicz wydał monumentalny herbarz „Rody rycerskie Wielkiego Księstwa Litewskiego”.
Dr Jan Ciechanowicz – germanista, politolog i filozof, starszy wykładowca URz pracował nad herbarzem 25 lat. Wykonał olbrzymią kwerendę w archiwach Polski, Litwy, Białorusi, Ukrainy, Rosji. Mołdawii, USA, Austrii i Łotwy. Jego herbarz liczący 2,6 tysiąca stron i 2,5 tys. (w większości nieznanych) ilustracji zawiera 5 tys. nazwisk rodów pochodzących nie tylko z Litwy, lecz także z Białorusi, Ukrainy, na Małopolsce Wschodniej skończywszy. Pracy tej mógłby podołać cały zespół specjalistów. „Mamy do czynienia z dziełem po prostu unikatowym i nie mającym precedensu we współczesnej genealogii polskiej i litewskiej” – pisze recenzent pracy prof. Bronisław Jaśkiewicz.
Dodaje on, że jest to dzieło o fundamentalnym znaczeniu dla kultury polskiej, gdyż zostało napisane przez Polaka z Litwy w języku polskim, z myślą o rodakach zamieszkałych za wschodnimi rubieżami Polski współczesnej. I nie tylko: świadczy o tym lista subskrybentów z całego kraju oraz z Kanady, USA, Anglii, Francji, Niemiec, na Australii skończywszy.
Najważniejsze polskie herbarze powstały od 1847 r. (K. Niesieckiego) po przełom XIX i XX w. (A. Bonieckiego i S. Uruskiego). Litwa nie dorobiła się tak kompletnych opracowań: poprzednikiem J. Ciechanowicza był prof. W. Kojałowicz, który napisał swe skrótowe opracowanie w XVII w. W Rzeczpospolitej Obojga Narodów Wielkie Księstwo Litewskie odgrywało ogromną rolę. Rody z ziem kresowych zapisały się w historii i kulturze kilku narodów. Podział przebiegał wewnątrz tych rodzin np. Tadeusz Iwanowski był wybitnym ornitologiem litewskim, a jego brat Wacław – działaczem białoruskim.
Aby uzmysłowić sobie znaczenie pracy J. Ciechanowicza dla współczesnych wystarczy wymienić kilka nazwisk rodowych. Np. Mickiewiczów (po litewsku:Mickievičius) herbów Nałęcz i Poraj, którzy od XVI wieku zamieszkiwali w Koronie Polskiej, w Rosji, na Ukrainie i w Prusach. Ród Miłoszów (Milasius) herbów Lubicz i Trzy Kolumny znany od 1446 r. zamieszkiwał Grodzieńszczyznę, zaś Gombrowiczowie (Gombrovicius) herbu Kościesza osiedlili się w powiatach poniewieskim i upickim. Legendarne korzenie książąt Giedrojciów (Gedraitis) herbów Hipocentaurus i Cielątkowa sięgają X wieku. J. Ciechanowicz dokonuje także odkryć, które trudno przecenić. Odnalazł polską gałąź rodu Puszkinów (Puskinas) zamieszkujących m.in. ziemię nowogródzką, Gogolów (po ukraińsku Hohol, po litewsku Gogolis) i Dostojewskich – polskiej rodziny, która zruszczyła się w XVIII w. Są także ciekawostki: pod szlachecką rodzinę Dzierżyńskich podszywała się bezczelnie pewna rodzina chłopska ze Staroniwy pod Rzeszowem. Było to w czasach, gdy nie rozbłysła jeszcze ponura sława Feliksa Edmundowicza Dzierżyńskiego.
Wydawcą herbarza jest FOSZE – Wydawnictwo Oświatowe w Rzeszowie, które mogło sobie pozwolić na nakład w wysokości kilkuset egzemplarzy. Przygotowanie i sam proces druku trwały dwa lata. Informacje o herbarzu dostępne są na stronie internetowej Wydawnictwa: www.fosze.com.pl
Antoni Adamski

Jan Ciechanowicz, Rody rycerskie Wielkiego Księstwa Litewskiego, Wydawnictwo Oświatowe FOSZE, Rzeszów 2001 r., tomy I-V, cena 290 zł.
P.S. W 2006 roku ukazał się tom szósty, suplement.


* * *

Głos Polski”, Toronto, 19-25 czerwca 2001

Jan Ciechanowicz: Jak „polski KGB” walczy z „antysemityzmem”

Szanowna Redakcjo „Głosu Polskiego”!
Przed kilkoma dniami służby specjalne PRL-bis dowodzone nadal przez generałów wyszkolonych w Moskwie, dokonały kolejnego „czynu bohaterskiego” – udaremniły wydrukowanie w Krakowie mojej książki pt. „Olimp, Syjon i Golgota”, będącej pierwszą w piśmiennictwie polskim wyczerpującą monografią życia i twórczości wybitnego filologa klasycznego i filozofa Tadeusza Zielińskiego. Uniemożliwiono też wydanie książki „Zdobywca Azji” o podróżniku Mikołaju Przewalskim.
Nadumanym i głupim pretekstem do zablokowania moich książek okazały się rzekomo zawarte w nich „akcenty antysemickie”. Dzieje pozorowanej „walki z antysemityzmem” w Polsce to dzieje absurdu. Po prostu pewne gojskie kanalie usiłują w ten sposób zbijać sobie kapitał, i to nie tylko polityczny. Aby unaocznić mój „antysemityzm”, przesyłam do dyspozycji Redakcji jeden z charakterystycznych fragmentów mej książki „Olimp, Syjon i Golgota” i proszę go opublikować”.

* * *

„(...) Nie negując powyżej wyłuszczonych spostrzeżeń Tadeusza Zielińskiego, gdyż odpowiadają one prawdzie, wypada jednak je uzupełnić przez przypomnienie innych aspektów judaizmu, które przenikliwy profesor przeocza. Idzie o obecność w tej religii także wzniosłej surowości etycznej, bez której zresztą naród żydowski dawno by się nie ostał w swych straszliwych zmaganiach z przeciwnościami losu i życia. Twarda etyka cementuje go i czyni niezwyciężonym.

W „Księdze Kapłańskiej” z „Pięcioksięgu Mojżeszowego” (18, 1-30) znajdują się liczne szczegółowe i bardzo rygorystyczne przepisy moralne, dotyczące m.in. spraw płciowych, jak np. „Nie będziesz obcował cieleśnie z żoną twego bliźniego, bo stałbyś się przez to nieczysty. (...) Nie będziesz obcował z mężczyzną tak, jak się obcuje z kobietą, bo to jest obrzydliwość! (...) Nie kalajcie się niczym takim!”...

W dalszym ciągu tejże „Księgi Kapłańskiej” (20, 9-21) jej autor, przemawiający w imieniu Boga, przewiduje surowe kary sądowe dla tych, co to kalają się brudem rozpusty. Tak tedy czytamy tu bardzo ostre słowa: „Ktokolwiek złorzeczy swemu ojcu albo matce, musi ponieść śmierć; ściąga na siebie karę śmierci, ponieważ złorzeczył ojcu czy matce. Mężczyzna, który cudzołoży z żoną bliźniego, musi ponieść śmierć; i to zarówno on sam, jak i cudzołożnica. Kto obcuje cieleśnie z żoną swego ojca, odkrywa nagość swego ojca [w metaforycznym języku „ST” „odkrywać czyjąś nagość” znaczy nic innego, jak „uprawiać z nim seks”! – przypomnienie J.C.]; oboje muszą ponieść śmierć, ściągają na siebie ten wyrok. Kto obcuje cieleśnie ze swoją synową, musi ponieść śmierć razem z nią: oboje dopuścili się hańby i ściągnęli na siebie ten wyrok. Kto obcuje cieleśnie z mężczyzną, tak jak obcuje się z kobietą, wraz z nim dopuszcza się obrzydliwości: obaj muszą ponieść śmierć, ściągnęli na siebie ten wyrok. Jeśli kto pojmie za żonę jakąś kobietę, a wraz z nią i matkę jej, jest to rozpusta; w ogniu mają spalić i jego i ją, aby nie było rozpusty wśród was. Kto by obcował ze zwierzęciem, musi ponieść śmierć. To zwierzę też macie zabić. Jeśli kobieta zbliży się do jakiegoś zwierzęcia, aby z nim obcować, trzeba zabić i ją, i to zwierzę; muszą ponieść śmierć – ściągnęli na siebie ten wyrok. Jeśli kto pojmie siostrę, córkę swego ojca albo matki, i zobaczy jej nagość, a ona nagość jego, jest to hańba! Mają być straceni na oczach rodaków, gdyż odkrył on nagość własnej siostry i musi ponieść odpowiedzialność za swą winę. (...) Nie odkrywaj nagości siostry swojej matki ani siostry twego ojca, bo to byłoby odkrywaniem własnego ciała. (...) Kto obcuje z żona swego stryja, odkrywa nagość swego stryja. Poniosą więc oboje ciężar swego grzechu – pomrą bezdzietnie”.

W dalszym ciągu „Pisma Świętego” jego autorzy wkładają w usta Boga twierdzenie, że właśnie zachowanie i praktykowanie Bożych nakazów i wyroków, właśnie czystość obyczajów czyni z Żydów Naród Wybrany, w odróżnieniu od innych narodów, które wszystkie powyżej wyszczególnione draństwa popełniały, i dlatego Bóg ich sobie obrzydził, dając ziemię we władanie Izraela, narodu o surowej i wzniosłej moralności. (Księga Kapłańska, 20, 22-24). W końcu Jahwe zagroził także Izraelitom srogimi karami, jeśli się sprzeniewierzą jego przykazaniom (KK, 26, 14-17, 20 i in.). „Jeśli jednak nie posłuchacie mnie i nie będziecie wypełniali wszystkich moich nakazów, jeśli pogardzicie moimi prawami i odrzucicie moje wyroki (...), wówczas i Ja podobnie postąpię z wami. Dotknę was trwogą, wycieńczeniem i gorączką, które niszczą oczy i skracają życie. Na próżno będziecie siać zboże, bo wrogowie będą je spożywać. Obrócę się przeciwko wam i zostaniecie pobici przez wrogów. Będą nad wami panować ludzie, co was nienawidzą; nawet wtedy będziecie uciekać, gdy nikt was nie będzie ścigał. (...) Siła wasza wyczerpie się w daremnym trudzie, bo ziemia nie da wam plonów, a drzewa na polu nie zrodzą owoców... Miasta wasze obrócę w perzynę, zniszczę święte wasze miejsca i nie przyjmę miłej wonności ofiar waszych. Tak wyniszczę ziemię, że zdumieją się nad nią wasi wrogowie, którzy zamieszkają na niej. A was rozproszę między narodami i wyciągnę miecz za wami, by wasz kraj zamienić w pustkowie, a wasze miasta w rumowiska”...

***W tradycji i kulturze polskiej istnieje dawny i silny nurt w dziedzinie zarówno historiozofii, jak i w nauce historycznej, skłaniający się ku demonizowaniu Żydów, ku spostrzeganiu ich jako groźnej, destruktywnej mocy, dążącej do zniszczenia najlepszych dokonań ludzkości, w tym przede wszystkim chrześcijaństwa. Ten demonizujący nurt lękowy, spostrzegający żydostwo jako jakąś mroczną złowrogą potęgę, wyrastał widocznie z faktu, że w państwie Polskim Żydzi stanowili ongiś znaczny odłam ludności, która żyła w odosobnieniu według własnych praw i obyczajów, które były samym Polakom prawie nieznane i dlatego odczuwane nie tylko jako obce, ale też jako wrogie i niebezpieczne.
W ten sposób ukształtował się w polskim dziejopisarstwie trend ideologiczny, w którym naród żydowski zupełnie błędnie był przedstawiany jako wewnętrznie monolityczna potęga z gruntu obca i niosąca w sobie dla ludzkości tylko to, co złe. Do formacji tej należą tak tędzy uczeni, jak Feliks Koneczny, Tadeusz Gluziński (Henryk Rolicki), Jędrzej Giertych, Michał Paradowski, Roman Dmowski, Stanisław Trzeciak, Stanisław Wysocki, a w znacznym stopniu również marian Zdziechowski i Tadeusz Zieliński. Podstawowym błędem tego nurtu naukowego jest właśnie skłonność – i to skłonność przesadna – do niezauważania ewidentnych faktów, mianowicie tych, że:
1. Naród żydowski, jak każda inna wspólnota etniczna, stanowi zjawisko wewnętrznie złożone, a to zarówno jeśli chodzi o orientacje aksjologiczne i intelektualne, jak i o cechy charakterologiczne. 2. Dzieje żydowskie obfitują w mnóstwo najrozmaitszych tendencji, faktów, nurtów, często przeczących sobie nawzajem. 3. Obok pewnych wpływów negatywnych Żydzi dokonali jednak olbrzymiego wkładu pozytywnego w rozwój zarówno poszczególnych kultur narodowych, jak i poprzez nie do kultury i cywilizacji ogólnoludzkiej. 4. Jednostronne zauważanie w dziejach „narodu wybranego” tylko ujemnych tendencji prowadzi na manowce dokładnie tak, jak prowadziłoby wówczas, gdyby ktoś chciał w tak opaczny sposób spisywać dzieje Polaków, Niemców, Anglików czy dowolnego innego narodu. Wydaje się, że reprezentanci wyżej wymienionego nurtu historiozoficznego wcale niepotrzebnie ignorują też głosy samych Żydów o sobie i swych dziejach, co powoduje zawężenie perspektywy widzenia badanego zjawiska. Wiadomo bowiem nie od dziś, że nikt tak dobrze nie zna człowieka (czy narodu), jak on sam zna siebie. I choć prawdą również jest, że człowiek (czy naród) istnieje w co najmniej trzech podstawowych postaciach: 1. Jak jest postrzegany przez innych; 2. Jak jest postrzegany przez siebie; 3. Jaki jest w rzeczywistości, to jednak samoocena i samopostzreganie się osoby czy zbiorowości ludzkiej stanowią bardzo istotny aspekt w procesie tejże osoby (zbiorowości) poznawania ściśle obiektywnego. Nawet zważywszy okoliczność, że ludzie często się mylą w samoocenach, to przecież i nasze złudzenia dają o nas wcale interesujące i ważne świadectwo. Warto w związku z tym przypomnieć o Żydach jednego z uchodzących za najwybitniejszych uczonych i myślicieli XX wieku, zażartego uczestnika ruchu syjonistycznego Alberta Einsteina (1879-1955), który w dziele „Mein Weltbild” (polskie tłumaczenie „Mój obraz świata” Warszawa 1935, str. 141-144) pisał o istocie ducha żydowskiego: „Dążenie do poznania w imię samego poznania, graniczące z fanatyzmem umiłowanie sprawiedliwości oraz dążenie do osobistej samodzielności – oto główne motywy tradycji ludu żydowskiego, które sprawiają, że swą przynależność do tego ludu poczytują sobie za prawdziwy dar przeznaczenia. (...) Historia obarczyła nas obowiązkiem ciężkiej walki; dopóki jednak pozostaniemy wiernymi sługami prawdy, sprawiedliwości i wolności, nie tylko wytrwamy nadal, lecz jak dotychczas, tworzyć będziemy w produkcyjnej pracy nowe wartości, przyczyniając się do uszlachetnienia rodzaju ludzkiego. (...) Zdaje mi się, że istotę żydowskiego poglądu na życie stanowi uznanie prawa wszystkich stworzeń do życia. Życie ma o tyle sens, o ile służy do upiększenia i uszlachetnienia bytu wszystkiego, co żyje. Życie jest święte, stanowi więc najwyższą wartość, od której uzależnia się wszelkie wartościowanie. Cześć dla życia ponadindywidualnego pociąga za sobą kult dla wszelkiej duchowości – jest to szczególnie charakterystyczna cecha tradycji żydowskiej. (...) Judaizm nie jest wiarą. Żydowski Bóg jest tylko zaprzeczeniem przesądów, imaginacyjnym wynikiem wyrugowania zabobonu. Judaizm jest też próbą ugruntowania prawa moralnego na bojaźni, próbą niezaszczytną i godną pożałowania. Zdaje ni się jednak, że silna tradycja moralna ludu żydowskiego zdołała się w znacznej mierze wyzwolić spod wpływu tej bojaźni. Nie ulega również wątpliwości, że „służba Boża” traktowana tu jest na równi ze: służbą temu, co żyje”. Walczyli o to zapamiętale najlepsi przedstawiciele ludu żydowskiego, a zwłaszcza prorocy i Jezus. (...) Judaizm nie jest tedy religią transcendentną; ma on jedynie do czynienia z życiem doświadczanym przez nas samych, dotykalnym niejako, nie zaś z czymkolwiek innym. (...) O tym, jak bardzo jest wśród ludu żydowskiego poczucie świętości życia, świadczy następujące zdanie Waltera Rathenaua, wypowiedziane kiedyś w rozmowie ze mną: „Żyd kłamie, gdy powiada, że idzie na polowanie dla własnej przyjemności” Trudno w prostszej formie dać wyraz poczuciu świętości życia, właściwemu narodowi żydowskiemu”. Nietrudno zauważyć, że powyższy wywód wielkiego żydowskiego (choć już mocno zeuropeizowanego, czyli „zhellenizowanego”), uczonego nie stanowi ortodoksyjnej wykładni judaizmu; w niektórych zresztą punktach jest zbieżny z twierdzeniami Tadeusza Zielińskiego, lecz mimo to pozwala w sposób bardziej obiektywny zgłębić żydowski styl myślenia i odczuwania świata, myślenia i odczuwania – nacechowanego głęboką mądrością, humanitaryzmem, egzystencjalnym tragizmem i z głębi serca płynącą życzliwością wobec wszystkiego, co żyje. O tych aspektach ducha żydowskiego nie powinno się zapominać, gdy się w ten czy inny sposób zahacza o „kwestię żydowską”. Ważny jest też fakt, że Albert Einstein i inni wybitni intelektualiści żydowscy dalecy byli od zadufania i samouwielbienia narodowego, nieraz wypowiadali o swym narodzie myśli trzeźwe i krytyczne, co niewątpliwie daje świadectwo ich zdrowiu moralnemu”. (...).
W takim właśnie duchu były utrzymywane owe dwie książki, które dosłownie w ostatniej chwili zostały zdjęte z urządzeń drukarskich w Krakowie pod podłym zarzutem „akcentów antysemickich”. Konia z rzędem temu, kto znajdzie w powyższym fragmencie i w całej mojej książce „Olimp, Syjon i Golgota” tak zwane „akcenty antysemickie”. Dlaczego więc osobnicy o intelektualnym poziomie feldfebli zdjęli ją z pras drukarskich? Qui bono? Kto chciał, jaka polska kanalia, odnieść, i być może odniósł, jakieś z tego korzyści? Na pewno nie mogły to być ani osoby żydowskiego pochodzenia, są bowiem po temu zbyt mądrzy i kulturalni. Otóż nie da się przeoczyć, że ostatnio dwulicowa, robiona na pokaz, rzekoma „walka przeciwko rasizmowi i antysemityzmowi” stała się sposobem na robienie karier, na zdobywanie rozmaitych gratyfikacji dla bardzo wielu głupich, lecz chytrych, polskich chamów i oszustów, spryciarzy, kombinatorów i politycznych złodziejaszków. Perfidni goje usiłują – i nie bez powodzenia – żerować na żydowskiej tragedii, żydowskim idealizmie, żydowskich pieniądzach. Trudno o bardziej cyniczne chamstwo!
Doc. Dr Jan Ciechanowicz, Rzeszów, 8 maja 2001”.



2002



Tylko Polska” (Warszawa), 21 stycznia 2002; „Panorama”(Chicago), 29 grudnia 2001; „Tygodnik Nowojorski”, 31 stycznia 2002:

Życie oddane Polsce

Rozmowa z docentem, doktorem filozofii Janem Ciechanowiczem, uczonym polskiego pochodzenia z Wilna, autorem fundamentalnego pięciotomowego słownika genealogicznego pt. „Rody rycerskie Wielkiego Księstwa Litewskiego” (Rzeszów 2001).

– Panie Docencie, mamy oto przed sobą na stole pięć dużych, przepięknie prezentujących się tomów, na których okładkach czytamy: „Rody Rycerskie Wielkiego Księstwa Litewskiego”. Imponujące dzieło! O czym ono właściwie jest?
– O ludziach, o kulturze, o tradycjach cywilizacyjnych i rodzinnych nie tylko europejskiego supermocarstwa, jakim było ongiś nasze Wielkie Księstwo, ale też o dziejach kilku państw Europy Wschodniej: Litwy, Polski, Białorusi, Ukrainy, Mołdawii, Rosji i Łotwy. Jest to edycja z pogranicza historii kultury, genealogii, heraldyki; książka o chlubnych tradycjach naszej wspólnej Najjaśniejszej Rzeczypospolitej nie tylko Obojga, ale też wielu Narodów. W naszym słowniku, czy, jeśli kto woli, encyklopedii, a jeszcze inaczej – herbarzu, odnajdą swe korzenie rodzinne tysiące Litwinów i Białorusinów, Ukraińców i Polaków, Żydów i Rosjan,Łotyszów i Tatarów, Mołdawian i Niemców, a nawet Francuzów, Brytyjczyków i Duńczyków. Nie brakło bowiem i ich w naszej Ojczyźnie, która kiedyś była dla wszystkich Matką spolegliwą i Opiekunką troskliwą.
– Ile haseł zawiera ten słownik rodzin szlacheckich?
– Dokładnie 4690 na ponad 2500 stronach druku. Tyle bowiem nazwisk figuruje tu jako osobne hasła. Jeśli zaś chodzi o ilustracje, to jest ich w sumie 2630, z czego 1990 to wizerunki herbów szlacheckich, a reszta przedstawia zdjęcia świątyń, pomników, dworków, polskich cmentarzy, znaczków pocztowych o motywach heraldycznych z całego świata.
– Gdy się spogląda na ten stos książek i wertuje ich kartki, nie sposób uwierzyć, że całą tę tytaniczną pracę wykonała jedna osoba. Faktycznie było to zadanie dla kilkunastoosobowego zespołu badaczy na kilkanaście lat. Jak Pan to zrobił?
– Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Po prostu uczyniłem to, co odczuwałem jako swą powinność. Nawiasem mówiąc, herbarz litewski to wcale nie jedyna moja książka. W 1995 roku, na przykład, ukazała się w Toronto moja publikacja „Twórcy cudzego światła”; w 1997 w Rzeszowie – „W bezkresach Eurazji” oraz w Wilnie „Na styku cywilizacji”; w 1998 we Wrocławiu – „Droga geniusza”, w Berlinie – „Minima”, w Rzeszowie – dwutomowa książka „Z rodu polskiego”; w 1999 – trzytomowa „Filozofia kosmizmu”. I to dalece nie wszystko. Ostatnio ukazały się poza granicami Polski dwie dalsze moje książki: „Myśl i czyn”, obszerny zbiór esejów o tradycjach polskiej tolerancji i wolności, jak też o dziejach prowokacji politycznej, oraz monografia „Olimp, Syjon i Golgota”, tekst o źródłach światopoglądu chrześcijańskiego.
– Ostatnie osiem lat pracuje Pan w Polsce. Ma Pan tu chyba wyśmienite warunki do prowadzenia badań naukowych?
– Żadnych. To właśnie nad wyraz trudne warunki życia mobilizują i zmuszają do nadwysiłku. Pracuję tu jako germanista. Pod moim kierownictwem napisano w języku niemieckim i obroniono 77 rozpraw magisterskich. Ale żeby jako tako utrzymywać się na powierzchni życia jestem zmuszony dorabiać także w innych miejscach. Wszystkie zaś swe książki, oparte zresztą na materiałach archiwalnych z ponad dziesięciu krajów, i poświęcone nieznanym osiągnięciom kulturotwórczym Polaków na obczyźnie, pisałem niejako „we własnym zakresie”, na marginesie głównego nurtu życia, po nocach; w dni wolne, urlopy, w służbowo i rodzinnie niezagospodarowane chwile.
– Czyli chce Pan powiedzieć, iż nie jest Pan w Rzeszowskim Uniwersytecie na etacie samodzielnego pracownika naukowego, którego praca polega właśnie na prowadzeniu badań naukowych i publikowaniu ich wyników?..
– Nigdy i nigdzie nie byłem zatrudniony na takim etacie. Przez ostatnie 28 lat pełniłem obowiązki nauczyciela akademickiego kolejno w Wilnie, Bydgoszczy, Rzeszowie i Tarnobrzegu.
– Co Pan wykładał?
– Historię filozofii i etyki oraz języki obce.
– Wiemy, jak skromne są zarobki nauczycieli w krajach posocjalistycznych. Sprzątaczki dostają więcej. Czy więc otrzymuje Pan jakąś pomoc finansową w postaci grantów, stypendiów itp. na prowadzenie swych, kosztownych przecież, badań?
– Nigdy nie uzyskałem od żadnej organizacji żadnego wsparcia moich poszukiwań naukowych, choć dochodzą do mnie pogłoski, że kierownictwo niektórych z nich twierdzi, iż rzekomo mnie wspierało. Korzystając więc z okazji podkreślam z całym naciskiem, że żadna polska fundacja czy instytucja, a także i żadna osoba prywatna, nie udzielała wsparcia materialnego moich prac badawczych i wydawniczych, choć przecież zwracałem się kiedyś do kilku z nich, w tym do Fundacji Pomocy Polakom na Wschodzie i Wspólnoty Polskiej. Nie otrzymałem nawet odpowiedzi na swe apele, a jedynie Fundacja Batorego uprzejmie i oficjalnie odmówiła wsparcia mych „konserwatywnych” badań – tam pracują przynajmniej ludzie obyci i dobrze wychowani.
– To jest zastanawiające, jak wiele można osiągnąć, gdy się naprawdę „zaweźmie” na życie. Mam jednak przeświadczenie, że przynajmniej ten potworny wysiłek Panu popłaca – w dosłownym znaczeniu i Pana honoraria z tytułu wydania tylu znaczących dzieł naukowych są równie znaczne.
– Tak nie jest. Moje np. „wynagrodzenie” za omówiony powyżej herbarz, nad którym pracowałem ćwierć wieku, wyniosło raptem: jeden komplet tegoż wydania. Przedtem zaś musiałem pożyczyć i wpłacić na druk trzy tysiące USD, które nie wiem, jak i z czego zwrócę, bo pożyczając je liczyłem jednak, że wreszcie coś zarobię. Nie mówię już o wcześniejszych wydatkach na prace związane ze zbieraniem materiałów do książek, w tym robienie tysięcy zdjęć, skład komputerowy itp. Służenie „muzom” nie jest zajęciem intratnym, chyba że „muzą” jest Mamona, ale tak akurat nie jest w moim przypadku.
– Po co więc się Pan tak z tym wszystkim „zabija”?
– Nie wiem, mam jednak przeświadczenie, że to, co czynię, jest Polsce w jakiś sposób potrzebne.
– Od ośmiu lat pracuje Pan w Polsce, gdyż litewskie władze uniemożliwiają zatrudnienie Pana w Wilnie. Czy ma Pan już obywatelstwo polskie?
– Nie, nie mam.
– A czy Pan o nie wystąpił do władz tego kraju?
– Nie, nie wystąpiłem.
– Dlaczego?
– Ponieważ wiem, że nie mam najmniejszych szans na uzyskanie, czy raczej odzyskanie polskiego obywatelstwa – moi nieżyjący rodzice byli przed najazdem niemiecko-sowieckim 1939 roku obywatelami Polski...
– Co Pan ma na myśli? Osoba o tak znacznym wkładzie do rozwoju nauki polskiej nie ma szans na odzyskanie polskiego obywatelstwa?
– W tajnych kartotekach warszawskiego MSZ i UOP figuruję jako szczególnieniebezpieczny” polski nacjonalista, którego każdy krok trzeba tropić nawet w domu,w jego rodzinie, którego poczynania trzeba w miarę możności udaremniać, a jego osobę zohydzać przez propagandę „szeptaną” i in...
– I???
– I tak czynią. Tak np. w czerwcu 2001 roku udaremniono w Krakowie druk moich powyżej wymienionych książek „Myśl i czyn” oraz „Olimp, Syjon i Golgota”. Wydałem więc je poza granicami Polski. A np. periodyk „W Kręgu Kultury”, który „społecznikowsko” redaguję w Wilnie dla Fundacji Kultury Polskiej na Litwie imienia Józefa Montwiłła, jako jedyny nie otrzymał nigdy z Polski ani grosza dotacji, choć przecież w tymże czasie bajońskie sumy przeznaczano na zakładanie tam wielu innych pism, które przynosiły same straty, ale za to stanowiły jakby „przeciwwagę” do mojej działalności. Ciekaw jestem, czy ktoś kiedyś spośród warszawskich ubeków zostanie z tej arcygłupiej i arcyszkodliwej działalności rozliczony... Poza tym polska bezpieka nieraz szantażowała moje dzieci i żonę. A pewien jej informator niedawno mi się wygadał, że w łonie tej wszechwładnej policyjnej instytucji dominuje przekonanie, że Jan Ciechanowicz ze względu na swe przekonania polityczne nie może liczyć na żaden awans zawodowy w Polsce. Czyli że nadal w tym kraju o awansie zawodowym decydują nie kwalifikacje intelektualne, lecz zdanie bezpieki. Wydaje się, że tak się dzieje jeszcze jedynie w Tadżykistanie i Korei Północnej. Nie mogę nawet wrócić na Litwę, gdyż na żądanie wysłannika UOP-u moja książeczka pracy została przez prezesa FKPL przekazana w ręce warszawskiej bezpieki (1992) i chyba zniszczona. W ten sposób zniszczono więc dokument dowodzący mojej 25-letniej pracy w szkolnictwie polskim na Litwie. Co więcej, żadne polskojęzyczne pismo w Wilnie nie waży się drukować moich artykułów, ponieważ oficjalne placówki dyplomatyczne Polski ostrzegły: ktokolwiek opublikuje tekst Ciechanowicza, natychmiast przestanie otrzymywać dotacje z Warszawy, a więc splajtuje. Tego rodzaju ingerencja w sprawy wewnętrzne obywateli Litwy jest ewidentnym skandalem dyplomatycznym; trwa on jednak przez lata, gdyż bezpieka warszawska oddaje w ten sposób bezpiece litewskiej nieocenione przysługi w rozbijaniu i demoralizowaniu ludności polskiej na Wileńszczyźnie.
– To, co Pan mówi, brzmi jak ponury żart, jak fragment kafkowskiego „Procesu”...
– Zgoda, ale to nie ja, lecz stalinowskie popłuczyny w polskiej bezpiece i dyplomacji czynią z naszej Ojczyzny ostatni skansen bolszewizmu w Europie.
– Zostawmy politykę, czy Pan coś nadal pisze?
– Tak, ale tylko do szuflady. Mam na ukończeniu książki o wkładzie osób polskiego pochodzenia do lotnictwa i kosmonautyki, do muzyki i literatury światowej, do wojskowości i architektury. Są to teksty niesłychanie doniosłe z punktu widzenia Polski wchodzącej właśnie do struktur ogólnoeuropejskich, ukazujące nasz kraj nie jako „biednego krewnego” czy przypadkowego przybłędę, lecz jako ojczyznęwielkiego narodu kulturotwórczego, który dokonał – a więc i nadal może dokonywać – olbrzymiego wkładu do rozwoju cywilizacji powszechnej. Nie mam jednak ani środków na przygotowanie tych tekstów do druku, ani możliwości ich opublikowania. W państwie policyjnym twórczość naukowa i literacka jest reglamentowana przez kaprali o kurzych móżdżkach ze służb specjalnych. (...)
Rozmawiał:
Ben Chapinski

* * *

Panorama Kresowa”, Łomża nr 2, 2002:

Książki z rekomendacją
Naszym czytelnikom jest dobrze znane imię docenta Jana Ciechanowicza, doktora filozofii, autora ponad dwudziestu książek z zakresu filozofii i historii kultury, m. in. trzytomowej „Filozofii kosmizmu” (1999) oraz pięciotomowego herbarza „Rody rycerskie Wielkiego Księstwa Litewskiego” (2001).
Na przełomie roku 2001-2002 ukazały się cztery kolejne książki tego autora: 1. „Myśl i czyn”; 2. „Syjon, Olimp i Golgota”; 3. „Zdobywca Azji Mikołaj Przewalski”; 4. „Gońcy Ikara. Osoby pochodzące z Polski i Litwy w dziejach lotnictwa i kosmonautyki”. Wszystkie te nowatorskie dla kultury polskiej dzieła, które poniżej przedstawiamy nieco bliżej, zostały wydrukowane na Białorusi w wydawnictwie miasta Mołodeczna, a całość sfinansowała jedna z polonijnych organizacji Nowego Jorku, USA.
1. Jan Ciechanowicz: Myśl i czyn, s. 320, Mołodeczno 2001.
Jest to zbiór esejów historyczno-filozoficzno-psychologiczno-politologicznych, składający się z dwóch rozdziałów: Z dziejów wolnej myśli i czynu szlachetnego oraz Z dziejów prowokacji politycznej. W pierwszym rozdziale czytelnik znajdzie sylwetki i życiorysy (oparte przeważnie na nieznanych źródłach archiwalnych) tak słynnych Polaków jak Tadeusz Kościuszko, Józef Hoene – Wroński, Piotr Wysocki, Teodor Maciej Narbutt, ks. Piotr Ściegienny, Walery Łukasiński, Aleksander i Ignacy Zdanowiczowie, Michał Czajkowski, Konstanty Kalinowski, Józef Piłsudski, ks. Józef Obrembski i in.
Mimo iż są to osoby szeroko znane, eseje Jana Ciechanowicza czyta się z zainteresowaniem, ponieważ autor nie tylko wykorzystał obfity materiał archiwalny, ale też poddał sylwetki swych bohaterów wnikliwej i często zaskakującej reinterpretacji psychologicznej, tak iż tych ludzi nieraz poznaje się jakby od nowa,a idee i obserwacje autora często są naprawdę zaskakujące.
Dotyczy to także rozdziału Z dziejów prowokacji politycznej, w którym autor ukazuje w przejrzystej i klarownej formie złożone metody działania służb specjalnych, mechanizmy prowokacji, sposoby niszczenia osób niewygodnych przez tajne policje itp. Autor snuje swe analizy na podstawie materiału faktograficznego zaczerpniętego z dziejów Polski, Litwy, Rosji, Niemiec, Francji. Cały ten tekst czyta się z zapartym tchem, tak wiele w nim zastanawiających informacji i interesujących przemyśleń.

2. Jan Ciechanowicz: Syjon, Olimp i Golgota. Judaizm, hellenizm i chrystianizm w filozofii Tadeusza Zielińskiego, 1859-1944, s. 355. Mołodeczno 2001.
Nowatorskie i wielostronne, oparte na trudno dostępnych źródłach, opracowanie życiorysu i filozofii kultury wybitnego polskiego uczonego Tadeusza Zielińskiego, profesora uniwersytetów w Petersburgu i Warszawie, który wywarł duży wpływ na kształtowania się nowoczesnego myślenia historiozoficznego przede wszystkim w Polsce, Niemczech, Rosji i Włoszech. Autor wykorzystuje w swej monografii m.in. mało znane w Polsce teksty rosyjskojęzyczne i niemieckojęzyczne tego znakomitego filologa klasycznego; konfrontuje też jego – nieraz kontrowersyjne – poglądy ze współczesną myślą filozoficzną, przede wszystkim z zapatrywaniami na odnośne zagadnienia uczonych izraelskich.
Z książki wyłania się złożony i fascynujący obraz kształtowania się nowoczesnej duchowości europejskiej jako swoistej syntezy wcześniejszych gigantycznych zdobyczy kulturotwórczych judaizmu, hellenizmu i chrystianizmu. Ta wewnętrzna złożoność nowożytnej kultury narodów europejskich stanowi źródło jej dynamizmu i żywotności.
Ta książka była pisanaz myślą o wyrobionych odbiorcach, jak np. nauczyciele, studenci, osoby interesujące się historią kultury, religii i filozofii.
Praca zawiera kilkadziesiąt ilustracji, przedstawiających arcydzieła starożytnej sztuki żydowskiej, helleńskiej i chrześcijańskiej.

3. Jan Ciechanowicz: Zdobywca Azji. Mikołaj Przewalski (1838-1888), s. 315. Mołodeczno 2002.
Pierwsza w piśmiennictwie polskim biografia wybitnego podróżnika, jednego z najsłynniejszych badaczy przyrody Azji, Mikołaja Przewalskiego, urodzonego na Smoleńszczyźnie potomka dawnej szlachty małopolskiej. W książce po raz pierwszy w biografistyce światowej zostały przytoczone materiały archiwalne z kilku krajów, dotyczące dziejów rodziny z Przewał Przewalskich, w tym ich walki przez szereg pokoleń z zaborcą moskiewskim.
Szczegółowo w książce opowiada się także o wszystkich sześciu wielkich wyprawach naukowych do Azji generała M. Przewalskiego na szerokim tle rozwojunauk przyrodniczych w XIX wieku. W ostatnim rozdziale tekstu została podjęta próba społeczno-psychologicznej interpretacji tak zwanego „charakteru transgresyjnego” osobowości, ukierunkowanego na osiąganie wielkich sukcesów życiowych, zdolnego do czynów nowatorskich, nonkonformistycznych i odkrywczych.
Sygnalizowana pozycja będzie niewątpliwie interesującą i pożyteczną lekturą dla młodych ludzi, wychowawców, nauczycieli, wszystkich tych, którzy się interesują historią nauki i kultury.
Książka jest bogato ilustrowana.

Jan Ciechanowicz: Gońcy Ikara. Osoby pochodzące z Polski i Litwy w dziejach lotnictwa i kosmonautyki, s. 180. Mołodeczno 2002.
Na podstawia przeważnie nie publikowanych dotychczas materiałów archiwalnych oraz literatury przedmiotu w ośmiu językach autor przedstawia sylwetki wybitnych matematyków, konstruktorów rakiet odrzutowych, samolotów, helikopterów i pojazdów kosmicznych, jak tez znakomitych lotników polskiego pochodzenia, zasłużonych dla rozwoju tej dziedziny techniki w różnych krajach świata.
Są to m.in. Kazimierz Siemienowicz, absolwent Wszechnicy Wileńskiej, najwybitniejszy europejski konstruktor rakiet wielostopniowych przed XX wiekiem; Mikołaj Łobaczewski, twórca geometrii nieeuklidesowej; Aleksander Możajski, konstruktor pierwszego w dziejach ludzkości latającego samolotu (1883), który odbył lot 20 lat przed braćmi Wright; Mikołaj Żukowski, współtwórca aerodynamiki światowej; Robert A. Chodasiewicz, pionier lotnictwa w Argentynie; Janusz Żurakowski, zasłużony dla Kanady lotnik oblatywacz; Aleksander Siewierski, twórca słynnej amerykańskiej firmy produkującej samoloty wojskowe „Respublica”; MichałGurewicz, współtwórca rodziny sławetnych MiG”-ów; Jerzy Chlebcewicz i Hleb Łozino-Łoziński, wybitni konstruktorzy aparatów kosmicznych, czynni w Rosji; Franc N. Piasecki, utalentowany konstruktor techniki lotniczej w USA.
Książka jest ilustrowana, ma charakter popularnonaukowy i jej odbiorcami będą wszyscy interesujący się wkładem osób polskiego pochodzenia do rozwoju wszechświatowej cywilizacji technicznej.
Andrzej Schröder



2003



W 2003 roku w tygodniku Leszka Bubla „TylkoPolska” ukazała się replika Jana Ciechanowicza pt. „Votum Separatum. Żli Żydzi i dobrzy Polacy?”, w której autor pisał: „W Polsce od dawna wiele osób jest przekonanych, że „Żydzi rządzą światem”. A to dlatego, że są rzekomo najbogatszym narodem na kuli ziemskiej, władzę zaś swą sprawują za pośrednictwem ogromnych posiadanych przez siebie pieniędzy. Tymczasem rzeczywistość jest bardzo daleka od tak schematycznych wyobrażeń. I owszem, wśród stu najbogatszych ludzi świata jest trochę Żydów, ale wiele też Anglosasów, Japończyków, Arabów, Chińczyków i Hindusów. (W Chinach mieszka obecnie pół miliona milionerów i kraj ten dynamicznie zmierza ku gospodarczemu zdominowaniu świata, co może nastąpić w najbliższych 25-30 latach, o ile nie doprowadzi się do jakiegoś gigantycznego kataklizmu, o co chyba postarają się Stany Zjednoczone). Bogate osoby jednak to istna drobnostka w porównaniu z bogatymi krajami, a na tej płaszczyźnie Izrael jest małym państewkiem bez znaczenia.
Największe zapasy złota i waluty posiadają kraje azjatyckie. Pierwsze miejsce w tej dziedzinie zajmuje Japonia, której wolne zapasy walutowe sięgają 496 miliardów dolarów, następne są Chiny – 316 mld, Tajwan – 176 mld, Korea Południowa – 124 mld, Hongkong – 114 mld, Singapur – 83 mld. Dla porównania dodajmy: zapasy walutowe Rosji równa się tylko 64 mld USD. Mały Izrael jest karzełkiem ekonomicznym nieco tylko większym od dziesięciokrotnie od niego większej, niegospodarnej i rozkradanej przez własne władze Polski.
Jeśli więc nie bogactwo Żydów, to co w nich jest godne podziwu? Może ich ruchliwość, energia, zdolność do łączenia bogatej wyobraźni z umiejętnością systemowego myślenia, zamiłowanie do wiedzy, spryt? Niewątpliwie, są to cechy godne szacunku, lecz największy podziw budzi ich umiejętność współdziałania, ludzka i narodowa solidarność. Polak, dla przykładu, jeśli spostrzeże tonącego rodaka, to przeważnie z bezpiecznego ukrycia wytyka go palcami, że sam sobie, dureń, winien, a jeśli już się zbliży, to raczej po to, by odepchnąć tonącego od brzegu niż podać mu rękę. W taki sposób postąpił niedawno „nasz” sejm, wprowadzając do ustawy imigracyjnej poprawkę, głoszącą, że prawo do osiedlenia się w RP mają tylko Polacy z Zachodu oraz zza Uralu. Kilka zaś milionów rodaków z Ukrainy, Białorusi, krajów bałtyckich i kaukaskich oraz z europejskiej części Rosji ustawodawczo pozbawia się tego fundamentalnego prawa ludzkiego. Tak skandalicznej i lekkomyślnej ustawy, uniemożliwiającej osiedlenie się w kraju osób zamieszkałych na określonym terenie, nie ma żadne współczesne państwo. Jest to przepis rażący, jakże podobny do ustaw norymberskich czy ustawy o strefie osiadłości dla Żydów w Rosji carskiej. Rozbój ustawodawczy i moralny, bezprawie dziejące się w majestacie prawa, dyskryminujące rzesze ludzi mających naturalne i niezbywalne prawo do swej ojczyzny! Sejm postąpił mniej więcej tak, jak postąpiłby ktoś ryglujący drzwi wejściowe do ojcowskiego domu przed swym bratem, nie wpuszczając go na próg. Trudno wyobrazić większą niegodziwość. Ale to jest Polska właśnie. Polakom do Polski wjazd wzbroniony, a jednocześnie pozytywnie, potoczyście, bez oporów załatwia się prawo do osiedlenia się i emerytury dla Żydów (!), którzy mieszkając gdziekolwiek, mają zagwarantowane w praktyce prawo do osiedlenia się w Polsce, jeśli tylko powiedzą, że tu mieszkali ich przodkowie. Czyli Sejm „polski” z nazwy, traktując z szacunkiem obcoplemieńców, otwarcie i drastycznie dyskryminuje Polaków. I co na to „narodowcy” z Ligi Polskich Rodzin, Samoobrony i PiS-u? Ano nic, udają, za przeproszeniem, Greków. Wciąż tylko knują godne politowania intrygi, aby na miejsce premiera Millera usadowić głupawego Dorna czy takiegoż Tuska. A co czynią inne ugrupowania o podobnym ubarwieniu czy raczej bezbarwności? Też nic. Tylko się pienią na jakichś chimerycznych „Żydów”, jakoby perfidnie czyhających na ich niepokalaną i nieistniejącą dziewiczość... Tymczasem mądrzejsze byłoby nauczenie się od Żydów paru dobrych nawyków, w tym zwykłej ludzkiej przyzwoitości i narodowej solidarności. Tak np. obywatelem Izraela może zostać każdy Żyd, który przyjedzie do tego państwa, ma przy sobie dwa zdjęcia paszportowe i złoży na policji czy w dowolnym konsulacie deklarację, iż jest Żydem i chce zamieszkać w Ziemi Obiecanej. Taki przesiedleniec otrzymuje natychmiast przydział mieszkaniowy, pracę i około 10 000 dolarów zapomogi na adaptację. To racjonalnie i twardo rządzone państwo ma specjalną agencję „Sochnut”, która monitoruje sytuację Żydów w każdym zakątku kuli ziemskiej i ma za zadanie bezpieczne i szybkie przerzucanie ich do Izraela w razie zaistnienia jakiegoś zagrożenia. Do dyspozycji tej agencji oddano 103-cią Eskadrę Transportową Sił Powietrznych Izraela. A oto tylko niektóre spektakularne akcje agencji „Sochnut”: w latach 1949-50 do Izraela ewakuowano 50 000 Żydów z Jemenu; w latach 1950-51 wyprowadzono z Iraku 110 000 Żydów; w 1991 lotnictwo Izraela w ciągu 33 godzin ewakuowało 15 000 czarnoskórych wyznawców judaizmu z Etiopii; w 1992 uratowano drogą lotniczą kilka tysięcy Żydów zagrożonych pogromami w Abchazji i Tadżykistanie. Już nie wspominając o pomocy moralnej, propagandowej, politycznej, finansowej, udzielanej ongiś przez Izrael swym rodakom w ZSRR. Najnowsza polska ustawa o imigracji i poprawki do niej są czymś haniebnym. Nadal „nie ma takiej możliwości”, aby Polska była ojczyzną dla wszystkich Polaków realnie, nie zaś tylko na obłudnych słowach. A swoją drogą zapytajmy, kto dał prawo wypasionym panom z Sejmu i Senatu RP odmawiać któremukolwiek z rodaków prawa do ojczyzny? Co to za chamska uzurpacja? Gdyby któryś z izraelskich polityków bąknął o czymś takim w stosunku Izraela do Żydów z diaspory, byłby skończony nie tylko jako polityk, ale i jako człowiek. Nikt by mu nie podał ręki na powitanie. Żeby zaś Kneset podobną ustawę chciał rozważać, o tym nie może być mowy. A więc czy są wśród posłów SLD, PO, PiS, PSL, LPR, Samoobrony ludzie przyzwoitości i rozumu? Banalne i retoryczne pytanie. Tylko nie trzeba truć bzdur o tym, że polski Sejm składa się z samych Żydów. Taki z Kalinowskiego Żyd, jak i z autora tych słów. Dajcie spokój, panowie „narodowcy”, najpodlejszymi „Żydami” dla Polaków są sami Polacy. Nie pohukujcie więc obłudnie na Izraelitów, stańcie przed lustrem, a zobaczycie prawdziwych wrogów Polski!
Doc. Dr Jan Ciechanowicz”
Powyższy tekst wzbudził burzliwą i pełną nienawiści „dyskusję”, a autorowi przyniósł zaszczytne miano „Żyda nienawidzącego Polaków”!



2004



9 kwietnia 2004 roku w nowojorskim tygodniku „Polski Przewodnik” znalazł się m.in. artykuł pt. „Na tropach polonofobii. Perfidia postsowieckiej hołoty”:
„Jest tajemnicą poliszynela, że służby specjalne krajów postkomunistycznych, czyli przepoczwarzone wydziały sowieckiego KGB, chętnie nadużywają dziś Internetu w celach dezinformacji i prowokacji. Ostatnio, żeglując w międzynarodowej sieci, natrafiłem w jednym z portali litewskich „informację” o sobie. Cytuję dosłownie: „Buves SSSRS liaudies deputata J. Tichonovičius, puoles M. Gorbačiova iš Kremliaus tribunos uż tai, kad jis leidżia Lenkijoje griauti Lenino paminklus”... To zdanie po polski znaczy: „Były deputowany ludowy ZSRR Jan Ciechanowicz gromił z kremlowskiej trybuny M. Gorbaczowa za to, że on pozwolił na zniesienie pomników Lenina w Polsce”... W tym jednym zdaniu, jak w soczewce, odbiła się bezgraniczna podłość, nikczemność, cynizm i patologiczna perfidia zarówno dzisiejszych żmudzkich kagebistów, jak ich polskojęzycznych lokajów z Wilna, którzy od dawna tego rodzaju fałszerstwa bezpośrednio kolportują także w Polsce, wespół zresztą z pederastycznymi i syjonofaszystowskimi polonofobami warszawskimi (Grzegorz Kostrzewa-Zorbas, Wojciech Maziarski, Jerzy Marek Nowakowski, Maja Narbut, Alicja Kurkus, Anna Sawicka i im podobna hołota, której nazwiska ich ojcowie pozmieniali na względnie polskie, specjalizująca się na rozkaz esbeckiej centrali w nagonce na Polaków kresowych, a wykorzystując w tym celu brudne łamy takich „organów”, jak „Gazeta Wyborcza”, „Nie”, „Tygodnik Powszechny”, „Rzeczpospolita”, „Gazeta Polska”, „Życie Warszawy” i in.
Ulubiony chwyt syjonobolszewii, jak i jej żmudzkich polonofobów, to przewrotne obwinianie polskich patriotów z naszych Ziem Zabranych o to, że są na usługach Moskwy. (Początkowo nazywano nas „nacjonalistami” i „faszystami”, ale gdy się połapano, że rodacy w kraju odbierają te określenia, którymi w czasach komuny obrzucano najprzyzwoitszych ludzi, raczej jako pozytywne, przewrotnie i sprytnie zmieniono zarzut na „komuniści”. Cynizmu lietuviskim i warszawskim niegodziwcom nie brakuje). Wracając do dezinformacyjnego portalu żmudzkiej bezpieki przypomnijmy, że prawda jest taka, iż Jan Ciechanowicz, wówczas pełniący obowiązki docenta Katedry Filozofii Wileńskiego Państwowego Instytutu Pedagogicznego, został – wbrew nienawistnej propagandzie KGB, KPL i Sajudisu – wybrany przez Polaków i inne mniejszości narodowe Litewskiej SRR do parlamentu radzieckiego, aby bronił na forum międzynarodowym ich praw obywatelskich. Tak się też stało. Już bowiem w swym pierwszym wystąpieniu z trybuny kremlowskiej w 1989 roku zdemaskowałem politykę dyskryminacji ludności polskiej zarówno w całym Związku Sowieckim, jak i z Litewskiej SRR. Potępiłem expressis verbis antypolską propagandę w sowieckich środkach masowego przekazu, które wówczas szczególnie się oburzały z powodu przenoszenia w Polsce pomników Lenina i „radzieckich żołnierzy-oswobodzicieli”. Obawiałem się, że ta propaganda stanowi przygotowanie psychologiczne i preludium do kolejnego najazdu ZSRR na Polskę, która właśnie zrzucała powoli jarzmo komunizmu i sowieckiej okupacji. W moim wystąpieniu znalazło się więc potępienie antypolskiej propagandy w prasie sowieckiej, notorycznie i agresywnie zarzucającej Polsce tzw. „antyradzieckość” i nie zauważającej takiejże „antyradzieckości” wewnątrz samego ZSRR, w tym w Litwie Radzieckiej. „Powiedzmy – mówiłem – w prasie litewskiej propaganda antypolska ma charakter zmasowany i systematyczny, nie mający precedensu we współczesnej prasie światowej, przy czym prym wiodą w tym haniebnym procederze zarówno prasowe „organy” jakoby „niezależne” (faktycznie należące do KGB), jak i oficjalne, należące do partii komunistycznej. (...) Niektórych oburzają antyradzieckie ekscesy w Polsce, lecz zastanówmy się, czy w samym ZSRR robi się wszystko, aby z naszego życia politycznego zniknęła polonofobia. Oto np. prasa radziecka z oburzeniem pisze, że w Krakowie zamierza się przenieść w inne miejsce pomnik Lenina. Ale dlaczego ta sama prasa milczy, gdy w Wilnie, stolicy Litwy Sowieckiej, centralna aleja Lenina została przemianowana i tam także poważnie się mówi o przeniesieniu pomnika wodza rewolucji za opłotki?” To są moje autentyczne słowa, które wygłosiłem z trybuny kremlowskiej 22 grudnia 1989 roku na sesji Rady Najwyższej ZSRR, mając na względzie wcale nie obronę pomników Lenina, lecz obronę Polski przed ewentualną inwazją ze strony Związku Sowieckiego. Było to, nawiasem mówiąc, pierwsze w historii tego kraju przemówienie w parlamencie, biorące w obronę Polaków w Związku Radzieckim, potępiające ich dyskryminację i prześladowanie, domagające się przeproszenia Polski za zbrodnię w Katyniu i wypłacenia odpowiedniej rekompensaty za tereny utracone przez RP w 1939 roku na rzecz ZSRR. Mówiłem dosłownie: „Dojrzał już czas, by wreszcie powiedzieć narodom świata prawdę o masowym bestialskim mordzie popełnionym przez wojska NKWD na 15 000 jeńców wojennych, polskich oficerach w lasach pod Smoleńskiem wiosną 1940 roku!”... Przypomnę, że wówczas nawet w Polsce nikt nie ważył się publicznie tak o tym mówić. Imię Gorbaczowa zaś w ogóle w moi przemówieniu nie zostało wymienione, nie mówiąc o jego potępieniu! Ale moje przemówienie, transmitowane na cały glob ziemski, przypomniało światu o dyskryminowaniu Polaków w ZSRR, o prowadzeniu przez media sowieckie i litewskie antypolskiej propagandy nienawiści. Napędziło tez takiego pietra sukinsynom z wileńskiego wydziału KGB, że do dziś – w 15 lat po tamtych wydarzeniach! – mnie się boją, a więc nadal oczerniają. Łżą i duszą się bezsilną nienawiścią w stosunku do jednego, osamotnionego, lecz nie lękającego się ich potęgi, człowieka, który poważył się wytknąć im publicznie ich chamską przewrotność, brak kultury politycznej i ucywilizowania. Szkoda, że minione „demokratyczne” lata nic nie zmieniły w ich usposobieniu”. Doc. Dr Jan Ciechanowicz”.
Tyle artykuł z kwietnia 2004 roku.
P.S. z roku 2015: Po latach zresztą okazało się, że inscenizowana heca ze znoszeniem pomników i innych „symboli” nie była niczym innym, jak tylko zasłoną dymną, celowo puszczaną przez służby specjalne, których panowie oficerowie i konfidenci w tym czasie pod pozorem prywatyzacji rozkradali i za łapówki przekazywali w obce ręce majątek narodowy Polski, wyrzucając miliony ludzi pracy na bruk.

* * *

Wiosną 2005 roku Jana Ciechanowicza spotkało wielkie „wyróżnienie”, rzadko spotykane w państwach cywilizowanych. W ciągu roku próby wyjaśnienia okoliczności tego „wyróżnienia” spełzły na niczym i w maju następnego, 2006 roku na skutek tego do Prokuratury Rejonowej w Rzeszowie (Plac Śreniawitów 3) od starszego wykładowcy Uniwersytetu Rzeszowskiego Jana Ciechanowicza wpłynął następujący dokument: „ZAŻALENIE. W kwietniu 2005 roku do mego mieszkania dokonano włamania (a może kontrolowanego wejścia), łupem zaś nieznanych kryminalistów padła moja kolekcja numizmatyczna, jedyna mogą oszczędność, gromadzona przez całe życie, wartości około 35 tysięcy złotych, jak też rękopisy i książki. „Wejście” do mieszkania było poprzedzone kilkomiesięcznym nękaniem telefonicznym (kilkadziesiąt telefonów o różnej porze dnia i nocy z numerów: 889 154 245 oraz 501 302 687). W kilka tygodni po kradzieży sprawcy ponownie zatelefonowali (...). Było to ewidentne nękanie i poniżanie osoby szykanowanej, czyli autora niniejszego zażalenia. Zarówno informację o tych faktach, jak i numery domniemanych złodziei lub prowokatorów, którzy mogą być tajnymi współpracownikami którejś ze służb specjalnych, autor tego podania przekazał w odpowiednim czasie do wiadomości IV Komisariatu Policji w Rzeszowie. W trakcie prowadzonego rozpoznania te informacje zostały kompletnie zbagatelizowane, a śledztwo skierowano na ewidentnie fałszywy trop w Jaworznie (skąd rzekomo aż do dziś, w ciągu całego roku (!), nie otrzymanoodcisków palców ujętych tam złodziej). Jest też nieprawdą, że rozpoznałem moje monety na okazanym mi przez policję zdjęciu; stwierdziłem tylko, ze spośród kilkunastu widocznych na zdjęciu monet kilka takichże było też w moim zbiorze. Odnoszę wrażenie, że policja doskonale wie, kto i dlaczego nękał mnie telefonami, a potem okradł, lecz nie chce, lub boi się, wskazać na sprawcę. Moi przyjaciele, polscy dziennikarze z Toronto, Warszawy, Nowego Jorku i Wilna uważają, że tamto „kontrolowane wejście” było dla mnie „karą” za uprawianie propolskiej publicystki na łamach prasy narodowej. Uważam jednak, (...) że w Polsce nie ma dyktatury służb specjalnych. Zwracam się więc ponownie do Prokuratury Okręgowej z prośbą o wszczęcie śledztwa w zasygnalizowanej sprawie i o ukaranie przestępcy, nawet jeśli jest on formalnie chroniony jakimiś specjalnymi przepisami wewnętrznymi. Zarówno postanowienie o umorzeniu śledztwa (RSD 622/o5 KMP Rzeszów) z 20.10.2005, jak i wyrok Sądu Rejonowego w Rzeszowie (X Wydział grodzki) z 21.o4.06 uważam za pochopne, niezgodne z faktami i niegodne cywilizowanego państwa prawa, jakim jest Rzeczpospolita Polska. Przestępców, niezależnie Pd tego, kim są, trzeba demaskować i karać, a nie ukrywać i chronić.”
Po otrzymaniu negatywnej odpowiedzi na to zażalenie i po obijaniu progów wielu instytucji w poszukiwaniu sprawiedliwości Jan Ciechanowicz musiał skierować jeszcze jedno pismo: Delegatura Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego wRzeszowie. Zwracam się do Państwa z uprzejmą prośbą. 18 kwietnia 2005 roku w pierwszej połowie dnia, gdy moja zona i ja przebywaliśmy w miejscu pracy, do naszego mieszkania pod wyżej wymienionym adresem dokonano kontrolowanego wejścia i skonfiskowano:
1. część korespondencji od moich znajomych, polskich dziennikarzy i działaczy polonijnych z Kanady, USA, Urugwaju i in.; 2. maszynopis (skład komputerowy, ilustracje, dyskietkę) pierwszego tomu przygotowanej do druku książki pt. „Nieukończona świątynia” o wybitnych pisarzach i poetach polskiego pochodzenia w obcych kulturach; 3. około 160 egz. nowo wydanych książek naukowych mego autorstwa pt. „dzieci żelaznego wilka”” oraz „Ludzie wśród gwiazd. Homo sapiens w perspektywie kosmologicznej”; 4. kolekcję srebrnych monet wartości około 30-35 tysięcy złotych, jedyną moją oszczędność, gromadzoną przez wiele lat. Z punktu widzenia kryminalistów przedmioty wyszczególnione w pierwszych trzech punktach nie miałyby żadnej wartości, być może mogłyby interesować jedynie jakieś służby specjalne. Nasuwa się więc naturalne przypuszczenie, że wyżej wymienione kontrolowane wejście do mego mieszkania i obrabowanie go miało inspirację i charakter politycznie motywowany; być może były dla mnie czymś w rodzaju szykany i kary za mające wówczas miejsce nonkonformistyczne publikacje na łamach prasy narodowej, ukazującej się w Polsce, USA, Kanadzie, Australii i innych krajach. Śledztwo prowadzone w tej sprawie przez policję i prokuraturę nie potrafiło ujawnić sprawców. W tej sytuacji pozostaje mi zwrócić się z prośbą o pomoc do Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego jako głównego strażnika prawa i sprawiedliwości w Rzeczypospolitej Polskiej. Poświęciłem całe swe życie pracy i służbie narodowi Polskiemu i nie zasługuję na takie traktowanie, jak powyżej wyłuszczone. Łączę wyrazy głębokiego uszanowania – doc. Dr Jan Ciechanowicz, starszy wykładowca Uniwersytetu Rzeszowskiego, redaktor naczelny rocznika „Ateneum Wileńskie”. Rzeszów 22 marca 2007 r.”
Po tygodniu nadeszła z szacownej instytucji odpowiedź na powyższe podanie, brzmiąca jak następuje: „Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Delegatura w Rzeszowie. Rzeszów, dnia 29 marca 2007 r. Egzemplarz nr 1. Pan Jan Ciechanowicz, ul. Lenartowicza 29/26, 35-051, Rzeszów. Delegatura Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego w Rzeszowie otrzymała o d Pana wniosek z dnia 22 marca 2007 r. W piśmie tym zwraca się Pan z prośbą o pomoc do Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego i podnosi kwestię ewentualnej inspiracji ze strony służb specjalnych przy włamaniu, jakie miało miejsce w dniu 18 kwietnia 2005 r. Analiza przedmiotowego pisma oraz załączonych do niego kserokopii dokumentów procesowych nie dają podstaw do podjęcia jakichkolwiek czynności ze strony ABW. Zagadnienia tam poruszone nie wchodzą w zakres właściwości rzeczowej Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego w rozumieniu art. 5 ustawy z dnia 24.05.2002 r. o Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego oraz Agencji Wywiadu. Brak jest również podstaw do przyjęcia, że włamanie zostało dokonane z inspiracji służb specjalnych. Dotychczasowe działania w powyższej sprawie zarówno ze strony Policji, jak i prokuratury zakończone zostały prawomocnym postanowieniem o umorzeniu śledztwa. Sąd Rejonowy w Rzeszowie X Wydział Grodzki postanowieniem z dnia 21 kwietnia 2006 r. nie uwzględnił Pana zażalenia i utrzymał w mocy zaskarżone postanowienie Prokuratora Rejonowego dla miasta Rzeszowa z dnia 7 listopada 2005 r. (sygn. X Kp 39/06). W związku z powyższym brak jest podstaw, które uzasadniałyby podjęcie w tej sprawie czynności przez ABW w trybie art. 327 kpk.” Podpis. Wykonano w 2 egzemplarzach”...
W obliczu solidarnej niechęci wszystkich organów państwowych wnieść jasność w sprawę pozostała ostatnia nadzieja: władze najwyższe RP. Tak tedy zjawiło się następujące podanie: „Rzeszów 9 lipca 2007 r. JEGO EKSCELENCJA PAN MINISTER RP ZBIGNIEW WASSERMANN. EKSCELENCJO, PANIE MINISTRZE, od kilkunastu lat grupa pracowników służb specjalnych PRL, a obecnie RP, poddaje autora niniejszej prośby wzmożonej „opiece”. Która to „opieka” polega m.in. na systematycznym oczernianiu przez agenturalnych dziennikarzy i TW WSI (Jerzy Marek Nowakowski, Grzegorz Kostrzewa-Zorbas, Mariusz Maszkiewicz, Alicja Kurkus, Maja Narbut i in.) na łamach prasy, na porżnięciu opon samochodu w 2002 roku, na kontrolowanym wejściu do mego mieszkania w kwietniu 2005 roku i na nielegalnej konfiskacie korespondencji, rękopisów 2 książek, zabraniu 160 nowo wydanych książek naukowych mego autorstwa, jak też na skradzeniu kolekcji numizmatycznej wartości około 30-35 tys. złotych. Nie brakuje też inspiracji ze strony tej grupy moskiewskich agentów, zmierzającej do utrudniania mi pracy zawodowej, naukowej i wydawniczej na Uniwersytecie Rzeszowskim i poza jego murami. Podkreślam, że zawsze byłem wiernym patriotą Polski i całe swe życie poświęciłem pracy dla Niej na polu nauki i oświaty. Wszystkie moje próby dojścia sprawiedliwości na terenie lokalnym spełzły na niczym. Ani prokuratura, ani policja, ani delegatura ABW w Rzeszowie nie poważyły się na podjęcie prawnych kroków celem wyjaśnienia tak skandalicznego postępowania oficerów i tajnych współpracowników służb specjalnych, działających więc widocznie na polecenie osób urzędujących w centrum. Zwracam się do Pana Ministra z zapytaniem, czy szykan wobec autora tego podania i nielegalnego ograbienia mieszkania nie dopuściły się takie osoby, jak ob. marian Charkiewicz (major UOP, delegatura we Wrocławiu), ob. Witold Ciechanowicz (przypuszczam TW UOP, do niedawna zamieszkały w Jaworznie, a obecnie w Dąbrowie Górniczej), jak też generał WSI ob. Jerzy Maszkiewicz oraz dwaj agenci KGB ZSRR (FSB FR) w Wilnie Romuald Mieczkowski i Henryk Sosnowski? Gdyby powyższego przestępstwa dokonali zwykli kryminaliści, sprawa byłaby dawno wyjaśniona, ponieważ jednak wszystkie wyżej wymienione instytucje państwowe w Rzeszowie, mianowicie prokuratura, Policja i ABW – jak odniosłem wrażenie – doskonale wiedzą, kim są sprawcy takiej „polityki”, nie mają jednak odwagi i mocy do podjęcia przewidzianych przez prawo kroków, jest ewidentne, że przestępcy maja w Warszawie tzw. „plecy”. Jakże by jednak potężne i szerokie te „plecy” nie były i nawet gdyby wyrastały ze stolicy federacji Rosyjskiej, w państwie należącym do Wspólnoty Europejskiej powinno się kierować normami etyki i prawa cywilizowanego. Uprzejmie upraszam Pana Ministra i Jego podwładnych o wniesienie jasności do przedstawionej powyżej sytuacji. Załączam kilka stron dodatkowych materiałów, które mogą się okazać pomocne w podjęciu odnośnych posunięć wyjaśniających. Z głębokim uszanowaniem – dr Jan Ciechanowicz”. Po 2,5 miesiącach nadeszła odpowiedź: „Kraków, 20 września 2007 r. Szanowny Panie. Po zapoznaniu się z treścią dokumentów przesłanych do Biura Poselskiego pragniemy z przykrością poinformować, że brak podstaw prawnych do podjęcia interwencji poselskiej w podnoszonej sprawie. – Z poważaniem Dyrektor Biura Poselskiego Posła Zbigniewa Wassermanna...” Tak tedy ostatecznie okazało się, że gdy w Polsce oficerowie służb specjalnych nękają bezprawnie obywateli i okradają ich mieszkania – nie stanowi to podstawy, by ich działaniom nieco bliżej się przyjrzeć. Gdy w tejże sprawie zwrócono się również do ministra spraw wewnętrznych RP Antoniego Macierewicza, nie otrzymano w ogóle żadnej odpowiedzi. A było to w okresie sprawowania władzy w kraju przez formację dumnie nazywającą siebie „Prawem i Sprawiedliwością”!



2006



Torontoński „Głos Polski” oraz łomżyńska „Panorama Kresowa” zamieściły w 2006 roku następującą publikację: Do SejmowejKomisji Śledczej. Przewietrzyć Warszawę!”„Na progu IV Rzeczypospolitej (oby powstała!) mówi się o projekcie powołania do życia komisji śledczej do zbadania naruszeń wolności słowa oraz prawa społeczeństwa do rzetelnej informacji w latach 1990-2006. Dobrze by się stało, gdyby ta komisja – jeśli antypolskie służby w ogóle dopuszczą do jej powstania i bezstronnej działalności – zajęła się m.in. kwestią zmasowanej kampanii kłamstw, oszczerstw, czarnej propagandy w mediach ukazujących się w Polsce, a skierowanej przeciwko patriotom polskim mieszkającym na wschodnich Ziemiach Zabranych, należących przed 1939 rokiem do Państwa Polskiego. Jak mogło do tego dojść, że prasa, radio, telewizja z nazwy „polskie” przez dwa dziesięciolecia siały dezinformację i fałszerstwa o sytuacji Polaków za naszą wschodnią granicą, tak iż dotychczas opinia publiczna nie może się otrząsnąć z nikczemnych stereotypów, narzuconych przez michnikowców całemu niemal krajowi. Gdyby nie publikacje na łamach prasy narodowej, „Naszego Dziennika”, „Myśli Polskiej”, „Tylko Polska”, Radia Maryja i Telewizji „Trwam”, ludność Polski dotychczas beznadziejnie tkwiłaby w niewiedzy i zakłamaniu na temat sytuacji rodaków za Niemnem i Bugiem. Brudna antypolska propaganda zresztą nadal jest uprawiana na łamach przede wszystkim „gazety Wyborczej”, ale też innych tegoż autoramentu antynarodowych i antypaństwowych wydawnictw. Z którą ze służb współpracowali agenturalni antypolscy dziennikarze: Kijak, Maziarski, Grzegorz Polak, Marian Charukiewicz, Kuchejda? Czyja bezpieka kazała Jerzemu Surdykowskiemu, Krzysztofowi Skubiszewskiemu, Michałowi Jagielle, Krzysztofowi Kozłowskiemu, Janowi Marii Rokicie, Janowi Widackiemu, Mariuszowi Maszkiewiczowi, Kłopotowskiemu ogłaszać najlepszych Polaków Ziemi Wileńskiej za „komunistów”, a sprzedawczyków i agentów KGB za „dobrych Polaków”. Jak się nazywa państwo i jego stolica, z której napływały odnośne dyspozycje do tej mafii ciemniaków, łotrów i niegodziwców? Dlaczego „Rzeczpospolita”, „Gazeta Wyborcza”, „Życie Warszawy”, Radio Zet, „Tygodnik Powszechny”, „Gazeta Polska” wręcz ociekały kłamstwami, oszczerstwami, pomówieniami, plotkami pod adresem ludzi, dla których Polska jest świętością? Kto kazał warszawskim makakom prasowym szukać na Litwie „skomunizowanych promoskiewskich Polaków” podczas gdy w samej Polsce „pod ręką” było 3,7 miliona członków PZPR, tej zdradzieckiej agentury moskiewskiej? Czy nie było to czasem perfidnym odwracaniem uwagi od komunistów zasiadających w warszawskim Sejmie, Senacie, Rządzie, Pałacu Prezydenckim? Jak mogło do tego dojść, że przez ostatnie kilkanaście lat, dokładnie tak jak w okresie 1945-1989, polskie specsłużby i polska dyplomacja realizowały kurs antypolski, i czy nie było to powodowane okolicznością, że całe kierownictwo i większość funkcjonariuszy tych ważnych instytutów państwowych wywodziła się (i wywodzi?) nie tylko ze środowisk niepolskich, ale i antypolskich? W 1988 roku bezpieka sowiecko-litewska i polska (UOP) wspólnie założyły w Wilnie prowokatorskie, rozbijackie, antypolskie pismo „Znad Wilii”, na którego czele postawiły swego podwójnego (wspólnego?) tajnego współpracownika. Kto, jaka instytucja firmowała i wydawała setki tysięcy dolarów na tę haniebną antypolską działalność, mająca na celu rozbicie jedności, oczernienie i dyskredytację patriotów zamieszkałych na zabranych Kresach? W okresie 1989-1993 stałymi bohaterami „Znad Wilii” byli: Geremek, Michnik, Bielecki, Landsbergis, Czepaitis, inni sowieccy agenci? Która z „polskich” służb specjalnych tę aferę przez wiele lat finansowała, zakładając w Wilnie nawet galerie sztuki homoseksualnej jako własność redaktora tejże gadzinówki „Znad Wilii”? Czy imiona tych oficerów zostaną ujawnione, a durnir i łobuzy poniosą odpowiednie konsekwencje służbowe i prawne? Jako osobny rozdział w tej sprawie warto zasygnalizować temat istnienia kanalii w sutannach. Już znamy kilku łotrów tego gatunku, w tym „autorytet moralny”, „księdza” (?) Michała Czajkowskiego. A czy ktoś napisze o ks. D. [nie warto podawać pełnego imienia tego osobnika] i jego zagadkowej aktywności w polskim środowisku w Wilnie w latach 1975-1995? Dlaczego ten „badacz Polonii wschodniej” cieszył się taką pobłażliwością KGB ZSRR, że przyjeżdżał do stolicy Litewskiej SRR co miesiąc (podczas gdy sowieckie urzędowe przepisy pozwalały obywatelom PRL tylko na dwie wizyty rocznie do „kraju rad”), a po jego wizytach opozycyjni działacze litewskiej Polonii, z którymi się kontaktował, miewali po tym mnóstwo przykrości i byli szykanowani jako „polscy nacjonaliści”? (...) Jak wysokie były rublowe honoraria tych pseudokatolickich Judaszów, którzy na łamach „Tygodnika Powszechnego” oczerniali patriotycznych Polaków Wilna, a gloryfikowali sprzedawczyków współpracujących z sowiecką bezpieką? Które służby specjalne powierzały im te nikczemne zadania i wynagradzały ich wykonanie? Czy sejmowa komisją potrafi to ustalić i nie zawaha się tego ujawnić? Czy się będzie bała? Tylko kanalie spośród dziennikarzy i księży decydują się na zostanie agentami antynarodowej bezpieki. W każdym czasie i w każdym państwie. Tylko bowiem kanalie potrafią donosić na swych kolegów, przyjaciół, a nawet na krewnych, zdradzać i sprzedawać tych, którzy im wierzą i ufają. Nasza Ojczyzna potrzebuje gruntownego przewietrzenia. W IV Rzeczypospolitej (oby powstała!) dla takich indywiduów nie powinno być miejsca w życiu publicznym, a już tym bardziej nie mogą oni być kreowani na „autorytety moralne”. – dr Jan Ciechanowicz”.

* * *

Powyższa publikacja wywołała dużą falę „świętego oburzenia” w określonym środowisku. Nożyce się odezwały. Spuszczono ze smyczy całą sforę szczekaczek, i to przeważnie płci nadobnej (alfonsizm!). Ukazało się w różnych pismach kilkadziesiąt artykułów, wypełnionych przede wszystkim insynuacjami i grożeniem sankcjami prokuratorsko-sądowymi. Ongiś widocznie takie ścierwo smażyło miliony niewinnych ludzi na stosach. I to tylko za stwierdzenie kilku faktów i zadanie kilku pytań. W końcu musiałem na to wszystko zareagować. Dwukrotnie w polskiej prasie w USA, gdyż w Kraju nikt się nie poważył udzielić mi głosu. Oto list pierwszy: „Rzeszów, 15 grudnia 2006 roku. W odpowiedzi ks. D.1. Po raz pierwszy od 1939 roku Państwem Polskim kierują osoby i ugrupowania patriotyczne, reprezentujące nasz, a nie obcy, interes narodowy, jak też usiłujące zrealizować w naszej Ojczyźnie plan odnowy moralnej. Dzięki temu stało się też możliwe ujawnienie przynajmniej części agentur komunistycznych służb specjalnych, będących na usługach ZSRR, w tym agentury działającej w obrębie Polskiego Kościoła Katolickiego. Prawie codziennie prasa demaskuje kolejnych niegodziwców, którzy się sprzeniewierzyli zarówno Kościołowi, jak i Ojczyźnie. Niebawem zacny kapłan Tadeusz Isakowicz-Zaleski wyda swą książkę, a tygodnik „Najwyższy Czas” zapowiada publikację listy ponad pół setki księży profesorów KUL-u, którzy byli etatowymi konfidentami służb specjalnych PRL, a więc i ZSRR. Jest to niewątpliwie ważna część składowa procesu odnowy moralnej naszego społeczeństwa i przejścia go do stanu normalności, kiedy to wczorajsi donosiciele SB PRL nie będą wytykać brudnymi palcami jako rzekomych „komuchów” czy „antysemitów” ludzi przyzwoitych, a wszyscy poświęcą się spokojnej i konstruktywnej pracy dla dobra Polski. Bez ujawnienia i moralnego potępienia elementów antypolskich taka praca będzie po prostu niemożliwa. 2. Przez szereg lat (bodaj ponad 20!), jeszcze w okresie istnienia ZSRR i PRL, ks.D. oraz autor tego listu utrzymywali ze sobą kontakt listowny i wielokrotnie spotykali się w Wilnie podczas częstych wizyt ks. D. w stolicy Litwy. Żywiłem dla niego – w swej naiwności – szczery i głęboki szacunek, jak też ogromne zaufanie, i nieraz przekazywałem mu bardzo ważne informacje, dotyczące tych czy innych posunięć władz sowieckich wymierzonych przeciwko Kościołowi Katolickiemu na Litwie i w Polsce. Gdy ówczesny prezydent Akademii Nauk Litwy dał mi do zrozumienia, że KGB ZSRR szykuje zamach na życie śp. Ks. Jerzego Popiełuszki, na miesiąc przed tą zbrodnią zdążyłem poinformować ks. D. o prawdopodobieństwie tejże zbrodni w najbliższej przyszłości. Miałem nadzieję, że rodakom jakoś uda się tym zamiarom zapobiec, ale cóż, kiedy nawet osoby w sutannach w PRL śledziły i donosiły na ks. Popiełuszkę, o czym pisze obecnie prasa polska. 3. Jako dziennikarz i wykładowca akademicki w Wilnie nieraz, kontaktując się na co dzień z bardzo inteligentnym środowiskiem elit litewskich, wchodziłem w posiadanie poufnych informacji, dotyczących walki władz ZSRR przeciwko Kościołowi i zawsze usiłowałem listownie lub w jakiś inny sposób informować ks. D. oraz inne osoby w Kraju o tych sprawach, m.in. o tym, że bezpieka sowiecka ma w Kościele Polskim około 3 000 agentów wśród kleru. Ponieważ zaś wiedziałem, że każdy mój list jest perlustrowany i kopiowany przez bezpiekę PRL i ZSRR, używałem języka usztucznionego, „komunistycznego”, by funkcjonariuszy bezpieki zmylić. A rodaków w Kraju, w tym przede wszystkim ks. D., podczas spotkań informowałem, że istotne informacje są podawane w listach w gęstym „czerwonym sosie”. Później pogrobowcy i agenci sowieckiej bezpieki cynicznie i perfidnie używali kopii tych listów na dowód, że „Ciechanowicz to komunista”. 4. Gdy w latach 1989-1993 władze komunistyczne ZSRR i „obozu socjalistycznego” przeprowadzały odgórną „transformację ustrojową”, ci obywatele, którzy byli tymże władzom znani jako „zamaskowani antykomuniści”, zostali bardzo zręcznie zmarginalizowani i byli moralnie niszczeni jako rzekomi „ideowi komuniści”. Na Litwie zmieszano w ten sposób z błotem i „unieszkodliwiono” szereg prawdziwych, ideowych patriotów, którzy, choć formalnie byli nieraz członkami partii, faktycznie wiele robili dla sprawy wolności i rozkładu ustroju totalitarnego od wewnątrz. Taki los spotkał m.in. wybitnego pisarza śp. Vytautasa Petkevičiusa, profesora filozofii Bronislavasa Juozasa Kuzmickasa i wielu innych. Komunistów zaś, którzy byli przez lata także donosicielami służb specjalnych, ogłoszono w agenturalnych mediach za „konsekwentnych demokratów” i usadowiono na najwyższych szczeblach „nowych” władz. [Ten sam proces zachodził w różnych krajach Europy Wschodniej, że przypomnimy, iż Angela Merkel, wieloletnia kanclerz federalny zjednoczonych Niemiec, przez szereg lat „za komuny” była sekretarzem POP Socjalistycznej Partii Jedności Niemiec na jednym z uniwersytetów NRD, a Algirdas Brazauskas, pierwszy prezydent odrodzonej Republiki Litewskiej i jej wieloletni później premier, znakomity polityk skądinąd, przez kilkanaście ostatnich lat ustroju socjalistycznego pełnił funkcje pierwszego sekretarza Komunistycznej Partii Litwy w składzie KPZR. Na Litwie, która liczyła 3,5 mln mieszkańców, około 300 000 było członkami tejże partii, a dalszych około 300 000 konfidentami KGB. W wielu przypadkach musiano dokonywać wyboru. Np. każdy dyrektor szkoły na mocy przepisów musiał być członkiem KPZR. Wyjątek robiono tylko dla tych, którzy już przedtem zostali tajnymi współpracownikami KGB. Jeśli ktoś wybierał pierwszy wariant, miał względny spokój, bo członków partii, choć śledzono, to jednak bano się ich nadmiernie szykanować. Jeśli wybierał wariant drugi, donosił, nieraz chętnie, gorliwie i „z całego serca”, pobierał za to dodatkowe wynagrodzenie. Po demontażu zaś ustroju totalitarnego mógł się przechwalać, iż oto „nigdy do żadnej partii nie należał”. Zabawne, że na Litwie, dokładnie tak, jak w Polsce, tajni współpracownicy i oficerowie bezpieki zostali przez odnośne „organa” pasowani na „bojowników o wolność”, „autorytety moralne” i „demokratów”. 5.Na początku roku 1990 autor tego listu został zwolniony z posady docenta Wileńskiego Państwowego Instytutu Pedagogicznego oraz z funkcji dziekana Wydziału Języków Obcych tejże uczelni za „polski nacjonalizm” i „działalność antypaństwową”. Podczas wielogodzinnego przesłuchania w siedzibie Prokuratury Generalnej Litewskiej SRR wywnioskowałem, że dla odnośnych służb nie stanowiła żadnej tajemnicy treść moich poufnych (jak mniemałem błędnie) rozmów z ks. D., którą to okoliczność przeżyłem jako ogromny wstrząs moralny. Wówczas też zrozumiałem, dlaczego po rozmowach z ks. D. w Wilnie zawsze miałem duże przykrości w pracy i byłem szykanowany: albo więc on informował o treści rozmów wileńską centralę KGB (może nawet je nagrywał), albo bezpieka sama jakoś wszystkie nasze rozmowy „uwieczniała”. Ostatnio, gdy prasa zdemaskowała tak liczne i gorszące przypadki judaszowskiej współpracy wielu księży z komunistyczną bezpieką, zacząłem podejrzewać, że być może i w przypadku ks.D. może to mieć miejsce. To przypuszczenie wydało mi się prawdopodobne tym bardziej, że moi znajomi nieraz mnie informowali o wyjątkowo złośliwych, perfidnych i kłamliwych wypowiedziach ks. D. o mnie w tym czy innym gronie osób, także na Ukrainie, nie tylko w Polsce i Litwie. Początkowo nie wierzyłem tym ostrzeżeniom, przecież nie mógł – jak mniemałem – zacny kapłan przez 20 lat udawać życzliwość i przyjaźń, a jednocześnie niszczyć mnie za plecami. Było to dla mnie absolutnie niepojęte, gdyż ks. D. doskonale wiedział, że zawsze byłem najszczerszym patriotą Polski i Litwy, chrześcijaninem i antykomunistą, który służbie i pracy dla sprawy polskiej poświęcił wszystkie swe wysiłki i całe swe życie. Dlaczego więc i w jakim celu pomawiał mnie o cechy i czyny, z którymi nie miałem nic wspólnego, dlaczego łgał, że Ciechanowicz to „ateista”, „antysemita”, „komunista” i „kanalia”. Choć rozumiem, że w oczach kapusiów bezpieki, czyli rzeczywistych kanalii z definicji, którzy na mnie donosili, mogłem być „kanalią”, wiadomo bowiem, że nikomu nie wybaczamy wyświadczonych im przez nas podłości. Oczerniamy, a potem nienawidzimy oczernionego. Natomiast gdy idzie o zarzut „ateizmu”, czyli „bezbożnictwa”, jakże wymowna jest okoliczność, że ksiądz, doktor habilitowany, profesor katolickiej uczelni nie wie, że Jezus Chrystus mówił, iż ci, którzy zwracają się z takim zarzutem do bliźniego, są „warci ognia piekielnego”. Oto żydokatolicka ciemnota w całej swej bezprecedensowej okazałości! 6.W 1989 roku ludność polska Wilna i Ziemi Wileńskiej wysunęła mnie na kandydata do parlamentu podczas pierwszych i jedynych wolnych wyborów do Rady Najwyższej ZSRR. Zostałem posłem po pokonaniu dwóch reprezentantów KPZR/KPL (Litwina i Polaka), dwóch reprezentantów Sajudisu (Litwina i Polaka; pierwszy z nich Virgilijus Czepaitis, jak się okazało później, był nie tylko ulubieńcem „Gazety Wyborczej”, ale i tajnym współpracownikiem KGB ZSRR w ciągu 24 lat), jak też kandydata niezależnego, ówczesnego prezydenta Akademii Nauk Litwy. W charakterze deputowanego Rady Najwyższej, członka Komisji do Spraw Nauki i Technologii czyniłem wszystko, co można, dla obrony sprawy polskiej. Przemawiając w 1989 roku na posiedzeniu Parlamentu domagałem się od władz ZSRR przeproszenia narodu Polskiego za aneksję ziem polskich w 1939, za ludobójstwo 1940 roku w Katyniu, Miednoje, Charkowie i Kuropatwach oraz odszkodowanie dla państwa Polskiego na poziomie 50 mlrd dolarów. Sprzeciwiłem się antypolskiej propagandzie w sowieckich i litewskich mediach. W rozmowach na Kremlu z prezydentami Gorbaczowem i Jelcynem, jak też w siedzibie Kongresu USA z kongresmanami polskiego pochodzenia, z eksprezydentem Richardem Nixonem, wiceprezydentem Michaelem Dukakisem wskazywałem na konieczność (po anulowaniu paktu Ribbentropa-Mołotowa przez wszystkie zainteresowane strony) albo powrotu do Macierzy terenów wschodnich RP, okupowanych przez ZSRR w 1939 roku, albo utworzenia z nich suwerennej Republiki Wschodniej Polski oraz ściągnięcia do niej wszystkich Polaków z azjatyckiej części ZSRR. Przez parę miesięcy na przełomie lat 1989-1990, gdy trwał okres przejściowy między demontowanym odgórnie przez sowiecką nomenklaturę Związkiem Radzieckim a powstawaniem niepodległych państw posowieckich wydawało się to możliwe. Niestety, ówcześni władcy Polski nie tylko nie wykorzystali tej możliwości, ale i zainicjowali przeciwko mnie agresywną, bezpardonową kampanię w mediach, przy czym nieraz zjadliwie na ten temat wypowiadał się Adam Michnik, ówczesny niepodważalny „autorytet moralny” w oczach zbałamuconego motłochu. Kwestia przestała być aktualna w drugiej połowie roku 1991, kiedy to zaczęły się kształtować niepodległe Białoruś, Litwa, Ukraina, a została bezpowrotnie przegrana i przypieczętowana przed kilkoma laty, gdy prezydent A. Kwaśniewski w odnośnych paktach międzynarodowych uznał nienaruszalność i ostateczność granic między RP a jej wschodnimi sąsiadami. Wówczas też, widząc, jak beznadziejny jest poziom polskich elit politycznych i jak tragiczna w związku z tym sytuacja na Kresach, wycofałem się z polityki i tylko sporadycznie, już jako publicysta, brałem w obronę ponad 300-tysięczną rzeszę Polaków Ziemi Wileńskiej, przez tyle dziesięcioleci wiernie trwającą przy ojczystej tradycji, kulturze, języku i wierze, a na łamach prasy warszawsko-krakowsko-lubelskiej ogłaszaną przez niegodziwców w rodzaju Michnika i Widackiego za „skomunizowanych i promoskiewskich Polaków Wileńszczyzny”. Już wówczas zresztą ta bezpieczniacko-złodziejska sitwa zakazała prasie polskiej publikowania jakichkolwiek moich tekstów i tylko niektóre pisma o orientacji narodowej w USA, Kanadzie i Francji ważyły się publikować moje artykuły, w których brałem w obronę rodaków na Wschodzie. 7. W moim artykule „Warszawę trzeba przewietrzyć” nie twierdziłem, że ks. D. był tajnym współpracownikiem bezpieki komunistycznej, lecz tylko zadałem kilka pytań, m.in. dlaczego pozwalano mu na tak częste wizyty w ZSRR i dlaczego po rozmowach z nim miewałem wzmożone szykany, i to nie tylko w pracy. Skąd sowiecka bezpieka posiadała tak szczegółową wiedze o treści tych rozmów i o moich „kontrowersyjnych” poglądach, którym dawałem wyraz wyłącznie podczas spotkań ze swym szanowanym wówczas przeze mnie znajomym z Lublina? I dlaczego w latach 1986-1992 w ogóle dostałem zakaz druku, zostałem zwolniony z pracy, otarłem się o sowiecki sąd i przez dwa lata poniewierałem się i klepałem biedę jako bezrobotny z „wilczym biletem”, nie mając grosza nawet na chleb dla dorastających dzieci? Nie wiedziałem też, że w tymże czasie „ojciec” dorabiał mi w Polsce gębę „antysemity” i „ateisty”. Wyprzedawałem więc bibliotekę rodzinną, dorabiałem skromnymi honorariami pisując do „nacjonalistycznej” prasy polonijnej w USA i Kanadzie, a nawet z rozpaczy myślałem o samobójstwie. Nie potrafiłem jednak zadać tego ciosu dzieciom i dogorywającym ze starości i zmartwienia rodzicom. A michnikowska swołocz w tym czasie szalała, dosłownie codziennie obrzucając mnie błotem, jako rzekomego „promoskiewskiego komunistę”, „ekstremistę” itp. – dokładnie według recepty wileńskiej centrali KGB ZSRR. 8. Nagonka prasowa na mnie w Polsce i Litwie trwała szereg lat, przysporzyła mi wiele goryczy. Tym bardziej, ze ani moje protesty, ani liczne listy wielu przyzwoitych osób do odnośnych redakcji biorących mnie w obronę nie były publikowane i szły natychmiast do kosza. Tak postępować nie można. Trzeba zresztą mieć w sercu wiele złej woli, okrucieństwa i chamstwa, by przez tyle lat tyle osób tak konsekwentnie i z takim uporem „gnoiło” jednego samotnego człowieka, którego jedyną winą był nonkonformizm i przekonania narodowe. 9. (...) Pozwolę sobie zadać pytanie: jak można było w Polsce przez długie lata opluwać, poniżać i marginalizować kogoś, kto prawie przez ćwierć wieku w najtrudniejszych warunkach sowieckiej okupacji w Wilnie (to nie to samo, co w Warszawie!) ofiarnie pracował w polskim szkolnictwie, po cichu (i nie bardzo po cichu) krzewiąc wśród młodzieży licealnej i akademickiej patriotyzm i wierność Bogu i Ojczyźnie? Kto nawet w tamtych czasach niemal totalnej cenzury potrafił opublikować kilkaset artykułów na łamach przede wszystkim „Czerwonego Sztandaru” (obecnie „Kuriera Wileńskiego”) poświęconych chlubnej polskiej tradycji demokratycznej, dziejom Akademii Wileńskiej, Powstania Listopadowego i Styczniowego, sylwetkom braci Śniadeckich, K. Kalinowskiego, ks. Zielińskiego i ks. Ściegiennego etc. Kto w końcu był współzałożycielem Związku Polaków na Litwie, Fundacji Kultury Polskiej na Litwie, Polskiej Partii Praw Człowieka, Uniwersytetu Polskiego w Wilnie. Kto stawiając na drugim planie dobro własne i swej rodziny wszystkie wysiłki skierował na obronę polskiego interesu narodowego, i kto za to na łamach warszawsko-krakowskich szmatławców był mieszany z łajnem. A osobnik, który najdokładniej wiedział o moich patriotycznych i katolickich poglądach w oficjalnych i prywatnych wypowiedziach powiadał, iż „Ciechanowicz to kanalia”, kim był?... Nie, kanalią nie jest ktoś, kto zawsze wiernie i bezinteresownie służył Polsce, wiodąc życie mniej niż skromne, a mimo to kupujący ze śmiesznego wynagrodzenia nauczycielskiego książki w języku polskim i wysyłający je z Litwy do rodaków w Kazachstanie i na Syberii – i to w warunkach ZSRR, a nie PRL! Kanaliami są natomiast gojskie i parchate świnie, które przez lata usiłowali mnie oczernić i moralnie zdyskredytować. Gdyby piszący tak o mnie nie wiedzieli, kim jestem, byłoby to zrozumiałe: ciemniaki, mylą się, nie wiedzą, co czynią. Ale przecie wiedzieli! I to właśnie moja nieugięta polskość i ideowość, mój bezwzględny patriotyzm i uczciwość stanowiły w ich oczach moją największą winę i najcięższy grzech. Jak też to, że w przeciwieństwie do nich nigdy nie upodliłem się, nie donosiłem, nie zniżyłem się do służalczości i nikczemności. 10. Podkreślam jeszcze raz, że nie twierdziłem w swoim artykule, jakoby konkretnie ks. D. był agentem KGB ZSRR czy SB PRL. Nic mi o tym nie wiadomo, gdyż nie miałem i nie mam dostępu do dokumentacji owych instytucji. Moją intencją było tylko wyrażenie pewnych wątpliwości co do krańcowo nieprzyjaznej i niesprawiedliwej postawy tej i szeregu innych osób, które niemal chóralnie przez kilkanaście lat pomawiały mnie w prasie i w innych sytuacjach o postawę, która jest mi absolutnie obca. Skoro ks.D., mój wieloletni znajomy, twierdzi, że nigdy nie był tajnym informatorem bezpieki, a to twierdzenie jest zgodne z faktami, przyjmuję jego słowa z ulgą, a nawet radością i ze swej strony szczerze przepraszam, za, być może, zbyt kategorycznie wyrażone podejrzenie wyrażone na łamach „Panoramy Kresowej”. Mam nadzieję, że przyszłe zdarzenia i ewentualne publikacje o konfidentach w sutannach nie zaprzeczą tym faktom, a ja nie będę musiał swych przeprosin odwoływać. Nawiasem mówiąc, mimo wieloletniej znajomości, nie wiedziałem, że ks.D. ma jakoby „krewnych” w Wilnie, którzy go do Litwy zapraszali. Może to zresztą tylko taka „przenośnia”... (...) 11. Jeśli chodzi o ewentualne podanie mnie do sądu za postawienie w prasie owych kilku pytań i o zażądanie ode mnie 100 000 złotych odszkodowania – czym mi grozi ks. D. – to rzeczywiście, może by polski sąd wreszcie ustalił inspiratorów i wykonawców nienawistnej nagonki propagandowej w okresie 1989-1998 przeciwko autorowi tego listu i „skomunizowanym Polakom Wileńszczyzny”. A może by nawet zażądał sprawdzenia w archiwach bezpieki, czy ci naganiacze nie byli czasem powiązani ze „służbami” obcymi i peerelowskimi. To by wreszcie pozwoliło ostatecznie postawić kropkę nad „i”. Co do pieniędzy, na które są tak łasi poniektóre indywidua, to otwarcie informuję, że mam ich na swym koncie nieco ponad 3 500 złotych, a po okradzeniu mego służbowego mieszkania w Rzeszowie przez funkcjonariuszy znanej instytucji niewiele da się komornikowi z niego zabrać, tym bardziej, że jedynym tegoż mieszkania wyposażeniem są regały ze starymi książkami. (...).”

* * *

Minęło nieco czasu, a „uj, waj! Gwałt!” we wszawych mediach nie ucichał, co więcej, zwierzchnictwo uczelni, na której wykładałem język niemiecki, etykę i historię filozofii, zaczęły nachodzić zorganizowane grupy rozhisteryzowanych samotnych kobitek (które w ten tani sposób chciały trafić do raju mimo swej wszetecznej młodości), wyrażających „spontaniczne” oburzenie postawą dra Jana Ciechanowicza, domagając się jego zwolnienia z zajmowanego stanowiska. Także ks. D. skierował do mnie kolejny list, na który udzieliłem następującej odpowiedzi. Rzeszów, 26 grudnia 2007 roku. W drugim swym liście do mnie ks. D. zaproponował opublikowanie w moim imieniu odwołanie znanej publikacji i na to przystałem, nie chcąc, aby wybuchł kolejny skandal medialny o nieprzewidywalnych dla wielu osób skutkach. Któż zresztą kiedy wygrał proces z ludźmi „służb”? Ks. D. zapowiedział też powstrzymanie swych „przyjaciół” od działań, prowadzących do eskalacji napięcia. Ale słowa swego nie dotrzymał. Do zwierzchności uczelni, na której byłem zatrudniony, napływają zorganizowane i pełne „świętego” oburzenia „listy od ludzi pracy”, jak to dawniej zwano, w których jestem potępiany jako przysłowiowy „wróg ludu”, i w których tenże „lud” żąda głowy Jana Ciechanowicza, choć przecie on nigdy nie podejmował swych polemik jako pracownik czy w imieniu tejże uczelni, lecz wyłącznie jako osoba prywatna i we własnym imieniu jako były działacz Polonii litewskiej. Nie wykluczam dalszego rozwoju zdarzeń i – także w związku z tą okolicznością – czuję się zmuszony do ustosunkowania się do szeregu twierdzeń zawartych w drugim liście ks. D. Zaznaczam z całą jednoznacznością, że moja publikacja nie była wyrazem nienawiści czy chęci potępienia kogokolwiek. (...) Nie jestem zwolennikiem ciągłego wypominania ludziom ich grzechów, potknięć czy błędów. Ale nie mogłem już dłużej znosić okoliczności, że w prasie polskojęzycznej wciąż na nowo, z paranoiczną notorycznością pojawiają się publikacje, w których pederastyczni agenci KGB z Warszawy, Krakowa, Lublina, Wilna wciąż wieszają na mnie psy, a po każdym takim ugryzieniu zaraz kryją się w cieniu kościoła, gdyż ponownie uznali, że jest to dla wściekłych psów najlepsza kryjówka. Po przeczytaniu kolejnych oszczerstw i po dowiedzeniu się o ponownym poniewieraniu mego imienia postanowiłem wreszcie zareagować. Ku oburzeniu kanalii, uważających, że jak Kali kogoś oczerniać i na kogoś donosić – to dobrze, ale jak ten ktoś dać za to Kalemu po chamskim ryju – to źle, bo są naruszone „dobra osobiste”... [Ze względu na objętość mojej odpowiedzi na drugi list ks. D. przytoczmy tylko parę jego fragmentów]. „(...). Jeszcze w 1993 roku, a następnie we wrześniu 2006, dwie różne osoby (dziennikarz polski i dziennikarz polonijny) zapytały mnie, co myślę o ks. D. Odpowiedziałem, że mam o nim najlepsze zdanie. Na to oni: a on o tobie mówi, że jesteś „kanalią”, że w różnym czasie i w obecności różnych osób nazywa mnie „komunistycznym działaczem” i przeciwnikiem niepodległości Litwy, obrońcą pomników Lenina itp.”. [Skądinąd dziwi nienawiść księdza profesora do martwych brył granitu, uwieczniających wizerunek Włodzimierza Uljanowa-Lenina, który był takimże jak on katolikiem, podobnie jak Andrzej Wyszyński, Feliks Dzierżyński, Adolf Hitler (umiłowany Austriak!), Joseph Goebbels, Benito Mussolini czy Alfred Rosenberg (polski szlachcic herbu Róża!)!]. „Widocznie po prostu dokładnie referował dezinformacyjną fałszywkę spreparowaną przeciwko mnie w wileńskiej centrali KGB ZSRR. Podobne podłe inwektywy pokazano mi w jednej z „naukowych” publikacji ks. D. z 1992 roku, co prawda, bez wymienienia mego nazwiska, ale z łatwym do rozszyfrowania przytykiem do mojej skromnej osoby. Byłem wstrząśnięty tym przejawem niegodziwości. Toteż napisałem do ks. D. list, w którym przypominałem mu, że nigdy nie byłem działaczem Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, nigdy nie broniłem pomników Lenina ani ich nie atakowałem, gdziekolwiek one stały czy już leżały.Dalej: nigdy nie byłem przeciwnikiem niepodległości Litwy, lecz wręcz przeciwnie, zawsze te dążenia popierałem (ale nigdy nie zapominałem w związku z tym o konieczności pozytywnego rozstrzygnięcia kwestii polskiej na Ziemiach Zabranych). Nie mogłem wręcz uwierzyć, że ksiądz profesor mógł o mnie tak mówić i pisać, bo przecież przez tyle lat znajomości i na skutek tylokrotnej wymiany zdań wiedział, że byłem narodowcem, katolikiem, antykomunistą. Napisałem do niego z odnośnym zapytaniem, dlaczego okłamuje polskiego czytelnika. W swym liście, z 1994 roku ks. D. odpowiedział, że było to nieporozumienie i w razie ponownego wydania owego pseudonaukowego tekstu tamta „nieścisłość”, jak eufemistycznie nazwał to nikczemne pomówienie, zostanie usunięta. I cóż? W obecnie otrzymanym przeze mnie liście ksiądz profesor powtarza swe niedorzeczne insynuacje, dodając zarzut, że byłem deputowanym do Rady Najwyższej ZSRR i że rzekomo powodziło mi się „wcale dobrze”. {Widocznie to samo sugerował w innych sytuacjach i nie mógł już się wycofać, poszedł tedy w zaparte]. To prawda,na mocy wyboru ludności polskiej Wileńszczyzny zostałem 1989 wybrany do parlamentu ZSRR. Nie znaczy to jednak – wbrew temu, co piszą litewscy i polscy agenci KGB – że byłem „sowieckim deputowanym”, lecz – polskim deputowanym do parlamentu radzieckiego. Zasiadałem w nim razem z A.Brazauskasem, V. Landsbergisem, kilkudziesięcioma innymi wybitnymi politykami litewskimi, którzy w okresie 1991-1993 tworzyli zręby i podstawy niepodległego Państwa Litewskiego, a którym żaden warszawsko-lubelski kundel nie poważył się nigdy wypomnieć, że byli „deputowanymi sowieckimi”. Nawiasem mówiąc, dzięki moim staraniom władze radzieckie zezwoliły wówczas na ponowne otwarcie szeregu kościołów katolickich w powiecie ostrowieckim, pińskim i oszmiańskim na Białorusi. Na prośbę rodaków wielokrotnie interweniowałem w podobnych sprawach u władz ZSRR, jeśli idzie o teren Kazachstanu, Ukrainy, Rosji. Tym bardziej zaskakiwały mnie podłe i nikczemne oskarżenia o „skomunizowanie” powielane notorycznie na łamach „Gazety Wyborczej”, „Znad Wilii”, pseudokatolickiego „Tygodnika Powszechnego” i kilku pism tegoż autoramentu, jak też przez agenturalnych sykofantów. Myślę, że ta kampania została zorganizowana i była sterowana przez KGB PRL-bis i afiliowane przy nim organizacje, specjalizujące się nie tyle w niesieniu pomocy Polakom za granicą, ile w ich dezinformowaniu, rozbijaniu jedności i demoralizowaniu. Dla mnie osobiście kłamliwa nagonka znaczyła dotkliwy ostracyzm i wyobcowanie, podobnie jak dla szeregu innych rodaków, broniących polskości Wileńszczyzny w okresie sowieckim. Propaganda nienawiści przybrała takie natężenie, że nawet dobrzy znajomi bali się odpowiedzieć na moje „dzień dobry” i zawczasu uciekali na drugą stronę ulicy, a jeśli nie zdążyli, odwracali nosy i udawali, że mnie nie widzą i nie słyszą. Nawiasem mówiąc, tak postępowali tylko Polacy, bo znajomi Litwini, Żydzi, Rosjanie, Białorusini nadal, jakby nigdy nic, uściskali przy spotkaniu dłoń, współczuli z powodu medialnej nagonki i po ludzku rozmawiali. Co wymowne, że chór polskich kanalii, rozbrzmiewający z Warszawy, Krakowa i Lublina brzmiał zupełnie unisono z ujadaniem partyjnej propagandy z kierunku moskiewskiego, obwiniającej mnie o „faszyzm” i „polski imperializm”! (...)W 1986 roku na Litwie został utworzony tzw. Sajudis, czyli Ruch na Rzecz Socjalistycznej Przebudowy. Później (2001) prasa litewska pisała, że wśród 24 członków założycieli tej organizacji aż 16 było etatowymi tajnymi współpracownikami KGB ZSRR. Nie było tedy sprawą przypadku, że od samego początku Sajudis zadeklarował się jako organizacja zwalczająca tzw. „polski nacjonalizm”, za co był pod niebiosa wynoszony przez środowisko „Gazety Wyborczej”, „Tygodnika Powszechnego”, „Gazety Polskiej”. Natomiast autor tych słów już w jesieni 1987 publicznie wyraził wątpliwość co do tego, czy na czele „demokratyzacji” mogą stać wczorajsi donosiciele i bandyci ze służb specjalnych. Ten mój demaskatorski artykuł stanowił początek mego końca. Na początku 1988 roku w siedzibie KGB w Wilnie odbyła się tajna narada ścisłego kierownictwa Sajudisu, poświęcona wyłącznie jednemu tematowi: jak zdyskredytować i zneutralizować politycznie Jana Ciechanowicza, którego popularność błyskawicznie rosła i wymykała się kontroli „organów”. Nieco później prasa litewska chwaliła wybitnego agenta KGB, a jednocześnie sekretarza generalnego Sajudisu Virgilijusa Czepaitisa za to, że był autorem pomysłu, aby uczynić to za pośrednictwem zaprzyjaźnionej z nim „Gazety Wyborczej”. Doszło więc do szatańskiego „braterstwa broni” antypolskich szowinistów litewskich i warszawskich Żydopolaków. Z wileńskiej centrali KGB dostarczono i opublikowano w prasie polskojęzycznej starannie przygotowane materiały kompromitujące o tym, że Ciechanowicz to „nacjonalista”, „ekstremista”, „rasista” i oczywiście, a jakże inaczej (!), „antysemita”. Ku rozczarowaniu oficerów KGB, którzy początkowo nie docenili inteligencji Polaków, ten kompromat nie zdyskredytował, lecz przeciwnie, spopularyzował Ciechanowicza w Polsce i wśród Polonii na Zachodzie. Zaraz więc truciznę ideologiczną zmieniono i „Gazeta Wyborcza” poinformowała o swym odkryciu godnym literackiej nagrody Nobla, że Ciechanowicz to „komunistyczny funkcjonariusz”, „obrońca pomników Lenina” i „ateista”. Tę „dobrą nowinę”, spreparowaną w brudnej kuchni sowiecko-litewskiej bezpieki, ponieśli w Polskę szczwani „dobrzy Polacy”, od dawna będący nad Wilią i nad Wisłą „osobami zaufanymi” neo-NKWD, a pochwycili i rozmnożyli takież osoby spośród obywateli PRL. Z Polski runął też na Litwę „samych łajdaków stek” płci obojga, widocznie spośród cywilnego aktywu WSI, a cała tamtejsza prasa zaczęła jak pomyjami ociekać łgarstwami o „skomunizowanych Polakach Wileńszczyzny”. (...) Tak prasowe łobuzy zrobili wówczas Polakom z mózgu zupełnie inną substancję, a byli sowieccy agenci i pospolici durnie dotychczas pieprzą bzdury o „polskich komunistach” z Wilna. (...)” [W tym nieszczęsnym kraju wystarczy co kwadrans cynicznie wycierać brudną gębę świętym imieniem Pana Boga, aby zacząć uchodzić za absolutny autorytet we wszystkich sprawach: w teologii i kulinarii, fizyce nuklearnej i seksuologii, politologii i wędkarstwie, etyce i lepidopterologii, sadownictwie i gleboznawstwie, medycynie i pedagogice – we wszystkim! Przy tym nie mając merytorycznego przygotowania w czymkolwiek! Podły, bezbożny, obłudny ciemnogród!] „W ten sposób służby specjalne, które nawiasem mówiąc, dawały się ongiś we znaki także niepokornym i antykomunistycznie usposobionym członkom partii (takich było mnóstwo) wreszcie ich dopadły i uczyniły „komuchami”, tak iż dziś bardzo łatwo rozpoznać konfidentów SB i KGB po tym, że wszędzie węszą i „demaskują” komunistów. Ale czynią to bardzo wybiorczo, tak jak „Gazeta Wyborcza”. (...) Komunistyczne partie wciągały do swych szeregów wszystkich cokolwiek zdolniejszych ludzi, aby ich w ten sposób kontrolować. W tym celu nawet opracowano przepisy administracyjno-prawne, na mocy których np. nie sposób było obronić rozprawy doktorskiej z zakresu fizyki lub filozofii, o ile nie zostało się przedtem członkiem KPZR. Wyjątek robiono tylko dla konfidentów bezpieki, którzy błyskawicznie robili kariery akademickie, zdobywali tytuły profesorskie, habilitacje, mieszkania, kilkakrotnie podwyższone gaże i inne przywileje. Po „transformacji ustrojowej”, którą świetnie, po mistrzowsku przeprowadzili, stali się milionerami, posłami, ministrami, dyrektorami i redaktorami naczelnymi „demokratycznych” mediów, sprywatyzowali do swych kieszeni majątek narodowy odnośnych państw, no i – rzecz oczywista – psioczą dziś na „komunistów”, wołając „trzymaj złodzieja!”... (...) Jeśli zaś naprawdę zastosować zasadę radykalnego antykomunizmu i zniszczyć wszelkie „symbole” dawnego ustroju, to należałoby zburzyć za grube dziesiątki milionów euro nie tylko pomniki Lenina i pałac kultury i nauki w Warszawie, ale i zrównać z ziemią mnóstwo „komunistycznych” bloków mieszkalnych, gmachów uczelnianych, szkół, szpitali, ba, całych miast, i naturalnie paręnaście tysięcy kościołów, zbudowanych w tym czarnym okresie. Trzeba by też anulować i unieważnić wszystkie dyplomy magisterskie, doktorskie, profesorskie i inne, wydane w tym okresie lekarzom, nauczycielom, inżynierom, księżom i in. (...) No i należałoby zwrócić „prawowitym właścicielom”, czyli Niemcom, wszystkie „prezenty Stalina” dla polskich komunistów, w rodzaju Wrocławia, Szczecina, Jeleniej Góry, Gdańska, Zielone Góry, krótko mówiąc, całej zachodniej połowy Polski, która jest Polska tylko dzięki żołnierzom i generałom ZSRR, których pomniki obecnie się demontuje. Jeśli być konsekwentnym, to na miejsce tych pomników Polacy powinni postawić pomniki generałom Wehrmachtu i SS, którzy przecie byli nieubłaganymi przeciwnikami „komuchów”... (...) Co do „dyskretnego” zarzutu księdza profesora, że w okresie socjalizmu powodziło mi się „wcale – jak pisze – nieźle”, to szczerość za szczerość. Myślę, że w owym czasie to właśnie księdzu profesorowi powodziło się bardzo, ale to bardzo, „nieźle”, skoro ukończył w nim studia, doktoryzował się i habilitował, otrzymywał wynagrodzenie kilkakrotnie zapewne wyższe niż zwykli obywatele PRL. Podróżował tez sobie bez przeszkód i bez przerwy zarówno na Wschód, jak i na Zachód, pobierając zapewne „godziwe”, a jakże, diety. Autor zaś tych słów, jako notowany przez bezpiekę komunistyczną, „politycznie niepewny”, otrzymywałem wynagrodzenie poniżej skromnej średniej krajowej, nie miałem żadnych dopłat, nie byłem awansowany zawodowo, nie mogłem się habilitować mimo biegłej wiedzy ośmiu języków i poważnego dorobku naukowego w kilku dziedzinach wiedzy. A władze Litwy sowieckiej pozwoliły mi tylko na dwa tygodniowe wyjazdy za granicę do ... Polski (1978 i 1984), mimo iż miałem szereg zaproszeń od krewnych, przyjaciół, redakcji, instytucji naukowych. Do USA na zaproszenie kongresmanów polskiego pochodzenia po raz pierwszy pojechałem dopiero w 1990 roku, kiedy ustrój komunistyczny był demontowany.(...)” [Co zaś do tego, że rzekomo strasznie dobrze mi się przez dwa lata powodziło jako posłowi do parlamentu, to w tym zdaniu nie widzę ani złośliwości, ani zawiści, lecz tylko brak wychowania, bo to zawsze brzydko jest zaglądać do cudzego garnka (nawet gdy jest on pusty), jak też brak wiedzy księdza profesora w temacie, w którym w ogóle nie musiał zabierać głosu, ponieważ nie wiedział, że deputowani ludowi ZSRR jako dodatek do wynagrodzenia w miejscu pracy zawodowej otrzymywali równowartość 50 (pięćdziesięciu) dolarów miesięcznie, nie mieli żadnych przywilejów; nadal pracowali w swym dotychczasowym miejscu zatrudnienia; nie mieli ani biur poselskich, ani sztabu pomocników, ani służbowych aut i takichże kierowców, natomiast obowiązek kilka razy do roku stawić się do stolicy kraju i wziąć udział w kolejnej sesji izby. ZSRR to nie Polska, tam feudalno-nuworyszowska mentalność zjawiła się dopiero po „demokratyzacji”, już w Federacji Rosyjskiej] (...). „Co do oszczerczego zarzutu, również sfabrykowanego przez funkcjonariuszy wileńskiej centrali KGB, a kolportowanego przez tejże centrali agenturę, iż byłem rzekomo przeciwny niepodległości Litwy, nie wytrzymuje on żadnej krytyki. To Czepaitis, Landsbergis, Michnik, Kozłowski we wzajemnej mafijnej zmowie i wspólnie z obiema, jesli nie z trzema, bezpiekami głosili tę bzdurę, by mnie zdyskredytować jako polskiego narodowca, który rzekomo jest „prorosyjski”. A przecież to sama Moskwa odgórnie demontowała Związek Radziecki (szczegółowy plan tego demontażu, opracowany wspólnie przez ekspertów żydoamerykańskich i żydorosyjskich leżał na biurku Borysa Jelcyna w siedzibie Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Federeacji Rosyjskiej już w 1988 roku – o czym informujeobecnie m.in. zawsze doskonale poinformowane Radio „Liberty” (Swoboda) finansowane ze środków Kongresu USA. O tę niepodległość nikt nie musiał walczyć, ówcześni gospodarze Moskwy ją wszystkim narzucali, inscenizując m.in. butaforskie incydenty i strzelaninę ślepymi nabojami, inspirując ruchy nacjonalistyczne i antyrosyjskie. Białoruś, Armenia, Kirgizja czy Turkmenistan wręcz kurczowo trzymały się rosyjskiej ropy, gazu, surowców, dotacji, ale i im niepodległość narzucono. Tak więc nie było potrzeby włamywać się do wolności przez okno, skoro władcy Kremla sami otworzyli ku niej drzwi na oścież. Jeśli idzie o mnie, to jeszcze na długo przed tzw. „transformacją ustrojową” publicznie dawałem wyraz mej sympatii dla litewskich dążeń niepodległościowych, a to zarówno w wykładach akademickich, jak też w publikacjach prasowych i rozmowach towarzyskich. Myślę, że dotychczas sterty donosów na ten temat spoczywają gdzieś w archiwach KGB ZSRR.Niekiedy tak sobie myślę, że litewscy oficerowie KGB ZSRR musieli mnie widocznie dyskretnie bronić przed oburzeniem swych rosyjskich, żydowskich czy szczególnie podłych polskich kolegów – właśnie dlatego, że na długo przed pierestrojką, w okresie sowieckim bywałem rażąco antyradziecki i prolitewski. Gdy dziś wspominam moje wypowiedzi z tamtych czasów, nie widzę innego wytłumaczenia dla faktu, iż nie trafiłem za kraty. Widocznie nie do końca było wiadomo, co zrobić z Polakiem, który wypowiada się jako litewski narodowiec. Jeśli go zamknąć, to za co, za jaki nacjonalizm? I tak to trwało przez lata. Sielanka skończyła się w 1988 roku, gdy prowadziłem zjazd założycielski Związku Polaków na Litwie, zakładałem dziesiątki ogniw tej organizacji w Wilnie i na prowincji i zacząłem postulować powrót ziem zabranych w 1939 roku do Polski. Wówczas widocznie także moi litewscy „aniołowie stróże” uznali, że należy mnie potępiać na Litwie jako „polskiego imperialistę”, a w Polsce jako „komunistę”. Tę drugą część zadania wzięli na siebie mędziaki z UOP-u, niosąc tę „dobrą nowinę” z niemałym nakładem kosztów aż hen do polonijnych środowisk USA i Kanady, z którymi od dawna współpracowałem. (...) Budzi sprzeciw owo dość cyniczne sformułowanie w liście księdza profesora, że „pozwolono” mi w Polsce zamieszkać. Jakby to on osobiście zrobił mi tę „łaskę”. Wypraszałbym sobie takie „eleganckie” przytyki, gdy byle kto zwraca się do mnie w imieniu Polski. Wszyscy moi przodkowie, co mam udokumentowane od XV wieku, przelewali krew w obronie rubieży Rzeczypospolitej przed Moskwą, Tatarami, Szwedami, Turkami. Własnym kosztem wznosili gmachy Akademii Wileńskiej i kościołów. Brali udział w insurekcji Kościuszkowskiej, Powstaniu Listopadowym i Styczniowym, walczyli o Polskę w Korpusie generała Dowbór-Muśnickiego i w Żelaznej Dywizji Lucjana Żeligowskiego. Ja zaś osobiście poświęciłem prawie 40 lat swego życia uczciwej pracy na niwie polskiej oświaty na Litwie i w Kraju, jestem autorem szeregu fundamentalnych opracowań naukowych w rodzaju 6-tomowego herbarza szlachty WKL, czy 50 tomów o twórcach kultury i nauki polskiego pochodzenia w różnych krajach świata. I po tym wszystkim ktoś się waży w chamsko-protekcjonistycznym i bezczelnym tonie przemawiać do mnie w imieniu mej Ojczyzny, a nawet niemal grozi mi wydaleniem z niej! (...)”...

* * *

„Panorama Kresowa” (Łomża) nr 34, 11-15. 11. 2006. Artykuł pt. Dziedziczna agentura. Na tropach antypolskiego rasizmu”, wydrukowany także w USA iKanadzie.
„Któż nie wie o słynnych „czwartkowych wieczorach”, odbywających się przed dwustu laty w warszawskiej rezydencji króla Stasia? Podczas jednej z takich libertyńskich uroczystości pewna lekka pani zwróciła się do biskupa (co on tam właściwie robił?) Ignacego Krasickiego z zalotnymi słowy:
„Ja jestem z Rajec Rajecka,
Ty jesteś z Krasic Krasicki,
Pocałuj mi w dupę
Nie tykając piczki!”
Zaskoczony taką bezpośredniością hierarcha, podobnie jak reszta towarzystwa, aż zaniemówił z wrażenia. Po chwili krótkiej jednak ochłonął i rzekł do króla:
„Dopóty dzban wodę nosi,
Póki się ucho nie urwie,
Pozwól, Najjaśniejszy Panie,
Że ja odpowiem tej kurwie”.
Poniatowski milcząco skinął głową, a wówczas autor „Monachomachii” zwrócił się do towarzyszki biesiady:
„Ja jestem Krasicki z Krasic,
Ty jesteś Rajecka z Rajec,
Pocałuj mi w dupę
Nie tykając jajec”.
Warszawa długo jeszcze zataczała się ze śmiechu rozpamiętując to zabawne zdarzenie. Morał jednak z tego jest poważny: nie powinno się być zbyt wyrozumiałym dla bezczelnego chamstwa. Należy w końcu na nie reagować jednoznacznie i zdecydowanie, by się nie ważyło przekraczać granic chlewu, w którym jest jego miejsce...

* * *

Autor tych słów był wielokrotnie celem niewybrednych ataków prasowych i innych ze strony najbardziej bodaj w ostatnich latach hałaśliwego smrodliwego „dyplomaty” warszawskiego Mariusza Maszkiewicza. „Gazeta Wyborcza”, „Rzeczpospolita”, „Gazeta Polska”, „Nie”, „Tygodnik Powszechny”, inne pisma tegoż autoramentu dziesiątki razy zamieszczały niegodziwe insynuacje pod adresem polskich patriotów z Wilna, wychodzące spod pióra nie tylko M. Maszkiewicza, ale też J. Widackiego, M. Narbut, A. Karkus, A. Gargas i innych nasyłanych przez WSI i WSW agentów prasowych, szukających, a raczej wynajdujących, kreujących na Litwie „skomunizowanych Polaków Wileńszczyzny”. Jeden ze swych oszczerczych artykułów Mośka Maszkiewicz (obecnie ambasador RP w Gruzji!), puszczając oko do czytelników „Gazety Polskiej” nazwał „A teraz, towarzyszu, będziecie Polakiem”... Dla normalnego człowieka aluzja nie do zrozumienia. Okazuje się jednak, że to magiczne zdanie wypowiedziano ongiś w Moskwie, w siedzibie NKWD, pod adresem Igora (Jurija, Jerzego) Maszkiewicza, ojca Mośki (Mariusza), nie Polaka właśnie, lecz Karaima, czyli krymskiego Żyda, oficera NKWD. I tak wschodni Żyd z mianowania sowieckiej bezpieki stał się „Polakiem”, a jego syn „polskim dyplomatą”, konsulem „niepodległej i demokratycznej” RP na Litwie, a potem ambasadorem w Gruzji. Tenże, za przeproszeniem, pan konsul wywnioskował, że skoro tak się zwrócono do jego ojca, to zdanie owo ma też zastosowanie do Polaków wileńskich. Tych jednak nikt Polakami nie mianował, w przeciwieństwie do „mośków” są oni Polakami z krwi i kości, czego nieraz dowiedli swą wierną służbą Polsce.

* * *

Pozwólmy sobie na pewną dygresję. Nikt chyba nie zaprzeczy, że synowie dziedziczą nie tylko geny, a więc i narodowość swych ojców, lecz też często naśladują ich poglądy, postawy życiowe, ba, nawet też funkcje społeczne, a nawet urzędy. Jeśli np. czyjś ojciec był oficerem dywizji NKWD, wymordowującej „reakcyjne podziemie polskie” na Wileńszczyźnie po 1944 roku, czy syn może raptem stać się polskim patriotą i przyzwoitym człowiekiem? Jaki ojciec, taki syn przecie. Po tej dygresji pytanie konkretne: jak się to dzieje, że od kilkunastu lat „polskim” dyplomatą (m.in. na posadzie ambasadora RP na Białorusi!) jest Mariusz Maszkiewicz, syn Igora Maszkiewicza, oficera sowieckiego NKWD, kawalera kilkunastu sowieckich nagród, m.in. orderu Krasnoj Zwiezdy i Bojewogo Krasnogo Znamieni, otrzymanych za zasługi „bojowe” w zabijaniu i deportowaniu Polaków na Sybir, mieszkającego obecnie w Polsce i otrzymującego „godziwą” emeryturę?! Jak to się dzieje, że syn stalinowskiego oficera, zasłużonego dla ZSRR, nie tylko zajmuje eksponowane stanowisko w dyplomacji (nie PRL, lecz RP!), ale też z uporem maniaka wszędzie, gdzie trafia, w imieniu Państwa Polskiego awanturuje się i dyskredytuje kraj, który, nie wiadomo dlaczego i dzięki jakiej mafii, reprezentuje? W Wilnie sprowokował ongiś uliczną burdę, dostał od Litwinów po mordzie i trafił do szpitala, niedawno to samo uczynił w Mińsku i też się długo leczył. Przy tym ten żydowski gnojek notorycznie obrzuca błotem, szkaluje, oczernia i dyskredytuje polskich patriotów zamieszkałych na Litwie i Białorusi, a „byłych” funkcjonariuszy sowieckiego aparatu przemocy wychwala i wynagradza. W swych licznych wystąpieniach publicznych, w tym prasowych, wprowadza w błąd zarówno opinię publiczną, jak i czynniki rządowe. Skutkiem tego jest zafałszowanie rzeczywistości, błędy fatalnej polityki wschodniej RP, jej żenujące wpadki i porażki w ostatnich latach. M. Maszkiewicz swym zachowaniem dyskredytuje Polskę. Czy tego nie rozumieją osoby ze służb, które go protegują i od lat wybielają? Jeśli tak, to muszą ze służb odejść. Jeśli nie, też powinni zrezygnować ze swych funkcji, gdyż nie mają kwalifikacji, by je pełnić.

* * *

Że M. Maszkiewicz potrafi być skutecznym gracze, wątpliwości nie ulega. Potrafił np. ostatnio sprowadzić do Polski z Białorusi setki swych żydowskich rodaków jako rzekomych relegowanych z uczelni „za politykę” studentów, którzy będą w Warszawie i Krakowie szkoleni jako przyszły „desant polityczny”, który za kilka lat zostanie przerzucony na Białoruś, aby wybić tam z siodła słowianofilskiego prezydenta Łukaszenkę, a majątek narodowy tego wysoko rozwiniętego państwa przekazać w ręce Rothschilda i Sorosa. Niech sobie. To nie nasza sprawa. Ale dlaczego ta awantura ma być finansowana z kieszeni polskiego podatnika, w której brakuje środków na poważniejsze podwyżki dla nauczycieli, pielęgniarek, służb mundurowych, a z której sprytnie wyciąga się znaczne sumy na utrzymanie wcale nie polskiej agentury politycznej, szkolonej jednak w Polsce. Aż hadko patrzeć, powiedziałby Zagłoba, przecie wśród żydowskich rodaków Maszkiewicza tylu jest milionerów i miliarderów, że powinni byliby się wstydzić wyciągania z biednej Polski, której budżet jest mniejszy niż niedużego Izraela, środków na realizację swych globalistycznych planów. To już nie spryt, to małostkowa nikczemność. To wstyd, gdy bogacze zdzierają skórę z biedaków. Zaskakuje, że Rząd Polski pozwala się prowadzić na pasku takim krwiożerczym pluskwom i finansuje ich pomylone pomysły, sypiąc groszem na utrzymanie tysięcy złodziejskich fundacji, funduszy, zgromadzeń i stowarzyszeń, służących interesom sił obcych i nieraz wrogich Polsce.

* * *

(...)
W okresie 1944-1990 michnikowcy systematycznie jeździli do Moskwy z donosami na „polskich nacjonalistów” (w tym, o zgrozo, na marszałka Rokossowskiego!). Dziś z tymże bagażem wojażują do Brukseli, obsmarowując tam cały nasz kraj. Antypolska mania prześladowcza ma wszelkie cechy ciężkiej paranoi. Dlaczego w całym okresie powojennym i aż do dnia dzisiejszego 90% składu osobowego służby dyplomatycznej Państwa Polskiego to osoby nie tylko niepolskie pod względem etnicznym, co samo w sobie jest absurdem i rasistowską obrzydliwością wołającą o pomstę do nieba, ale też o nastroju klinicznie antypolskim, pochodzących ze stalinowskiego „naboru” żydorosyjskiego? Dlaczego Polska nie berze w tym względzie przykładu od Izraela, państwa znakomicie rządzonego, którego 20% ludności to nie-Żydzi, lecz nikt nigdy nie widział, żeby dyplomatą czy oficerem służb specjalnych tego kraju był goj lub choćby ktoś z „merzerim”? I zupełnie słusznie, funkcjonujący bowiem w tych dziedzinach ludzie muszą być szczerymi patriotami kraju, który reprezentują, a nie typy o podwójnej lojalności i takiejże moralności. W przeciwnym razie mogą być z łatwością postawieni na usługi formacji obcych. Ani koczownicy, ani wędrowne wszy ojczyzny nie mają. U nas cała prawie elita ma podwójne obywatelstwo i jest narodowa obca. Czy któryś z obywateli Polski pełni funkcje ministerialne w Izraelu, W. Brytanii, USA? Jest absurdem powierzać kluczowe stanowiska w państwie osobom nie tylko obcego pochodzenia, mającym żadne kwalifikacje intelektualne, ale i niejasne powiązania na scenie międzynarodowej. Taki absurd byłby nie do pomyślenia w państwie normalnym, rządzonym racjonalnie, dbającym o swe bezpieczeństwo i interes narodowy. Ale w Polsce, kraju, jak widać, o nieograniczonych możliwościach dla rozmaitych szumowin, przebierańców, agentów obcego wpływu, ten absurd się dzieje. Ze skutkiem takim, że wielki naród historyczny Europy został sprowadzony do roli pionka w grze obcych interesów i błaga innych o rozlokowanie ich wojsk na naszym terenie, co samo w sobie jest zbrodnią stanu. Szanujące się bowiem państwo nigdy nie przystanie na rozmieszczenie cudzych sił zbrojnych na swym terenie. Przecież państwa nie mają przyjaciół, mają tylko interesy. Jak długo tedy jeszcze w imieniu naszego Państwa będą się panoszyć i to Państwo dyskredytować różne indywidua o wątpliwym rodowodzie i antypolskim nastawieniu, mający gęby ciężkich imbecyli?
Kiedyś sowieci tworzyli na naszych Ziemiach Zabranych fikcyjne oddziały, należące rzekomo do NSZ, WiN czy AK, na których czele stawiano bolszewickich oficerów mówiących po polsku. To do nich generał Sierow, minister Beria i generalissimus Stalin powiadali: „A teraz będziecie Polakiem, towarzyszu”. Ściągających w dobrej wierze do tych oddziałów młodych kresowiaków wymordowywano w bestialski sposób, otrzymując za to pieniądze i sowieckie ordery. Tym katom zapewniono później niewyobrażalne emerytury... w Polsce! Które pobierają do dziś. A są ich nawet teraz tysiące. (...)

* * *

U kresu ery socjalistycznej ZSRR miał w Polsce około 24 000 agentów, w tym 3 000 przebranych w sutanny. Byli oni wmontowani w struktury specjalne, dyplomatyczne, wojskowe, policyjne, medialne, kościelne, naukowe. Przecież oni nie zostali wycofani i nadal działają na szkodę Państwa Polskiego. A łatwo poznać ich po „owocach”. Tematem osobnym zresztą jest zagadnienie tej części sowieckiej agentury, którą Jelcyn razem z dokumentacją odsprzedał Stanom Zjednoczonym, Anglii i Niemcom. To ona nadaje ton w polskim życiu politycznym, gospodarczym, społecznym. Ta agentura jest hałaśliwie „proamerykańska”, notorycznie antyrosyjska – gdy idzie o słowa. Zresztą Amerykanie postawili w Iraku przede wszystkim na służby specjalne Saddama Husajna, a w Polsce – na byłą agenturę sowiecką. Chyba według zasady: agentura nie śmierdzi. Ale taka polityka cuchnie. I to bardzo. (...) W Polsce dekomunizacja i desowietyzacja polega na tym, że starsze pokolenie moskiewskiej agentury przekazało sztafetę (władzę, posady, majątek, media, finanse, oświatę) swoim synom”. – Jan Ciechanowicz”.

* * *

W tym miejscu warto jeszcze raz przypomnieć, że 18 kwietnia 2005 roku (za rządów partii, która dumnie nazywa siebie „Prawem i Sprawiedliwością” (!?), około godziny 11-12, gdy Jan i Halina Ciechanowiczowie byli w pracy, do ich mieszkania dokonali „kontrolowanego wejścia” oficerowie rzeszowskiej Policji lub Urzędu Ochrony Państwa, i skonfiskowali cały nakład dwu nowo wydanych książek naukowych „Dzieci żelaznego wilka” oraz „Ludzie wśródgwiazd. Gatunek Homo sapiens w perspektywie kosmologicznej”, wydrukowanych właśnie w nakładzie 600 egzemplarzy przez wydawnictwo oświatowe „FOSZE”. Przy okazji „szlachetni” polscy oficerowie („elita narodu”) dokonali kradzieży zbioru numizmatycznego, wartego wówczas około 12-15 tysięcy Euro, gromadzonego przez całe życie tych nauczycieli i stanowiącego jedyną ich oszczędność. Tak „podziękowano” za w sumie 88 lat (44 + 44) pracy tych ludzi na niwie szkolnictwa polskiego w kraju, jak też na Litwie i Białorusi, za zaszczepienie postawy patriotyzmu, solidnej wiedzy języków angielskiego, litewskiego, rosyjskiego i niemieckiego, etyki i filozofii tysiącom polskich studentów i uczniów, którzy się kształcili pod kierunkiem Haliny i Jana Ciechanowiczów.

* * *

W numerze 23 z roku 2007 tygodnik narodowy „Tylko Polska” redagowany przez Leszka Bubla zamieścił artykuł Jana Ciechanowicza pt. „Kłamstwa w sieci. W sieci kłamstw”, w którym czytamy: „Ostatnio żeglując w Internecie autor tego tekstu natrafił na pewną publikację, którą nie chciałby pominąć milczeniem. Mianowicie na blogu tzw. „solidarności walczącej” pt. „Styczniowe świadectwo pamiętnego roku 1991” znajduje się „informacja”, do której bardziej pasowałaby nazwa „dezinformacja”: „latem 1990 Piotr Hlebowicz z grupą Milvidasa uczestniczył w zbieraniu od młodych poborowych książeczek wojskowych, które następnie odwożono do głównego sowieckiego komisariatu wojskowego w Wilnie i wysypywano przed komendantem urzędu. W tym czasie jede3n z liderów Polaków na Litwie Jan Ciechanowicz nawoływał (także w Moskwie) do utworzenia z Wilna i rejonu wileńskiego polskiej republiki sowieckiej. W tym celu zwoływał w Solecznikach specjalne konferencje Polaków na Litwie. Jadwiga Chmielowska i Piotr Hlebowicz torpedowali te poczynania, na jednym z takich zebrań wystąpili ostro przeciwko tej komunistycznej inicjatywie i wezwali Polaków do poparcia niepodległej Litwy. Zdania były podzielone, po jakimś czasie idea Jana Ciechanowicza upadła, gdyż większość polskiej społeczności opowiedziała się przeciwko Związkowi Sowieckiemu”. Koniec cytatu. Otóż ponieważ moje imię figuruje od początku do końca w tym manipulatywnym tekście, pragnę czytelników poinformować, że – wbrew temu, co sugeruje Instytut Wschodni (inspirowany ze Wschodu?) – po pierwsze, nigdy nie zwoływałem w Solecznikach żadnych konferencji, co więcej, nigdy w tym mieście w ogóle nie przebywałem. Po drugie, nigdy nie miałem wątpliwej przyjemności polemizować w jakiejkolwiek sprawie ani z Jadwigą Chmielowską, ani z Piotrem Hlebowiczem, choć byłem przez nich nieraz obsmarowywany błotem na łamach „Kuriera Polskiego”, „gazety Wyborczej” i innych pism antynarodowego autoramentu. Po trzecie, zaplanowana przez szefa KGB Jurija Andropowa (Jehudę Fajnsztejna) i przez służby specjalne „obozu socjalistycznego” pierestrojka („transformacja ustrojowa”) przewidywała demontaż ZSRR i tego „obozu” pod kłamliwym hasłem rzekomej demokratyzacji, podczas gdy chodziło o gigantyczną kradzież i grabież. Tylko w latach 1991-1995, tylko z Rosji i tylko do Izraela wyjechało około 20 000 oficerów i generałów KGB i GRU objuczonych walizami i worami ze złotem, dolarami, diamentami i biżuterią zagrabionymi z banków państwowych i należących do olbrzymich przedsiębiorstw przemysłowych. Ale wielu pozostało w „obozie”. Właśnie ci znakomici mistrzowie swego fachu są dziś organizatorami kolorowych rewolucji i innych form zamętu, planowanych w Waszyngtonie, a realizowanych na „dzikim Wschodzie” przez ciemny uliczny motłoch manipulowany przez speców od prowokacji. (...) Powracając 17 lat wstecz wypada podkreślić, że w planach „pierestrojki” kwestia milionów Polaków w ZSRR została całkowicie pominięta. Należało więc coś w tym zakresie, póki był czas, uczynić, wychodząc z jakąś inicjatywą oddolną. Na przełomie lat 1989-1990 piszący te słowa – póki istniał ZSRR – postulował utworzenie ze wszystkich byłych ziem Rzeczypospolitej Polskiej okupowanych w 1939 roku przez ZSRR jakiejś polskiej jednostki administracyjnej, aby później ściągnąć do niej setki tysięcy rodaków z Syberii i Azji Środkowej, aby następnie ponownie przyłączyć nasze Ziemie Zabrane do Polski. To nie była inicjatywa „komunistyczna”, lecz właśnie antykomunistyczna, polsko-patriotyczna, od początku zaciekle zwalczana propagandowo przez Moskwę, Mińsk, Kijów, Vilnius oraz ... Warszawę! Takie widocznie były dyspozycje z central KGB, aby udaremnić „neoimperialistyczne zapędy” Jana Ciechanowicza, potępiając je jako „pomylone pomysły”... Nie mam za złe tej agenturze, że nawet dziś, po kilkunastu latach, usiłuje swą zdradę usprawiedliwić stosując zasadę „trzymaj złodzieja!”... Co więcej, mam poczucie satysfakcji, że gnidy mnie potępiają. Martwiłbym się, gdyby mnie chwaliły. (...)”.

* * *

W 2013 roku Wydawnictwo „Carpatia” udostępniło czytelnikom dwa tomy zbiorowe o niezwykłej wartości poznawczej i moralnej pt. „Kresy. Krajobraz serdeczny. Wspomnienia wypędzonych”. Współautorem i redaktorem tego wiekopomnego dzieła był wybitny człowiek pióra z Rzeszowa Zbigniew Wawszczak, człowiek o najwyższych kwalifikacjach zawodowych, erudyta, myśliciel, patriota. Nieco nieoczekiwanym zbiegiem okoliczności także autor tych słów trafił do wybranego grona osób, reprezentujących swe dzieje w tych księgach. A uczynił to w formie rozmowy właśnie z panem Z. Wawszczakiem. Pozwólmy więc sobie tę rozmowę poniżej przytoczyć.
MIĘDZY NAUKĄ A POLITYKĄ. Wywiad z Janem Ciechanowiczem z Wilna, historykiem i filozofem, wykładowcą Uniwersytetu Rzeszowskiego. Rozmowa z historykiem, filozofem, językoznawcą, tłumaczem, aforystą, eseistą, działaczem społecznym, dr. Janem Ciechanowiczem, wykładowcą Uniwersytetu Rzeszowskiego, członkiem Światowej Rady do Badań nad Polonią, członkiem Rady Naukowej amerykańskiego rocznika encyklopedycznego „Who is Who in the Modern World”, członkiem Amerykańskiego (Raleigh) oraz Międzynarodowego (Cambridge) Instytutu Biograficznego.

– Jest pan bardzo płodnym autorem. Opublikował pan kilkadziesiąt poważnych monografii z zakresu filologii germańskiej, genealogii i heraldyki, etyki, historii kultury, antropologii filozoficznej i socjologii w rozmaitych oficynach Litwy, Polski, Kanady, USA, Białorusi. Pańską działalność naukową trudno ogarnąć, samych tylko książek wydał pan dotychczas 42. Z informacji o panu w Internecie dowiedziałem się, że tylko w latach 1992-2002 ukazało się około 800 artykułów naukowych, popularno-naukowych i publicystycznych w różnych językach w periodykach w Polsce i w kilku innych krajach, między innymi we Francji, Ukrainie, Niemczech. W kilku językach pisuje pan i publikuje aforyzmy oraz przetłumaczył na język polski parę książek współczesnych autorów litewskich. Widzę pana nazwisko w stopkach redakcyjnych szeregu pism polskich i polonijnych. Krótko mówiąc, cechuje pana zarówno nieprawdopodobna erudycja (w tym doskonała znajomość kilku języków obcych), tytaniczna pracowitość, jak i zaiste encyklopedyczna różnorodność twórczych zainteresowań. Nie jestem w stanie dokładnie ocenić walorów publikacji, książek i artykułów wychodzących spod pana pióra, ale jestem pełen podziwu dla rozmachu działalności twórczej przybysza z ziemi wileńskiej, który jako germanista i filozof pracuje w kilku placówkach na Podkarpaciu (Rzeszów, Tarnobrzeg, Sanok)... Wielkie Księstwo Litewskie, historyczna kraina, z której pan pochodzi, najprawdopodobniej zdeterminowała pańskie zainteresowania naukowe, a więc dzieje WKL, związanego z Polską unią i występującego w tym sojuszu jako ważny podmiot polityki europejskiej w postaci Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Nie wiem, czy będzie adekwatne stwierdzenie, że jest pan litewskim Polakiem, język polski jest dla pana językiem ojczystym i, jak sądzę, nie podziela pan zdania elit rządzących współczesną Litwą, które nader krytycznie patrzą na bliskie (jedna państwowość przy zachowaniu odrębnych urzędów, autonomii) związki łączące obydwa narody przez stulecia.

Zarówno historiografia litewska, jak też białoruska i ukraińska, bardzo krytycznie oceniają okres naszej wspólnoty państwowej, uważają wszystkie unie z Królestwem Polskim za posunięcia niefortunne, wielce dla owych narodów niekorzystne, czy wręcz za źródło ich klęski narodowej. Nasi byli współobywatele idą pod tym względem jakby za imperialną historiografią wielkoruską, od ponad dwu stuleci sugerująca, że jakoby Polska stanowiła zagrożenie dla swych wschodnich sąsiadów, podczas gdy w rzeczywistościto dzięki związkom z Koroną owe narody przetrwały, a zagrożenie dla ich egzystencji powstało dopiero po tym, gdy trafiły pod berło cesarza Rosji, gdy ich kraje pokryła sieć szubienic, a z ich miast i wsi pociągnęły na Sybir nieskończone smutne pochody zakutych w kajdany, do niedawna jeszcze wolnych obywateli naszej wspólnej Rzeczypospolitej... Mówiąc o mojej skromnej osobie, nie określałbym siebie jako Polaka „litewskiego”. Tak jak nie ma „końskiej krowy” czy „kociego psa”, nie ma „polskiego Żyda” czy „litewskiego Polaka”. Polak jest zawsze polski, Litwin litewski, a Żyd żydowski... Mój ojciec Stanisław w okresie przedwojennym pełnił obowiązki zarządcy Gospodarstwa Naukowo-Doświadczalnego „Worniany”, położonego w powiecie wileńsko-trockim, a należącego do Uniwersytetu Stefana Batoregow Wilnie. W tejże miejscowości, ale już po wojnie, urodziłem się, kończyłem szkołę. Studia germanistyczne, politologiczne i filozoficzne odbyłem w dwu stolicach: Wilnie i Mińsku. Tak więc w naturalny sposób wzrastałem i wychowywałem się w tradycyjnym wielokulturowym i wielojęzycznym środowisku jakby dawnego WKL. Ta tradycja, jej koloryt i atmosfera są mi bardzo bliskie.

Mówiąc skrótowo, nie podziela pan poglądu, jakoby Litwa historyczna, wiążąc się unią personalną z Warszawą, popełniła błąd, który doprowadził do dokonującej się w ciągu wieków polonizacji litewskich warstw wyższych.

– Proces asymilacji kulturowej przebiegał różnokierunkowo: nie tylko spolonizowała się część elit białoruskich, litewskich i ukraińskich, ale też mnóstwo Polaków się zlitwinizowało, zbiałoruszczyło i zukrainizowało. To był naturalny proces przebiegający w różnych kierunkach; niezbicie świadczą o tym archiwalne materiały genealogiczne.

Jakkolwiek procesy asymilacyjne są faktem i trudno byłoby je negować, to jednak niepodważalny pozostaje fakt, że Litwa, która dokonała ogromnych podbojów terytorialnych na Rusi, w XIV wieku stanęła w obliczu śmiertelnego zagrożenia ekspansją krzyżacką. Litwini w pojedynkę nie byliby w stanie stawić czoła potędze Zakonu Krzyżackiego. Zdawał sobie z tego sprawę Jagiełło i podjął decyzję o zawarciu unii z Polakami. Historia dowiodła, że była to decyzja słuszna, ponieważ tylko wspólnymi siłami dało się pokonać Krzyżaków w bitwie pod Grunwaldem w 1410 roku. Chrystianizacja Litwy, jedna z głównych konsekwencji zawarcia unii dynastycznej polsko-litewskiej, wytrąciła koronny argument z rąk Krzyżaków, że muszą wypełnić swoją misję, nawracając na wiarę chrześcijańską pogańskich Prusów i Litwinów. Krzyżacy cieszyli się poparciem państw europejskich, w bitwie na polach Grunwaldu po stronie krzyżackiej walczyło wielu rycerzy z krajów chrześcijańskich Europy Zachodniej... Z lektury rozmaitych tekstów w prasie polskiej wiemy, że Litwini bardzo krytycznie odnoszą się do Jagiełły, wynosząc na piedestał jego brata Witolda jako rzecznika niepodległości Litwy. Jaki jest pana pogląd na te sprawy?

Istotnie, współczesna historiografia litewska, podobnie jak białoruska, uważa raczej Witolda za większego patriotę WKL niż Jagiełłę, choć do lamusa wyrzucono głupiuteńką teoryjkę o tym, że Jagiełło rzekomo zaprzedał się Polakom skuszony wdziękami Jadwigi, nawiasem mówiąc wcale nie Polki z pochodzenia. Wystarczyło bowiem porównać wiek tych osób (36 i 12 lat!) w chwili, gdy zawierano owo porozumienie dynastyczne, aby pojąć, że aspekt erotyczny w ogóle wchodzić w grę nie mógł. Wydaje mi się, że unie polsko-litewskie zostały wymuszone przez szereg obiektywnych okoliczności i dla obu stron niosły zarówno pewne korzyści, jak i zagrożenia. Ale narody i państwa, podobnie jak osoby prywatne, żyją nie tak, jak im się chce, lecz tak, jak się im akurat żyje, jak wychodzi. I rzadko mamy do wyboru między dobrem a złem, przeważnie musimy wybierać z dwojga złego. Unia była dla wszystkich stron w niej uczestniczących wyborem mniejszego, jak się wydawało, zła. W końcu jednak okazała się najbardziej korzystna dla Polski, która była najlepiej rządzona i osiągnęła najwyższy poziom rozwoju właśnie pod berłem litewskiej dynastii Jagiellonów.

Związek dynastyczny, który przechodził przez rozmaity przesilenia, ostatecznie przypieczętowany w akcie Unii Lubelskiej, był podstawą powstania jednego z największych państw europejskich, odgrywających znaczną rolę w Europie Środkowo-Wschodniej. Rzeczpospolita Obojga narodów stanęła do rywalizacji z rosnącą potęgą Moskwy o władanie ziemiami ruskimi, podbitymi przez walecznych Litwinów i, niestety, przegrała tę rywalizację. W okresie dwóch stuleci państwo polsko-litewskie zostało wyparte z rozległych obszarów ziem kresowych, a w końcu zniknęło z mapy Europy w wyniku rozbiorów, do których Rosja pozyskała Prusy i Austrię. Dlaczego tak się stało, dlaczego państwo polsko-litewskie nie sprostało wyzwaniu rzuconemu przez Moskwę – to sprawa bardzo skomplikowana, dyskutowana przez wiele dziesięcioleci przez historyków. Bardzo upraszczając to wielce skomplikowane zagadnienie, można postawić tezę, że ekipy rządzące Rzecząpospolitą szlachecką nie stanęły na wysokości zadania. Państwo polskie uwikłało się w wyniszczające wojny ze Szwecją, małym liczebnie, lecz bardzo dzielnym krajem nordyckim, które obnażyły jego słabość. Polska dysponowała ogromnymi zasobami, była jednak państwem źle rządzonym. W pierwszych dekadach XVII wieku zarysowała się możliwość osadzenia na tronie moskiewskim przedstawicieli dynastii Wazów, lecz krótkowzroczność i zadufanie Zygmunta Wazy przekreśliły tę szansę. Ten niefortunny władca przez swe nieposkromione ambicje objęcia władzy w Szwecji sprowadził na nasz kraj potop szwedzki. Podejmowane przez pierwszego z dynastii Wazów próby wzmocnienia władzy królewskiej doprowadziły do wijny dowowej i całkowitej blokady poczynań reformatorskich przez opozycję magnacko-szlachecką

Zamęt w głowach przekłada się zawsze na zamęt w życiu publicznym. Swawola i głupota szlachty polskiej sięgnęła takiego pułapu, że większość bojarów litewskich wolała wówczas sojusz nie z Polską, lecz ze Szwecją, do której zresztą bardziej pasowała pod względem pod względem rasowym i psychologicznym. Gdy się czyta zapisy archiwalne do ksiąg grodzkich, ziemskich, kościelnych, sądowych na ziemiach litewskich, białoruskich i ukraińskich sprzed trzech czy czterech stuleci, to wyłania się z nich bardzo ponury obraz nadużyć, zdzierstw, gwałtów, grabieży, podpaleń, dokonywanych zarówno przez najeźdźców moskiewskich, jak i sojuszników polskich, raz po raz ciągnących na wojnę przez te tereny. I właśnie to wyakcentowują dziś historycy litewscy, białoruscy i ukraińscy, którym ani w głowie uznawać nas za „Prometeusza” czy tym bardziej za „Chrystusa Narodów”, jak to ogłosili po zażyciu kilku głębszych nasi mesjaniści mieszkający w XIX wieku w Paryżu. Ani myślą tez o jakiejkolwiek unii z Polską. Zresztą i historiografia Zachodu, poza nielicznymi wyjątkami, wcale nie podziela naszych poglądów na dalekie od jednoznaczności i od ideału dzieje Rzeczypospolitej.

Ogromny chaos, jaki zapanowałna skutek najazdu szwedzkiego, nieudanych prób wzmocnienia władzy królewskiej, wojen kozackich, ostatecznie pogrążył kraj w niemocy. Tutaj całkowicie zawiodły wpływowe elity rządzące państwem. Rozwiązaniem racjonalnym, z którego Rzeczpospolita wyszłaby wzmocniona, byłoby dogadanie się z buntującymi się przeciwko dyskryminacji i wyzyskowi Kozakami. Wbrew zdrowemu rozsądkowi, reprezentowanemu przez garstkę trzeźwo myślących polityków, postawiono na rozwiązanie siłowe. Straciło na tym chylące się ku upadkowi potężne państwo polskie. Rzeczpospolita nie potrafiła uspokoić Chmielnickiego, opowiadając się po stronie egoistycznych interesów magnaterii i szlachty, wepchnęła Kozaków w ramiona Moskwy. A Rosja w niedługim czasie zlikwidowała Sicz Zaporoską.

Absolutnie z panem się zgadzam, to jest trafna diagnoza. Polskie elity polityczne, z wyjątkiem okresu Jagiellońskiego, nie wyróżniały się ani mądrością, ani wiernością krajowi, ani wyrachowanym z państwowego punktu widzenia i chłodnym zmysłem politycznym. Składały się przeważnie z patriotów własnej kieszeni, krających sukno Rzeczypospolitej i je rozkradających. Koroniarska pycha, kłótliwość, chciwość, niesłowność, pijaństwo, warcholstwo tak się dały we znaki ludności WKL, że do dziś nawet w idiomach tamtejszych języków zachował się nader niemiły stereotyp Polaka: „lenkiszka rupusze” to po litewsku nadęta „polska ropucha”, mająca bezpodstawnie bardzo wysokie zdanie o sobie; w języku białoruskim funkcjonuje powiedzenie niewymagające tłumaczenia: „Palak – łajdak”, w rosyjskim: „Polak – durak”, a w ukraińskim: „Żyd, Lach ta sobaka– wira jednaka”... Niestety, to też swoiste „dziedzictwo” naszej wspólnej historii i sąsiedztwa, aczkolwiek trudno je nazwa chlubnym. Ale na błędach przeszłości warto się uczyć.

Dlaczego Litwini tak bardzo nas nie lubią?

A kto nas lubi? Chyba tylko ci, którzy nas nie znają. A czy my sami siebie lubimy? Niech pan spojrzy na polską scenę polityczną, na te nawzajem zagryzające się szczury. Nie potrafią w żadnej sprawie dojść do porozumienia ze sobą, a wciąż wytykają brudnymi palcami i pouczają sąsiadów, jak oni mają żyć i jak rozstawiać meble w swoich domach. A jednocześnie urzędujący minister spraw wewnętrznych RP, fikcyjny wnuk noblisty Bartłomiej Sienkiewicz na pytanie, jak spostrzega Państwo Polskie, odpowiada, że to (dosłownie!) „chuj, dupa i gówna kupa”! Porażające, jak można być takim szmaciarstwem, a jednocześnie mieć tak wysokie mniemanie o sobie i z „wyższością” się uśmiechać, jak głupi do sera. To jest żenujący widok, jak można kochać, czy choćby szanować kogoś takiego? Nawet Ślązacy, najwierniejszy ongiś rdzeń polskości, mają tego dość i chcą uciec choćby pod opiekę Niemiec.

To chyba zbyt kategoryczne twierdzenia. Z racji swego pochodzenia, wykształcenia i zainteresowań był pan niejako predysponowany do podjęcia pracy nad dziejami rodów rycerskich Wielkiego Księstwa Litewskiego. Zakres tematyczny tej monografii jest bardzo bogaty. Proszę opowiedzieć, jakie okoliczności sprawiły, że podjął się pan tak pracochłonnego zadania.

Nie wiem, jak odpowiedzieć na to pytanie. Najczęściej – jak pan doskonale wie z własnego doświadczenia – zaczynamy coś pisać powodowani nie klarownym postanowieniem, lecz wiedzeni jakimś instynktem – ni to poznawczym, ni to społecznym. Materiały do mego sześciotomowego herbarza „Rody rycerskie Wielkiego Księstwa Litewskiego” powoli gromadziłem przez kilka dziesięcioleci, równolegle zresztą ze zbieraniem „surowca” do innych tematów, nie zaniedbując pracy zarobkowej i pełnienia obowiązków rodzinnych. Aż w końcu udało się wszystko usystematyzować i w 2001 roku ukazały się jednocześnie wszystkie pięć tomów tego herbarza, a w 2006 jednotomowy suplement. Opisałem w nim ponad 9 000 rodzin szlacheckich, bazując na materiałach archiwalnych ze zbiorów w Wilnie, Padwie, Nowym Jorku, Warszawie, Krakowie, Grodnie, Mińsku, Moskwie, Petersburgu, Lwowie, Żytomierzu, Kijowie, Kiszyniowie, Twerze, Kownie, Witebsku, dokonując po drodze szeregu kapitalnych odkryć genealogicznych, dotyczących dziejów tak znanych i zasłużonych rodzin, jak Dostojewscy, Możajscy, Ciołkowscy, Czajkowscy, Czyżewscy, Strawińscy, Kowalewscy, Piłsudscy, Przewalscy, Lubienieccy i in.

Sądząc z imponującej liczby pana publikacji, musiał pan korzystać z prac poprzedników w zakresie na przykład genealogii; zapewne podstawowymi źródłami, które pan wykorzystał, były herbarze rodów szlacheckich już wcześniej opracowane przez polskich specjalistów? Czy są one wiarygodnym materiałem, czy raczej wymagają żmudnych weryfikacji?

W sposób oczywisty każdy naukowy proces badawczy odbywa się w zastanym kontekście kulturowym i startuje od poziomu już przedtem osiągniętego. Byłoby przejawem pychy i głupoty ignorowanie tego, co w tej czy innej materii powiedzieli twoi poprzednicy, i udawanie, że jesteś pionierem tam, gdzie jesteś tylko jednym z wielu pracowników nauki. Genealogia i heraldyka polska mogą się szczycić szeregiem znakomitych imion, że wymienimy tu przykładowo tylko kilka nazwisk: Niesiecki, Boniecki, Uruski, Żychliński, Szymański, Wittyg, Gajl. Plejadę pięknych imion ma ta nauka w Niemczech, Francji czy Rosji. Czyż mogłem je ignorować? Oczywiście, wszystko starannie przestudiowałem, gromadząc materiały do mego litewskiego herbarza, a wieloletnie żmudne kwerendy w archiwach pozwoliły mi zarówno uzupełnić, jak i poprawić szereg twierdzeń moich znakomitych poprzedników. To jest naturalny proces rozwoju wiedzy naukowej. Inna rzecz, że moje sześciotomowe opracowanie, dotyczące szlachty WKL, oraz dwutomowy „Herbarz polsko-rosyjski”, który się ukazał w Warszawie w 2006 r., Czy „HerbarzPolesia” z 2009 r. stanowiły swego rodzaju novum na swoim terenie, spotkały się z życzliwym przyjęciem publiczności czytającej i są obecnie absolutnie nie do osiągnięcia w sieci handlowej. Dość regularnie dostaję e-maile oraz listy z bibliotek publicznych z Polski, Litwy, Francji czy Kanady z prośbą o pomoc w zdobyciu tej czy innej mojej książki, lecz pomóc już nie mogę, bo nakład został wyczerpany i nie da się tego kupić ani w Rzeszowie, ani w Wilnie, ani w Warszawie. Okazuje się, że moje publikacje bywają często wykradane przez czytelników z bibliotek publicznych, i to w sytuacji, gdy czytelnie są przecież nieprzerwanie monitorowane. Jakże musi się podobać lektura, skoro, aby ją zdobyć, niektórzy miłośnicy książek podejmują takie ryzyko! Jestem z tego dumny! Uważam zresztą, że kradzież czy nieoddanie pożyczonej książki niekoniecznie jest wielkim grzechem: moi studenci często nie zwracają mi pożyczonych książek, z czego niezmiernie się cieszę, znaczy to bowiem, że lubią czytać, a więc będą mądrymi i dobrymi ludźmi. Reasumując, jeśli idzie o moje teksty historyczne, oparłem je przede wszystkim na oryginalnych materiałach archiwalnych, a dopiero w drugiej kolejności na wielojęzycznej literaturze przedmiotu. Podobnie było z tematem, który mnie najbardziej fascynuje, mianowicie z wkładem osób polskiego pochodzenia do nauki, sztuki i kultury powszechnej, któremu to tematowi poświęciłem kilkanaście publikacji książkowych i ponad tysiąc prasowych. Nie dotyczy to jednak mojego obszernego niemiecko-polskiego słownika frazeologiczno-paremiologicznego, który powstał na bazie tysięcy wypisów z literatury niemieckiej, ze słowników wydawanych w różnych krajach – przecież nie mogłem sam ze swego palca wysysać idiomów czy przysłów; ale to też była żmudna i długotrwała, fascynująca praca. Lubię pracować. A uprawianie badań naukowych to wspaniała przygoda życiowa.

Jest pan m.in. autorem trzytomowej książki „Filozofia kosmizmu” o niezwykłych losach przedstawicieli szeregu polskich rodów (Ciołkowski, Bernacki, Czyżewski) oraz „Z rodu polskiego” (Czajkowski, Jakubowski, Kiełdysz i in.), którzy zrobili zawrotne kariery artystyczne i naukowe w Rosji. (...) Polacy słynęli chyba od zawsze z ogromnego umiłowania wolności, co doprowadziło Rzeczpospolitą Obojga Narodów, duże i znaczące państwo w Środkowej Europie, do upadku (rozbiorów). (...) Rosjanie preferowali i preferują rządy twardej ręki. Może to właśnie aprobata rządów autorytarnych, stanowiących przeciwieństwo polskiej „złotej wolności”, przyciągało niektórych Polaków do Imperium Rosyjskiego? Jak wytłumaczyć fascynację niektórych Polaków ziemią carów Północy, mimo przecież charakterologicznego przeciwieństwa między naszymi narodami?

Siła bywa fascynująca, a słabość odrażająca. Ale nie tylko o to chodzi. Był czas, kiedy ja, podobnie jak pan obecnie, podzielałem stereotyp myślowy, że Polacy to wielcy miłośnicy „demokracji” i byłem dumny z naszego przywiązania do tak zwanej „złotej wolności”. Ale wieloletnie pogłębione studia nauczyły mnie widzieć różnicę między usposobieniem wolnościowym a organiczną głupotą, chaosem intelektualnym, brakiem samodyscypliny i instynktu państwowego, kiedy to się uważa, że „wszystkim wolno wszystko”. Lubimy powtarzać za profesorem Konecznym, że Polska rzekomo należy do cywilizacji łacińskiej, a przecież podstawową zasadą tamtej cywilizacji było: „dobro wspólne (rzeczpospolita) jest najwyższym prawem”, najwyższą wartością. Dla wielu zaś naszych rodaków – zaryzykuję to twierdzenie – najwyższą wartością wcale nie była Ojczyzna i wcale nie wolność, lecz własna kieszeń. Zresztą Józef Piłsudski swego czasu zauważył, iż to łajdakom i kanaliom potrzebna jest absolutna wolność, aby móc bezkarnie popełniać swe łotrostwa, łącznie ze sprzedawaniem Polski obcym potęgom, choćby za łapówki. Przeciwieństwo między Polską a Rosją nie polegało na tym, że u nas była wolność, a u nich ucisk, lecz na tym, że u nas był bezład głupoty i chaos bezprawia, a u nich jaki taki porządek, rygor państwowy, narzucany odgórnie patriotyzm dynastyczno-imperialny, że u nas byle pijany prostak mógł napluć w twarz senatorowi i nawymyślać królowi, i za nic miał normy prawa, u nich zaś za to, za obrazę majestatu państwa i łamanie obowiązujących przepisów, bito batogami i goniono na Sybir; skądinąd zupełnie słusznie. I jak pan trafnie zauważył, to nasza własna głupota, którą narcystycznie i pompatycznie nazywamy „umiłowaniem wolności”, sprawiła, że utraciliśmy nawet własną państwowość. Niech pan spojrzy, w jaki sposób także dziś nasze media, nasi brudni i nieogoleni „celebryci”, nasi (pożal się Boże!) „politycy” poniewierają urząd prezydenta, symbole narodowe, prawo krajowe, nie mówiąc o zasadach dobrego tonu i etykiety. Tak było przed rozbiorami i wielu Polaków po prostu uciekało z tego bagna, choćby gdzie pieprz rośnie, byle najdalej od takiej „wolności”... Żyjemy zresztą w nieco jakby urojonym świecie, jeśli chodzi o nasze zdanie o nas samych, naszych dziejach i usposobieniu. Mamy tu bardzo wygórowane zdanie o sobie, powiadamy np., że jesteśmy bardzo tolerancyjni, że Rzeczpospolita była „państwem bez stosów”. Przyjemnie to mówić i słuchać. Ale gdy zajrzymy do dokumentów archiwalnych sprzed około 250-300 lat, zobaczymy państwo w ogniu i rzesze niewinnych ludzi płonących na stosach oraz wołających o pomstę do Nieba dla swych katów: w każdym miasteczku znajdował się specjalny plac, na którym palono „czarownice” i „heretyków”, skazanych przez inkwizycyjne „trojki” na niewysłowione męczarnie. Przy tym apogeum tych bestialstw w Polsce i Litwie przypadło na stulecie XVIII, kiedy to Europa Zachodnia już porzucała to straszliwe szaleństwo. Zresztą jako powód do rozbiorów elity austriackie, pruskie i rosyjskie podawały właśnie grupowe spalenia kobiet na stosie w najjaśniejszej (od płomieni stosów) Rzeczypospolitej. Zawsze się późnimy: gdy Francja, Szwecja czy Anglia porzucają dewiacyjny idiotyzm „wychowania seksualnego” w przedszkolach i szkołach, u nas to, jak i kult pederastii, dopiero staje się modne i jest na gwałt narzucane jako rzekoma „europejskość”...

Zostawmy politykę. Proszę opowiedzieć, w jaki sposób organizował pan swój warsztat badacza. Opracowanie tak olbrzymich, po prostu fundamentalnych dzieł to przecież zadanie nie dla jednej osoby, lecz wręcz dla kilku zespołów badawczych, tym bardziej że są to dzieła z tak różnych dziedzin nauki, jak etyka, językoznawstwo czy heraldyka. To, co pan „wyprawia” w tym zakresie, robi po prostu piorunujące wrażenie. Jak pan to robi?

Słyszę dość często to pytanie, ale odpowiedzieć na nie nie potrafię. Może pozwoli pan, że przytoczę w tej mierze pewną anegdotę. Do sławnego już Beethovena przychodzi pewien młody człowiek i po powitaniu zadaje wprost pytanie: „Jak się pisze symfonie?”... Gospodarz, aby gościa nie urazić, delikatnie pyta: „A ile pan ma lat?” – „Siedemnaście” odpiera młodzieniec. Na co mistrz: „Wie pan, jest pan jeszcze za młody, aby pisać symfonie”... Na co gość: „Ale Mozart był jeszcze młodszy, gdy skomponował swą pierwszą symfonię!” Na co Beethoven: „Tak, ale on nikogo nie pytał, jak się to robi”... Po prostu robił, nie zastanawiając się, jak... Chciałbym w tym miejscu uwypuklić pewien szczegół: w naszych czasach jest nieraz łatwiej książkę napisać niż ją wydać. Udało mi się opublikować tak wiele tekstów m.in. dzięki życzliwości wydawnictwa Uniwersytetu Rzeszowskiego, w którym pracuję od 19 lat; również dzięki współpracy z mymi przyjaciółmi w USA i Kanadzie, ludźmi o wielkim potencjale intelektualnym i patriotycznym, wśród których powinienem wymienić przede wszystkimdoktora Benjamina Chapińskiego, znakomitego intelektualistę i sportowca, pracownika oświaty USA, działaczy polonijnych Theodora Patricka Jakubowskiego, Zygmunta Czerwińskiego, Jana Raczkowskiego, pana redaktora Leszka Bubla z Warszawy, a w Kanadzie redakcję tygodnika „Głos Polski”w Toronto i jego redaktora naczelnego, pana Wiesława Magierę, w Wilnie zaś Wiktora Dulkę, barda, erudytę, przedsiębiorcę w jednej osobie. Bez współdziałania i pomocy zarówno tych, jak i wielu innych zacnych ludzi i szlachetnych Polaków nie potrafiłbym tak owocnie pracować. Chciałbym więc im w tym miejscu serdecznie za solidarność podziękować.

Czytałem kilka recenzji wysoko oceniających pana książki. Czy są one czytane także poza Polską i Litwą?

O ile mi wiadomo, moje opracowania są znane w wielu krajach na pięciu kontynentach, otrzymuję bowiem dość często listy, bardzo nieraz życzliwe i wręcz serdeczne, z Francji i Białorusi, USA i Australii, Wielkiej Brytanii i Republiki Południowej Afryki, Rosji i Ukrainy, z Łotwy i Niemiec, z Argentyny i Litwy, Brazylii i Włoch z podziękowaniem i gratulacjami z powodu ukazywania się moich publikacji. Książki moje pisuję w języku niemieckim i polskim, natomiast artykuły w edycjach zbiorowych i periodykach także po angielsku, białorusku, litewsku, rosyjsku. W niektórych krajach zresztą moje nazwisko figuruje w informatorach i encyklopediach, a prace są cytowane przez poważnych uczonych niemieckich i rosyjskich. Daje to moralną satysfakcję i poczucie rzetelnie spełnionego obowiązku. Przecież po to przychodzimy na ten świat, by spełnić swój obowiązek, swe „zadanie”, jak to trafnie ujmował Karol Wojtyła. (...)
Dziękuję panu za rozmowę.

Ja również dziękuję.”



SCORPIONOMACHIA cz. 7 - Polemiki o „kwestii polskiej” w Wilnie, 1978-2015 [MATERIAŁY PRASOWE]

$
0
0

* * *

ANEKS I.GAMBIT KRESOWY.
Publikacja: tygodnik „TylkoPolska” czerwiec 2015

Jan Ciechanowicz, był (razem z Henrykiem Mażulem i Janem Sienkiewiczem) inicjatorem założenia Związku Polaków na Litwie i, jako prodziekan Wydziału Języków Obcych Wileńskiego Instytutu Pedagogicznego, docent Katedry Filozofii tejże uczelni i publicysta o ukierunkowaniu polsko-narodowym na Litwie, zorganizował i prowadził w auli Instytutu pierwsze (1988), założycielskie zgromadzenie Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego Polaków na Litwie (później przemianowanego na ZPL), a potem założył w terenie kilkadziesiąt (37) lokalnych ogniw tejże organizacji. Był też wśród współzałożycieli Polskiego Uniwersytetu w Wilnie, Fundacji Kultury Polskiej na Litwie, innych organizacji polonijnych w tym kraju. Jest nauczycielem akademickim o 44-letnim stażu, autorem kilkudziesięciu książęk z zakresu germanistyki, historii, filozofii, etyki, genealogii, aforystyki oraz około 1200 artykułów naukowych i popularnonaukowych w języku angielskim, białoruskim, litewskim, niemieckim, polskim, rosyjskim, opublikowanych w kilkunastu krajach.

* * *

Tytułem wstępu warto zaznaczyć, że rzekoma „demokratyzacja” bloku wschodniego, czyli transformacja ustrojowa socjalizmu w kapitalizm, nie była zjawiskiem zdeterminowanym oddolnie przez jakiekolwiek ruchy wolnościowe. Stanowiła ona ciąg dalszy i przeprowadzony odgórnie przez sowiecką bezpiekę i jej prowokatorów (z inicatywy M6, CIA, George’a Sorosa et consortes) drugi etap rewolucji bolszewickiej. (Profesor Steven Cohen i wybitna obrończyni praw człowieka, zmarła w maju 2011 roku Jelena Boner niezależnie od siebie nazwali ten przekręt „rewolucją kryminalną”). Jej plan został opracowany i skutecznie zrealizowany przez złodziejską wierchuszkę komunistyczną ZSRR (przede wszystkim skrzydło liberalne Biura Politycznego KC KPZR, KGB, GRU) i młode, bezideowe pokolenie komsomolców) w porozumieniu z kapitałem oligarchicznym i służbami specjalnymi Zachodu, światem przestępczym, skorumpowanymi władcami krajów „demokracji ludowej,” jak też agenturalnymi bufonami pretendującymi do roli „autorytetów moralnych”. Zadbano też na drodze korupcji o życzliwość i „duchową opiekę” ze strony wszystkich konfesji. Postępowano wedle zasady: „Jeśli chcemy, by wszystko pozostało tak, jak jest, wszystko musi się zmienić” (Giuseppe Tomassi di Lampedusa).
W ten sposób zakończyła się wieloletnia szczurza rywalizacja między partiami komunistycznymi a bezpiekami i policjami komunistycznymi: kompletną klęską i likwidacją partii oraz absolutnym zwycięstwem „towarzyszy oficerów”, którzy powierzyli rzekomą „likwidację” (zmianę szyldu!) służb specjalnych zarówno na Litwie, jak i w Polsce tajnym współpracownikom („osobom zaufanym”) tychże służb! Komunistyczna bezpieka (pisałem w 1991 roku) zlikwidowała komunizm i partie komunistyczne,a jeśli kierownictwo tych ostatnich nie sprzeciwiało się (a się nie sprzeciwiało, zwabione perspektywą zawłaszczenia majątkiem narodowym pod sztandarem „reform” i „prywatyzacji”), proces przebiegał gładko. Jedynym drastycznym wyjątkiem stała się Rumunia, gdzie komunista-narodowiec Nicolae Ceausescu został razem z małżonką dosłownie „jak pies” zastrzelony z automatu przez pułkownika sowieckiego KGB, który zresztą po paru tygodniach również „jak pies” został w centrum Moskwy dopadnięty i zlikwidowany przez kilku nie pozbawionych honoru oficerów Securitate. Trochę „partyjnego sumienia” przez pewien czas zachowywało przywództwo NRD, ale i ono rychło zostało spacyfikowane przez wspólne wysiłki moskiewskiego KGB i CIA. Majstersztyk socjotechniki!
Przy okazji, np. w Polsce, stłamszono moralnie i zlikwidowano organizacyjnie autentyczną lewicę polityczną, stojącą na straży praw obywatelskich ludzi pracy, i zastąpiono ją pederastyczną pseudolewicą milionerów, nie mającą żadnego poparcia społecznego. Do podziału, czyli rozkradania, majątku narodowego zostali dopuszczeni tylko ci reprezentanci nomenklatury partyjnej, którzy jednocześnie byli tajnymi współpracownikami aparatu terroru państwowego. Co uczciwsze osoby ogłoszono za „komuchów”. Ale też „wyborczo”. Odtąd bandyci z bezpieki i milicji w krajach obozu postsowieckiego (z częściowym wyjątkiem Czech, Estonii, Białorusi, Kazachstanu i Węgier) rządzą się, jak im się żywnie podoba (schalten und walten nach Belieben!), kontrolują wszystkie partie, media, służby specjalne, a wojsko (jedyną siłę, która mogłaby powściągnąć ich zapędy) ogołocili, ośmieszyli i niemal zlikwidowali. Co wskazuje na olbrzymią siłę niszczycielską tej globalnej formacji wolnomularskiej, sterowanej z USA i UK.
Do demontażu ustroju socjalistycznego dążył już Ławrentij Beria, ale został zdemaskowany przez Chruszczowa i zastrzelony przez marszałka Żukowa. Sama idea jednak „nie umarła”, a decyzja o jej realizacji zapadła w 1975 roku w sztabie Jehudy Fajnsztejna, bardziej znanego pod pseudonimem politycznym jako Jurij Andropow, szef sowieckiego KGB. Do akcji szykowano się długo, świadomie zohydzając ustrój socjalistyczny jako z natury „nieefektywny”(a co z Chińską Republiką Ludową czy socjalistycznymi jakże skutecznym Wietnamem?), „niereformowalny” i „opresyjny”; podjęto szykany wobec tzw. dysydentów, ze sklepów poznikały niewiadomo dlaczego rozmaite towary i żywność, choć przedsiębiorstwa przemysłowe i rolnicze pracowały pełną parą, jeszcze w latach 1960-1969 zapewniając zaspokojenie normalnych potrzeb ludności. Od 1975 roku jednak w krajach, za przeproszeniem, „demokracji ludowej” zaczęło braknąć wszystkiego prócz przysłowiowego octu, zalegającego półki w sklepach spożywczych. Olbrzymia produkcja przemysłowa i rolnicza była przez nomenklaturę policyjno – wojskowo – partyjną zbywana za bezcen za granicą, a miliardy dolarów osiadały na kontach prywatnych tejże nomenklatury, która – jak się okazało już po „zmianach demokratycznych”– w międzyczasie zgromadziła miliony, kształciła swe dzieci w renomowanych zachodnich uniwersytetach, płacąc duże pieniądze, ukradzione własnym obywatelom, skazanym na picie wódki i popijanie jej octem. Wreszcie gdy „socjalizm” dostatecznie w oczach ludności zohydzono, założono fikcyjne organizacje „antykomunistyczne”, na których czele usadowiono agenturalną „rezerwę demokratyczną” i przystąpiono do realizacji „transformacji ustrojowej”.
Celem zaś tych zmian wcale nie było zdobycie wolności (chyba że chodziło o „wolność” bezrobocia) przez narody obozu socjalistycznego, lecz zalegalizowanie nielegalnie nabytych fortun nomenklatury komunistycznej, dalsza grabież majątku narodowego przez elementy kryptokryminalne oraz geopolityczna afrykanizacja, kolonizacja i marginalizacja świata wschodnioeuropejskiego, w szczególności słowiańskiego (m.in. „kowentryzacja” Jugosławii przez bombowce RFN, USA i UK, podział Czechosłowacji, utopienie we krwi Ukrainy, pełzające wyniszczanie Polski) przez finansowy imperializm anglosaski i niemiecki. Co też się stało. [Czy ktoś zwrócił uwagę na wiele mówiący „szczegół”, że wszyscy „nasi” kolejni prezydenci, premierzy, ministrowie gospodarki, „wybitni” specjaliści od usraelskiej dywersji ekonomicznej w rodzaju Balcerowicza czy Bieleckiego, i sprzedajni dziennikarze zawłaszczonych przez Niemcy mediów w Polsce przez ostatnie ćwierćwiecze notorycznie powtarzali mantrę, że „należy rozwijać w kraju mały i średni biznes, jako podstawę gospodarki narodowej”? A jednocześnie pod tę melodyjkę świadomie doprowadzano do upadku, ćwiartowano i likwidowano potężny przemysł wielki, olbrzymie zakłady m.in. zbrojeniowe, przetwórcze, motoryzacyjne, stoczniowe! Nie, nie w USA, W. Brytanii, Francji czy w Niemczech – w Polsce, Litwie, innych krajach Europy Wschodniej, ogłaszając w agresywnej propagandzie wspaniałe, nowoczesne przedsiębiorstwa za „monstra komunistyczne”! Ten przestępczy proceder, spychający narody krajów postkomunistycznych wprost do poziomu wspólnoty pierwotnej, wciąż trwa, a ten teren geopolityczny już stanowi kondominium niemiecko-amerykańskie, zagłębie taniej siły roboczej i śmietnik do utylizacji samochodów używanych. W państwach Zachodu zaś czy Azji nadal prosperują, rozwijają się i powstają olbrzymie „monstra kapitalistyczne”. Bo i czyż mogą „małe i średnie przedsiębiorstwa” produkować boeingi, mistrale, mercedesy, tomahawki, komputery, lotniskowce, drony i inne nowoczesne cacka, stanowiące podstawę potęgi gospodarczej i militarnej, umożliwiającej z kolei kolonizowanie i „hybrydowy podbój” ludów bardziej „prymitywnych” i „niewolniczych” (the Slaves, die S(k)laven), takich jak Polacy, Ukraińcy, Białorusini, Rosjanie, podatnych na manipulację, gdyż nie posiadających rodzimych elit narodowych? Minimalistyczną filozofię gospodarki państwa imperialistyczne zawsze serwowały dla swych afrykańskich kolonii, obecnie zaś narzuciły ją przez żydoamerykańskich „ekspertów” także krajom wschodnioeuropejskim, które słono płaciły i płacą tym, którzy ich uczą, jak popełnić na samych sobie gospodarcze harakiri].
Na ruinach obozu socjalistycznego powstało kilkanaście sprzedajnych, kompradorskich, kleptokratycznych [i co najważniejsze z geopolitycznego punktu widzenia naszych nowych panów – rusofobicznych] reżimów złodziejsko – bandycko – policyjnych, stojących na straży interesów Niemiec, USraela i Albionu, i bez skrupułów grabiących własnych obywateli. (Tylko na terenie byłego ZSRR pederastyczni panowie demokraci, jako kryminaliści dużego formatu, spowodowali „wyparowanie” z kont obywateli około 670 miliardów USD oszczędności, które szczęśliwie wylądowały na kontach Berezowskiego, Połońskiego, Wekselberga, Usmanowa, Gusinskiego, Chodorowskiego, Poroszenki, Kołomyjskiego, Taruty i innych przestępców, bez wyjątku należących do rodzin od trzech pokoleń bezpieczniackich!). Na skutek tej „transformacji” władzę formalnie przejęła kieszonkowa „rezerwa demokratyczna”, wyselekcjonowana i wyhodowana przez komunistyczną bezpiekę, od dawna zresztą sterowaną przez obce ośrodki, a dziesiątki milionów zwykłych (i niezwykłych) ludzi stało się pozbawionymi pracy, a więc środków do życia i jakichkolwiek perspektyw życiowych, a nawet samej nadziei, bezrobotnymi i bezdomnymi.
Na drugim zaś biegunie zjawiła się względnie nieliczna grupa świeżo upieczonych multimilionerów o łatwo rozpoznawalnym rodowodzie, dziś zmuszająca swe ofiary do świętowania rocznic przeprowadzenia owego perfidnego przekrętu. Szczególnie wiele na rujnującym oszustwie rzekomej „demokratyzacji” zyskali autorzy tego tricku, czyli oficerowie, generałowie i denuncjanci komunistycznych organów terroru państwowego, jak też członkowie cywilnej nomenklatury sowieckiej, którzy podzielili się wielomiliardowym dorobkiem znojnej pracy kilku pokoleń robotników i chłopów, stali się „nową arystokracją” (faktycznie kleptokracją!) i usiłują przekazać nagrabione majątki swemu potomstwu. Dziś ich zdobyczy i dominującej pozycji broni cała armia speców od propagandy i tumanienia ludzi oraz mnóstwo rozbuchanych służb tajnych. [Dokładnie tak chwalili się ongiś swym „bohaterstwem i zasługami” z okazji ichrocznic komunistyczni bandyci, czyli ojcowie obecnych władców Europy Wschodniej]. Kto do dziś nie zrozumiał istoty owego gigantycznego oszustwa, niech najlepiej nie zabiera głosu w tym temacie. [Pisałem o tych sprawach jeszcze w 1990 roku i dlatego zostałem na ćwierć wieku „odizolowany”]. Jeśli ktoś mniema, że tzw. „problemy” (identyczne w Polsce, Rosji, Litwie, Białorusi, Czechach itd.) ze służbą zdrowia, straszliwą demoralizacją młodzieży, na gwałt seksualizowanym szkolnictwem, rujnowaną oświatą, nauką, zatrudnieniem są wynikiem zwykłej nieporadności władz, ten się bardzo mocno myli. Te problemy to skutek celowej strategii tzw. Zachodu, mającej na celu wyniszczenie większości tych narodów, a ich resztek przekształcenie w niewolników z zastosowaniem tym razem nie militarnych, lecz ekonomicznych metod, realizowanych przez najemną agenturę w postaci „demokratycznie obranych władz”, którym w tym niszczycielskim dziele skutecznie „doradzają” – i to za olbrzymie pieniądze! – „eksperci” talmudyczni z USA czy Wielkiej Brytanii. Szczególnie wyraziście ten przestępczy, śmiercionośny proceder uwidacznia się dziś na terenie Ukrainy.
***
Gazeta Wyborcza”, „Tygodnik Powszechny”, „Rzeczpospolita”, „Cazeta Polska”, „Nie”, inne antypolskie „organa” przez wiele lat nagłaśniały dywersyjną, doktrynę o „skomunizowanych” Polakach na Litwie. (Tzw. „demokraci” nie wiedzieli, co począć z patriotyzmem części Kresowiaków, więc „etos solidarności” podpowiedział im „genialne” pod względem nikczemności rozwiązanie: ogłosić rodaków za „promoskiewskich komunistów” i tak pozbyć się kłopotu). Po co jednak szukać „skomunizowanych Polaków” aż na Wileńszczyźnie? Tam oni byli też, i owszem. Ale przecież w samej RP do dziś żyje około trzech milionów byłych członków PZPR oraz – według danych IPN – kilka dalszych milionów (!) konfidentów SB PRL, zajmujących wszystkie ważne stanowiska we wszystkich sferach życia społecznego, stojących na czele wszystkich partii i ugrupowań politycznych, a wśród nich był jeden z autorów kłamliwego propagandowego sloganu o „promoskiewskich” Polakach w Wilnie, komunistyczny profesor historii, sekretarz podstawowej organizacji partyjnej Uniwersytetu Warszawskiego, konfident SB donoszący na swych rodaków z Żydowskiego Instytutu Historycznego Bronisław Geremek. To on wespół z Adamem Michnikiem, pochodzącym z rodziny bolszewickich bandytów, przez wiele lat robił „naiwnym” Polakom z mózgu zupełnie inną substancję, tysiące razy powielając kłamstwa o Polakach na Ziemiach Zabranych. Za tymi dwoma goliatami kłamstwa ujadała liczna sfora pomniejszych agenturalnych szczekaczek oraz dyplomowanych durniów, czyli rzekomych „znawców tematu”, niekiedy przebranych dla kamuflażu w sutanny.
Ci „ludzie sprzedajnego pióra” szelmowali i piętnowali patriotycznych „Polaków wyklętych” z Wileńszczyzny, a wynosili na piedestał osoby reprezentujące otwarcie lub skrycie antypolski punkt widzenia, jak Tomas Venclova, Vytatutas Landsbergis, Virgilijus Czepaitis. Oto niektóre „dumne imiona” agenturalnych, antypolskich naganiaczy prasowych: Borkowicz Jacek, Chmielowska Jadwiga, Dobroński Jan, Gargas Anita, Geremek Bronisław, Hennelowa Józefa, Hlebowicz Adam, Hlebowicz Piotr, Holland Agnieszka, Iwaniak Olga, Jagielski Wojciech, Jagiełło Michał, Kalinowski Jacek, Karp Marek, Kijak Ryszard, Kłopotowski, Kostrzewa –Zorbas Grzegorz, Kuchejda Michał (USA), Kurkus Alicja, Lipiec Józef, Maszkiewicz Mariusz, Maziarski Wojciech (o tym redaktor Leszek Bubel w „Liście najbardziej wpływowych Żydów w Polsce” bardzo trafnie (2016) napisze: „Wojciech Maziarski, pisarczyk m.in. w szechterowskim zoo; najczęściej podaje cudowne recepty na to, jak zrobić z gówna kulę), Michnik Adam, Mickiewicz Robert, Mieczkowski Romuald, Narbut Maja, Niemczyński Czesław, Nowakowski Marek, Polak Grzegorz, agentka litewskiego wywiadu Maria Przełomiec, Rokita Jan Maria, Romaszewski, Sariusz-Wolski Marek, Sakiewicz Tomasz, Sawicka Anna, Skubiszewski Krzysztof, Starzak Grażyna, Surdykowski Jerzy, Świdnicki Wojciech, Widacki Jan, Wojszczuk Jerzy. Należy jednak przyznać, że temu „chórowi przechrztów” przeciwstawiła się plejada mądrych, szlachetnych, przyzwoitych i patriotycznych ludzi pióra, że wymienimy tu tylko niektóre z nich: Andrzejewska Teresa, Basta Alicja, Bendykowski Jacek, Berłowicz Grzegorz, Biedulska Teresa, Boratyński Marian, Brazewicz Maria, Bubel Leszek, Bugaj Maria, Bujnicka Agata, Butrym Stanisław, Byliński Wincenty, Chapinski Benjamin (USA), Chajewski Adam, Cywińscy Ewa i Jan, Czerwiński Zygmunt (USA), Dawidowicz Aleksander, Deręgowski Jan B., ks. Dogiel Edmund, Fiedercowa Helena, Gawin Tadeusz, Gawlik Paweł, Grabowski Chester (USA), Hall Lizabeth (USA), Iwanow Mikołaj, Iwanowicz Romuald, Jabłonowski Zbigniew, Jakowicz Jan, Jakubowski hr. Theodor, Janas Aleksandra, Januszkiewicz Stanisław, Jastrzębska Iga (USA), Jaśkiewicz Bronisław, Konopka Wiesław, Koprowski Marek, Korab-Żebryk Roman, Kosman Marceli, Kurzawa Eugeniusz, Leśniewska, Lewiński Jerzy, Lipniewicz Maria i Jan, Łossowski Piotr, Łukaszewicz Tadeusz, Mackiewicz Michał, Magdoń Andrzej, Magiera Wiesław (Kanada), Makarewicz Andrzej, Makowiecki Józef, Matejczuk Stanisław, Miller Władysław, Minkowska Grażyna, Nawrocki Aleksander, ks. Obrembski Józef, Oplustil Paweł (USA), Oszerow Borys, Palmer Barclay (USA), Paradowska Janina, Pasierbska Helena, Pieczara Izabela, Pochroń Stanisław (USA), Podgórski Wojciech, Podmostko Jadwiga, Pruszyński hr. Alexander (Kanada), Rafalska Bożena, Rapacki Marek, Reszko Mirosław, Rosiński Kazimierz, Rozpłochowski Andrzej, Różański Zbigniew, Rurarz Zdzisław (USA), Rydzewski Włodzimierz, Rzytka Jan, Sadowscy Regina i Stanisław, Sellin Jarosław, Siekierski Maciej, Sienkiewicz Jan, Słowiński Wacław, Sokołowska Halina, Strumiło Władysław, ks. Szakniewicz Edmund, Szawłowski Ryszard, Szeremietiew Romuald, Szot Edmund, Szpecht Paweł, Śnieżko Ryszard, Tchórzewski Andrzej, Urban Mariusz, Urbańczyk Adam K. (USA), Uścinowicz Jerzy, Wajda Jerzy, Walendziak Wiesław, Wierciński Adam, Wójcik Henryk (Kanada), Zawiejski Bruno, Zdanowicz Zygmunt, Zieliński Jerzy (USA). Cześć i chwała tym ludziom honoru, mimo iż ich głosu mainstreamowe media nie nagłaśniały. Przeciwnie, także na nich wszczęto nagonkę i w końcu zakrzyczano, zmuszono do milczenia albo do „zmiany zdania”. Stąd i dziś polska opinia społeczna jest skazana na wysłuchiwanie ogłupiających michnikowskich bzdur, firmowanych przez nieprzerwanie zakatarzonego Landsbergisa i podobnych kreatur.
Proporcjonalne „komuchów” wśród Polaków wileńskich było kilkanaście razy mniej niż wśród Litwinów, Rosjan, nie mówiąc o Żydach, którzy prawie w komplecie należeli do partii Lenina, ale czemuś prasowe skunksy w Warszawie, Lublinie czy Krakowie wciąż bębnią o domniemanym „skomunizowaniu” właśnie Polaków. Dlaczego? Komu to ma służyć? Od kogo odwracać uwagę? Że wytrawni politycy antypolscy i generałowie sowiecko-litewskiej bezpieki sfabrykowali propagandową bajkę o „skomunizowanych Polakach Wileńszczyzny”, którzy jakoby byli przeciwko niepodległości Litwy, nie dziwi, zaskakuje jednak, że – mówiąc w kategoriach Józefa Piłsudskiego – „stado baranów” nad Wisłą przez długie lata brało to fałszerstwo za dobrą monetę. Zresztą w tym biednym kraju nawet Żydzi są durniami (mimikra do otoczenia?). Mają tu od kilku stuleci swój siermiężny „paradisus iudeorum”, a jednocześnie histerycznie ujadają na wszystko, co polskie, nie stroniąc od kłamstw i oszczerstw (vide „dzieła” J.T. Grossa, w których pisze o Polakach jeszcze podlej niż Adolf Hitler w „Mein Kampf” o Żydach!). Co prawda w tym haniebnym procederze coraz częściej głupawych polskich parchów wyręczają szczwane gojskie hieny, które wywęszyły, że na publicznym atakowaniu domniemanego „polskiego antysemityzmu” można kapitalnie (dosłownie!) się załapać, a które za szczelnie zamkniętymi drzwiami swego domu syczą, że to „Żydzi są wszystkiemu winni”. I jednym i drugim warto więc przypomnieć złotą myśl z „Talmudu”: „Kto pluje w górę, temu plwociny spadająnajego własną twarz”.

A że część Polaków litewskich z rezerwą i raczej obojętnie zachowała się w czasach „pierestrojki”, wynikało, po pierwsze, stąd, że od początku deklaracje Sajudisu nacechowane były rażącym antypolonizmem, po drugie, zastanawiało, że w roli najaktywniejszych „demokratów” raptem – ni z gruszki, ni z pietruszki – zaczęli występować osoby znane jako konfidenci KGB, i po trzecie, od roku 1939 zaczynając, przez cały okres okupacji niemieckiej i dwa okresy okupacji sowieckiej niektórzy Litwini byli przez Berlin i Moskwę wykorzystywani jako narzędzie do gnębienia, wynaradawiania i mordowania Polaków Wileńszczyzny. To zaś zmuszało podejrzewać, że cała heca z rzekomym „litewskim odrodzeniem narodowym” i „demokratyzacją” jest jedną wielką prowokacją sowieckich służb specjalnych. A bywało i tak, że kogo się bardziej bano, za tym się opowiadano! Strach stawał się przekonaniem; przy tym niekiedy sam człowiek nie wiedział – szczerym, czy udawanym było to przekonanie i ta postawa.

* * *

W czasach radzieckich w Wilnie funkcjonowała olbrzymia centrala KGB ZSRR, odpowiedzialna za teren krajów bałtyckich i Polski, kierowana przez kilkunastu litewskich i żydowskich generałów. To tutaj prawdopodobnie zapadła decyzja dotycząca fizycznego zlikwidowania księdza Jerzego Popiełuszki. W każdym bądź razie we wrześniu 1984 roku w litewskim środowisku dziennikarskim przekazywano z ust do ust wiadomość, że w „konserwatorium” [tak ironicznie zwano gmach bezpieki w Wilnie], zapadła decyzja o zgładzeniu niepokornego kapłana. Opowiedziałem wówczas o tym pewnemu księdzu profesorowi z KUL-u, który bywał stałym gościem w ZSRR, prosząc o ostrzeżenie episkopatu i osobiście księdza Jerzego o grożącym niebezpieczeństwie. Nie wiem, czy i jaki zrobił z tego użytek. Po miesiącu dotarła do nas wstrząsająca wieść o bestialskim mordzie na zacnym kapłanie. Z wileńską centralą KGB w Wilnie ściśle współpracowały i jej bezpośrednio podlegały setki dziś „pozytywnie zweryfikowanych” (przez samych siebie) oficerów warszawskiej SB oraz agenturalnych „naukowców”, księży i dziennikarzy z Polski, rozpracowujących dla „radzieckich towarzyszy” polskie środowisko Wileńszczyzny. (Z podania ówczesnego prezydenta Akademii Nauk Litwy informowałem wówczas dyskretnie także o tym, że KGB ZSRR ma w Polsce około 24 tysięcy agentów, w tym 3 tysiące przebranych za księży katolickich). Ci agenci albo są nadal czynni, albo do czasu „uśpieni” czekają na dyspozycje zza granicy, aby się ponownie „obudzić”, lub od czasu do czasu, gdy „trzeba”, wyszczekują to, co im każe centrala. A centrala wileńska, i poprzez nią moskiewska, ma multum swych „osób zaufanych” w RP i na Litwie [czytaj: polskojęzycznych mendoweszek] nadal pieprzących brednie o tym, że „Moskwa wykorzystywała Polaków w Wilnie do zwalczania Litwinów”, podczas gdy było i jest dokładnie odwrotnie – wykorzystuje ona Litwinów do zwalczania Polaków. I to już od ponad stu lat!
Nawiasem mówiąc, w rzekomo katolickiej Polsce nadal żyją i mają się wcale dobrze wszyscy trzej oficerowie SB, którzy bestialsko zamordowałi księdza Jerzego a ksiądz profesor Michał Czajkowski – jak podaje prasa – pedofil, pedał i konfident SB, który przez lata donosił na patriotycznych biskupów i kapłanów, w tym na ks. Popiełuszkę i był faktycznie współwinnym tej zbrodni, nadal – jakby nigdy nic – prowadzi na KUL-u wykłady i paraduje w telewizji „TRWAM”! Skoro Szatan obsadził swoimi kreaturami (a jest ich legion) nawet Kościół Powszechny, cóż mówić o instytucjach świeckich...

* * *

Ciekawym tematem do zbadania jest kwestia współudziału warszawskiej bezpieki w zwalczaniu polskiego nurtu patriotycznego na terenach zagrabionych w 1939 roku przez ZSRR w ostatnich dwu dekadach XX wieku oraz na początku XXI. Ostatnio nakładem Europejskiego Centrum Solidarności w Gdańsku ukazało się obszerne opracowanie zbiorowe pt. „Czas przełomu. Solidarność 1980-1981, jak dwie krople wody podobne do niedawnych komunistycznych opracowań tego rodzaju, gloryfikujących domniemane „zasługi i męstwo” w grabieniu cudzego majątku przez „bohaterskich” zbirów bolszewickich. Na stronach 631-632 tego propagandowego gniotu znalazł się pewien fragment, dotyczący mojej skromnej osoby, a najwidoczniej spisany ze słów kapitana Mariana Charukiewicza (prawdopodobnie czyjejś „wtyczki” w SB). Niejaki Jerzy Kordas w owym tomie ze słów swego zaprzyjaźnionego esbeka m.in. pisze: „Charukiewicz, mieszkając we Wrocławiu utrzymywał kontakt z Wileńszczyzną. Jeździł tam i starał się pomagać Polakom i Litwinom w utrzymaniu niezależności od Rosji”. [Koń by się uśmiał: oficer peerelowskiej bezpieki prześlizguje się niezauważony do skoszarowanego i totalnie kontrolowanego ZSRR i nie ma tam nic do roboty, jak tylko wspomagać antykomunistyczną opozycję! Jakże trzeba być głupim, żeby myśleć, iż ludzie są na tyle głupi, by dać wiarę takim bujdom!– J.C.] „Gdy w 1976 roku przybył tam z Białorusi Jan Ciechanowicz, wyznaczony na nowego redaktora „Czerwonego Sztandaru”, Charukiewicz spotkał się z nim pod zmienionymi personaliami. Przypuszczał początkowo, że skoro przysłano Ciechanowicza z Białorusi, to może on być wtyczką KGB, ale mylił się. Nakłaniał go do wspierania Polaków, by ich nie wynarodowić i nie zrusyfikować, lecz hamować bliższe kontakty polsko-rosyjskie. Wspominał: „Ryzykowałem. Nie wiedziałem, jak Ciechanowicz zareaguje, bo mógł rzeczywiście pracować dla KGB. Okazało się jednak, że mimo początkowych wątpliwości, działał zgodnie z moimi sugestiami”... Tyle cytat z tekstu Jerzego Kordasa, w którym autor ze słów oficera SB idealnie wymieszał prawdę z kłamstwem i wynikiem stało się kłamstwo podobne do prawdy.
[Aby ostrzec czytelników przed manipulacją, pozwolę sobie na kilka zdań w tej materii. Otóż ja się urodziłem w ośrodku gminnym Worniany byłego powiatu wileńsko-trockiego (obecnie ostrowieckiego), niecałe 50 km od Wilna, w rodzinie zarządcy gospodarstwa eksperymentalnego Uniwersytetu Stefana Batorego, znajdującego się w tejże miejscowości, Stanisława i Zofii z Mosiejków Ciechanowiczów. Po ukończeniu szkoły średniej (1964) podjąłem studia germanistyczne w Mińsku. Odbyłem 2-letnią służbę wojskową. Mając 23 lata założyłem rodzinę i zamieszkałem u siostry w Wilnie, a następnie od 1970 roku pracowałem w charakterze nauczyciela języka niemieckiego w polskiej szkole w miejscowości Mejszagoła pod Wilnem, mieszkając tamże (na wynajmowanym poddaszu!) z żoną i maluśką córeczką. W roku 1974 opublikowałem na łamach polskojęzycznego dziennika „Czerwony Sztandar” kilka artykułów na tematy pedagogiczne, które znalazły żywy oddźwięk wśród czytelników. Byłem zaskoczony, gdy w 1975 roku pani Eliszewa Kancedik, kierowniczka działu szkół tejże gazety (niezwykle szlachetna, kulturalna i nad wyraz inteligentna osoba, nawiasem mówiąc ideowa i zasadnicza syjonistka; wyjechała potem, niestety, do Izraela) zaprosiła mnie do objęcia etatu korespondenta w „Czerwonym Sztandarze”. Zgodziłem się i na okres 9 lat zostałem zawodowym dziennikarzem (nadal jednak na pół etatu nauczałem języków obcych w polskich szkołach Wileńszczyzny) – zawsze na najniższym etacie i z najniższym wynagrodzeniem (dokładnie tak, jak od 1993 roku w Polsce, mimo 44-letniego stażu pracy w polskim szkolnictwie na Litwie i w Kraju!)! Widocznie z powodu niepoprawności politycznej, jak też niezgody na współpracę z jakimkolwiek „gestapo”, nie byłem awansowany, ale na łamach wileńskiego dziennika „Cz. Sz.”opublikowałem (w okresie 1975-1985) ponad 300 artykułów, z których 284 o historycznej tematyce polsko-patriotycznej, miewając z tego powodu regularne przykrości, ale i szacunek czytelników. Kto więc mnie, wówczas młodego człowieka, nie członka KPZR, który rozpaczliwie szukał pracy, potem był zwykłym nauczycielem w podwileńskiej szkole, a jednocześnie studiował zaocznie języki obce, miał „przysłać z Białorusi” do Wilna? I to w sytuacji, gdy zarówno Litwa, jak i Białoruś stanowiły identyczne części jednego państwa – ZSRR. Gdzie się kończy ta piramidalna ciemnota i głupota, a zaczyna się takaż podłość gojskich kanalii?].
Co prawda, Charukiewicz nieraz wypowiadał się w jaskrawo antyrosyjskim tonie, wiedząc, że w redakcji jest podsłuch, a to budziło we mnie podejrzenie, iż jest prowokatorem; nigdy do końca nie ufałem temu panu o powierzchowności pasywnego pedała, ale obdarzonemu nie lada inteligencją i wiedzą, co budziło sympatię ku niemu mimo dwuznacznych zachowań. Zresztą za coś tam jestem mu winny wdzięczność. Pouczał mnie m.in., że ponieważ wszystkie moje listy, jak powiadał, są perlustrowane i kopiowane przez KGB, powinienem je wszystkie zaprawiać „czerwonym sosem”, a szczególnie listy do tych osób, co do których istnieje podejrzenie, że są agentami KGB. Sugerował też, iż warto od czasu do czasu napisać coś z odcieniem antyżydowskim, bo to będzie mile widziane przez litewskich i rosyjskich perlustratorów; jak też dać do zrozumienia, iż ma się wśród swych przodków np. Ukraińców, Rosjan, Serbów czy inne niepolskie narodowości, co pozwoli w pewnym stopniu uniknąć notorycznego wówczas obwiniania mnie o polski nacjonalizm. Radził również wstąpić do KPZR, co miało umożliwić skuteczniejsze działania na rzecz polskości w ówczesnych warunkach, i głośno deklarować się jako „ideowy komunista” w obecności denuncjantów KGB. Z wielu jego rad skorzystałem, ale co ciekawe, że np. moje „komunistyczne” listy (jak się okazało, pisane nieraz rzeczywiście do zamaskowanych agentów KGB w Polsce) i ich kopie robione przez bezpiekę, później, w latach 1991-2011, były wykorzystywane do lansowania tezy, że Ciechanowicz to„komunista, ateista, szowinista, antysemita, faszysta”, a nawet „antypolski żyd” (?!). Przypomina mi się w tej chwili cięte i złośliwe spostrzeżenie W. Lenina, że do policji wszystkich krajów, wszędzie i zawsze idą służyć najpodlejsze elementy, spędzające swe jałowe życie na podglądaniu, podsłuchiwaniu i perfidnym niszczeniu ludzi. Rzeczywistość wszelako jest bardziej złożona. Policja, wojsko i służby specjalne są filarami każdego dobrze zorganizowanego państwa, o ile są w ręku ludzi prawych, dobrze wykształconych, kulturalnych, patriotycznych i mądrych; stanowią jednak hańbę i wręcz zagrożenie dla bytu narodowego, jeśli napcha się do nich ciżba ciemniaków i chamów, obrośniętych świńskim sadłem płaskich, azjatyckich, końskich mord, w których znajdują się dwa miligramy mózgu i trzy kilogramy zupełnie innej substancji...
Dla zupełnej jasności dodam, że nigdy nie byłem pod względem ideowym ani rusofobem, ani antysemitą, ani germanofobem, ani komunistą, ani faszystą, choć niekiedy w swych publikacjach wypowiadałem się – jako naukowiec i jako publicysta – w tonie krytycznym (częściej zresztą życzliwym) o różnych reprezentantach tych trzech wielkich nacji kulturotwórczych, jak zresztą i o Polakach czy Litwinach. Naukowiec ma obowiązek odkrywać prawdę i mówić prawdę. Mój nacjonalizm zaś – tak często mi zarzucany w epoce poprzedniej – polegał nie na tym, aby kogoś (rzekomo „dla Polski”) nienawidzić, lecz na tym, aby dla Polski uczciwie i rzetelnie pracować...
Co do notorycznego wyzywania mnie przez prasowych śmierdzieli bezpieki od „Białorusina” [prawdopodobnie mającego mnie w oczach zapyziałego ciemnogrodu dyskredytować?], to się nie obrażam, przecież Białorusinami (czyli dawnymi Słowiańskimi Litwinami, twórcami i gospodarzami WKL) byli: król Stanisław August Poniatowski, Franciszek Skoryna, Konstanty Ostrogski, Tadeusz Kościuszko, marszałek Francji Józef Poniatowski, Stanisław Moniuszko, Adam Mickiewicz, Michał Kleofas i Michał Kazimierz Ogińscy, Antoni Gołubiew, Tadeusz Rejtan, Ignacy Domeyko, Ferdynand Antoni Ossendowski, Józef Piłsudski (tak podawał w ankietach policji carskiej), Lucjan Żeligowski, Ignacy Jan Paderewski, Napoleon Orda, Leon Petrażycki, Ludwik Kondratowicz, Czesław Miłosz, Melchior Wańkowicz, Józef Mackiewicz, Władysław Tatarkiewicz, Jerzy Popiełuszko, Czesław Niemen, Teodor Dostojewski etc., etc.; nie mówiąc o znanych Żydach białoruskich jak Mojsza Segal (Marc Chagall) czy „książę” (czemu nie „cesarz”?) Jerzy Giedrojć, którego paryską „Kulturę” finansował wywiad „największej demokracji świata”. Gdybym był Białorusinem, znalazłbym się w naprawdę doborowym towarzystwie.

* * *

Oficer Wrocławskiej Delegatury SB (potem UOP) Marian Charukiewicz wpadł do mnie do wileńskiej redakcji w 1976 roku ubrany po cywilnemu i przedstawił się jako rzekomy nauczyciel z Wrocławia, patriota i piłsudczyk, zaangażowany w antysowiecki ruch niepodległościowy. Natychmiast kupił tym moje naiwne młode serce. A po każdej z nim rozmowie w Wilnie, tak, jak po rozmowach ze wspomnianym powyżej księdzem profesorem z Lublina, miałem przykre szykany w pracy i w życiu. Obaj panowie kwaterowali się zresztą w Wilnie u osób, znanych tu jako tajni współpracownicy KGB ZSRR Byłem o tym nieraz ostrzegany przez dobrych znajomych. Ale w głowie mi się nie mieściło wówczas, że rodacy z Polski mogą naprawdę być na usługach KGB i nas, Polaków kresowych, na zlecenie „towarzyszy radzieckich” rozpracowywać! Dopiero w 1990 roku Marian Charukiewicz wyznał mi, że jest oficerem SB-UOP-u. Klapnąłem się w łeb – mądry Polak po szkodzie! I natychmiast kontakty z nim zerwałem. Ale było za późno. Towarzysz Marian na pożegnanie rzekł do mnie: „My pana zniszczymy!”, postraszył A. Michnikiem, innymi „działaczami” z „rezerwy demokratycznej”, później przekazał spreparowane przez bezpiekę materiały, kompromitujące mnie jako domniemanego „komunistę”, „ateistę”, „antysemitę” i szowinistę do „Gazety Wyborczej”, do innych polskojęzycznych gadzinówek w kraju i za granicą, a propagandowa machina zniesławiania i nienawiści ruszyła. Był delegowany służbowo z takimże kompromatem do Nowego Jorku, Chicago, Toronto, ponieważ od lat Ciechanowicz współpracował (jako publicysta i naukowiec) z polskimi pismami i środowiskami NARODOWYMI w Kanadzie i USA oraz z Instytutem Hoovera w Stanford (jako naukowiec), trzeba więc było go tam skompromitować, dorabiając mu gębę „promoskiewskiego komunisty”. Ileż to pieniędzy zmarnowali towarzysze z warszawskiego postkomunistycznego gestapo w ciągu 25 lat nagonki na mnie, byle tylko mnie ochlapać błotem i zdyskredytować w oczach rodaków! A cała czereda epibiontów karmiła się koło mnie, niby koło papieża! Zakładali nawet specjalne periodyki, by mnie zwalczać! Jestem dumny, że tak wysoko mnie cenili. I chyba się bali, choć do dziś nie rozumiem, dlaczego. Może dlatego, że „dzieci Kłamcy” boją się prawdy, jak szatan krzyża. Lecz jednak szkoda takiego szmalu z kieszeni polskiego podatnika na tak błahą sprawę, doprawdy szkoda! Ale cóż, głupota zawsze kosztuje, a organiczna głupota polska szczególnie.

Mogę na marginesie dodać, że w ciągu 30 lat dorosłego życia w systemie sowieckim autor tych słów był „niewyjezdnoj”, czyli miał zakaz wyjazdu poza granice ZSRR, w szczególności na Zachód. Ze względu na „język”, czyli krytyczne wypowiedzi o reżymie. Gdy został zaproszony na gościnne wykłady, w charakterze „visiting profesor”, do uniwersytetu w Aberdeen, a później do Stanford (i to w już „demokratycznym” roku 1989!), nie tylko zakazano mu wyjazdu, lecz zagrożono natychmiastowym zwolnieniem z pracy w Instytucie Pedagogicznym i represjami wobec rodziny, gdyby się poważył coś w tej mierze przedsiębrać. Nawet do okupowanej PRL z trudem puszczono na kilka dni tylko w 1978, 1986 i w 1989 roku. Koniec! Klapa! A dziś oficerowie KGB w Polsce i inne prostytutki polityczne głoszą, że Ciechanowicz to Polak, który – po Feliksie Dzierżyńskim! – zrobił w ZSRR największą karierę. Co za gojska swołocz!

Jerzy Kordas pisze, że M. Charukiewicz to „polski nacjonalista”. Wolno mi jednak co do tego wyrazić wątpliwość, bo mnie się w 1989 roku chwalił, że jego matka to żydowska komunistka i rewolucjonistka, ojciec trocki Karaim, a dwie kolejne żony – też Żydówki. Mówił mi, że Polacy to najgłupszy naród Europy, że portret Jana Pawła II powinienem powiesić nie w salonie, gdzie wisiał, a w ubikacji, i że najlepiej by było, gdyby wileńscy Polacy jak najrychlej się litwinizowali, bo być Polakiem to wstyd. Wystawiłem go po tym za drzwi, ale po pewnym czasie znów się w Wilnie pojawił, przywiózł mi poszarpany drugi tom trylogii Pawła Jasienicy (jedyny jego „prezent” dla mnie, nawiasem mówiąc) i ponownie prowokował do rozmaitych antysowieckich wypowiedzi, które nagrywał i odnosił do „konserwatorium”. W okresie zaś „transformacji ustrojowej” razem z agenturalnym ścierwem ogłaszał mnie w szemranej propagandzie („moci szem ra” po hebrajsku znaczy „szerzyć oszczerstwa”) za „komunistę” i „ateistę”, co chętnie pochwycili moskiewscy agenci na KUL-u i UMCS, i też o tym „szemrali”. Na tym właśnie polega perfidia postkomunistycznej bezpieki, że uczciwym osobom, które nie poszły na współpracę z KGB, dorabia się do dziś gęby „komunistów”, „ateistów”, „faszystów”, „antysemitów” itp. To właśnie zowie się niszczeniem moralnym ludzi.
[Nawiasem mówiąc, nie wszyscy mogą być kapitalistami – nie wszyscy potrafią okradać bliźnich i żyć cudzym kosztem – musi ktoś pozostać nie posiadającym majątku „komunistą” – tego nie rozumiała zapita solidarnościowa hołota, której się wydawało, że w kapitalizmie wszyscy będą kapitalistami, a gdy kapitalizm w Polsce zadomowił się na dobre, „robole”, którzy najgłośniej jego się domagali, zostali jako pierwsi wyrzuceni na bruk, aby nie pieprzyli bzdur i nie robili dalej zamętu. Na marginesie: po odgórnym zdemontowaniu europejskiego systemu socjalistycznego kapitaliści na całym świecie przypuścili szturm generalny na prawa ludzi pracy. Pod pozorem walki z zainscenizowanym przez siebie „kryzysem” wyrzucają na bruk miliony ludzi, obcinają wynagrodzenia, wyniszczają całe narody i doprowadzają do nędzy i głodu całe kraje, szczególnie chrześcijańskie, jak Grecja, Cypr, Hiszpania, Portugalia, Włochy. (Polska, która w okresie socjalizmu zajmowała dziesiąte miejsce w skali globalnej pod względem potencjału gospodarczego, a dziś zaledwie 58, czeka na swą kolej, widzimy tu zresztą tak skandaliczne rzeczy, jak tzw. „zatrudnienie śmieciowe” – najdokładniejszy samowyraz śmieciowych rządów. Tylko przecież śmieciowe rządy dopuszczają śmieciowe etaty.

* * *

Litewscy politycy (m.in. Landsbergis, zwany przez opozycję ludową na Litwie „zacerowanym kondomem”), dziennikarze, księża, oficerowie służb specjalnych doskonale znają się na polskiej bezmyślności, „organicznej głupocie” i „kundlizmie” i po mistrzowsku te cechy wykorzystują we własnym interesie narodowym, o czym świadczy m.in. notoryczne dotychczas gderanie (z podania prowokatorów!) rozmaitych kurzych móżdżków w Polsce o rzekomo „antylitewskich” i „promoskiewskich” Polakach w Wilnie (którzy to Polacy są tam równie różni jak w Kraju). [Na marginesie: każdy głupiec jest przekonany o swojej niezrównanej inteligencji. Czy ktoś kiedyś pofatyguje się np. obliczyć, ile jest w Polsce ulic, popiersi i innych obiektów noszących imię Winstona Churchilla, który w swych pięciotomowych „Wspomnieniach”, wyróżnionych w roku 1955 literacką nagrodą Nobla, napisał: „Polska to nędzny kraj ludzi głupich, rządzonych przez ludzipodłych”? Nawet Hitler czy Stalin z taką nienawistną pogardą o Polsce się nie wypowiadali, a ów perfidny Anglik jest w RP ogłaszany przez niedouczonych dziennikarzy i „naukowców” za „wielkiego przyjaciela Polski”!]. A o jakże niespotykanej gdzie indziej „inteligencji” świadczą deklaracje kolejnych „naszych” szefów MSZ, że Stany Zjednoczone (które jako jedyny kraj na świecie na mocy strategicznej „doktryny Brzezińskiego” planowały jako pierwszy krok w wypadku wybuchu wojny z Rosją zrzucenie na Polskę kilkudziesięciu bomb wodorowych, czyli wymazanie wszystkich Polaków na zawsze spośród narodów Europy), są gwarantem bezpieczeństwa Polski! I czemuż to ta ukochana Ameryka pozwala bez wiz przyjeżdżać do siebie obywatelom 40 państw, wśród których jednak nie ma jej „strategicznego partnera” z Europy Wschodniej? (Może zresztą i słusznie). Niestety, gwarantem bezpieczeństwa każdego państwa może być wyłącznie jego własna siła moralna, intelektualna, gospodarcza, militarna. – Żadnej z nich dzisiejsza Polska (rządzona przez śmieci genetyczne: merzerim) nie posiada.
Jest nie do pojęcia, jak w ciągu zaledwie kilkudziesięciu lat szajce łajdaków i sprzedajnych kanalii udało się tak ogłupić, zszargać, upodlić, sponiewierać wielki naród kulturotwórczy i przerobić go na bezkształtną, ubezwłasnowolnioną, zatomizowaną, bezmyślną, amorficzną masę, z której agenci obcego wpływu na gwałt lepią debilnych „prawdziwych europejczyków”, a bezmyślny motłoch „protestuje” przeciwko nadużyciom władz – blokując ulice i drogi (!), czyli uprzykrzając życie innym, Bogu ducha winnym obywatelom.

* * *

Gdy w 1993 roku przyjechałem do pracy w Rzeszowie, już na drugi dzień zetknąłem się na ulicy przypadkowo „nos w nos” z szefem ówczesnej bezpieki litewskiej i jego zastępcą. Pomyślałem: przyjechały szuje rozwadniać mózgi pracownikom polskich służb spreparowanymi przez się przeciwko mnie fałszywkami. I się nie pomyliłem. Umundurowani durnie połknęli haczyk i się zaczęło: nocne nękania telefoniczne z użyciem systemu inwigilacyjno-podsłuchowego „Finezja”, pocięcia opon samochodu, prowokacje w miejscu zatrudnienia, kontrolowane wejścia do mieszkania połączone z jego okradaniem. (Szczególny popis tego „odważni” i „honorowi” panowie oficerowie z rzeszowskich „organów” (prawdopodobnie zamaskowani banderowscy bandyci, udający Polaków i ubrani w uniformy polskie, choć nie wykluczone, że po prostu owe pospolite „barany”, o których z pogardą mówił Józef Piłsudski), dali w kwietniu 2005 (w okresie rządów Święczkowskiego), wykradając wśród białego dnia rękopisy, 170 nowych książek naukowych z mojej biblioteki domowej oraz zbiór numizmatyczny warty wówczas około 12-15 tysięcy Euro, jedyny mój „majątek”, nawiasem mówiąc... Ciekaw jestem, czy skradzione dobra panowie oficerowie („elita narodu”, za przeproszeniem!) przekazali do rządowych schronów, czy też zachowali (według tradycji funkcjonariuszy NKWD) dla siebie i swego potomstwa, które powinno się wstydzić takich ojców).
Dojść sprawiedliwości i prawdy nie udało się ani w policji, ani w prokuraturze, ani w sądzie, ani w Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, ani u rzecznika praw obywatelskich RP, ani w Senacie czy Sejmie RP, ani w NIK, ani w CBA, ani w CBŚ, ani w ABW. I pomyśleć, że taka moralna dzicz, jadowita grzybica żrąca Polskę, waży się jeszcze pouczać inne państwa, co to jest demokracja, kultura polityczna i „prawa człowieka”. Kraj opanowany, otumaniony i do cna zdeprawowany przez mafię sprzedawczyków, bandytów, złodziei, różnej maści oszustów, półgłówków i degeneratów nie może w żadnej mierze występować w roli ani „Prometeusza”, ani tym bardziej „Chrystusa” narodów. Zresztą ciągłość specyficznej odmiany „kultury” politycznej jest ewidentna. Nota bene: casus gen. Rozwadowskiego, casus ks. Popiełuszki, casus ks. Suchowolca, casus gen. Papały, casus posłanki Blidy, casusposła Leppera, casus seryjnych powieszeń świadków w aresztach śledczych, casustygodnika „Wprost”, czy codzienne informacje w prasie o kolejnych morderstwach na polskich dzieciach, popełnianych przez, za przeproszeniem, „matki Polki”, o współżyciu seksualnym ojców z własnymi dziećmi (10 000 zgłoszeń rocznie na policję!), o seryjnym już mordowaniu rodziców przez własne dzieci i odwrotnie, o 4 000 dzieci rocznie bez śladu w Polsce znikających etc, etc. I takie bydło, taka płaskomorda dzicz okupująca naszą Ojczyznę jeszcze się wypina na „Wschód”?!... I nie tylko się wypina, lecz aranżuje tam – jak na Ukrainie – krwawe burdy.
Wracając do perfidnych szefów wileńskiej bezpieki – co za zawziętość: renomowani dygnitarze państwowi pofatygowali się za ponad 800 kilometrów z Wilna aż do Rzeszowa, byle tylko dopiec komuś, kto nie upadł przed nimi na kolana, zachował godność i niezależność, nie zeszmacił się donosami i serwilizmem, zachował honor i wierność.

* * *

Jan Ciechanowicz został pod koniec roku 1989 wybrany przez ludność polską i inne mniejszości narodowe Litwy na posła do Rady Najwyższej ZSRR i tam przez około dwa lata reprezentował i bronił, najlepiej jak mógł, ludzkich i obywatelskich praw swych wyborców. [Osoby nie wtajemniczone uprzejmie informuję, że „deputowani ludowi” parlamentu ZSRR to było coś zupełnie innego niż obecni „demokratyczni” panowie posłowie: po wyborze nadal pracowali w swoim zawodzie w miejscu zamieszkania, nie mieli ani biur poselskich, ani pomocników, a ich dodatkowe uposażenie wynosiło miesięcznie raptem równowartość aż 50 (pięćdziesięciu!) dolarów. Jedynym przywilejem było prawo bezpłatnego przejazdu w środkach lokomocji publicznej, czyli autobusach, tramwajach, pociągach i trolejbusach; obowiązkiem zaś – zjawić się kilka razy do roku na parlamentarnej sali posiedzeń w stolicy kraju, aby wziąć udział w tej czy innej dyskusji i głosowaniu. Deputowani nie mieli żadnej realnej władzy, ponieważ wszystkim wówczas, w totalitarnej przeszłości, podobnie jak teraz, w „demokratycznej” teraźniejszości, rządziły służby specjalne]. Nie otrzymują też żadnych z tego powodu rent czy emerytur.

Na marginesie warto zaznaczyć, że w Radzie Najwyższej ZSRR w tym czasie około połowy składu osobowego stanowiły same znakomitości: wybitni poeci i pisarze, naukowcy, kompozytorzy, architekci, duchowni chrześcijańscy, islamscy i buddyjscy, artyści malarze, rzeźbiarze, medycy, nauczyciele akademiccy, wojskowi, piosenkarze, sportowcy – osoby w różnym wieku, należący do kilkudziesięciu różnych narodowości, posiadający imponujący potencjał i dorobek twórczy, nieskazitelną i wyrafinowaną kulturę. Poszczęściło mi osobiście poznać i nieraz porozmawiać z takimi luminarzami kultury powszechnej, jak Wasil Bykau, Czyngiz Ajtmatow, Ion Druce, Jewgienij Jewtuszenko, Rasuł Gamzatow, Jakow Kanowicz, Oleś Honczar, Borys Olejnik, Fazil Iskander, Justinas Martinkeviczius, Eduardas Mieżelaitis, Wiktor Astafjew. Nie mniej inspirująca była wymiana zdań na różne tematy ze sławami ze świata sztuki, takimi jak Zurab Cereteli, Eldar Szengełaja, Tichon Chrennikow, Machmud Esambajew, Andrej Eszpaj, Michaił Sawicki, Rajmond Pauls, Iosif Kobzon, nie mówiąc o znanych całemu cywilizowanemu światu uczonych i inżynierach, jak laureaci nagrody Nobla Jaures Ałfierow i Andrej Sacharow, sławne kosmonautki i nosicielki tytułu doktorów habilitowanych nauk technicznych Walentyna Tiereszkowa i Swietłana Sawicka, konstruktor samolotów Aleksiej Tupolew i Roald Sagdiejew, Michaił Bronstein i Witalij Ginzburg, rektor Uniwersytetu Wileńskiego Jonas Kubilius i profesor Uniwersytetu Moskiewskiego Jurij Afanasjew, Stanisław Szuszkiewicz i Wiktor Ambarcumian, Siergiej Awierincew i Nikołaj Amosow czy Roj Miedwiediew. A także wielokrotny szachowy mistrz świata Anatolij Karpow, wielokrotny mistrz świata w podnoszeniu ciężarów i świetny mistrz pióra w jednej osobie Jurij Własow, marszałkowie ZSRR, nosiciele tytułu Bohatera Związku Radzieckiego Iwan Kożedub, Siergiej Achromiejew. [Ten drugi zresztą, wówczas szef Sztabu Generalnego Radzieckich Sił Zbrojnych, osobowość pod każdym względem bez zarzutu, po bardzo dramatycznym przemówieniu na zjeździe deputowanych ludowych, został nazajutrz 24 sierpnia 1991 roku znaleziony powieszonym w swym gabinecie służbowym w Moskwie, jak mówiono wśród posłów, ze skrępowanymi do tyłu rękami, choć oficjalnie prokuratura ogłosiła, że popełnił samobójstwo. Potem jacyś nieznani sprawcy dwukrotnie po nocach rozkopywali jego grób i wyrzucali ciało zasłużonego żołnierza z trumny. Widocznie zamierzał S. Achromiejew ratować swój kraj przed zagładą i komuś bardzo silnemu mocno się przez to naraził. Komu – niewiadomo, może temu samemu, któremu się później naraził polski wicepremier i poseł Andrzej Lepper, także w Warszawie powieszony na sznurku w swym gabinecie służbowym. I o którym Radio Polskie podało pośpiesznie, że się powiesił dlatego, iż narobił długów i że miał syna alkoholika – oszczercza wersja przygotowana zawczasu]. Niezwykle inteligentni byli m.in. słynni politycy Borys Jelcyn, Michaił Gorbaczow, Algirdas Brazauskas, Jewgienij Primakow, Anatolij Sobczak. Wszyscy oni dążyli do odgórnego demontażu ZSRR i parcelacji majątku narodowego wśród „swoich”. Co też się dokonało. Warto może na marginesie zaznaczyć, iż prócz ośmiu posłów ostatniej Rady Najwyższej ZSRR oficjalnie mających wpisaną narodowość polską, byli wśród nich i „Rosjanie”, „Białorusini” czy „Ukraińcy” o tak charakterystycznym brzmieniu nazwisk, jak Opaliński, Dobrowolski, Tymiński, Sandurski, Jaroszyńska, Szczepanowski, Kaczałowski, Różycki itp...

* * *

Koncepcja rozwiązania kwestii polskiej w ZSRR (wysunięta w 1989 roku) przez autora tych słów polegała na 3-etapowym gambicie: a) stworzenie w składzie tego mocarstwa autonomicznej Republiki Wschodniej Polski, złożonej ze wszystkichziem polskich zagarniętych przez Sowiety w 1939 roku; b) ściągnięcie do niej Polaków z Syberii, Kazachstanu i innych regionów; c) ogłoszenie niepodległości tejże republiki. (Było to możliwe wyłącznie w okresie odgórnego demontażu ZSRR przez ekipę M.Gorbaczowa, czyli w latach 1990-91). Dotarłem z tą koncepcją osobiście nie tylko do M.Gorbaczowa, B. Jelcyna, A. Sacharowa, ale i do R. Nixona, M. Dukakisa, do Kongresu USA (Dingell, Konjorski). KGB ZSRR natychmiast zresztą zdemaskował tę „prowokację polskich faszystów”, a jej zwalczaniem i dyskredytacją w Polsce, jako rzekomej „prowokacji Moskwy” (!), zajęła się właśnie moskiewska agentura (około 24 tysięcy osób, nie licząc jawnych najemników Moskwy w postaci funkcjonariuszy WSI, w tym 3 tysiące sowieckich agentów przebranych za księży i biskupów, m.in. na KUL-u) w całej Polsce.
Nikczemnym sykofantom, którzy dziś nazywają mnie złośliwie „sowieckim deputowanym” [byłem jednym z ośmiu Polaków w ostatnim i jedynym demokratycznie wybranym parlamencie ZSRR: 2 – z Litwy, 3 – z Białorusi, 1 – z Estonii, 2 – z Ukrainy] odpowiadam: wówczas, gdy wy (jeszcze w 1989 i 1990 roku!) w Warszawie uniżenie całowaliście „gdzieś” sowieckiego ambasadora i sprzedawaliście Polskę Moskwie, Jan Ciechanowicz w sercu supermocarstwa nazwanego przez R. Reagana „imperium zła” [„przyganiał kocioł garnkowi, że czarny, a san kopci!”] walczył o sprawę polską, domagał się przeprosin i rekompensaty dla Polski za zbrodnię katyńską, za grabież polskiego terytorium i majątku narodowego, postulował powrót rodaków z Syberii, spod bieguna północnego i z pustyń Kazachstanu na byłe tereny Polski Wschodniej. Wówczas to jeszcze wasz potworkowaty premier i głupiuteńki prezydent expressis verbis domagali się od nas, abyśmy byli „dobrymiobywatelami waszej radzieckiej ojczyzny”.

* * *

Jan Ciechanowicz został w końcu wygryziony nawet ze Związku Polaków na Litwie, który, jak się okazało, współtworzył po prostu dla przefarbowanych lisów partyjnej nomenklatury, oficerów sowieckiej milicji i bezpieki, czyli chciwych kołchoźników, którzy „poczuli się Polakami”, dopiero gdy z Polski popłynął szeroki strumień pomocy finansowej, a na założycielskie spotkanie ZPL (1988) nawet nie przyszli, choć zostali na nie zaproszeni jako prominenci ówczesnych władz komunistycznych na Litwie.
Prawie wszyscy polscy „działacze” w Wilnie w 1990 roku nałożyli do portek i rzucili się, „jak jedna szmata”, w kierunku mianowanego „ojca narodu litewskiego”, a gdy dobiegli, przez dłuższy czas przepychali się i bili o pierwszeństwo pocałowania go w dupę; prześcigało się zaś z nimi w tym haniebnym procederze warszawsko-gdańsko-lubelsko-krakowskie ścierwo prasowe, „pachołki żydowskie”, na czele z konfidentami „Gazety Wyborczej”, „Gazety Polskiej” i „Tygodnika Powszechnego” w rodzaju patentowanego imbecyla Grzegorza Kostrzewy-Zorbasa, konsula RP w Wilnie Mariusza (Mojszy) Maszkiewicza, Adama Hlebowicza, Wojciecha Maziarskiego itp. zer]. Warto też zastanowić się nad tym, czy było sprawą przypadku, czy raczej skutkiem knowań warszawskiej i litewskiej bezpieki intryganckie wygryzienie z gremiów kierowniczych Polonii litewskiej jedynych obdarzonych talentem, wiedzą i doświadczeniem politycznym działaczy, jak Anicet Brodawski, Ryszard Maciejkianiec, Jan Sienkiewicz, Henryk Mażul i usadowienie tam jawnych agentów, sprzedawczyków i zaślepionych miłością własną „charyzmatycznych” ciemniaków i pospolitych złodziei wyspecjalizowanych w wyłudzaniu z Polski pieniędzy, a potrafiących – mówiąc językiem Ziuka – tylko „kury szczać wodzić”...

Poszukując pracy (byle jakiej), wstąpiłem do dokładnie 56 polskich organizacji i instytucji w Wilnie w roku 1992, lecz zawsze dostawałem „ot worot poworot”. Z trudem wiązaliśmy koniec z końcem, sprzedając najcenniejsze książki z biblioteki rodzinnej, dostając skromne honoraria z USA od redaktorów Chapinskiego, Jakubowskiego, Urbaniaka (któremu agenci UOP w 1992 roku spalili gmach redakcyjny tygodnika „Biały Orzeł” w Ware), Zielińskiego, Czerwińskiego, którzy publikowali moje artykuły na łamach swoich periodyków polonijnych. Postanowiliśmy też z żoną sprzedać obrączki, gdyż nie było chleba dla dziecka. Wbijając mi nóż w plecy ropuchowata „elita” ZPL, złożona z sekretarzy KPZR i tajnych współpracowników KGB, chciała w ten sposób wybielić własne buraczkowe oblicze, i wykazać się lojalnością wobec landsbergisowskiej i michnikowskiej bezpieki. Potem rozgłaszali, że Ciechanowicz rzekomo narobił bigosu na Litwie, a sam „uciekł” do Polski, oni zaś, biedacy, pozostali „na posterunku” – z nakradzionymi milionami i przy korycie pełnym forsy płynącej obficie z Warszawy do ich bezdennych kieszeni.
Warto dodać, że przez nie lada szykany ze strony tego bydła musiał przejść także „autonomista” Anicet Brodawski, człowiek absolutnie prawy i rzetelny, którego przed polskimi siepaczami pułkownika milicji Popławskiego w 1991 roku ukrywali w swych mieszkaniach przez kilka miesięcy... Litwini! Trudno o równie podłą niegodziwość i serwilizm. Ale „Polak potrafi” wbijać nóż w plecy.
Nawiasem mówiąc, gdyby wileńskim Polakom przed 25 laty noża w plecy nie wbito, gdyby utworzona w 1990 roku przez Brodawskiego i Wysockiego autonomia polska w Litwie nie została przez Warszawę napiętnowana, gdyby służby specjalne RP, prezydent Wałęsa, ambasador Widacki, minister Geremek, redaktor Michnik, konsul Maszkiewicz nie wzięli czynnego udziału w jej likwidacji (władze litewskie nadały wszystkim tym panom za to ordery) – to dziś w stosunkach polsko-litewskich nie byłoby prawdopodobnie żadnych zgrzytów. Zresztą nie była to żadna „inicjatywa Moskwy”, jak dotychczas uparcie bębnią prasowi i naukowi durnie w Polsce, lecz właśnie inicjatywa czysto lokalna, polsko-wileńska. Na marginesie warto się zastanowić nad poziomem warszawskiej kadry dyplomatycznej, sformowanej ongiś przez antypolską Unię Wolności i do dziś w niezmienionej postaci czynnej: konsul Maszkiewicz w pijanym stanie urządził bijatykę w Mińsku, sprawę wyciszono i zatuszowano tylko dzięki powściągliwości władz Białorusi. Innym razem pan konsul rozrabiał po pijaku w Wilnie, a Litwini tak nabuzowali mu mordę, że długo leczył się w szpitalu. Został odwołany do Warszawy i niebawem „ukarany”... mianowaniem na posadę ambasadora RP w Gruzji!...

* * *

Agenturalne media w Polsce i Litwie oraz ich odmóżdżona klientela dotychczas trelą o tym, że jakoby Jan Ciechanowicz i duża część innych Polaków wileńskich w 1990 roku występowali przeciwko niepodległości Litwy. To też jest cyniczne kłamstwo, mogące jednak stać się „prawdą” w rozcieńczonych wódką móżdżkach durnego ciemnogrodu na skutek notorycznego powtarzania. Otóż faktem jest, że jeszcze w czasach sowieckich Ciechanowicz łatwo znajdował wspólny język z inteligencją litewską, z litewskimi działaczami niepodległościowymi i od początku wspierał ich dążenia; nigdy też nie powiedział ani słowa przeciwko suwerennym prawom tego narodu. (Naraził się Litwinom dopiero wówczas, gdy wystąpił w obronie praw ludności polskiej na tamtym terenie). Gdyby istotnie był „wrogiem Litwy”, jak to wmawiają prowokatorzy, spotkałby go widocznie los Stanisława Mickiewicza, żydowskiego dyrektora Radia „Tarybine Lietuva” (Sowiecka Litwa), którego Litwini wpakowali do więzienia i którego los jest dziś nieznany. (Nawiasem mówiąc Ciechanowicz, wbrew temu, co pisują denuncjanci, nigdy na falach tego radia nie gościł). – Niechby naczelny „Gazety Wyborczej” zaprzestał wreszcie polewania pomyjami Polaków wileńskich, a zainteresował się losem swego rodaka Stanisława Mickiewicza; byłoby to zajęcie z pewnością sensowne i szlachetne.

* * *

Związek Polaków na Litwie powstał jako autentyczna oddolna inicjatywa patriotyczna tamtejszej Polonii, ale został z czasem opanowany przez agenturę bezpieki i przekształcony w ciepłą synekurę dla byłych sekretarzy KPZR, przewodniczących sowieckich kołchozów, tajnych współpracowników KGB ZSRR i innych „patriotów własnej kieszeni”, dbających tylko o swe stołki i po mistrzowsku wyciągających z RP grubą forsę (poproszajki!), czyli osób dla których sprawa polska faktycznie nie istnieje, i które nie posiadają ani zdolności do konceptualnego myślenia, ani umiejętności konstruktywnego załatwiania ze stroną litewską tak np. banalnych spraw, jak pisownia nazwisk, dwujęzyczne nazwy ulic czy funkcjonowanie szkół polskich na Litwie, których liczba w ostatnich 25 „demokratycznych” latach skurczyła się z ponad 250 do 55. Wciągają oni do tego lokalnego i drobnego konfliktu Państwo Polskie, gdyż sami nic nie potrafią, a w tym czasie zapomniana społeczność Polaków na tamtym terenie degraduje i wymiera na skutek alkoholizmu i marginalizacji socjalnej, która wszelako jest skutkiem nie dyskryminacji ze strony rządu litewskiego, a rezultatem kompletnej bezradności i obojętności na sprawy zwykłych ludzi tamtejszych polskich – pożal się Boże! – „liderów”. Umieralność na alkoholizm (skutek rozpaczy egzystencjalnej) wśród wileńskiej populacji polskiej jest sześciokrotnie wyższa niż wśród populacji litewskiej. Kilku wileńskich „liderów”, byłych posłów na sejm Litwy, – jak informowała ongiś „Nasza Gazeta” – zbiło nawet pokaźne fortuny na imporcie z Niemiec do Wileńszczyzny toksycznego spirytusu technicznego i produkcji z niego rzekomych „gatunkowych wódek” (metodą mieszania tegoż spirytusu z wodą i kolorowymi lakami oraz innymi syntetycznymi barwnikami), którymi przez szereg lat truli rodaków. – Takich to „działaczy” wylansowało warszawskie postkomunistyczne gestapo. Funkcjonariusze MSZ zresztą nieraz otwarcie, na łamach „Gazety Wyborczej”, czy „Rzeczypospolitej”, deklarowali ustami konsula RP w Wilnie M. Maszkiewicza (syna sowieckiego Żyda, oficera NKWD!), patentowanego durnia i pedała Grzegorza Kostrzewy – Zorbasa (niedawno „doradził” pierwszej damie Polski, aby przyjęła na specjalnej audiencji matkę jednego z dwóch skazanych na śmierć rosyjskich terrorystów, Konowałowa, który zamordował w mińskim metrze 15, a okaleczył około 220 osób – trudno o większą hańbę, nikt w Europie nie zamanifestował aż tak piramidalnego upodlenia i tak straszliwej głupoty!): „złożymy w ofierze Polaków wileńskich w imiędobrych stosunków z Litwinami”. I przez ćwierć wieku „składali”. Składają zresztą dotychczas.
[Niektórzy „nasi” politycy sprzedają Polskę za znacznie niższą cenę niż ona jest warta: za kieliszek wybornej litewskiej wódki, za kęs takiejże kiełbasy, za darmowy pobyt i takąż kurwę w hotelu, za błyszczącą blaszkę przypiętą do piersi. W ten dość prosty sposób działacze litewscy bez trudu korumpują polskich, rosyjskich, białoruskich (ale już nie zachodnich!) dziennikarzy, intelektualistów, polityków, funkcjonariuszy państwowych, księży, choć sami, posiadając świetne walory charakterologiczne i przygotowanie merytoryczne są absolutnie nieprzekupni i zawsze myślą w kategoriach Państwa i Narodu Litewskiego]. Za takie deklaracje w szanujących się państwach stawia się odnośne osoby za zdradę stanu przed plutonami egzekucyjnymi, a co najmniej ogłasza się za osoby bez czci i wiary. U nas chodzą w glorii „autorytetów”, piastują najbardziej ważne i intratne urzędy państwowe, notorycznie i codziennie pieprzą bzdury w telewizji! Co by to było, gdyby któryś z izraelskich polityków rzekł, iż złoży w ofierze Żydów Jordanii w imię dobrych stosunków z Palestyńczykami!? Nikt nie szanuje tych, którzy sami siebie nie szanują. Jeśli w samej Polsce seryjnie, z paranoicznym uporem w wydawnictwach państwowych (?) i „katolickich” („Więź”, „Znak”) ukazują się podłe antypolskie elaboraty, jak możemy się oburzać, że, za przeproszeniem, „Litwini nas nie lubią”?... Nas „lubią” tylko ci, którzy się z nami nie zetknęli.

* * *

Diaspora żydowska każdego roku wpompowuje do Izraela dziesiątki miliardów dolarów, przy czym datki na historyczną ojczyznę składają także niezamożni członkowie wspólnoty narodowej. Żydowskie lobby w USA, Kanadzie, Rosji, Zjednoczonym Królestwie i innych krajach wymusza dodatkowo na odnośnych rządach dalsze wielomiliardowe injekcje na finansowanie m.in. armii izraelskiej (trzeciej potęgi militarnej świata po USA i Rosji, jeśli idzie o potencjał nuklearny!) i gospodarki tego kraju. Polska zaś diaspora wschodnia, jak i zachodnia, wyspecjalizowała się w sztuce zręcznego wyzyskiwania swej historycznej ojczyzny, wyciągania z niej olbrzymich środków finansowych rzekomo na utrzymanie polskości. „Działacze” (bardziej właściwe byłoby miano „krętacze”) polonijni ze Wschodu potrafią pojechać np. do Londynu, Warszawy czy Nowego Jorku i pokazywać tam zdjęcia z powojennego 1951 roku, mówiąc: „Polskie dzieci na Litwie nie mają butów i chodzą do szkoły bose!”... Taki chwyt marketingowy z reguły skutkuje i spryciarz lub spryciarka wraca do domu z pokaźną sumą pieniędzy, które oczywiście nigdy nie docierają do naprawdę potrzebujących, lecz osiadają na kontach bankowych prosperujących kombinatorów. Wileńskie „żuliki” osiągnęli szczyty perfekcji w wyciąganiu grosza z Polski, potrafią np. zaplanować kilkodniowy bal, (na którym do upadłego hulają cudzym kosztem byli funkcjonariusze sowieckiego aparatu przemocy, prezesi kołchozów, sekretarze KPZR i ich „przyjaciółki”) jako „europejski projekt integracyjny” i wyciągnąć na tę imprezkę pieniądze z Senatu RP. Zręcznie też udają ludzi „biednych”, „prześladowanych”, niemal męczenników sprawy narodowej i... każą sobie za swój rzekomy patriotyzm słono płacić. (Jeśli są tak patriotyczni, to dlaczego nie chcą utrzymać we własnym zakresie choćby jednego periodyku, a za wszystko musi płacić podatnik krajowy? Przecież w Wilnie mieszka kilkaset dolarowych milionerów polskich!) A jak podleją swe kłamstwa sosem religijnym, jak się powołają na rany Matki Boskiej Ostrobramskiej i przekażą rodakom od Niej pozdrowienia, jak to puszczając perskie oko szepną, iż są szczęśliwi, że wreszcie przyjechali do państwa „prawdziwie europejskiego”, to zaraz i uzbierają na nowy „BMW” czy „Mercedes”. Dla siebie, nie dla „bosych polskich dzieci”.
Nauczyli się też, biorąc przykład z siedmiu tysięcy złodziejsko-kombinatorskich fundacji krajowych, których jedyną funkcją jest tuczenie swych leniwych „działaczy”, sprytnie zakładać rozmaite stowarzyszenia (koniecznie imienia jakichś świętych, jak św. Zyta, św. Kazimierz, św. Jan Paweł II, czy królów – Batorego i in.; co za kundli spryt!) „pozarządowe”, ale dostające olbrzymie dotacje właśnie od władz RP! I prosperują z tego! A jak chcą na darmochę polecieć np. do Brazylii czy na Cypr, to ogłaszają, że owa seksualna wycieczka jest „pielgrzymką” i zaraz mają finanse z Senatu RP na ten jakże „zbożny” cel! Postępują wedle „zasady Okińczyca: „Jak chcą, żebyśmy byli Polakami, niechaj płacą!”... Boże, ty widzisz cynizm tych chamów i nie grzmisz!...
W ten sposób na Wschodzie ukształtowała się wielotysięczna rzesza pasożytniczych darmozjadów, sprytnie okradających skarb Państwa Polskiego metodą wymuszania m.in. rozmaitych grantów i datków na kraju, w którym brak pieniędzy na stypendia dla studentów, na szklankę mleka w szkole dla naprawdę biednych dzieci, na budowę dróg i wałów przeciwpowodziowych, a nawet na zakup kilku nowoczesnych samolotów dla najwyższych władz państwowych. Wyciągać w tej sytuacji pieniądze z Polski potrafią tylko zdeklarowane kanalie. Multum zaś wybudowanych na Wschodzie ogromnym wysiłkiem Państwa Polskiego tzw. „polskich domów” i szkół już teraz służy dalece nie tylko społecznościom polonijnym, za kilkanaście lat zostanie przejęte za darmo przez odnośne kraje ościenne.
To też stanowi jedną z oznak kompletnej klapy tzw. „polskiej polityki wschodniej”. Ukryć tej klęski nie potrafi nawet chorobliwie agresywna, prowokatorska, perfidna, „wielkopańska” polityka RP w stosunku do Białorusi i do spływającej krwią Ukrainy, która to „polityka”, wspomagająca finansowo i propagandowo rosyjską agenturę na Białorusi (maskowaną pod „obrońców praw człowieka”), ostatecznie wpędziła ten kraj w żelazny uścisk Polarnego Niedźwiedzia, a Ukrainę pogrążyła w krwawej, bratobójczej wojnie domowej. Zresztą Litwini, a chyba nie tylko oni, bardzo uważnie obserwujący to, co się dzieje w ich sąsiedztwie, w naturalny sposób wnioskują z awantur warszawskiego MSZ w Mińsku i Kijowie, że Warszawa w określonych warunkach może być skłonna do wykorzystywania Polonii jako dywersyjnej „piątej kolumny”, służącej do destabilizacji ładu prawnego w kraju zamieszkania i do zmuszania odnośnych rządów do „demokratycznych reform”, czyli do przekazania majątku narodowego w ręce żydowskich oligarchów i globalnej mafii, wprowadzenia ustawodawstwa antynarodowego itp. Stąd m.in. głęboka nieufność władz (i nie tylko władz) Litwy, Białorusi i Ukrainy do swej mniejszości polskiej, jak też w ogóle do Polaków.



Dr Jan Ciechanowicz, 2015


ANEKS II. O AUTORZE



Dr Ciechanowicz Jan

Ur. 02.07.1946, m. Worniany powiatu wileńsko-trockiego (po II wojnie światowej – ostrowieckiego) na Wileńszczyźnie; badania w zakresie nauk humanistycznych: historia, filozofia, filologia germańska, socjologia, relogioznawstwo, etyka, politologia, historia idei.
Studia: Miński Państwowy Instytut Języków Obcych (1971); Społeczny Uniwersytet Nauk Politycznych (Wilno 1973); doktorat z zakresu najnowszej filozofii niemieckiej „Człowiek i kultura w filozofii Theodora Wiesengrunda Adorno”:Instytut Filozofii i Prawa Akademii Nauk Białorusi w Mińsku (1983).
Wiedza języków: angielski, białoruski, litewski, niemiecki, polski, rosyjski, ukraiński i in.
Praca: tłumacz-referent w Instytucie Filozofii i Prawa AN Białorusi w Mińsku (1969); tłumacz w Naukowo-Metodycznej Bibliotece Kultury Fizycznej i Sportu w Mińsku (1970); nauczyciel języka niemieckiego w Mejszagolskiej i Duksztańskiej polskich szkołach średnich rejonu wileńskiego (1970-1975); korespondent dziennika „Czerwony Sztandar” w Wilnie (1975-1983); wykładowca filozofii, etyki i religioznawstwa w Wileńskim Państwowym Instytucie Pedagogicznym (pół etatu 1975-1983); wykładowca filozofii w Wileńskim Państwowym Uniwersytecie (pół etatu 1975-1976); docent w Litewskiej Filii Moskiewskiej Akademii Nauk Społecznych w Wilnie (1983-1986); docent Katedry Filozofii Wileńskiego Państwowego Instytutu Pedagogicznego (1986-1991); nauczyciel języka niemieckiego w Szkole Średniej imienia Mścisława Dobużyńskiego w Wilnie (pół etatu 1992); lektor języka niemieckiego, rosyjskiego i litewskiego w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Bydgoszczy (1993-1994); starszy wykładowca Instytutu Filologii Germańskiej Uniwersytetu Rzeszowskiego (wykłady i zajęcia praktyczne z zakresu filozofii, etyki, historii filozofii niemieckiej, filozofii kultury, leksykologii języka niemieckiego; wypromowanie 78 prac magisterskich; 1994-2013); nauczyciel języka niemieckiego w Zespole Szkół imienia króla Władysława Jagiełły w Niechobrzu koło Rzeszowa (2000-2008); wykładowca języka niemieckiego w Zespole Kolegiów Nauczycielskich w Tarnobrzegu (pół etatu 2001-2011); wykładowca etyki biznesu w Wyższej Szkole Biznesu w Sanoku (pół etatu 2005-2006).
Publikacje: ponad 1200artykułów naukowych,publicystycznych i popularnonaukowych w periodykach ukazujących się w Polsce oraz w (przeważnie polonijnych) pismach na Litwie, Białorusi, Ukrainie, Kanadzie, Francji, USA, Niemczech, Australii, Rosji w języku angielskim, białoruskim, litewskim, niemieckim, polskim, rosyjskim.



Książki i skrypty dra Jana Ciechanowicza opublikowane w okresie 1978-2018



1.          K voprosu o kritike filosofsko-metodologičeskich osnov kulturno-estetičeskoj koncepcii Theodora Wiesengrunda Adorno (skrypt).24 s. Perm, Isdatelstvo Permskogo Universiteta 1978.
2.          Problema čeloveka v filosofii Theodora Wiesengrunda Adorno i Herberta Marcuse (skrypt).24 s. Perm, Isdatelstvo Permskogo Universiteta 1978.
3.          Mirovozzrenie Theodora Wiesengrunda Adorno:čelovek i kultura (skrypt). 16 s. Vilnius, Leidykla „Mokslas ir Technika” 1982.
4.          Borba za mir i sovremennyj katolicizm (skrypt). 22 s. Minsk, Isdatelstvo „Znanije” 1985.
5.          Vatikanas laisvinasi nuo „išsivadavimo teologijos” (skrypt). 24 s. Vilnius, Leidykla „Żinija” 1985.
6.          W kręgu postępowych tradycji. 150 s. Kaunas, Leidykla „Šviesa” 1987.
7.          Na wileńskiej Rossie (wspólnie z B.& M. Kosman). 184 s. Poznań, Krajowa Agencja Wydawnicza 1990.
8.          Na wschód od Bugu. 120 s. Wilno – Chicago, Panorama Publishing 1990.
9.          Trzynastu sprawiedliwych. 221 s. Wilno, Polskie Wydawnictwo w Wilnie 1993.
10.      Droga geniusza (O Adamie Mickiewiczu). 157 s. Wilno, Wydawnictwo Znicz, 1995; (wydanie drugie: 131 s. Wrocław, Wydawnictwo Nortom. 1998).
11.      Pod skrzydłami porannej zorzy. 176 s. Rzeszów, Wydawnictwo Oświatowe FOSZE 1996.
12.      Twórcy cudzego światła. 401 s. Toronto – Wilno, Polski Fundusz Wydawniczy w Kanadzie 1996.
13.      Na styku cywilizacji. 541 s. Wilno – Rzeszów, Wydawnictwo Naukowo-Literackie Znicz & Wydawnictwo Oświatowe FOSZE 1997.
14.      W bezkresach Eurazji. 371 s. Rzeszów, Wydawnictwo Wyższej Szkoły Pedagogicznej 1997.
15.      Minima.Aphorismen. 61 s. Berlin, Mordelius Press 1997.
16.      Filozofia kosmizmu. (vol. 1-3, 280 s. + 303 s. + 370 s.). Rzeszów, Wydawnictwo Oświatowe FOSZE 1999.
17.      Z rodu polskiego (vol. 1-2, 294 s. + 288 s.), Rzeszów, Wydawnictwo Wyższej Szkoły Pedagogicznej 1999.
18.      Rody rycerskie Wielkiego Księstwa Litewskiego (vol. 1-6, 368 s. + 480 s. + 548 s. + 610 s. + 598 s. + 490 s.). Rzeszów – Wilno, Wydawnictwo Oświatowe FOSZE & Wydawnictwo Naukowo – Literackie Znicz 2001-2006.
19.      Syjon, Olimp i Golgota. 355 s. Molodečno, Isdatelstvo Pobeda 2001.
20.      Myśl i czyn. 320 s. Molodečno, Isdatelstvo Pobeda 2001.
21.      Sprichwort, Wahrwort. Kleines deutsch-polnisches Spruch-und Sprichwörterbuch. 114 s. Tarnobrzeg, Wydawnictwo Kolegium Nauczycielskiego 2002.
22.      Gońcy Ikara. Osoby pochodzące z Litwy i Polski w dziejach lotnictwa i kosmonautyki światowej. 320 s. Molodečno, Isdatelstvo Pobeda 2002.
23.      Zdobywca Azji. Mikołaj Przewalski. 315 s. Molodečno, Isdatelstvo Pobeda 2002.
24.      Etyka czterech umiejętności. 232 s. Molodečno, Isdatelstvo Pobeda, 2002; (2. edition 280 p. New York 2009; 3.Edition Siemianowice Śląskie 2014).
25.      Weisheit der Bibel. Wörterbuch der biblischen Aphorismen. 154 s. Rzeszów, Wydawnictwo Uniwersytetu Rzeszowskiego 2002.
26.      Musica peregrina. Artyści pochodzący z Litwy i Polski w obcej sztuce muzycznej i teatralnej. 576 s. Molodečno, Isdatelstvo Pobeda 2002.
27.      Ludzie wśród gwiazd. Homo sapiens w perspektywie kosmologicznej. 371 s. Rzeszów, Wydawnictwo Oświatowe FOSZE 2005.
28.      Dzieci żelaznego wilka. 608 s. Rzeszów, Wydawnictwo Oświatowe FOSZE 2005.
29.      Spassvogel. Witze und Schwänke aus Gegenwart und Vergangenheit. 108 s. Tarnobrzeg,Wydawnictwo Zespołu Kolegiów Nauczycielskich 2005.
30.      Lies und denk’! Ein Lesebuch für Freunde der deutschen Sprache. 168 s. Rzeszów, Wydawnictwo Uniwersytetu Rzeszowskiego 2005.
31.      Witze und Scherze.Żarty i kawały w języku niemieckim. 132 s. Niechobrz, Wydawnictwo Zespołu Szkół im. króla Władysława Jagiełły 2006.
32.      Herbarz polsko-rosyjski. Rody szlacheckie Imperium Rosyjskiego pochodzące z Polski. (vol. 1-2, 651 s. + 575 s.) Warszawa, Wydawnictwo Stowarzyszenia Dom Polski Sarmacja 2006.
33.      Niemieckie idiomy, zwroty, porzekadła, skrzydlate słowa, przysłowia. – Deutsche Idiome, Redewendungen, Sprüche, geflügelte Worte, Sprichwörter. 602 s. (2. Edition, 408 s.). New York, Polish Guide Publishing2008.
34.      Rozpacz a filozofia. Myśliciele Europy wobec Boga, życia i śmierci. 528 s.New York, Polish Guide Publishing 2009.
35.      Etyka życia i śmierci. 464 s.New York, Polish Guide Publishing 2009. (2.Edition Siemianowice Śląskie 2014).
36.      Herbarz Polesia. 232 s. Boguchwała, Wydawnictwo Duet 2009.
37.      Niemiecko-polski słownik frazeologiczny. 380 s. Tarnobrzeg, Wydawnictwo Zespołu Kolegiów Nauczycielskich 2009.
38.      Etyka wielkich cywilizacji. 624 s. New York, Polish Guide Publishing 2010. (2. Edition Warszawa Warszawa 2013; 3. Edition Siemianowice Śląskie 2014).       
39.      Antropologia władzy. 200 s. Wilno, Wydawnictwo Znicz 2010.
40.      Polonobolszewia.Siedmiu mędrców sowieckich czyli jak polska szlachta komunizowała Rosję. 288 s. Boguchwała, Wydawnictwo Duet 2010; 2. Edition Warszawa 2015, 455 str.).
41.      Antysemityzm(analiza konfrontatywna)” 616 s. New York, Astra Publishing 2010; 2. Edition vol. 1-2. Warszawa 2015, 800 str.).
42.      Z dziejów kultury W. Ks. Litwy. 544 s. Siemianowice Śląskie, Wyd. „Kolumb” 2012.
43.      Poczet profesorów wileńskich. 476 s. Siemianowice Śląskie, Wyd. „Kolumb” 2012.
44.      Synowie księcia Gedymina. 545 s. Siemianowice Śląskie, Wyd. „Kolumb” 2012.
45.      W królestwie Uranii. Astronomowie i podróżnicy pochodzący z Litwy i Polski. 414 s. Siemianowice Śląskie, Wyd. „Kolumb” 2012.
46.      Dobroczyńcy ludzkości. (Wybitni działacze medycyny pochodzący z ziem Wielkiego Księstwa Litewskiego i Polski w krajach obcych). (vol. 1-2, 462 s. + 456 s.). Siemianowice Śląskie, Wyd. „Kolumb” 2013.
47.      Geniusze wojny. (Wybitni teoretycy wojny i dowódcy wojskowi polskiego pochodzenia w armiach obcych). (vol. 1-2, 387 s. + 300 s.). Siemianowice Śląskie, Wyd. „Kolumb” 2013.
48.      Wysłannicy Słowa. (Poeci i pisarze polskiego pochodzenia w kulturach obcych). (vol. 1-2, 500 s. + 488 s.). Siemianowice Śląskie, Wyd. „Kolumb” 2013.
49.      Urok prowincjonalizmu. (Z dziejów sztuk pięknych na Kresach Wschodnich). 336 s. Siemianowice Śląskie, Wyd. „Kolumb”. 2013.
50.      Etiudy etognomiczne. (wydanie drugie, poszerzone, vol. 1-3, 575 s. + 567 s. + 600 s.). Siemianowice Śląskie, Wyd. „Kolumb”. 2013.
51.      Księga herbowa Białej, Czarnej, Czerwonej i Zielonej Rusi, Inflant, Litwy, Moskwy, Polski, Ukrainy i Żmudzi. 316 s. Siemianowice Śląskie, Wyd. „Kolumb” 2013; wydanie drugie Warszawa 2015.
52.      W cieniu rajskich jabłoni. Wybitni reprezentanci nauk ścisłych i technicznych pochodzący z ziem dawnej Rzeczypospolitej w obcych krajach. 398 str. Warszawa 2015.
53.      Klug durch Lesen. 183 str. Warszawa 2015.
54.      Nauczyciele. Oblicza humanizmów. 328 str. Warszawa 2015.
55.      Niemiecko-polski słownik frazeologiczno-paremiologiczny, 620 str. Warszawa 2015.
56.      Kosmofilozofia. 575 str. Warszawa 2015.
57.      Scorpionomachia.Polemiki o „kwestii polskiej” w Wilnie, 1985-2005, 2015”. 571 str. Warszawa 2015.
58.      58. Na łąkach Stworzyciela.Ludzie wielkiej nauki. 300 str.Warszawa 2016.
59.      Reminiscencje.Aforyzmy. 100 str. Warszawa 2016.
60.      Ars longa. Artyści plastycy na pograniczach kultur europejskich. Warszawa 2018.
61.      Słowiański olbrzym. (Z dziejów narodu rosyjskiego). Warszawa 2018.

Dr Jerzy Jaśkowski o historii, Piłsudskim, WOŚP

$
0
0

Pisanie historii na nowo będzie wymagało naprawdę NOWEGO PODEJŚCIA


Niemcy i Japonia: Jesteśmy prawie sąsiadami, między nami leży Rosja

$
0
0
Czytelniku,

Czy myślisz, że coś się zmieniło dziś w odniesieniu do przeszłości czytając takie tytuły jak:
Niemcy i Japonia: Jesteśmy prawie sąsiadami, między nami leży Rosja
https://www.rp.pl/Dyplomacja/190209626-Niemcy-i-Japonia-Jestesmy-prawie-sasiadami-miedzy-nami-lezy-Rosja.html
Nic się nie zmieniło w naszej historii. Natomiast podsyłani są różni agenci typu Braun, Pytlewicz i inne pajace z programem Jezus na króla Polski. K....a konia niech sobie wezmą może te barany z Warszawy się czegoś nauczą.
Jakby  na to nie patrzeć idą ciężkie czasy.

Adam Szelągowski - Z dziejów współzawodnictwa Anglii i Niemiec, Polski i Rosji obowiązkowa lektura

$
0
0


https://www.youtube.com/watch?time_continue=5&v=_C1SEUUsbV4

Adam Szelągowski - Z dziejów współzawodnictwa Anglii i Niemiec, Polski i Rosji


Obowiązkowa lektura każdego Polaka

DR Jerzy Jaśkowski - leczy się ludzi, nie choroby, a historii uczą imbecyle i agenci

Dopóki nie poznamy nauki o pieniądzu nie zrozumiemy też własnej historii

Mapa rozbiory, dziś nazywane partnerstwem i dezinformacje

$
0
0

Im bardziej czasy zaczynają być coraz bardziej napięte pod względem politycznym jak i ekonomicznym pojawiają się tematy zastępcze regularnie wrzucane i pompowane w mediach tymczasem nasza pradawna zbuntowana prowincja zwana pod dziwną nazwą Niemcy, czyli sztuczny twór prowadzi swoją politykę powoli i metodycznie.
Proszę spojrzeć na poniższą mapę i co Ci to czytelniku przypomina?

Manipulowanie żydami jest zawsze najlepsze, gdyż tym osłom można wszystko wcisnąć i zazwyczaj na kogo najlepiej przekierować całą nienawiść, odwracają uwagę od prawdziwych zamiarów.
Inna rzecz, że sami się do tego przyczyniają, co zazwyczaj służy do domknięcia swoich zamiarów, przez naszych sąsiadów.

Dodaj do tego:

- Uchwalanie prawa w takiej ilości i w sposobie, że nikt nikt nie jest w stanie się z nim zapoznać, Co służy do załatwiania cudzych interesów.
- Poprzez politykę NBP jesteśmy okradani, a nasz kraj jest drenowany z pieniędzy,
- Armia sposób zamawiania uzbrojenia jak i sposób pozwoleń na broń jest tak robiona, że obecne przybłędy pełniące funkcje rządowe powinny wisieć na drzewach, a są nazywane dobrą zmianą.



https://www.google.pl/search?q=Deutsch+Polnische+st%C3%A4dtepartnerschaften+2004+osteuropa&tbm=isch&source=iu&ictx=1&fir=MgQoh-kTTbK_IM%253A%252CBeKWGo8ps2uuuM%252C_&usg=AI4_-kSIzVxDQcR1KmuhBL_w-qoBTG9KwA&sa=X&ved=2ahUKEwi3o_6jq8bgAhXotYsKHSq5AQYQ9QEwAnoECAMQBg#imgrc=MgQoh-kTTbK_IM:

Przemilczana kolaboracja. Jak Żydzi witali agresorów z bronią w ręku. Niebywałe !

$
0
0
Żydowska kolaboracja / materiały prasowe
Żydowska kolaboracja / materiały prasowe

Polacy boleśnie odgryzają się Izraelowi i środowiskom żydowskim! Właśnie ujawniono wstrząsające kulisy pierwszych dni II wojny światowej na terenie naszego kraju. Co robili wtedy „polscy” Żydzi? 
Trudno sobie wyobrazić, jak władze Izraela zniosą bolesne kontrataki Polaków. W Tel-Awiwie są przecież przyzwyczajeni, że każdy rozmawia z nimi stroniąc od niepoprawnych politycznie zachowań. Wolą nie ryzykować oskarżeń o antysemityzm, którymi dzisiejsi Żydzi rzucają z niebywałą łatwością.
Tymczasem niepozorna Polska już napsuła im tyle krwi. A wygląda na to, że to dopiero początek! Na przypominanie o takich rzeczach, o jakich w tej chwili mówią Polacy (zarówno politycy, jak i zwykli obywatele), nie odważył się w ostatnich latach nikt.
Wpływowy Izrael nie pozwala bowiem na mówienie o grzechach żydowskich. Chętnie za to zarzuca udział w holokauście Polakom. Polakom, którzy po pierwsze uratowali najwięcej żydowskich istnień spośród wszystkich narodów, a po wtóre – ucierpieli na tej wojnie najbardziej. Polska prawica się zjednoczyła i postanowiła: załatwimy ich ich własną bronią. Wielu wreszcie zebrało się na odwagę. Naszą sieć lotem błyskawicy obiegają kolejne informacje o tajemnicach skrywanych przez kilkadziesiąt lat, tylko dlatego, że Żydzi stosowali antysemicki terror. Szczegóły poniżej.
„Stosując tą samą broń, jaką obecnie stosują syjoniści przeciwko Polsce i Polakom, zacznijmy głośno na cały świat pisać i mówić o zbrodni Milicji Żydowskiej”. Tak zaczyna swoją zdumiewającą publikację patriotyczny serwis justice4Poland (sprawiedliwość dla Polski). Dalej dowiadujemy się naprawdę szokujących rzeczy.
Pierwsze dni września 1939
Milicja Żydowska we wrześniu 1939 r. w Zamościu, po bitwie pod Tomaszowem Lubelskim, wyłapywała ukrywających się w tym mieście lub okolicach żołnierzy polskich. Rozstrzeliwali ich na miejscu albo przekazywali NKWD. Gdy bolszewicy prowadzili na rozstrzelanie kolumnę około 2000 polskich jeńców w okolicach Kostopola, jeden z cudem ocalonych tak opisywał ich zachowanie: „Gdy kolumna szła przez miasteczko – miejscowi Żydzi pluli na nas, wyzywali najbardziej plugawymi słowami, rzucali w nas kamieniami”.
Mało kto wie także, że Żydzi stawiali bramy powitalne we wrześniu 1939 r. wkraczającym wojskom niemieckim w Pabianicach, Łodzi, Białymstoku czy Krakowie. Ten fakt zapewne dzisiejsze, wrogie Polsce środowiska żydowskie, a także rząd Izraela, chcieliby na zawsze i na wieczność zamieść pod dywan.
– W Zarębach Kościelnych na czele witających stał rabin w stroju odświętnym – mówi prof. Krzysztof Jasiewicz. Ponadto… całowali wjeżdżające do Wilna czołgi Sowieckie i wiwatując nosili trumnę z napisem „Polska we Lwowie”.
Mówmy też o powstaniach antypolskich we wrześniu 1939 r. – apeluje justice4Poland. Miały one miejsce w licznych miejscowościach na wschodzie. Mówmy też o masowej kolaboracji Żydów z gestapo lub NKWD czy udziale w Holocauście, o czym pisali nawet żydowscy pisarze. Świadkowie tamtych dni – Emanuel Ringelblum, kapłan Chaim Aron czy nawet sam Marek Edelman, jak również tysiące polskich świadków.
pobrano z https://www.salon24.pl/u/dziennikarstwoobywatelskie/863050,przemilczana-kolaboracja-jak-zydzi-witali-agresorow-z-bronia-w-reku-niebywale

Dr Jan Ciechanowicz - "Żydzi i ich religia. Czym jest Pięcioksiąg?"

Dezinformacje, czyli co słychać, a czego nie widać

$
0
0
Zanim przyjdą dziwne pomysły i oceny warto na wszystko popatrzeć na chłodno i z dystansu. Historia lubi się powtarzać, a nas po prostu nie stać na więcej błędów.





Ile Żydzi winni Polakom za nieoddane długi – według stanu z 1764 roku – Adam Bednarczyk

$
0
0

Ile Żydzi winni Polakom za nieoddane długi – według stanu z 1764 roku – Adam Bednarczyk


Warszawa 2019.03.02
Polsko Polonijne Zgromadzenie
Niepodległościowe
mgr inż. Adam Bednarczyk
adam.bednarczyk@protonmail.com
Ile Żydzi winni Polakom za nieoddane długi – według stanu z 1764 roku
Sprawę długów kahalnych szczegółowo opisał słynny naukowiec, historyk i historiozof
profesor Feliks Koneczny w książce „Cywilizacja żydowska”.
Według F. Konecznego dla żydowskich kahałów było „złotym interesem, żeby zapożyczać jak najwięcej u zamożniejszych Polaków; zadłużano się tak, aż strunka nareszcie pękła (..) W roku 1764 wyniosły długi organizacji żydowskich w ogóle bajeczną na owe czasy sumę półtrzecia miliona (tj. 2,5 miliona ówczesnych złotych), z czego około półtora miliona przypadło na pretensję duchowieństwa (przeważnie Jezuitów, Dominikanów i Franciszkanów), a około 900 tys. złotych polskich na pretensję magnaterii. Tego doliczyła się komisja sejmowa, wybrana do tego w roku 1764. Ileż pożyczek nie zarejestrowało się!
Drobniejsze wierzytelności zamożniejszej szlachty wiejskiej pozostały zapewne poza spisem; drobniejsze szczegółowo, lecz tak liczne, iż w sumie złożyłyby się również na jaki milion. (Por. F. Koneczny: „Cywilizacja żydowska”, Londyn 1974, s. 311). Wypożyczone żydowskim kahałom pieniądze ostatecznie nigdy nie zostały spłacone. W ten sposób niespłacone długi kahalne okazały się dla Żydów świetnym sposobem na okradzenie Polaków (głównie magnaterii i duchowieństwa), czymś w rodzaju dzisiejszych piramid finansowych. http://jerzyrnowak.blogspot.com/  Powyższy tekst wzięty z opracowania Pana M. Góździa bazującego na publikacji Prof. Jerzego Roberta Nowaka.
Obiegowe złote polskie były równoważne polskim złotym czerwonym w proporcji w zależności od okresu od czterech do sześciu złotych obiegowych za jeden polski czerwony. Każdy polski czerwony złoty zawierał 3,5 grama złota. Przyjąłem średnią wartość jednego złotego czerwonego jako pięć złotych obiegowych. 2500000 złotych obiegowych jest równoważne 500000 polskich złotych czerwonych.  Zawartość złota w 500000 polskich złotych czerwonych wynosi:
500000złpc x 3,5g/(złpc) = 1750000 [g]=1750kg złota.  Jedna uncja zawiera 31,1 [g] złota
Liczba uncji w 1750000 gramach złota: 1750000 [g] /(31,1g/unc.)=56270 uncji
Cena złota w dniu 2018.05.11 o szóstej rano wynosiła 1320 USD/za uncję co 56270 uncji odpowiada sumie 74276500 USD.        Pieniądze te pracowały dla Żydów przez  (2018-1764)= 254 lata.
Wykorzystując te pieniądze Żydzi udzielali biednej szlachcie kredytów na wysokie odsetki. Przyniosło im to fortuny. Żydzi najlepiej wiedzą, że pieniędzy nie pożycza sie za darmo. Polacy tego doświadczyli po 1989 roku kiedy to w latach od 1989 do 1998 ustawowe odsetki wynosiły od 30-192,2 %. Obciążmy ukradzioną kwotę odsetkami wynoszącymi tylko 5%, co obecnie daje (dług) sumę do spłacenia:
 74276527x(1,05)254=1,79×1013 = 17,9×1012=17900 miliardów dolarów =17,9 bilionów USD
 W przeliczeniu na złoto po cenach 1320 USD za uncję wynosi to 421734 ton złota
Powyższa suma obejmuje jedynie zarejestrowane długi zaciągnięte przez kahały żydowskie u duchowieństwa i arystokracji. W sumie tej nie zostały ujęte długi zaciągnięte u bogatej szlachty, których  wielkość Prof. F. Koneczny ocenił na około jednego miliona złotych. Po dodaniu tego około jednego miliona złotych do uprzednich dwóch i pół miliona złotych i po przeprowadzeniu rachunków jak powyżej dla trzech i pół miliona złotych z roku 1764 domniemywana suma obecnego żydowskiego długu wzlędem Polski i Polaków wynosi 25 bilionów USD. Policzmy  ilość ton złota  jaką można kupić za sumę 25 bilionów USD przy cenie 1320 USD za uncję:
[(25×1012$: 1320$/U)x31,1g/U]: 106  g/t =589015 ton złota
Maksymalnie długi pociąg towarowy według obecnych przepisów może zawierać 43 wagony. Jeśli użyjemy czteroosiowych wagonów towarowych o ładowności 40 ton każdy, to taki pociąg może być załadowany 1720 – toma tonami złota. Ile takich pociągów jest niezbędnych do przywiezienia tego złota do Polski:
 N= 589015 ton złota/(1720ton/pociąg)=342 pociągi
Suma 25 bilionów USD obejmuje jedynie krótki okres polsko – żydowskich kontaktów finansowych.
   Ile są obecnie Zydzi winni Polsce i Polakom  z racji wzajemnych nieuczciwych relacji pożyczkowych od początku ich osiedlania się w Polsce do chwili obecnej? Wielkość ta jest trudna do oszacowania i wymagałaby tytanicznej pracy historyków.  Według oceny jednego ze współczesnych historyków amerykańskich przyczynę rozbiorów Polski stanowił brak środków finansowych na utrzymanie armii. Stosując obecne praktyki bankowe wprowadzające karne odsetki bankowe za niespłacanie długu zgodnie z umową suma długu żydowskiego byłaby tysiące razy większa.
 Uwzględniając jedynie nie budzącą wątpliwości sumę z roku 1764 to jest 17900 mld USD i  odejmując od tej sumy obecne żądania żydowskie wynoszące 300 mld USD to w dalszym ciągu Żydzi maja do spłacenia 17600 mld dolarów tylko za tę jedną szkodę finansową  wyrządzoną Polsce i Polakom. Rzeczywista wartość żydowskich długów jest znacznie  znacznie wyższa.
  Obliczenia powyższe w pierwotnej wersji zaprezentowałem na zjeździe w Krakowie zorganizowanym przez Pana Zbigniewa Potockiego Prez. RP na uchodźctwie w dniu 2018.05.12. W dniu 2018.05.22 Pan Hrabia Z. Potocki złożył w ambasadzie Izraela notę z żądaniem zapłaty dla II R.P.  kwoty wynoszącej 17,9 bilionów USD.                                                                                             
                                                                                                                 Adam Bednarczyk 
Jeden bilion polski jest równoważny jednemu trylionowi zachodniemu   
USD oznacza dolar amerykański
pobrano z ; https://akademiapolityczna.wordpress.com/2019/03/03/ile-zydzi-winni-polakom-za-nieoddane-dlugi-wedlug-stanu-z-1764-roku-adam-bednarczyk/

dr Jan Ciechanowicz - Zdobywcy Azji (Mikołaj Przewalski) cz. 1

$
0
0

Dysponujemy potężnym dziedzictwem ludzi, którzy włożyli ogromny wkład  w rozwój innych krajów, jednocześnie rozsławiając nasz kraj.

JAN  CIECHANOWICZ








Zdobywca Azji

(Mikołaj Przewalski)





















WROCŁAW  2017









Wydanie  trzecie

Wydanie pierwsze:  Mołodeczno  2001

Wydanie drugie:  Warszawa 2016

Copyright  by  Jan  Ciechanowicz






Spis treści


Wstęp . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .  . . . . .

Rozdział I. Dzieje rodu Przewalskich na tle historycznym . . . . . . . . . . . . .. . . . .   
1. Skąd się wywodzili? . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .. .     
2.Pokrewieństwa i powinowactwa . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . ..  
3. Z ziemi polskiej do Rosji . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .. .

Rozdział II.
.Zwycięzca Azji . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 
1. Jeden z największych . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .   . . .        
2. Dzieciństwo, młodość – rzeźbienie charakteru . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
3. Pierwsza wyprawa – do Kraju Ussuryjskiego . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .. . .
4. Druga wyprawa – do Mongolii i Chin . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .. . . .
5. Trzecia wyprawa – do Lobnooru i Dżungarii . . . . . . . . . . . . . . . . .. . . . . .
6. Czwarta wyprawa – do Tybetu . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .. . . . . .
7. Piąta wyprawa – znów do Tybetu . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .. . . . .
8. Szósta wyprawa, nieukończona . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .. . . .

Rozdział III. Próba rekonstrukcji psychologicznej . . . . . . . . . . . . . . . . . .. . . .
1. Przesłanki metodologiczne . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .. . . . . .
2. Cechy charakteru . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .. . . . .
3. Psychologiczne składniki transgresji . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .. . . .
Zakończenie. Wielkość w dobie małości . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .. . . .
Bibliografia . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .. . . . .


Od AUTORA




***

Autor czuje się zobowiązany do poinformowania czytelników niniejszej książki, że przedtem nieduże szkice, poświęcone Mikołajowi Przewalskiemu, zostały przez niego opublikowane w następujących wydaniach:
1. „Białe plamy” w stosunkach polsko-rosyjskich i polsko-radzieckich, „Razem” (San Francisco) nr 1, 1990.
2. O wkładzie Polaków do rozwoju kultury rosyjskiej, „Magazyn Wileński”, nr 23, 1990.
3. Polaki w rossijskoj kulturie (w języku rosyjskim), „Jedinstwo” (Wilno), nr 18, 1990.
4. Polacy w kulturze rosyjskiej, „Ojczyzna” (Wilno), 3 kwietnia 1991.
5. Mikołaj Przewalski, „Magazyn Wileński”, nr 22, 1994.
6. „W bezkresach Eurazji” (Rzeszów 1997, s. 271-284).
                                                                     ***


                                   wstęp



Zalążek etniczny przyszłego Państwa Rosyjskiego stanowili lechiccy Wiatyczowie i Radymiczowie, którzy około VII wieku przyszli znad Wisły nad wielką rzekę, której nadali miano: Moskwa, jakże podobnie brzmiące do nazwy rzeki Moskiew w środkowo-wschodniej Polsce. Długi szereg nazw geograficznych w Rosji, Bośni, Serbii, Słowenii, Chorwacji, Czarnogórze, Białorusi, Ukrainie ma identyczny kształt, bowiem przodkowie ludności wszystkich tych państw to – „emigranci” znad polskich nabrzeży Wisły, którzy zostawili z nieznanych powodów około V-VIII wieku ojczystą krainę i zasiedlili obszerne tereny na wschód od Bugu i Bałkany.
Profesor Oleg Trubaczew, członek-korespondent Akademii Nauk Rosji, pisze: „Pierwotny nasz latopis, opowiadający o genealogii Radymiczów od niejakiego Radyma, zasługuje na zaufanie. W tym osobistym imieniu byłego przywódcy nie sposób nie zauważyć krótkiej formy pierwotnego pełnego imienia dwuczłonowego „Radimir-Radomir” z przypuszczalnym statusem książęcym... To było rzeczywiście plemię lackie (lechickie). Warto dać posłuch słowom dawnego naszego historyka Tatiszczewa, który o Radymiczach pisze dosłownie co następuje: „Radymicze. Ich gród Radom do dnieś w Małoj Polsze w Wojewodstwie Sandomierskom znany. Lecz tych Radymiczów część przeprowadzono do Dniepru”...
Wiatyczowie zaś, jak się przypuszcza, przyszli w VIII wieku nad górną Okę, na ziemie, gdzie już mieszkali Bałtowie. Mimo to zachowali swe słowiańskie oblicze. Znalazło to wyraz m.in. i w tym, że właśnie (przeważnie) na terenach nad Oką „lackie” plemię Wiatyczów reprodukowało fragmenty krajobrazu toponimicznego swej dalekiej lechickiej ojczyzny. Już w przeszłości badacze odkryli na wiatycko-radymickich terenach odpowiedniki rdzennych nazw polskich, przeważnie z Mazowsza i Ziemi Chełmskiej. Nazwy te mają charakter dość dawnych form słowiańskich i ich wkład do toponimiki rosyjskiej, trzeba to przyznać, jest nader istotny, ponieważ wśród nich jest i nazwa stolicy Rosji (a przede wszystkim – rzeki Moskwy; por. archaiczne „Moskiew” na Mazowszu). (O. Trubaczow, „Gdzie była Wielikaja Ruś?”, w: „Sławianskij Wiestnik”, Nr 1, wrzesień 1990). Starożytne podania o braterstwie dawnych Słowian nie są bezpodstawne.
Podanie „O Lechu, Czechu i Rusie”– pisze naukowiec rosyjski W. Obolewicz w swej „Historii literatury polskiej”(Leningrad 1983) – opowiada o kształtowaniu się i osiedlaniu plemion polskich. W nim się mówi, że w mrocznej gęstwinie leśnej żyło w jednej chacie trzech młodych silnych braci – Lech, Czech i Rus. Wyszli oni pewnego dnia na rozstaje trzech dróg i, szukając szczęścia, udali się w trzy różne strony. Rus skierował kroki na wschód, Czech – na zachód, a Lech zagłębił się w ziemie polskie. I oto Lech wychodząc na skraj lasu zobaczył na drzewie wyniosłym gniazdo orła białego.  „Zagnieździmy się tu!” – zawołał. Dlatego początkowo osada, a potem miasto, które tu powstało, otrzymało miano „Gniez(d)no”, a na herbie lechickim widnieje orzeł biały. Miasto Gniezno, założone przez Lecha około roku 550 odegrało później rolę jednego z najważniejszych ośrodków konsolidacji ziem polskich.
W legendzie „O Popielu i Piaście”– również nasyconej realiami historycznymi – mówi się o tym, jak najsilniejsze plemię staropolskie obiera na przywódcę niejakiego Leszka, który zostaje później księciem i łączy kilka pokrewnych plemion w silny związek państwowy. Jego syn (także Leszek) jeszcze bardziej zwiększa ten stan posiadania, a przed śmiercią dzieli swe ziemie między 21 synów, jeden z których ma na imię Popiel. Żaden z nich nie kontynuuje jednak dzieła dziada i ojca. A to dlatego, że wszyscy zostają podstępnie sproszeni na ucztę i otruci przez jednego ze swych bratanków – Popiela II. Potruwszy stryjów wrzucił żądny władzy ich trupy do jeziora Gopła, aby i śladu po nich nie pozostało. Lecz w zwłokach tych roić się zaczęły potworne ilości myszy, które ostatecznie zagryzły Popiela w jego zamku. Wówczas obrano na księcia niejakiego Ziemowita, syna zwykłego chłopa, bartnika Piastowego.
Pomijając barwne szczegóły, które bodaj są najmniej wiarygodne, ale też najmniej ważne, legendy te odzwierciedlają niewątpliwie wielowiekową walkę o władzę między poróżnionymi plemionami polskimi w okresie przedchrześcijańskim. Walka ta zakończona została przejściem władzy od Popielidów do Piastów, którzy stanęli, chyba już w IX wieku, na czele zjednoczonego i silnego państwa.
Pierwszym polskim księciem, którego imię znane jest nie tylko z podań ustnych, ale też ze źródeł pisanych, był Mieszko I z dynastii piastowskiej (rządził w latach 960-992). Od samego początku Polska Mieszka I występuje jako państwo silne i rządne, odgrywające istotną rolę w polityce europejskiej, niewątpliwie mające za sobą długą, co najmniej kilkowiekową tradycję. Duże kwitnące miasta polskie, jak Gniezno, Poznań, Kraków, Gdańsk, Szczecin, Kraków, Kołobrzeg i inne, znane są z bardzo wczesnych kronik niemieckich, ruskich, węgierskich. A takie miasta nie powstają przecież na zawołanie.
Ruś przyjęła chrzest znacznie wcześniej niż Polska, w roku 834. Stanowiło to tutaj, jak i wszędzie, dużą zmianę kulturową i cywilizacyjną. Jak pisze profesor D. Lichaczow („Nowyj Mir”, nr 6, 1988, s. 249), pogaństwo ruskie przedstawiało sobą dość chaotyczny zbiór rozmaitych wierzeń, kultów, lecz nie naukę... „Przyjęcie zaś chrześcijaństwa oderwało Ruś od mahometańskiej i pogańskiej Azji, zbliżając ją z chrześcijańską Europą”.
I choć krzyż został przyjęty do Rusi ze Wschodu, od greckiego Bizancjum, nie doprowadziło to do zaniku rasowego pierwiastka lechickiego, tkwiącego u podstaw narodowości „ruskich”. Była przecież Polska przysłowiową „matką” prawie wszystkich plemion i ludów słowiańskich, w tym też Rusi, choć na temat tej ostatniej nadal prowadzi się dyskusje i istnieje dość zasadnicza różnica zdań. Jeden z polskich autorów wywodził (raczej niefortunnie): „Dość rozpowszechnionym jest popularne mniemanie, że Wielkorosjanin ma w sobie dużo krwi mongolskiej; mniemanie to jest jednak o tyle błędnym, że zewnętrzne cechy typu rosyjskiego, tak często spotykane: szerokie kości policzkowe, włos prosty itp., mają swoje źródło w fakcie, że Rosjanin jest mieszańcem Słowianina z tubylcami dzisiejszej Wielkorosji, z plemionami turańskimi, rasowo leżącymi pomiędzy Aryjczykami a Mongołami, ale bliżej tych ostatnich – plemionami znanymi także pod nazwą uraloałtajskich.
Przy kolosalnym rozroście państwa rosyjskiego w ostatnich paru wiekach przybyło niewątpliwie i wsiąkło w naród wielkorosyjski bardzo dużo przeróżnych elementów, ale główne jego podłoże stanowi do dzisiaj amalgamat turańsko-słowiański z silną przewagą krwi turańskiej, a językowymi cechami prawie wyłącznie słowiańskimi. Z punktu widzenia sposobu zmieszania jest w amalgamacie wielkorosyjskim bardzo dużo podobieństwa z dzisiejszymi Niemcami; jak ci bowiem, tak i tamci zdołali stosunkowo nieliczną kolonizacją, nielicznym przenikaniem narzucić tubylczemu narodowi swój język, zmieniając go do niepoznania. U Niemców ofiarą padły narody lechickie, a w Centralnej Rosji ludy turańskie.
Tak więc Rosjanin to tylko językowo całkowity Słowianin, rasowo zaś musi być w nim bardzo mało duszy słowiańskiej, co zresztą nawet bez ścisłej analizy jest widocznym na każdym niemal kroku. Że jednak język jest tak ważną cechą, iż podług niego niemal zawsze segreguje się dzisiaj narody, więc musimy Rosję traktować jako naród słowiański, starając się jedynie dopatrzeć różnic i dobrze go zanalizować.
Ruś naddnieprzańska, położona na kresach Słowiańszczyzny, nie napotykała od wschodu na żaden dojrzały i mocny naród; kolonizacja więc i rusyfikacja krajów nadwołżańskich szła niezmiernie łatwo i ona sama, być może, nie byłaby w stanie bardzo gruntownie zmienić duszy słowiańskiej, szczepionej na spokojnym pniu turańskim; dusza jednak ruska podpadała jednocześnie pod dwa wpływy pierwszorzędnej natury jeszcze w zaraniu swojego formowania (nie tyle rasowe, ile duchowe) – pod wpływ ducha bizantyjskiego przez przyjęcie stamtąd chrystianizmu i, w dwa wieki później, pod wpływ polityczny mongolsko-tatarski, który jej narzucił te pojęcia, jakie propagował islam, i te formy i sposoby rządzenia, jakie islamowi były właściwe. [Niestety, Mongołowie nie byli wyznawcami islamu. – J. C.].
Nic też dziwnego, że po wyrwaniu się spod jarzma tatarskiego już Carstwo Moskiewskie miało wszystkie cechy państwa wschodniego, bardzo mało mającego wspólności z postacią ducha Europy środkowej i zachodniej. Bezwzględny despotyzm zapewniał temu państwu pewną siłę, a bezpieczne położenie od wschodu po upadku tatarszczyzny siły tej pozwalało używać na ujarzmienie bardzo słabych ludów, popychających duszę rosyjską w kierunku megalomanii, w kierunku przekonania o swej potędze i mocy. Zaczęły się nieustanne podboje słabych sąsiednich ludów i wyrabiała się coraz większa drapieżność, a niedojrzała jeszcze dusza rosyjska znieprawiała się coraz więcej i więcej. I już w XVII wieku stan był taki, że gdy w środkowej Europie silnie ugruntował się zaborczy naród niemiecki, (...) – to na jej wschodzie coraz silniej zarysowywały się kontury innego zaborczego narodu, zarysowały się złe instynkty i pożądania tworzącej się na podstawie despotyzmu i fanatyzmu bizantyjskiego duszy rosyjskiej.” (St. Majewski, „Duch wśród materii”, s. 230-231).
Istnieją i inne ujęcia tego zagadnienia. „Moskwicini są mieszaniną Scytów i Tatarów”, pisał w 1581 roku wysłannik Stolicy Apostolskiej do Moskwy Antonio Possevino („Moscovia”, Warszawa 1988, s. 26).
Według profesora Lwa Gumilewa (patrz jego: „Geografia etnosu w okresie historycznym”, s. 245) staroruski etnos wytworzył się na skutek zlania się scytyjskiego plemienia Skolotów z Rosomanami i Antami na brzegach Dniepru. Później powstali w ten sposób Rusiczowie na północy zmieszali się z Merą, Muromą, Wepsami i Turkami Wielkiego Stepu, tworząc etnos Rosjan. Południowo-zachodni Rusiczowie po zlaniu się z Bałtami i Połowcami ukształtowali dwa etnosy – Białorusinów i Ukraińców. Jest to jednak punkt widzenia, który dziś nawet w Rosji ma niewielu zwolenników. Choć np. czeski uczony Zdenek Vania w książce „Die Welt der alten Slawen” (Praha 1983, s. 51) utrzymuje, iż narodowość wielkorosyjska powstała niewątpliwie nie jako etnos słowiański, lecz jako słowianojęzyczny etnos ugrofiński z domieszką elementu tureckiego i mongolskiego.
Co więcej, nadal trwa dyskusja nad pochodzeniem i pierwotnym znaczeniem etnonimu „Ruś”, jedni uważają, że jest to nazwa germańska, inni, że turecka, jeszcze inni, że jednak słowiańska.
6 września 1749 roku imperialny historiograf rosyjski, Gerhardt Friedrich Müller (1705–1783) rozpoczął w Cesarskiej Akademii Nauk w Sankt-Petersburgu wykład zatytułowany „Origines gentis et nominis Russorum” („Pochodzenie narodu i nazwyRusi”). Chciał w nim przedstawić badania swego starszego rodaka, Gottlieba Siegfrieda Bayera, który w oparciu o źródła łacińskie i greckie twierdził, że Ruś Kijowską założyli Normanowie. Müller nie skończył wykładu. Gdy tylko wypowiedział tę tezę, w auli powstał rwetes. Astronom Nikita Popow zawołał: „Tu, clarissimeauctor, nostram gentem infamia afficis!” („Przezacny autorze, zniesławiasz nasznaród!”).Sprawą zajęła się sama caryca Elżbieta, która powołała komitet, by orzekł, czy teoria ta szkodzi interesom i chwale Imperium Rosyjskiego. Uczony Michał Łomonosow do tego stopnia zdruzgotał Müllera, że ten wolał zająć się historią Syberii.
Tak zaczął się spór między tzw. normanistami i antynormanistami. Pierwsi głoszą, że to skandynawskie plemię Rootsi podbiło Europę Wschodnią w IX wieku i narzuciło plemionom wschodniosłowiańskim, ugro-fińskim i innym swe greckie miano Rhos. Antynormaniści głoszą słowiańskie pochodzenie konfederacji plemion Rusi znad rzeczki Roś pod Kijowem lub rzeki Rusa znad Jeziora Ilmen.
Niektórzy twierdzą, że wyraz „Ruś” (od greckiego „Rhos”) początkowo, aż do wieku X, był nazwą licznych i różnorodnych plemion wschodnioeuropejskich, mających swe siedziby na północ od Bizancjum. Bizantyjska nazwa „Rhos” wywodzi się z greckich przekładów „Księgi Ezechiela” (38, 2; 39, 1), według której Bóg chciał się posłużyć księciem północnych ludów (rosz-rhos), Meszekiem przeciwko swemu wrogowi Gogowi z krainy Magog. Autor kijowskiej „Powieści minionych lat” wyprowadzał nawet Ruś z „kolana Jafetowego”.
Bliższa w czasie do historycznej Rusi jest wzmianka syryjskiej „Historii Kościoła” Zachariasza Retora z 555 roku o mieszkającym na północ od Kaukazu narodzie Hros. Toteż nader chętnie szafują nią zacięci antynormaniści, nie bacząc na koszmarny wygląd tych sąsiadów Ammacartów, czyli karłów, i ludzi z psimi głowami, sąsiadów wreszcie Amazonek, które co roku zlatują się do nich na miesiąc, ponieważ, jak pisze Zachariasz, narod ten, sąsiadujący z nimi, czyli Hros, to mężczyźni z długimi członkami; nie mają żadnej broni i nie mogą ich nosić konie, ponieważ mają duże członki. Na tę bajkę rzucili się także normaniści, dowodząc, że tu chodzi o germański szczep Herulów, lub też tłumacząc ich nazwę przez „herosów”, czyli bohaterów.
Za polskimi „sarmatystami” tacy uczeni rosyjscy jak B. Grekow i A. Sołowiew wywodzą Ruś z plemienia sarmackiego, wzmiankowanego przez Strabona i Ptolemeusza, – Roksolanow. Ci zaś, według G. Wernadskiego, mieli pochodzić od  irańskich Jasnych Alanów, czyli Ruchs-Alanów, których istnienia „dowodzi” podrobiony osetyński epos Iry Dada, oczywista mistyfikacja.
Wyprowadzano też Ruś ze słowiańskiego przymiotnika „rusy”, tj. jasny, rudawy, ciemny blond.  Liutprand z Kremony mówi o „Nordmannach”: „gens... quam a qualitate corporis Graeci vocant Russios” („lud, który zpowodu wyglądu ciała Grecy zowią rudawymi”)– świadczy o pochodzeniu nazwy z wyglądu. Wreszcie ukraiński historyk Serhij Szełuchyn, dowodził w 1929 roku w Pradze, że Ruś wywodzi się niewątpliwie z celtyckich Rutenów Juliusza Cezara spod francuskiego Rodezu, którego mieszkańcy jeszcze dzisiaj nazywają się Ruthenois.
Źródła arabskie od połowy IX wieku twierdzą, że ar-Rus są spośród asSaqualiba,czyli Słowian. Ale najwybitniejszy orientalista ruski w Harvardzie, prof. Omelian Pricak, wykazuje, że saqlab u ówczesnych Arabów oznaczał jasnowłosego niewolnika, a za takich uchodziły wszystkie ludy wschodnioeuropejskie znad rzeki niewolników, czyli Wołgi, sprzedawane przez Arabów jako siła robocza dla imperium bizantyjskiego, gdzie Słowianie (Slavi) to właśnie niewolnicy (sclavi!).
W książce „The Origin of Russia” Henryk Paszkiewicz ustalił etnicznie skandynawskie, politycznie kijowskie i religijnie bizantyńskie znaczenie terminu Rus. Główną tezą tej pracy było utożsamienie pojęcia Rus z bizantyńską prowincją kościelną obrządku słowiańskiego Russkaja Ziemla. Dzieło H. Paszkiewicza spowodowało wszechświatową nagonkę historyków wszelkiej maści. Po dziesięciu latach H. Paszkiewicz rozprawił się ze wszystkimi gołosłownymi zarzutami, a po 25 latach od „The Origin of Russia”, ukraiński uczony w Harvardzie O. Pricak twórczo powraca do argumentu H. Paszkiewicza i za nim utożsamia terminy Rus rite (ruskyjjazyk).
Odkrycie religijnego znaczenia terminu „Ruś” daje klucz do wyjaśnienia wielu zagadek Rusi, a przede wszystkim procesu chrystianizacji narodów wschodnioeuropejskich. Ewolucję pojęcia Rus można wiązać z kolejnymi etapami chrystianizacji. Wówczas okaże się, że jest to imię chrzcielne wielu narodów Europy Wschodniej. Po raz pierwszy świat dowiedział się o rzeczywistym narodzie Rusów w 839 roku. W „Annales Bertiniani” biskup Prudencjusz pod tym rokiem napisał o posłach-szpiegach kaganatu ruskiego „qui se, id est gentem suam, Rhos vocaridicebant” („którzy mówili, że ich naród nazywany jest Rusami”), a w istocie byli oni gentis Sveonum (rodu szwedzkiego). Użyty tu bezokolicznik bierny vocaridowodzi, że nazwa Rhos została im nadana z zewnątrz. Potwierdził to w X wieku Liutprand z Kremony, mówiąc, że tak ich nazywają Grecy: „Graeci vocant Russios”. Sami zresztą Rusini do XVI wieku powtarzali za swoją pierwszą kroniką: od Waręgow (tj. Skandynawów) została nazwana Ruś, przedtem byli Słowianie.
Rhos vocari biskupa Prudencjusza z 839 roku związane jest z najwcześniejszym dla współczesnej historiografii Chrztem Rusi – nawróceniem księcia Kija za panowania cesarza Teofila i obrazoburczego patriarchy Konstantynopola Jana Gramatyka w latach trzydziestych IX wieku. Kyra Ericson uważa, że owi „Rhos” byli już chrześcijanami. Fakt tego „heretyckiego” chrztu po najeździe Kija na Konstantynopol w zmowie z Saracenami (834) miał zostać wymazany z kronik jako kompromitujący.
H. Paszkiewicz wykazał, że z Rusią w znaczeniu politycznym utożsamiały się jedynie Kijów, Czernihów i Perejasław, podczas gdy Halicz, Wołyń, Smoleńsk, Połock, Murom, Riazań, Rostow, Suzdal, Włodzimierz nad Klaźmą i Nowogród nie uważały się za należące do Rusi, ani też nie były uważane za Ruś. Z drugiej strony, te same ziemie i plemiona uważały się za przynależne do Rusi w znaczeniu religijnym. W tym znaczeniu Ruś była ruską metropolią obrządku słowiańskiego w Kijowie. Wraz z postępem chrystianizacji w zbizantynizowanym obrządku cyrylometodiańskim religijne znaczenie pojęcia Ruś obejmuje coraz to nowe plemiona.
Oprócz plemion wschodniosłowiańskich „Ruś” stała się nazwą chrzcielną innych plemion wschodnioeuropejskich zamieszkałych nad Wołgą, Oką, Klaźmą i Moskwą. Plemiona północnoeuropejskie stawały się Rusią dzięki chrystianizacji przez Kościół ruski w języku słowiańskim. Na bazie schrystianizowanych plemion fińskich powstała Wielka Ruś, Megala Rhossia jako nowa bizantyńska prowincja kościelna. Również tej nowej formacji państwowej, Rusi Moskiewskiej, imię nadał kościół bizantyński, zmuszony do podziału jednej całej (wsieja) Rusi na Megala Rhossia z siedzibą we Włodzimierzu nad Klaźmą, a później w Moskwie, i na Mikra Rhossia z siedzibą w Haliczu.
Frank A. Kmietowicz („Ancient Slaves”, Stevens Point 1976, s. 202-203) pisze: „Imię „Ruś” jest pochodzenia niesłowiańskiego. Dyskusja o jego pochodzeniu zaczęła się w ubiegłym stuleciu i jeszcze jest żywa. Zgodnie z sugestią Nestora Waregowie nadali krajowi to imię. Naukowcy skandynawscy to potwierdzają. Oni podkreślają, że część Waregów nazywano „Rossmen”, „Rosskarlar” – żeglarze, „ludzie morza”, porównaj fińską nazwę Szwedów – „Ruotsi”. Oni nie stanowili grupy plemion, lecz swego rodzaju bractwo wojskowo-handlowe. Gdy się po 862 rozsiedlili między Słowianami, miano „Ruś” stosowano względem związku wojskowego, złożonego z żołnierzy różnych narodowości, włącznie ze słowiańskimi, pod komendą Waregów. Gdy Oleg zapanował nad Kijowem, tę nazwę rozciągnięto na miasto Kijów i na wszystkie szczepy w jego okolicy.
Teoria skandynawska jest odrzucana przez naukowców rosyjskich. Oni wywodzą imię „Ruś” od nazwy rzeki Roś. (...) Ta teoria bazuje raczej na dumie narodowej niż na faktach. Nie tylko Nestor, ale też pisarze bizantyjscy i arabscy uwypuklają skandynawskie pochodzenie słowa „Ruś”. Przed XII wiekiem pod „Rusią” rozumiano skandynawski związek wojskowy. Od początku XII stulecia miano „Ruś” stosuje się do wszystkich terenów zajętych przez Wschodnich Słowian”.
Niezależnie od tego, jaka jest etymologia etnonimu „Ruś” warto pamiętać uwagę ogólniejszą, mającą duże znaczenie metodologiczne, jednego z polskich historyków i etnologów: „Pierwotne nazwy ludów i plemion w ich wiekowej historii nie świadczą jeszcze o ich pochodzeniu... Dawni kronikarze i historycy często ignorowali pochodzenie, język i kulturę narodu, a nazywali go po prostu nazwą wedle przynależności do tego lub innego państwa”. (J. Talko-Hryncewicz, „Muślimowie”, Kraków 1924, s. 5, 8-9).
Tak słowem „Tatar” starożytni Chińczycy nazywali swych północnych sąsiadów; nie było to miano narodowości, lecz pogardliwa zbiorowa nazwa „barbarzyńców”, niepokojących napadami i grabieżami Państwo Środka. Dopiero o wiele później jedna z części składowych tych „tatarów” stała się Tatarami w sensie etnicznym.
Jeśli zaś chodzi o etnos wielkorosyjski, to współczesna akademicka nauka rosyjska jest raczej solidarna w twierdzeniu, że przodkami jego - niezależnie od semantyki pojęcia „Ruś” – byli lechiccy Wiatyczowie, którzy założyli fundamenty pierwszych miast Rusi Moskiewskiej i stworzyli podstawy przyszłego potężnego państwa już w wieku VII.

***

W następnych wiekach wymiana etniczna na polsko-rosyjskim pograniczu była nadal burzliwa i dynamiczna. Już od XII stulecia ze szczególnym nasileniem w XV-XVI wieku, „klejnotna szlachta polska nie przestała ciągnąć w ziemie litewskie i ruskie, i tam się zagnieżdżać” – pisze Kasper Niesiecki („Korona Polska”, t. 1, s. 551).
Minęło tysiąc lat od przewędrowania Wiatyczów znad Wisły nad Okę, a ich odlegli potomkowie przyszli do starej ojczyzny jako... zdobywcy i grabieżcy. Większa część rozszarpanej w trakcie rozbiorów Polski przypadła Państwu Rosyjskiemu. Było z tego powodu trochę smutku, trochę oporu, trochę chichotania, lecz najwięcej – poczucia własnej bezsilności i agresywnego zakompleksienia. Trudno, ci, którzy nie potrafią rządzić sobą i wciąż, jak psy, nawzajem się zagryzają, muszą być rządzeni przez innych. Takie wydaje się być jedno z fundamentalnych i uniwersalnych praw psychospołecznych. Ktoś opornie, ktoś obojętnie, ktoś chętnie i gorliwie, ale włączyli się tedy miliony Polaków do życia Imperium Rosyjskiego. Z tym skutkiem, że zaczęli niebawem w nim odgrywać jedną z ważniejszych ról w życiu umysłowym, kulturalnym, naukowym, gospodarczym, jak i w politycznym.
Lecz ten proces współuczestniczenia ludności polskiej w tworzeniu potęgi Rosji (podobny do procesu współtworzenia potęgi Wielkiej Brytanii przez Szkotów, a szczególnie – Irlandczyków) zaczął się o wiele wcześniej niż w latach 1772-1795, gdy odbyło się rozparcelowanie Polski między Austrię, Rosję i Niemcy.
Od XVI wieku „kanałem” wprowadzającym pierwiastek polski do organizmu rosyjskiego była Ziemia Smoleńska, piękna kraina, zasiedlona od wielu stuleci (podobnie jak Witebszczyzna, Mohylewszczyzna, Mińszczyzna) przez Radymiczów, wielkie plemię lechickie, przybyłe tu około VIII wieku, które później stało się jądrem kilku państewek starobiałoruskich. Co było zyskiem dla Rosji, stanowiło zgubę dla Państwa Polskiego, i to nie tylko na skutek działania „prawa naczyń połączonych”.

***

Ogromne straty wynikły dla Polski już w XVII wieku, gdy po pokoju w Andruszowie Smoleńszczyzna przeszła pod panowanie Rosji, a szlachta polska, bardzo licznie tam zamieszkała, przyjęła oficjalną wiarę prawosławną i stopniowo wynarodowiła się doszczętnie. Z owej to szlachty pochodzą zupełnie już rosyjskie w następnych stuleciach rodziny Ostrowskich, Kniaźninów, Kossakowskich, Przewalskich, Makowskich, Massalskich, Chrapowickich, Czajkowskich, Lewickich, Glinków, Piaseckich, Biereśniewiczów, Rodziańskich, Truchanowskich, Wojewódzkich, Wasilewskich, Czemerewskich, Żebrowskich, Gudakowskich, Reutów, Ohryzków, Śledziewskich, Tuchaczewskich, Stańczyńskich, Zimnickich, Żochowskich, Falęckich, Powała-Szwyjkowskich, Ogoń-Dogonowskich, Gaswickich, Bogdanowiczów, Brzozowskich, Larskich, Poletyków, Polańskich, Sokołowskich, Malinowskich, Majewskich, Biernackich, Bazylewskich, Koszańskich, Żylińskich, Szupińskich, Łowienieckich, Kamieńskich, Sołohubów, Szpakowskich, Raczyńskich.
Czuli się swojsko, u siebie w domu, gnieżdżąc się na zaściankach, wsiach i innych dobrach o wyraziście brzmiących nazwach: Miodowa Sianożęć, Ciecierka, Kopciele, Liche Błoto, Ciemna, Kopiec Jarzębinowy, Kołyski, Hlinny Dół, Kozi Bród, Czarna Hraź, Warszawka, Głuchoborze, Nieschodzone, Swinoje Ryło, Leszczowa Niwa, Czarna Góra, Głęboka Dolina, Mała Leśnica, a nawet: Góra Granitowa od Wiatru Dzwoniąca.
30 września 1627 roku w Warszawie wydano przywilej królewski, w którym m.in. czytamy: „Zygmont Trzeci, z Bożey łaski król Pollski, wielkie xże Ltt., Ruskie, Pruskie, Żmóydskie... Oznaymuiemy tym listem naszym, komu to wiedzieć należy, yż, za osobliwą łaską y opatrznością (Bożą) y odwagą naszą, sumptem niemałym Rzeczy Pospolitey, zamek Smoleński, a potym za expeditią y odwagą naiiaśnieyszego królewicza jego mści Władisława, syna naszego, pod stolicę Moskiewską y insze różne miasta y włości, które różnymi czasy, za przodków naszych, dziedziczny nieprzyiaciell Moskwicin, fortelnie pacta połamawszy, posiadłł y oderwałł byłł, do państw naszych z rękuw nieprzyjacielskich rekuperowane y przywrócone są. A na czas przyszły, zabiegaiąc forteliom nieprzyiacielskim, za zdaniem panów rad naszych y wszystkich stanów, aby te od Moskwy rekuperowane zamki y włości potengą narodów Polskiego y Litewskiego obwarowane zostały y na potomne czasy od incursii nieprzyiacielskich snadnieyszą y doskonalszą obronę mieć mogli, a ludzie, kturych pracą, dzielnością, krwią, za pomocą Bożą, te się państwa rekuperowały, z nich że się nagrody cieszyli, poruczyliśmy commisarzom naszym, na ordinarią tych włości naznaczonym, pewne boiarszczyzny między ludzie zasłużone oddać.
Dalsza część przywileju królewskiego dotyczy konkretnego człowieka, ale jest bardzo charakterystyczna i podobna do wieluset innych tego typu dokumentów, wydanych w Warszawie i Wilnie. Dlatego warto przytoczyć kilka wymowniejszych – modelowych niejako – jego fragmentów. Chodzi o niejakiego pana Samuela Legowicza Grabowskiego, szlachcica: „ktury, poczołwszy, przez tę wszytkę expeditią przeszłą Moskiewską wiernie nam y Rzeczy Pospolitey życzliwie, z pola nie zieżdżaiąc, oddawał; razy y podstrzały od nieprzyjaciela na ciele swym odnosząc, wiele raz traciłł dostatki swe, ... męstwo y dzielność swą rycerską oświadczałł... Mężnie, nieustraszonym sercem pod fortece nieprzyiacielskie podpadaiąc, często więźnie wodziłł y wodzowi swemu oddawałł, y aż do skończenia tey expeditii przy naiaśnieyszym synie naszym, pod urodzonego referendarza chorągwią służąc, w bitwach y utarczkach mężnie sobie, iak się dobremu żołnierzowi godziło, poczynałł, zaczym do straty dostatków swych przyszedłł”...
Dalej wyszczególnia król majętności w powiecie Smoleńskim, które oddaje Legowiczowi Grabowskiemu, a które zabierane są panom moskiewskim, którzy albo zginęli na wojnie, albo wycofali się na wschód. Zaznaczał też monarcha, że dobra nadane stają się dziedziczne: „Żenie, dzieciom y potomkom iego męzkiego rodzaiu, legitime et lumbis ipsius descententibus, póki ich stawać będzie, prawem lennym, wieczystym w moc, w dzierżenie y spokoyne używanie, iako dobra szlacheckie, pod prawem y wolnością szlachecką, dawamy. Które ma pomieniony ... z grunty, ludźmi, lasy, borami, sianożęciami, ieziorami, rzekami, z łowy zwierzynnemi, rybnemi, z gony bobrowemi, z drzewem bartnym y danią miodową, ze wszystkiemi inszemi przynależnościami y pożytkami, którekolwiek na ten czas w tych dobrach są y na potem wynalezione być mogą, trzymać y używać, wyiąwszy saletry y towary leśne, które bez osobliwego pozwolenia naszego palone być nie maią. Y będzie mógłł te dobra dać, darować, przedać, frymarczyć, nie bez osobliwego jednak naszego na to pozwolenia”. (Cyt. wg Istoriko-juridiczeskije matieriały, t. 24, s. 356-359, Witebsk 1893).
Pomijając jedyne ograniczenie, że nie można wypałać lasów, mające na celu ochronę przyrody, była to zapłata niemała, godna tego, „aby się z nagrody za zasługiswe cieszyłł” obdarowany żołnierz. Do tego dochodził jeszcze obowiązek zbrojnej obrony swych dóbr i stawania w razie potrzeby do walki z nieprzyjacielem, co było jednak, zwykłym obowiązkiem rycersko-szlacheckim. Dodajmy, że nadane w ten sposób majątki na zawsze zwalniane były od wszelkiego rodzaju podatków na rzecz skarbu, dawały wysoki profit. Było więc wielu chętnych do nabycia tego rodzaju fortun, a ponieważ jedyną ku nim drogą były zasługi wojenne, w ciągu paruset lat osadzono na białoruskich ziemiach Witebszczyzny i Smoleńszczyzny tysiące najdzielniejszych, najbitniejszych, najzdolniejszych i najofiarniejszych synów narodu polskiego.
Mijały lata, zmieniała się sytuacja polityczna tych ziem i potomkowie polskich żołnierzy przysięgali na wierność carom moskiewskim i służyli im równie gorliwie i owocnie, jak ich dziadowie Rzeczypospolitej. Pamięć zaś o polskich korzeniach albo pozostawała tylko pewnym kolorytem dziedzictwa duchowego, albo tonęła w Lecie i bywała niekiedy zawzięcie negowana. A mimo to, ich polskość przerywała się często przez skorupę nowych obyczajów i tradycji w nietypowych dla Rosjan postawach moralnych i obywatelskich, w archetypach myślenia, reakcjach na te czy inne sytuacje życiowe. Wówczas to zaskoczeni rosyjscy przyjaciele tych ludzi zdumiewali się i – ktoś z przekąsem, a ktoś z szacunkiem – wskazywali na polskie brzmienie ich nazwisk.
Polska szlachta kojarzyła często małżeństwa z bojarstwem Wielkiego Księstwa Litewskiego, które w ten sposób wchodziło chętnie jako część składowa do stanu rycerstwa zachodniego. I tak np. żoną Jana Druckiego Sokolińskiego, marszałka orszańskiego, kniazia, była Zofia Rejówna z Nagłowic (około 1640 roku), krewniaczka wielkiego poety Mikołaja Reja. Nie była to żadna zamierzona, a tym bardziej nie przymusowa, polonizacja, lecz naturalny proces kształtowania się nowożytnych etnosów na terenie Wielkiego Księstwa Litewskiego, gdzie nie tylko polszczyło się, najczęściej nie mające poczucia etnicznej przynależności bojarstwo miejscowe, ale też się ruszczyło i litewszczyło niemało Polaków, szczególnie przybywających masowo z Korony chłopów i mieszczan.

***

Sfrustrowana, zapijaczona, zdemoralizowana, osłabiona Polska rychło o tych ziemiach i ich wiernej ludności zapomniała, zrzekła się swego w stosunku do nich macierzyństwa i porzuciła na pastwę losu. Nie może więc zaskakiwać, że potomkowie dawnej polskiej szlachty herbowej w okresie późniejszym wykazywali się szczególnie zaciekłym antypolonizmem. To przecież właśnie na nich spadał szczególnie masywny potok wynaradawiającej wielkorosyjskiej i antypolskiej propagandy; to właśnie ich ze szczególnym naciskiem wychowywano w określonym kierunku w ekskluzywnych, zamkniętych zakładach szkolnych.
Podczas rozbiorów wyrwane zostały spod wpływów kultury polskiej ziemie rusko-litewskie, a ponieważ w okresie tym (1772-1831) szlachta polska w ogóle nie grzeszyła nadmiarem przywiązania do rodzimej tradycji państwowo-kulturalnej, zruszczeniu uległy liczne rodziny ongiś polskie, takie jak Bończa-Brujewicz, Doliwa-Dobrowolski, Dunin-Borkowski, Korwin-Krukowski, Chomętowski, Dębowiecki, Karpiński, Lewandowski, Malczewski, Dąbrowski, Jankowski, Mickiewicz, Teodorowicz, Józefowicz, Rzędkowski i in.
Wreszcie w całym okresie zaborów wielu Polaków, kształconych w szkołach obcych, zarażało się systematycznie wbijanym do głów antypolonizmem i przyjmując ideologię „ex Oriente lux” nie tylko się ruszczyło, ale – podobnie jak publicyści Jasinskij i Glinka-Janczewskij (rodzony brat tego drugiego, Zygmunt, znany przemysłowiec, był dobrym Polakiem) – stawało się zajadłymi „teoretykami” polakożerstwa.
W wielu sytuacjach przejście na rosyjskość i prawosławie było po prostu warunkiem fizycznego przetrwania. Alternatywą pozostawało tylko zniszczenie, bo ani wyjazd, ani jakakolwiek ucieczka, ani najszczersze deklaracje lojalności państwowej w grę nie wchodziły. Jedyną właśnie przekonywającą deklaracją w tym względzie było chrzczenie dzieci w cerkwiach i nadawanie im imion rosyjskich, no i – aby otoczenie nie żywiło wątpliwości – głoszenie gromkie wszem i wobec nienawiści do wszystkiego, co polskie. A ponieważ nieszczere przekonania wygłaszane są zazwyczaj głosem donośniejszym, cóż się dziwić, że spośród Polaków rekrutowali się najwstrętniejsi w Rosji polakożercy. Ich dzieci i wnukowie dziedziczyli tę patologię zupełnie szczerze i chyba częstokroć sami nie rozumieli, skąd w nich tyle antypolskiego zacietrzewienia.
W warunkach patologicznego antypolonizmu, stanowiącego jądro politycznych nastrojów społeczności rosyjskiej, osoby polskiego pochodzenia z reguły musiały nie tylko strzec swej tajemnicy, ale i niekiedy udawać zaprzysięgłych patriotów Rosji, polakożerców, „istinno russkich ludiej”. Szczególnie dotyczyło to tych, kto nie decydował się na istotne wycofanie się z życia publicznego. Niejednemu z nich się też przydarzyło, że maska zrastała mu się z twarzą, a rola – początkowo tylko odgrywana – stawała się nałogiem. To oni brali za żony Rosjanki, nadawali dzieciom wschodnio-chrześcijańskie imiona, wychowywali synów w pogardzie i nienawiści do Polski. Wszystko to po to, by „być kimś”, coś znaczyć, utrzymać się na „wysokim” poziomie. Rosyjskie otoczenie z wewnętrzną drwiną obserwowało te bohaterskie wysiłki. I ciągle się domagało coraz to nowych dowodów prawomyślności od „zamaskowanych Polaczków”...
Rosja była dla tych ludzi już nie tylko ojczyzną w sensie etnicznym, lecz czymś o wiele większym: dziejową potęgą, ideą przewodnią, mesjaszem zbiorowym ludzkości, niosącym na swym obliczu piętno wielkiej tajemnicy i będącym narzędziem realizacji niezbadanych wyroków opatrzności. Służbę tej nieodgadnionej mocy – w równym stopniu realnej, co mistycznej, uważali za najświętszy swój obowiązek, dla którego bez wahań poświęcali życie, szczęście, rodzinę, majątek, całą energię, wiedzę i talenty. Etniczna czy narodowa przynależność kogokolwiek w ogóle jako problem dla nich nie istniała, chyba że ktoś z wielkoruskich szowinistów nietaktownym zachowaniem przypominał im, kim są. A i wówczas zazwyczaj szybko o wszystkim zapominali. Prócz obowiązku. Rosja zresztą potrafiła dobrze wynagradzać wierną służbę i starała się swym przybranym synom nie wytykać ich pochodzenia z „cudzego łoża”. Atmosfera zaś moralna wokół panowała taka, że jakiekolwiek podkreślanie czy chociażby publiczne przypomnienie swego polskiego pochodzenia było niepodobieństwem, czymś w rodzaju zrzucania kożucha i reszty ubioru wśród trzaskających mrozów w zaśnieżonej tajdze... Często więc ci polscy przybysze żenili się z Rosjankami lub z rosyjskimi Żydówkami, przyjmowali prawosławie; nie przywiązując zresztą do tych spraw większej uwagi... Ten sam los – być może z pewnymi tylko modyfikacjami – spotykał też przebywających tu Niemców, Szkotów, Francuzów, Włochów, nie mówiąc o Ukraińcach, Białorusinach czy Litwinach. W urzędowych dokumentach osobowych Imperium Rosyjskiego nie było rubryki „narodowość”, lecz tylko „wyznanie”.
Jakaś łagodność charakteru i chęć niewyodrębniania się spośród innych także sprawiały, że wielu Polaków przejmowało religię i świadomość etniczną swego otoczenia. Stawali się też często dynamicznymi tychże nowo przyjętych wartości nie tylko obrońcami, ale i głosicielami.
Zaskakująco często najzwyklejsze sąsiedzkie, towarzyskie, obywatelskie niesnaski i konflikty stawały się powodem do odrzucenia polskości. Bezinteresowna polska zawiść, intrygi, lekkomyślność w warunkach zohydzania wszystkiego, co polskie, przez kler prawosławny powodowały odrzucenie własnej tożsamości narodowej i wybór rosyjskości, jako siły i powagi, jako zaprzeczenia polskiego warcholstwa, swawoli i głupoty...
Sytuacja Polaków w Rosji carskiej była wewnętrznie sprzeczna. I to pod wieloma względami, antypolonizm bowiem stanowił jeden z filarów zarówno wewnętrznej, jak i zagranicznej polityki caratu... Z drugiej strony – w celu zwalczania tegoż polonizmu, w szczególności jego patriotycznej antyrosyjskiej odmiany – organizowano dla polskiej młodzieży bezpłatne szkoły zawodowe różnego poziomu, w których uczyło się i wychowywało w duchu prorosyjskim mnóstwo chłopców z biedniejszych rodzin szlacheckich. Często z tych uczelni wychodzili młodzi ludzie szczerze oddani carowi, przekonani o wielkiej misji historycznej Rosji. Z reguły przechodzili oni na prawosławie, ofiarnie służyli Rosji, a polskości swej albo w ogóle się wypierali, albo stanowiła ona dla nich fakt raczej mało istotny lub zgoła wstydliwy. Takich Polaków carat dosłownie hołubił, nie czynił przeszkód w robieniu kariery, szczodrze opłacał ich wysiłek, osypywał orderami, otaczał przywilejami. W takiej sytuacji względy moralne odchodziły często na dalszy plan, przedstawiciele biednej i średniej szlachty polskiej z Wileńszczyzny, Grodzieńszczyzny, Witebszczyzny, Mińszczyzny, Kijowszczyzny – przy ich wrodzonej inteligencji i wyniesionych z domu nawykach samodzielnego myślenia i działania – w zawrotnym tempie wywindowywali się na generalskie i profesorskie urzędy. Rząd rosyjski patrzał na to bardzo przychylnie, w jego bowiem interesie było wykorzystanie energii, talentu, wiedzy tych ludzi dla dobra ogromnej Rosji. Lecz, rzecz zaskakująca, to masowe robienie przez Polaków błyskotliwych karier rodziło w urzędniczych, inteligenckich i innych sferach rdzennie rosyjskich nastroje ostrego antypolonizmu, porównywalnego z antysemityzmem, bo oto przed oczyma „prawdziwie rosyjskiego człowieka” wyłaniał się obraz iście dla niego groźny: ogromna ilość urzędów w matuszce-Rosji okazywała się być obsadzona przez znienawidzonych Polaków. Ta „wewnętrzna okupacja” potęgowała antypolską działalność szowinistów rosyjskich, cerkwi prawosławnej, reakcyjnych kół inteligencji. A to, z kolei, zmuszało Polaków skrycie nawzajem się wspierać, sprzyjać jeden drugiemu, umacniać swe pozycje. Chociaż zdarzały się przypadki zupełnego renegactwa, czynnego włączenia się osób polskiego pochodzenia do polityki sensu stricteantypolskiej. Innych znów zmuszał zoologiczny rosyjski antypolonizm do niedeklarowania swej polskości, a znów kogoś do ostentacyjnego z nią się obnoszenia. O postawie decydowały często okoliczności zewnętrzne, najbliższe otoczenie oraz miejsce zamieszkania; jasne bowiem, że lżej było być Polakiem w takim np. Wilnie niż w Smoleńsku, Moskwie czy Kazaniu. Chociaż tam, gdzie powstały większe enklawy polskie, postawa rodaków najczęściej bywała jednoznacznie i zdecydowanie propolska, choć nie przysparzało to im poczucia bezpieczeństwa.
Można twierdzić, że ci zdolni, pracowici, energiczni Polacy umacniali swym wysiłkiem zaborczą siłę Rosji carskiej i w ten sposób przyczyniali się pośrednio do trzymania w niewoli swego i innych narodów. I będzie w tym też pewne ziarenko smutnej prawdy. Lecz bodaj jeszcze ważniejsze jest to, że wkładem swym w społeczny, cywilizacyjny, kulturalny rozwój Rosji bezpośrednio przyśpieszali i pęd wzwyż, jej polityczne, duchowe i moralne dojrzewanie, na określonym etapie którego nieuchronnie powinno było zjawić się w narodzie rosyjskim zrozumienie tego, że rola ślepego narzędzia, „kata polskiej wolności” – jak mówił W. Lenin – nie licuje z mianem wielkiego narodu, że naród zniewalający inne narody nie może sam być wolny, że prawdziwa wielkość nieoddzielna jest od poszanowania praw, godności i wolności innych. Wiemy, że uświadomienie sobie tych faktów przez inteligencję rosyjską, przez jej postępową część, miało miejsce, że Polska i jej walka o swe prawa znajdowały zrozumienie i poparcie ze strony najlepszych synów Rosji. Że był w tym udział i „utraconych” synów naszej ziemi, nie ulega najmniejszej wątpliwości.
Wpływ jednak Rosji na polskie serca bywał nierzadko zgubny. Przenikliwy i rozumny publicysta Wojciech Baranowski w jednym z artykułów w roku 1912 wskazywał na „zróżniczkowanie młodych umysłów i serc” polskich w Rosji. „Bowiem młodzież nasza i tam, na obcej ziemi, jak wszędzie, od lat szeregu zresztą, żyje w oszańcowanych obozach... Jedni wierzą w „egoizm narodowy” p. Balickiego, inni w liberalizm p. Świętochowskiego. P. Józef Piłsudski też zwolenników pośród tych, rwących się do lepszego jutra mas, oczywiście, posiada – ale nie jest ich wielu”... Jakże nieproste są to sprawy, i jakże ostrożnym trzeba być w ich roztrząsaniu...
Polska „ksenokracja” w nauce, technice, kulturze rosyjskiej budziła wściekłość lokalnych superpatriotów, choć przecież znajdowała się w służbie interesów Rosji. Norman Davies („God’s Playground. A History of Poland”, t. 2, s. 290, Oxford 1988) wskazuje, że Polacy, rozproszeni po całym świecie, zawdzięczali swe niewspółmiernie znaczące osiągnięcia nie dzięki grupom poparcia i nacisku, lecz tylko i wyłącznie dzięki swej niespożytej energii, talentom, pracowitości, specyficznym cechom temperamentu i osobowości. Zaznacza też, że nieproporcjonalnie duży wkład ci wędrowcy wnieśli właśnie w rozwój takich dziedzin wiedzy, jak geografia, kartografia, etnografia, geologia, zoologia, botanika, mineralogia. Ale nie tylko...
N. Bogojawlenskij pisze: „Zesłańcy z Litwy, Polski (...) wywarli wielki wpływ kulturalny na narody syberyjskie w miejscach katorgi i zesłania. Organizowali tu zakłady lecznicze, towarzystwa trzeźwości, opisywali miejscowe choroby, źródła mineralne. Leczyli też lud (najczęściej nieodpłatnie), zasługując z jego strony na miłość i szacunek. Znaczna część zesłańców politycznych wkroczyła na drogę dobrowolnej naturalizacji w Syberii, co niewątpliwie spowodowało dodatnie skutki etniczne.” („Nauka w Pribałtikie w XVIII – naczale XX wieka”, Ryga 1962, s. 22).
Osobna grupa uczonych to potomkowie rodzin polskich osiadłych w Rosji w XVI–XVII stuleciu i po długim tu pobycie zachowujących już nie poczucie polskiej przynależności etnicznej, lecz tylko pamięć o swych polskich przodkach. Byli to już bez wyjątku szczerzy patrioci Rosji, głęboko oddani tej drugiej ojczyźnie, służący jej „wiarą i prawdą”, wszyscy prawosławni. Niekiedy tylko polskie nazwiska szlacheckie (Witkowski, Sawicz, Przewalski itp.) wskazywały na ich pochodzenie, a i to tylko po mieczu. Nie można ich uważać w pełni za Polaków we właściwym tego słowa znaczeniu, lecz nie ma też powodu, by zapominać o ich polskim rodowodzie; wręcz przeciwnie, należy poznawać ogromne dziedzictwo ich pracy, gigantyczny wkład w tworzenie, kształtowanie i rozwój wielkiej cywilizacji rosyjskiej. „W guberniach zachodnich Rosji po ostatnim rozbiorze Polski znalazła się ilość ogromna, prawie dwie trzecie części narodu szlacheckiego.” (Tadeusz Korzon, „Wewnętrzne dzieje Polski za Stanisława Augusta (1764-1794)”, Kraków – Warszawa 1897, t. 1, s. 115).
Wielu z nich podejmowało ryzyko udania się w głąb Imperium. Jest zjawiskiem zadziwiającym, jak Polacy przebywający głęboko w Rosji, lub osoby polskiego pochodzenia, czujący się bez reszty już Rosjanami, gdy się stykali przypadkowo ze sobą w tym bezkresnym kraju, budzili w sobie nawzajem nieuświadamianą wzajemną sympatię i przywiązanie. Przy tym obca im była bardziej niż komukolwiek innemu źle rozumiana solidarność etniczna, prowadząca do zawiązywania się szkodliwych klik i mafii. Nigdy nie wspierali się nawzajem tylko dlatego, że byli Polakami oni sami lub ich dalecy przodkowie. A jednak jakże często, mimo jakichkolwiek intencji, odczuwali intuicyjnie swe pokrewieństwo, przypadali sobie do serca, odczuwali jakąś niezrozumiałą nawet dla nich samych przychylność i chęć niesienia pomocy wzajemnej. Instynktownie lgnęli do siebie, rozpoznając się bezbłędnie wśród tysięcy innych ludzi, zawiązując wierne, bezinteresowne, nieraz dozgonne przyjaźnie na dobre i na złe.
Rozmijało by się jednak z prawdą uproszczone twierdzenie, że do Rosji ściągał tylko wartościowy element z Polski i Litwy. Były tu też zastępy najróżnorodniejszego łajdactwa, które nie doznało ze strony rodziców ani dobrego wpływu moralnego, ani minimalnej nawet wiedzy o kulturze narodowej, i po przeniesieniu się w głąb Rosji stawało się mniej lub bardziej prosperującymi aferzystami, których jedyną polską cechą były odpowiednio brzmiące nazwiska: „Majorów Płutów” było w całej Rosji mnóstwo. W sumie należy tedy w tych kwestiach unikać pochopnych uogólnień i błędnych uproszczeń.
Jedno z pism polskich pisało w 1907 roku: „Na obszarach ziemi smoleńskiej, wśród dwumilionowej ludności, gubi się garstka Polaków – zaledwie 8 tysięcy ludzi wynosząca.Są to wychodźcy, przeważnie z Litwy, z armii rozbitków po 63 roku. Szli oni gęsto i na wschód, na służbę, karierę i zarobki. I tu wprawdzie, na obczyźnie, zdobywali stanowiska i uznanie: na wsi, jako wzorowi gospodarze rolni, w miastach, jako urzędnicy sprawni, sumienni kupcy i przemysłowcy, zdolni lekarze, inżynierowie, adwokaci, wreszcie po całej guberni rozsiana szara, pracowita masa kolejarzy, rzemieślników, ludu roboczego...Nie dziw, że Polacy tutejsi, jako przybysze, którym przede wszystkim chodziło o odzyskanie dobrobytu, utraconego w kraju, czuli się obco śród ludności miejscowej i mały wskutek tego brali udział w życiu ogólnem, aczkolwiek i względem spraw polskich, niestety, łatwo ulegali apatyi, zatracali cechy polskości, spaczali a nawet zapominali języka ojczystego...”

***

Trwał zresztą przez wiele dziesięcioleci i zwrotny proces: zaplanowanej i systematycznej migracji Rosjan na ziemie litewskie, białoruskie, polskie, ukraińskie. W 1840 roku rząd Rosji podjął uchwałę o swobodnym przesiedlaniu się ludności wszelkich stanów z guberni rosyjskich do tzw. Kraju Zachodniego oraz do Guberni Mohylewskiej i Witebskiej. „Najważniejsze jest zasianie w Kraju pierwiastka rosyjskiego i zasiedlenie go przez ludność rosyjską, która najbardziej może posłużyć, jeśli nie zlaniu się, to przynajmniej ściślejszemu zbliżeniu Kraju Zachodniego z rdzenną Rosją”.
Posunięcie to obwarowano bardzo dogodnymi gwarancjami finansowymi i innymi. Przy czym tajny dokument ostrzegał: „Wszelako żeby nie ujawnić zbyt jasno celów tego posunięcia, trzeba jednocześnie stworzyć podobne dogodności obywatelom, jednodworcom i wolnym ludziom guberni zachodnich, chcącym przenieść swój handel, przemysł i rzemiosła do miast wielkorosyjskich...
Runęła więc masa elementu rosyjskiego na gubernie: Witebską, Mohylewską, Wileńską, Grodzieńską, Mińską, Kijowską, Podolską, Wołyńską i na obwód Białostocki. Jednocześnie zbiedniała szlachta polska z tych terenów, skuszona perspektywą zrobienia majątków i karier, rozpływać się i zatracać zaczęła w guberniach: Petersburskiej, Moskiewskiej, Pskowskiej, Nowgorodskiej, Twerskiej, Ołonieckiej, Archangielskiej, Wołogodskiej, Smoleńskiej, Jarosławskiej, Władimirskiej, Kostromskiej, Wiatskiej, Permskiej, Orenburskiej, Kazańskiej, Symbirskiej, Saratowskiej, Astrachańskiej, Penzeńskiej, Tambowskiej, Woroneżskiej, Riazańskiej, Tulskiej, Kałużskiej, Orłowskiej, Kurskiej, Czernihowskiej, Połtawskiej, Charkowskiej, Jekatierinosławskiej, Tawryczeskiej i Chersońskiej.
Ruch i w jednym i w drugim kierunku był – przynajmniej pod jednym względem – naprawdę opłacalny: Rosjanie, którzy przybywali na ziemie polskie, otrzymywali duże zapomogi, lukratywne stanowiska, liczne, dla nich tylko przeznaczone, przywileje i dogodności; bystry, inteligentny, pracowity i energiczny element polski z reguły po przybyciu do Rosji szybko się wzbijał w górę zarówno pod względem majątkowym, jak i hierarchicznym, przyczyniał się znakomicie do rozwoju ekonomiki i kultury rdzennej Rosji. A wszystko to jako całość służyło wzrostowi potęgi i siły Cesarstwa. (Patrz: CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, z. 1840, nr 131).
W roku 1905 nastąpiło znaczne rozluźnienie pęt, dławiących ziemie zamieszkałe również przez Polaków, z tym, by po pięciu kolejnych latach znów się zacisnąć na gardle narodu polskiego. Jak tylko ucisk malał, przymusowo i na pozór zruszczeni Polacy zaczynali znów deklarować się jako katolicy. W 1912 roku „Tygodnik Polski„(nr 27) zamieścił statystykę, która poglądowo ukazuje bezpośrednią zależność przejścia na prawosławie od ucisku przez pryzmat zależności powrotu do katolicyzmu w wyniku liberalizacji.
A więc w guberni lubelskiej przeszło z prawosławia na katolicyzm w roku 1905 – 40.859 osób; 1906 – 6.688 osób; 1907 – 1.983 osoby; 1908 – 716 osób; 1909 – 442 osoby; razem 50.688 osób.
W guberni warszawskiej: 1905 – 365 osób; 1906 – 95 osób; 1907 – 32 osoby; 1908 – 60 osób; 1909 – 38 osób; ogółem – 590 osób.
W guberni podolskiej: 1905 – 2.431 osób; 1906 – 1.171 osób; 1907 – 802 osoby; 1908 – 404 osoby; 1909 – 266 osób; ogółem – 5.074 osoby.
W guberni wołyńskiej: 1905 – 2.821 osób; 1906 – 1.245 osób; 1907 – 507 osób; 1908 – 469 osób; 1909 – 316 osób; ogółem – 5.358 osób.
Pewne zakłócenia w tendencji wynikają najwidoczniej z tych czy innych wahań koniunkturalnych w polityce ogólnopaństwowej i lokalnej. Najistotniejszy jest jednak fakt, że duże masy ludności polskiej wcielone przemocą do systemu prawosławnego, czuły się jednak nadal Polakami i przy pierwszych oznakach „wolności” wracały na łono narodu, odrzucając wtłoczone na nich maski.
I wreszcie ostatnie spostrzeżenie, także bardzo ważne z punktu widzenia polskiej racji stanu. W kierunku zachodnim okazaliśmy się nie mniej „szczodrzy”. Wystarczy wspomnieć znane rodziny „niemieckie”, wielce zasłużone dla kultury i wojskowości Prus, jak np. von Rayski, von Leszczyński, von Podbielski, von Wilamowicz (Willamowitz), von Brochwicz (Brauchitsch), von Gliszczyński, von Kunowski, von Boguslawski, von Radziwill, von Grabowski, von Lewiński, von Tomaszewski,  von Wiszniewski, von Zieliński, von dem Bach Zelewski, von Ohm-Januszowski  itp.

***

Kontakty ze Słowianami zamieszkałymi na zachód od Państwa Rosyjskiego były w sumie korzystne dla Moskwy, choć przecież nie pozbawione poważnych komplikacji. Ł. Sawiołow („Lekcii po russkoj genealogii”, Moskwa 1908, s. 79) pisze:  „Wzmocnienie znaczenia Państwa Moskiewskiego przyciągnęło na służbę do niego zachodnio-ruskich i obcych wychodźców. W Moskwie zjawiają się książęta Worotyńscy, Bielscy, Trubieccy, Mścisławscy, Miezieccy, Chociatowscy, Mosalscy, Żyżemscy, Przemyślscy, Kurakinowie, Golicynowie, Chowańscy i inni. Razem z nimi przechodzą do służby moskiewskiej ich drużyny i słudzy i wszystko to wlewa się w rosyjskie bojarstwo i dworzaństwo”. Wlewa się – tak – ale jak trucizna. Choć nie koniecznie.
Zaczęło się to dziać na szeroką skalę już od początku XVI wieku, a nawet nieco wcześniej. Ale przecież nie chodziło w tym przypadku tylko o książęta i ich dwory. Płynął tu też silny nurt elementu kulturotwórczego.
Na duży wpływ przybyszów z Rzeczypospolitej na rozwój sztuk i rzemiosł w Moskwie wskazywali tacy rosyjscy historycy kultury jak S. Bezsonow, M. Iljin, S. Bogojawlenskij, I. Grabar, A. Cziniakow, W. Troickij, N. Sobolew.
Naturalną bramą do napływu do Moskwy służyła w sposób ewidentny Białoruś, najważniejszy i decydujący człon Wielkiego Księstwa Litewskiego. Zresztą „w XV-XVI w., przed Unią Lubelską, Białorusinów w Państwie Rosyjskim nazywano „Litwinami”, a miasta białoruskie „litewskimi” miastami, co wskazywało na ich przynależność do Wielkiego Księstwa Litewskiego”. (Laurenty Abecedarski, „Biełorusy w Moskwie XVII w”., Mińsk 1957, s. 4). Tenże autor dalej podkreśla, że: „niektóre z towarów, dostarczanych przez kupców białoruskich na rynki miast rosyjskich, nazywane były przez celników jako „litewskie” („litewski” aksamit, „litewskie” pasy, „litewskie” szable, „litewskie” czapraki, „litewskie” szuby). Wiele wyrobów miało bardzo wysoką jakość. „Litewskimi” nożami posługiwali się snycerze Mastierskoj Pałaty, „litewskie” szable były wśród broni, należącej do rosyjskich wielmożów feudalnych. Nawet w opisie skarbu carskiego wskazany był „kubek cynny litewski, biały, z daszkiem, z pupyszki, nawożony złotem”... Nie ulega wątpliwości, że „litewskie” towary wyrabiane były w miastach Wielkiego Księstwa Litwy, głównie we wschodnich miastach białoruskich”... (L. Abecedarski, „Biełorussija i Rossija”, Mińsk 1978, s. 23). Według tegoż autora sami tylko przybysze z Białorusi w XVII wieku stanowili około 10% mieszczan Moskwy. Przypuszczalnie liczba Polaków i „Litwinów” mogła być nieco mniejsza w niższych warstwach społecznych, ale wśród klasy panującej, biurokracji rządowej, elity wykształconej z pewnością było ich procentowo znacznie więcej.
Żywe kontakty między Rzecząpospolitą a Moskwą dały powód do aż przesadnej ich pozytywnej oceny. Tak według profesora Władysława A. Serczyka: „Historia nie zna zbyt wielu przykładów tak ścisłej łączności dwu narodów, łączności wszechstronnej i wielopłaszczyznowej, jak związki między narodem polskim a rosyjskim”. Wiele przecież czynników stało na przeszkodzie harmonijnym stosunkom między sąsiednimi narodami i państwami, co nieraz uwypuklali nawet historycy rosyjscy.
N. I. Kostomarow zauważył, że ani rząd moskiewski, ani lud tego kraju nigdy nie mieli sympatii dla tych, kto przychodził do nich z Polski i Litwy historycznej, (czyli też z obecnej Białorusi): „Kupcy, którzy przyjeżdżali z Polski i Litwy nie byli życzliwie traktowani ani przez rząd, ani przez lud”. Dopiero w 1678 roku car podpisał ukaz, na mocy którego kupcy polscy mieli prawo zjawiać się w Moskwie. Co więcej, tenże autor podkreślał, iż „handel Moskwy z Polską i Litwą w XVI i XVII wiekach ciągle był naruszany przez wojny i stałą wrogość dwóch rządów”. Także P. P. Mielgunow akcentował obecność „wrogich stosunków, które stale istniały między Rosją a Polską”. Mimo to przecież kontakty pokojowe, handlowe i inne, nigdy się nie urywały między tymi państwami. Już od końca XVI stulecia „litewskie dwory gościnne” czyli, mówiąc językiem współczesnym, hotele dla kupców z Wielkiego Księstwa Litwy, istniały w takich miastach jak Moskwa, Toropiec, Wielkie Łuki, Rżew, Briańsk, Siewsk i in. (Por.: L. S. Abecedarski, „Biełorussija i Rossija”, Mińsk 1978, s. 13).

***

Jeśli chodzi o stosunki międzyludzkie, o stosunek obywateli do monarchy, a panującego do poddanych, to w Rzeczypospolitej a Wielkim Księstwie Moskiewskim były one tak odmienne, że nawzajem raziły z jednej strony Rosjan, a z drugiej Polaków i Litwinów; co więcej, ta odmienność w ciągu wieków budziła wzajemną odrazę a nawet wrogość. Antonio Possevino (op. cit., s. 11) pisał: „Moskwicini mają o swoim władcy tak wysokie wyobrażenie, przekazywane z ojca na syna, że zapytani, często odpowiadają: „To wie tylko sam Bóg i Wielki Gosudar (tj. książę). Nasz Pan wie wszystko. On jednym słowem potrafi usunąć wszystkie trudności i przeszkody. Nie ma religii, której liturgii i dogmatów by nie znał. Cokolwiek posiadamy, gdy się nam dobrze powodzi, gdy jesteśmy zdrowi – zawdzięczamy to łaskawości Wielkiego Pana”. On to wyobrażenie o sobie u swoich poddanych z nadzwyczajnym sprytem podtrzymuje, chcąc uchodzić za mającego najwyższą władzę religijną, a zarazem za cesarza”.
Różnice psychologiczne pozostały i później, mimo należenia przez ponad stulecie do tejże państwowości. Już w XX wieku Witold Gombrowicz z nieukrywaną, choć niekoniecznie usprawiedliwioną,  antypatią opisywał pewne strony charakteru rosyjskiego („Dziennik”, t, 1. s. 229-230): „Znałem tę męskość, którą fabrykowali sobie oni, mężczyźni, między sobą, podjudzając się do niej, zmuszając się do niej wzajemnie w panicznym strachu przed kobietą w sobie, znałem mężczyzn, wytężonych w dążeniu do Mężczyzny, samców kurczowych, dających sobie szkołę męskości. Mężczyzna taki sztucznie potęgował swoje cechy: był przesadny w ociężałości, brutalności, sile i powadze, był tym, który gwałci, który zdobywa przemocą – więc bał się piękności i wdzięku, które są bronią słabości, zapamiętywał się w samczej potworności, stawał się wyuzdany i trywialny, albo tępy i niezdarny. Najwyższym urzeczywistnieniem tej „szkoły” były chyba owe bankiety pijanych oficerów gwardii carskiej – na których przywiązywano sobie sznurek do organu męskiego po czym, pod stołem, jeden ciągnął drugiego za sznurek, a ten kto pierwszy nie wytrzymał i krzyknął, płacił kolację. Ale duch tej męskości wzmożonej objawiał się we wszystkim, rzec można – w historii. Widziałem, jak takim mężczyznom ich paniczna męskość odbierała nie tylko poczucie miary, ale i wszelką intuicję w postępowaniu ze światem: tam, gdzie należało być giętkim, on się rzucał, pchał, walił całym sobą z wrzaskiem. Wszystko w nim stawało się nadmierne: bohaterstwo, heroizm, surowość, moc, cnota. Całe narody w takich paroksyzmach rzucały się, jak byk na szpadę torreadora – w obłędnym lęku iżby widownia nie przypisała im najlżejszego związku z ewig weibliche”...
Te słowa pisarza polskiego, ciężkiego alkoholika i pederasty,  ukazują mimo jego woli, być może, głęboką przepaść psychologiczną między narodem polskim a rosyjskim, choć przecież są to etnosy nie tylko pokrewne, ale i pod pewnymi względami podobne do siebie, należące, jak to wyraził dobitnie profesor Feliks Koneczny w dziele „Rozwój moralności”, do tej samej „bezetycznej cywilizacji” środkowoeuropejskiej – bastarda, powstałego na skutek hybrydyzacji cywilizacji łacińskiej z rosyjską. O tym aspekcie również warto nie zapominać.

***

Od początku XX wieku część szlachty rdzennie polskiej, osiadłej ongiś na terenach byłego W. Ks. Litewskiego, poczuła się znienacka częścią etnosów ukraińskiego, białoruskiego, litewskiego i łotewskiego. Do niej często należały inicjatywy antypolskie i narodowo-odrodzeniowe wśród młodych ludów wyżej wymienionych. Lipiński, Rylski, Antonowicz, Iwiński, Hruszewski, Bohuszewicz, Pancerzyński – listę tę znanych patriotów (ukraińskich, litewskich, białoruskich, ale „polskiego pochodzenia”) można by co najmniej kilkunastokrotnie przedłużyć.
Polacy, trafiający na mocy wyroków fortuny do krajów ościennych, nie koniecznie jednak zatracali swe cechy etniczne. Niektóre z tych cech: ruchliwość, energia, pojętność, pracowitość, honor – zyskiwały im wiele sympatii i poparcia. O tym też nie powinno się zapominać.
Jeszcze Marcel Mauss zwrócił uwagę na to, że istnieje etnicznie określony styl poruszania się, chodzenia, biegania, mówienia, gestykulowania. Słuchając piosenkarek różnych narodowości nie sposób nie zauważyć, że wiele z nich ma narodowo określone zabarwienie głosu, co, być może, wiąże się z tymi czy innymi modyfikacjami w budowie krtani i gardła, ale też z naśladowaniem tradycyjnie istniejących w danej grupie socjalno-etnicznej stereotypów działania. „Wychowanie ma widoczny wpływ na wszystkie elementy sztuki posługiwania się ludzkim ciałem. Pojęcie wychowania mogło nakładać się na pojęcie naśladownictwa... Proces naśladowania przebiega na zasadzie prestiżu. Zarówno dziecko, jak i człowiek dorosły naśladuje czyny uwieńczone powodzeniem, które powiodły się osobom cieszącym się ich zaufaniem i mającym pewien autorytet. Nawet czyn wyłącznie biologiczny, dotyczący własnego ciała, narzuca się z zewnątrz, z góry. Zespół ruchów składających się na owe działania jednostka przejmuje z czynu wykonywanego przed jej oczyma, albo przez nią razem z innymi osobami...” Nawet „pozycja ramion i rąk podczas chodzenia wyraża pewną swoistość społeczną, a nie jest po prostu wynikiem jakichś nieokreślonych, czysto indywidualnych i prawie całkowicie psychicznych mechanizmów”. (Marcel Mauss, „Socjologia i antropologia”, s. 534-539). Przy tym wychowanie zawsze jest procesem dokonywanym w konkretnym procesie kulturowo-historycznym.
Podobnie jak ruchy ciała, także poruszenia duszy, umysłu i serca bywają rasowo i narodowo zdeterminowane, „dziedziczne”, określone przez nieuchwytne, trudne bliżej do zdefiniowania, lecz przecież niezaprzeczalnie istniejące czynniki. „Źródło dziedziczenia społecznego nie ogranicza się do rodziców i rzeczywistych przodków, ale obejmuje mnóstwo poszczególnych jednostek wzajemnie spokrewnionych oraz niespokrewnionych, zmarłych i żywych, a czasem nawet młodszych od tych, którzy dziedziczą, innymi słowy – obejmuje całość przeszłego i teraźniejszego otoczenia danego osobnika. Możemy otrzymać i otrzymujemy w dziedzictwie własność od wuja, język ojczysty od niańki, arytmetykę wypracowaną przez poprzednie pokolenia od nauczyciela w szkole, nasze polityczne i moralne przekonania od całej otaczającej nas opinii publicznej”. (Alfred Louis Kroeber, „Istota kultury”, Warszawa 1989, s. 49).
Nawet gdy los wyrwie nas i uniesie daleko z ojczystego środowiska, nieraz przez wiele pokoleń – jak świadczy przykład Narodu Żydowskiego – zachowujemy swe cechy etniczne, pozostajemy, wbrew wszystkiemu, sobą. Ale gdy Polacy „mieszali” swą krew z innymi narodowościami, często dawało to wyniki nad wyraz godne uwagi, co jest zbieżne z obserwacjami odnośnych nauk. „Domieszka obcej krwi zdaje się działać fermentująco, wydobywając na powierzchnię specyficzne uzdolnienia rasowe, podczas gdy rasy względnie czyste po dłuższej hodowli endogamicznej ujawniają pewne zacieśnienia horyzontu umysłowego i popadają w stan skostniałości... Strefy pomieszania ras wskazują bogatszą hodowlę geniuszów, niż geograficzne strefy ras względnie czystych... Najgenialniejsze jednostki na ogół nie reprezentują czystych typów rasowych i nie zawsze odpowiadają przeciętnemu typowi rasowemu własnej strefy geniuszo-twórczej.” (Ernst Kretschmer, „Ludzie genialni”, Warszawa 1934, s. 107-108).
Według tegoż autora rasa nordycka jest bardziej uzdolniona poetycko i filozoficznie, alpejska zaś – artystycznie (szczególnie w sztukach plastycznych i muzyce). Ponieważ zaś naród polski w ogromnej większości to właśnie mieszanka nordycko-laponoidalna, trudno się dziwić, że jego członkowie wykazują – przede wszystkim  na obczyźnie, bo na wewnątrz ich talenty są wygaszane – tak wiele różnorodnych uzdolnień.
Witold Gombrowicz pisał w „Dzienniku”: „Słabość Polaka na tym polega, że jest zbyt jednoznaczny, także – zbyt jednostronny... Historia zmusiła nas do hodowania w sobie pewnych tylko cech naszej natury i jesteśmy nadmiernie tym czym jesteśmy – jesteśmy przestylizowani. A to tym bardziej iż, wyczuwając w sobie obecność tamtych, innych, możliwości, pragniemy je gwałtem unicestwić. Jak, na przykład, przedstawia się sprawa naszej męskości? Polakowi (w przeciwieństwie do rasy łacińskiej) nie wystarcza, iż do pewnego stopnia jest mężczyzną, chce on być mężczyzną bardziej niż jest, rzec można – narzuca sobie mężczyznę, jest tępicielem własnej kobiecości. I, jeśli się zważy, że historia zmuszała nas zawsze do życia wojskowego i wojowniczego, ów gwałt psychiczny staje się zrozumiały. Tak to lęk przed kobiecością sprawia, iż decyzje nasze stają się sztywne i zwracają się przeciw nam, zaznacza się w nas niezręczność osób, które obawiają się, iż nie będą na wysokości swego postulatu, zanadto „chcemy być” tacy, a nie inni, wskutek czego za mało „jesteśmy”.
Jeśli przyjrzymy się innym naszym cechom narodowym (jak miłość ojczyzny, wiara, zacność, honor...) to w nich wszystkich dostrzeżemy ów przerost, wynikający stąd, że typ Polaka, jaki sobie urobiliśmy, musi tłumić i niszczyć typ, jakim moglibyśmy być, istniejący w nas jako antynomia. Ale stąd wynika, że Polak jest zubożony ściśle o połowę siebie samego, przy czym nawet ta połowa, której przyznaje się prawo głosu, nie może się ujawnić w sposób naturalny”. (W. Gombrowicz, „Dziennik 1953-1953”, Kraków 1988, s. 172-173).
Wśród obcych ta jednostronność ulegała z reguły wyrównaniu, a Polacy poza Polską stanowili przeważnie pierwiastek o kilka stopni wyższy niż ten, który pozostawał w Kraju i dosłownie się „kisił” we własnym sosie wśród powszechnego zmiernocenia, „megagłupizmu” (że użyjemy języka Janusza Korczaka), umysłowej szarugi, zawiści i małości. To zabrzmi być może paradoksalnie, lecz dla Polaków od kilku stuleci (podobnie jak dla Żydów od tysiącleci, chociaż w inny sposób), obczyzna – to wielka szansa. Tak się łączą niekiedy ze sobą konieczność z dogodnością...

***
Rozdział I
Dzieje Rodu Przewalskich na tle historycznym


They passed with their old-world legends –
Their tales of wrong and dearth –
Our fathers held by purchase,
But we by the right of birth;
Our heart’s where they rocked our cradle,
Our love where we spent our toil,
And our faith and our hope and our honour
We pledge to our native soil!
(Rudyard Kipling „The Native-Born”)


1. Skąd się wywodzili?


Przewalscy to starożytny ród rycerski, od wieków używający herbu Łuk Napięty. Seweryn Uruski umie bardzo niewiele powiedzieć o tej rodzinie: „Przewalscy herbu Łuk. Na Białej Rusi. Leon podpisał pospolite ruszenie 1698 r. z województwem witebskim. Grzegorz, syn Wiktora, urzędnik powiatu dynaburskiego 1858 r.” („Rodzina. Herbarz szlachty polskiej”, t. 15, s. 27, Warszawa 1931).
W innym dziele genealogicznym czytamy: „Ród Przewalskich pochodzi od Onisima Przewalskiego, którego synowi Kornile Onisimowiczowi, za okazane zasługi wojenne król Stefan Batory przywilejem z roku 1581 nadał godność szlachecką i herb „Łuk”. (N. Szaposznikow, „Heraldica”, t. 1, Petersburg 1900, s. 162).
Herb Łuk – jak pisze Kasper Niesiecki – wygląda w następujący sposób: „Ma być w czerwonym polu łuk napięty, z strzałą do góry prosto wyrychtowaną, w hełmie trzy pióra strusie”. Tymże herbem, niekiedy z pewnymi modyfikacjami, posługiwali się ongiś Ejdziatowiczowie, Kamińscy, Kierszańscy, Kosarzewscy, Narkiewiczowie, Piskarzewscy, Rodziewiczowie, Turowie, szereg innych rodzin szlacheckich.
To godło wspólne było – twierdzi K. Niesiecki – ośmiu różnym rodzinom. Zaznacza przy tym: „łuki i kusze są własnym heraldyki litewskiej przyborem czy wymysłem” („Herbarz Polski”, t. 1, s. 563). Uzupełniając tę wypowiedź znakomitego uczonego dodajmy, że według naszych obliczeń herb Łuk przysługiwał ponad 20 różnym rodzinom z Wielkiego Księstwa Litwy. Część z nich ustalił już Chrząński. Według niego rozmaitymi odmianami herbu Łuk pieczętowali się: Brzymieński, Derewiński, Eydziatowicz, Hulkiewicz, Kamiński, Kierszański, Kosakowski, Kosarzewski, Koszycki, Krzakowicz, Łukaszewicz, Narkiewicz, Paszyc, Piskarzewski, Podwiński, Przedrzymirski, Rodziewicz, Tatarowicz, Tur. (Por. S. K. T. A. Chrząński, „Tablice odmian herbowych”, Warszawa 1909, s. 32, tab. VII).
W Koronie herbu „Łuk Napięty” używali też Śnitowscy, a „Łuk” – Pniewscy i Zabłoccy. Nie do utrzymania w świetle faktów genealogicznych jest zbyt pochopne twierdzenie jednego z heraldyków polskich: „W Łuku napiętym jest wprawdzie cięciwa, ale na ośm rodzin, które go mają używać, jedni tylko Piskorzewscy są Pomorzanie, a wszystkich innych pochodzenie ruskie.” (Aleksander Weryha Darewski, „Znaki pieczętne ruskie”, Paryż 1862, s. 21).
Piotr Małachowski w „Zbiorze nazwisk szlachty” (Lublin 1805, s. 682) opisuje herb Łuk: „W polu czerwonem łuk napięty z strzałą do góry. W hełmie trzy pióra strusie. Kamińscy łuku i strzały na dół obróconych używają. Kosarzewscy nad strzałą i łukiem mają podkowę z krzyżem na jej barku umieszczonym, niby opasującą łuk i strzałę”. Janusz hr. Ostrowski zamieszcza herb „Łuk Napięty” pod numerem 1936 w swej „Księdze herbowej rodów polskich” (Warszawa 1897, s. 334). Opis herbu jest następujący: „W polu czerwonem – łuk napięty srebrny. Nad hełmem w koronie trzy pióra strusie. Herb stary na Litwie i Rusi”. (tamże, t. 2, s. 195).
Z heraldyki litewskiej herb Łuk przejęty został także przez wpływowe rody moskiewskie panów Wiengierskich, Goleniszczewów, Piskariewów, Chripunowów, Czesnokowów. (Por. A. Lakier, „Russkaja gieraldika”, t. 2, s. 443, Petersburg 1855).
                                                                       ***
                  „Polska Encyklopedia Szlachecka” (t. 10, Warszawa 1938, s. 122) podaje lapidarnie, że Przewalscy herbu Łuk znani są od 1600 roku i że zamieszkiwali w powiecie kowelskim na Witebszczyźnie, jak też w województwie wileńskim. Dane te są oczywiście słuszne, lecz bardzo niekompletne. Zastanówmy się na początku nad etymologią nazwiska „Przewalski”. N. O. Dubrowin w swej obszernej (620 stron) monografii życia M. Przewalskiego z 1890 roku podaje nader zabawną etymologię nazwiska polskiego szlachcica: „Przewalscy ród swój wiodą od kozaka zaporoskiego Karniły Anisimowicza Parowalskiego (...) Nazwisko Parowalski oznaczało odważnego człowieka – „parom walit”. W języku polskim „prze” znaczy „przez”, a „walit’ ” – „wojować”. Stąd wynikła przeróbka nazwiska z Parowalskiego na Przewalskiego, ponieważ Karniła Anisimowicz znany był ze swej odwagi i przez wojaczkę zdobył godność szlachecką (dworzańską). W pokwitowaniu, wydanym w Witebsku 10 kwietnia 1623 roku, żona Karniły Maria Mićkówna nazywa siebie Prewalską. Dlaczego została tu opuszczona litera „ż” – nie wiadomo”. Tyle znany historyk rosyjski, którego wywody świadczą tylko o tym, jak komiczne bywają próby za wszelką cenę utwierdzić wielkość swej nacji.
To prawda, nazwisko Przewalski w aktach z XVII stulecia często występuje w formie zbiałoruszczonej: Prewalski (Prawalski) lub Perewalski (Pierawalski). Lecz faktyczna jego etymologia nie ma nic wspólnego z „waleniem pary”... Na podstawie samego tylko brzmienia nazwiska Przewalski (Prewalski) trudno byłoby definitywnie się wypowiedzieć o przynależności etnicznej (polskiej lub białoruskiej) protoplasty rodu. Ponieważ jednak w oddziałach tzw. kozaków petyhorskich funkcje oficerów bardzo często powierzane były (ze względów merytorycznych) polskim szlachcicom (najczęściej od paru pokoleń tu osiadłym i używającym na co dzień mieszanego narzecza polsko-ruskiego), to polskiego pochodzenia Kornela Przewalskiego (Prewalskiego) wykluczyć się nie da. A że był szlachcicem, to nie ulega wątpliwości.
Adam Boniecki uważał ród Przewalskich za rdzennie polski i nie umieścił go nawet w fundamentalnym swym dziele, poświęconym bojarstwu litewskiemu i ruskiemu pt. „Poczet rodów w Wielkiem Księstwie Litewskiem w XV i XVI wieku” (Warszawa 1883).
To, że Korniło (Kornel) Przewalski miał ojca imieniem Onisim, również nie świadczy jednoznacznie ani o jego prawosławnym wyznaniu, ani o ruskiej narodowości, gdyż w tamtych czasach i na tamtych ziemiach nieraz w jednej rodzinie bracia rodzeni mieli tak różne imiona jak Adam, Wojciech, Fiodor i Wasyl, z których pierwsze dwa – jak widzimy – są polskie, ostatnie – ruskie. A przecież byli to (chodzi o rodzinę Olizarowiczów z końca XVI stulecia) rodzeni bracia. Zresztą imiona te same nieraz w tymże dokumencie używane są kolejno raz w jednej, raz w drugiej wersji: Fiodor – Teodor; Ilja – Eliasz; Iwan – Jan; Jegor – Jerzy itd. Zdarzało się też, że katolicy miewali imiona „wschodnie”, a prawosławni „zachodnie”. A i język ówczesnych aktów ziemskich i grodzkich, pisanych częstokroć cyrylicą, to ani ruski, ani polski, lecz jakiś syntetyczny „polsko-ruski” język ze słownictwem przeważnie polskim, a fleksją przeważnie ruską...
Imię Onisim spotyka się często już w połowie XIV wieku na Rusi Czerwonej, która w X wieku należała do Polski, a następnie oderwana została od niej i wchodząc przez trzy stulecia w skład Rusi Halickiej i Wielkiego Księstwa Litewskiego uległa zruszczeniu językowemu, co powodowało zaskakujące metamorfozy nawet imion własnych. Na przykład, pan wielkopolski Sędziwój, gdy pełnił w połowie XV wieku funkcję namiestnika kowieńskiego, pisany był cyrylicą jako Sudiwoj. (Patrz: „Akty otnosiaszczijesia k istorii Jugo-Zapadnoj Rossii”, t. 1, s. 69).
Podobnej metamorfozie ulegały też inne polskie nazwiska szlacheckie na Kresach: Kędzierzawski – Kiendierawskij, Przesmycki – Presmyckij, Korzeniewski – Korieniewskij, Przesiecki – Peresieckij, Ciechanowiecki – Tiechanowieckij, Mokrzycki – Mokryckij, Zebrzydowski – Żabridowskij itp. Pełno tu było już w XVI wieku napływowej szlachty polskiej. Akta grodzkie mohylewskie i witebskie wymieniają szereg jednoznacznie brzmiących nazwisk, przed którymi stoją nieraz nieco dysonansowo brzmiące imiona: Teodor Niedbalski, Jan i Illa Lubeccy, Waśka Junda, Jan Kawecki, Demid Konewka, Jan Lach, Jurko Mokrycki, Gabryel Jaślikowski, Krzysztof Sianorzęcki, Jerzy Poniatowski, Jerzy Bzicki, Stanisław Broniewski.
Natomiast w rosyjskich dokumentach oficjalnych polskie nazwiska zawsze ulegały swoistemu zruszczeniu, by brzmiały bardziej swojsko dla ucha wschodniosłowiańskiego. Nazwisko Dąbrowski cyrylicą pisane było jako „Dubrowski”; kanclerz koronny Jerzy Ossoliński zwany w rosyjskich źródłach jako „Jurij Osolinskoj”. Stefan Czarnecki zaś figuruje w rosyjskich dokumentach połowy XVII wieku jako „Stiepan Cziernieckoj”, Strzemiński jako „Strieminskoj” itp. Nazwisko hetmana wielkiego koronnego Aleksandra Koniecpolskiego z Koniecpola w XVII-wiecznych źródłach rosyjskich występuje w formie „Koniec Połskoj”, hrabiego Potockiego – „Potockoj”... (Patrz: „Akty otnosiaszczijesia k istorii Jugo-Zapadnoj Rossii”, t. 3, s. 33, 154, 162 i in.). Hetman (później król) Jan Sobieski figuruje w źródłach ruskich jako Iwan Sabiejskoj; Bohdan Chmielnicki zaś w wielu ówczesnych źródłach rosyjskich to – „Chmielewskij” lub „Chmielewskoj”! („Akty otnosiaszczijesia k istorii Jugo-Zapadnoj Rossii”, t. 3 (suplement), s. 48; t. 6, s. 233 i in.).
Zupełnie odmiennie brzmią w porównaniu z powyżej wymienionymi nazwiskami polsko-szlacheckimi imiona kresowej (białoruskiej) ludności, należącej do „niższych” warstw społecznych. Znajdujemy więc w tutejszych księgach ziemskich i grodzkich tak barwne nazwiska mieszczan i chłopów, jak: Marek Czartopołoch, Iwan Czarnozub, Michajło Sobacznik, Andrej Świnogon, Steńka Pachołek, Mikita Pierdun, Andrej Suczka, Iwan Gołopuzo, Kliszka Mamiaka, Jan Żerebiec, Miszka Piskun, Piotr Pirożnik, Symon Pastuch, Klim Sieczka, Paweł Trus, Matys Ryży itp. Nie należy temu się dziwić. W zapisach archiwalnych ziem koronnych spotykamy również tak barwne nazwiska chłopskie, jak Pinda, Wychodek, Durak, Miamla, Wszawica itp.

***

Wydaje się pewne, że nazwisko „Przewalski” należy do tzw. „odmiejscowych”: Przewalski to znaczy „z Przewał”, „de Przewały”. W powiecie grodzieńskim, na północ od Grodna, na prawym brzegu Niemna już w XV stuleciu istniało miasteczko Przewałki. Nie ono jednak było źródłem nazwiska Przewalski, lecz istniejąca do dziś prastara miejscowość Przewały w małopolskiej Chełmszczyźnie. Jest ona m.in. wspomniana jako jedna z pogranicznych miejscowości koronnych w dokumencie z 1546 roku opisującym rozgraniczenie między Koroną a W.Ks.L. Wydaje się, że wówczas należała ta wieś do panów Święcickich. („Archeograficzeskij Sbornik Dokumentow”..., t. 1, s. 81–85).
„Słownik Geograficzny Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich” (1888, t. 9, s. 181) odnotowuje: „Przewały, wieś, powiat włodzimierski, z parafialnym kościołem katolickim pod wezwaniem Wniebowzięcia Matki Boskiej, zbudowanym w 1464 roku z drzewa przez obywatela Górkę. (...) 644 dusze”.

***

W bardzo dawnych zapisach archiwalnych, liczących sobie ponad 500 lat, można już spotkać wzmianki o reprezentantach tego rodu rycerskiego. Nobilis Steczko de Przewali figuruje w zapisach do ksiąg sądowych miasta Lwowa 30 sierpnia 1445 roku jako ławnik (inni to: Bistram de Lopyenik, Raphael de Czeschaczicze) na procesie niejakiego Wańki przeciwko Żydowi lwowskiemu o nazwisku Szachno („Akta grodzkie i ziemskie z czasów Rzeczypospolitej Polskiej”,  t. 14, Lwów 1889, s. 187).
Jeden z zapisów w aktach chełmskiego sądu ziemskiego z 22 stycznia 1476 roku rozpoczyna się od zdania: „Acta sunt hec in Chelm feria secunda ipso die sancti Vincencij martyris anno Domini M°IIIILXX sexto coram generosis et nobilibus Gnyewosio de Mosczyska judice, Petro de Trambaczow, subjudice Chelmensi, et praesentibus magnificis et generosis Sigismundo de Pomorzany, capitaneo Crasznostaviensi, Martino de Ostrow, succamerario Belzensi, Nicolao de Zyrnyky, tribuno Belzensi, Nicolao Smok de Syedlcze venatore, Hurko de Przewaly, dapifero Chelmensibus, Paulo de Syedlyscze, tribuno Chelmensi et quam pluribus fide dignis circa praemissa”... („Akty izdawajemyje Wilenskoju Archeograficzeskoju Komissijeju”, t. 19, s. 7). Ponieważ chodziło o umowę między władyką chełmskim o imieniu Harassimus oraz szlachcicem Andrzejem Jakubowskim, naturalną jest rzeczą, że i na poręczycieli wybrały strony zacną szlachtę polską, osiadłą i majętną.
Po ponad trzech latach, 22 listopada 1479 roku Hurko Przewalski ponownie figuruje w zapisach sądu ziemskiego chełmskiego jako honorowy świadek poręczyciel. Odnośny akapit brzmi: „Acta sunt hec in Chelm feria secunda proxima ante festum sanctae Katherine virginis anno Domini millesimo quadrigentesimo septuagesimo nono praesentibus generosis et nobilibus, videlicet Petro de Trambaczow judice terrestri, Nicolao de Syedlyszcze subjudice terrae Chelmensis, Hurkone de Przewaly dapifero Chelmensi, Paulo Smoczek de Syedlyszcze tribuno Chelmensi, Andruszkone de Mathycz subdapifero terre eiusdem Chelmensis et aliis quam pluribus fide dignis testibus circa praemissa, Nicolao Slabosz, Marco de Olchowyecz gladifero terre Chelmensis”. („Akty izdawajemyje”..., t. 19, s. 9).
I wreszcie zachowała się jeszcze jedna wzmianka w aktach sądowych o tymże Przewalskim, pochodząca z 18 września 1480 roku, a dotycząca, jak poprzednia, umowy, której stronami byli „wladika Harassimus” oraz „nobilis Jacubowsky de Lestzany”. „Acta sunt hec in Chelm feria secunda proxima ante festum sancti Mathei apostoli et evangeliste anno Domini millesimo quadringentesimo octuagesimo praesentibus magnificis et generosis Paulo de Jaszenyecz castelano Sandomiriensi et capitaneo Chelmensi, Johanne de Przythyk castelano Czarnoviensi et capitaneo Crasznostaviensi, Jacobo Czarlina de Myedzygorze, Hurko de Przewaly dapifero, Paulo de Syedlyscze tribuno Chelmensium, Johanne de Syennycza camerario, Rahoza de Veremorycze, Petro Pszonka de Babin, Johanne Troyan de Orlowska Wolya.
Wladika Lemiesowskym obligat”... („Akty izdawajemyje”..., t. 19, s. 11-12).
Tutejsza szlachta miała niewątpliwie polski charakter. Przemysław Dąbkowski („Wędrówki rodzin szlacheckich”, s. 6-7, Lwów 1925) pisze o ziemi halickiej: „Ledwie Polska zajęła te kraje, popłynęły liczne fale nowych osadników, ze wszystkich stron, z zachodu, północy, południa i wschodu. Napływali ci osadnicy z Polski rdzennej, z Małopolski, Śląska, Wielkopolski, Kujaw, Mazowsza, także z ziem czerwonoruskich, z Wołynia, przybywali ponadto z krajów czeskich, Niemiec, Wołoszczyzny i Węgier. Osadnicy ci przybywali bądź to z własnej inicjatywy, bądź to na wezwanie władców, przede wszystkim księcia Władysława Opolczyka, króla Władysława Jagiełły, bądź wreszcie zwerbowani przez niektóre rodziny magnackie, np. Buczackich, Chodeckich. Nowi osadnicy należeli do wszystkich warstw społecznych, byli wśród nich magnaci, szlachta zamożna i uboższa, słudzy szlacheccy, mieszczanie, chłopi... Wiele krwi, wiele niezmiernych wysiłków, trudu, pracy włożyły starsze, zachodnie dzielnice państwa polskiego w tę nową i młodszą jego dzielnicę. Ponieważ osadnicy ci przybywali przeważnie z zachodu, mieli oni spełnić w tej krainie rolę czynnika kulturalnego i rzeczywiście też swe zadanie należycie spełniali. Ponadto chodziło o to, aby wśród niepewnej ludności ruskiej osadzać jednostki wierne i zaufane, na któreby można było liczyć w każdej potrzebie. Wreszcie odgrywał tu rolę i wzgląd wojskowy”. Na skutek tego procesu już w XV wieku ziemie te zupełnie zmieniły swe oblicze etniczne, ponownie zyskując charakter polski.

***

W XVI wieku Przewalscy odgałęzili się z Małopolski na ziemie białoruskie, otrzymując tu nadania ziemskie w powiecie witebskim, a protoplasta tej gałęzi Korniło (Kornel) zmarł w drugiej połowie 1593 roku.
Przewalscy w różnych czasach i w różnych swych odgałęzieniach władali dziedzicznie majątkami Skuratowo, Romanowo, Zamierzyno w Województwie Witebskim, jak i Bobową Łuką we Włości Wieliżskiej (Por. Ałła Hołubowicz, „Korzenie jego na ziemi białoruskiej”, w: „Wieczernij Minsk”, nr 93, 21 kwietnia 1989 r.).
W jednym z dokumentów na kupno-sprzedaż części gruntów majątku Andronowicze powiatu orszańskiego na Witebszczyźnie z roku 1592 wymienia się nazwiska szlachetnych panów Stanisława Święcickiego i Korniły Przewalskiego, jako tych, z których posiadłościami owe grunta graniczą („Istoriko-juridiczeskije materiały”, t. 31, cz. 2, s. 10, 12). 24 czerwca 1593 roku niejaki Żukowski, woźny, świadcząc w sądzie przeciwko pisarzowi grodzkiemu Witebska Kuźmińskiemu, powołał się na ludzi dobrych, dwóch szlachciców, pana Teodora Owdziejewskiego i pana Kornela Przewalskiego(„Istoriko-juridiczeskije materiały”, t. 20, s. 353-354). Kornel Onisimowicz Prewalski, rotmistrz, figuruje też w innych tego typu dokumentach (cyt. wyd.,t. 31, cz. 2, s. 26). Możemy już teraz stwierdzić, że słynny podróżnik Mikołaj Przewalski był w prostej linii dziewiątym potomkiem dzielnego rotmistrza.

***

Ziemie białoruskie – wbrew pokutującym tu i tam stereotypowym wyobrażeniom – wcale nie były zaniedbane pod względem kulturalnym i nie stanowiły jakiegoś przejściowego terenu między Polską a Rosją, lecz stworzona tu przez potomków nadwiślańskich Radymiczów kultura posiadała charakter oryginalny i samoistny, a przy tym wcale głęboki i wyrafinowany.
Starożytne miasta białoruskie Połock, Mohylew i Witebsk należały do szeregu co większych miast Rzeczypospolitej. O ile – według danych J. J. Łappo – w połowie XVI wieku Grodno liczyło sobie 543 dwory, to Połock – 1515, Mohylew – 1261, Witebsk 1010. W samym Mohylewie było około 400 sklepów, a obcy podróżnicy pisali, że „jest to miasto bogaczy, gdyż wszyscy jego mieszkańcy to zamożni kupcy”.
Połączenie z Polską spowodowało jeszcze większą dynamizację życia społecznego, do wzrostu kultury i zamożności ludności, do rozwoju miast, handlu i rzemiosł. Znalazło to odbicie m.in. w „Pramowie Mialeszki”, satyrycznym utworze białoruskim, którego autor ze staroświeckich pozycji drwił z „nowinek”: „Kiedyś szlachcice w tak drogich świtach nie chadzali. Drudzy bez nogowic, jak bernardyny hulali, a koszule aż do kostek, a czapki aż do samego pasa nosili”. Teraz zaś wszystko się zmieniło: „To wielmi straszna szkoda, torty te cynamonem, migdałami cukrować. A za mojej pamięci przysmaków tych nie bywało. Wina węgierskiego nie zażywali przedtem. Malmazję skromnie piwali, miodek i gorzałeczkę dziobali... I to nie do rzeczy: w bogatych sukniach panie chodzą. Nie znano przedtem tych partugałek, ani fortugałek...
Lecz ta sielanka, gdy można było sobie do woli się dąsać i czynić kwasy z powodu takich farfałek, niebawem minęła. Ze Wschodu nadciągała wielka pożoga. W ciągu XVI stulecia wzrastająca w potęgę grabieżcza, dynamiczna i bezwzględna Moskwa stawała się coraz to bardziej niebezpiecznym zagrożeniem dla Polski, Litwy i Białej Rusi, połączonych związkiem sojuszniczym. Ludność tamtejszą od dawna już wychowywano w głębokiej wrogości do zachodnich sąsiadów. Nienawiść do polskości i katolicyzmu głęboko zakorzeniona była na Rusi Moskiewskiej. Michał Litwin (Wencław Mikołajewicz) w traktacie „O zwyczajach Tatarów, Litwinów i Moskwicinów” (1564) przytacza na dowód tej nienawiści moskiewskie przekleństwo: „Obyś został człowiekiem rzymskiej albo lackiej wiary”.
Rzeczpospolita szukała sprzymierzeńców na Zachodzie, by wspólnie przeciwstawić się zagrożeniu moskiewskiemu, wszelako zwycięstwa są odnoszone raczej na polach bitewnych, nie przy okrągłych stołach, choć na ogół twierdzi się, że bitwy wygrywają żołnierze, a wojny – dyplomaci. Zygmunt August, proponując w grudniu 1569 r. Elżbiecie angielskiej sojusz antymoskiewski, powoływał się na wspólnotę interesów władców chrześcijańskich, a Iwana Groźnego określał jako „barbarzyńskiego i okrutnego przeciwnika wszystkich narodów i ludów” oraz „nieprzyjaciela wszelkiej wolności”. Jeśli tylko uzyska on dostawy broni z Zachodu, „wszystko najedzie i rozgrabi i – Boże nas chroń – całe chrześcijaństwo strasznymi klęskami rozgromi”...
W podobnych słowach wyraża się u schyłku XVI wieku o walkach z Moskwą Krzysztof Warszewicki, określając jej władcę jako tyrana, a zwycięskie wojny Batorego nazywając triumfem cywilizacji i wolności nad despotyzmem oraz barbarzyństwem. Stąd też wszelkie porozumienie z Moskwą tak królowie, jak i społeczeństwo szlacheckie uważało za niewskazane i niemożliwe. (Por. Janusz Tazbir, „Polskie przedmurze chrześcijańskiej Europy”, Warszawa 1987, s. 33-34). W XVI wieku Polska miała jeszcze rozumnych polityków i nie gubiła się w dziecięcych mrzonkach.
W roku 1575, wykorzystując trudności bezkrólewia w Polsce, oddziały moskiewskie zdobyły porty Pernawę i Salis nad Bałtykiem, a w 1577 krok po kroku zajęły całe Inflanty aż po Dźwinę, z wyjątkiem Rygi i Rewla. W ten sposób została po raz pierwszy przełamana rubież odseparowująca Moskwę od Bałtyku, a nad Litwą zawisło poważne zagrożenie także od północy. W takiej sytuacji nie ma czasu na rozterki i wątpliwości. „Nie tylko kompromis z Gdańskiem, ale i różne inne posunięcia Batorego świadczyły, że król wszystkie sprawy chce podporządkować głównemu celowi, tj. zwycięskiej rozprawie z tym wrogiem, co w ciągu XVI wieku przez Smoleńsk i Połock wbijał się w Wielkie Księstwo Litewskie, a od Pskowa parł niepohamowanie do Bałtyku”. (Władysław Konopczyński, „Dzieje Polski nowożytnej”, t. 1, Warszawa 1986, s. 160).
Stefan Batory w jednej z instrukcji na sejmiki szlacheckie województw Krakowskiego i Sandomierskiego w maju 1578 roku dyktował: „Przyrodzona to jest rzecz każdemu bronić się. Po Bogu ojczyźnieśmy najwięcej powinni. I zwierzęta pro vita, pro lustris et cubilibus catulisque suis pugnant. To żebyś sobie, żebyś dziatkom, żebyś ojczyźnie obmyślił bezpieczeństwo, zaś nie jest najwyższe prawo? Albo radniej zaś nie jest to anima legum wszystkich: jako ciało, jako wszystkie członki jego, animo służyć mają, tak wszystkie prawa służyć i ściągać się mają do tego, aby cives byli wcale, a naprzód ojczyzna, która wszytko w sobie zamyka, była cała? Jest to prawo wieczne, nie uchwalone, ale wrodzone, nie dopiero w statut wpisane, ale od Boga podane, każdemu szlachcicowi ze krwią społem wlane, abyś dla ojczyzny i gardła odstąpił. Ten jest fundament, na którym wokacya szlachecka zasiadła. Jeśliby kto inszego rozumienia się najdował, ten może się szlachcicem zwać, mógł się z rodziców szlachcicem narodzić – szlachcicem nie jest.” (Cyt. wg „Biblioteka Ordynacji Krasińskich”, t. 5–6, Warszawa 1881, s. 57–58, 73-74).
Król zdawał sobie sprawę z wojennych przygotowań Moskwy i wiedział, że wróg tuż tuż uderzy. Nalegał więc na szybką mobilizację i ostrzegał braci – szlachtę: „Połóżcie Wasz Moście na jednę stronę sławę narodu swego, ćwiczenie dziatek swoich, sławę pańską, sumnienie swe i pańskie, przed Panem Bogiem i przed ludźmi czyste, nie tylko zadzierżaną, ale in suam amplitudinem, jaka za przodków Wasz Mościów była, przywróconą Rzeczpospolitę, auctam dalibóg insigni provincia, co nas inszym nieprzyjaciołom sroższe uczynić może, co nas może tak wesprzeć, że i o kogo więtszego pokusić się będziem mogli, nieczekając per inertiam, jako osądzeni, na śmierć kiedy nas wywiodą.
Połóżcie Wasz Moście na drugą stronę obelżenie i niesławę wieczną narodu naszego, chowanie dzieci swych w próżnowaniu, pod takowe niebezpieczeństwo Rzeczypospolitej, na które się zewsząd zanosi, jako kur na zabicie, obelżenie i wzgardę pańską i swoją u postronnych ludzi na wieczne czasy, obrazę sumnienia swego za opuszczeniem braciej swej, przeciwko przysiędze swej, która tu wieczną niesławę, tu i na onym świecie pomstę Boską i gniew na nas bez pochyby poruszy; za naszem zaniedbaniem i niezgodą, przydanie serca i temu tyranowi i wszem innym nieprzyjaciołom naszym, że się na nas wszyscy zaraz oburzą, zgubienie naprzód Inflanckiej Ziemie z porty, potem Litwy z Prussy, potem wnet i ostatka, i mordy i okrucieństwa nad bracią swą naprzód, potem nad sobą, dziatkami, żonami swemi, albo pohańbienie i obelżenie ich wieczną niewolą gorszą od śmierci, z wieczną niesławą i pośmiewiskiem u wszech narodów, że nakoniec i u chrześcijan commiseratione indigni videbimur”. Tym razem słowa monarsze znalazły oddźwięk w sercu narodu i środki na wojnę niebawem zgromadzono.

***

Car Moskwy Iwan Wasiljewicz, bezustannie nękający pogranicze Rzeczypospolitej krwawymi łupieżczymi wypadami, do których się nie przyznawał, jednocześnie pisał (12 marca 1579 roku) do króla Stefana Batorego: „Chcemy bractwa i brackiey przyjaźni i miłości”. Sugerował też kniaź moskiewski – podczas gdy oddziały jego plądrowały polskie pogranicze – aby „wojny nie wszczynać, spokoynie się zachować”...
Widocznie tak ten władca rozumiał „walkę o pokój”, że on ma prawo grabić i uciskać inne państwa, te zaś nie mają prawa się bronić. Miałoby to być „równowagą polityczną” w moskiewskim rozumieniu. Zresztą Batory na te niechlujne przygrywki odpowiedział po męsku, odmawiając udziału w bezsensownych rokowaniach. Znalazł też odtrutkę na rozbój Moskwy – grabież i palenie jej grodów. Ulubioną maksymą Stefana Batorego i jego żołnierzy było: „Magna consilia non diu deliberanda, sed exequenda sunt” – „Wielkie postanowienia są nie do roztrząsania, lecz do wykonania”.
Trzeźwo i stanowczo usposobiony król rozpoczął w odpowiedzi na przebiegłą politykę Moskowii zakrojone na szeroką skalę przygotowania do walnej rozprawy z Kremlem. Walczące oddziały Rzeczypospolitej otrzymały wsparcie w żywej sile i uzbrojeniu i w 1578 roku odzyskały w Inflantach tereny nadmorskie oraz środkową część tego kraju. Na następny rok zaplanowano zadać Moskwie cios, po którym przestałaby być zagrożeniem dla sąsiadów, a jako pierwszy etap tej akcji umyślono odzyskanie białoruskiego Połocka, który z kolei miał zostać punktem wyjściowym dalszych działań operacyjnych zarówno w Inflantach, jak też w tzw. Bramie Smoleńskiej oraz w kierunku północnym.
17 lipca 1579 roku w okolice Swira (około 60 km na wschód od Wilna) wyruszyły ze stolicy Litwy silne oddziały sojusznicze. 40 tysięcy żołnierzy ciągnęło drogą, która od tego pamiętnego lata aż do dziś jest zwana Traktem Batorego. W Swirze nastąpiło przegrupowanie, następnie zaś wojsko ruszyło wzdłuż rzeki Dzisny, przeprawiło się koło miasta o tejże nazwie przez Dźwinę do obsadzonego przez silny garnizon moskiewski Połocka. Oblężenie twierdzy trwało od 11 do 30 sierpnia, ponieważ szturm utrudniały ulewne deszcze uniemożliwiające podpalenie drewnianych fortyfikacji. W końcu Rosjanie skapitulowali.
Antonio Possevino pisał w „Moskovii” (s. 40): „W Połocku Moskwicini zbudowali wieżę z samych belek, z której tak dokładnie pilnowali obozu nieprzyjaciela i reszty terenu, że nikt nie był w stanie się zbliżyć. Tymczasem jednak wieża tak mocno ucierpiała od pocisków królewskich, że zdawało się, iż przechyliła się na bok, aż w końcu na skutek męstwa króla Stefana i dzielności królewskich wojsk twierdza została zdobyta”.
W tym czasie kawaleria białorusko-litewska grasowała po Ziemi Smoleńskiej i Czernihowskiej, wycinając w pień napotykane tam oddziały moskiewskie oraz uniemożliwiając wymarsz na odsiecz załodze Połocka silnemu ugrupowaniu, stacjonującemu koło Smoleńska, który był wówczas potężną twierdzą rosyjską.  „Wały Smoleńska, które z jednej strony oblewa Dniepr, następnie potrójne umocnienia, wreszcie twierdza wraz z cerkwią położoną na wzniesieniu, dałyby się mocno we znaki oblegającym. Sam wał pełen jest niewielkich, umieszczonych w małych odstępach otworów, w których można umieścić mniejsze armaty w razie jakiegoś napadu (...).
Załogi twierdz chociaż ustępują Polakom w otwartym polu, za to lepiej bronią swych warowni i miast. Często nawet kobiety biorą na siebie obowiązki żołnierzy – gdy trzeba przynosić wodę do gaszenia ognia lub gromadzić i zrzucać z wałów wielkie kamienie, lub ciskać zaostrzone drągi, które w tym celu trzymają w rękach – w ten sposób bardzo pomagają swoim i działają na zgubę nieprzyjaciela. Dalej, jeśli ktoś z załogi padnie od ciosu nieprzyjaciół lub w wyniku eksplozji wyleci w powietrze, zaraz zajmuje jego miejsce inny, a często tego następny – jednym słowem, nikt nie żałuje trudu ani życia. Zahartowani na zimno, często przed nim oraz przed deszczem, śniegiem i wiatrem kryją się tylko pod wiązką gałęzi lub płachtą rozpostartą na wbitych kijach. Także na głód są bardzo wytrzymali, zadowalają się wodą zmieszaną z mąką owsianą, co smakuje prawie jak ocet, jako napojem i chlebem, jako pożywieniem. Opowiedział mi król Polski, że w twierdzach inflanckich napotykano takich, którzy dość długo odżywiali się w ten sposób i że gdy już prawie wszyscy wyginęli, ci, którzy pozostali, ledwie żywi, wciąż jeszcze obawiali się, czy przez oddanie się w niewolę nie łamią przysięgi złożonej swemu księciu, że służyć mu będą aż do śmierci.
Na tym właśnie polega ich siła, dzięki której są zdolni do największego bohaterstwa. Z drugiej zaś strony hołdują zasadzie, aby nawet posiadając siłę, ustępować licznym wrogom, albo w ogóle męczyć ich swą wytrwałością i dokładnością”. (Antonio Possevino, „Moscovia”, Warszawa 1988, s. 40-41).
Starcia wokół tej potężnej twierdzy wyróżniały się niesłychanym nasileniem w ciągu dłuższego czasu. Podczas walk pod Smoleńskiem, jak pisał Daniel Radwan do J. K. Chodkiewicza, była „strzelba (strzelanina – J.C.) tak gęsta, że się jej wróble po murzech nie boją”...
W ciągu września wojska polsko-litewsko-białoruskie opanowały wszystkie ważne twierdze strategiczne na południowym brzegu Dźwiny: Nieszczerdę, Sokół, Suszę, Turowlę i inne. Na zimę pospolite ruszenie zostało rozpuszczone do domu. Wielu dowódców i żołnierzy Stefan Batory po królewsku wynagrodził za dzielność.
18 października 1579 roku w Wilnie monarcha nadał staroście orszańskiemu Fiłonowi Kmicie Czarnobylskiemu tytuł senatora i wojewody smoleńskiego, „jakoż on będąc od nas przełożon nad wojski naszemi ziem i zamków Podnieprzańskich, w ziemi nieprzyjacielskiej, zwłaszcza pod zamkiem Smoleńskim, znakomitą szkodę uczynił, ogniem i mieczem dowodząc (przewagi) nad nieprzyjacielem”. („Akty otnosiaszczijesia k istorii Zapadnoj Rossii”, t. 3, s. 249).
W roku następnym – w obliczu zagrożenia ze strony Szwecji – zrezygnowano, co prawda, z realizacji wielkiego marszu na Moskwę, lecz opracowano plan wyprawy na Wielkie Łuki, słynną a potężną twierdzę nad rzeką Łować. „Wielkie Łuki, tak od rozłożystych łąk nazwane, miastem są przestronnym, położonym w kraju wesołym i obfitym. Zamek postawiony jest na wzgórku prawie zewsząd jeziorem otoczonym, od południa tylko i wschodu (gdzie jezioro jest przerwane), płynie Łowat rzeka, między której brzegami i jeziorem szczupła tylko pozostaje ścieżka. Około niego był wał osobliwszej wysokości, nie tylko mieszkańców domy, ale i Cerkwie, których wielka tam liczba jest, zasłaniający” – opisywał Żegota Onacewicz to miasto właśnie podczas wyprawy nań Stefana Batorego w dziele „Panowanie Henryka Walezyusza i Stefana Batorego, królów polskich” (Warszawa 1823, t. I, s. 255).
Przygotowania do uderzenia i ponowna koncentracja wojsk sojuszniczych, tym razem pod Czasznikami, zostały zrealizowane w sposób skryty i wyjątkowo sprawny. Na Wielkie Łuki wymaszerowała armia licząca w sumie 48 tysięcy żołnierzy, w tym oddziały litewskie miały 25 700 wojowników, koronne – 22 700. Jazda stanowiła 70% składu osobowego, piechota 30%. Wśród oddziałów koronnych 13% stanowiła niezwykle bitna husaria węgierska, zaś 3% – rajtaria niemiecka.
Dyscyplina w oddziałach Stefana Batorego była żelazna. W jednej z instrukcji jego dla wojska m.in. czytamy: „Ktoby zwadę uczynił (...) jeśli kto rani, tedy gardło; jeśli nie rani, ale broni dobędzie, albo do niej się targnie, tedy rękę stracić ma”...
Jednym z oddziałów husarii litewskiej dowodził Kornel Przewalski, jak można wnioskować z przekazów archiwalnych, oficer bitny, odważny i utalentowany. Całość komendy nad oddziałami Wielkiego Księstwa sprawował hetman Mikołaj Radziwiłł. Wojska polsko-litewsko-białoruskie miały około 70 armat, zaś ich lekka broń palna była niekiedy lepsza niż będąca na uzbrojeniu Moskwy, np. donośność polskich rusznic przekraczała 200 metrów, rosyjskich zaś piszczeli zaledwie 60 metrów. W sumie jednak w dorzeczu Dźwiny latem 1580 roku stanęli przeciwko sobie silni i godni siebie przeciwnicy, wojska rosyjskie bowiem były świetnie wyszkolone i zaopatrzone, zahartowane w bojach, przesiąknięte nienawiścią do Polski i Litwy, a mające przeświadczenie, że walczą w słusznej sprawie przeciwko najeźdźcom. Jak wiadomo, w wojnie czynnik psychologiczny bywa nie mniej ważny niż techniczny.
Armia Stefana Batorego wyruszyła z Witebska w kierunku Wielkich Łuków 3 sierpnia przez lasy i błota, w okropnie trudnych warunkach, holując sprzęt przez bagna i spławiając go wodą. 25 sierpnia już pod tą twierdzą oddziały główne połączyły się z oddziałami kanclerza koronnego Jana Zamoyskiego, który dotarł tu inną trasą, przez Wieliż. 27 sierpnia król dokonał przeglądu wszystkich wojsk uszykowanych na przedpolach Wielkich Łuków do bitwy. Jazda ciężka i średnia została zgrupowana w kilku hufcach, stanowiących jądro uderzeniowe, chorągwie lekkie zaś ustawiono po bokach i z tyłu w hufczykach posiłkowych. Piechota podzielona na pułki, liczące po 300 do 700 osób (węgierska po 1000 osób) stanęła w pierwszej linii w szachownicę na przemian z jazdą. Tutaj też umieszczono hakownice na kołach oraz działka polowe. Pułk kanclerza Zamoyskiego zajął pozycję do szturmu od północy i wschodu twierdzy, pułki litewsko-białoruskie, w jednym z których znajdował się oddział Kornela Przewalskiego, stanęły z południa; oddziały węgierskie gotowe były do ataku z kierunku zachodniego. Spieszące na odsiecz oblężonym parotysięczne oddziały moskiewskie zostały, w międzyczasie, rozbite przez jazdę polską. Oblężonymi oddziałami rosyjskimi w twierdzy Wielkie Łuki dowodzili książęta Fiodor Łykow i Wasyl Wojejkow.
31 sierpnia rozpoczęto bombardowanie zamku pociskami burzącymi i zapalającymi. Do ataku jako pierwsi ruszyli Węgrzy, następnie Polacy. Kilkaset żołnierzy zostało rannych lub zabitych pod gradem kamieni, strzał i pocisków, a nacierający musieli się cofnąć. Rosjanom znów sprzyjały ulewne deszcze, gaszące zapalane fortyfikacje. Po kilkudniowych krwawych walkach wręcz twierdza Wielkie Łuki 5 września padła. Rosjanie skapitulowali na zasadach honorowych i mieli przez zwycięzców być puszczeni wolno. Po złożeniu jednak przez nich broni doszło do tumultów i rzezi na bezbronnych już żołnierzach, co rzuciło ciemny cień na honor rycerski Polaków. W czasie chaotycznych zamieszek niegaszony ogień przedostał się do prochowni i cała nieomal twierdza wyleciała w powietrze, grzebiąc pod gruzami ponad 4 tysiące Rosjan i kilkuset Polaków.
Po wzięciu Wielkich Łuków Stefan Batory mianował jego burmistrzem Filona Kmitę, w składzie pułku którego szczególnym męstwem wyróżnili się m.in. rotmistrzowie Kornel Przewalski i Dymitr Ciechanowicz, którym król nadał za zasługi znaczne posiadłości ziemskie. Natychmiast też zarządził Stefan Batory odbudowę twierdzy Wielkie Łuki według planów architektów włoskich; to miasto miało się stać polską forpocztą w dalszych działaniach przeciwko Moskwie.
Zdobycie Wielkich Łuków miało dla Rzeczypospolitej duże znaczenie strategiczne, pozwoliło jej wojskom już w 1581 roku wyruszyć na Psków, i choć tej wielkiej twierdzy nie udało się opanować, to jednak żołnierze sojuszniczy (w tym ponownie Kornel Przewalski) wykazali w trakcie jej oblężenia cudów odwagi i poświęcenia. Praktycznie rzecz biorąc był to ówcześnie jeden z najpotężniejszych grodów obronnych Europy, jego wzięcie było niemalże nie do pomyślenia. Znany podróżnik Possevino pisał w dziele „Moscovia” (s. 39-40): „Psków ma mury z kamienia, którego dostarcza koryto rzeki, i baszty, następnie przeprowadzony przez środek miasta drugi mur mający kształt prawie trójkąta oraz trzy wznoszącego się przy tym murze twierdze. Miasto zatem posiada wyjątkową siłę obronną. To właśnie dawało oblężonym siły (widywałem to w tym czasie w obozie królewskim), zaś oblegającym przysparzało troski i trudności. Bowiem, choć Polakom udało się zburzyć blanki muru, nie udało im się podkopać za pomocą łopat i toporów pod fundamenty muru, aby spowodować jego zawalenie się. Także wspinającym się odważnie po murach wśród gradu pocisków moskiewskich nie pozostawało nic innego, jak się wycofać. Jeśliby zaś próbowali zeskoczyć na drugą stronę, byliby odcięci murami miasta od reszty wojska i skazani na niechybną zagładę. Lecz gdyby nawet udało się z początku oblegającym wtargnąć do miasta, zostaliby tak zamknięci wśród drewnianych domów, których jest w nim pełno, że po podłożeniu ognia musieliby zostać spaleni. Zaś Moskwicini schroniliby się bezpiecznie w murowanych twierdzach. Do tego jeszcze staraniem namiestnika umieszczono między murowanymi wieżami także inne, drewniane, zdolne wyrzucać większe pociski, z których to wież nieustannie strzelano”.
Twierdza Pskowska nie padła w sensie fizycznym, lecz na skutek męstwa żołnierza polskiego została zmuszona do kapitulacji moralnej. Wróg moskiewski bowiem został unieszkodliwiony i zmuszony do pójścia na daleko posunięte ustępstwa wobec Polski i Litwy. Na mocy rozejmu w Jamie Zapolskim z 1582 roku Rosja zrzekła się na rzecz Rzeczypospolitej Ziemi Połockiej i Inflant, a tym samym Moskwa na pewien czas przestała być czynnikiem zagrażającym bezpieczeństwu Litwy, Polski i Rusi. W Wilnie, mieście stołecznym Wielkiego Księstwa Litewskiego,  uroczyście obchodzono to doniosłe wydarzenie.
Szymon Starowolski w dziele „Polska albo opisanie Królestwa Polskiego”, napisanym w roku 1632, odnotowywał to wydarzenie: „Król Zygmunt III kazał niedawno wykonać srebrną trumnę, mającą trzy tysiące funtów wagi, oraz srebrny ołtarz, kaplicę z najszlachetniejszego marmuru, ogromny dzwon jako wotum po zdobyciu Smoleńska. Do uruchomienia dzwonu potrzeba 24 silnych mężczyzn. Jest on podobny do dzwonu, jaki w Krakowie został ufundowany przez Zygmunta Starego i nosi jego imię. Pod imieniem i patronatem świętego Kazimierza wzniósł na wzór architektury włoskiej bazylikę Księży jezuitów w środku miejskiego rynku. Jezuici posiadają kolegium naukowe, ufundowane przez króla Stefana, które wspaniale wyrosło na ulicy Zamkowej przy kościele parafialnym Św. Jana. Nowicjat zaś mają oni w innej części miasta. Wspomniane kolegium podniósł do rangi uniwersytetu papież Grzegorz XIII w roku 1579 pod wpływem gorących próśb fundatorów, Waleriana, biskupa wileńskiego, króla Stefana oraz innych czcigodnych mężów, o czym zobacz: Wojciech Kojałowicz, teolog Towarzystwa Jezusowego, prokanclerz tego uniwersytetu, w Rozmaitościach dotyczących stanu Kościoła w Wielkim Księstwie Litewskim. Teologię wykłada tam sześciu profesorów, siódmy – liturgikę, pięciu – filozofię, czterech – prawo świeckie i kościelne, siedmiu – nauki humanistyczne.
W mieście tym znajdują się dwa zamki – Górny o starej zabudowie, już niemal całkowicie zdewastowany, i Dolny, o harmonijnych kształtach oraz wspaniałości stosownej do wymogów dworu królewskiego. Pałace pozostałych dygnitarzy są mniejsze, ale pięknie zbudowane, tak zresztą jak i domy osób prywatnych, którzy zaczęli je wznosić okazalej z kamieni i cegieł po owej zagładzie całego miasta w wielkim pożarze w 1610 roku podczas wojny moskiewskiej. Znajdują się tu liczne klasztory tak greckie, jak i łacińskie. Istniał też zbór należący do kalwinów, którzy posiadali również własne gimnazjum i z Niemiec sprowadzali do niego nauczycieli swojej niecnej wiary. Miasto to bowiem posiada rzesze rzemieślników i kupców: Niemców, Szkotów i Anglików. Lecz zbór ich na mocy tego samego dekretu sejmu Królestwa co zbór arian w Rakowie uległ całkowitej kasacji.
W Wilnie produkuje się znakomite mosiężne bombardy i działa mniejszego kalibru oraz inny sprzęt i broń wojenną. Cztery mile od miasta, w lasach rudnickich, znajduje się pałac królewski, wspaniale przyozdobiony, z uroczym ogrodem, dzikimi terenami łowieckimi i ogromnymi zwierzyńcami.
W dokumentach archiwalnych z tego okresu również nieraz spotykamy wzmianki o panach Przewalskich.

***

Od końca XVI wieku zaczęli się panowie „z Przewał” małopolskich rozkrzewiać na ziemiach białoruskich w okolicach Witebska, Połocka, Mohylewa, Mińska. Były to tereny nader swoiste pod względem etnograficznym. Ludność w większości była białoruska i prawosławna, po miastach i miasteczkach często Żydzi stanowili większość, ale też już wówczas istniała tu gęsta sieć szlacheckich zaścianków, będących ostoją polskości i katolicyzmu.
W 1510 roku Zygmunt I potwierdzając nadanie Połockowi prawa magdeburskiego zastrzegał, że połowę magistratu wybierają wyznawcy wiary greckiej (prawosławia), a połowę rzymskiej (katolicyzmu). Wynikałoby z tego, że liczba katolików, a więc przeważnie Polaków i Litwinów, miałaby w tamtych stronach już wówczas być znaczna. („Akty otnosiaszczijesia k istorii Zapadnoj Rossii”, t. 2, s. 75-79, Petersburg 1848). Także według uchwał sejmu wileńskiego z października 1551 roku zobowiązywał się Zygmunt August do obsady urzędów dworskich wielkoksiążęcych mając na względzie przede wszystkim „tubylców tutejszego państwa swojego wielikoho kniazstwa Litowskaho”. Niekiedy oczywiście dobro urzędu wymagało obsadzenia go przez tego czy innego koroniarza o odpowiednim przygotowaniu do zawodu, ale w zasadzie funkcje państwowe powierzano osobom urodzonym w Wielkim Księstwie, wśród których byli obok Rusinów i Litwinów, także Polacy, Żydzi, Niemcy, Włosi, Tatarzy.
Granica podziału etnicznego między Litwinami, Białorusinami, Polakami ulegała niekiedy istotnemu rozmyciu. Wielu katolików, rdzennych Polaków czy Litwinów, przechodziło na obrządek wschodni, czynili to często zwłaszcza księża katoliccy, chcąc uniknąć celibatu. Tak w połowie XVIII wieku spotykamy w Mohylewie np. Aleksandra Januszkiewicza, prezbitera Cerkwi Wozniesieńskiej (Wniebowstąpienia Pańskiego), oraz Michała Wąsowicza, prezbitera Cerkwi Św. Mikołaja.
Wracając do wieku XVI, kiedy to dopiero kształtowała się na tych ziemiach względnie jednolita społeczność państwowa Rzeczypospolitej, widzimy, jak liczne przeszkody natury społecznej, prawnej, wyznaniowej, psychologicznej trzeba było pokonać, by coś z tej różnorodności kulturowej stworzyć.
W roku 1503 Aleksander Jagiellończyk nadał Witebskowi przywilej, składający się z 29 punktów, z których jeden głosił: „Kiedy złodziej nie ma czym wynagrodzić kradzieży, sam będzie wydany żałującemu, który uczyni z nim, co zechce” (15)
29-ty zaś punkt gwarantował: „Kto z Litwinów lub Lachów zostanie w Witebsku ochrzczony na ruską wiarę i tam przebywa, ten ruszany nie będzie”. Dan w Wilnie roku 7011 /1503) lipca 16”.
7 grudnia 1548 król Zygmunt August wydał w Piotrkowie edykt, skierowany do mieszkańców W. Ks. L., a grożący karami tym, którzy wyłamują się z nakazów etyki chrześcijańskiej, „w dni swiatyje robiat, ... niedzieli i nikotoroho święta w poczciwości nie majut”. Konstatował ze zgorszeniem monarcha, iż „po miesciech i dworech naszych i imienjach naszych... mnogie niewiasty mużow swoich opuskajuczy swojej woli używajut, i nie w zakonie nieszkajut, i, będąc chrześcijanki, z Żydy, z Turki, z Tatary żyją, cudzołóstwa i insze zbytki czynią”, a dzieci swe z sobą zabierając, do porzucenia przez nie religii katolickiej doprowadzają. Nakazywał król, by niewiasty takie „imano i do kazni i karania dawano”.
Mimo procesów integracyjnych społeczność katolicka a prawosławna na ziemiach w szczególności białoruskich zachowywały własny, odrębny styl życia. Znakomity historyk białoruski XIX wieku M. Wieriowkin bardzo barwnie opisuje byt mnichów – Bazylianów (mniejsza o to, że nieżyczliwie, gdyż czegoś innego cenzura by nie puściła do druku). W tomie 23 „Istoriko-juridiczeskich materiałów”..., (s. 237-239) zauważa: „Jakże jaskrawie różniło się życie zakonników prawosławnych od życia klechów katolickich! Wiadomo, że np. w klasztorze bazyliańskim w Berezweczu, będącym ongiś rezydencją unickich prowincjałów, nawet w czasach późniejszych, do zjednoczenia jego w 1839 roku z prawosławiem, każdego dnia mnisi przed obiadem zbierali się u przeora na tzw. konsolację, gdzie proponowano im wódkę i przyzwoite przekąski, podawano też mięsne i inne trefne dania, podczas obiadu cztery, przy kolacji trzy z sytnym chlebem, sałatą i dowolnymi ilościami piwa. Prócz tego każdemu mnichowi dawano do celi po garncu piwa codziennie i po garncu 100-procentowego spirytusu comiesięcznie.
Po obiedzie Bazylianie spoczywali, spędzali czas na przechadzkach i wizytach poza klasztorem, wędkowali i uprawiali tytoń na własne potrzeby. Na ubiór otrzymywali tzw. „pieniądze habitowe”. A jeszcze odważali się narzekać na swego uczonego i prowadzącego poważny (względnie) żywot, przeora, Tadeusza Majewskiego, jeśli przyhamowywał w tym czy innym przypadku ich nieumiarkowane lub naganne zachowanie się.
Mścili się też na nim w niestosowny sposób: wszystkim klasztornym psom, na przykład, nadali nazwy według żydowskich imion jego byłych krewniaków i krewniaczek (czyniąc aluzję do żydowskiego pochodzenia jego przodków); urządzali kocie koncerty z grzmiącym żydowskim refrenem: „bejzer, klejner Maefis” (zły mały Majewski) itp. ...
Słodko się żyło Bazylianom w tym klasztorze, a dlatego nie przypadło im do gustu przyłączenie do prawosławia... Prawie 100-letni mnich January Baburko nierzadko uganiał się za uczniami (szkoły prawosławnej, założonej przez Rosjan przy klasztorze) uzbrojony w byle co, widelec, kij itp., wołając: „A wy, popowicze, dziakowicze, objadacie nas!”... Inny, nazwiskiem Wojewódzki, wysoki i gruby, lat około 50 mnich pomagał mu... Pewnego razu wieczorem gdzieś daleko wybuchł pożar, co, naturalnie, sprowadziło na (wysoki monasterski) krużganek także i uczniów. Wojewódzki patrzał na daleki pożar przez lornetkę, gdy zwrócił się do niego jeden z chłopaków z prośbą: „Pozwólcie mi popatrzeć w podzornuju trubu”. I cóż? Wojewódzki rozpłomienił się gniewem: „Ach ty – zawołał – Moskalu, schizmatyku! Jaka ci to podzornaja truba? To lornetka, lornetka! Oto ci podzornaja truba!” I bez ceregieli chwycił nieszczęśnika za włosy.
Niewątpliwie, Bazylianie nie ograniczyli by się podobnymi przejawami swej złości, gdyby nie uśmierzał ich w miarę możliwości poważny przeor Majewski, doktor teologii i filozofii, który połączył się (po uprzednim uzgodnieniu) bez najmniejszego sprzeciwu z prawosławiem, poza wszelką wątpliwością, powodowany głębokim przekonaniem o dogmatycznej prawdzie wiary prawosławnej. On też był rektorem szkoły; uczniów trzymał dobrze, traktował ich po ojcowsku i chronił przed okrucieństwem mnichów – wykładowców. Zmarł na przewlekłą chorobę gardła we wrześniu 1838 roku”...
W innym miejscu („Istoriko-juridiczeskije materiały”..., t. 23, s. 211-212) tenże historyk pisał: „Litwa i Białoruś od samego początku niechcianego i niewolnego ich zjednoczenia z Polską bez przerwy dążyły ku temu, by zrzucić z siebie nienawistne jarzmo łacino-polonizmu i powrócić pod scypetr przyrodnich swych prawosławnych Hosudarów Rosyjskich i takie dążenie swe energicznie starały się zrealizować przy każdej mniej lub bardziej sprzyjającej okazji (mianowicie: przy wiel. ks. lit. Witoldzie, a także za carów Iwana IV, Fiedora Iwanowicza, Aleksego Michajłowicza i in. i in.)”...
Natomiast przeczące tej myśli, publikowane tuż konstytucje białoruskich i litewskich sejmików szlacheckich, świadczące o czymś diametralnie innym niż jego teza, to – według niego – „nie więcej niż same tylko gromkie frazesy”... W ten sposób tworzono dla cenzorów zasłonę dymną.
28 października 1716 roku sejmik szlachecki w Witebsku przyjął następującą uchwałę: „Żałosny widok ściśnioney oyczyzny oboyga narodów korony Polskiey y wo xa Litto, po nieprzebranym miłosierdziu Boskim, w którym istotna y skuteczna sperania obrony, ochrony y juwaty od wszystkich niezliczonych ucisków y ruin teyże oyczyzny y w niey świątnic Pańskich, oraz praw, swobód, wolności naszych, sangvine majorum nostrorum poreowanych y utwierdzonych, nieprzestannie kołace do serc naszych”, etc. etc. Mieszkańcy Witebszczyzny „szczerym wylanym sercem winszowali chwalebney dyspozity, pomyślney vindycaty ze wszelkiego uciśnienia y reindukowania ad integrittem teyże miłey oyczyzny”, ofiarowali się – mimo zrujnowanej gospodarki – płacenia nowych podatków oraz – mimo wyginięcia masy ludności – dostarczania żołnierzy dla wojsk Rzeczy Pospolitej (Cyt. wyd., t. 23, s. 211-217).
Coś jednak powoli, w ciągu wieków, z tego amalgamatu wyrastało. Benedykt Dybowski opisywał stan Kresów w pierwszym ćwierćwieczu XIX stulecia: „Każdy mieszkaniec zabranego kraju nazywał siebie Polakiem danego województwa, nigdy wtedy separatyzm, propagowany następnie przez władze, a który znalazł grunt tak podatny w późniejszych pokoleniach – nie kalał umysłu i serca ludności. Było tak nie tylko w Mińskiem i Nowogródzkiem, lecz mieszkańcy całej ziemi Mohylewskiej i Smoleńskiej mienili się Polakami. Nawet i dzisiaj, gdy się spotka w Nowogródzkiem „siciarzy” z ziemi Smoleńskiej i zapyta się ich, kto oni tacy?, to odpowiadają zawsze, że są Polakami; tak też nazywają ich i Rosjanie w Moskwie, gdy podczas zimy przybywają Smoleńszczanie tam dla zarobków... Tylko część szlachty smoleńskiej, idąc na lep łask rządowych, wyparła się swej narodowości. Duch jedności plemiennej i jedności państwowej obejmował wtedy i łączył w jedną całość wszystkich mieszkańców byłej Polski. Litwa, Żmudź, Białolechia, Czarnolechia i Czerwonolechia, wszystko to było wówczas szczerze polskie. Dopiero pod hasłem rządowem „divide et impera” rwać się poczęły szmaty oddzielne do rzekomego bytu samodzielnego, a występując wrogo względem Polaków, miały nadzieję zaskarbić w ten sposób prawo do samodzielności marzonej. Nadziejom takim uległa u nas młodzież uniwersytecka, kierując się najczęściej wybujałą ambicją wytworzenia jakiejś partii... Ale nie tylko u nas odbywało się to przeobrażenie; taki sam separatyzm objawił się na Pomorzu bałtyckim: Byliśmy świadkami, jak sobie radzono w Liwlandii, Estlandii i Kurlandii, a następnie w Finlandii. Taką samą bronią walczono nad Bajkałem, a nawet na Kamczatce. Dziś widzimy podobną metodę działania, stosowaną i w Galicji. A gdy gdzie nie ma podłoża do walk plemiennych, gdy nie ma materiału do borby rasowej, tam się podżega do wojny klasowej, społecznej. Więc uzbraja się lud przeciw szlachcie, tę przeciw mieszczaństwu, socjalistów wyprowadza się do boju przeciw wszystkim; słowem, sieje się wszędzie nienawiść, a z nią razem niemoralność i znikczemnienie”. (B. Dybowski, „Pamięci Józefata Ogryzki”, w: „Biblioteka Warszawska”, nr 5, 1907, s. 216-217).
Była tu jednak także inna rzeczywistość. Kazimiera Iłłakowiczówna wspominała o swym dzieciństwie na Witebszczyźnie, gdzieś aż z końca XIX wieku, że jeden z jej krewnych, niejaki pan Gustaw, zmuszał wioski, leżące w zasięgu jego posiadłości, „do wykupywania kartek na zbieranie grzybów, jagód i chrustu, „aresztował” konie i bydło, co wchodziło w „szkodę”, a nawet zabraniał kąpać się w jeziorach”. Fama nawet głosiła, że „kąpiącej się kobiecie zabrał raz leżące na brzegu odzienie, że biedna ze wstydu przesiedziała dzień cały w wodzie, po nocy dopiero przybiegła po cichu do domu i z tego strachu i wstydu – umarła”. Jeśli umarła, to już chyba nie tyle ze wstydu, bo z tego powodu mógł i powinien byłby umrzeć, gdyby był człowiekiem, dziedzic, a nie biedna niewiasta, okrutnie wystygnięta w wodzie... Tacy to też bywali „dobrzy” polscy panowie.
Nie tylko zresztą szlachta znęcała się nad chłopami, ale i chłopi organizowali się nieraz w celach siania ognia i trwogi po dworach szlacheckich, o czym świadczy np. skarga Michała Przesmyckiego (1680) do magistratu witebskiego o napadach i grabieżach popełnionych w jego wsiach przez grasującą tam szajkę, działającą „z urodzoney swey chłopskiey nienawiści przeciwko narodowi szlacheckiemu, na zgubę szlachecką”...
Samowolę i głupotę polskich panów i podpanków zręcznie podsycał rząd rosyjski, wykorzystując je następnie jako „materiał dowodowy” w propagandzie antypolskiej i jako pretekst do represji skierowanych przeciwko kulturalnemu elementowi polskiemu na Kresach oraz przeciwko kościołowi katolickiemu. Zawsze zresztą Moskwa była przebiegłym i bezwzględnym wrogiem narodów zamieszkałych w Rzeczypospolitej Obojga Narodów.
W księgach grodzkich witebskich, mohylewskich, połockich na przełomie XVII-XVIII wieku wspomina się o ciągle wyłapywanych „rozbóynikach Moskiewskich”, „szyszach” grasujących na tych terenach; z pewnością nie bez wiedzy władz carskich. Sianie zamętu, anarchii, niepewności organizowano i w ten sposób. Granica z Rosją była rubieżą wciąż gorejącą, wciąż krwawiącą. Dla przykładu, w aktach sądu ziemskiego połockiego XVII-XVIII wieku raz po raz przewijają się sformułowania, a to, że komuś „ojca Rossyiscy podstrzelili”, a to, że „Moskwa od tych dóbr wiele pozabierała gruntów”, a to „jak te grunta ziechawszy się dla umierkowania, a powadziwszy się potym rossyiscy ludzie, pchnąwszy bagnetem, zabili poddanego leszniańskiego Leona Cieliszonka... y grunta paszne, nad tym błotem z lewa leżące, im pozabierali, a sianożęci ieszcze używać y kosić one dopuszczali, ale po tym lat temu z kilka iak od tych sianożęci ich odbili, nie dopuszczaiąc onych daley kosić” itp.
Albo znowuż w innym dokumencie czytamy: „Rossyiscy obywatele tak pod czas poslednieyszey ze Szwedem woyny, iako y pod czas bezkrólewiów w Polszcze będących, różnemi czasami zasieki podług upodobania swego uczyniwszy, walaiąc wzdłuż drzewo, na znak granicy, y forposty przy tych postawiwszy, a nakoniec drogi forpostowe coraz w stronę polską y z forpostami pomykaiąc, po te mieysca, mimo nawet possesyi polskich obywatelów, bez żadnych w niektórych mieyscach znaków, oprócz tych czynionych zasieków, grunta y lasy sobie przywłaszczyli y zupełnie z possesyi powybijali, iednych od lat kilkudziesiąt, drugim od kilkunastu, a innym od kilku one pozabierawszy”... („Istoriko-juridiczeskije materiały”..., t. 4, s. 385-386).
Piotr I umierając zostawił słynny „Testament” polityczny, w którym skreślił program, którego realizacja doprowadziłaby Rosję do panowania nad światem, a który spadkobiercy wielkiego cara konsekwentnie z reguły urzeczywistniali. Oto kilka wymownych zaleceń z tego testamentu, tak jak je podaje A. Mickiewicz w swych wykładach paryskich: „Nic nie zaniedbywać, aby narodowi rosyjskiemu nadać formy i zwyczaje europejskie. – Rozszerzać się wszelkimi sposobami: ku północy poza Bałtyk, ku południowi brzegiem Morza Czarnego, środkiem zaś przez Polskę... – Podniecać anarchię w Polsce i nakoniec zagarnąć tę rzeczpospolitę. – Mieszać się, jak tylko można, bądź siłą, bądź podstępem we wszystkie kłótnie krajów europejskich... – Użyć wpływu religii na Greków i Słowian w Turcji, w Austrii, w Polsce i w Prusach. – Nakoniec zapalić wojnę mocarstw europejskich, wspierać po kolei jedne przeciw drugim, a kiedy wycieńczą się wzajemnie, korzystając z osłabienia powszechnego, podbić wszystkie”.
Sami zaś Polacy, szczególnie od początku XVIII wieku po prostu uniemożliwiali sami sobie samoobronę przed złowieszczą nawałą moskiewską. „A wiele to mamy przed oczyma przypadków, że dziad nie pozwalał na sejmach, aby ustanowiono podatki i pomnażano wojsko, aby się oprzeć Moskwie, a teraz taż sama Moskwa cały majątek zabrała, z którego małej cząstki nie chciał poświęcić, a wnuki na całe życie są skazani flintę dźwigać w szeregach moskiewskich za to, że dziad nie chciał pozwolić, aby kilka jego poddanych lat kilka służyli Rzeczypospolitej. Tak to za zbrodnie dziadów i ojców niewinne syny i wnuki pokutują” – snuje niewczesne rozmyślania bohater powieści „Bogiń”Tadeusza Konwickiego.
                                                       ***
W takiej to bardzo skomplikowanej pod każdym względem społeczności, w takim miejscu i w takich czasach przyszło żyć panom „de Przewały” od XVI stulecia. Ale jakoś dawano sobie radę, często wcale niezgorzej, choć nie bez pokonywania przeciwności losu.
25 maja 1598 roku do ziemskiego sądu witebskiego wpłynęła zapisana cyrylicą przez pisarza skarga ziemianina Teodora (Fiodora) Korniłowicza Przewalskiego, który w imieniu swym i dwóch braci, Gabryela (Hawryły) i Waska, zarzucał rodzonemu bratu starszemu Janowi (Iwanowi), że ów, podczas nieobecności młodszego rodzeństwa we wspólnym domu w Tumiszczowiczach, zawłaszczył całym ich ruchomym majątkiem, który „nie wiadomo gdzie i na jaką potrzebę bez mejwiedzy potracił”. Także i grunty, przez zmarłego niedawno ojca między dzieci podzielone, częściowo zagarnął, a ludzie donoszą, że przechwałki czynił i nadal w ten sposób postępować, o czym brat Teodor „zachowując sobie wszystkie postępkiwcale”– prosił tę skargę do ksiąg grodzkich wnieść. („Istoriko-juridiczeskije matieriały izwleczionnyje iz aktowych knig gubernij Witebskoj i Mogilewskoj”, t. 21, s. 396-397).
Mija zaledwie jeden dzień, a w księgach magistratu witebskiego zjawia się kolejny zapis, dotyczący rodziny Przewalskich. Sędziowie Starosielski, Osipowski i Kossów, rozpatrywali skargę pani Korniłowej Przewalskiej (urodzonej Marii Mićkówny) na pasierbów swych, synów męża z pierwszego małżeństwa, na Teodora i Bohdana, za to, iż najechali i pograbili majątek jej Tumiszczowski, więziąc przytym dwóch jej synów Waska i Wawrzyńca Korniłowiczów Przewalskich oraz córkę Krystynę. W dokumencie tym czytamy: „Lata od Narodzenia Syna Bożego 1595, msca Maja 25, w Piątek... Od Mikołaja Pawłowicza Sapiehy, wojewody Witebskiego, starosty Wieliżskiego, dzierżawcy Surażskiego ziemianom grodzkim województwa Witebskiego Teodorowi a Bohdanowi Korniłowiczom Przewalskim. Skarżyła się na was w sądzie moim grodzkim witebskim ziemianka grodzka w-wa Witebskiego Korniłowa Oniskowicza Przewalska, Maria Mićkówna o to, że roku teraz będącego 1595, mca Januaryi 23 dnia, wy, Teodor a Bohdan Korniłowicze Przewalscy, mając przy sobie do pomocy przyjaciół swych Jura Zacharczyńskiego a Illę Czaplica, najechawszy mocno, gwałtem na majątek jej, położony w w-wie Witebskim, nazywamy Tumiszczowiczami, tamże ją z tego majątku jej i z domu Tumiszczowskiego gwałtem a upornie ze spokojnego dzierżania wybili i ją wygnali, a dzieci jej, synów dwóch, Waska i Ławryna, Korniłowiczów Przewalskich, oraz córkę jej Krystynę Korniłównę, braci i siostrę swą, uwięziwszy i teraz jeszcze u siebie trzymacie; a majętność jej leżącą i ruchomą, wszytką od mała do wielka, a to mianowicie, co w kleciech i stajniach, futro niedźwiedzie, łoszyny, serwet dziesięć, słoniny połeć, latarnię z żelaza białego, lichtarzy miedzianych dwa, kufer z rzeczami ruchomemi, rusznicę ptasią, szablę prostą, siodło, kwartę cynową, talerz cynowany, miednicę. ... koc jeden, pierzyny wezgłowie trzy duże, poduszki dwie małe, kołdrę jedną, żupan sukna morawskiego szary, skórę jałowiczą, baranich skór trzy, koni pocztowych dwa, krów dojnych cztery, owiec pięcioro, świń sześcioro, żyta ćwierci trzydzieści, pszenicy ćwierci trzy, jączmienia ćwierci dwadzieści, owsa ćwierci czterdzieści, hryki ćwierci dwanaście, kurów dwudziestu siedmiu... także ludzi osiadłych z ich majętnościami zabrali, majątek jej ze wszystkim tym sobie przywrócili, a ją z tego majątku, ze spokojnego dzierżania wybili i wygnali.
W tym mieni ta ziemianka grodzka województwa Witebskiego mieć od was szkodę wielką i żal, i chce o tym z wami wszytkimi w sądzie mym grodzkim mówić i tego na was prawnie dowodzić.
Tyle mówi pozew. Z dalszego biegu narracji dowiadujemy się, że bracia – rozbójnicy zwrócili matce po kilku miesiącach córkę, swą siostrę Krystynę. „Umocowamy” Marii (Maryny) Przewalskiej, Jan Balcerowicz, domagał się stawienia braci przed sądem, ci jednak nie raczyli przyjść.
Na dowód swych racji przedstawiła pani Przewalska sądowi dokument z 4 lutego 1588 roku, z pieczęciami urzędowymi i podpisami burmistrza Stefana Łuskiny i kniazia Andrzeja Żylińskiego, potwierdzający jej wyłączne prawo po zgonie męża na majątek Tumiszczowicze. Po złożeniu przysięgi przez skarżycielkę, że wszystkie jej słowa są prawdziwe sąd przychylił się do jej żądania, przywracając do „dzierżania i spokojnego używania” dwór tumiszczowski oraz zarządził uiszczenie wysokiego odszkodowania przez Teodora i Bohdana Korniłowiczów za zadane straty, jak też za więzienie dzieci macochy swej Marii Przewalskiej. („Istoriko-juridiczeskije materiały”..., t. 21, s. 398-406).
20 maja 1598 roku Andrzej Jaroszewicz Osipowski, pisarz grodzki witebski, wpisał do ksiąg magistratu skargę sądową ziemianki grodzkiej województwa Witebskiego, pani Zofii Kuzmińskiej, która „żałowała y opowiadała na ziemianina grodskoho w-wa Witebskoho, Iwana Korniłowicza Perewalskoho, o tom, sztoż dej wziawszy pered soboj nieprystojnyj umysł, pod czasom rokow sądowych ziemskich, roku 1598 mca Maja 18 dnia i pered tym roznymi dniami, sam czerez siebia, zaocznie, pered mnohimi ludźmi dobrymi, szlachtoju odpowiedź i pochwałku na zdorowie mojo, biełoje gołowy, uczynił, pofalajuczy się, gdzież kolwiek mene potkawszy i potrafiwszy, bić i na śmierć zabić. Dla kotorych dej takowych pofałok jego nie jestem bezpieczna zdrowia swojego. Kotoroje dej pofałki gotowa na jego prawnie dowieść i pokazać...”.

***

Syn Marii i Kornela Przewalskich, Gabryel pojął za żonę Annę Hozjuszankę, prócz Tomiszczowicz posiadali oni też grunta w miejscowościach Stajki i Kniażczyn, które zresztą później na okres 10-letni odsprzedali (1623) mieszczanom, mając najwidoczniej jakieś kłopoty majątkowe.
W dawnym prawie polskim, rozciągającym się także na W. Ks. L., istniał przepis zabraniający bić nawet własnego sługę. Lecz mało kto zważał na takie przepisy, duszono się i mordowano nawzajem zawzięcie, a sądy królewskie pozostawały z reguły zbyt wyrozumiałe w stosunku do anarchizujących warchołów. („Aktyizdawajemyje”..., t. 1, s. 258-265). O stosunkach, między bracią szlachtą panujących, może świadczyć zdanie z jednej ze skarg, wniesionych do magistratu witebskiego. Oto podczas jednego z sąsiedzkich przyjęć „jmść pan Antoni Iwaszkiewicz panią Leonową Osipowską pierwiey kilka razy pięścią w gembę dał, aż zemby się pokruszyli, a potym ze wszystkiey mocy jak trącił, aż przez próg do komory wleciała y tam zemdlała... I tak naczyniwszy hałasu y burdy, z odpowiedzią y pochwałkami, nie dziękując za ucztę, precz odjechał”. A wszystko dlatego, iż nie przystała młoda szlachcianka ani na natarczywe prośby, ani na nalegania podochoconego sąsiada, który nawet, by dopiąć swego w pewnym momencie „porwawszy za obie ręce, poczoł palcy kręcić i łamać”, aż białogłowa swoją koleją „poczęła gwałtu wołać y ratunku prosić”...
Mało tego, w tymże dniu młody pan Iwaszkiewicz urządził zasadzkę na męża Konstancji Osiowskiej, Leona, którego, powracającego do domu z uczty u sąsiada, kołem dembowym z tyłu w głowę ze wszystkiey mocy, okrutnie y niemiłosiernie uderzył, od którego uderzenia od razu na ziemię upaść musiał...A potem już leżącego „różnie bił, tłukł, mordował; naostatek, gdy tamten ręką się zasłaniał, samą dłoń rozciął, trzy palcy uciął y wiecznym kaleką uczynił... Byłby w ogóle zabił, gdyby chłopi okoliczni nie uratowali. Ojciec zaś Iwaszkiewicza, Mikołaj, zamiast w domu zganić durnego syna za napad, jeszcze mu wytknął, iż źle zrobił, że nie pozabijał sąsiadów, gdyż przyjdzie teraz po sądach się włóczyć...
Wydaje się, że przykład zepsucia - jak zawsze – szedł z góry. W lipcu 1589 roku Jeremiasz, patryarcha Konstantynopola, wystosował do Wilna specjalne pismo, w którym odłączał od cerkwi dwóch biskupów prawosławnych oraz groził karami innym kapłanom za to, że mają po 2 lub 3 żony i zachowaniem swym sieją zepsucie i niewiarę wśród ludności. („Akty otnosiaszczijesia k istorii Zapadnoj Rossii”, t. 3, s. 21, Petersburg 1851).
Jak w 1592 roku zanotowano w księgach ziemskich województwa brzeskiego, Mikołaj Sapieha, wojewoda witebski, przez 42 tygodnie (w 1586 roku) więził szlachcica Mikołaja Oleńskiego, a przy tym kazał go od czasu do czasu „na wzgardę i zelżywość szlachecką” wozić „w łańcuchach i okowach” z Witebska do majątku Dobratycze i z powrotem. Sprawa obijała się po sądach (w tym w Warszawie) ponad 10 lat, a samowola wojewody nie została nawet potępiona. Brali więc chudopachołki przykład z księży i wielkich panów, demoralizowali się i rozwydrzali na całego, przybliżając tym upadek własnego państwa. Musiała ta powszechna zaraza dotknąć i rodzinę zacnych rycerzy Przewalskich. Zło tak się rozkrzewiło w różnych postaciach, że kraj stanął w obliczu chaosu, a najwyższe władze usiłowały ostrymi środkami złemu zaradzić.
W 1621 roku hetman W. Ks. Litwy podpisał list o zwalczaniu watah bandyckich: „Jan Carol Chodkiewicz, hrabia ze Szkłowa y Myszy na Bychowie, woiewoda Wileński i x-twa Litewskiego, a ... iego kr. mości koronnego, do expedyciey Tureckiey, hetman, comisarz generalny ziemi Inflantskiey, Derpskiey, Lubeszowski, Wieloński y innych starosta. Wszem wobec rycerstwu iego kr. mości w-go x-twa Lit., przeciwko nawalności poganskiey pod regiment moy na Ukrainie zaciągnionym chęci swe y towarzyskie zaleciwszy. Że się hultaystwo te, którem ia owdzie rozproszył, idące na łup, hultajów zebrawszy się niemało kopą, swowolnie po państwie iego kr. mości pana mego miłościwego plondrować zamyślają: przeto, za rozkazaniem króla pana moiego miłościwego z władzą urzędu swoiego hetmańskiego rozkazuię koniecznie, abyście wm. ludzy tych swowolnych, którzy się Brukinczykami ozywać będą, iako na stanowiskach, tak y na każdym miescu, gdzie się iedno z niemi spotka się, bili, y iako głównego oyczyzny-pospolitey nieprzyiaciela znosili, inaczey nie czyniąc. Pisan we Lwowie, dwudziestego wtórego Aprila, anno tisiąc sześćset dwudziestego pierwszego. Jan Karol Chodkiewicz, hetman wielkiego xięstwa Litewskiego”. („Akty izdawajemyje”..., t. 3, s. 324-325). W innym liście, wysłanym miesiąc później, do swych ludzi, stwierdzał hetman, że „nie na to rzecz pospolita żołnierza zaciąga, aby po państwie iego kr. mości, od kąta do kąta chodząc, statią takową y wydzierki czynili”... (tamże, s. 326)...
Wydaje się, że w tym czasie jedna z gałęzi rodu Przewalskich zamieszkała także w okolicach Kraśnego Sioła w województwie mińskim, o czym świadczy zapis w księgach grodzkich mińskich z 25 kwietnia 1600 roku („Akty izdawajemyje”..., t. 33, s. 151).

***

Nadeszło wreszcie stulecie siedemnaste, świetne, trudne i już tragiczne dla coraz to bardziej wykrwawiającej się Rzeczypospolitej. Życie powszednie ludzi wszelako i w dramatycznych czasach biegnie swą zwykłą koleją. W lipcu 1639 roku pani Hanna Przewalska (po mężu Mikityniczowa) napisała list: „Miłościwi panowie burmistrzowie mohilewscy y wszystka rada. W niebytności małżonka mego, teraz w Wilnie będącego, dano mi na Paszkowie innotestentia strony zastawy pana małżąka mego, łancużków dwóch złotych y kowsza srebrnego, przy tym y insze rzeczy; a że sprawa ta dzisieyszego dnia przed sądem mych mściwych panów, xięcia iegomości przypada, tedy iako z razu małżonek móy do swey się zastawy przypowiadał y teraz, w niebytności onego, za małżąka swego przypowiadam się y wszmc one zastawe pod pierwszą zaręką aresztuię, aby nikomu nie była wydana do okupna y bycia małżąka mego u sądu głównego trybunalnego, czego ni na kim inszym requirować nie przydzie, tylko na samych wszmciach, mych msciwych panach. Oddawam się za tym w łaskę wszmc mych msciwych panów. Za Paszkowa, dnia 26 Julii Anno 1639. Wszmsc mych msciwych panów życzliwa y rada służyć Hanna Przewalska Mikitiniczowa” (cyt. według: „Istoriko-juridiczeskije marieriały”..., t. 9, s. 379-380, Witebsk, 1878).
Chodziło pannie Przewalskiej o to, by zdobyć na powrót należące do niej rzeczy, które wcześniej jej mąż wypożyczył (lub podarował) Tymoteuszowi Kozłowi, burmistrzowi mohylewskiemu, nagle a bezpotomnie zmarłemu. Kozieł był człowiekiem bogatym, po jego śmierci bardzo wiele osób domagało się zwrotu tych czy innych kosztowności, widocznie złożonych ongiś burmistrzowi na przechowanie w skarbcu miejskim (jedną z nich była Hanna Przewalska). Sprawa nabrała takich rumieńców, że musiał się nią zająć sam Władysław IV, który z Wilna wystosował w tej sprawie specjalny list do magistratu Mohylewa podpisując się osobiście: „Władysław IV, z łaski Bożey, król polski, wielkie książę litewskie, ruskie, pruskie, żmudzkie, mazowieckie, inflantskie, a szwedski, gotski, wandalski dziedziczny król, obrany wielki car moskiewski”... Król kazał nikogo z pośród licznie ex nihilo powstałych „krewnych” i „wierzycieli” do spadku burmistrzowego nie dopuszczać, lecz przekazać go do dyspozycji skarbu Rzeczypospolitej. Przeciwko decyzji królewskiej nie wahała się protestować dzielna pani Przewalska Mikityniczowa...

***

Tymczasem wiele spraw o charakterze ogólniejszym wydawało się nieźle rozwijać, wpływy cywilizacji łacińskiej na Kresach Wschodnich umacniał się, postępował rozwój kultury i gospodarki. W połowie XVII stulecia powołano nową diecezję smoleńską liczącą 12 parafii, która – razem z żmudzką, łucką i wileńską – stała się przedsionkiem do Wielkiego Księstwa Moskiewskiego, przez który kolejno zamierzał Rzym sięgnąć „przez Tartarię do Chin”. W szybkim czasie na ruskich terenach W. Ks. Litewskiego powstało ponad 300 wspaniałych kościołów, 8 kolegiów jezuickich (w tym – w 1628 – w Smoleńsku), prawie 130 klasztorów. W samym tylko Wilnie (12 tysięcy mieszkańców) funkcjonowały 24 kościoły katolickie i 9 unickich.
Nieoczekiwanie ten konstruktywny proces rozwojowy został w sposób drastyczny przerwany, a wszystkie jego zdobycze i osiągnięcia zniweczone. W 1654 roku silne wojsko cara wkroczyło do województwa połockiego i wzięło szturmem zamek w Newlu. Następnie padła i stolica województwa. Oddziały polskie, ustępujące ilościowo, mężnie walczyły przeciwko najeźdźcy. Ale część rozswawolonej szlachty miejscowej – mimo złożonej przysięgi, nie zważając na uniwersał Janusza Radziwiłła, hetmana W. Ks. L. – unikała wzięcia udziału w wojnie, powodując się, oczywiście, interesem czysto merkantylnym. W defetyzmie pogrążone były też inne klasy społeczne. Jeden z polskich raportów ówczesnych donosił do Warszawy, że miasta grożą jawnym buntem, inne zaś zdają się na imię carskie... Chłopi zaś modlą się do Boga, by przyszła Moskwa. (Patrz: „Witebskajastarina”, t. 4, s. 61). Wielu nie zdawało sobie sprawy z tego, że tyrania moskiewska jest znacznie gorsza niż swawola polska.
Miasto Bychów pod dowództwem Pawła Sapiehy przez cały rok broniło się przed wojskami kniazia Łobanowa i Zmiejewa. Dopiero zdrada kilku osób wewnątrz twierdzy (Ilinicz, Schulz i in.) otworzyła bramy wynędzniałego, ale bohaterskiego miasta, które zostało natychmiast spalone, a jego mieszkańcy i obrońcy prawie wszyscy „wyrąbani mieczem”, jak podaje źródło rosyjskie. W jednym z wymownych zapisów ówczesnych znajdujemy słowa: „Gdy w roku 1655, msca Augusta 7 dnia, gdy pani Suszczewska, za odbieżeniem mieszkania swoiego, w woiewódstwie Połockim leżącym, nazywaiące Bielinowszczyznę, uniosszy zdrowie swoię od  nieprzyiaciela, wiarołomcy Moskala, a zostawszy w pobiegu u pana Dawida Iwaszkiewicza gospodą, tamże czaty Moskiewskie z różnych mieysc w wielkim xięstwie Litewskim plądruiący, z zawoiowaniem swym napadszy, ze wszytkiego a wszytkiego, zmęczywszy i zmordowawszy, obrali, zaledwo tylko, z obrony Pana Naywyższego, przy zdrowiu części zostawili...” („Istoriko-juridiczeskije materiały”, t. 25, s. 350).
Działania wojenne, prowadzone z niesłychanym okrucieństwem i przelewem krwi, ściągnęły ogromne cierpienia i biedę na ludność cywilną. Jak donosi dokument z 1657 roku: „Ludzie tułali się od tego nieprzyjaciela, tak od Moskwicina, jako y od Szweda ... iako y od swoich żołnierskich naiezdników, rabowników y szyszów”...
Po pewnym czasie Rzeczpospolita ponownie zajęła miasto Bychów, a uczyniły to oddziały ukraińskie, wierne królowi polskiemu. 17 maja 1659 roku pod Stary Bychów przybył ponownie książę Łobanow-Rostowskij z dużą ilością wojska. Do miasta wysłano propozycję złożenia broni. Ale Nieczaj i Wyhowski odrzucili ją, motywując, iż są poddanymi króla polskiego. Szlachta i kozacy mężnie odpierali krwawe natarcia wroga, który zablokował miasto, otaczając je ze wszystkich stron wojskiem.
W sytuacji wyjątkowo kłopotliwej znaleźli się w tym czasie politycy i żołnierze Ukrainy. Jedni z nich pozostali wierni Rzeczypospolitej, drudzy łudzili się, że znajdą sojusznika w Moskwie. Bohdan Chmielnicki 8 stycznia 1654 roku poprzysiągł poddaństwo carowi Aleksemu Michajłowiczowie. Także jego otoczenie w imieniu Ukrainy stwierdzało: „wolim pod cara moskiewskiego”.
W maju 1654 roku car uderzył na Rzeczpospolitą, ideologicznie motywując swe działania, iż idzie: „na dosaditielej i razoritielej swiatyja wostocznyja cerkwi greczeskogo zakona, na Polakow”... Wasyli Szeremietiew (200 tysięcy żołnierzy) palił miasta polsko-białoruskie nad Dźwiną, Aleksy Trubeckoj (200 tysięcy) pustoszył Województwo Mścisławskie. Obaj mieli do pomocy 200 tysięcy kozaków pod wodzą Zołotarenki. 1 czerwca padł Newel, 17-go Połock, 20 lipca wzięto Mścisławl, wkrótce też Dzisnę i Druję. 24 sierpnia kozacy spustoszyli Mohylew. Na początku września padły Uświaty, Szkłów. Po bohaterskiej obronie 23 września wyrżnięty został Smoleńsk. Najdłużej trwała obrona Witebska, najsilniejszego punktu oporu oddziałów polsko-litewsko-białoruskich. Lecz i on padł wykrwawiony 22 listopada 1654 roku. Wówczas to Aleksy Michajłowicz dopisał sobie tytuł „hosudara” nie tylko „wsieja Welikija i Małyja”, ale też i „Biełyja Rusi”. (Tego ostatniego tytułu użyto po raz pierwszy w aktach rządowych 7 września 1655 roku). Jednym z pierwszych rozkazów „Najcichszego” cara było: „kościołam nie być, unitam nie być, żydom nie być i życia żadnego nie mieć”...
Zresztą już od 1641 roku i aż do pierwszego rozbioru województwa białoruskie były nieustannie pustoszone przez Moskwę, tak iż ludność ich nie tylko nie wzrastała, lecz ciągle się zmniejszała. (Patrz: „Trudy Witebskoj Uczonoj Archiwnoj Komissii”, Witebsk 1910, s. 1-31). Powoli też traciły moc słowa z „Volumina legum” (t. 4, s. 218): „Siła Rzeczy Pospolitey na zamku Witebskim należy”.
[Przypomnijmy, że po raz pierwszy Witebsk wymieniany jest w latopisie z 1021 roku, w ciągu następnych 300 lat ulegał wpływom potężniejszych książąt połockich. Od 1318 roku ścisłe powiązania z Litwą, następnie – w składzie Rzeczypospolitej].
Moskwa ciągle wykazywała zakusy na te ziemie, jak i w ogóle na wszystkie ziemie sąsiadów. Ale łatwo jej tu nie poszło. Ani arystokracja, ani lud białoruski (używający wówczas samookreślenia: litewski) nie kwapiły się przejść pod panowanie cara, wręcz odwrotnie, były zdeklarowanymi panów na Kremlu przeciwnikami. Mimo to, w wyniku działań wojennych ziemie te przez pewien czas – na swe nieszczęście – trafiały do rąk carów: Iwana Groźnego (1562-1580) i Alekseja Michajłowicza (1654-1667). Były to okresy zupełnego prawie wyniszczenia województw połockiego i witebskiego oraz ich miast.
Liczni Polacy trafiali w trakcie działań bojowych do niewoli i byli na zawsze odsyłani w głąb Rosji, ogromnie już wówczas rozszerzonej w kierunku wschodnim. Na przykład wśród „języków”, czyli jeńców, wziętych do niewoli przez oddziały moskiewskie i kozackie na Ukrainie w 1665 roku znajdowali się: „krakowskiego powiatu szlachcic Jan Kosciński”, dragoni Pułku Krakowskiego, mieszczanie miasta Miechowa Andriuszko Włoszewski i Łukaszko Stanisławów. Marcin Kozłowski zaś sam przeszedł na stronę Moskwy. („Akty otnosiaszczijesia k istorii Jugo-ZapadnojRossii,” t. 6, s. 37, 76).
W roku 1665 sejm szlachecki w Grodnie podjął ważne uchwały mające na celu umocnienie skarbu i obronności Rzeczypospolitej. Wśród delegatów, których podpis widnieje pod tym dokumentem, znajduje się również Trojan Strawiński, „podsędek y poseł powiatu Oszmianskiego”; „Przewalski, starosta”; Stanisław Ciechanowicz, „łowczy smoleński, poseł powiatu pińskiego”; Samuel Izydor Suchodolski, „stolnik y poseł woiewództwa Mścisławskiego”; Andrzej Odlanicki Poczobut, pisarz ziemski, poseł powiatu oszmiańskiego; Aleksander Sielski, kasztelan gnieźnieński. („Aktyizdawajemyje”..., t. 4, Wilno 1870, s. 19-20).

***

2. pokrewieństwa i powinowactwa


Na podstawie danych archiwalnych można stwierdzić, że w żyłach Mikołaja Przewalskiego płynęła po przodkach m.in. krew polskich szlachciców: Hościłowiczów (Hościłowskich), Mikityniczów, Mokrzyckich, Tołpyhów, Wojewódzkich. Z tego względu wydaje się być wskazane skrótowe przypomnienie niektórych faktów, dotyczących historii tych starożytnych rodzin, jak też klimatu kulturowego tych miejsc i czasów.
A więc w 1612 roku sąd mohylewski skazał na śmierć psalmistę cerkwi Przemienienia Pańskiego niejakiego Dziemida Arciuchowicza, który miast strzec miejsca świętego: „propomniewszy bojaźni bożoje i srogości prawnoje, nabrawszy sie złoje woli swojeje i złogo umysłu, majuczy od nas, parafian, do toje cerkwi kluczy i posługujuczy w toj cerkwi czas niemały, w roku tiepieriewniem 1612 mca Aprela z szostogo na siedmy dzień, to jest z piatnicy na subotu, w toj cerkwi swiatogo Woskresienja, od nas jemu powieriennoj, złodziejskim obyczajem okno cerkwi otomknuwszy z toje cerkwi wziął i ukrał ewangeliju, sierebrom oprawnuju, kielich sriebrenyj zołotistyj, misku srebrnuju, kryż sieriebrom oprawlenyj, bludcy sieriebrienyje” (ze skargi mieszkańców Mohylewa). Nazajutrz próbował złodziej rzeczy te sprzedać na rynku miejskim Żydom. Po kilku dniach też został powieszony na placu ratuszowym.
Przez dłuższy czas w roku 1623 wadził się ze swymi parafianami o profanację świątyni ojciec Herwazy Hosciłowski, ihumen mohylewski; wierni zarzucali swemu pasterzowi dokładnie to, co on im: kradzież i wyprzedaż wyposażenia cerkwi.
Jan Hościłowicz, szlachcic herbowy w 1636 w Witebsku potwierdza „ręką swą” testament Teodora Woyny. („Matieriały i dokumienty izwleczionnyje iz aktowych knig gubernij Witebskoj iMogilewskoj”, t. 25, s. 164).
W aktach Głównego Trybunału Litewskiego (rok 1700, nr 329, k. 2240) znajduje się zapis, dotyczący Eleonory Hościłowskiey. „Przed nami, sędziami głównemi na trybunał w wielkim xięstwie Litewskim (...) przypadła sprawa jeymości pani Eleonory Szumiecianki Theodorowey Hościłowskiey, z niewiernemi żydami starszemi synagog Białoruskich Abrahamem Morduchajewiczem Powzerem – szkłowskim, Markiem Majerowiczem – mohilewskim, Hirszem Izraelewiczem – białynickim, Abrahamem Szmoyłowiczem – dombrowieńskim, Chaimem Leybowiczem – witebskim y wszystkimi żydami bożnic żydowskich Białoruskich” etc.
Szło o niezwrócenie przez Żydów ponad 8 tysięcy złotych długu, mimo osobnego wyroku sądowego w tej sprawie. Żydzi nie tylko nie zwracali długu, ale i „czynić odprawy urzędowi bronili i niepostąpili, tak ani summy pomienioney żałującey aktorce jeymości pani Hościłowskiey (...) nie oddali y niewypłacili. Zaczym jeymość pani Hościłowska o zniewagę dekretu y sądu głównego trybunalnego, o sprzeciwięstwo onemu ... obżałowanych zapozwała”...
Były to już czasy, gdy powaga prawa została istotnie zachwiana, i mało kto traktował je poważnie. Nic dziwnego, skoro dochodziło do dwu – a nawet trzykrotnych skazań kogoś – powiedzmy - na śmierć (nie mówiąc o grzywnach), a przestępca wesoło hulał na wolności, publicznie naigrawając się z dekretów trybunalskich, a nawet decyzji królewskich. Podobnież było i tym razem, Żydów – dłużników skazano (powtórnie!) na śmierć, oczywiście, bez żadnych dla nich konsekwencji praktycznych. Ale odnośny fragment wyroku z 30 czerwca 1700 roku brzmi jednak groźnie: „A tak my, sąd, w tey sprawie jeymości pani Eleonory Szumacianki Theodorowey Hościłowskiey, bacząc to: iż niewierni żydzi starsi synagogi Białoruskiey, imionami y przezwiskami zwysz specyfikowani, będąc o rzecz zwysz wyrażoną przed nas, sąd, zapozwanemi, za pokilkakrotnym przywoływaniem przed nami do prawa nie stawali, przeto my, sąd, onych, jako prawu nieposłusznych, na upad w rzeczy wzdajemy, a zatym dekret sądu głównego trybunalnego w dacie roku przeszłego 1699 (...) ze wszystkim wskazem, w nim wyrażonym, nienaruszenie przy mocy zachowujemy y utwierdzamy, wskazaney tym dekretem summy 8890 złotych polskich, przy tym za szkody, nakłady prawne, noviter specdowane, sześćset zł. (...) na pozwanych niewiernych żydach starszych y wszytkich żydach synagogi Białoruskiey y na dobrach onych wszelkich, kamienicach, domach, kramach, handlach, towarach, spławach, arendach, z wolnym onych aresztowaniem, szkół pieczętowaniem, samych ich y towarów braniem (...)” Dziewięciu Żydów „za sprzeciwieństwo pomienionemu sądu głównego trybunalnego dekretowi ... na powtórną infamią na gardło, a że się do prawa nie stanowią, na łapanie żałującey jeymości pani Hościłowskiey wskazujemy... Wątpliwe wszelako, czy owdowiała szlachcianka potrafiła „wyłapać” swych niewdzięcznych dłużników, chronionych przez żelazną organizację kahałów. („Aktyizdawajemyje”..., t. 29, s. 256-259).
Gojom tak łatwo zbrodnie nie uchodziły płazem, sądy królewskie były twarde i bezwzględne, a kara nieuchronna, o ile przestępca nie potrafił w jakiś sposób ze szponów „justitii” się wyśliznąć. W jednym z zapisów sądowych czytamy: „1751, msca Sbra (październik) 14 dnia. W sprawie Iwana Jałowika z Hawryło Buracikiem, zabóycą y kryminalistą, ponieważ dobrowolnie sam zeznałł się Hawryło Buracik, że Atroszkę Jałowika, na którego przez tydzień czyhałł, okrutnie siekierą w łeb ciołł, potym kamieniem dobiłł, – zaczym my, sąd, nie potrzebuiąc dalszych dowodów, jako in casu evidenti et palpabili, proprioque ore zabóycy confirmato, inherendo prawu pospolitemu, pomienionego Hawryłę Buracika w rynku Witebskim, przez mistrza, ściowszy, ściętego czwiertowawszy, czwiercie na palach rozwieszać nakazuiemy... Termin executji na dzień 18 praesentis determinuiemy” („Istoriko-juridiczeskije materiały”, t. 18, s. 390).
Gdy niejaki Jan Kamiński, mieszczanin witebski, ukradł bawiąc w Wilnie 100 talarów pewnej Żydówce, skazany został na 100 plag pod pręgierzem i na wieczne wygnanie z Witebska, mimo iż zwrócił już przedtem pieniądze. Wkrótce zresztą tenże Jan Kazimierz Kamiński ponownie w Witebsku się zjawił – i to razem z konkubiną – zdążył też okraść niejakiego pana Daniela Nożyńskiego, za co został wreszcie powieszony, a jego przyjaciółka otrzymała sto rózeg na placu ratuszowym.
24 marca 1752 roku instygator Witebska Antoni Pawłowski został na zawsze zwolniony z urzędu, za to, że ludzi niewinnych obwiniał i oczerniał, „znieważywszy własne sumnienie swoje y sam urząd”. W sierpniu 1752 roku w Witebsku został powieszony notoryczny złodziej Aleksy Machanionek, a jego własność oddana Ulfowi Mendelewiczowi, jednemu z ucierpiałych.
Znowuż wymowny jest następujący wyrok: „1752, msca Augusta 25 dnia. W sprawie Zofij Pancerney o kazirodstwo y zabóystwo płodu, bez kszttu świętego. ... Ponieważ ten grzech nieszczęśliwy jestt popełniony z bratem jey stryjecznym rodzonym Janem Pancernym, y dziewczynę urodzoną bez ksztu świętego samaż Zofia Pancerna udawiła, - zaczym my, sąd, lub prawo pospolite takowych excessantów żywo spaleniem karać każe, ex clemęcia jednak judicij pomienioną Zofią Pancerną na sciencie przód przez mistrza, potym na spalenie wskazuiemy. Jana zaś Pancernego... bez żadney clemęcij żywo spalić nakazuiemy”. Wyrok wykonano, przy tym nakazano, że „ciało spalone ma być za miastem, opodall, dla bezpieczęstwa ognia”. („Istoriko-juridiczeskije materiały”, t. 18, s. 390, 405-406).
W tymże roku skazano na ucięcie głowy za kazirodztwo Fiodora Chodulonka i jego pasierbicę Natalię, którzy zresztą również udusili spłodzone w ten sposób dziecko.

***

E. A. Kuropatnicki w „Wiadomościach o kleynocie szlacheckim”... (Warszawa 1789, t. I, s. 25-26) podaje, że z „linii Dowszprungowskiey” pochodzą książęta Holszańscy, Dombrowieccy (z ruska Dubrowieccy), Radziwiłłowie, Gasztołdowie, Ostykowie, Jałgołdowie, Wiażewscy, Zdanowiczowie, Mieczkowiczowie, Tuszowscy, Komajewscy, Mikityniczowie. Także rodziny Hreczynów, Woynów, Kierdejów, Siesickich, Świrskich, Dowmontów, Rukiewiczów, Giedroyciów, Pietkiewiczów, Narbuttów, Dziewałtowskich, Jurewiczów, Ginwildów, Gimbutów pochodzić mają od tych brytyjskich przybyszów, którzy, odkąd wylądowali na Żmudzi w XI stuleciu, zdynamizowali powolnych Bałtów i obojętnych Rusów używając ich jako narzędzia do wzniesienia rozległego i potężnego Wielkiego Ksiąstwa Litewskiego. A więc z tych informacji wynikałoby, iż w żyłach M. Przewalskiego płynęła – po Mikityniczach – krew najstarszego rodu książęcego Litwy, którego losy zresztą układały się w ciągu wieków bardzo różnie.
Zachował się tekst przywileju królewskiego z października 1509 roku, wydanego w Wilnie, w którym jednemu z książąt Mikityniczów, administratorowi dóbr królewskich w Mohylewie i Onikszcie, oraz jego żonie Teodorze nadano posiadłość Wodwa w powiecie orszańskim („Matieriały i dokumienty izwleczionnyje iz aktowych knig gubernij Witebskoj i Mogilewskoj”, t. 24, s. 390-391).
Kniaź oniksztański i birsztański Maciej Mikitynicz figuruje w jednym z przywilejów królowej polskiej Heleny około roku 1510. („Akty izdawajemyje”..., t. 24, s. 17). „Kniaź Matfiej Mikitynicz majet stawić siemdziesiąt diewiać koniej” – postanawiał 1 maja 1528 roku, w przededniu rozprawy z Moskwą, sejm wileński. („Akty izdawajemyje”..., t. 24, s. 41). O bogactwie tej rodziny świadczy ilość zbrojnych ludzi, których miał wyekwipować na pospolite ruszenie pan Matfiej, bo np. kniaź Żyliński wystawiał tylko dwa konie, kniaź Sokoliński – 23, ai to wspólnie z bratem, a kniaziowie Iwan i Teodor Druccy razem – cztery konie.
W Mohylewie w roku 1589 niejaki Michał Mikitynicz, „złoczyńca”, z cerkwi Świętego Spasa „obłupił krzyż, panageę ukradł i sprzedał Żydu Moszejku z Mścisławia”, a resztę zakopał do piasku. Złodzieja złapano, część zagrabionego dobra cerkiewnego znaleziono w jego domu. „A za taki zły uczynek, według prawa Bożego, skazaliśmo go na śmierć, aby był obwieszon; a nim jeszcze gardło da, skazali jego, aby był męczon... Która sprawa do ksiąg mieskich mohylewskich sądowych prawa majdeburskiego zapisana jest... Dodajmy, że Mikityniczowie pieczętowali się herbem rodowym Łabędź.

***

Jeśli chodzi o Mokrzyckich herbu Sas, to byli oni starożytną rodziną polską. Jej protoplasta Jakub Mokrzycki „za zasługi woyskowe, a szczególnie podczas oblężenia Smoleńska od Nayjaśnieyszego Króla Polskiego Zygmunta III otrzymał w powiecie Sierpieyskim dobra ziemskie Derewnia Zabrodzka” i inne. W ciągu XIX wieku szlacheckość tego rodu kilkakrotnie oficjalnie potwierdzana była przez heroldię wileńską, która wpisała Mokrzyckich do VI klasy Ksiąg szlacheckich. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1299, s. 1–124).
Aleksander i Anna z Żyłków Mokrzyccy w połowie XVIII wieku byli właścicielami wiosek Małyżyn i Chodce województwa witebskiego, które nabyli od Bartłomieja i Johanny Bohomolców. Eliasz Mokrzycki, oszmiański dziekan i kanonik, asessor i konwiktu brzeskiego sekretarz, w 1799 roku mianowany został prokuratorem duchownym prowincji brzeskiej. Biskup Jozafat Bułhak pisał: „Za sekretarza konsystorskiego przewielebnego imści xiędza Eliasza Mokrzyckiego wybieram, przeznaczam y postanawiam, któren po odbyciu spraw w przypadku oddalenia się obowiązany jest przez protokolistę wszystkie ułatwiać interessa”. („Akty izdawajemyje”..., t. 16, s.584-586) Jeden z Mokrzyckich był podkomisarzem policji polsko-napoleońskiej w powiecie borysowskim w 1812 roku (Akty izdawajemyje..., t. 37, s. 489).
Wywód Familii Urodzonych Mokrzyckich herbu Sas z 1835 roku podaje, że: „z tej familii pochodzący Jakub Mokrzycki za zasługi wojskowe, a szczególnie podczas oblężenia Smoleńska od najjaśniejszego króla polskiego Zygmunta III otrzymał w powiecie sierpiejskim dobra ziemskie Derewnię Zabrodzką, Koszczycowo, Koniewo i Kuporek zwane z ludźmi i wszelkiemi przynależnościami, czego (...) dowiódł przywilej tegoż króla 1621 roku.” Tenże Jakub Mokrzycki miał syna Jakuba, który, ożeniony z Marianną Gromnicką, dał początek dalszym odgałęzieniom rodu, m.in. na Wileńszczyznę. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1045, s. 176-177).
Zachowała się prośba do cara o pomoc materialną Edwarda Mokrzyckiego, asesora kolegialnego w stanie spoczynku, z 27 lipca 1894 roku (CPAH Białorusi wGrodnie, f. 1, o. 18, z. 29, nr 294, s. 304-307). Dowiadujemy się z dokumentu policyjnego, dołączonego do tej prośby, że Mokrzycki ma 57 lat; jest urodzony w guberni wileńskiej, zachowanie i styl życia ma dobre, w godnych potępienia postępkach zauważony nie był. Zajmuje się hodowlą pszczół w majątku książąt Lubienieckich. Był na służbie państwowej jako pomocnik nadzorcy zarządu akcyzy Lubelskiej, Radomskiej i Krzemienieckiej guberni. Ma żonę Kamillę 47 lat, dzieci Władysława 29 lat, córki Helenę i Zofię, 20 i 16 lat. Mokrzycki miał cierpieć na „zawężenie traktu trawiennego”... I to ostatnie było powodem zwrócenia się o pomoc materialną do rządu.

***

Wydaje się, że starożytny białorusko-litewsko-polski ród rycerski Tołpyhów pieczętował się godłem Jezierza. Jest pewne, że Tołpyhowie (nazwisko od nazwy ryby „tołpycha”) to starodawna szlachta Wielkiego Księstwa Litewskiego. E. A. Kuropatnicki (1789) wymienia nazwisko Tołpyhów wśród szlachty polskiej (t. 2, s. 110), ale też nie nazywa ich herbu. „Tołpycha w Mścisławskiem” – oto jedyna informacja o tej rodzinie, jaką podaje P. Małachowski w „Zbiorze nazwisk szlachty”(Lublin 1805, s. 482).
Pan Niemira Tołpyżyński figuruje w zapisie z 24 kwietnia 1481 roku jako świadek jednej z transakcji handlowych kniaziów Michała i Konstantyna Ostrogskich. („Archiwum Sanguszków”, t. 1, s. 77). Inny Niemira Tołpyżyński, szlachcic wołyński spod Krzemieńca, wspominany jest przez archiwalia około roku 1549 („ArchiwumSanguszków”, t. 4, s. 97).
Tołpyhowie byli rodziną od dawna znaną na Witebszczyźnie i Smoleńszczyźnie, jedne gałęzie jej były prawosławne, inne katolickie. Zachował się testament z 1663 roku, w którym się wspomina niejaką Katarzynę Tołpyżynę „razem z dziećmi od Moskwy zabitą”. („Dokumienty i matieriały izwleczionnyje iz aktowych knig gubernij Witebskoj i Mogilewskoj”, t. 24, s. 421). Iwaszko i Hrehor Tołpyhowie, mieszczanie krewscy, figurują w dekretach królów Zygmunta III, Władysława IV i Jana III w latach 1609-1679. („Akty izdawajemyje”..., t. 13, s. 76-83).
Jan Kocioł, ziemianin z województwa mścisławskiego, tak opisywał wydarzenia 1654 roku: „Car moskiewski Alexyj Michayłowicz, następując na państwa Jego królewskiey mości, sam pod Smoleńsk ciągnął, a pode Mścisławl ordynował hetmana swego kniazia Alexieja Trubeckiego z wielu pułkownikami y woyska do sta dwudziestu tysięcy, z armatą potężną, z działy, burzącemi granatami... Trubecki pode Mscisławl podstąpiwszy z woyskiem, ciężkim oblężeniem dokoła otoczywszy, przez dni cztyry y nocy cztyry tak do zamku jako y do parkanu szturmy odprawowali, z dział bili, kule wielkie, granaty zawieszając puszczali, gdzie wielką szkodę w zabiciu w parkanie y w zamku ludzi czynili, szturmy ogniste dokoła co nocy podprowadzali. Potym miesiąca Julij 22 dnia, na rozswitaniu zamek y parkan mscisławski przez szturmy y ogień dobywszy, naród wszelaki szlachecki, mieszczan y żydów, także pospólstwo, wszystkich w pień wyscinali. Potym odtrąbiwszy, z trupów wywlekając, żywych nalazszy, w połon na Moskwę zabrali, a skarby wszelakie zabrawszy, zamek y parkan mscisławski y wszytko miasto ogniem spalili y funditus spustoszyli”... („Akty izdawajemyje”..., t. 34, s. 348-349).
Źródła rosyjskie podają, że w nocy 22 kwietnia 1662 roku oddziały moskiewskie otoczyły majątek Kruta na Smoleńszczyźnie oraz wzięli do niewoli jego właściciela szlachcica polskiego Piotra Tołpyhę z synem (tamże, t. 25, s. 438). W jednym z zapisów archiwalnych z następnego roku czytamy: „1663 Jullja 10 dnia.Na urzędzie grodzkim mścisławskim (...) Żałował y opowiadał ziemianin jego królewskiey mości województwa Mscisławskiego, pan Alexander Tołpyha takowym sposobem, iż co w roku przeszłym 1654 miesiąca Jullja 18 dnia, nieprzyjaciel moskal z wielką potęgą wojska Moskiewskiego podeszedszy zpod Pskowa pod zamek mscisławski, ciężkim oblężeniem dokoła otoczywszy, bez przestania szturmy odprawowali, co dzień y co noc. Jakoż tegoż roku m-ca Jullja 22 dnia, przez szturm y ogień parkan y zamek mścisławski przez miecz dostawszy, w nim naród wszelaki, szlachecki, mieszczan y pospólstwa wyścinali a innych w połon na Moskwę pobrali. A zamek y parkan mscisławski ogniem spalili y do gruntu funditus spustoszyli. Do którego to Mscisławia na on czas żałujący pan Alexander Tołpyha jeszcze przed oblężeniem majętność swą ruchomą do Mscisławia sprowadził był, przy którey majętności tamże były do Mscisławia sprowadzone sprawy w szkatule wieczyste, na różne majętności przodkom żałującego (nadane), a po nich mu służące; przywileje książąt ichmościów dziedzicznych mscisławskich nadające przodkom żałującego majętności Kondratowskie y Krucie za rzeką Wiechrą w w-wie Mscisławskim leżące y przywileje potwierdzające te dobra od królów ichmościów polskich; tamże byli sprawy żałującemu służące (...), kwity poborowe, dekrety wszelakie grodzkie, ziemskie, trybunalskie, assessorskie, a drugich nie wspomnieć, jak wiele na ten czas we Mścisławiu pod czas tego wysieczenia poginęło; co dla przyszłego czasu o zginienie tych spraw dał tę protestacyę do ksiąg grodzkich mścisławskich po ruinie teraźnieyszey Moskiewskiey prosząc, aby była przyjęta y zapisana, co jest zapisano”...
W 1664 roku po wypędzeniu oddziałów moskiewskich z województwa mścisławskiego zwrócił się do magistratu jwpan Paweł Michałowski, który się skarżył na to, że podczas okupacji zginęła nie tylko jego majętność, ale i „niebożczyca rodzicielka moja, pani Tołpeżanka Pawłowa Michałowska” („Istoriko-juridiczeskije materiały”..., t. 25, s. 477).
Spędziwszy dwa lata w więzieniu wrócił Piotr Tołpyha do domu. Ale się tu dowiedział, że podczas jego nieobecności rodzony brat jego Janusz, wraz z trzema swymi synami, a z poduszczenia żony Anny, zagarnął cały jego majątek, nawet chłopów poddanych spędził do swej w sąsiedztwie będącej posiadłości. (tamże, t. 25, s. 471). Musiał się w końcu tą sprawą zająć magistrat m. Mścisławia. W odnośnym przekazie archiwalnym czytamy: „1664, Apryla 12.Żałował y opowiadał ziemianin króla jegomości województwa Mscisławskiego pan Piotr Tołpyha na ziemian jego królewskiey mości tegoż w-wa Mscisławskiego pana Jarosza Tołpyhę y małżonkę onego panię Annę Woroncównę Jaroszową Tołpyżynę y synów ich Filimona y Tymoteusza Tołpyhów, y pana Aleksandra Tołpyhę y małżonkę onego panię Annę Szenienickównę Aleksandrową Tołpyżynę o to y takim sposobem, iż gdy w roku przeszłym 1662, m-ca Apryla 23 dnia, nieprzyjaciel moskiewski, napawszy w nocy na majętność żałującego, nazwaną Kruta, w województwie Mscisławskim leżącą, samego pana Tołpyhę z jednym synem wziowszy, do Smoleńska do turmy zaprowadzili, tedy pan Jarosz y pan Aleksander Tołpyhowie, za spólną radą y namową małżonek y synów swoich, uczyniwszy się opiekunami pozostałego drugiego syna żałującego, dziecięcia małego, nazwanego Kuzmy, zboże różne żałującego, w jamach na Krutey w schowaniu będące, mianowicie żyta ćwierci dwadzieścia z plewami (...), w drugiey jamie było pszenicy y owsa pospołu pomieszanego ćwierci trzydzieścia (...), w trzeciey jamie jęczmieniu ćwierci dziesięć (...), w czwartey grochu ćwierć jedna (...), żyta znowu w polu posianego było ćwierci sześć (...). To całe zboże między sobą rozebrali a od dziecięcia pomienionego babę odegnawszy, która jego pilnowała, z głodu pod płotem w niedziel sześć umorzyli. Półstawek spuściwszy, rybę wyłowili y naczynia różnego, co było w nim od Moskwy pochowanego, lemieszów troje (...), kos cztery, świdry dwa wielkie y barć kupioną wybrali; ulów samych bez pszczół dwadzieścia do domów swoich poprzewozili. Poddanych żałującego dwóch, w siole Kruta mieszkających, zboże im odebrawszy, wygnali y izby ich do swych dworów w siole Kondratowskim, w w-wie Mscisławskim leżącym, stojących przewieźli. A dworną izbę nową, która żałującego kosztowała złotych dwadzieścia półtrzecia, sprzedali y inszych szkód nie mało poczynili. Które zboże, naczynie gospodarskie y insze rzeczy wysz pomienione między sobą podzieliwszy, na pożytek swój obrócili.
O to wszystko, jako o umorzenie syna, zabranie zboża y inszych rzeczy a spustoszenie majętności przed należnym sądem chcąc żałujący z pany Tołpyhami prawnie czynić i szkód sobie od nich poczynionych prawnie dochodzić, te opowiadanie swoje, jak Bóg z turmy smoleńskiey w roku teraźnieyszym 1664 wyniósł, do xiąg grodzkich mscisławskich dał, co jest zapisane”... („Akty izdawajemyje”..., t. 34, s. 337-338)
W tymże dniu tenże pan Piotr Tołpyha złożył inne podanie do sądu grodzkiego mscisławskiego, w którym pisał: „Gdy w roku 1654 nieprzyjaciel moskiewski w granice wielkiego xięstwa Litewskiego wtargnął, obywatele województwa Mscisławskiego, dość czyniąc uchwale braterskiey, aby wszyscy jednostaynie przy zamku mścisławskim zostawali, a do tego chcąc zdrowie swe od nieprzyjaciela wcale zachować, ze wszystką majętnością ruchomą y z sprawami do zamku zjeżdżali się, gdzie y żałujący, też dość czyniąc powinności, z majętnością swą ruchomą do zamku wjechał. Który gdy kniaź Trubieckij woyski wielkiemi oblegszy, szturmem dobył y w nim będącą szlachtę y różnych ludzi nie mało posiekł y majętności ruchome do zamku wwiezione rozszarpał, tamże y sprawy żałującego w skrzyni będące, nie wiadomo jeżeli ich spalono, abo zewszystkim wzięto”... Zawiadamiał pan Tołpyha sąd o różnych papierach i obligach, mających charakter zobowiązań gospodarczych, mając na celu odzyskanie zrujnowanych przez najeźdźców posiadłości. („Akty izdawajemyje”..., t. 34, s. 338-339).
W następnym stuleciu wzmianki w zapisach urzędowych o reprezentantach tego rodu były sporadyczne, dowiadujemy się z tych skąpych danych np. że Józef Tołpyha był szlachcicem spod Mścisławia około 1786 roku („Akty izdawajemyje”..., t. 11, s. 77). Być może oszczędność tych wzmianek wynika m.in. stąd, że Tołpyhowie rzadko wchodzili w konflikt z prawem.

***

I wreszcie Wojewódzcy, herbu Abdank, to starodawny ród polski z Podlasia, dość wcześnie, bo w pierwszej połowie XVII wieku, zadomowiony już także na Mińszczyźnie, Smoleńszczyźnie, Wileńszczyźnie i Grodzieńszczyźnie.
Na Cmentarzu Bernardyńskim w Wilnie zbiorowy grób rodu Wojewódzkich kryje prochy Chryzostoma, Amelii, Maksymiliana, Julii, Zygmunta i Wandy, których imiona wybite są na pomniku z granitu.
Bartłomiej Wojewódzki (Bartholomeo de Voyevotky), notariusz mielnicki, figuruje w zapisie do ksiąg ziemskiego sądu drohiczyńskiego z dnia 27 maja 1553 roku („Akty izdawajemyje”..., t. 33, s. 32). „Stanisłaus Woyewodzky, nobilis”, figuruje w styczniu 1569 roku w aktach ziemskich chełmskich jako świadek w sprawie sądowej o najazd na dom władyki w Białympolu. („Akty izdawajemyje”..., t. 19, s. 142).
Jesienią 1654 roku załoga miasta Smoleńska pod dowództwem Filipa Kazimierza Obuchowicza mężnie broniła się przed kilkunastokrotnie liczniejszym oddziałem rosyjskim, zadając nieprzyjacielowi dotkliwe straty. Dopiero po tym, gdy wznieciony pożar strawił miasto, a mury obronne wysadzono w powietrze eksplozjami beczek z prochem, „gotowi będąc do ostatniey krwi bronić się, musielichmy tandem volentes nolentes deserere arcem oppugnatori, który tormentis totaliter menia nostra zrujnował”... Wśród obrońców miasta wymieniają źródła ówczesne Jana Wojewódzkiego, sędziego ziemskiego smoleńskiego; Jakuba Stanisława Wojewódzkiego, kanonika smoleńskiego, proboszcza bielskiego; Władysława Wiktoryna Glinkę; Wojciecha Trębickiego i innych.
Jedna z gałęzi Wojewódzkich w 1668 roku przeszła na prawosławie i przyjęła poddaństwo rosyjskie. (Por. Bobrinskij, cz. 2, s. 83). W fundamentalnym dziele genealogicznym „Obszczij gierbownik dworianskich rodow Wsierossijskoj Impierii” (t. 7, s. 50) czytamy: „Familia Wojewódzkich (Wojewodskich); Jan Wojewódzki w 1621 roku od Króla Polskiego Zygmunta obdarzony wsiami. Potomkowie tego rodu Wojewódzcy, po przyłączeniu miasta Smoleńska pod Państwo Rossyjskie, znajdowali się na różnych rangach (...)”.
Jan Wojewódzki był sędzią ziemskim smoleńskim około 1667 („Akty izdawajemyje”..., t. 34, s. 436). Paweł Jan Wojewódzki był w swoim czasie znanym filozofem i teologiem, w latach 1669 i 1682 wydał w Krakowie parę ksiąg uczonych. Jeremi Kazimierz Wojewódzki, podczaszy czernihowski, był komisarzem królewskim do ustalenia granic z Turcją i Moskwą.
W 1721 roku w Rzeczycy pracował ksiądz Jan Antoni Wojewódzki. („Akty izdawajemyje”..., t. 2, s. 90-91). Od 1743 roku Wojewódzcy byli spokrewnieni m.in. z zacnym starożytnym rodem rycerskim, od XIII stulecia gnieżdżącym się na Podlasiu panów z Jaruzel Jaruzelskich herbu Ślepowron. (Por. A. Włodarczyk, „Ród Jaruzelskich herbu Ślepowron”, Warszawa 1926, s. 29).
Według „Regestru szlachty czynszowej i okolicznej powiatu Borysowskiego” z roku 1812 we wsi Łykowce mieszkał pan Stefan Wojewódzki. („Akty izdawajemyje”..., t. 37, s. 309). Także w wielu innych dzielnicach dawnej Rzeczypospolitej spotykano odgałęzienia tego prężnego rodu rycerskiego. Piotr Wojewódzki był nauczycielem języka niemieckiego w Gimnazjum Podolskim w Winnicy w roku szkolnym 1822/23. (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 721, z. 1, nr 26, s. 19).
9 grudnia 1831 roku senat i rektor Wszechnicy Wileńskiej wydali dyplom, w którym czytamy: „Auspiciis augustissimi et potentissimi Imperatoris Nicolai I, Russorum Autocratoris etc. etc. etc. (...) Cum nobilis Hilarius Petri filius Wojewódzki, studiorum curriculo in Gymnasio Vinnicensi emenso, in Civium hujus Caesareae Litterarum Universitatis Vilnensis numerum adscriptus, in Ordine Professorum Ethico-politicarum Juri tum Romano, tum Criminali veterum et recentiorum gentium, tum Patrio, tum Ecclesiastico, Oeconomiae publicae, Historiae universali et Statisticae generali, Statisticae Rossici Imperii et Diplomatiae, nec non Rhetoricae et Poesi, Litteraturae Rossicae et Linguae Latinae, spatio trium annorum multam et assiduam operam dederit, atque in examinibus diligentiam suam et processus Praeceptoribus suis adeo probaverit, (...)
Nos proinde, ea, qua pollemus, auctoritate, eumdem Hilarium Wojewódzki Candidatum in Facultate Juridica renuntiamus et declaramus, atque X-ae Civium Classi adscriptum, cunctis juribus atque commodis huic loco et ordini propriis, eumdem gaudere testamur. In cujus rei fidem Litteras has Patentes Caesareae Litterarum Universitatis Vilnensis sigillo munitas subscripsimus”. (CPAH Litwy wWilnie, f. 721, z. 1, nr 838, s. 123).
„Genealogia rodu Wojewódzkich” z roku 1834 wyprowadza tę rodzinę od Stanisława Wojewódzkiego, który w 1672 roku od króla Michała Korybuta Wiśniowieckiego otrzymał nadania ziemskie, a z żony Heleny Nowickiej miał synów Andrzeja, Jakuba, Bogusława i Michała. Wnukowie jego Bonifacy i Dominik w sumie spłodzili siedmiu dalszych potomków: Ryszarda, Juliana, Marcelego, Dominika, Tadeusza, Antoniego i Leona. Z tych zaś tylko Marceli i Dominik mieli potomków; pierwszy – sześciu, drugi trzech. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1172, s. 1-155).
„Wywód Familii Urodzonych Woyewódzkich vel Wojewódzkich herbu Abdank” z1835 roku podaje, że: „ta familia od dawnych wieków, szczycąc się dostojnością dworzańską, używała wszelkich praw i przywilejów temu stanowi właściwych, posiadała dobra ziemskie dworzańskie i piastowała rozmaite urzęda. Przodek tej familii Wojciech Pawłowicz Wojewódzki jako aktualny szlachcic posiadał sukcesyjne dobra ziemne dworzańskie Okmiany w powiecie wiłkomierskim położone i one zamienił na podobneż dobra Jagminy i Piadele w powiecie kowieńskim położone” (około roku 1632). „(...) Jakowe dobra Jagminy Piadele prawem naturalnej sukcesji dostały się we władanie synom jego Stanisławowi, Jerzemu i Aleksandrowi Wojewódzkim. (...) Aleksander Wojewódzki zostawił po sobie syna Rafała, który oprócz dóbr wieczystych Jagmin i Piadel posiadał inne dobra, Darwidyszki zwane, a zawarłszy szlubne związki z urodzoną Konstancyą Satkiewiczówną z nią wydał na świat synów siedmiu: Zygmunta, Macieja, Józefa, Stanisława, Stefana i Jana” (około lat 1750-1770). (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1051, s. 109-112).
W 1841 roku Donat Bazyli Wojewódzki, zamieszkały w majątku Engelhardtów Girwiszkach powiatu dyneburskiego, prosił heroldię wileńską o potwierdzenie swego szlachectwa. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1627, s. 101).
„Księga szlachty klasy 2 powiatu oszmiańskiego” z roku 1844 wymienia między innymi Marcelego Bonifacego Wojewódzkiego, guberńskiego sekretarza, jego żonę Małgorzatę z Kuncewiczów oraz synów Herkuliana, Hilarego, Władysława, Tertuliana, Antoniego, jak też córki Hortenzję, Malwinę, Amelię, Konstancję. Byli oni posiadaczami dóbr Karłowszczyzna. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 7, nr 427, s. 5).
Siedząca na Wileńszczyźnie gałąź Wojewódzkich (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 5, nr 748) także używała herbu Abdank, wywodziła się z powiatu lidzkiego, gdzie miała w posiadaniu majątek Dejnarowszczyznę (wsie Kochanowszczyznę i Płotki) oraz wsie Kapłuny i Glinkowicze. Za protoplastę gałęzi uważano również wymienionego powyżej Stanisława Wojewódzkiego, który otrzymał od króla Michała Korybuta Wiśniowieckiego Dejnarowszczyznę za zasługi wojenne. Miał on czterech synów (Andrzej, Michał, Bogusław, Jakub), a z nich trzech wnuków (Antoni, Dominik, Bonifacy). I kolejno, o ile Antoni zmarł bezdzietnie, to Dominik miał dwóch synów (Antoni, Leoncjusz), a Bonifacy pięciu (Julian, Marceli, Ryszard, Dominik, Tadeusz). W XIX stuleciu heroldia odnotowała jako szlachciców Ignacego, Herkulana, Hilarego, Władysława, Rafała i Agatona Wojewódzkich. Należała ta rodzina do dość zamożnej szlachty polskiej, jej przedstawiciele zajmowali nieraz eksponowane posady w wojskowości, skarbowości, administracji na ziemiach dzisiejszej Białorusi. Za małżonki miewali m.in. przedstawicielki takich rodzin jak Kuncewiczowie, Nowiccy.
„Herbarz rodzin szlacheckich Królestwa Polskiego” (cz. II, s. 119-120, Warszawa 1853) podaje: „Wojewódzcy, Kazimierz w roku 1719 sprawował urząd burgrabiego ziemskiego poznańskiego. Piotr w roku 1731 nominacyę na urząd podstolego smoleńskiego pozyskał. Tenże sam Piotr w roku 1750 dobra Wojewódki-Panki i Nagórne, w Ziemi Drohickiej położone, ustąpił synowi swemu Pawłowi. Andrzej w roku 1769 urząd komornika ziemskiego liwskiego sprawował. Antoni Franciszek, burgrabia grodzki drohicki, w roku 1792 wieś dziedziczną Sosnowę w Ziemi Liwskiej leżącą sprzedawał”.
Akta grodzieńskiego zarządu gubernialnego w dniu 2 sierpnia 1866 roku wymieniają nazwisko Wojewódzkiego, kolegialnego asesora, skarbnika tegoż zarządu. (CPAH Białorusi w Grodnie, f. 2, z. 38, nr 650, s. 124-127).
Gdy w 1875 roku wileńska heroldia po raz któryś z rzędu sprawdzała na rozkaz z Petersburga prawdziwość szlacheckości rodu Wojewódzkich, rodzina ta przedstawiła do jej dyspozycji aż 43 dokumenty tę autentyczność potwierdzające. Najstarszym był „list zaręczny” z 1672 roku „Michała z Bożey łaski Króla Polskiego” etc. nadany urodzonej Helenie Nowickiej Stanisławowej Wojewódzkiej i synom jej Andrzejowi, Jakubowi, Bogusławowi i Michałowi Wojewódzkim, w którym monarcha deklarował m.in.: „pomienioną Wojewódzką y synów jey w protectią Naszą bierzemy y tym listem zaręcznym zdrowie ich warujemy y ubezpieczamy”... Dokument ten musiał być wydany w obliczu faktu, że Stanisław Karol Abramowicz, starosta butlakowski oraz Stefan Abramowicz, jego krewny, najeżdżali na dom Wojewódzkich po śmierci gospodarza i terroryzowali tę rodzinę.
Oczywiście, pochodzenie tego rodu jest o wiele dawniejsze, lecz, jak się wydaje, jednym z ich gniazd ojczystych był powiat lidzki, m.in. wieś Dejnarowo. (CPAH Litwyw Wilnie, f. 391, z. 1, nr 240). 11 lutego 1860 roku do części pierwszej ksiąg szlacheckich Guberni Podolskiej wpisano Ignacego Jakuba Wojewódzkiego z synami: Maciejem Aureliuszem, Kajetanem; wnukami: Piotrem Pawłem, Janem, Markiem Ludwikiem. („Spisok dworian wniesionnych w dworianskuju rodosłownuju knigu Podolskoj Gubernii”, Kamieniec-Podolsk 1897, s. 20).
Jedna z gałęzi Wojewódzkich zrobiła wielką karierę. Pod koniec XIX wieku Mikołaj Wojewódzki (żonaty z baronówną Steinheil) był tajnym radcą dworu, jegermajstrem Jego Cesarskiej Mości, kierownikiem osobistej Kancelarii Cesarza Rosji. (N. Szaposznikow, „Heraldica”, t. 1, Petersburg 1900, s. 194).

***

Na podstawie przytoczonych powyżej informacji zaczerpniętych z dawnych przekazów archiwalnych można przypuszczać, że Mikołaj Przewalski, człowiek obdarzony wybitną inteligencją i niepospolitymi cechami charakteru, w dużym stopniu odziedziczył swe „predyspozycje do wielkości” po zacnych przodkach, zarówno po mieczu, jak i po kądzieli.
Philippe Meyer („Złudzenie konieczne”, Warszawa 1998, s. 53-80) na podstawie analizy licznych badań dochodzi bowiem do wniosku, że inteligencja oraz stereotypy zachowań są „z całą pewnością przekazywane genetycznie”, choć ważną rolę w rozwoju i ujawnianiu skłonności dziedzicznych odgrywają warunki środowiskowe. Takie jednak cechy jak inteligencja, alkoholizm, homoseksualizm, agresywność, emocjonalność, pobudliwość, skłonność do depresji, pesymizm lub optymizm, skłonność do wyboru określonego zawodu lub określonej formy spędzania wolnego czasu – są w dwóch trzecich determinowane biologicznie na drodze dziedziczenia, a tylko w jednej trzeciej zależą od uwarunkowań środowiskowych i wychowawczych.
Oczywiście, ma też rację profesor Luxenburger, gdy pisze, iż „Vererbung ist nicht „Schicksal”, sondern „drohendes Schicksal” – „Dziedziczenie nie jest „losem”, lecz „grożącym losem”. Wszelako potencjał „losu grożącego” bardzo często się „wyładowuje” w postaci konkretnych cech osobowościowych, zarówno negatywnych, jak i pozytywnych.

***
  3. Z ziemi polskiej do rosji


Początek XVIII stulecia, podobnie zresztą jak koniec, był dla Rzeczypospolitej fatalny. Państwo było zgniłe, zdemoralizowane, pogrążone w niemocy. Kto chciał, bez żadnej przeszkody mógł tu przyjść, narozrabiać i pójść sobie. Szczególnie dostawało się Kresom. We wrześniu 1708 roku kapitan Sołowjow na czele 500 Kozaków i Kałmuków spalił doszczętnie Witebsk. Wówczas też zgorzało wiele ksiąg grodzkich, przechowywanych w Cerkwi Błagowieszczeńskiej.
Szlachcic tameczny Włodzimierz Czarnowski skarżył się w magistracie witebskim: „W roku 1708 msca Septembra 28 snia incursia Moskiewska nastąpiła; zamki, miasta poboczne, niektóre dwory szlacheckie popaliła y bez żadney folgi, na kogo mogli napaść, rabowali. Co całemu woiewództwu wiadomo, jak wielkie uciemiężenie od Moskwy ubodzy ludzie ponieśli. Żałuiącemu nie przepuścili (...), niespodziewanie napadszy, co mogli we dworze z fant, zboża, srebra, cyny, skrzynie poodbijali y wszystko zabrali; gumno ze zbożem spalili”. etc.
Zaiste prawdą jest, że dobry sąsiad to błogosławieństwo, zły zaś – kara Boża. Niestety, sąsiadów się nie wybiera, ich się po prostu ma, jak rodziców, jak dzieci, jak rodaków, jak samego siebie, wreszcie. Na takim to więc niespokojnym pograniczu bytowali w XVIII wieku nadal panowie Przewalscy. Z tamtego okresu zachowało się o nich niemało danych, które udało się nam wyłapać z przekazów archiwalnych. Na przykład, zachował się odpis testamentu Teodory Janowej Przewalskiej, jednej z antenatek wielkiego podróżnika, pochodzącej z rodziny Bujewiczów (Bujewskich) z roku 1713. Nazwisko Przewalskich użyte jest w tym dokumencie w formie miejscowej, (biało)ruskiej: Perewalski. Oto dokument te w całości:
Roku 1713, msca Augusta 3 dnia.
Na urzędzie jego królewskiey mości Witebskim etc. comparens personaliter, jm pan Jan Perewalski ten testament z rzeczą, w nim wyrażoną, ad acta grodu Witebskiego podał, w te słowa pisany: W imię Oyca y Syna y Ducha Świętego. Niech się stanie wola Jego święta ku wieczney pamięci. Amen. Za to Panu Bogu y Matce Przenayświętszey dzięki czynię, że mię Pan Bóg zachował w wierze świętey Rzymskiey katholickiey aż do ostatniego punktu życia moiego. Ciało moie grzeszne z ziemi stworzone y ziemi oddane być ma. Dusza moia grzeszna Bogu Oycu y Synowi Jego, Matce Przenayświętszey w ręce polecam. Nie pamiętając na moje wszelkie występki na tym świecie, z ułomności kiedym kolwiek Majestat Boski obraziła, jako miłosierdzia pełen y łaski nieprzebraney, aby do chwały Swojey Świętey duszę moją grzeszną przyjąć raczył, o to Majestat Boga mego błagam. Przeto ja, Theodora Bujewiczówna Wyżłacińska Janowa Perewalska, ziemianka jego królewskiey mości województwa Witebskiego, leżąca, czynię wiadomo y jawnie zeznawam tę ostatnią wolą moją testamentową, komu by o tym teraznieyszego y napotym będącego wieku ludziom wiedzieć należało, iż ja, będąc przy zmysłach y reflexij należytey, z dobrey woli mojey, a nie z przymusu żadnego, idąc na tamten świat z okazyji zbicia, morderstwa, ciężarną, będąca z rąk pana Michała Dederki y samey jeymości pani Anny Bujewiczówny Wyżłacińskiey Michałowey Dederczyney, małżonków, siostry mojey rodzoney, tak też szwagra mojego, z których rąk z tym światem pożegnałam się, miłego małżonka mego o to proszę, aby ciało moje grzeszne do cerkwi Bujewa Wyżłacina, gdzie rodzice moje leżą, tamże y mnie położyłł, miłego małżonka o to proszę, tak też y złotych dziesięć do tey cerkwi, nic nie odwlekając, oddał. Po dobrodziejach rodzicach moich, nam czterem siostrom successive majętność spadłą, nic nie winną y nie pienną y ni pierwszym, ani poślednieyszym prawem nikomu nie zawiedzioną, długami żadnemi nie obciążoną, my, jako aktorki successorki tey to majętności, nazywającey Bujewo, w w-wie Witebskim leżącey, działł między sobą uczynili zgodnie.
Na moją osobę czwarta część tey to majętności, wysz mianowaney, od tey majętności Kliszew z poddanym y ze wszystkiemi przynależnościami, jako w prawie wyrażono, mnie się dostało. Z miłości mojey ku miłemu małżąkowi, uznawając wszelkie poszanowanie, na czwartey części złotych dwieście zapisuję y dożywocie sobie ma mieć spokoyne na tey czwartey części, nikt a nikt o to turbować nie powinien małżonka mego; y syn móy Michał, spłodzony z małżonkiem moim, jeśliby go Pan Bóg zachował na tym świecie, nie ma czynić praepedyctij oycu swemu, a małżonkowi memu, aż do śmierci, którego y oyciec, będąc rodzony, krzywdy nie zachce. Ruchomość moja wszelka, którakolwiek zostanie, y pościel, z bydła rogatego y nierogatego, z zboża różnego, wszytko a wszytko miłemu małżonkowie memu wiecznemi czasy zapisuję. A jeśliby Pan Bóg syna mego Michała z tego świata zabrał po śmierci męża mego, za oddaniem złotych dwieście komu będzie legował, mają dwieście złotych oddać siostry dwie, jeymć pani Jędrzejowa Pachcińska y jmć pani Marcyanowa Szlachcina, possessorkami y aktorkami zostawać mają, a jmć pani Michałowa Dederczyna do tego interessować się nie powinna czwartey części mojey, wysz namienioney. A jeśliby ktokolwiek chciał być sprzeczny ostatniey woli mojey testamentowey, na sąd straszny Pański zapozywam.
Żegnam miłego małżonka mego, w czymkolwiek naprzykrzyła się od pożycia naszego, aby mnie wybaczyć raczył, a samego w opiekę Panu Bogu y Matce Przenayświętszey oddaję. Żegnam syna mego Michała, którego Panu Bogu polecam y moje błogosławieństwo macierzyńskie wlewam. Proszę o to miłego małżonka mego, aby onego należycie prowidował. Żegnam siostrę moją Macyannę Pachcińską y Zophą Szlachcinę, tak też y szwagrów obudwuch moich; jeśliby w czym uraziła, proszę, aby wybaczyć raczyli. Żegnam panią Dederczynę y pana Dederkę, z których rąk na tamten świat idę, odpuszczam według powinności chrześcijańskiey, a na dobrey woli męża mego zostawać ma. Żegnam wszystkich krewnych, przyjaciół, sąsiadów bliskich y dalekich, jeśli kiedykolwiek uraziła, aby mnie odpuścić raczyli, usilnie o to proszę. Do ostatniey woli mojey testamentowey ichmw panów przyjaciół ustnie y oczewisto za pieczętarzów uprosiłam.
Pisan w Kliszewie, roku 1713, mca Julij 20 dnia. U tego testamentu, przy pieczęci, podpisy rąk temi słowy: ...Ustnie y oczewisto proszony pieczętarz od osoby, wysz mianowaney, od jmści pani Teodory Bujewiczówny Janowey Perewalskiey, jako pisma nieumiejętney, ręką mą podpisuję Mikołay Falkowski do tego testamentu. Ustnie y oczewisto proszony pieczętarz do tego testamentu od osoby, wyż wyrażoney, podpisuję się Adam Strzemeski. Ustnie y oczewisto proszony pieczętarz od osoby, wysz wyrażoney, podpisuję się do tego testamentu Piotr Budkiewicz. Ustnie y oczewisto proszony pieczętarz od osoby, wysz wyrażoney, podpisuję się Bazyli Zdan Puszkin. Będąc przytomnym, do tego testamentu rękę swoję podpisuję Jozeph Szydłowski, jenerał jego królewskiey mości województwa Witebskiego. Który to testament, za podaniem oczewistym do act przez osobę, wysz wyrażoną, jest do xiąg grodzkich Witebskich przyjęty y wpisany”. („Istoriko-juridiczeskije materiały”..., t. 21, Witebsk 1891, s. 144-147).
Sąsiadami Przewalskich w tym czasie byli Tchórzewscy, Łuskinowie, Szczurowie, Osipowscy, szlachta polska, z którymi siłą rzeczy często kojarzono dobrosąsiedzkie małżeństwa, spokrewniano się i spowinowacano.
12 lutego 1716 roku spisany został testament ziemianina witebskiego Hrehorego (syna Stanisława) Januszkowskiego, w którym odchodzący z tego świata wspomina m.in. „Dziatki moie miłe, to iest, panną Dorotę, bywszą Jakubową Osipowską, która teraz za jegomością panem Janem Przewalskim”... („Istoriko-juridiczeskije matieriały.”.., t. 23, s. 134).
W księgach aktykacyjnych witebskiego sądu ziemskiego za lata 1753-1756 (nr 60/125) znajduje się „Aktt inwentarza ichmościom panom Przewalskim małłżonkom służącego od ichmościów panów Słuszyńskiey y Bohomolca daneg”o. Jest to poświadczony przez świadków opis majątku Krasynie (z 15 stycznia 1754 roku) należącego do Franciszka y Marianny z Mokrzyckich Przewalskich. Głosi on:
Inwentarz przy prawie zastawnym od nas niżey wyrażonych ichmościom panom Franciszkowi y Maryannie z Mokrzyckich Przewalskim, małżąkom, w roku 1753, miesiąca Apryla 23 dany”.
Andrey Maciuszow pryhonu męskiego w każdy tydzień dni sześć, białygłowskiego dni pięć, czynszu płaci talarów bitych sześć.
Pilip takoż męskiego dni sześć, białygłowskiego dni pięć, czynszu płaci talarów bitych sześć.
Fiecko męskiego dni sześć, białygłowskiego dni pięć, płaci talarów sześć.
Karpusza służy pryhonu męskiego dni sześć, białygłowskiego pięć, czynszu talarów sześć.
Dawyd służy pryhonu męskiego dni sześć, białygłowskiego pięć, płaci czynszu talarów bitych cztery.
Waśka służy pryhonu męskiego dni cztyry, białygłowskiego dni trzy, płaci czynszu talarów bitych dwa.
I to wszystko. Majątek składał się tylko z sześciu dymów, lecz pańszczyzna wynosiła 5-6 dni tygodniowo. Pewnych szczegółów o stosunkach wzajemnych dworu z chłopami dostarcza dalszy fragment inwentarza.
Powinności tych poddanych gotowemi pieniędzmi mają poddani wnieść ichmościom panom Przewalskim złotych trzysta, pryhonu tak zasłużyć, jako się w tabeli wyraża, ale takową porą jak do Krasyn wychodzili y teraz mają chodzić. Uroki mają tymże zwyczajem zarabiać jak y w Krasynach, także y zhony, ale za te dni, których zhony y uroki będą, pryhonu nie mają odsługiwać. Mężczyzna z czym potrzeba będzie kazała, z koniem czy piechotą, ma służyć według postanowionych dni, a białogłowa także z czym dwór każe. Na bronowanie który ma jednego konia, ten z jednym ma jeździć, a który więcey ma koni, ten z parą ma bronować. Budynki, które ichmościom upodobają się, w tym mają mieszkać y według upodobania swego opatrywać, a których ichmościowie niechcą opatrywać, te do nas aktorów rezerwują się.
Te wymowne przepisy komentarza nie wymagają. Dokument kończy się fragmentem: „U tego inwentarza podpisy rąk tak samych aktorów, jako y ichmościów panów pieczętarzów his expressis: Krystyna Głuszyńska, podstolina wołkowyska, Xawery Bohomolec, pisarz grodzki województwa Witebskiego. Ustnie y oczewisto proszony pieczętarz do tego inwentarza podług prawa danego od jeymości pani Krystyny Głuszyńskiey, podstoliny wołkowyskiey, także od jegomości pana Xawerego Bohomolca ichmościom panom Franciszkowi y Maryannie Przewalskim małżonkom podług prawa danego podpisuję się Antoni Przegaliński. Ustnie y oczewisto proszony pieczętarz do tego inwentarza danego podług prawa podpisuję się Tadeusz Januszkowski. Który to takowy inwentarz za podaniem onego przez wyż wyrażonego patrona ad acta jestt do xiąg ziemskich spraw wieczystych w-wa Witebskiego przyjęty y wpisany”. („Akty izdawajemyje”..., t. 35, s. 78).
W innym dokumencie z tejże epoki zawarte są również liczne interesujące dane, dotyczące dawniejszych pokoleń rodu Przewalskich.
Akt inwentarza od ichmościów panów Rożanowiczów ichmościom panom Przewalskim, małżonkom”.
Roku 1759, miesiąca Junij dwudziestego wtórego dnia.
Na rokach sądowych ziemskich wo-wa Witebskiego, podług prawa po Świętey Tróycy, święcie Rzymskim w roku supra na dacie specyfikowanym, in loco solito, w zamku Jego królewskiey mości Witebskim odprawowanych, przed nami Antonim Zaranowskim Łuskiną, sędzią, Benedyktem Horbowskim Zarankiem, podsędkiem, a Ignacym Kaczanowskim, pisarzem, urzędnikami sądowymi ziemi województwa Witebskiego, comparendo personaliter u sądu patron jaśniewielmożny pan Wincenty Budzko inwentarz majętności Pohosciszcz przy prawie arędownym od ichnościów panów Rożanowiczów, małżonków, jaśniewielnożnym panom Franciszkowi y Maryannie z Mokrzyckich Przewalskim małżonkom dany, służący y należący, z rzeczą w nim wyrażoną ad acta xiąg ziemskich w-wa Witebskiego podał, sequenti thenore pisany.
Inwentarz majętności Pohosciszcz przy prawie arędownym od nas Józefa y Ludowiki z Pohoskich Rożanowiczów ichmościom panom Franciszkowi y Maryannie z Mokrzyckich Przewalskim, małżonkom, w trzyletnią possessyą, zaczynającą w roku teraźnieyszym 1759 od Świętegp Jerzego, do roku 1762 do takowegoż terminu Świętego Jerzego do wybrania summy przez nas Rożanowiczów wziętey dwuchset czterdziestu talarów y z prowizyą arędowną od tych dwuchset czterdziestu talarów należącą podany.
Poddaństwo. Jakusz ma płacić czynszu talarów bitych dwa; Wasil Jaryżynak ma płacić czynszu talarów dwa; Siomka Pocztarzonek talar jeden; Łukjan Jakuszow talar jeden; Nikiper Rałow talar jeden; Dzianis Wawczok talar jeden; Swirid Wawczok talar jeden.
Krescencya żytna: solanek trzydzieście, rachując po talaru każdą solankę, facit talarów trzydzieście, a jeżeli by tyle nie położyło się, tedy na każdy rok ma dopłacić za niedobór.
Jarzynna krescencya: z sadami y ogrodami ogółem talarów trzydzieście, owsa solanek znayduje się ośmnaście, a resztę mamy dodać; gryki żeby zupełnie zmiany zasiać; pszenicy beczkę pół kufer zostaje, też samą y odsypie; jęczmieniu solanek trzy, konopi połowinka, siemienia lnianego połowinka jedna.
Obora. Krów doynych siedm – talarów trzy; owiec siedmioro starych – talarów jeden; świń (...); pszczół kłód dwanaście – talarów sześć.
Sianożęci do zaprzedania talarów dziesięć. Wywóz od chłopów soli corocznie po beczek dwie – talarów sześć. In summa efficit intraty roczney talarów dziewięćdziesiąt pięć.
Pryhon poddaństwa: Jakusz i Wasil po trzy dni białogłowa y po trzy dni mężczyzna, inni po dwa dni mężczyzna y po dwa dni białogłowa. Zhony do orania jarzyny uzmiotu drugi; do orania poraniny trzeci, do bronowania teyże poraniny czwarty; do mieszania jarzyny piąty, do mieszania poraniny szósty, do zapachania jarzyny siódmy, do zapachania żyta ósmy; do zdjęcia żyta zhon białogłowski, do zdjęcia jarzyny zhon białogłowski. Co wszystko uczyni zhonów dziesięć.
Młódźba według dawnych zwyczajów koleyno na dzień po jednemu. Sieci, podwody do Witebska tylko do sprowadzenia tey krescencyi ma być bez pryhonu, co się ma poczytać za rumacyą. Stróża tylko zimą ma być koleyna, okrom pryhonu. Pastuch y gospodynia ode mnie mają być, to jest od nas wieczników zmówiono y odziano y zapłacono, a karmić jaśniewielmożni panowie Przewalscy mają.
Który inwentarz podpisem rąk naszych stwierdzamy. Datt ut supra.
U tego inwentarza podpisy rąk tak samych aktorów, jako też jaśniewielmożnych panów pieczętarzów temi słowy: Józef Różanowicz +++. Ustnie y oczewisto proszony pieczętarz od p. Józefa Różanowicza y Ludowiki Różanowiczowey pisma nie umiejętney trzema krzyżykami podpisany. Franciszkowi y Maryannie z Mokrzyckich Przewalskim, małżonkom, podług prawa podpisuję się Alexander Pohoski manu propria. Ustnie y oczewisto proszony od osób wzwyż wyrażonych do tego inwentarza jako pieczętarz podpisuję się Alexander Mokrzycki manu propria. Który to takowy inwentarz za podaniem onego przez wyż wyrażonego patrona ad acta, jest do xiąg ziemskich spraw wieczystych województwa Witebskiego przyjęty a wpisany”. („Akty izdawajemyje”..., t. 35, s. 84-85).
Przytoczenie w niniejszej edycji tych oryginalnych dokumentów archiwalnych jest celowe nie tylko dlatego, że zawarte w nich informacje dokładnie ilustrują byt rodziny Przewalskich w określonym okresie, ale też stanowią interesującą dokumentację epoki, jej kultury, obyczajów, poziomu i charakteru cywilizacji.
W testamencie np. niejakiej „szlachetney pani Eufrozyny Mikołajowey Czernobrowkowey” z 23 października 1760 roku wymieniany jest jeden z przedstawicieli interesującej nas rodziny: „Ciało zaś moje grzeszne aby było deponowane w ziemi, przy cerkwi kathedralney Witebskiey, na świętey górze soborney u ichmc xięży Bazylianów, przy mszach świętych, według obrządku chrześciańskiego. U jmc pana Przewalskiego summy, należącey za obligiem, tallarów cztyrysta pięćdziesiąt; z teyże samey summy jaśniewielmożnym xiężom Bazylianom na pochowanie, jako przy pogrzebie, tak na trzeciny y na sześciny y na wroszczyzny tallarów sto; ... na pozwonienie powinne być dane jak po cerkwiach, tak też y kościołach”... etc. („Istoriko-juridiczeskije materiały”..., t. 19, s. 62).
W spisie szlachty, oficerów i ich rodzin, zamieszkałych w 1796 roku w guberni Witebskiej znajdujemy długi szereg przedstawicieli rodziny Przewalskich: Kazimierza, Benedykta, Tadeusza, Ignacego, Mikołaja, Stanisława, Andrzeja i in. (NarodoweArchiwum Historyczne Białorusi w Mińsku, f. 2636, z. 1, nr 111).

***

Także w XIX wieku nie brakuje wzmianek archiwalnych o członkach tego rodu. W czerwcu 1817 roku Mikołaj Przewalski zaskarżył w sądzie witebskim Feliksa Przewalskiego o stałe czynienie szkód, jak np. o zapędzanie krów do owsa czy znów zamknięcie krów do chlewa. Skarga, spisana niewprawną do pióra ręką w języku polskim kończy się stwierdzeniem faktu, iż: „tenże Felix Przewalski posyłał wypędzać swoich koni dziewkę swoją z owsa Mikołaja Przewalskiego, co widzieli sąsiedzi, jeden Paweł Przewalski, Symon Przewalski, (...) y Piotr Przewalski”... Trudno było licznie rozrodzonej rodzinie gospodarować w jednej wsi, dusić się na wąskich poletkach. (Narodowe Archiwum Historyczne Białorusi w Mińsku, f. 3309, z. 1, nr 1263).
Jednak Mohylewskie Zgromadzenie Szlacheckie potwierdziło rodowitość Przewalskich 8 marca 1818 roku oraz 17 maja 1838 roku i wpisało ich do szóstej części (szlachta starożytna) ksiąg genealogicznych tejże guberni.
W zbiorach Narodowego Archiwum Historycznego Białorusi w Mińsku (f. 2512, z. 1, nr 99, s. 108-114) znajduje się księga szlachty guberni witebskiej, w której m.in. czytamy: „Roku 1818, Miesiąca Marca 8 dnia. Wedle Ukazu Jego Imperatorskiej Mości Białorusko-Witebskiey Gubernij gubernski marszałek Orderu św. Anny 2-iey klassy kawaler, y z powiatów do ułożenia genealogiczney szlacheckiey Księgi wybrani deputaci, na mocy Naywyższey Hramoty w roku 1785 miesiąca Apryla 21 dnia dworzaństwu Rossyjskiemu na prawo wolności y prerogatywy nadaney, a 1801 r. Apryla 2 dnia naymiłościwszym Manifestem Nayjaśnieyszego Monarchy Alexandra Pierwszego szczęśliwie nam panującego w całey Swey sile y mocy potwierdzoney, rozważali wywodową sprawę starożytney familii Ichmościów Panów Przewalskich, rozpoczętą za prośbą witebskiego powiatu szlachcica Franciszka Janowicza Przewalskiego w dniu 18 Decembra przeszłego jeszcze 1800 roku w imieniu własnym y całey familii swoiey podaną, w jakowey sprawie z ciągu i odbycia oney daje się wiedzieć, iż Witebskie Dworzańskie Deputackie Zebranie przeyrzawszy w dniu 14 maja minionego 1817 roku pokładane przez prosiciela dowody, lubo dostatecznie przekonało się o dostojeństwie szlacheckim przodków tego imienia, lecz o pomieszczonych na linii w dalszych stopniach osobach nie znalazło dowodu próbującego pochodzistość od onych, a nayszczególniey gdy w samym Dekrecie Witebskich prowincjonalnych sądów żadney nie uczyniono wzmianki o rodzonych i stryjecznych braciach Samuela y Dymitrego Przewalskich, od których cała progeneracya oparta tylko na objawieniu prosiciela. I nadto, gdy żadnym tranzaktem dowiedziono nie było, iż stawający do wywodu Ichmościowie Panowie Przewalscy posiadają dotychczas te majętności y grunta, jakie ich przodkom za zasługi były nadane, z takowych przeto powodów rezolucyą w wymienioney dacie zapadłą przeznaczono zawiesić ostateczną decyzyą, do wsparcia dostatecznemi dowodami caley procedencyi, jak na linii, tak też y na spisku pokazaney: W uległość jakowemu przeznaczeniu z liczby tychże Ichmościów Panów Przewalskich Jan, Tadeusza syn, Przewalski, przy powtórney swey prośbie składając wnów dokumenta, z onych dowodząc pochodzistość całey familii swoiey od Karniły Anisimowicza Przewalskiego, uprzywilejowanego przez Nayjaśnieyszych Królów Polskich tytułem szlachectwa polskiego, y wieczystych dóbr ziemskich nadaniem, rzecz następnie objaśnił: Wspomniony Karniło Anisimowicz Przewalski czując się z daru natury być zdolnym do okazania zasług w Oyczyźnie, y duchem męstwa będąc zagrzany, jeszcze za Króla Stefana do wojenney zaciągnął się służby, gdzie szczególną pracą y gorliwością dowodząc męstwa swojego, dosłużył się rangi rotmistrza woysk kozackich, i w tym już stopniu, gdy na wyprawie wojenney pod Połockiem y Wielkiemi Łukami licznemi siebie zasługami oznaczył; wówczas pomieniony Król Polski Stefan powodowany sprawiedliwym przeświadczeniem się o dzielności tego Rycerza, przywilejem swoim w dacie 1581 roku Nowembra dnia 28 nadanym, udarował onego tytułem szlachectwa polskiego i herbem Łuk zowiącym się, którego kształt wedle opisania kronikarza polskiego hrabiego Kuropatnickiego (...) y rysunek na autentycznym przywileju jest taki: „Ma być w polu czerwonym Łuk napięty z strzałą do góry, w hełmie trzy pióra strusie”. Jakową otrzymawszy godność tenże Karniło Przewalski i przedłużając przed się wziętą służbę coraz większe dawał dowody swey gorliwości, i tym do chwały prowadzącym postępując krokiem w późniejszym czasie, to jest: w roku 1589 miał sobie nadane od witebskiego wojewody, starosty wieliżskiego y surażskiego Mikołaja Sapiehi pięć służeb ludzi, to jest: w województwie witebskim trzy, Szyszczynkę Juduniewską y Ostrowską, a we włości wieliżskiey dwie, Pusłowską Bobową Łukę y w Syczowie ze wszystkim co tylko do tych służeb należało, które król Zygmunt Trzeci przywilejem swym w tymże roku 1589 Januaryi 30 nastałym rzecz w wieczność temuż Przewalskiemu y jego żenie potwierdził. Ten zatem przodek familii Ichmościów Panów Przewalskich zasługami y męstwem nabywszy przyzwoitey rangi a oraz tytułem y prawa obywatelstwa, odtąd owoców prac swoich umyślił zażywać, y udaliwszy się od służby prowadził życie obywatelskie, w ciągu którego wydał na świat dwuch synów, Gabryela y Bohdana, a z tych Gabryel zostawił po sobie sukcessorem jednego syna Hrehorego, który powołany do stanu małżeństwa przy zaślubieniu ichmości panney Krystyny Hościłowiczówney wziął po niey w posagu połowę majętności Skuratowa Romanowa Zamieszyna y sianożęci Podciereba w powiecie witebskim leżące, jak o tem przekonywa autentyczny wieczysty zapis w 1666 roku Decembra 19 dnia od Jaśniewielmożnych Państwa Jana y Luby Hościłowiczów, małżonków, wydany. Y z nią przyżył trzech synów: Leona, Jana i Wawrzyńca. Leon Hrehorowicz miał synów pięciu: Jakuba, Józefa, Jana, Samuela y Tomasza; Jan Hrehorowicz takoż pięciu synów: Jana, Michała, Samuela, Piotra y Franciszka; a Wawszyniec Hrehorowicz trzech tylko synów: Marcina, Dymitrego y Antoniego, z których Samuel Janowicz i Dymitr Wawrzynowicz, czyniąc wywód rodowitości szlacheckiey w Witebskim prowincyonalnym ziemskim sądzie, dekretem tegoż sądu dnia 25 stycznia 1773 roku zapadłym, potwierdzeni zostali w dostojeństwie szlacheckim wespół z całą familią swoją, która w dalszym rozrodzie następnie się rozkrzewiła. Józef Leonowicz Przewalski wydał na świat Andrzeja y Antoniego, a bracia jego rodzeni Jakub, Jan, Samuel i Tomasz bezpotomnie dni życia skończyli.
Jan Janowicz miał synów dwóch: Franciszka y Teodora, a Michał Janowicz jednego Dominika, który nie zostawiwszy potomstwa zszedł z tego świata. Samuel Janowicz, będąc za prawem naturalney sukcessyi wspólnym z swym bratem rodzonym Franciszkiem possessorem majętności Skuratowo w roku 1794 Apryla dnia 23 odstąpił oną wiecznością stryjecznemu bratu swojemu Tomaszowi Leonowiczowi Przewalskiemu za summę talarów bitych ośmdziesiąt, sam zaś zostawiwszy dwóch synów, Tomasza y Jerzego, y onych dokumentem w dacie 1788 roku dnia 13 Januaryi uczynionym podzieliwszy wedle swey woli całym pożytkiem, sam do wieczności przeniósł się.
Piotr Janowicz przyżył synów czterech: Mateusza, bezpotomnego, Macieja, Bartłomieja y Sylwestra, którym Antoni y Petronella małżonkowie Stzemeccy część wieczystey majętności swojey Skuratowo zowiącey się, nabytey od Dominika, Michała syna, Przewalskiego, prawem przedażnym w 1762 roku Apryla dnia 25 wydanym (...) na zawsze odstąpili i wyprzedali.
Franciszek Janowicz progenuit syna jednego Kazimierza; Marcin Wawrzynowicz Antoniego y Tomasza, a brat jego Dymitry sześciu synów: Franciszka, Tadeusza, Marcina, Józefa, Macieja y Jana, którym, czując się być blizkim dokończenia kresu życia swojego, ostatnią dyspozycyą swoją w testamencie 1778 roku 30 Decembra uczynionym pojaśnioną, część swoją teyże majętności Skuratowa y wszelką ruchomość przeznaczył y podzielił.
Antoni Wawrzynowicz miał trzech synów: Wincentego, Franciszka y Józefa. I ci trzey bracia mieszkając dotąd w Mohilewskiey Gubernij w babinowieckim powiecie trzymają wspólnie za assekuracyjnym dokumentem roku 1812 od Piotra Monkiewicza wydanym w zastawney possessyi folwark Ostrowiszcze zwany y nadto jeszcze Józef y Franciszek Antoniewiczowie Przewalscy w tym powiecie trzy włoki gruntu prawem wieczystym od Anny Kondraszowey, nadworney sowietnikowny w tymże 1812 roku marca dnia 9 nabyte mają.
Z których brat starszy Wincenty połączony dożywotnią przyjaźnią z Jeymością panią Krystyną z familii Dzierżyńskich, ma synów Macieja y Kazimierza; Franciszek, średni, żenny z jeymością panią Agatą Suchowską nie ma żadnego potomstwa; a Józef naymłodszy zostając w związku małżeńskim z jeymością Reginą de Domo Charkowską przyżył syna Gabryela oraz córek Agnieszkę, Leonorę, Annę y Mariannę.
Z kolei Andrzey Józefowicz Przewalski wydał na świat trzech synów: Mikołaja, Jana i Mateusza, sam zaś uczyniwszy w roku 1798 Decembra 23 dnia testamentem swoim podział części majętności Skuratowa między pomienionymi synami, dług śmiertelności wypłacił. A brat jego rodzony Antoni Józefowicz w ciągu wieku swojego przyżył trzech synów: Jana, drugiego Jana y Macieja. Od Franciszka Janowicza poszło takoż trzech synów: Wincenty, Michał y Ignacy, z których Wincenty w pożyciu małżeńskim z jaśniewielmożną panią Domicelą Baranowską będący, ma jedną córkę Wiktorę, a Michał y Ignacy w kawalerskim zostają stanie.
Teodor Janowicz, w Witebskim mieszkający powiecie żadnego niema potomstwa.
Tomasz Samuelowicz zostawił po sobie trzech synów: Symona, Benedykta y Leona, a Jerzy, brat jego, bezpotomnym żyć przestał. U Mateusza Piotrowicza takoż żadnego nie pokazano potomstwa; Maciey zaś Piotrowicz, wydawszy na świat Franciszka, Symona, Piotra y Pawła sam do wieczności przeniósł się. Bartłomiey Piotrowicz zostawił jednego syna Piotra, y Sylwester Piotrowicz – Wiktorego y Zacharyasza.
Od Kazimierza Franciszkowicza, mieszkającego w powiecie witebskim na gruncie małoletnich Baranowskich za kontraktem w roku 1814 Apryla 23 z ich opiekunem Jpanem Chaszkowskim zawartym, trzey synowie na świat wydani, to jest Maciey i Hieronim w kawalerskim zostający stanie, a Józef, mający syna Waleryana.
Od Antoniego Marcinowicza pozostał syn Symon, od Tomasza Marcinowicza Kazimierz, Mikołay y dwóch Franciszków.
Franciszek Dymitrowicz zostawił syna Antoniego, Tadeusz Dymitrowicz takoż syna jednego Jana; Marcin Dymitrowicz – Andrzeya y Józefa; Józef Dymitrowicz, wdowiec w podeszłym zostający wieku ma syna Zacharyasza, a córek Apolonię y Jadwigę.
Od Macieja Dymitrowicza zrodzony syn Wincenty, a od Jana Dymitrowicza Feliks y Leon.
Na ostatek Mikołaj Andrzejowicz zaprzysięgły dozgonną przyjaźń JPani Helenie Bujewiczównie ma z nią synów Feliksa, Franciszka, Alojzego i Pawła oraz córkę Małgorzatę. Jan Andrzejowicz, zaślubiwszy JPanią Franciszkę Chaszkowską dożył synów Azyasza, Teodora y Stanisława. Mateusz Andrzejowicz skojarzony węzłem małżeńskim z JPanią Urszulą Zienkiewiczówną prolificarit synów dwóch, Stefana y Stanisława.
Jan Antoniewicz zostawił po sobie syna Augustyna w małoletności, a drugi Jan Antoniewicz, ożeniwszy się z JPanią Franciszką Kotowiczówną ma syna Ignacego y córek Dorotę y Maryannę. Maciej zaś Antoniewicz połączony szlubnemi związki z JPanią Dorotą Przewalską wydał na świat dwóch synów, Franciszka y Stefana. Symon Tomaszewicz nie ma płci męskiey potomstwa, a tylko jedną córkę Julię. Brat zaś jego Benedykt Tomaszewicz, chorąży woysk Rossyjskich, w kawalerskim jest stanie; a Leon Tomaszewicz, zostawiwszy dwóch synów, Józefa y Antoniego, w woyskowey będącego służbie, sam do wieczności przeniósł się.
U Franciszka Maciejowicza y u brata jego Symona Maciejowicza żadnego nie pokazano potomstwa. A Piotr Maciejowicz, żenny z JPanią Anną Borowską, ma syna Andrzeja, Paweł zaś Maciejowicz, który prawem wieczysto kupnym od Teodora Janowicza Przewalskiego w roku 1817 wydanym i podobnymże prawem od Wiktorego i Zacharyasza Sylwestrowiczów Przewalskich w tymże roku Februaryj 28 ferowanym, nabył część gruntu majętności Skuratowa, z porządku naturalney sukcessyi na małe części podzieloney i w rozmaite już ręce przeszłey, w pożyciu małżeńskim z JPanią Krystyną Chaszkowską ma synów dwóch Józefa y Michała oraz córek Małgorzatę y Annę.
Piotr Bartołomiejowicz oraz Wiktor Sylwestrowicz, trzymający za kontraktem od JPana Bazylego Chaniewskiego (...) siedzibę we wsi Horowielce w Witebskim powiecie sytuowaney, małoletnim Kaczanowskim przynależney, a także y Zacharyasz Sylwestrowicz żadnego nie mają potomstwa.
Maciey y Hieronim Kazimierzowiczowie w kawalerskim zostają stanie, a Józef, brat ich rodzony, ma jednego syna Waleryana. Od Symona Antoniewicza pochodzi syn Floryan. Kazimierz Tomaszewicz ma syna Michała y córkę Agnieszkę; Mikołay Tomaszewicz syna Jana y córek Annę y Apolonię, a Franciszek Tomaszewicz, kapitan woysk Rossyjskich, i brat jego takoż Franciszek żadnego nie mają potomstwa. Antoni Franciszkowicz bezpotomnie świat ten opuścił. Jan Tadeuszowicz, mający w possessyi swojey wiecznością nabyty za prawem kupnym od Leona Fettnera (...) w 1806 r. folwark Chrzanowszczyznę w powiecie witebskim położony, oraz za takowymiże prawami od Jakóba Sztokmana w 1814 y od byłego sędziego Wincentego Reutta w 1815 latach posiadający dokupione grunta w tymże powiecie, zaprzysięgłszy dozgonną przyjaźń JPani Zofii Przewalskiey ma z nią trzech synów: Izydora, Tomasza i Leona, oraz córek Elżbietę y Maryannę.
Andrzey Marcinowicz, żenny z JPanią Anną Domaracką, dożył podobnież trzech synów – Grzegorza, Franciszka y Jana y córkę Franciszkę, a brat jego Józef Marcinowicz, mając w zamęściu JPanią Franciszkę Krajewską wydał na świat synów Marcina, Dominika y Adama y córek Dorotę y Maryannę. Zacharyasz Józefowicz bezżennie życie prowadzi, a Wincenty Marcinowicz, zaślubiony z JPanią Anną z familii Krajewskich żadnego nie ma potomstwa.
Feliks zaś Janowicz, mający w związku małżeńskim Elżbietę Albertównę dożył syna Antoniego, a brat jego Leon Janowicz w nieletności zostaje.
I na tym stopniu kończąc prosiciel całą procedencyą familii swojey Przewalskich, y onę pojaśniwszy dokładnie oraz dokumentami wyżey poszczególnymi dowiodszy; dla gruntownieyszego jeszcze przekonania złożył świadectwo obywateli, urzędników y szlachty Biało-Rusko Witebskiey Guberni dobrze świadomych o całey progeneracyi teyże familii w roku 1817 marca dnia 20 na imiona wszystkich dopiero żyjących osób wydane, którym jak o pochodzistości familii JWPanów Przewalskich od przodka Karniły Przewalskiego, tak równie o aktualney starożytney y niewątpliwey rodowitości szlacheckiey nayuroczyściey zapewnili y przeświadczyli.
Co wszystko, gdy po ścisłym przeyrzeniu naydokładniey całą rzecz wyświetliło i stosownie do nastałey po przodkach rezolucyi nie tylko o pochodzeniu całey familii JWPanów Przewalskich od przodka Karniły Anisimowicza Przewalskiego, uprzywilejowanego tytułem szlachectwa Królestwa Polskiego za okazane w byłey Rzeczy Pospolitey Polskiey zasługi przelaniem krwi własney y poświęceniem życia samego na obronę Oyczyzny dowiedzione, lecz nawet o possydowaniu przez tę familię aż do tego czasu po różnych mieyscach dóbr ziemskich y wieczystych, jako też równie y o naydywaniu się dopiero niektórych osób w woyskowey Jego Cesarskiey Mości służbie, w przyzwoitey zasługom randze, naygruntowniey przekonało y zapewniło, przeto na mocy Naywyższey o Dworzaństwie Hramoty (...), mając z wyżey poszczególnionych obszernie dowodów zupełne przekonanie o starożytności Domu JPanów Przewalskich y o szlachetnym onego pochodzeniu, całą familię tychże Ichmościów Panów Przewalskich za aktualną rodowitą starożytną szlachtę uznajemy i na wieczne czasy utwierdzamy (...), do szóstey części szlachetney Rodosłowney księgi wnieść (...) postanawiamy.” Podpisali: gubernski marszałek i kawaler Romuald Bohomolec, Jakub z Manteyfflów, Bazyli Łukaszewicz, Marcin Rypiński, Seweryn Podwiński, Jan Buynicki i inni.

***

Oczywiście, lektura „suchych” materiałów archiwalnych nie jest ani łatwa, ani specjalnie zachęcająca. Wręcz przeciwnie, jest trudna, męcząca i na pozór mało dająca czytelnikowi wrażeń estetycznych i poznawczych. Nic jednak nie jest w stanie zastąpić autentycznych dokumentów tej czy innej epoki – stąd obfitość w niniejszym tekście przekazów archiwalnych.
A więc 12 października 1831 roku Zacharyasz i Feliks Przewalscy, bracia stryjeczni, nie mogąc podzielić między sobą dóbr Skuratowa, odziedziczonych po ojcu Józefie (wszyscy wyznania rzymsko-katolickiego) zwrócili się do witebskiego sądu ziemskiego, a następnie grodzkiego, by rozstrzygnął o ich interesach. Jako świadkowie wystąpili przed sądem liczni członkowie tej rodziny, krewni sądzących się, Przewalscy: Mikołaj, syn Tomasza (lat 64), Jelisiej, syna Jana (39 lat), Feliks, syn Mikołaja (43 lata), Piotr, syn Bartłomieja (37 lat), Józef, syn Tomasza (40 lat), Teodor, syn Jana (26 lat), Aleksy, syn Mikołaja (31 lat), (Narodowe ArchiwumHistoryczne Białorusi w Mińsku, f. 2634, z. 1, nr 128).
Z testamentu Jana (syna Tadeusza) Przewalskiego, ziemianina guberni witebskiej, spisanego w 1831 roku wynika, że miał on kilkoro dzieci, z których w momencie spisywania testamentu żyli tylko Izydor „od dawna mający pomieszanezmysły” oraz córki Elżbieta (żona porucznika Jana Żyżniewskiego) i Marianna (żona ziemianina Kazimierza Szczuki). Prosił umierający pochować go w kaplicy w pobliżu Skuratowa, w której przez sześć tygodni miano co niedzielę odprawiać mszę świętą.
Folwarki Chrapowszczyzna, Łapino i inne oddziedziczyły po nim córki. (Narodowe Archiwum Historyczne Białorusi w Mińsku, f. 2636, z. 1, nr 458).
3 lipca 1836 roku Paweł syn Macieja Przewalski napisał skargę na imię cara Mikołaja I, w której opowiadał, jak to jego krewny Filip Przewalski (nazywa go zresztą nie krewnym, lecz „odnofamilcem” czyli imiennikiem) razem z sześcioma innymi krewnymi, „wszedłszy w hazard”, pobili go dotkliwie i zadali „ranę niemałą na ręceprawej”. Chodziło o to, że krewni, będący już na krawędzi nędzy, nie mogli podzielić tegoż majątku Skuratowa. Ciekawe, że petent podpisał – widać z charakteru pisma, iż z niemałym trudem – rosyjskojęzyczną, napisaną przez pisarczyka skargę, własnoręcznie i w języku polskim: „Do tej prozby szlachciec Paweł Przewalski ręka przyłożył”... (Narodowe Archiwum Historyczne Białorusi w Mińsku, f. 2636, z. 1, nr 616).
„Rodosłownaja i dokazatielstwa o dworianstwie roda Przewalskich”, umieszczona w części szóstej „Dworianskoj rodosłownoj knigi Witebskoj Gubernii 1838”przedstawia m.in. drzewo genealogiczne tej rodziny, składające się z dziewięciu pokoleń i 46 osób. (Narodowe Archiwum Historyczne Białorusi w Mińsku, f. 2512, z. 1, nr 248, s. 99-100).
W 1838 roku Przewalscy zostali potwierdzeni w rodowitości przez heroldię witebską. Sporządzone wówczas drzewo genealogiczne przedstawia dziewięć pokoleń, 43 osoby płci męskiej (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 6, nr 609, s. 302, 303).
W 1847 roku Senat Rządzący w Petersburgu potwierdził rodowitość Józefa, syna Marcina, Przewalskiego, szlachcica powiatu orszańskiego guberni mohylewskiej, a w 1857 roku jego wnuka Karola, syna Józefa, (urodzonego przez matkę z domu Styrykowicz). (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 6, nr 1816, s. 186-187).
W tymże 1857 roku potwierdzeni w rodowitości zostali także Franciszek (Franc), Antoni (Anton) i Jerzy (Jegor), synowie Kazimierza a wnukowie Wincentego Przewalscy (tamże, s. 221-222). Wszyscy – wyznania rzymsko-katolickiego.
Stefan Przewalski, szlachcic powiatu surażskiego guberni witebskiej, katolik, w roku 1863 miał żonę Agnieszkę z domu Puszkin (herbu Szeliga), a z niej dwie córeczki: Ewę i Annę (Narodowe Archiwum Historyczne Białorusi w Mińsku, f. 2512, z. 1, nr 527).
Większość Przewalskich zostawała przy polskości i katolicyzmie i była szykanowana przez carat w XIX wieku. „Lista zamieszkałych w Guberni Witebskiej urzędników wyznania rzymsko-katolickiego, zwolnionych ze służby po 1863 roku”(CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, z. 1866, nr 181) donosi m.in., że prześladowaniu poddani zostali – „radca tytularny Jan Przewalski, który zajmuje się służbą prywatną” oraz „były pomocnik nadzorcy akcyznego powiatu dyneburskiego, koleżski asessor Grzegorz (Grigorij) Przewalski, który pracuje na gospodarstwie”...

***

Kolejne wzmianki dokumentalne dotyczą rosyjskiej gałęzi tego rodu. Co można powiedzieć o pierwszym rosyjskim reprezentancie tej rodziny? Źródła archiwalne nie są w tej mierze zbyt hojne na informację.
Kazimierz (syn Tomasza) Przewalski porzucił studia w jezuickiej Akademii Połockiej, uciekł do Rosji i przeszedł na prawosławie. Jego brat Franciszek również zaciągnął się do służby w armii rosyjskiej, walczył mężnie jako oficer w jej szeregach w kampanii 1812/13 roku, za co odznaczony został orderami, a do dymisji podał się w randze majora.
Syn Kazimierza (Kuźmy) Przewalskiego, Michał, także był wojskowym, lecz ze względu na słabe zdrowie został po 15 latach służby zdymisjonowany w randze sztabs-kapitana. Nie znamy dokładnie powodów i motywów, którymi kierował się Kazimierz Przewalski, porzucając kraj ojczysty, zrywając więzi rodzinne, sprzeniewierzając się wierze przodków. Widocznie chodziło o jakieś ostre nieporozumienie w gronie rodzinnym lub sąsiedzkim. Z przekazów archiwalnych wynika, że do Moskwy uciekali często ci, którzy weszli w kolizję z prawem, złodzieje, mordercy, niewierne żony itp., jak to np. miało miejsce latem 1758 roku, gdy w Mohylewie trwał proces nad złodziejami Jankiem Kozłowskim i Ullaną Stoszynową, którzy porzuciwszy własnych małżonków i dzieci, zawiązali złodziejski konkubinat, okradli skarb miasta, kilku obywateli i złapani zostali wraz z nieprawnie zdobytym majątkiem już podczas ucieczki do Wiatki. Za całokształt „wyczynów” zostali też ukarani: on powieszony, ona utopiona; na mocy decyzji sądowej.
Kryminaliści, którzy uchodzili za granicę, uciekając nieraz z więzienia dosłownie w przededniu kary, zazwyczaj udawali tam, iż są ofiarami religijnych prześladowań, za co ich przygarniali nieraz tamtejsze władze i mieszkańcy.
Nie należały do rzadkości przypadki, gdy któryś drobny szlachcic zagarniał część mienia swych sąsiadów lub krewnych i zmykał za moskiewską granicę, znajdując tu z reguły życzliwe przyjęcie, gdyż poddanym cara zawsze sprawiało radość wszystko, co Polsce przykrość. I tak np. Paweł Michał Kołłątaj, dworzanin jego królewskiej mości i podstarości bielski, pisał 10 kwietnia 1648 roku do wojewody rżewskiego Iwana Streszniewa: „Donoszę ja ci, że w roku sim, wpośród teraźniejszego postu wielkiego czeladnik jego mości księcia Massalskiego, wojewody brzeskiego, na imię Jan Berezowski, człowiek wzrostu średniego lat trzydziestu, obliczem jasnowłosy o brodzie małej rudej, huba po prawej stronie wzdłuż perecięta, sam z przyjacielem swym czeladnikiem uciekł. A ma ze sobą cztery konie, dwa gniadosze, jeden łysy, a drugi cały gniady, oraz dwa wałachy, kary i myszaty, wierzchem biegnie i nawjuczone z worami konie wiedzie, pobrawszy ze sobą w złocie i klejnotach na trzydzieści tysięcy złotych Polskich i zabiwszy szlachcica dobrego i szafarza jego mości pana wojewody brzeskiego w majątku Bolniki. Całe to dobro pańskie i pieniądze pobrawszy, uciekł. I spodziewając się złapać go jego mość pan Massalski, wojewoda brzeski, aż do Smoleńska z Litwy gonić kazał (...) Nie dogonili... A tu do mnie z Białej wiadomość przyszła, że za rubież w ziemię jego mości carskiej uszli. Ino by tobie, wojewodo, o tym wiedząc kazać tego złodzieja i zbójcę z jego czeladnikiem i ze wszystkim tym dobrem i czterema końmi we Rżewszczyźnie mocno zakazać, a jak się taki człek sam z przyjacielem się zjawi, zrazu znaleźć i dać mi o nim znać i takowego ubójcę wydać, żeby złodzieje a zbóje zamętu a hultajstwa między wielkich hospodarów naszych na obydwie strony nie wnosili. Takoż i waszym naprzeciw robione będzie...
Prośba ta, jak i wiele podobnych, pozostała bez odpowiedzi, a zuchwałego pana Jana spotkał zwykły tego gatunku zbiegów los: albo urządził się na służbę carską, albo został po drodze przez ludzi moskiewskich odarty ze wszystkiego i posiekany na kawałki. Źródła ówczesne dostarczają pod dostatkiem przykładów pierwszego i drugiego. („Akty otnosiaszczijesia k istorii Jugo-Zapadnoj Rossii”, t. 3, s. 179, 193 i in.).
Zdarzało się również, iż żona, której zbrzydł mąż ślubny, uciekała do Moskwy z nowym wybrańcem serca. Tak np. w kwietniu 1648 roku podstarości nowogrodzki Tomasz Małachowski pisał do wojewody Briańska Aleksego Zwienigorodskiego o tym, że z sioła Jurkowa, co to w powiecie nowogrodzkim, uciekła do ziemi moskiewskiej Halszka Polikszanka, żona dobrego szlachcica Wojciecha Skrodzkiego. A uciekła z pachołkiem Waskiem Stefanowym, zabierając z sobą małego synka Piotra...
Po paru tygodniach zbiegłą wraz z jej dzieckiem i przyjacielem rzeczywiście odnaleziono w majątku Jefima Potriesowa niedaleko Briańska. Ale prośbie Małachowskiego nie uczyniono zadość, ponieważ zbiegowie – rzecz zrozumiała – panicznie bojąc się powrotu i kary zasłużonej, natychmiast przyjęli prawosławie, całowali krzyż na wierność carowi i nijak nie chcieli wracać do domu. Zamknięto więc ich na pewien czas do ciupy, a sprawa cała trafiła prosto w ręce cara Aleksego Michajłowicza. Nie wiadomo, co car postanowił, ale przypuszczalnie mógł wziąć w swą opiekę zrozpaczonych kochanków; chociaż i innego rozstrzygnięcia wykluczyć nie można. (Cyt. wyd., t. 3, s. 187-188).
Ale były inne, bardziej poważne i szersze podstawy uchodzenia wielu mieszkańców Litwy i Białej Rusi do Państwa Rosyjskiego. Można te powody ująć w krótkim pojęciu: bezprawie, nierząd, chaos.
Przejmujący obraz swawoli pańskiej i chłopskiej wyłania się już z samych suchych relacji sądowych, zachowanych w ówczesnych archiwach. Wystarczy przytoczyć fragmenty jednego z nich. „Żałował y soleniter protestował się jw pan Konstanty Brzostowski, pisarz wielki W.Ks.L., starosta Dawgowski, Orański, Perłoyski etc. etc., y sama jeymość pani Teresa Woynianka, pisarzowa W.Ks. L., na jeymość panio Zofio Michałowo Bronisławowo Wasilewsko y na synów jeymości, ichmmw panów Kazimierza y Samuela Wasilewskich ... W roku ninieyszym 1712, msca Maia dnia 20, subordynowawszy chłopów swych, imionami y nazwiskami samym lepiey wiadomych y znaiomych, więcey trzydziestu, którym rozkazawszy na wieś żałuiącego protestanta nayść, nazwane Chotce, w w-wie Witebskim leżąco; którzy chłopi, pełniąc rozkaz panów swych a będąc zufali w swey zawziętości, napadszy na karczmę, bez dania żadney przyczyny, z krzykiem, hałasem, poczeli chłopów żałuiącego protestanta bić, zabiiać, kaleczyć, mordować, których niemało pobili y pokaleczyli; żyda, arendarza tey karczmy, na imię Ulfa Leybowicza, zbili, zmordowali, zekrwawili, pieniądze, korale, fanty żydowskie pozabierali, a naostatek trunki różne iako to: piwa, gorzałki, miody powytaczali y beczki porozsiekali.
I na tym mało maiąc, ale daley coraz sobie absolute postępuiąc, powtórnie naszedszy na wieś ... ciż chłopi, z rozkazania obżałowanych ichmościów, z różnym orenżem, do boiu należytym, armata manu et tumultuaria, chłopów y boiar pancernych żałuiącego protestanta bić, zabiiać poczeli, niewiast, także w ciężaru zostaiących, z yzb powywlekawszy, bili, mordowali y mało na śmierć nie pozabiiali, innych zaś pobili, pokaleczyli...
Tym nie kontentuiąc się, lecz cale godząc na zgubę żałuiącego protestanta, zasadziwszy się, ciż chłopi ... na drodze przeciwko administratora żałujiącego, jm pana Kazimierza Zelbrechta Petrusewicza, stolnika Inflanskiego, cale usiłuiąc na zabicie, wyskoczywszy ieden z zasadzki, z muszkietu, iak we pnia, do administratora kulo ugodził, a że w tym snać Boska ordinacya była, że, mimo intentu subordinowanego, kula w burkę poszła. A potym, wyskoczywszy z zasadzki na drogę z cepami, z kosami, z kołami poczęli bić, zabiiać.
Dopiero żołnierze regimentu dragońskiego hetmana polnego Denhofa z trudem rozproszyli rozjuszoną tłuszczę. Nie na długo wszelako... „Jednak tedy – głosi skarga sądowa – widząc obżałowany jm pan Samuel Wasilewski takową niezdolność swych chłopów do takowego popełnionego uczynku, sam naiachawszy w nocy z czeladzio, z chłopami na wieś, nazwano Wasilewo, w województwie Witebskim leżąco, chłopów nic niewinnych bił, mordował...
I na tym niedość maiąc, obżałowany jegomość pan Samuel Wasilewski, uprzątnowszy sobie fantazio, wznaszaiąc pokóy pospolity, prawo statutowe za nic pozostawiaiąc y lekce sobie stan szlachecki poważaiąc, zbuntowawszy się, z niemało gromado ludzi, na dniu siódmym mca Junij roku ninieyszego 1712, w Witebsku, podczas seymiku relacyinego panów posłów, przybyłych z seymu Warszawskiego, zaraz poczoł żałuiącego i jego administratora słowy uszczypliwemi, honorowi szkodzącemi, lżyć, sromocić, a zelżywszy srogo, pochwałkę zabiciem na śmierć uczynił, mówiąc te słowa: „Zabiliśmy pana Woynę, starostę Brasławskiego, zabiliśmy brata twego, pana Petrusewicza, zabiiemy y ciebie pospołu z panem Brzostowskim, pisarzem wielkim W. Ks. Litewskiego”...
Jan Władysław Bobrzański, jenerał jego królewskiej mości województwa witebskiego, osobiście sprawdził zasadność tych skarg i oto co w swej relacji odnotował: „Widziałem jm pana Petrusewicza, stolnika Inflanskiego... na pościeli leżącego, bardzo kołami zbitego, zkrwawionego, rękę prawo niemiłosiernie przebito, na któro niechybnie wiecznym kaleko być może. Widziałem także chłopów we dworze pomienionym niemało zbitych y ranionych, to iest, na imie Hryszka Sachna, bardzo zbitego, wszystkiego zekrwawionego, ręce, nogi poprzebiiane y bok kołem uderzono, aż kiszki widać. Drugiemy zaś Makieiu Sachnu, bratu onegoż, głowę kołem niemiłosiernie przebito aż do samego mózgu; na ciele zaś razów więcey 30 kiiowych... Którzy ludzi od tak tyrańskiego a prawie niemiłosiernego bicia, Bóg wie, ieżeli będo żywi, albo nie.
Białychgłów zaś ciężarnych widziałem trzech bardzo zbitych, zekrwawionych, znaki sinie, krwio nabiegłe, y o tych lepiey sam Bóg wie, ieżeli płodu nie zrzuco; kturzy niewiasty uskarżali się, iż cale płód od takiego tyrańskiego bicia poronić musiemy”.
Od chłopów też dowiedział się generał, że Samuel i Kazimierz Wasilewscy „od niemałego czasu iuż używaio takiego morderstwa y tyraństwa”... Nic dziwnego, że po latach dzikiej swawoli niektórzy mieszkańcy wschodnich kresów Rzeczypospolitej – i to niezależnie od wyznania i języka – dziękowali losowi za to, że car wreszcie (1772) zaprowadził pod tym względem porządek. W każdym bądź razie oficjalny rozbój carskich urzędników odbywał się nie tylko w majestacie prawa, ale też w ramach pewnych przepisów prawnych. Rzeczpospolita natomiast w ostatnim wieku swego życia była bezsilna wobec własnych obywateli. Jeśli nawet sąd ferował surowy wyrok, rzadko był on egzekwowany. Niekiedy winowajcy kryli się za wschodnią granicą (podobnie zresztą jak przedtem czyniły to niektóre z ich ofiar), by po czasie wrócić tu w składzie oddziałów rosyjskich i srogo się zemścić na „Polaczkach” za urojone lub rzeczywiste cierpienia... („Istoriko-juridiczeskije materiały”..., t. 20, s. 176-179).
Zdemoralizowanie i znikczemnienie w XVIII wieku były tak powszechne i głębokie, że już wówczas, podobnie jak w XX wieku, „słynęła” Rzeczpospolita z częstego okradania i grabieży kościołów oraz posiadłości świątynnych, jak też samych kapłanów. Przykładowo, w grudniu 1717 roku napad na posiadłość kościelną urządził niejaki Jan Szulborski, podczaszy mścisławski, sędzia głównego trybunału W. Ks. Litewskiego, tj. człowiek, który nawet z urzędu musiałby stać na straży prawa. Otóż ten pan i jego podwładni – jak donosi ówczesny dokument – „śmieli y ważyli się... na maiętność Ryzyn, własność jmci xdza Izydora Kornilewskiego, w województwie witebskim leżącą, armata et tumultuaria manu, z ludźmi żołnierskimi komputowemi, gwałtownie naiachać. W którey to maiętności... naprzód odebrawszy klucze od swirnów, gumna y innych zamków, poddanym posłuszeństwo wypowiedziawszy, a potym uszczypliwemi słowy lżyli, hańbili, dysgustowali y ludziom żołnierskim za wrota wypędzić kazali. Którzy to ludzie żołnierscy, dość czyniąc rozkazowi, porwawszy z izby pomienionego jmci xdza Izydora Kornilewskiego, prokuratora klasztoru Witebskiego, sztursami muszkietowemi pod bok co raz zadaiąc y różnie okrucieństwem narągaiąc się z charakteru kapłańskiego, w kark pięściami biiąc, tłukąc, za wrota wielkie wypchneli y wypędzili; pomienioną maiętność Ryzyn ze wszystkim bydłem rogatym y nierogatym, końmi iezdnemi i roboczemi, z zbożem y wszelką ową zgoła ruchomością, violenter zaiachali. Przez który gwałtowny naiazd żałuiące delatores ponoszą szkody na 15.000 złotych polskich. A nadto czeladnika, pana Jana Zaniewskiego, tamże we dworze będącego, okrutnie a niemiłosiernie bili, tłukli, wiązali y w prywatnym więzieniu o chłodzie y głodzie, w piwnicy, przez kilkanaście dni trzymali”. („Istoriko-juridiczeskije materiały”, t. 24, s. 198-201).
Nie trzeba się dziwić, że po takich doświadczeniach niejeden ksiądz pod naciskiem władz zaborczych po rozbiorach, przechodził na prawosławie, żenił się i stawał się prześladowcą polskości. Co prawda władze polskie próbowały – aczkolwiek bez większego skutku – zaprowadzić w kraju porządek.
August III, król polski i wielki książę litewski, w 1735 roku postanawiał: „Lubo warowano y surowo jest zakazano konstytucyami dawnieyszemi y swieżemi, osobliwie 1699, 1710 et 1717, aby się nikt nie ważył, bez listow przypowiednich y wyraznego na seymie rzpltey pozwolenia chorągwi polskiego y cudzoziemskiego authoramentu podnosić y zaciągac, niektore iednak po woiewodztwach, ziemiach y powiatach w Koronie y w wielkim xięstwie litewskim osoby na to się, przeciwko pomienionym prawom, dyspensowawszy, kupy swawolnych, sub titulo wypraw, zgromadziwszy, miasta, miasteczka y wszystkie bez dystynkcyi wsie ruinuią, z nich podatki, które na samych tylko seymach stanowione y uchwalone bydz powinny, arbitrarie et despotice nałożone, wyciągaią y ciężkiemi exekucyami aggrawuią, kray oyczysty w niwecz obracają, po domach szlacheckich y drogach wielkie violencye y rabunki czynią y inne niezliczone grawamina patrant; więc powagą teraznieyszey rady tym woiewodztwom, ziemiom y powiatom, z których te kupy swawolne wyszły, serio zalecamy, aby ie zaraz y publicatione modemorum sanctiorum rewokowały; ieżeli zas ciż swawolni ludzi do woiewodztw, ziem y powiatow swoich w skromności y nie gromadnie powraćać, y w domach swoich spokoynie osiadac nie chcieli, tedy ich ex nunc pro hostibus patriae, infamibus invindicabilibus capitibus deklaruiemy, regimentarzom woysk oboyga narodow, tudzież starostom naszym sądowym ad mota nobilitate znosić, łapać, criminaliter sądzić y karać za powszechną zgodą rozkazuiemy, iuxta mentem konstytucyi 1588, titulo i processus contra rebellus et sit nadgroda ukrzywdzonym, tudzież iuxta tenorem reassumpcyi krakowskiey.
Na niewiele jednak zdawały się akty i nakazy prawne, gdy ludność utraciła poczucie praworządności. „W roku tymże 1735– skarżył się mieszkaniec jednego z miast białoruskich – dywizya iw. imc pana Ogińskiego, starosty przewalskiego, niedaleko Krzyczewa słychać była y tu do miasta Krzyczewa przybyć miała. Pod ten czas miasto Krzyczew spodziewaiąc się takowych gości, chleb sól ku potykaniu gotowało. Z którey dywizyi, za ordynansem czyli bez ordynansu iw. imc pana Ogińskiego, ich msc panowie Czarniawski y Poczobut, mianuiące się rotmistrzami, we trzechset koni y daley, do miasta Krzyczewa przybyli. Tandem mieszczanie Krzyczewscy, przeciwko przybywaiącym gościom, z chlebem solą potykać w końcu miasta wyszli. Obżałowani tedy ichm. panowie żołnierze, nic na to nie zważaiąc y chleba soli nie akceptuiąc, zaraz ze strzelby ognistey ludzi zabiiać poczeli, gdzie człowiek ośmnastu zaraz, na tymże mieyscu, na śmierć zabili, między któremi y żałuiącego brata rodzonego, Waska Szyrkiewicza, zabili y onego zewszystkim spalili”... („Istoriko-juridiczeskije materiały”, t. 17, s. 240).
Kupiec żydowski z Kryczewa w piśmie z tegoż roku na te postępowanie dodawał: „Potym wielkim tumultem wpadszy do miasta, poczeli zaraz domy y kramy palić, a inne domy rabować”... (tamże, s. 260).
W tego typu ekscesach nie chodziło o względy narodowościowe czy tym podobne, po prostu, rozbestwiona masa żołdaków, czując swą bezkarność, swawoliła i grasowała, rabowała nie tylko wsie i pomniejsze osiedla, ale też majątki wielkich panów i dygnitarzy (np. skarga Władysława Swadkowskiego, koniuszego mścisławskiego, i jego żony Klary), oraz miasta królewskie. Akcje te ogromnie szkodziły nie tylko skarbowi państwa, ale i majestatowi Rzeczypospolitej.
Postępując jak z wrogami z własnymi poddanymi, „poddając wójtów, ciwunów, arędarzy różnym bez serca wyszukanym torturom”, jako rozbójnicy odbierali ludziom nieraz ostatni grosz i ostatni worek ziarna. Nagrabione bogactwa przywłaszczano przeważnie, tylko małą część przekazując na potrzeby skarbu i wojska. Nieraz w ten sposób sprawiano porachunki sąsiedzkie, gdy napadano po nocach z oddziałami wojskowymi na siebie nawzajem, palono się, wyrzynano, mordowano niemiłosiernie. Żadna idea moralna nie łączyła już mieszkańców Rzeczypospolitej, żaden nie przyświecał wspólny wielki cel. Podział, zawiść, złość, nienawiść rozbiły kraj zanim został jeszcze rozszarpany przez zaborczych sąsiadów. Nie zabrakło zresztą i takich, którzy po 1772 roku dziękowali Bogu, że wreszcie car rosyjski czy król niemiecki zaprowadzi na tej nieszczęśliwej ziemi porządek...

***

Kazimierz (Kuźma) Przewalski żył widocznie bardzo długo, bowiem w 1826 roku wniesiony został do spisów twerskich dworian. Pozostawił po sobie synów Michała i Aleksego oraz córki Helenę i Agrafenę. (Por. Czerniawskij, „Gienieałogija gospod dworian Twerskoj Gubernii”, s. 154-155, nr 956. Rękopis w Centralnej Państwowej Bibliotece im. W. Lenina w Moskwie).
Maciej Przewalski, pisarz 1 klasy wałdajskiego sądu powiatowego w guberni Nowgorodskiej, został w 1846 roku na własną prośbę przeniesiony na posadę do Witebska, by móc opiekować się starszą już matką, na której utrzymaniu było troje małoletnich dzieci. (Narodowe Archiwum Historyczne Białorusi w Mińsku, f. 1297, z. 1, nr 17325).
E. Przewalski był wykładowcą matematyki 2 Aleksandrowskiej Szkoły Wojskowej w Moskwie w 70. latach wieku XIX, autorem „Zbioru zadań algebraicznych” (1881, wyd. 3-cie). W środowisku polonijnym Rosji był uważany za Polaka.
W XIX wieku panowie Przewalscy siedzieli też na drobnych posiadłościach na Wołyniu. Ich rodowitość została potwierdzona przez Wołyńskie Zgromadzenie Deputatów Szlacheckich 4 maja 1893, zaś przez Departament Heroldii Senatu Rządzącego w Petersburgu 12 listopada 1893 roku. (Państwowe ArchiwumObwodowe w Żytomierzu, f. 146, z. 1, nr 4816). W tymże czasie Włodzimierz Przewalski, rodzony brat podróżnika Mikołaja, był wziętym adwokatem w Moskwie.
19 grudnia 1888 roku gubernator witebski nakazał isprawnikom wieliżskiemu i witebskiemu zebrać wszystkie dane o rodzie i przodkach Mikołaja Przewalskiego, przy czym sugerował, że władzom bardzo zależy na wykazaniu „iskonno russkogo iprawosławnogo” pochodzenia tej rodziny. W tym też kierunku prowadzono badania w archiwach, rozmowy z żyjącymi reprezentantami domu Przewalskich. Ustalono, że rodzony brat wielkiego podróżnika, Włodzimierz, mieszka w Moskwie, przy Arbacie we własnym domu i znajduje się w służbie wojskowej; inny zaś, Eugeniusz, zamieszkuje własny majątek w powiecie duchowszczyńskim Guberni Smoleńskiej. Archiwarius M. Wieriowkim ustalił też prawie całą genealogię rodu.
Wypada stwierdzić, że także niektóre źródła rosyjskie obiektywnie traktują sprawę pochodzenia tej rodziny. W jednym z tamtejszych wydań znajdujemy zdania: „Przewalscy – ród szlachecki, pochodzący od rotmistrza wojsk kozackich Kornela Przewalskiego (Parowalskiego), z wyróżnieniem służącego Stefanowi Batoremu i wyniesionego przezeń do polskich godności szlacheckich. Z rodu tego wywodził się znany podróżnik Mikołaj Michajłowicz Przewalski. Ród Przewalskich wciągnięty jest do Vi i II części ksiąg szlacheckich guberni Witebskiej, Jekatierinosławskiej, Smoleńskiej i Twerskiej”. („Encikłopiediczeskij Słowar”  F. Brockhausa i I. Efrona, t. 25, Petersburg 1898).
                           
                                                        ***

Rozdział II
Zwycięzca Azji


The earth is full of anger,
The seas are dark with wrath,
The Nations in their harness
Go up against our path:
Ere yet we loose the legions
Ere yet we draw the blade,
Jehorah of the Thunders,
Lord God of Battles, aid!
(Rudyard Kipling, Hymn before action)


1. Jeden z największych


Nam, mieszkańcom XXI wieku, wydaje się, iż Ziemia została ostatecznie zbadana i opisana bardzo dawno i że eksplorować można już tylko Kosmos. Stereotyp ten jest jednak mylący. Przecież wielkich odkryć geograficznych dokonywano nie tylko w ciągu XV–XVII stulecia, ale i w XIX i XX. Wiek XIX charakteryzuje pod tym względem nadzwyczaj wysoka liczba wypraw naukowych do najróżniejszych zakątków świata, jak również przejście od odkrywania nowych obiektów do ich naukowego badania i opisu. Jednym z największych twórców tego przełomu w dziejach nauk o Ziemi był Mikołaj Przewalski.
Niestety, nawet wśród polskich naukowców przyjęte jest zdanie, że ten wielki badacz Azji nie był Polakiem z pochodzenia. (Por. np. Zygmunt Łukawski, „Polscy badacze i odkrywcy w Rosji w drugiej połowie XIXw”., w: „Słowiańszczyzna i dzieje powszechne”, Warszawa 1985, s. 278). W świetle zaś danych archiwalnych przekonanie to – jak wykazaliśmy w poprzednich rozdziałach – na tak pewne nie wygląda. Wręcz odwrotnie – jest bezpodstawne. Zresztą, ze znanych względów „geopolitycznych” ta, jak też wiele innych wybitnych osobistości pochodzących z ziem byłej Rzeczypospolitej, a działających w Rosji, rzadko stawała się przedmiotem badań naukowych, a jeśli już – to z przemilczeniem określonych istotnych aspektów ich pochodzenia, postawy, poglądów. (Por. W. Hryckiewicz, „Ot Niemana k bieriegam Tichogo okienna”, s. 6-7).
Jako swego rodzaju wyjątek zresztą można podać, że „Wielka Ilustrowana Encyklopedia Powszechna” Wyd. „Gutenberg” (Kraków, t. 14, s. 172) podawała jednak informację rzetelną: „Przewalski Mikołaj, rosyjski generał i najwybitniejszy podróżnik pochodzenia polskiego (1839–1888). W 1867–69 badał obszar Ussuri, w 1870-73 objeżdżał Mongolię i Chiny, dotarł przez prowincję Kantsu do górnego Jangtsekiangu, a stąd przez pustynię Gobi do Irkucka. W 1876-77 badał Lob Nor i Ałtyn Tag, w 1879-80 źródłowy obszar rzeki Huangho aż do Jangtsekiang. Wyniki swych podróży opublikował w wielu pracach, pisanych po rosyjsku. Podróże Przewalskiego posunęły daleko naprzód znajomość Azji środkowej i stały się wzorem dla późniejszych badaczy tych krajów. Śmierć zaskoczyła Przewalskiego w Karakole, który na jego cześć został nazwany Przewalskiem.
Jest to jednak, jeśli nie jedyna, to jedna z bardzo niewielu informacji w źródłach krajowych, wskazująca incydentalnie na polskie pochodzenie tego wielkiego podróżnika.

***

Imię Przewalskiego stoi w szeregu wielkich podróżników XIX wieku obok imion Dawida Livingstona, Henry’ego Stanley’a, Teodora Bellingshausena, Charlesa Sterta, Aleksandra Humboldta, Jegora Kowalewskiego.
Bardziej niż ktokolwiek spośród uczonych rosyjskich potrafił zwrócić uwagę Zachodu na osiągnięcia nauk w Rosji. Nieraz porównywano go z Marco Polo, a przecież on stał niewspółmiernie wyżej od swego poprzednika zarówno jeśli chodzi o wykształcenie, dar obserwacji i zdolności opisywania przyrody. Także Livingstona i Stanley’a, słynnych badaczy Afryki, przewyższał Przewalski swym poziomem, a nie ustępował im energią i siłą moralną. Rozproszył gęstą mgłę niewiedzy pokrywającą dotychczas ogromne połacie Azji. „Rzućcie okiem na wszystko, czego dokonał M. Przewalski – pisał pierwszy prezydent Towarzystwa Geograficznego ZSRR Juliusz Szokalski – a wstanie on przed wami w całej swej gigantycznej okazałości, wstrząśnie i zafascynuje nieogarniętym całokształtem swego szczerego dążenia do odkrycia przed nauką przyrody Azji Środkowej...
Istotne znaczenie miała bodaj także okoliczność, że ta potężna osobowość urodziła się i działała w Rosji, gigantycznym państwie o swoistej, oryginalnej cywilizacji.
Max Scheler zapytywał w dziele Problemy socjologii wiedzy: Czy postępowi wiedzy lepiej służą wielkie państwa i mocarstwa światowe czy państwa małe? Udzielona przezeń odpowiedź na to pytanie nie była prosta. „Kultura wiedzy, a dotyczy to zwłaszcza kultury wiedzy w obrębie nauki pozytywnej, zależna jest w znacznej mierze od takich terytoriów i narodów, którym właściwy jest szybki różnokierunkowy przepływ różnorakich sił i które także w aspekcie politycznym prezentują się jako indywidualności plemienne i narodowe.
Rozmaitość Europy – w zestawieniu z względnie jednorodnymi państwami, np.  gigantami Azji – była przyczyną jej względnego liberalizmu i aktywnego ducha wolności. Należy przy tym także uwzględnić umiarkowany klimat, który na Północy zmusza do ciężkiej pracy, ale na Południu pozostawia więcej możliwości kontemplacyjnego rozkoszowania się światem, jak również geopolityczne rozczłonkowanie Europy. „Liczne odrębne kultury greckich polis – w przeciwieństwie do Rzymu, którego dokonania w dziedzinie wiedzy bynajmniej nie wzrastały w miarę rozrastania się obszaru Imperium..., – liczne indywidualności plemienne oraz wielorakie sprzeczności polityczne w Niemczech – w przeciwieństwie do coraz to bardziej od czasów Richelieu unitarystycznie rozwijającej się Francji i do angielskiego „empire”, gdzie sfera praktyki wysysała nazbyt wielką część duchowej energii – stanowią każdorazowo względnie korzystne okazje do rozwoju nauk, a szczególnie także rozmaitych rodzajów wiedzy. Sprzeczności wyznaniowe rozszerzają przy tym swobodę nauki... Liczne zróżnicowania klasowe, rozmaitość stanów w mieście i na wsi oraz ich nieustanne walki – nie osiągające wszelako nasilenia, które musiałoby zdławić wszelką spokojną pracę badawczą – sprzyjają również rozwojowi nauk – ale nie są zbyt korzystne dla rozwoju metafizyki, która wymaga więcej spokoju i możliwości rozprzestrzeniania się w obszarze względnie zuniformizowanej ludzkości. Również wojna, jeśli tylko nie jest wojną mającą na celu zniweczenie i wytrzebienie bądź zepchnięcie całych narodów do podrzędnej rangi proletariatu, już ze względu na same tylko potrzeby techniki wojennej dostarcza nieustannie naukom pozytywnym potężnych bodźców rozwoju. Dla ducha metafizyki natomiast, podobnie jak i dla ducha religii, jest wojna niekorzystna, stąd też olbrzymie spacyfikowane państwa azjatyckie stwarzają bardziej płodny grunt dla rozwoju wiedzy religijnej i metafizycznej. Te zuniformizowane gigantyczne państwa łatwiej uzmysławiają człowiekowi treści wieczności, budzą poczucie trwania, ożywiają predyspozycje do aktu ideacji istoty w obliczu wszelkiego przypadkowego bytowania”...
Dotyczy to w całej rozciągłości i Rosji, którą cechowała świadomość własnego ogromu, potęgi i „nieobjętości”; i trzeba przyznać, że ten duch wielkiego słowiańskiego mocarstwa bardzo często przyciągał też Polaków, czyniąc z nich nie tylko nosicieli, ale nawet teoretyków rosyjskiego mesjanizmu i nacjonalizmu.
Jak twierdzi Scheler, ogromne terytorium państw azjatyckich, ich stałość skłania ludność do niezwracania uwagi na konkrety, szczegóły, na „teraz – tu – tak – oto” (stąd, być może, osławiona rosyjska „niechlujność”), a powoduje bardziej zajmowanie się zagadnieniami esencjalnymi, istotowymi, w rodzaju: czym jest „w ogóle” życie, prawda, śmierć, młodość, miłość, szczęście itd. „Państwa małe, w dosłownym znaczeniu, zwłaszcza zaś tzw. państwa „neutralne” – jeśli tylko są dostatecznie bogate i silnie zróżnicowane klasowo – są (przynajmniej w epoce wielkich państw imperialistycznych o światowym zasięgu) w ogóle znacznie lepiej predysponowane do rozwijania kultury wiedzy ściśle teoretycznej aniżeli wielkie mocarstwa, szczególnie zaś te o zasięgu światowym. A dzieje się tak z dwu przede wszystkim powodów: Obywatele państw neutralnych mają, po pierwsze, bardziej obiektywny stosunek do wszystkich narodów; od wszystkich przejmują one to, co w filozofii i nauce dobre, toteż daleko mniejsze jest w ich przypadku niebezpieczeństwo izolacji narodowej i mitotwórstwa. Są oni, po wtóre, usposobieni bardziej kontemplatywnie i teoretycznie, ponieważ walka i przyśpieszone tempo życia są im bardziej obce... Wiadomo, że wielkie metropole (Paryż, Berlin, Londyn) wydały nader nielicznych znaczących badaczy, nawet jeśli takowych można odnaleźć w wielkich miastach, często w późniejszym okresie ich życia i na ogół bez korzyści dla ich prac. Właśnie dlatego w imperialistycznej epoce rozwoju Europy takie państwa, jak Holandia, Dania, Szwajcaria, Szwecja, Hiszpania tak niesłychanie wiele wniosły w dziedzinie nauki. Ponieważ jednak, z drugiej strony, w państwach tych brak technicznych inicjatyw na wielką skalę, obfitości środków materialnych, a także bogactwa, jakimi dysponują wielkie światowe mocarstwa, stąd też nauka pozytywna rozwinęła się u nich stosunkowo słabiej, stosunkowo silniej natomiast zmysł metafizyczno-filozoficzny”.
Rozważaniom tym nie sposób odmówić spostrzegawczości, chociaż nie są im też obce pewne sprzeczności wewnętrzne – jak i samemu życiu zresztą – widocznie wszelkie trafne osądzanie rzeczywistości musi być – jak ona sama – niejednolite i zawierające tezy sobie nawzajem przeciwstawne. Wszystko bowiem złożone jest z przeciwieństw. Jeśli chodzi o Rosję to, z jednej strony, cechowała jej ducha skłonność do rozważania wiecznych „przeklętych” zagadnień bytu i ludzkiej egzystencji; z drugiej zaś strony, było to zawsze państwo ekspansywne, zaborcze, którego władcy bez przerwy dążyli nie tylko do poszerzania swej władzy i stanu posiadania, lecz i do rozciągnięcia ich na cały świat. Chcieli też mieć stosowne do swych celów środki techniczne, które mogła dać tylko nauka pozytywna. Stąd też nieustająca „opieka” władców Rosji roztaczana nad naukami i uczonymi, stąd ich tak charakterystyczne czuwanie nad tym, by nauka służyła „ojczyźnie”, „narodowi”, by była „pożyteczna” i dawała praktycznie stosowalne wyniki.
Rząd rosyjski także od M. Przewalskiego domagał się odkryć i ustaleń, które miałyby charakter praktyczny pod względem gospodarczym, wojskowym i politycznym.
Profesor G. Stasiuk pisze: „Mikołaj Przewalski – to jedna z najbardziej jaskrawych gwiazd na firmamencie światowej nauki o geografii. Duma ogarnia duszę, gdy w sędziwym gmachu Brytyjskiego Królewskiego Towarzystwa Geograficznego z jego uroczystymi salami i cichymi korytarzami, na ścianach których znajdują się portrety wielkich geografów świata, widzi się podobiznę ziomka – M. Przewalskiego. Jego wkład do światowej skarbnicy wiedzy został doceniony przez wszystkie czołowe organizacje geograficzne świata. Lecz przede wszystkim był on synem swej Ojczyzny i reprezentantem Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego. (Cyt. wg zbioru „N. M. Przewalski a geografia współczesna”, Moskwa 1989, s. 37).
Bardzo wysoko są cenione prace topograficzno-geodezyjne M. Przewalskiego, które dosłownie uczyniły przewrót w XIX-wiecznej nauce geograficznej o Mongolii, Tybecie, Turkiestanie, o rzece Żółtej i Błękitnej w Chinach.

***

Swą pierwszą wyprawę naukową rozpoczął Przewalski mając 28 lat, kolejne 21 poświęcił podróżom i badaniom naukowym. Od 1867 do 1888 stał on na czele pięciu długich wypraw. Przeszedł w sumie 31 500 km, przy czym „w drodze” znajdował się ponad dziesięć lat. Reszta wykorzystana została na przygotowanie do wypraw i na opracowywanie i systematyzację ich wyników. W trakcie podróży zostały przeprowadzone liczne pomiary triangulacyjne, określono dokładną wysokość 231 punktów geograficznych oraz 63 punktów astronomicznych.
Oto lista podróży M. Przewalskiego:
1. Ussuryjska (1867-1869).
2. Mongolska, czyli pierwsza przez Azję Środkową, najdłuższa, bo licząca 12 tysięcy km (1870-1873).
3. Lobnorska i Dżungarska, liczące razem 4 tysiące km (1876-1877).
4. Pierwsza Tybetańska (1879-1880).
5. Druga Tybetańska (1883-1885).
6. Dochodzi do tego trwająca tylko od 24 sierpnia do 5 października 1888, nieukończona piąta wyprawa do Azji Środkowej, przerwana na skutek nieoczekiwanej śmierci podróżnika.
Znany badacz P. Siemionow–Tian–Szanskij, podkreślał, że badania Przewalskiego stanowią całą osobną epokę w rozwoju nauki geografii.
Ten wielki uczony sprecyzował lokalizację wielu pasm i jezior górskich (Lob-nor, Kuku-nor, Jarin-nur, Orin-nur), podał opis Tarymu, największej rzeki Azji Środkowej. Odkrył szereg gigantycznych pasm górskich, takich jak pasma Ałtyn Tag, Humboldta, Rittera, Przewalskiego i wiele innych. Szczegółowo opisał wielką pustynię Gobi.
Klimatolodzy cenią wysoko dzieła Przewalskiego ze względu na obfitość w nich opisów zjawisk atmosferycznych, pogody, burz piaskowych i śnieżnych. Nie bez znaczenia są też jego relacje geologiczne.
Nieocenioną wartość mają skompletowane przezeń zbiory botaniczne. Herbarium Przewalskiego zawierało ponad 15 tysięcy roślin, należących do 1700 gatunków. Spośród nich aż 218 stanowiły nieznane dotychczas nauce europejskiej gatunki i siedem nowych rodzin. Istotne, że do każdej rośliny Przewalski napisał komentarz naukowy: w jakiej miejscowości, na jakiej wysokości, na jakiej glebie itp. została ona odnaleziona, tj. wskazał na warunki jej istnienia.
Najwyższą wartość mają zbiory zoologiczne Przewalskiego, zawierające ponad 7,5 tysiąca okazów, w tym 702 ssaków, 5010 ptaków, 1200 płazów i amfibii, 643 ryby. W ogromnej tej kolekcji znalazło się 10 gatunków fauny nieznanych dotąd nauce, a wśród nich dziki koń, dziki wielbłąd, niedźwiedź tybetański. Zbiór zoologiczny Przewalskiego do dziś stanowi przedmiot dumy Muzeum Zoologicznego Akademii Nauk w Petersburgu. Wielką wartość naukową mają pozostawione przez Przewalskiego fascynujące opisy obserwacji zachowań ssaków i ptaków, czyli pionierskie ustalenia w dziedzinie etologii zwierząt.
Wyprawy tego odważnego uczonego, opublikowane przezeń materiały znamionowały sobą przewrót w poglądach na przyrodę Azji Centralnej. Według określenia profesora N. Obruczewa M. Przewalski „otworzył przed współczesnąnauką drogę do Azji Środkowej i Tybetu”.
Oczywiście, jeśli zastosować skalę globalną, to można twierdzić, że opisane przez niego gatunki fauny i flory stanowią tylko drobną część świata ożywionego naszej planety. I będzie to częściowo słuszne. Na Ziemi żyje obecnie około 1,5 mln zbadanych gatunków istot żywych (w tym 4 tysiące bakterii, 70 tysięcy grzybów, 250 tysięcy roślin, 950 tysięcy owadów). Według obliczeń jednak niektórych biologów (np. P. Ravena) faktyczna ilość gatunków waha się w skali między 15 a 200 milionami gatunków. Żaden z ludzi, a nawet żadna z akademii nauk nie byłaby w stanie opisać i usystematyzować tego ogromnego bogactwa natury. Ale nauka usiłuje uczynić przynajmniej to, co może.
Przewalski był naukowcem o szerokim wachlarzu zainteresowań, w pięknych pod względem literackim tekstach dawał opisy nie tylko obiektów geograficznych, czy okazów flory i fauny, lecz również kreślił niezwykle sugestywny i klarowny obraz stosunków politycznych, moralnych, gospodarczych wielu społeczności azjatyckich, z którymi się w czasie podróży stykał.
A. Czechow, wielki pisarz rosyjski, pisał: „Takich ludzi jak Przewalski kocham bezgranicznie... Ich ideowość, szlachetna ambicja, mająca za podstawę cześć ojczyzny i nauki, ich upór, niezmożony żadnymi wyrzeczeniami, niebezpieczeństwami i pokusami szczęścia osobistego; dążenie do raz nakreślonego celu, bogactwo ich wiedzy i pracowitość, ich fanatyczna wiara w cywilizację i naukę – czynią z nich w oczach narodu bohaterów, uosabiających najwyższą siłę moralną.Jeśli typy pozytywne tworzone przez literaturę stanowią wartościowy materiał poznawczy, to te same typy, dawane przez samo życie, stoją ponad wszelką oceną”.
Ilość wydrukowanych książek i artykułów naukowych M. Przewalskiego (w językach: rosyjskim, niemieckim, francuskim i angielskim) liczyła pierwotnie, za jego życia 99 pozycji. W okresie późniejszym wiele z tych tekstów niejednokrotnie w całości lub we fragmentach wznawiano. Tłumaczką dzieł M. Przewalskiego na język francuski, która zadbała też o ich wydanie przez oficynę Hachette et C° w Paryżu była Polka, pani Żardecka.
Wiele roślin i zwierząt (wśród nich słynny koń – Equus przewalskii) w swej naukowej nomenklaturze nosi imię M. Przewalskiego. Gigantyczne pasmo górskie na Tybecie Północnym, duże lodowce na Ałtaju i w masywie Mustag-ata, półwysep na Kurylach, miasto w Kirgizji – oto tylko największe obiekty geograficzne, którym nadano imię wielkiego podróżnika. Cesarz Aleksander II kilkakrotnie osobiście wyrażał najwyższe uznanie dla postawy i prac M. Przewalskiego.
Po śmierci podróżnika miasto Karakol, w którym nastąpił zgon słynnego uczonego, przemianowane zostało na Przewalsk. W roku 1891 Cesarskie Rosyjskie Towarzystwo Geograficzne za zgodą najwyższych władz państwa rozpoczęło zbieranie datków na ufundowanie medalu i premii imienia Mikołaja Przewalskiego (Por. Narodowe Archiwum Historyczne Białorusi w Mińsku, f. 2001, z. 1, nr 1256).
Ciekawe, że pierwszym laureatem dużego srebrnego medalu im. M. Przewalskiego, ustanowionego przez Rosyjskie Towarzystwo Geograficzne, został wybitny rosyjski geolog, Polak z pochodzenia Karol Bohdanowicz, drugim i trzecim zaś P. Kozłow i W. Roborowski, przyjaciele i poplecznicy wielkiego badacza Azji. Ta honorowa i prestiżowa nagroda jest do dziś nadawana przez Rosyjską Akademię Nauk za wybitne osiągnięcia w dziedzinie geografiii.

***

Gdybyśmy chcieli pojąć mechanizm psychologiczny, umożliwiający tak wytrwałą postawę twórczą, wydaje się, że nie moglibyśmy pominąć motywacji poznawczej, która często bywa potężnym czynnikiem mobilizującym i koncentrującym osobowość na określonym celu. „Pragnienie poznania jest tak wielkie i rozbudza takie energie, że ludzkie serce, choć natrafia nieprzekraczalną granicę, tęskni za nieskończonym bogactwem ukrytym poza nią, przeczuwa bowiem, że w nim zawarta jest wyczerpująca odpowiedź na każde dotąd nie rozstrzygnięte pytanie”. (Jan Paweł II, „Fides et Ratio”, II, 17).
Wydaje się też, że przeżycia poznawcze posiadają również niebagatelne aspekty estetyczne i etyczne, dodatkowo wzmacniające motywację odkrywczą. Arystoteles rozpoczyna swą Metafizykę zdaniem: „Wszyscy ludzie pragną wiedzieć”. Prawie 2,5 tysiąca lat po nim Karol Wojtyła napisze: „Nawet w życiu codziennym obserwujemy, jak bardzo każdy człowiek stara się poznać obiektywny stan rzeczy, nie zadowalając się informacjami z drugiej ręki. Człowiek to jedyna istota w całym widzialnym świecie stworzonym, która nie tylko zdolna jest wiedzieć, ale także zdaje sobie sprawę z tego, że wie, i dlatego pragnie poznać istotną prawdę tego, co postrzega. Nikomu nie może być naprawdę obojętne, czy jego wiedza jest prawdziwa. Jeśli człowiek odkryje, że jest fałszywa, odrzuca ją; jeśli natomiast może się upewnić o jej prawdziwości, doznaje satysfakcji. O tym właśnie mówi św. Augustyn: „Wielu spotkałem takich ludzi, którzy chcieliby oszukiwać, ale takiego, który by chciał być oszukiwany, nie spotkałem”. Słusznie uważa się, że człowiek osiągnął wiek dojrzały, jeśli potrafi o własnych siłach odróżnić prawdę od fałszu i wyrobić sobie własny osąd o obiektywnym stanie rzeczy. Tu właśnie znajduje się motywacja wielorakich poszukiwań, zwłaszcza w dziedzinie nauk przyrodniczych, które w ostatnich stuleciach przyniosły tak znaczne rezultaty, przyczyniając się do autentycznego postępu całej ludzkości”. („Fides et Ratio”, II, 25).
Ludzi tego formatu i tego pokroju nie da się zmierzyć zwykłą miarką codzienności. Bruno Bettelheim („Cudowne i pożyteczne”, t. 2, s. 204) pisze: „Człowiek wtedy przemienia się w pełną istotę ludzką i urzeczywistnia wszystkie swoje możliwości, gdy nie tylko staje się sobą, ale nadto zdolny jest pozostać sobą i być szczęśliwy w więzi z drugim człowiekiem”.
Są jednak ludzie, być może wypada ich nazywać „nadludźmi”, którym nie odpowiada ta „banalna” wersja zarówno „pełni” człowieczeństwa, jak i „szczęśliwości”. Pierwszą osiągają dokonując czynów przekraczających zwykłą miarę ludzką, o drugą nie dbają w ogóle, pozostawiając gadanie o szczęściu wierszokletom i innym damskim pisarczykom. Są to ludzie, którym przyświeca manichejska wizja świata, oni nie szukają w nim własnej niszy życiowej czy przytułku, oni z nim walczą i usiłują zmieniać na własną modłę...
Parafrazując jedno ze zdań B. Bettelheima możemy powiedzieć, iż niektórzy z nich „byli tak nieszczęśliwi, iż sprawiali wrażenie bestii”. Są to ludzie przerażający, jeśli się patrzy na nich z przysłowiowej „żabiej perspektywy”, a ich „szczęściem” jest jedynie spełnienie w świecie tej roli – jednocześnie bezosobowej i osobowej, – do której przeznaczyły ich nieodgadnione wyroki opatrzności. Jednym z takich gigantów ludzkości był Mikołaj Przewalski.

***
2. Dzieciństwo, młodość – rzeźbienie charakteru


Większość źródeł biograficznych podaje, że Mikołaj Przewalski urodził się 31 marca 1839 roku we wsi Kimborowo guberni smoleńskiej w rodzinie ekskapitana armii rosyjskiej. Jednak W. Gawrilenko w książce „Russkij putieszestwiennik N. M. Przewalskij” (Moskwa 1989) podaje, że prawdziwą datą jest 1 kwietnia tegoż roku. Ponieważ jednak pierwszy kwietnia jest dniem w jakimś sensie „niepewnym”, rodzice zdecydowali się na zapisanie do metryk kościelnych jako dnia urodzin 31 marca. [Gdy św. papież Jan Paweł II zmarł wieczorem 1 kwietnia, jako datę jego zgonu podano 2 kwietnia!].
Liczne rosyjskie biografie Przewalskiego podkreślają, nie bez perfidii, że ojciec uczonego Michał „poskramiał polskich buntowników w 1832 roku”. Realnie to „poskramianie” jednak wyglądało dość dziwnie. W 1824 roku został Michał Przewalski mianowany podoficerem Pułku Estlandzkiego, który w 1831 roku skierowano rzeczywiście do walki z powstańcami polskimi. Szkopuł jednak w tym, że cały okres bezpośrednich starć oddziałów carskich (w których rzeczywiście znajdowało się mnóstwo „wiernych” Polaków) z insurgentami 30-letni pan Michał spędził... w szpitalu i w tej brudnej wojnie faktycznie nie uczestniczył. Przez osiem miesięcy kurował się z choroby oczu, następnie płuc, dalej z kołtunu w klinice Wileńskiej Akademii Medyko-Chirurgicznej. Kto wie, czy ten Polak z krwi nie symulował świadomie rozmaitych schorzeń, by nie trafić na front i nie walczyć przeciw rodakom...
W 1838 roku, już po dymisji, Michał Przewalski ożenił się z niejaką Jeleną Karetnikową, córką drobnego szlachcica białoruskiego, właściciela niedużego majątku Kimborowo na Smoleńszczyźnie. Ze stadła tego urodził się syn Mikołaj, przyszły badacz Azji Środkowej.
Dzieciństwo chłopca i jego rodzeństwa (dwaj dalsi bracia i siostra) upływało w drobnej posiadłości Otradnoje, w środowisku dalece nie sprzyjającym ani kulturalnemu, ani moralnemu, ani intelektualnemu rozwojowi. Chyba że tylko fizycznemu. Rodzice jego nie manifestowali żadnych zainteresowań umysłowych. Ojciec „był człowiekiem praktycznym i zdecydowanym”, o kilkanaście lat młodsza matka – „kobietą z twardym i gniewliwym charakterem, która sama mocno trzymała dom i gospodarstwo”.
Posiadłość, licząca 1000 dziesięcin ziemi i 105 „dusz” kmiecich, gwarantowała syte, aczkolwiek dość skromne życie. Stosunek gospodarzy do chłopów był tradycyjny, „staroświecki”. Najczęściej stosowany środek perswazji stanowiły rózgi, a gdy np. zauważono, że któraś z wiejskich dziewczyn popełniła „grzech”, natychmiast wydawano ją za mąż, oczywiście, za zupełnie innego chłopa niż jej wybraniec. Miała być biedaczyna w ten sposób przez całą resztę życia „wychowywana” przez narzuconego męża, któremu zresztą też za karę ofiarowano „jawnogrzesznicę”...
Niemiękkie środki wychowawcze stosowano w Otradnoje także w stosunku do dzieci pańskich. Rózgi odgrywały wybitną rolę w pedagogii domowej i przyszły podróżnik – człowiek niesterotypowych zachowań już w dzieciństwie – zakosztował do woli wszystkich ich odmian i gatunków. Po każdej poważniejszej psocie chłopca rozlegał się w Otradnoje poświst rózeg. Matka była bardzo surowa i ostro karała synów za dziecięce przewinienia. „Niemało dostałem rózeg we wczesnej młodości – wspominał później M. Przewalski.– Rosłem na wsi jak dzikus, wychowanie otrzymałem spartańskie, mogłem o każdej pogodzie pójść na ulicę”.
Gdy chłopak miał zaledwie siedem lat, zmarł mu ojciec. Matka powtórnie wyszła za mąż i urodziła także drugiemu mężowi troje dzieci. Ojczym nie był okrutnikiem, a nawet zdobywał się na gesty opiekuńcze w stosunku do dzieci swego poprzednika, lecz, siłą rzeczy, więcej uwagi poświęcano w rodzinie nowo narodzonym latoroślom. Starsze zaś korzystały z pełnej nieomal wolności: mokły pod deszczem, biegały po śniegu, wałęsały się po lesie, gdzie spotykano nawet niedźwiedzie, łaziły po drzewach, hasały po łąkach.
Każda, nawet najdłuższa, wędrówka zaczyna się od pierwszego kroku. Dla Mikołaja Przewalskiego tym przysłowiowym pierwszym krokiem w obserwowaniu i badaniu przyrody były właśnie młodzieńcze wyprawy do lasów i na łąki Smoleńszczyzny. Chłopiec nauczył się w ten sposób nie tylko kochać, ale i obserwować przyrodę, a na dodatek nabrał krzepy fizycznej, uodpornił się na chłód i spiekotę, deszcze i posuchy, głód i pragnienie, na zmęczenie fizyczne i psychiczne. Był jak ów młody dąbek, który stojąc samotnie w polu, od młodości nabiera odporności na wszelkie wichry i burze. „Drzewa, które rosną w miejscach cienistych i osłoniętych przed wiatrem, wprawdzie z pozoru rozwijają się pomyślnie, ale w rzeczy samej butwieją i okrywają się grzybami, a za lada uderzeniem łatwo się kruszą; te zaś, które wyrosły na wysokich wierzchołkach górskich, smagane srogimi wichurami i chłostane śnieżycą, stają się twardsze od żelaza. Podobnie i dusze, wiodące żywot bez nieszczęść, opływające w dostatki (...), stawiające ów żywot beztroski wyżej ponad te przykrości, jakie obyczajem świętych należy znosić dla uzyskania Królestwa niebieskiego, stają się podatniejsze i słabsze od wosku i padają pastwą ognia wiekuistego, te zaś, które wystawione są na niebezpieczeństwa, trudy i przeciwności (...) i w nich się zaprawiły, stają się silniejsze i szlachetniejsze od żelaza i diamentu, a wskutek ciągłej próby bywają odporne i niezdobyte dla wrogów, osiągając jakby stały stan niezwyciężonego męstwa i cierpliwości.” (Św. Jan Chryzostom).
Nie od dziś wiadomo, że psychologiczny klimat, w którym znajduje się dziecko, ma kapitalne znaczenie dla kształtowania jego postawy życiowej. Ktoś łatwiej, ktoś oporniej – ale każdy jednak wychowawczym wpływom środowiska ulega. Jakież było to środowisko czyli społeczeństwo prowincjonalne rosyjskie w połowie XIX wieku? Jak żył, myślał, czuł ten lud? Otóż arcybiskup Feliński tak opisywał jego moralność: „Prawda, że zbrodnie zdarzają się we wszystkich krajach i we wszystkich klasach społeczeństwa, nigdzie jednak nie mają tak mieszanego charakteru lekceważenia moralności obok fanatycznego przywiązania do religijnych form i obrzędów. Ten sam raskolnik, co woli pójść do ciężkich robót niż przeżegnać się trzema, a nie dwoma palcami, zabije bez wyrzutu człowieka choćby dla kilku kopiejek, utrzymując, że post złamać lub opuścić jakiś obrządek jest to pokalać duszę, zabójstwem zaś ręce się tylko kalają: „Umyj ręce i znów będziesz czysty”. W Sakramentach nawet formę tylko cenią, warunki zaś, od których istota Sakramentu zależy, lekceważą. Pop jeden, nie mogąc dostać w głuchej wioszczynie pszennej mąki i wina, używał do mszy hreczanego chleba i wódki. Rad niezmiernie z wynalazku, zapytał przy spotkaniu dziekana, czy można konsekrować na hreczce i gorzałce. Otrzymawszy zaś przeczącą odpowiedź, zawołał tryumfującym głosem: „A ot ja próbowałem i można!”
W innym znów miejscu podpity już paroch błogosławił ślub wiejski w cerkwi. Po ukończonej ceremonii zwrócił się do gromady z wyrzutem, że dla jednej pary tyle podjęto zachodu. Potem połączył ręce trzech par, należących do weselnego orszaku, i korzystając z tego, że w cerkwi opierać się księdzu nie śmieli, dał im ślub formalny, wiara zaś ludu tak silna, że pomimo żalów i narzekań, żadna para rozwodu się nie domagała.
Nie można nawet powiedzieć, że sami popi wiary nie mają; posuwają oni ją owszem nieraz do przesądów i zabobonów, ale jest straszna ciemnota i straszniejsza jeszcze grubość obyczajów. Nie znana im wcale praca nad uśmierzeniem namiętności, a tym mniej nad opanowaniem przyrodzonych popędów. Po dokonanej zbrodni gotów korzyć się i żałować aż do rozpaczy, ale powstrzymać się od jej spełnienia nie ma siły, zwłaszcza kiedy chodzi o pieniądze. (...) Mimowolne nawet złamanie postu w pojęciu ludu cięższym jest grzechem niż pijaństwo, kradzież lub rozpusta (...). Cały stosunek ich z Bogiem zależy na zewnętrznych obrzędach: obrazy, dzwony, śpiewy i pokłony – oto główna, jeśli nie jedyna treść ich nabożeństwa. Do obrazów mają oni tak zabobonne przywiązanie, że z bałwochwalstwem niemal graniczy. W ich przekonaniu sprawcą łask, o które się modlą przed swymi ikonami, jest nie Pan Bóg, ale ta właśnie malowana ikona.
Może jednak szkoła, jako placówka kulturotwórcza, mogła tu coś zdziałać? Niestety, nauczyciele rosyjscy, po większej części popowicze, „z powodu nieokrzesanego grubiaństwa swego i niedostatecznego wykształcenia naukowego nie mieli żadnego moralnego wpływu, a raczej wpływ ich był calkiem ujemny, pobudzający z jednej strony do nienawiści przeciwko obcym żywiołom, z drugiej zaś zachęcający młodzież do płatania coraz to nowych a najczęściej złośliwych figlów nielubionym przybyszom”...
Znakomity uczony francuski, laureat Nagrody Nobla, doktor Alexis Carrel pisał: „Charakter środowiska społeczno-psychologicznego określa w znacznej mierze liczbę, jakość i natężenie przejawów świadomości każdej jednostki. Inteligencja i zmysł moralny nie rozwijają się, jeśli środowisko jest zbyt ubogie. Jeśli jest złe, to i działania stają się występne. Jesteśmy zanurzeni w środowisku społecznym jak komórki ciała w środowisku wewnętrznym. Jak one, nie potrafimy się bronić przed wpływem tego, co nas otacza”. Ciało ochrania się lepiej przed światem kosmicznym niż świadomość przed światem psychologicznym. Ma ona granice całkowicie otwarte. Jest narażona na wszystkie najazdy intelektualne i duchowe środowiska społecznego i zależnie od ich natury rozwija się normalnie lub wadliwie...
Środowisko społeczne wczesnego kapitalizmu lub, jak kto woli, późnego feudalizmu ówczesnej Rosji nie sprzyjało intelektualnemu i moralnemu rozwojowi obywateli. Jak pisał pewien uczony, „przebywając od dzieciństwa w towarzystwie przestępców i nieuków, człowiek sam staje się przestępcą i nieukiem”. A już szczególnie wówczas, gdy amoralizm i ciemnota stają się „opłacalne”; gdy łapówkarstwo i złodziejstwo są półlegalnym źródłem dochodów, gdy podsuwanie własnej żony do łóżka wysokiego dygnitarza pozwala przekroczyć kolejny stopień drabiny służbowej, gdy wiedza języków obcych i czytanie „nierosyjskich” lektur nie tylko uchodzi za oznakę „niebłagonadieżnosti”, ale nagminne staje się przechwalanie się ignorancją, umotywowaną jako pełne intelektualne oddanie tronowi i cerkwi urzędowej. Czegoż można było oczekiwać w państwie, w którym przepisy urzędowe zabraniały wwozu do kraju gazet, czasopism i książek zza granicy, nawet jeśli były to książki z dziedziny astronomii, a za czytanie „obcych” lektur filozoficznych wtrącano do więzień?...
I czym oprócz grabieżczych podbojów i przelewu krwi ościennych narodów mogło poszczycić się państwo, które do minimum ograniczyło wyjazdy własnych obywateli poza granice kraju, aby tym łatwiej utrzymywać ich w przyjemnym złudzeniu co do dobroci i mądrości cara, wiodącego swój naród ku „wielkim dokonaniom”? Zresztą wielu z niewielu, którym udawało się chociaż raz wyjechać na „gnijący Zachód” i porównać go z „kwitnącą Rosją” carsko-prawosławną, wolało nie wracać do ojczyzny.
***

Najważnieszym mikrośrodowiskiem dla każdego dziecka jest jego własna rodzina, tutaj nabiera ono nieświadomie i niepostrzeżenie rozmaitych nawyków moralnych i praktycznych, uczy się być człowiekiem w ten właśnie, a nie inny sposób. Profesor John Rawls w dziele „Teoria sprawiedliwości”  trafnie wywodzi: „Następstwo pokoleń i konieczność uczenia dzieci postaw moralnych (choćby najprostszych) to jeden z elementów ludzkiego życia (...).Charakterystyczną cechą sytuacji dziecka jest to, że nie jest ono w stanie ocenić słuszności nakazów i zaleceń kierowanych pod jego adresem przez osoby mające nad nim władzę, w tym przypadku – przez rodziców. Brak mu zarówno wiedzy, jak i zdolności pojmowania, która mogłaby być podstawą zakwestionowania autorytetu rodziców. W istocie dziecko nie posiada w ogóle pojęcia uzasadnienia i uczy się tego pojęcia później...Dziecko nie ma własnych kryteriów krytyki, nie jest bowiem w stanie odrzucać nakazów na podstawie racjonalnych przesłanek. Jeśli kocha rodziców i ufa im, będzie skłonne akceptować ich zalecenia. Będzie próbowało naśladować rodziców, przyjmując, że rzeczywiście są oni godni szacunku, a także będzie stosowało się do ich nakazów. Egzemplifikują oni – załóżmy – najwyższą wiedzę i potęgę i stanowią atrakcyjny przykład właściwego postępowania. Dziecko w takiej sytuacji przyjmuje ocenę swej osoby wydaną przez rodziców i będzie skłonne oceniać się tak, jak oceniliby je rodzice. Rzecz jasna, pragnienia dziecka wykraczają poza okowy tego, co dozwolone, w przeciwnym bowiem razie, nakazy byłyby niepotrzebne. Normy rodziców odczuwane są więc jako ograniczenia i dziecko może się przeciwko nim zbuntować. Poza wszystkim, dziecko może nie widzieć powodu, dla którego miałoby ich przestrzegać; same w sobie są one arbitralnymi zakazami, dziecko zaś nie ma pierwotnie skłonności do wykonywania tego, co mu się poleca. Jeśli jednak kocha rodziców i ufa im, to gdy ulegnie pokusie zbuntowania się przeciw zakazom, będzie skłonne podzielać ich ocenę swego postępku. Będzie też skłonne przyznać się do winy i szukać wybaczenia. We wszystkich tych skłonnościach ujawnia się poczucie winy wobec autorytetu. Bez tych i podobnych skłonności poczucie winy nie mogłoby istnieć. Ale prawdą jest też, że brak tych uczuć stanowi oznakę braku miłości i zaufania. Ze względu bowiem na naturę instytucji autorytetu i zgodnie z zasadami psychologii moralnej łączącymi ze sobą postawy etyczne i naturalne, gdy zalecenia rodziców zostaną naruszone, miłość i zaufanie prowadzą do poczucia winy”...
A ono z kolei jest bardzo ważnym czynnikiem wychowawczym, czymś w rodzaju wewnętrznej kary, skierowywanej przez dziecko na samo siebie. Charakter człowieka najczęściej jest nie tylko wrodzony, ale i kształtowany przez wczesne życiowe doświadczenia. „Przystosowanie się do pierwszego otoczenia w okresie dzieciństwa wymaga, w zależności od tego, jakich posiada się rodziców i jakie są okoliczności, więcej powściągliwości i rozwagi lub więcej empatii. Przez to automatycznie wykształca się pewna priorytetowa postawa, z której wywodzą się różne psychologiczne typy.” (Carl Gustav Jung, „Rebis czyli kamień filozofów”, Warszawa 1989, s. 23).
Wpływ rodziny na dziecko jest ogromny, po pierwsze, dlatego, że dziedziczą one po rodzicach konstytucję fizyczną i predyspozycje psychiczne oraz, po drugie, dlatego, że dzieci naśladują zachowanie się rodziców, pod których wpływem stale się znajdują. Rodzina– jak pisze Robert K. Merton –jestnajważniejszym pasem transmisyjnym, który służy przekazywaniu wzorców kulturowych następnemu pokoleniu. Do bardzo niedawna pomijano jednak fakt, że rodzina przekazuje przeważnie część kultury, dostępną warstwie społecznej i grupom, w których się znajdują sami rodzice. Jest to więc mechanizm socjalizowania dziecka w kategoriach celów kulturowych i obyczajów charakterystycznych dla tego wąskiego kręgu grup społecznych. Socjalizacja nie jest też bynajmniej ograniczona do bezpośredniego treningu i podporządkowywania. Proces ten jest przynajmniej w części mimowolny. Obok bezpośrednich zaleceń, nagród i kar, dziecko – obserwując codzienne zachowania i luźne rozmowy rodziców – wystawione jest na oddziaływanie społecznych prototypów. Dzieci nierzadko odkrywają i internalizują standardy kulturowe, jeśli nawet nie zostały one sformułowane explicite i nie sprowadzone do przepisów. (...) Można założyć, że dziecko jest równie żywo zajęte wynajdywaniem i postępowaniem wedle ukrytych paradygmatów ocen kulturowych, klasyfikowania ludzi i rzeczy oraz kształtowania godnych szacunku celów, jak i przyswajaniem orientacji kulturowej prezentowanej w ciągłym strumieniu nakazów, wyjaśnień i napomnień ze strony rodziców. (...) Niewykluczone, że dziecko zachowuje w sobie ukryty paradygmat wartości kulturowych, który odkryło w codziennych zachowaniach swoich rodziców, nawet jeśli jest on sprzeczny z zaleceniami i napomnieniami formułowanymi przez nich explicite.” (Robert K. Merton, „Teoria socjologiczna i struktura społeczna”, Warszawa 1982, s. 221-222).
Trudno, oczywiście, jednoznacznie wyjaśnić styl życia człowieka analizując różne fakty z jego dzieciństwa, a próby takie z góry są skazane na snucie hipotez, czyli mniej lub bardziej uzasadnionych przypuszczeń. Wszelako i te przypuszczenia mogą być pomocne w zrozumieniu konkretnej duszy i losu człowieka. Los bowiem zaprogramowany jest w usposobieniu danej osoby: jaki charakter, takie postępowanie, – jakie postępowanie, takie skutki, – jakie skutki, taki los.
Jak już wspomnieliśmy, duży wpływ na wychowanie Mikołaja Przewalskiego wywarła jego matka. Taka jak ona kobieta, silna, i „męska”, jest z reguły twarda i despotyczna, wychowuje dzieci „po spartańsku”, tyranizuje je, nadużywa kar cielesnych, co chwila wrzeszczy. Dzieci pod jej kierunkiem, póki małe, są zahukane, zastraszone, nie lubią matki (chociaż później zjawia się do niej pewien rodzaj „miłości autorytarnej”, jakiegoś ślepego oddania). Ponieważ dzieci na ogół skłonne są do naśladowania rodziców, przeto w rodzinie, w której króluje „męska” matka, córki przejmują jej styl życia, a w synach kształtuje się często niechęć do kobiet w ogóle, obawa przed nimi, a nawet swego rodzaju wstręt, co zazwyczaj obciąża ich własny los. Wydaje się więc, że już w dzieciństwie M. Przewalski nabył kilka niezbyt miłych cech usposobienia. „Wady jego charakteru – pisze Engelhardt – krewkość, pewna doza nietolerancji i despotyzmu, na skutek których człowiekowi niezależnemu trudno było utrzymywać z nim stosunki, – typowe są dla większości ludzi silnych, jakby przez samą naturę predysponowanych do panowania nad innymi. Surowa szkoła, którą on przeszedł, uparta walka, którą musiał wytrzymać, nieokrzesane, pijane środowisko, w którym spędził swą młodość – rzecz jasna, mogły tylko umocnić te wady”.
„Silne fizyczne zachęty”, takie jak pięść, nahajka, a nierzadko i strzelba, które odgrywały tak wielką rolę w jego podróżach, wywoływały niekiedy zarzuty pod jego adresem. Lecz podróżnik sięgał po te „środki perswazji” nie na skutek okrucieństwa, lecz tylko z konieczności, by móc dalej prowadzić prace. Prawie wszystkim wielkim podróżnikom zarzucano okrucieństwa, lub, co najmniej, zbytnią twardość. Nie stanowi wyjątku i Przewalski, ale jest rzeczą bodaj ewidentną, że żadna z jego wypraw, licząca tysiące kilometrów, wśród wrogiego, podejrzliwego, a często i rozbójniczego otoczenia, nie zostałaby doprowadzona do końca, gdyby garstka podróżników – według określenia Przewalskiego – nie stawała się podobna do nastroszonego jeża, który potrafi nakłuć łapy i dużemu zwierzęciu.

***

Filozof amerykański John Rawls w dziele „Teoria sprawiedliwości” (wyd. pierwsze, Harward 1971) rozwija teorię o trzech stadiach moralnego rozwoju człowieka lub trzech prawach psychologicznych rozwoju moralnego. Pierwsze stadium nazywa okresem moralności władzy, gdy dziecko przejmuje nakazy od rodziców, ulegając władzy ich autorytetu. Okres drugi to stadium moralności zrzeszenia, gdy treść moralności wyznaczana jest przez standardy moralne właściwe w odniesieniu do roli jednostki w różnych, do których ona należy. I okres trzeci to moralność zasad, gdy na mocy dwu poprzednich praw psychologicznych doszło do powstania postaw miłości i lojalności oraz innych przyjaznych uczuć i wzajemnego zaufania; wówczas świadomość tego, że zarówno my sami, jak i osoby nam bliskie, jesteśmy beneficjantami ustanowionych i trwałych sprawiedliwych instytucji, wywołuje w nas stosowne poczucie sprawiedliwości. Gdy zaczniemy zdawać sobie sprawę z tego, w jaki sposób porządek społeczny odpowiadający tym zasadom przyczynia się do naszego dobra i dobra osób z nami związanych, rodzi się w nas pragnienie stosowania zasad i opierania na nich naszych dążeń. Z czasem zaczynamy cenić ideał ludzkiej współpracy.
O pierwszym okresie profesor z Harwardu pisze jak następuje: „Dziecko zaczyna kochać rodziców tylko wówczas, gdy najpierw w widoczny sposób jest kochane przez nich. Tak więc, poczynania dziecka są motywowane początkowo przez pewne instynkty i pragnienia, zaś jego cechami rządzi (jeśli w ogóle coś nimi rządzi) racjonalny interes własny (w odpowiednio ograniczonym znaczeniu tego terminu). Choć dziecko posiada zdolność kochania, jego miłość do rodziców jest nowym pragnieniem, biorącym się z dostrzeżenia ich ewidentnej miłości do niego i tego, że działania będące wyrazem tej miłości są dla niego korzystne.
Miłość rodziców do dziecka wyraża się w widocznym zamiarze troszczenia się o nie oraz robienia tego, czego wymagałaby racjonalna miłość własna dziecka, oraz we wprowadzeniu tych zamiarów w życie. Miłość ta uwidacznia się w tym, że rodzice lubią przebywać z dzieckiem i że wspierają jego wiarę w siebie i jego poczucie własnej wartości. Rodzice dodają dziecku odwagi do opanowywania odpowiednich zadań i pozwalają mu na podejmowanie jego własnych obowiązków. Ogólnie rzecz biorąc, kochać kogoś – to nie tylko troszczyć się o oczekiwania i potrzeby tej osoby, ale również potwierdzać jej poczucie własnej wartości. Tak więc w końcu miłość rodziców do dziecka sprawia, że dziecko zaczyna ich kochać. Miłość dziecka nie ma racjonalnego, instrumentalnego wyjaśnienia: dziecko kocha rodziców nie dlatego, że są oni środkiem do osiągnięcia jego początkowych interesownych celów. Mając taki zamiar, dziecko mogłoby działać tak, jak gdyby kochało rodziców, ale działanie takie nie doprowadziłoby do transformacji początkowych pragnień. Według przedstawionej zasady psychologicznej, nowe uczucie rodzi się z czasem w dziecku w odpowiedzi na niewątpliwą miłość rodziców.
Jest to, zdaniem Rawlsa, jedno z najważniejszych praw psychologicznych, którego przejawy mogą być spostrzegane i analizowane z różnych punktów widzenia i w różnych aspektach. – „I tak, nie wydaje się prawdopodobne, by spostrzeżenie przez dziecko miłości rodziców wywoływało bezpośrednie odwzajemnienie. Możemy przypuszczać, że odbywa się to w kilku krokach: gdy dziecko, na podstawie widocznych intencji rodziców, zauważa ich miłość do siebie, upewnia się co do swojej wartości jako osoby. Staje się świadome tego, że jest bezinteresownie cenione przez osoby, które w jego odbiorze są wspaniałe i potężne. Odbiera miłość rodziców jako bezinteresowną; rodzice przywiązują wagę do jego obecności i spontanicznych zachowań, a ich sympatia dla niego nie jest zależna od jego zdyscyplinowanego zachowania, które przyczynia się do pomyślności innych. Z czasem dziecko nabiera zaufania do rodziców i zaczyna czuć się pewnie w swoim otoczeniu; to dodaje mu śmiałości i każe, przy stałym wsparciu uczuciowym i zachęcie ze strony rodziców, wypróbowywać swoje dojrzewające możliwości. Stopniowo dziecko przyswaja sobie różne umiejętności, zyskuje poczucie, że coś potrafi, i w ten sposób zdobywa poczucie własnej wartości. Miłość dziecka do rodziców kształtuje się w trakcie całego tego procesu. Rodzice kojarzą mu się z powodzeniem i zadowoleniem, jakie dało mu budowanie własnego świata, a także z poczuciem własnej wartości. To właśnie jest przyczyną jego miłośc.” (John Rawls, „Teoria sprawiedliwości”, s. 629-630).
A więc nie ma tu miejsca na jakieś prymitywne odruchy, stosunki są nader skomplikowane i delikatne. Gros odpowiedzialności za właściwy rozwój dziecka spoczywa na rodzicach. „Rodzice muszą kochać dziecko i zasługiwać na jego podziw. Dają przez to dziecku poczucie własnej wartości i wzbudzają w nim pragnienie upodobnienia się do nich... Muszą formułować jasne i zrozumiałe (i, rzecz jasna, uzasadnione) reguły, dostosowane do poziomu rozumienia dziecka... Rodzice winni być przykładem moralności, którą zalecają i przedstawiać sukcesywnie zasady leżące u jej podstaw. Jest to niezbędne nie tylko dla wzbudzenia w dziecku gotowości do przyjęcia z czasem tych zasad, ale i do pokazania mu, w jaki sposób mają one być interpretowane w poszczególnych przypadkach. Przypuszczalnie bez spełnienia tych warunków rozwój moralny nie jest możliwy, zwłaszcza jeśli nakazy rodziców są nie tylko surowe i bezzasadne, ale w dodatku narzucane przymusem, w tym przy użyciu siły fizycznej... Bez miłości, przykładu i przewodnictwa procesy te nie zajdą, gdy związek z rodzicami pozbawiony jest miłości i opiera się na groźbach i represjach.” (John Rawls, „Teoria sprawiedliwości,” s. 631-632).
Następują na skutek tego znaczne deformacje charakterologiczne u dorastającego dziecka. O okresie moralności zrzeszenia w tymże tekście czytamy: „W skład tych standardów wchodzą: zdrowy rozsądek, zasady moralności, wraz z poprawkami dostosowującymi owe zasady do określonego miejsca zajmowanego przez daną osobę w społeczeństwie; do wpojenia tych zasad przyczynia się aprobata i dezaprobata osób posiadających władzę, a także innych członków grupy. Tak więc, na omawianym etapie także rodzina jest traktowana jako małe stowarzyszenie, posiadające zwykle określoną strukturę hierarchiczną, w której każdy członek ma pewne prawa i obowiązki. Gdy dziecko rośnie, uczy się standardów zachowania odpowiadających jego statusowi. Cnoty dobrego syna czy dobrej córki albo się dziecku objaśnia, albo przekazuje poprzez przejawiające się w aprobacie lub dezaprobacie oczekiwania rodziców. Stowarzyszeniem jest też szkoła czy grupa sąsiedzka, a także krótkotrwałe, choć nie mniej ważne formy współpracy, takie jak gry i zabawy z równymi sobie. W zależności od sytuacji możemy przyswoić sobie cnoty dobrego studenta, czy kolegi szkolnego, albo wzorce porządnego faceta czy dobrego towarzysza. Tego rodzaju stanowisko moralne rozszerza się na wzorce przyjmowane w dalszym życiu, na status czy pozycję zajmowaną przez dorosłego, na rolę w rodzinie, a nawet na rolę, jaką jest bycie członkiem społeczeństwa. Treść tych wzorców przedstawiają rozmaite koncepcje dobrej żony czy męża, dobrego przyjaciela czy obywatela itd. Tak więc moralność stowarzyszenia obejmuje dużą liczbę wzorców, z których każdy zdefiniowany jest stosownie do właściwego statusu czy roli. Nasza wiedza moralna poszerza się wraz z podejmowaniem coraz to nowych ról. Odpowiadające im wzorce wymagają coraz lepszej oceny intelektualnej i coraz dokładniejszych rozróżnień moralnych. Rzecz jasna, niektóre z tych wzorców są szersze od innych i formułują wobec jednostki zupełnie inne wymagania”.
Każdy konkretny wzorzec i każda konkretna norma mogą być objaśnione przez odwołanie się do dążeń i celów zrzeszenia, w którym pojawia się odpowiednia rola czy stanowisko. Narodowość, przynależność klasowa, zawodowa, wiekowa, biologiczna, wyznaniowa, polityczna etc. nie są obojętne dla ukierunkowania i poziomu etycznego osoby. Z biegiem czasu dana jednostka ludzka ustala koncepcję całego systemu współpracy, który wyznacza stowarzyszenie, a także cele, którym służy. Ktoś ten wie,że pozostałe osoby mają do wykonania inne zadania, zależnie od miejsca, jakie zajmują w systemie współpracy. W rezultacie uczy się przyjmować ich punkt widzenia. Wydaje się więc prawdopodobne, że przyswojenie sobie moralności stowarzyszenia (reprezentowanej przez pewien układ wzorców) polega na wykształceniu w sobie umiejętności intelektualnych niezbędnych do przyjmowania różnych punktów widzenia i traktowania ich jako aspektów jednego systemu kooperacji. Przy dokładniejszej analizie okazuje się, że w grę wchodzą tu dość złożone umiejętności. Po pierwsze, musimy spostrzec, że te inne punkty widzenia istnieją, że punkt widzenia innej osoby różni się od naszego. Musimy nauczyć się nie tylko tego, że inni patrzą na świat inaczej, ale i tego, że mają inne potrzeby i cele, inne plany i motywy działania; musimy nauczyć się odczytywać pod tym kątem ich słowa, zachowania i mimikę. Następnie musimy określić podstawowe elementy tych punktów widzenia: to, czego inni zazwyczaj chcą czy pragną, jakie są ich podstawowe przekonania i poglądy. Tylko w ten sposób możemy zrozumieć i ocenić ich działania, zamierzenia i motywy. Jeśli nie potrafimy wskazać tych podstawowych elementów, nie możemy postawić się na miejscu innej osoby i zobaczyć, jakie my podjęlibyśmy wówczas działania. By to ustalić, musimy niewątpliwie wiedzieć, jak wygląda punkt widzenia kogoś innego. I wreszcie, znając już punkt widzenia innej osoby, musimy na tej podstawie ustalić, jak we właściwy sposób pokierować swymi własnymi działaniami.
Amerykański filozof kontynuuje: „Treść tej moralności wyznaczają cnoty współpracy: sprawiedliwość i uczciwość, wierność i zaufanie, prawość i bezstronność. Typowymi wadami są tu zachłanność i nielojalność, nieuczciwość i podstępność, skłonności do uprzedzeń i stronniczość. Występki tego rodzaju prowadzą, z jednej strony, do poczucia winy (wobec zrzeszenia), z drugiej zaś, rodzą oburzenie i złość. Tego rodzaju postawy są następstwem przywiązania do osób, z którymi współpracujemy w ramach sprawiedliwego (czy uczciwego) systemu”. (Cyt.wyd., s. 640).
A więc, gdy zdolność danej osoby do współodczuwania została urzeczywistniona poprzez przyswojenie sobie zgodnie z pierwszym prawem psychologicznym poczucia więzi z innymi i gdy osoby, z którymi jest ona związana, wypełniają swoje obowiązki i zobowiązania, osoba ta zaczyna żywić do swych towarzyszy przyjazne uczucia i nabiera do nich zaufania. Ta zasada to drugie prawo psychologiczne. Osoby działają wówczas zgodnie z wzorcami zajmowanego stanowiska. „Gdy więzi te zostaną ustanowione, jednostka, która nie robi tego, co do niej należy, czuje się winna wobec stowarzyszenia. Uczucie to może się przejawiać na różne sposoby, np. w skłonności do naprawiania szkód wyrządzonych przez innych (odszkodowanie), jeśli szkody takie zaistniały, czy w gotowości do przyznania, że to, co się uczyniło, było nieuczciwe (złe) i do przeproszenia za to. Uczucie winy jest też widoczne w uznaniu zasadności kary i krytyki i w tłumieniu w sobie złości i oburzenia na tych, którzy też nie wywiązali się ze swej roli. Brak takich skłonności byłby oznaką nieistnienia więzi przyjaźni i wzajemnego zaufania. Wskazywałby na gotowość wiązania się z innymi bez względu na standardy i kryteria uzasadnionych oczekiwań, publicznie uznanych i stosowanych przez wszystkich jako środek rozstrzygania sporów. Osoba pozbawiona poczucia winy nie ma wyrzutów sumienia z powodu ciężarów, które spadają na innych, nie niepokoi jej też nadużycie zaufania, które towarzyszyło oszustwu. Jeśli natomiast istnieją więzi zaufania i przyjaźni, tego rodzaju zakazy i reakcje są skutkiem niewypełnienia swoich obowiązków i zobowiązań. Gdy brak takich uczuciowych zastrzeżeń, mamy do czynienia co najwyżej z pozorami współodczuwania i wzajemnego zrozumienia. Tak więc, jak w pierwszym stadium powstaje pewien naturalny stosunek do rodziców, tak tu wśród związanych ze sobą ludzi powstają więzi przyjaźni i zaufania. W każdym z tych przypadków u podstaw odpowiednich uczuć moralnych leży pewna naturalna postawa; brak tych uczuć jest objawem braku tej postawy”. (Cyt. wyd., s. 638).
A brak tych uczuć i tej postawy znamionuje sobą pewien brak także w prospołecznej orientacji i równowadze psychosocjalnej dziecka.
O trzecim prawie psychologicznym John Rawls pisze: „Prawo to stwierdza, że gdy na mocy dwu poprzednich praw psychologicznych doszło do powstania postaw miłości i lojalności oraz innych przyjaznych uczuć i wzajemnego zaufania, wówczas świadomość tego, że zarówno my sami, jak i osoby nam bliskie, jesteśmy beneficjantami ustanowionych i trwałych sprawiedliwych instytucji, wywołuje w nas stosowne poczucie sprawiedliwości. Gdy zaczniemy zdawać dobie sprawę z tego, w jaki sposób porządek społeczny odpowiadający tym zasadom przyczynia się do naszego dobra i dobra osób z nami związanych, rodzi się w nas pragnienie stosowania zasad i opierania na nich naszych działań. Z czasem zaczynamy cenić ideał ludzkiej współpracy.” (Cyt. wyd., s. 642).
A to z kolei stanowi psychomoralną podstawę życia społecznego. Tak czy owak,  ciało obywatelskie jako całość nie jest spajane więzami sympatii, lecz uznaniem publicznych zasad sprawiedliwości. Choć każdy obywatel przyjaźni się z jakimiś innymi obywatelami, żaden nie przyjaźni się ze wszystkimi. Ale łączące ich przywiązanie do sprawiedliwości stanowi wspólny punkt widzenia pozwalający na rozstrzyganie sporów. Po drugie, poczucie sprawiedliwości rodzi chęć pracy na rzecz ustanowienia sprawiedliwych instytucji (a przynajmniej niesprzeciwiania się temu) oraz reformowania istniejących, gdy wymaga tego sprawiedliwość. Pragniemy działać zgodnie z naturalnymi obowiązkami, by wspierać sprawiedliwy porządek. Skłonność ta wykracza poza wspieranie konkretnych układów służących naszemu dobru. Wymaga ona, by koncepcja leżąca u ich podstaw dała się rozszerzyć na dalsze sytuacje, służąc dobru większej społeczności.
Gdy działamy niezgodnie z naszym poczuciem sprawiedliwości, objaśniamy swoje poczucie winy przez odwołanie się do zasad sprawiedliwości. Uczucie to objaśniamy więc w zupełnie inny sposób niż poczucie winy wobec władzy czy w stosunku do stowarzyszenia. Przeszliśmy pełny rozwój moralny i po raz pierwszy mamy poczucie winy we właściwym sensie tego słowa. To samo odnosi się do innych uczuć moralnych. W przypadku dziecka mamy do czynienia z niezrozumieniem wzorca moralnego oraz doniosłości zamiarów i motywów, a więc z brakiem podstawy odpowiedniej po temu, by móc odczuwać winę (z powodu naruszenia zasad). W przypadku zaś moralności stowarzyszenia uczucia moralne w istotny sposób zależą od więzi przyjaźni i zaufania łączących jednostkę z innymi jednostkami czy grupami, zaś postępowanie moralne bierze się w dużej mierze z potrzeby aprobaty ze strony współpracowników. Może się także odnosić nawet do bardziej zaawansowanych faz tej moralności. Jednostki występujące w roli obywateli i w pełni rozumiejące treść zasad sprawiedliwości mogą postanowić działać na ich podstawie z tej głównie przyczyny, że są związane z konkretnymi osobami i przywiązane do swego własnego społeczeństwa. Z chwilą jednak gdy przyjmie się moralność zasad, postawy moralne przestają być związane jedynie z pomyślnością określonych jednostek czy grup i z okazywaną przez nie aprobatą, a zaczyna je kształtować koncepcja słuszności wybrana niezależnie od tych przypadłości. Nasze uczucia moralne zaczynają wykazywać niezależność od przypadkowych elementów naszego świata...
Mimo jednak, że uczucia moralne są w tym właśnie sensie niezależne od przypadkowych okoliczności, nasze naturalne przywiązanie do osób i grup zachowuje należne mu miejsce. W ramach bowiem moralności zasad występki, które poprzednio prowadziły do poczucia winy w stosunku do stowarzyszenia oraz do oburzenia, a także innych uczuć moralnych, teraz wywołują te uczucia w ścisłym sensie. Wyjaśniając uczucia danej osoby, odwołujemy się do odpowiedniej zasady. Jednakże, gdy istnieją naturalne więzi przyjaźni i zaufania, wymienione uczucia moralne są silniejsze. Przywiązanie wzmaga poczucie winy, oburzenie oraz wszelkie inne stosowne odczucia, i to nawet na poziomie moralności zasad. Przy założeniu, że wzmocnienie takie jest właściwe, okazuje się, że naruszenie tych naturalnych więzi jest złem. Jeśli bowiem przyjmiemy, że racjonalne poczucie winy (tj. poczucie winy będące rezultatem zastosowania poprawnych zasad moralnych, opartych na prawidłowej i uzasadnionej wiedzy) oznacza, że popełniliśmy błąd, i że im większe poczucie winy, tym większy był nasz błąd – to istotnie okazuje się, że naruszenia zaufania i przyjaźni należy zabronić w sposób szczególnie mocny. Naruszenie owych więzi łączących nas z konkretnymi jednostkami czy grupami zwiększa siłę uczuć moralnych i sprawia, że występek staje się większy. To prawda, że oszustwo i nielojalność są zawsze złe, bowiem są niezgodne z naturalnymi obowiązkami i zobowiązaniami, nie zawsze jednak są one złe w tym samym stopniu. Są większym złem, gdy istnieją więzi miłości i zaufania; wzgląd ten jest istotny przy ustalaniu właściwych reguł priorytetu.
Ta trzecia forma moralności jest wewnętrznie najbardziej skomplikowana. Moralność zasad bowiem przybiera dwie formy, z których jedna odpowiada poczuciu słuszności i sprawiedliwości, a druga – miłości rodzaju ludzkiego i panowania nad samym sobą... Ta druga, w przeciwieństwie do pierwszej, jest nadobowiązkowa. (...) Moralność nadobowiązkowości ma dwa aspekty wyznaczane przez kierunek, w którym wymagania moralności zasad są świadomie przezwyciężane. Z drugiej strony, mamy miłość człowieka przejawiającą się we wspieraniu wspólnego dobra w sposób, który znacznie wykracza poza naturalne obowiązki i zobowiązania. Nie jest to moralność dla zwykłych ludzi, a jej cnotami swoistymi są życzliwość, większa wrażliwość na uczucia i potrzeby innych, a także właściwa pokora i nieprzywiązanie do samego siebie. Z drugiej strony, mamy moralność panowania nad samym sobą, która w swej najprostszej postaci przejawia się w spełnianiu z całkowitą łatwością i elegancją wymagań słuszności i sprawiedliwości. Moralność ta staje się prawdziwie nadobowiązkowa, gdy jednostka objawia charakteryzujące ją cnoty odwagi, wspaniałomyślności oraz samokontrolę w działaniach wymagających wielkiej dyscypliny i świetnego wyszkolenia. Jednostka taka może okazać swe cnoty albo dobrowolnie przyjmując urzędy i stanowiska wymagające tych cnót, jeśli tylko potrafi dobrze wypełniać obowiązki nakładane przez te stanowiska, albo szukając nadrzędnych celów zgodnych ze sprawiedliwością, które jednak wykraczają poza wymagania obowiązku... Tak więc moralność nadobowiązkowości, moralność świętych i bohaterów, nie przeczy normom słuszności i sprawiedliwości; charakteryzuje się ona świadomym przyjęciem celów zbieżnych z zasadami słuszności i sprawiedliwości, ale wykraczających poza to, co zasady te nakazują.
Właściwe wychowanie ma polegać na rozwijaniu nastawień prospołecznych. One się same rozwiną, jeśli dziecko będzie wzrastało w atmosferze miłości, dobroci i poszanowania także jego ludzkiej godności. Nauczy się odwzajemniać dobroć dobrocią, będzie odczuwało świat jako przyjazny, a nie wrogi. Jeśli chłód i poniżenie ominą dziecko, w zasadzie powinno ono mieć także całe życie spokojne i zrównoważone.
Przeszkodą w rozwoju uczuć prospołecznych jest dążenie do przewagi nad otoczeniem, która to tendencja zjawia się jako reakcja na silne poczucie niższości, kiedy celem staje się nie tylko wyrównanie własnej niższości, lecz i górowanie nad innymi. A ten „plan życia” jest już fałszywy, w którym osiąganie celu nie daje ani spokoju, ani pewności, lecz przeciwnie, wprowadza wielki i nieustanny niepokój do duszy. Stąd wyrasta idea, iż istotnym celem opieki nad dzieckiem jest chronienie go przed poczuciem niższości. Jest to postulat do pewnego stopnia niewykonalny, gdyż już sama naturalna słabość dziecka stanowi źródło poczucia niższości. Zadanie polegałoby więc na maksymalnym łagodzeniu tego poczucia. Jeśli to się nie udaje i kompleks niepełnowartościowości staje się zbyt silny, jednostka traci zaufanie do własnych sił, nie wierzy w to, że mogłaby dokonać czegoś pożytecznego, rezygnuje ze wszelkich usiłowań, wpada w stan zastoju i marazmu.
Podobne trudności powstają, gdy reakcją dziecka na przeżycie niepełnej wartości własnej staje się wrogi, destrukcyjny stosunek do świata, żądza zemsty i próby zwiększenia własnej mocy kosztem innych. Taki młodzieniec również rezygnuje z powodzenia w konstruktywnej działalności, szuka mocy w poniżaniu innych, nie wierzy, że mógłby być ceniony, szanowany i lubiany.
Trzeba więc dzieciom dodawać odwagi, tak aby powstała równowaga między dążeniem do własnej mocy a uczuciami prospołecznymi. Obie te tendencje nie powinny pozostawać ze sobą w kolizji, przecież poczucie mocy można czerpać także z owocnej współpracy z innymi ludźmi, z poczucia dobrze spełnionego obowiązku, ze świadomości, że się pomaga ludziom i żyje według reguł prawego sumienia. Realizacja woli mocy nie powinna polegać na spychaniu innych ludzi na dalszy plan. Ale tak się niestety często zdarza.

***

Być może pewną rolę w ukształtowaniu takiego, a nie innego usposobienia Mikołaja Przewalskiego odegrała okoliczność, że był on pierworodnym synem w stadle rodzinnym. Najstarsze dziecko często przyzwyczaja się do tego, aby wszędzie być pierwszym, zazdrośnie strzeże swoich przywilejów, w życiu często objawia skłonność do despotyzmu, nie lubi podporządkowywać się innym. Oczywiście, trudno w tej sprawie o uogólnienia, bo bywa np., że i najmłodsze dziecko szuka poczucia mocy w tyranizowaniu otoczenia, chociaż ono z reguły jest bardziej serdeczne i miękkie.
A. Adler w książce „Sens życia” pisał: „Przy większej liczbie dzieci pierworodne ma jedyną w swym rodzaju sytuację, jakiej nie przeżywa żadne inne. Jest ono przez pewien czas jedynym dzieckiem i jako takie zaznaje odpowiednich wrażeń. W jakiś czas później zostaje „zdetronizowane”. (...)Łatwo też zrozumieć, że protest pierworodnego dziecka przeciw swej detronizacji przejawia się dość często w skłonności do uznawania jakiejkolwiek władzy za uprawnioną lub do popierania jej. Ta skłonność nadaje czasem pierworodnemu wybitnie „konserwatywny charakter”, mający znaczenie nie polityczne, lecz rzeczowe... Kto nie zabawia się rozszczepianiem włosa na czworo, nie może też nie dostrzec w osobowości Robespierre’a rysu władczego, mimo jego wybitnego udziału w rewolucji.
Zresztą to może właśnie żądza władzy zmusza wielu do wszczynania rewolucji, na skutek których sięgają po laury z cudzej głowy... Pan Mikołaj stanowił pod względem psychologicznym typ twardy, mało elastyczny, uparty. Już zresztą w młodych latach wykazywał godną zastanowienia samodzielność i tendencję do trzymania się ze wszystkimi (prócz matki i opiekunki) na dystans. Lecz nawet najbardziej silne natury nie mogą nie ulegać wpływom zewnętrznym. M. Engelhardt, jeden z pierwszych biografów M. Przewalskiego, pisał o swym bohaterze: „Spartańskie wychowanie” nie minęło dlań bez śladu: pewna gburowatość charakteru i grubiańskość pojęć, które raziły wielu, kto z nim się stykał później, rozwinęły się pod wpływem nieokrzesanego środowiska.
Ale z drugiej strony te surowe cechy pomagały nieraz w pokonaniu takich życiowych trudności, których łagodnie usposobiony człowiek pokonać nigdy nie byłby w stanie. „Agresywność jest neurotyczną tendencją jedynie wtedy, gdy poczucie bezpieczeństwa neurotyka opiera się na byciu agresywnym” (K. Horney). Niekiedy wrogość osoby narcystycznej jest jej reakcją na fakt, że inni nie akceptują jej zawyżonego mniemania o sobie samej. Wrogość osoby masochistycznej jest jej reakcją na uczucie bycia znieważonym lub na jej pragnienie mściwego triumfu z powodu bycia obrażonym. Nie zawsze więc zachowanie ostre stanowi jakąś dewiację czy jest społecznie szkodliwe. A z drugiej strony, przecież nawet nie każde dewiacyjne zachowanie się jest społecznie naganne. Dotyczy to m.in. tak zwanych „hiperuzdolnień”, np. w dziedzinie matematyki, spotykanych bardzo rzadko, czy innych tego typu wrodzonych cech. (Por. K. K. Płatonow, „Struktura i razwitije licznosti”, Moskwa 1986, s. 11-17).
Nawet sama wybitność jest „nienormalna” przez sam fakt przewyższania poziomu przeciętnego, który stanowi tzw. „normę”. Trudno takiego człowieka mierzyć zwykłą miarką, gdyż nie sposób go wtłoczyć do ram przeciętności. Jak to wyrażają proste, a jednocześnie zagadkowe i głębokie słowa starochińskiej „Księgi Przemian” (I-Cing): „Człowiek szlachetny jest w pełni zdecydowany. On chadza samotnie i zaskakuje go deszcz. Jest ochlapany i szemrają przeciw niemu. Nie ma ujmy”...
Prawdopodobnie pewną rolę w powstaniu takich cech jak szorstkość i autorytarność odegrały na pozór nieraz drobne okoliczności z dzieciństwa pana Mikołaja. Na przykład, urojona czy faktyczna brzydota bywa jednym z częstych źródeł bolesnego poczucia niższości, przy tym wcale nie tylko u kobiet. Najmniejsza nawet skaza w urodzie wywołać może złośliwą uwagę ze strony jakiejś mniej delikatnej osoby z naszego otoczenia, co z kolei stanie się odskocznią dla całego pasma udręk, niewspółmiernych z rzeczywistym znaczeniem naszej wady. A jeśli zważyć, że im niższa kultura danego środowiska, tym mniejsza w nim tolerancja na odmienność i tym większa złośliwość, łatwo da się zrozumieć, że pasemko białych włosów wśród ciemnej czupryny dorastającego chłopaka ze wsi smoleńskiej stać się mogło powodem wielu brzydkich docinków i niesympatycznych interpretacji. W Rosji zresztą zawsze nie lubiano tych, którzy chociażby w najmniejszym stopniu są nie tacy „jak wszyscy”...
Jest to wszelako zjawisko uniwersalne, że się „odmieńców” nie lubi. Ileż to razy nawet nie szpetota, ale sam fakt, że się nie jest tak urodziwym, jak ktoś z rodzeństwa czy z przyjaciół, staje się źródłem przytłaczającego przeżycia niższości. Usterki tego typu łatwo wywołują kpiny w otoczeniu i są bardzo dotkliwie odczuwane. Brzydsze dzieci dowiadują się o swej szpetocie nawet wtedy, gdy nikt im tego nie wytyka; po prostu słyszą, jak dorośli się zachwycają ich bardziej szczęśliwymi rywalami. Czują się wtedy pominięte, upośledzone i z reguły wyrabiają sobie przesadnie ujemne wyobrażenie o własnym wyglądzie. Poczucie niezasłużonej krzywdy wytwarza wyostrzony stan upośledzenia oraz wzbudza nienawiść i pogardę do głupiego i niedobrego świata. Jednocześnie z tym rodzi się nieprzeparta chęć udowodnienia światu i sobie, że się ma nie tylko wartość, ale i wyższość nad lichym otoczeniem.
Trzeba też zaznaczyć, że poczucie niższości cechuje również dzieci z rodzin skłóconych, w których trwają nieprzerwane swary, kłótnie, pełne goryczy „porachunki”. Dziecku z takiej rodziny świat się jawi również jako nieprzyjazny.
Również zbyt wczesna utrata jednego z rodziców nie tylko stanowi wstrząs psychiczny dla dziecka, ale i jest przeszkodą dla jego dalszego harmonijnego rozwoju. „Dziecko zaczyna czuć się osobą, ważnym i pełnomocnym partnerem międzyludzkiej więzi, gdy nawiązuje bliższe stosunki z ojcem. Osobą stać się możemy tylko wtedy, kiedy określamy się wobec innej osoby. Ponieważ pierwszą i przez pewien czas jedyną osobą w życiu dziecka jest matka, pewne pierwiastki samookreślenia pojawiają się z jego strony w ramach relacji łączących je z matką. Jednak głęboka zależność dziecka od matki powoduje, że nie zdoła ono dokonać pełniejszego samookreślenia, jeśli nie znajdzie oparcia w osobie trzeciej. Proces stopniowego zdobywania przez dziecko niezależności wymaga, aby najpierw miało ono możność powiedzieć sobie: „mogę oprzeć się także na kimś innym niż matka” – zanim zdoła uwierzyć, iż da sobie radę nie opierając się na nikim. Wówczas gdy między dzieckiem i osobą inną niż matka wytworzy się bliska więź, dziecko będzie mogło mieć poczucie, że jeśli nadal matka jest dla niego najważniejsza, dzieje się tak mocą jego własnej decyzji, a nie dlatego, że jest skazane na jej osobę”. (Bruno Bettelheim, „Cudowne i pożyteczne”, t. 2, s. 103).
Prócz dzieci upośledzonych fizycznie, rozpieszczonych czy pochodzących ze zwaśnionych lub niepełnych rodzin także dzieci wychowywane zbyt surowo, bez ciepła rodzinnego, bez serdeczności narażone są na groźne poczucie niższości i upośledzenia. Zdarzają się rodzice, którzy zbyt twardo chowają swe potomstwo, które trwa w wiecznym strachu przed gniewem starszych i wzrasta w atmosferze ślepego posłuszeństwa dla ich rozkazów. Tacy despotyczni rodzice, zarówno ojcowie, jak i matki, sądzą, że najlepszą metodą wychowawczą jest rygor a czułość „psuje” dziecko. Nie interesują się więc specjalnie swą latoroślą, powierzając jej wychowanie babciom lub dziadkom, a jeśli są dostatecznie majętni, to służącym. Potrzeba ciepła serdecznego i bezpieczeństwa takich maluchów pozostaje ciągle niezaspokojona i powoduje „ochłodzenie” także ich serc.
Prawdopodobnie spośród dzieci wychowanych w surowych warunkach wyrasta wielu osobników okrutnych, o skłonnościach sadystycznych. To oni właśnie stanowią kontyngent potencjalnych zbrodniarzy lub – zależnie od okoliczności – bohaterów. Mają po prostu silną wolę, energię, bezwzględność, które nie liczą się z konwenansami.
Oczywiście, powinniśmy nasze roztrząsania o charakterologicznych cechach M. Przewalskiego traktować nieco z przymrużeniem oka. Tajemnicy osobowości ludzkiej nie da się bez reszty zgłębić, można ją tylko częściowo poznać.
Alfred Adler w dziele „Sens życia” ostrzegał: „Można jednolite życie duszy rozczłonkowywać z rozmaitych, mniej czy więcej bezwartościowych punktów widzenia, można dwa, trzy, cztery poglądy przestrzenne wysuwać razem czy naprzeciw siebie, pragnąc zrozumieć jednolite „Ja”, można je wyprowadzać ze świadomości i nieświadomości, z seksualizmu, ze świata zewnętrznego – na ostatek jednak będziemy musieli umieścić je ponownie, niby jeźdźca na koniu, w jego wszechobejmującym działaniu”. Nie warto ze sztucznych konstrukcji teoretycznych czynić kajdanów, z których potem nie sposób się uwolnić.
Co ma zresztą zostać po wybitnej jednostce: pamięć o ułomnościach jej charakteru czy dokonane dzieło? Wiemy przecież, że niekoniecznie talenty i uzdolnienia łączą się z anielskim usposobieniem. Można, na przykład, być geniuszem w nauce czy literaturze, a jednocześnie świnią w życiu prywatnym; lub – umysłowym zerem, a jednocześnie w ciągu 100 przeżytych lat i muchy nie obrazić... Geniuszy charakteru spotyka się bodaj równie rzadko, co geniuszy umysłu, a już prawie nigdy – ludzi, którzy łączą obie te rzeczy w sobie. (Natomiast najczęściej – tych, którzy są pozbawieni i jednego i drugiego; to oni właśnie stawiają najwyższe wymagania innym i najniższe sobie). Może zresztą w tym się przejawia sprawiedliwość losu, który jednym daruje wzniosły umysł, innym – gołębie serce... W każdym bądź razie dla potomności ważniejsze jest nie to np., że Niekrasow, Goethe, Schiller, Cummings, Grin byli pijakami, lecz to, że wspaniale władali piórem. Wolter, Hamsun, Steinbeck, Nietzsche, Franko i tylu innych znakomitych intelektualistów pod względem zwykłej moralności znajdowali się nieraz poniżej wszelkiej krytyki – może to kogoś razić, ale mimo wszystko najważniejsza jest nie ta okoliczność (każdy jest tylko „człowiekiem”, czyli bydlakiem), lecz wkład tych wybitnych ludzi do ogólnoludzkiej skarbnicy wiedzy i kultury, w tym też – kultury moralnej , poprzez wzbogacanie i pogłębianie poszukiwań właściwych dróg, wiodących do prawdy i dobra poprzez kreślenie ostrzegającego obrazu szlaków pokrętnych i fałszywych... Z naukowcami sprawa ma się podobnie: o ile nie wynajęli się świadomie na służbę szatanowi, ich trud i życie warte są szacunku, nawet gdy nie wolne były od ludzkiej nędzy i upadków, a tym bardziej od zwykłych drobnych potknięć i błędów...

***

Był M. Przewalski bezwzględnym zaprzeczeniem ludzi, o których się mówi: „ni pies, ni wydra” lub „ni z pierza, ni z mięsa”. To był charakter rzeźbiony w skale, twardy, wyrazisty, o rysach ostrych i jednoznacznych; umysł silny, bystry, dynamiczny, szeroki; usposobienie bezkompromisowe, szczere i prostolinijne; typ męski, żołnierski, do bezwzględności lojalny i wierny. Wszelako do tych i innych cech jego usposobienia będziemy nieraz nawiązywać w dalszych częściach niniejszego tekstu. A teraz powróćmy ponownie do jego dzieciństwa.
Gdy Mikołaj miał 12 lat, podarowano mu pozostałą w spadku po ojcu strzelbę myśliwską; wówczas też po raz pierwszy udał się samodzielnie na polowanie i ustrzelił pierwszego w swym życiu lisa.
Niestety, nie z samych tylko wypraw myśliwskich składało się życie dzielnego i ruchliwego Koli. Rzeczywistość go otaczająca była brutalna. Nawet do nauki zmuszano chłopca stosując przymus fizyczny. Co gorsza, za nauczycieli miewał przyszły uczony osobników najmarniejszego gatunku. Paweł Karetnikow, jego wuj, człowiek beztroski i lekkomyślny, który po przehulaniu własnego majątku znalazł przytułek u siostry, uczył zdolnego chłopca nie tyle sztuki czytania, pisma i języków obcych (do czego się wobec miłosiernej siostry Heleny zobowiązał), lecz raczej strzelania kaczek i wałęsania się po mokradłach. Człowiek ten – według świadectwa samego Mikołaja – „prócz myślistwa miał inną jeszcze pasję – czasami wpadał w nawrotowe opilstwo i wówczas na polowania nie chodził”. Także zapraszani ze Smoleńska, ciemni i ograniczeni, guwernerzy nie sprzyjali rozbudzaniu ambicji intelektualnych zdolnego chłopca, w minimalnym stopniu odpowiadali swemu przeznaczeniu. Ale naturalne skłonności i zdolności okazały się silniejsze. Przyroda zwycięża naukę. W końcu Mikołaj i jego o rok młodszy brat Włodzimierz zostali odesłani do smoleńskiego gimnazjum oraz wstąpili od razu do drugiej klasy. W Smoleńsku mieszkali chłopcy w malutkim mieszkanku (które kosztowało dwa ruble miesięcznie) razem ze sługą i kucharką. Wrodzona energia, pracowitość, zamiłowanie do książek, tężyzna fizyczna, sprawiły, że M. Przewalski – chociaż jeden z najmłodszych w klasie – już wkrótce został jej nieformalnym liderem.
Mikołaj był młodzieńcem towarzyskim, ale – rzecz znamienna – bliskich przyjaciół nie miał. Cechowało go pewne poczucie wyższości w stosunku do rówieśników. Nie ulegał też przyjętym obyczajom i tradycjom. Co więcej, przeciwstawiał się im nieraz czynnie. Nie uznawał konwenansów ani pozytywnych, ani negatywnych. Żył według własnych pojęć i odczuć. Tak np., zdecydowanie bronił nowicjuszy, którzy przychodzili do gimnazjum. A powiedzieć trzeba, że dręczenie „młokosów” i „żółtodziobów”, tych, którzy przychodzą później (do szkoły, więzienia, wojska, pracy itp.) należało do bardzo dawnej i zakorzenionej w obyczajowości rosyjskiej tradycji. – Męczono ciebie, męcz i ty kogoś, odegraj się!... – Znęcanie się nad „nowym” uważano wręcz za obowiązek i nienaruszalne prawo „starzyków”... Trzeba przecież „wyszlifować” kolegę, rozumowano. I szlifowanie to, pasowanie na członka zbiorowości – połączone często z fizycznym katowaniem współtowarzysza – nieraz kończyło się tragicznie: trwałym kalectwem lub nawet zgonem ofiary. A i samo przetrzymanie „fali” poniżeń i udręk ze strony kolegów nie było rzeczą łatwą...
Przewalski od początku brał w obronę młodszych nowicjuszy, oszczędzając niejednemu z nich nie lada strachu i poniżenia. To łamanie „świętej” tradycji oburzało wielu gimnazjalistów, lecz po zakosztowaniu ciężkich pięści dorodnego kolegi nikt nie ważył się czynnie przeciwstawić jego „dziwacznym” krokom.
Nauka leciała chłopcu jak z płatka. Miał fenomenalną pamięć – rzecz zawsze przy pobieraniu nauk pożyteczna. [Historia zna niemało ludzi o zadziwiającej pamięci. Wiadomo na przykład, że Juliusz Cezar i Aleksander Macedoński znali z twarzy i imienia wszystkich swoich żołnierzy – do 30.000 ludzi. Genialny matematyk – Leonard Euler pamiętał sześć pierwszych potęg wszystkich liczb do stu. Radziecki akademik A. Joffe z pamięci posługiwał się tablicą logarytmów. Starożytny filozof i poeta rzymski Seneka potrafił powtórzyć 2.000 nie związanych ze sobą różnych słów, które usłyszał tylko raz.] Matematyki jednak nie lubił serdecznie, widocznie dlatego, że poezja tej nauki przejawia się tylko wówczas, jeśli jest wykładana przez doskonałego nauczyciela i tylko na dość późnym etapie poznania, kiedy się sięgnie już do głębszych praw i harmonii tą sferą rządzących. Lecz i tu wyręczała Mikołaja pamięć, tym razem wzrokowa. Po prostu po przeczytaniu tekstu w podręczniku „dokładnie pamiętał i stronę książki, gdzie była odpowiedź na dane pytanie, i jaką czcionką ona wydrukowana, i jakie są litery na wykresie geometrycznym, i jakie są formuły z ich wszystkimi literami i znakami”...
Dominującą cechą umysłowości młodego Przewalskiego była – obok fenomenalnej pamięci – niezwykle żywa wyobraźnia. Jak mówił o sobie: myślał obrazowo. Sądy zaś o tych czy innych zjawiskach formułował raczej intuicyjnie, bezpośrednio, a nie na podstawie logicznego wnioskowania. Była to mentalność typowo estetyczna i wygląda na paradoks, że został Przewalski nie wielkim artystą, lecz wielkim uczonym. Wszelako jest to sprzeczność pozorna, bowiem umysł nieobrazowy, nieartystyczny nie jest też zdolny do metafizycznych, ulotnych intuicji, niezbędnych w uprawianiu wielkiej nauki. Jasny i zdrowy rozum pomagał Przewalskiemu szybko się orientować w rzeczywistości i wychwytywać istotę rzeczy. W jego książkach i listach roi się od trafnych obserwacji, błyskotliwych myśli. Lecz z drugiej strony, ludzie tacy skłonni są zbytnio ufać pierwszemu wrażeniu (chociaż mówi się, że ono zawsze jest najprawdziwsze, to jednak wymaga przecież pogłębienia i rozważenia), co z kolei prowadzi do sądów pochopnych, powierzchownych, a w stosunku do ludzi – niesprawiedliwych i mylnych. Często też był Przewalski – i to już w wieku upoważniającym do większej powściągliwości – w sądach swych krańcowo kategoryczny, bezkompromisowy, jednostronny, a przez to niekiedy – niepoważny a nawet śmieszny. Dialektyczna droga poznania prawdy i formułowania sądu o każdym zjawisku rzeczywistości biegnie od żywej obserwacji do abstrakcyjnego myślenia i dalej do konfrontowania mniemania z praktyką. Tylko całość tych etapów i zabiegów poznania pozwala na wywnioskowanie sądu względnie prawdziwego.
Osobnicy o myśleniu obrazowym skłonni są w życiu praktycznym również do zachowań „obrazowych”, ekscentrycznych, nieszablonowych. Za to jeszcze we wczesnym dzieciństwie często Mikołaja bolało od rózeg miejsce, w którym nogi tracą swą szlachetną nazwę. Nie inaczej było i w gimnazjum, z którego chłopiec – i to już w szóstej klasie będący – nieomal nie został wyrzucony. Chodzi o to, że jeden z nauczycieli był szczególnie szczodry na dwóje. Wtenczas uczniowie postanowili zniszczyć dziennik z tak fatalnymi stopniami. Wykonania tej zaszczytnej misji podjął się M. Przewalski. W dogodnej chwili dziennik został wykradziony i następnie oddany na pożarcie żarłocznym falom modrego Dniepru. Cała klasa została za to wpakowana do ciupy na okres nieokreślony, zanim nie wyjdzie na jaw, kto popełnił tak niecny czyn. Na czwarty dzień Mikołaj nie wytrzymał rozterek, a i nie mógł dłużej patrzeć na cierpienia współtowarzyszy, i zadeklarował się jako winowajca.
Miał być wyrzucony z gimnazjum, ale matka dowiedziała się o sprawie, przyjechała pilnie do Smoleńska i przebłagała kierownictwo szkoły (używając chyba także argumentów finansowych). Skończyło się na potężnej chłoście publicznej, po której Mikołaj długo nie mógł ani siedzieć, ani spać na plecach... „W ogóle rózeg dostawałem we wczesnej młodości kupę– wspominał Przewalski – ponieważ byłem zdeklarowanym urwisem, tak iż nasi wiejscy sąsiedzi radzili zazwyczaj matce skierować mię z czasem na Kaukaz, do służby wojskowej”...
Wakacje w gimnazjach trwały od maja do października włącznie i chłopak spędzał je z bratem w Otradnoje. Mieszkali razem z wujem Pawłem w przybudówce, dokąd wracali właściwie tylko na nocleg, cały dzień spędzając na polowaniach i łowieniu ryb na wędkę. Właśnie podczas tych całodziennych myśliwsko-rybackich wypraw zrósł się niejako młodzieniec z naturą, pokochał nieskończone bogactwo i piękno jej form i przejawów. Pod wpływem życia na łonie przyrody, w lesie, na świeżym powietrzu, nad wodą hartowało się i krzepło jego zdrowie, rozwijała się energia, wytrwałość, moc; doskonalił się dar obserwacji.
Profesor P. Siemionow-Tien-Szanskij, który był przyjacielem Przewalskiego, wspominał po zgonie tegoż: „Wszystkiego co wzniosłe i piękne nauczył się szczodrze obdarzony zdolnościami młodzian na łonie matki-natury. Jej bezpośredniemu wpływowi zawdzięcza on i czystość moralną, i dziecięcą prostotę swej pięknej duszy, i subtelną przenikliwość swego umysłu, i swą niespożytą moc i energię w walce z przeszkodami fizycznymi i duchowymi”...
Po ukończeniu gimnazjum w 1855 roku Przewalski na ochotnika zaciągnął się do wojska. W tym czasie trwała Wojna Krymska, prasa rosyjska wypełniona była patriotyczno-wojskowym patosem, którym zarażała się przede wszystkim niedoświadczona, naiwna młodzież. Uległ tym nastrojom i Mikołaj, zwrócił się więc do zwierzchności, by skierowano go na front. Lecz bez skutku. Zamiast do wichru bitewnego trafił młody człowiek do atmosfery tępej rutyny, nieokrzesania, monotonijnego idiotyzmu żołnierskiej codzienności, tj. ujrzał się w położeniu najmniej odpowiadającym jego żywej, ruchliwej, niezależnej naturze.
Na 16-letnim chłopcu, „paniczu” – jak go zwali chłopi w majątku smoleńskim – życie pułkowe wywarło wrażenie oszałamiające swą grubością, nieokrzesaniem, chamstwem, tępotą. Hulaszczy tryb życia oficerów, ich okrutne obejście z żołnierzami wstrząsnęły duszą młodego człowieka. Tu nieoczekiwanie dla siebie zetknął się z najgorszymi cechami i przejawami psychiki ludzkiej. Wspominał później, iż pięć lat pobytu w wojsku zupełnie zmieniły jego wcześniejsze poglądy na życie i na ludzi.
Głęboka depresja ogarnęła duszę młodziutkiego oficera, tak iż – według własnego świadectwa - często po nocach płakał z rozpaczy, nie znajdując wyjścia ze ślepego zaułka. Dwie tylko rzeczy pozwalały mu odetchnąć i zapomnieć na trochę o swym położeniu: książka i strzelba. W wolnych od zajęć służbowych godzinach udawał się na wyprawy myśliwskie ze strzelbą, którą mu nadesłano ze wsi. Podczas tych wycieczek zaczął też zbierać kwiaty i układać z nich herbaria. W ten sposób znajdowała ujście nieskrystalizowana jeszcze, co prawda, ale przecież domagająca się realizacji, pasja badawcza młodego człowieka. Tenże instynkt poznawczy zaspokajany był – i również pozwalał zapomnieć o przykrej codzienności – dzięki bardzo intensywnej lekturze dzieł naukowych i literackich, którą Przewalski wypełniał czas wolny od służby i myślistwa.
W ciągu 1860 roku Pułk Połocki, w którym on służył, stacjonował w Krzemieńcu, do niedawna jednym z najmocniejszych na Kresach ośrodku kultury i oświaty polskiej, przekształconym niestety w ciągu paru dziesięcioleci przez władze carskie w przysłowiową prowincjonalną „dziurę”, pozbawioną jakiegokolwiek życia kulturalnego. I tu dla pana Mikołaja za jedyną rozrywkę pozostawało obcowanie z książką i od czasu do czasu samotne wyprawy ze strzelbą w okolice Krzemieńca.
Po pewnym czasie ten nietypowy adiutant Pułku Połockiego zwrócił się z pisemną prośbą do dowództwa sugerując wysłanie go nad Amur w celu prowadzenia badań naukowych. O młodzieńcza naiwności! Odpowiedzią był areszt i osadzenie na trzy doby w chłodnej celi, „by głupie myśli nie lazły mu do głowy”... Młodzian zrozumiał, że jedynym wyjściem dlań może być tylko wzmożone samokształcenie, wzbogacanie pamięci i podjęcie próby wstąpienia na studia do jakiejś wyższej uczelni wojskowej. – „Wiedza jest władzą nie mających władzy”.– W 1861 roku, mimo ogromnej konkurencji, wykazuje się błyskotliwą wiedzą i wstępuje do Akademii Sztabu Generalnego w Petersburgu.
Także podczas studiów uchodził Przewalski za jednego z najlepszych studentów uczelni. Wszelako większych widoków na to, że po studiach trafi na dobre miejsce, mieć nie mógł. Polskie nazwisko i znana zwierzchnictwu jego polska genealogia stanowiły czynnik, który miał nieraz jeszcze w przyszłości utrudnić karierę początkującego uczonego. Nawet ostentacyjne podkreślanie swego oddania Rosji, wzmożona ostrożność wypowiedzi, gdy zahaczano o „kwestię polską”, gromko deklarowane oddanie tronowi, nie mogły uśpić podejrzliwości carskich biurokratów i sfory konfidentów – amatorów, gorliwie obwąchujących każdy krok każdego, kto mógł być choć w jakimś stopniu ułamkiem „proklatoj Polszi”. Dookoła była masa wyniosłych, mściwych chamów, z którymi człowiek rzetelny nie chciał mieć do czynienia. Przebywać w towarzystwie głupców, to to samo, co trafić do niewoli wrogów.
Historycy carscy podkreślali ongiś przy byle okazji, że Mikołaj Przewalski na ochotnika zaciągnął się do oddziałów, walczących z insurgentami i „brał udział w dławieniu buntu polskiego” w 1864-1865 roku. W świetle faktów sprawa wygląda wszelako nie tak jednoznacznie. Gdy w Polsce wybuchło Powstanie Styczniowe, nastroje antypolskie, i dotąd silne w Rosji carskiej, uległy wręcz karykaturalnemu rozrostowi. We wszystkich warstwach społecznych werbowano ochotników, którzy by chcieli w Warszawie bronić „zagrożonej Rosji”. Także studentom Akademii Sztabu Generalnego zaproponowano: Kto uda się na wojnę do Polski, otrzyma znaczne ułatwienia i przywileje po ukończeniu studiów, jeśli chodzi o miejsce stałej służby. To był płomyk nadziei i Przewalski zgłosił się „na ochotnika” do oddziałów carskich, walczących w Polsce.
Po kilku tygodniach był już ponownie w szeregach Pułku Połockiego, w którym ongiś służył, a który obecnie stacjonował pod Warszawą i brał udział w potyczkach z powstańcami. Nie wiemy, czy Przewalski oddał chociażby jeden strzał w kierunku powstańców polskich. Według zachowanych, nie pozbawionych przekąsu, świadectw rosyjskich współtowarzyszy, a i według jego własnych słów, zawartych w listach do rodziny i znajomych, „ochotnik” z Akademii Sztabu Generalnego cały swój czas poświęcał czytaniu książek i polowaniom w okolicach Warszawy, tak iż „zaniedbywał niejednokrotnie bezpośrednie obowiązki służbowe”... Widocznie ten oficer armii rosyjskiej w ogóle zapominał, po co właściwie przysłano go do kraju nad Wisłą, w swych wycieczkach myśliwskich czuł się tak beztroski, że pewnego razu omal nie został wzięty do niewoli przez powstańców, tak był zaaferowany strzelaniem do kaczek. Tylko dzięki szybkiemu galopowi swego konia uszedł przed pościgiem... Nie dokazał tego jednak, gdy przez przypadek trafił podczas polowania na patrol policji rosyjskiej. Miał na sobie ubiór cywilny i mimo iż idealnie mówił po rosyjsku został aresztowany. Któż mógł mu uwierzyć, iż jest oficerem rosyjskim, skoro pod względem antropologicznym reprezentował typ czysto „sarmacki”: dynamiczna, wyrazista twarz, żywe, śmiałe oczy, duży i garbaty „nos szlachecki”, smukła, wysoka i silna sylwetka, z której biło poczucie godności i jakiejś „polskiej” wyniosłości... Nic dziwnego, że ten „przebrany Polak, udający Rosjanina” został na kilka dni wpakowany do lochu policyjnego i wypuszczony dopiero wówczas, gdy po kilku sprawdzeniach ustalono wreszcie, że jednak wyjaśnienia jego były prawdziwe. Można sobie wyobrazić, jak niechętnie wypuszczono tego aresztanta na wolność.
Po jakimś czasie Przewalski w ogóle bierze 4-miesięczny urlop i, pozostawiwszy pułk, wyjeżdża do swego majątku na Smoleńszczyznę. M. Engelhardt w następujący sposób streszcza tę historię: „W roku 1863, na początku powstania polskiego oficerom starszego kursu Akademii ogłoszono, że ten, kto zechce udać się do Polski, zostanie wypuszczony na warunkach uprzywilejowanych. W liczbie ochotników znalazł się i Przewalski. W lipcu 1863 roku został awansowany na porucznika i mianowany adiutantem do swego byłego Pułku Połockiego.W Polsce brał udział w uśmierzaniu buntu, lecz wydaje się, że bardziej się interesował polowaniem i książkami...
Engelhardt zauważa też, że Przewalski cieszył się szacunkiem ze strony oficerów pułku za swój rycerski charakter, ale jednak trzymał się osobnie, z nikim się nie zbliżał i nie spoufalał. Widocznie już wówczas jako dwudziestoletni człowiek doświadczył podłej przewrotności fałszywych „przyjaciół”, entuzjastów podglądania i podsłuchiwania współtowarzyszy. Powiedzieć bowiem trzeba, że tajne donosicielstwo, najbardziej złośliwe insynuacje były czymś powszechnym w środowisku oficerów carskich. I jeśli ktoś – nie daj Boże – miał nazwisko polskie, musiał dokazywać cudów ostrożności i ostentacyjnie podkreślać swój rzeczywisty lub rzekomy patriotyzm wielkoruski, by nie paść ofiarą prowokacji. Gdy ktoś miał dość uczestnictwa w tej prostackiej grze, po prostu się usuwał w cień, ograniczając stosunki towarzyskie do minimum (zupełne ich zerwanie zostałoby zinterpretowane w sposób niewątpliwie sykofancki).
W tym to, widocznie, okresie, w trakcie służby wojskowej i studiów w Akademii Sztabu Generalnego, a być może nawet jeszcze w latach gimnazjalnych, ukształtowała się znamienna cecha usposobienia M. Przewalskiego, którą uwypuklają wszyscy jego biografowie: pewna skłonność do samotności, stronienie od ludzi, a nawet swego rodzaju pogarda do ludzi. Cechy te potęgowały się z biegiem lat i z doświadczeniem, tak iż pod koniec życia osiągnęły charakter jawnej mizantropii. „Nie podobały mu się marność, hałaśliwość i brud życia towarzyskiego, ograniczenia przez nie nakładane; a wreszcie i charakter jego, pański, nie pozbawiony władczości i nietolerancji, stał na przeszkodzie ciasnemu zbliżaniu się z ludźmi”. (M. Engelhardt).
Trudno byłoby sądzić, w jakim stopniu były to cechy dziedziczne, nie ulega jednak wątpliwości, że szczególna atmosfera moralna Rosji carskiej w sposób dobitny je warunkowała i potęgowała. Nie wykluczone jednak, że był to przede wszystkim jeden z przejawów wewnętrznego arystokratyzmu tego człowieka, który – podobnie jak Fryderyk Nietzsche – czuł, iż „Gemeinschaft macht gemein”… „Żyć z niezmierną i dumną niedbałością; zawsze poza wszystkimi rubieżami. – Swe uczucia, swe „za” i „przeciw” dowolnie mieć lub nie mieć, polegać na nich, lecz tylko chwilami; wsiadać na nie jak na konia, często jak na osła, – trzeba bowiem umieć korzystać równie dobrze z ich głupoty, jak z ich zapału. Zachować swych trzysta zewnętrzności, jednocześnie czarne okulary, gdyż bywają wypadki, gdy nikt nam w oczy, a tym mniej w „powody” zajrzeć nie powinien. A do towarzystwa obrać sobie ów łobuzowski i wesoły grzech: grzeczność. I być panem swych czterech cnót: odwagi, wyrozumiałości, współczucia i samotności. Gdyż samotność jest w nas cnotą jako wzniosła skłonność i popęd do czystości, który odgaduje, że przy zetknięciu dwóch ludzi – że w „towarzystwie” – koniecznie niezbyt często być musi. Wszelka pospólność czyni człowieka, we wszystkich warunkach i okolicznościach – „pospolitym”. (Fr. Nietzsche, „Poza dobrem i złem”).
Oczywiście, wybujały indywidualizm i poczucie odrębności bardzo ściśle graniczą także z egoizmem. Tym bardziej, że ewolucja biologiczna kształtuje w sposób żywiołowy natury egoistyczne, których indywidualistycznemu egoizmowi wcale nie zaprzecza istnienie solidaryzmu wewnątrzgatunkowego i grupowego egoizmu, gdy się podobne jednostki nawzajem wspierają w celu bardziej skutecznego osiągnięcia celów pożytecznych indywidualnie. Tak więc struktury psychobiologiczne tworzą pewne predyspozycje i szanse, których stopień i kierunek wykorzystania zależą od okoliczności socjokulturowych. W kulturach rywalizacyjnych, nastawionych na indywidualne osiągnięcia podmiotu, a takie są np. kultury kapitalistyczne, w których dominuje anonimowość i rywalizacja, powodują w jednostkach silne dążenie do znaczenia i wyższości, bowiem dążenie to jest warunkiem powodzenia.
Lecz nie wolno widzieć tej prawidłowości w niejako automatycznie nasuwającym się uproszczeniu. Okazuje się bowiem, że w każdych warunkach np. skuteczne sprawowanie władzy wymaga skierowania swego wysiłku na cele społeczne i poświęcenia dla nich swych własnych interesów. Jak pisał Mc Clelland, „motywacja władcza dobrych przedsiębiorców nie jest ukierunkowana na osobiste wywyższanie się, ale na instytucje, którym służą”. Tak więc banalne odruchy egoistyczne w procesie aktywności społecznej wybitnych jednostek doznają bardzo radykalnej transformacji w swe własne przeciwieństwo, w szeroko pojęty „patriotyzm”, co z kolei umożliwia osiągnięcie szerokiego i głębokiego oddechu, samorealizację na wielką skalę i znakomite samopotwierdzenie się. Dążąc do wyższości lub perfekcji, ludzie podejmują coraz ambitniejsze zadania twórcze i ekspansywne, których rozwiązanie wzmacnia ich poczucie osobistej ważności jako osób i jest źródłem pozytywnych emocji, takich jak poczucie godności, duma itp.

***

Przebywając na urlopie w Otradnoje, dowiedział się pan Mikołaj, iż w Warszawie zakłada się szkołę junkrów. Podjął starania, by tam się dostać i w grudniu 1864 roku mianowano go oficerem oddziału w tej szkole, jak również wykładowcą historii i geografii. Pobyt w dawnej stolicy Polski, mieście o wielkich tradycjach kulturalnych, mieście ciągle jeszcze europejskim mimo trwającej od 80 lat okupacji rosyjskiej, okazał się jednym z najpiękniejszych okresów jego życia. Pogłębił i poszerzył tu gruntownie swą wiedzę mając do dyspozycji obszerne księgozbiory i towarzystwo wybitnych polskich specjalistów. Dwa lata tu spędzone na zawsze zostały w pamięci Przewalskiego i wspominał je – chociaż raczej nie był skłonny do sentymentów – ze szczerym rozrzewnieniem. Przez dwa lata młody oficer pełnił funkcje wykładowcy w Warszawskiej Szkole Junkrów. I chlubnie się na tym polu zapisał, jeśli wierzyć świadectwom tych osób, którym poszczęściło się zostać jego wychowankami.
W okresie późniejszym jego uczniowie wspominali, że jako wykładowca pan Mikołaj manifestował cechy znakomite. Posiadał bardzo gruntownie przyswojoną, obszerną wiedzę z historii odkryć geograficznych i z historii nauki w ogóle. Zadziwiał słuchaczy tym, że potrafił z pamięci cytować dosłownie długie ustępy z dzieł Humboldta, Rittera, innych klasyków nauki światowej. Dawał klarowną, logiczną interpretację zarówno tych cytatów, jak i w ogóle wszystkich poruszanych zagadnień. Wyczuwało się, że ten młody człowiek to nie tylko erudyta, lecz i osoba samodzielnie myśląca, rozumna, obdarzona wnikliwym analitycznym intelektem. Wszyscy wiedzieli, że porucznik Przewalski dużą część swej wypłaty poświęca na zakup książek z interesujących go nauk przyrodniczych, następnie zaś je studiuje, robi wypisy i wykorzystuje w pracy dydaktycznej. Był to nauczyciel z prawdziwego zdarzenia: twórczy, ciągle kształcący się i sprawiedliwy w stosunku do swych podopiecznych. Nie miał beniaminków i pupilków, przed nim – jak przed bogiem – wszyscy byli równi. Na dokuczliwe prośby niektórych junkrów, by postawił im lepszy, niż zasługiwali, stopień, odpowiadał: „Panowie, czy po takim ustępstwie nie będę się wam wydawał śmieszny i żałosny? Wspomnijcie na piękne słowa: ja znam tylko jeden naród – ludzkość, tylko jedno prawo – sprawiedliwość”...
M. Przewalski posiadał wrodzony talent elokwencji. Mówił głośno, wyraziście („gromogłasno”), nie za szybko, umiejętnie akcentując modulacją głosu najważniejsze tezy prelekcji. Głos miał jasny, klarowny, pozbawiony owego charakterystycznego charczenia, tak niemile rażącego w mowie wielu Polaków i Rosjan. Ciekawe, że głos jego był też dość wysoki, co mogłoby wskazywać, i chyba rzeczywiście było oznaką dużej dozy impulsywności, a nawet swoistej popędliwości, charakterystycznej dla niego w okresie późniejszym. Nie przypadkiem widocznie Atystoteles zauważał w „Fizjognomice”: „Wysoki głos świadczy o usposobieniu popędliwym. Gniewny bowiem i popędliwy ma zwyczaj podnosić głos i mówi krzykliwie, ten natomiast, kto jest nastrojony pogodnie, osłabia brzmienie i mówi niskim głosem”...
Do psychologicznych aspektów biografii Przewalskiego będziemy jeszcze nieraz powracali w dalszym ciągu niniejszego tekstu. Na razie zaś przypomnijmy, co napisał sam podróżnik o swym pobycie w byłej stolicy Królestwa Polskiego, Warszawie: „Tutaj w ciągu dwóch lat i kilku miesięcy, żywiąc pewność, że wcześniej czy później zrealizuję swe serdeczne marzenie o podróży, oddawałem się wzmożonym studiom botaniki, zoologii, geografii fizycznej itp., a w czasie lata udawałem się do siebie na wieś, gdzie, kontynuując też zajęcia, układałem herbarium. Miewałem też w tym okresie odczyty publiczne w uczelni z historii odkryć geograficznych ostatnich trzech stuleci oraz napisałem podręcznik geografii dla junkrów”... (który miał dwa wydania – przyp. J. C.). „Wstawałem bardzo wcześnie i prawie cały wolny od wykładów czas siedziałem nad książkami, ponieważ złożywszy podanie o skierowanie mnie do Syberii Wschodniej, już naszkicowałem plan mej przyszłej podróży”.
Niebawem temu planowi było sądzone stać się rzeczywistością. W ten sposób młody człowiek ostatecznie wybrał swe przeznaczenie losowe; wybrał zresztą zgodnie ze swymi predyspozycjami fizycznymi i psychicznymi.
Gdy człowiek wybiera swój los jako przeznaczenie, to znaczy świadomie postanawia obrać ten czy inny styl i cel życia, to „życie – dla czegoś” staje się sensem i treścią jego ziemskiej egzystencji, konkretnym ucieleśnieniem jego człowieczeństwa. „Formalny sposób, w jaki przeżycie przeznaczenia występuje i jest dane, może być dwojaki: po pierwsze pasywno-biorący, poszukujący istniejącego przeznaczenia. Są to ludzie, którzy czują się „powołani”, albo tacy, którzy przez całe życie szukają sensu swego życia. Może być tak, że przeznaczenie objawia się im pewnego dnia, albo tak, że znają je od początku. Od najwyraźniejszej świadomości osobistego powołania – po nieśmiałe pytanie, czy można być w czymś dobrym, lub, czy się nadajemy do czegoś, są zawarte wszelkie niuanse i stopnie pewności i przekonania. Po drugie, przeznaczenie może zostać ustalone aktywnie. Ludzie należący do tego drugiego typu postanawiają poświęcić się temu to a temu, żyć dla tego to a tego, określają się aktywnie; podczas gdy należący do pierwszego typu uważają się za przeznaczonych poprzez jakieś obiektywne fakty. (...)Wielką sprawę, dla której ktoś działa, opracowuje on z reguły za pomocą najwyraźniejszego ze swych przymiotów, których uaktywnienie zapewnia mu (niemal w tym samym stopniu) przyjemność funkcjonowania, jak i zadowolenie z obiektywnego rezultatu. Jednakże istnieją pojedyncze działania oraz całe biografie, w których wykonanie obowiązku dokonuje się bez własnego lub nawet przeciwko własnemu życzeniu; jak i odwrotnie – takie, w których całkiem osobista konieczność zostaje podniesiona do rangi konieczności obiektywnej. Przykładem wspaniałego przeżycia przeznaczenia w tym ostatnim sensie był, jak wiadomo, Napoleon.
Ale przecież nie tylko on; nie mniej wyrazistym przykładem tego rodzaju aktu był Mikołaj Przewalski.  „Moment przejścia od aktywności wynikającej wyłącznie z potrzeb do aktywności zadaniowej, która czyni z aktywności czysto funkcjonalnej – planową, a z działalności witalnej – działalność intelektualną, jest zawsze ten sam, mianowicie ów decydujący moment znalezienia przeznaczenia, które działanie czyni działaniem „po coś” i dla „czegoś”, i które tym samym nadaje działaniu „sens”.
Na odwrót jednak, działanie „po coś” i dla „czegoś” jest w pewnym, jednak najwyraźniej w bardzo różnym stopniu, związane z witalnością, ponieważ przy mniej lub bardziej wyraźnej utracie sił cielesnych, również realizacja powołania jest problematyczna lub zostaje zaniechana, a więc siła w jakimś stopniu jest do tego potrzebna”. (Charlotte Bühler, „Bieg życia ludzkiego”, s. 218).
Mówiąc bardziej konkretnie, siła fizyczna i psychiczna jest po prostu niezbędna, dajmy na to, gdy się wybiera jako swe przeznaczenie los (zawód) podróżnika, odkrywcy nowych lądów, badacza nieznanych „białych plam” na mapie kuli ziemskiej.

***

3. Pierwsza wyprawa – do kraju ussuryjskiego


W 1867 roku Mikołaj Przewalski zwrócił się za pośrednictwem profesora P. Siemionowa do Cesarskiego Towarzystwa Geograficznego Rosji z prośbą o sfinansowanie jego zamierzonej wyprawy naukowej do Azji. Towarzystwo, które nie dysponowało nadmiarem funduszy, w ogóle prawie nigdy nie finansowało młodych zapaleńców, bojąc się ryzyka zmarnowania pieniędzy, przydzielało pewne sumy tylko już doświadczonym uczonym, mającym istotny dorobek naukowy. Nie uchybiono temu stereotypowi i tym razem. Przewalski przydziału funduszy nie uzyskał, wszelako go zapewniono, że jeśli przedsięweźmie dla początku jakąś wyprawę naukową własnym kosztem, a jej wyniki okażą się owocne, będzie mógł liczyć także na wsparcie ze strony Towarzystwa Geograficznego.
Cóż było począć? Pan Mikołaj udał się na własny koszt do Irkucka, skąd zamierzał dokonać „skoku” na niezbadane tereny Azji. Generał-gubernator Irkucka Kukiel, zacny Polak, spotkał Przewalskiego życzliwie, potraktował ze zrozumieniem plany badawcze młodego oficera i przydzielił mu środki na wyprawę naukową do Kraju Ussuryjskiego, prosząc o dokonanie opisu statystycznego jego ludności. Syberyjski zaś oddział Towarzystwa Geograficznego nakazał mu w trakcie tej podróży dokonać opisu tamtejszej flory i fauny oraz zgromadzić zbiory botaniczne i zoologiczne.
Przebywając w Irkucku Przewalski skrupulatnie szykował się do podróży, przestudiował całą dostępną literaturę o Kraju Amurskim, włączając w to także rękopisy, znajdujące się w bibliotece Syberyjskiego Wydziału Towarzystwa Geograficznego. W końcu doskonale się już orientował, kto i kiedy bawił nad Ussuri i jakich odkryć dokonał. Poczynił też obszerne zapiski, w których zawarł całokształt swej wiedzy o regionie, przede wszystkim z takich dziedzin jak geografia, zoologia i botanika.
Niemało kłopotu sprawiło znalezienie paru ludzi, którzy potrafiliby sprostać trudom samotnej wyprawy. Przywieziony z Warszawy preparator po jednym z konfliktów z Przewalskim wrócił do domu. Przygotowania do wyprawy przebiegały nie bez zgrzytów. Podczas pobytu w Irkucku Przewalski wystosował list do jednego ze znajomych, w którym czytamy: „Niemiec Robert Köcher, którego przywiozłem z Warszawy, okazał się nic nie wart i zupełnie niezdolny do znoszenia jakichkolwiek trudów fizycznych. Prócz tego codziennie wylewał łzy nad swą narzeczoną Amalią i nad Warszawą, tak iż wreszcie wygnałem go od siebie; ostatnimi czasy nawet na polowania nie chciał chodzić i dokładnie nic nie robił, powtarzając ciągle, że nic go nie cieszy.
Nietrudno było Niemca wygnać, ale w Irkucku trudno było znaleźć mu zamianę. Los chciał jednak, że w pewnej chwili dość przypadkowo wpadł do pokoju Przewalskiego młody, początkujący, zaledwie 16-letni topograf Mikołaj Jagunów, syn umarłego niedawno Polaka z Litwy. Chłopak żył na wygnaniu razem z matką w skrajnej nędzy, był jednak dzielnym i pojętnym człowiekiem. Już podczas pierwszego spotkania tak przypadł do serca Przewalskiemu, że ów dosłownie pokochał go jak najbliższego krewnego i zaproponował udział w ekspedycji. Chłopak oczywiście się zgodził i Przewalski zaczął go uczyć, jak należy zdejmować i preparować skórki zwierząt itp. Odwlekło to nieco dzień wyruszenia nad Ussuri, ale zaowocowało później starannie przygotowanymi preparatami naukowymi.
I oto nadszedł pierwszy dzień pierwszej wyprawy. W dzienniku Przewalski zanotuje: „Drogi i pamiętny jest każdemu dzień, w którym realizują się jego najskrytsze marzenia, gdy po pokonaniu licznych przeszkód widzi wreszcie osiągnięcie celu, od dawna utęsknionego.Takim niezapomnianym dniem był dla mnie 26 maja 1867 roku, gdy po otrzymaniu delegacji służbowej do Kraju Ussuryjskiego i po zebraniu pospiesznym koniecznych zapasów wyjechałem z Irkucka drogą, wiodącą do jeziora Bajkał i dalej przez całe Zabajkale do Amuru.
Dokładnie po miesiącu, a więc 26 czerwca, trzej podróżnicy przybyli do sioła Chabarowka, skąd zaczęła się ich piesza wyprawa brzegiem Ussuri. Przewalski i Jagunów szli ciągle pieszo w górę tej rzeki, zbierając do herbarium rośliny i strzelając ptaki dla kolekcji ornitologicznej oraz prowadząc pomiary topograficzne. Silne deszcze, wysoka wilgotność powietrza, charakterystyczne dla tej części lata dalekowschodniego, utrudniały zarówno samą podróż, jak i kompletowanie zbiorów naukowych. Docierając wieczorem na wypoczynek do kolejnej stanicy Przewalski i Jagunów suszyli trawy, wypychali ptaki. Przyroda dorzecza Amuru wywarła na podróżniku niezatarte wrażenie, zachwyciła go „duchem przytłaczającej masywności”. Lasy tameczne stanowiły wówczas zadziwiającą mieszaninę potężnych drzew iglastych z liściastymi dębami, lipami, klonami oraz z egzotycznym dla tamtych terenów orzechem greckim i drzewem korkowym.
Przewalski regularnie czynił notatki w dzienniku polowym. Tajga ussuryjska podbiła serca podróżników: „Zadziwia wzrok – notował – zaskakująca mieszanina form północy i południa, które stykają się tu zarówno jeśli chodzi o świat roślinny, jak i zwierzęcy. W szczególności zaskakuje widok jodły spowitej winogronami, lub drzewo korkowe i orzech grecki rosnące obok cedru i sosny. Pokonanie pierwszych 500 kilometrówtrwało ponad trzy tygodnie.
Dalej po rzece Sungacza dotarli podróżnicy do jeziora Chanka, niegłębokiego, co prawda, (przeciętna głębokość waha się między 1 a3 metrami, najgłębsze zaś miejsce wynosi tylko 10,6 metra), ale długiego na 95 km. Zadziwiły Przewalskiego obfite ilości lotosu rosnące na tym jeziorze, jak również ogromne bogactwo świata ryb (33 gatunki, w tym jesiotry, ważące do 60 kg sztuka).
Cały sierpień spędził Przewalski nad jeziorem Chanka, badając jego zasoby. Dziewicze, nieprzebyte lasy stanowiły pewne ukrycie dla obficie tu występującej zwierzyny, co dla M. Przewalskiego, jako zapalonego myśliwego, było źródłem głębokich przeżyć i wspaniałych doświadczeń emocjonalnych. Podróżnik nieco później pisał: „Pies myśliwski odnajduje ci niedźwiedzia lub sobola, a tuż obok można zauważyć tygrysa, nie ustępującego pod względem wielkości i siły mieszkańcowi dżungli Bengalii. Uroczysta majestatyczność tutejszej przyrody nie jest naruszana przez człowieka, tylko bardzo rzadko zawinie tu niespodzianie łowca lub rozłoży swą jurtę koczujący dzikus, raczej w ten sposób uzupełniając niż naruszając widok dzikiej, dziewiczej natury.”
Szczególnie fascynującym gatunkiem wydał się podróżnikom wspomniany powyżej tygrys ussuryjski, zwany inaczej syberyjskim (w nomenklaturze naukowej: Panthera tigris altaica; rodzaj Felidae, gatunek Carnivore). Ten największy na świecie, wspaniały kot może przez wiele lat poddawać swej kontroli teren rozległy na około 4000 mil kwadratowych, przemierzając w ciągu miesiąca w poszukiwaniu pożywienia do 700 mil. Samce tygrysa ussuryjskiego zazdrośnie strzegą swego rewiru, zaznaczając zastrzeżony dla siebie teren zadrapaniami na korze drzew i zapachem moczu. Tygrys ussuryjski może ważyć nawet ponad 380 kg; jego razowy posiłek sięga niekiedy prawie 50 kg, choć zwykle wystarcza mu dziennie 10 kilogramówświeżego mięsa, by zachować sprawność i siły w surowych, mroźnych warunkach klimatycznych. W książkach M. Przewalskiego opisy zwyczajów i zachowań tego gigantycznego kota zajmują wiele pięknych stron...
Ale przecież nie tylko ten mocarz lasów syberyjskich fascynował i przerażał ludzi. Pewnego razu pan Mikołaj zetknął się na polowaniu z niedźwiedziem, który pod względem tuszy znacznie przekraczał wszystkie tego rodzaju zwierzęta zabite lub choćby widziane przez kogokolwiek w Syberii Wschodniej. „Będąc rażony pierwszą kulą z odległości czterdziestu kroków, niedźwiedź z rykiem rzucił się na mnie, – pisał Przewalski. – Gdy rozwścieczone zwierzę znajdowało się w pięciu krokach ode mnie, oddałem drugi strzał i olbrzym z przestrzeloną czaszką jak snop padł na ziemię. Oczywiście, trwało to parę chwil, lecz nigdy one nie zatrą się w mojej pamięci i po wielu latach będę równie jaskrawie, jak w owym momencie, widzieć tę rozwartą paszczę, zabarwiony na krwawo język oraz ogromne kły”.
Ścieżka wyprawy wiodła przez nieogarniętą wzrokiem tundrę, obok przecudnych jezior z kryształowo czystą wodą, przez lasy wypełnione różnorodnymi i pięknymi formami życia. Wreszcie podróżnik, po przemierzeniu wielu setek kilometrów, stanął nad brzegiem Morza Japońskiego, a następnie ruszył wzdłuż niego, gromadząc i ładując na konie pociągowe obfite zbiory botaniczne, ornitologiczne i entomologiczne.
Droga prowadziła wybrzeżem, obfitowała w masę przeszkód. Już wkrótce na zmianę latu przyszła jesień, a tą zmieniła zima. Spadł śnieg, uderzyły mrozy, lecz podróż trwała. Codziennie, bez przerw, systematycznie. Za godzinę do zachodu słońca podróżnicy zatrzymywali się, rozładowywali konie, szykowali drwa na ognisko, spożywali kolację, na którą składał się zazwyczaj ustrzelony ptak, zając, złapana ryba, a w braku ich – zwykła kasza. Póki Jagunów szykował potrawę, Przewalski rozgrzewał na ogniu zamarznięty atrament i notował poczynione w ciągu dnia obserwacje. Następnie ścielono pod siebie chrust, gałęzie drzew, suchą trawę, okrywano się skórami ustrzelonych zwierząt i próbowano zasnąć, chociaż mróz doskwierał i ciągłe trzeba było przewracać się z boku na bok, by ogrzać przy ogniu wciąż na nowo ochładzające się ciało.
O dwie godziny przed świtem następowała pobudka. Karmiono konie, szykowano śniadanie, rozgrzewano się gorącą herbatą i wraz ze wschodem słońca maleńka karawana ruszała dalej w nieznane. W południe zatrzymywano się w celu spożycia posiłku i przeprowadzenia obserwacji meteorologicznych... I tak bez przerwy, dzień po dniu.
Gdy przychodziła chwila wytchnienia, podróżny siadał na głazie przy brzegu morza i oddawał się cichej zadumie. „Przysiądziesz się, bywało, – pisał – na szczycie stromej skały i patrzysz jak zaczarowany na błyszczącą dal morza. A ileż to rozmaitych myśli rodzi się wówczas w głowie! Wyobraźnia kreśli przed tobą widoki dalekich krajów, zamieszkałych przez innych niż ty ludzi, krajów, w których króluje wieczna wiosna, a gdzie fale tego samego oceanu szepczą coś koło brzegów otoczonych lasami palmowymi. Zdaje się: pofrunął byś tam, jak strzała, by ujrzeć te wszystkie cuda, tę świątynię natury, wypełnioną życiem i harmonią! Następnie zaś myśl pogrąża się w toń wieków, które minęły, a ocean staje przed nią w jeszcze większym majestacie. Przecież on istniał i wówczas, gdy żadna jeszcze forma roślinna lub zwierzęca nie zjawiła się na naszej planecie, gdy nawet samego lądu było jeszcze niewiele! Na jego oczach i, widocznie, w jego łonie powstało pierwsze stworzenie organiczne! On karmił je swą wilgocią, huśtał na swych falach! On jest najstarszym mieszkańcem Ziemi, on lepiej od najlepszego geologa zawiera w swej pamięci całą historię planety, i chyba tylko nieliczne stare skały mogą z nim rywalizować pod względem wieku”...
Jednak nie tylko wspaniała przyroda przyciągała uwagę podróżnika, lecz i z jej pięknem kontrastujące bytowanie tutejszych mieszkańców. W roku 1868 w Kraju Ussuryjskim mieszkało 5 258 kozaków, przesiedlonych tu przemocą i faktycznie żyjących jak zesłańcy. Spadły też na nich znaczne ciężary ekonomiczne i wojskowe. Był to kraj ludzkiej nędzy, rozpaczy, beznadziejności. Przewalski pisał: „Wszędzie spotyka się brud, głód, nędzę, tak iż mimo woli boli serce widząc te wszystkie zjawiska... Położenie kozaków ussuryjskich jest krańcowo trudne, głód i bieda z różnymi towarzyszącymi im nieuchronnie występkami doprowadziły tych ludzi do zupełnego upadku moralnego, zmusiły ich machnąć na wszystko ręką i obojętnie ulec swej gorzkiej niedoli... Blada cera, wpadnięte policzki, wystające kości twarzy, rozwarte wargi, przeważnie niski wzrost i chorobliwy wygląd – oto cechy typowe fizjologii tych kozaków... Dzieci kozaków są jakieś sflaczałe, niechętne do zabaw i rozrywek”...
Bezprawie, brak wolności i szacunku do ludzkiej godności, nędza powodowały, z jednej strony, szerzenie się chorób, z drugiej – skrajną demoralizację społeczeństwa, najwstrętniejsze formy rozpusty i wyuzdania łącznie z kazirodztwem, zoofilią itp. Towary i produkty w miastach dalekowschodnich przy najgorszej jakości były niepomiernie drogie. Nawet treść życia tamtejszego „high life’u” polegała – jak pisze Przewalski – na realizowaniu schematu: „Wódka i karty, karty i wódka – oto hasło tutejszej społeczności”.
O ile rosyjska „societa” w tamtych stronach stanowiła przysłowiowy „kurnik skropiony perfumami”, wypełniony przez bezbarwnych, pozbawionych wyższej duchowości i zainteresowań, osobników, o tyle tubylcza ludność turańska w ogóle egzystowała w warunkach urągających wszelkim wyobrażeniom o ludzkiej godności. Tym bardziej, że władze rosyjskie celowo i konsekwentnie zmierzały do jej demoralizacji i upodlenia. Carat zresztą nie był wynalazcą tych metod socjotechnicznych. Jeszcze Tacyt utrzymywał, że deprawacja obyczajów stanowi nawet lepszy środek utrzymywania w posłuszeństwie podbitych narodów niż orężny przymus. Przytaczał też przykłady jak zwycięzcy specjalnymi kanałami wpajają tym, z kogo chcą mieć potulnych niewolników, zamiłowanie do „wolnej miłości”, hulanek, pijaństwa, próżniactwa.
Brudne sprawy – by zostały załatwione – potrzebują brudnych rąk. Rząd, który realizuje władzę za pomocą kłamstw, szachrajstw i przemocy, może być pewny, że i on będzie traktowany podobnie, tj. ze strony własnych urzędników spotkają go fałszerstwa, matactwa, złodziejstwo itp. Nikt bowiem nie może być zdemoralizowany wybiórczo, deprawacja ma charakter dogłębny i czyni ludzi niezdolnymi w ogóle do postępowania uczciwego. Nie mogą dobrze stać sprawy w państwie, gdzie kariery się robi nie dzięki sumiennemu wykonywaniu swych obowiązków, lecz dzięki służalstwu i pochlebstwom. Poczucie godności, honor i cnota, stanowiące moralną podstawę życia społecznego, są w ustroju despotycznym nie tylko niepotrzebne, lecz wręcz niebezpieczne. Ich miejsce zajmuje tu wszechogarniający lęk, a ponieważ jest to zły doradca dla rozumu, nic dziwnego, iż tam, gdzie on panuje, dominują marazm, nikczemność, okrucieństwo i fałsz. Tam, gdzie człowiek jest wart mniej niż nic, króluje wszechogarniająca nicość.
W warunkach świadomie konserwowanej powszechnej ciemnoty nietrudno było wymusić nieograniczone posłuszeństwo, ale w takich stosunkach z nieuchronnością reprodukowane były barbarzyństwo i moralna wszawica, deprawacja i zbydlęcenie, które z równym natężeniem występowały zarówno na dołach, jak i na szczytach społeczeństwa. Być może dlatego silny i szlachetny charakter, jakim był Przewalski, chociaż darzony później osobistą przyjaźnią obu carów, za których panowania przyszło mu żyć, brzydził się dworem i uciekał od niego. Nie mógł pozbyć się własnej prawdziwej wielkości, aby przybrać złudną.
M. Przewalski zawarł w swych notatkach z pierwszej podróży także przerażający wizerunek życia zarówno ussuryjskich kozaków, jak i ludów tubylczych. Niesankcjonowane opublikowanie tych opisów miało mu sprawić niemało przykrości, lecz do tego wątku wrócimy nieco później.

***

We wstępie do swej pierwszej książki autor stwierdzał: „Wielorakość spoczywających na mnie zajęć nie mogły się nie odbić na ich większej czy mniejszej doskonałości i pomyślności. Tak więc, prócz rozmaitych badań statystycznych i pomiarów musiałem codziennie, i to w warunkach ciągłego poruszania się z miejsca na miejsce, robić obserwacje meteorologiczne, zbierać i suszyć rośliny, strzelać do ptaków, wypychać je, prowadzić dziennik itd., słowem, brać się bez przerwy to za jedną to za drugą pracę”.
Jedynym pomocnikiem – ale pomocnikiem z prawdziwego zdarzenia – był dla niego syn polskiego powstańca Mikołaj Jagunów. Przewalski wyznawał: „Przy tym uważam za wielkie szczęście, że w zaistniałych okolicznościach miałem do dyspozycji czynnego i pilnego pomocnika w osobie wychowanka gimnazjum irkuckiego Mikołaja Jagunowa, który był niezmiennym współtowarzyszem moich wędrówek. Z tym energicznym młodzieńcem dzieliłem wszystkie trudy, zmartwienia i radości; uważam więc za swój święty obowiązek wyrazić mu – jako nędzną płatę – moje szczere uznanie”... Istotnie, ci dwaj młodzi ludzie żyli ze sobą jak dwaj przyjaciele z wiersza Adama Mickiewicza, którzy: „gdy znaleźli orzeszek, ziarnko dzielili na dwoje”...
Od połowy stycznia do połowy lutego 1868 wyprawa nabierała tempa (po przejściu 1100 km) i zapasów na stancji Busse. Następnie udano się ponownie w kierunku jeziora Chanka, nad którym w ciągu następnego półrocza prowadzono nader owocne badania, przede wszystkim ornitologiczne.
Latem 1868 Przewalski powołany został nieoczekiwanie do czynnej służby wojskowej, brał udział w walkach z chińskimi „chunguzami”, ciągle niepokojącymi regiony przygraniczne Rosji. Jesień i zimę 1868/1869 spędził w Nikołajewsku – na – Amurze, jako adiutant sztabu wojsk Obwodu Primorskiego. Z ogromną odrazą wspominał później o tym okresie swego życia w środowisku, w którym kwitnęło pijaństwo, hazard, w którym „moralna śmierć każdego tu przebywającego była nieuchronna”... W wolnych od służby chwilach zaczął Przewalski pisać książkę „Wyprawa do Kraju Ussuryjskiego”, opracowywał zbiory przyrodnicze. Wiosnę i lato 1869 spędził uczony ponownie nad jeziorem Chanka, kontynuując badania florystyczne i topograficzne.
Pod koniec 1869 roku Przewalski i Jagunow zatrzymali się na parę tygodni w Nikołajewsku. Przywódca wyprawy udzielał tu swemu podwładnemu codziennie lekcji z dziedziny geografii i historii, starannie sprawdzając jakość przyswajanej wiedzy. Nieco wyprzedzając wydarzenia możemy przypomnieć, że po zakończeniu pierwszej podróży Przewalski, który zdążył się już serdecznie przywiązać do Jagunowa i kochał go jak rodzonego młodszego brata, podjął decyzję o skierowaniu młodzieńca do pobierania nauk. Można być pewnym, że wybór Warszawy nie był dziełem przypadku. Przewalski uważał za swój moralny obowiązek zadbać o przyszłość zdolnego chłopca. Wystarał się więc o przydzielenie go do Warszawskiej Szkoły Junkrów i pozostawił tam pod opieką swego przyjaciela I. Fatiejewa. W liście do Fatiejewa Przewalski m.in. polecał Jagunowa jako „wspaniałego, dobrego, uczciwego i pilnego młodzieńca, który z czasem zostanie widocznie jednym z najlepszych uczniów”, co też się niezawodnie sprawdziło. Jagunow uczył się na celująco, jako najlepszy ukończył pierwszy rok nauki i – mimo pewnych trudności w zaadaptowaniu się do nowego otoczenia – pomyślnie skończył naukę i służył później jako oficer w Pułku Austriackim.
Planując swą kolejną podróż do Azji Przewalski zamierzał zabrać ze sobą jako pomocnika właśnie Jagunowa, który tymczasem ukończył naukę i na polecenie swego sławnego przyjaciela usilnie się ćwiczył w sztuce rysowania, wykazując się i w tej dziedzinie wcale znacznymi uzdolnieniami. Przewalski wspierał młodego oficera finansowo i widział w nim swego najwierniejszego pomocnika w realizacji wielkich zamierzeń badawczych. Lecz z Warszawy nadeszła przerażająca wieść, że 8 czerwca 1875 roku Mikołaj Jagunow utonął w Wiśle.
Przewalski zadbał o wzniesienie pomnika na grobie swego młodego przyjaciela, współuczestniczył w finansowaniu tego smutnego przedsięwzięcia. Po roku zaś prosił jednego ze znajomych o posadzenie dąbka na mogile Jagunowa. W listach i rozmowach, w dziełach pisanych w następnych latach Przewalski nieraz jeszcze z uznaniem i smutkiem wspominał swego towarzysza z pierwszej wyprawy nad Ussuri...
Wróćmy jednak jeszcze na chwilę do początku zimy 1869 roku. Wówczas wreszcie cele pierwszej wyprawy zostały zrealizowane, prace wydawały się zbliżać ku końcowi. „Dwa lata życia wędrownego– zanotuje Przewalski – przemknęły jak sen, pełen cudownych widzeń... Żegnaj Chanko! Żegnaju, cały Kraju Ussuryjski”... Egzamin na podróżnika został złożony pomyślnie.

***

W styczniu 1870 roku Mikołaj Przewalski przybył razem ze swoimi zbiorami do Petersburga. Ze swej pierwszej podróży uczony przywiózł m.in. 310 wypchanych ptaków i 32 gatunki ich jaj; 300 gatunków roślin i 83 odmiany nasion.
Członek ordynaryjny Akademii Nauk w Petersburgu Karol Maksymowicz wspominał: „Na początku roku 1870 zjawił się u mnie młody oficer, który się przedstawił jako Mikołaj Michajłowicz Przewalski i wyjaśnił, że on w ciągu trzech lat podróżował w Kraju Południowo-Ussuryjskim i, chociaż przeważnie zajmował się zbiorem materiału zoologicznego, zwracał wszelako uwagę także na roślinność, a wywiezione stamtąd herbarium zaproponował Sadowi Botanicznemu, pod jednym warunkiem, żeby rośliny zostały natychmiast zarejestrowane, a ich lista przekazana mu. Energiczna, utalentowana, wrząca życiem osobowość Przewalskiego, jego żywy umysł, doskonały dar obserwacji i płomienna miłość do przyrody, które przebijały w jego słowach, już wówczas zrobiły na mnie głębokie wrażenie i na zawsze usposobiły życzliwie do niego”.
Na początku marca 1870 roku uczony na sesji Towarzystwa Geograficznego złożył sprawozdanie o położeniu Kraju Ussuryjskiego, jego klimacie, florze, faunie i zaludnieniu. Referat podróżnika był tak interesujący, bogaty w dane, dokładny i sumienny, że Cesarskie Towarzystwo Geograficzne nadało autorowi, jako wyraz uznania, srebrny medal, Ministerstwo Wojny zaś przeniosło go do sztabu generalnego. Akademik Rosyjskiej Akademii Nauk A. Strauch w jednym z wystąpień zaznaczał, że Przewalski „nadzwyczaj systematycznie i z rzadkim rozeznaniem materiału ustosunkowywał się do swych zbiorów naukowych.”
Przez kilka kolejnych miesięcy Przewalski opracowywał poszerzoną wersję opisu swej podróży po Kraju Ussuryjskim, następnie zaś zwrócił się do Towarzystwa Geograficznego z prośbą o skierowanie go na wyprawę naukową do północnych kresów Chin oraz do dorzecza rzeki Żółtej i Kuku-noru. Prośbę tę potraktowano ze zrozumieniem...

***

Przed udaniem się w kolejną podróż Mikołaj Przewalski zdążył w ciągu kilku miesięcy napisać swą pierwszą książkę Wyprawa do Kraju Ussuryjskiego, którą zadedykował – jak pisał – „mojej ukochanej matce”... Ta obszerna, z talentem i werwą napisana książka posiada niewątpliwe walory estetyczne, niektóre fragmenty tekstu czyta się z ogromną przyjemnością, inne znów z zapartych tchem, a całość – z niesłabnącą uwagą i zainteresowaniem. Zmysł przyrodnika, utalentowanego obserwatora natury nigdy nie zawodzi autora. Oto np. jak opisuje przyrodę Zabajkala... „Same góry okrywa las iglasty, składający się przeważnie z sosen i modrzewi... Chociaż życie fauny w tutejszych lasach górskich jest nader obfite i wiele w nich kryje się najrozmaitszych zwierząt: niedźwiedzi, łosi, jeleni wschodniosyberyjskich, wiewiórek, piżmowców, soboli, to jednak lasy owe – jak i w ogóle tajgi syberyjskie – cechuje cmentarna cisza, która na człowieku nie przyzwyczajonym robi wrażenie mroczne, dławiące.
Nawet śpiewającego ptaka słyszy się tylko z rzadka: on też jakby się bał śpiewać w tej głuszy. Zatrzymasz się, bywało, w takim lesie, a najmniejszy dźwięk nie narusza ciszy. Chyba że niekiedy uderzy dziobem o drzewo dzięcioł czy zabrzęczy owad, lecąc, Bóg wie, dokąd. Stuletnie drzewa posępnie rozglądają się wokół siebie, pomniejsze zarośla i gnijące pnie utrudniają każdy krok i dają namacalnie poczuć, że się znajdujesz w lesie dziewiczym, którego jeszcze nie tknęła ręka człowieka”.
M. Przewalski miał do przyrody stosunek pełen czci i niemal religijnego podziwu. Nie przypadkiem Claude Levi-Strauss („Smutek tropików”) radzi: „Szukać wytchnienia i wolności, nawet więcej – sensu kondycji ludzkiej – w kontemplacji minerału piękniejszego niż wszystkie nasze dzieła, w woni lilii bardziej uczonej niż nasze księgi albo w spojrzeniu przepełnionym cierpliwością, pogodą i wzajemnym przebaczeniem, które w chwili niezamierzonego porozumienia zdarza nam się wymienić z kotem”...
Stosunek człowieka do przyrody, jako do swej „kolebki” i domu ojczystego – o ile nie jest zakłócany przez wykoślawienie merkantylne i utylitarne – powinien być właśnie taki: pełen czci, miłości i pietyzmu. Max Scheler notował: „Jednostronna, historycznie wywodząca się z żydostwa idea wyłącznego panowania człowieka nad przyrodą, która coraz bardziej – mimo wszystkich przeciwnych ruchów pierwotnego chrześcijaństwa, franciszkanizmu, Goethego, Fechnera, Bergsona, romantycznej filozofii natury – stawała się poniekąd aksjomatem zachodniego etosu świata i której jednym z następstw było w końcu materialistyczne ustanowienie absolutnego mechanizmu przyrody, musi być w przyszłości zasadniczo przezwyciężone. Musimy ponownie nauczyć się patrzeć na przyrodę, jak na „pierś przyjaciela” i musimy ograniczyć „naukowe”, nieodzowne dla techniki i przemysłu, formalno-mechaniczne rozpatrywanie przyrody do fachowego, sztucznego sposobu postępowania fizyka, chemika itd. Kształcenie człowieka (także kształcenie jego serca) poprzedzać winno każdą „fachowo-naukową” postawę wobec przyrody jako jakiegoś przeciwnika, nad którym trzeba zapanować”.
Jeśli nie zapanuje etos miłości i ochrony w stosunku do przyrody, to oderwana od całego kosmicznego odczucia jedności, „miłość do człowieka” okaże się w jakimś momencie niszczycielska wobec całej przyrody organicznej, tak jak działo się – ku przerażeniu każdego, kto był tego świadom – podczas uprzemysłowienia w epoce kapitalistycznej, a zwłaszcza późnokapitalistycznej, niszczącego i pustoszącego organiczną przyrodę. Nic też dziwnego, że nie uznaje się już wyższej rangi „wartości życia” (również jako wartości życia ludzkiego) w stosunku do maksimum wartości osiągnięcia i korzyści (wytworzenie maksymalnych zasobów dóbr materialnych i cywilizacyjnych).
Zwraca na się uwaga głęboka religijność umysłu Przewalskiego, ów zakorzeniony w duszy polskiej zmysł metafizyczności świata. W połączeniu ze szlachetną bezinteresownością tworzyła ta cecha syndrom charakteru nad wyraz sympatycznego. „Kiedy wolny umysł jest naprawdę bezinteresowny, zmusza to Boga, aby weń wstąpił; i gdyby umysł ów mógł się obyć bez form przypadkowych, miałby wówczas wszystkie własności samego Boga... Niewzruszona bezinteresowność sprawia, że człowiek staje się najbardziej do Boga podobny”... (Mistrz Eckhart). –
I jako „dziecko Boga” żywi miłość, ma poczucie istotowej jedności ze wszystkim, co go w przyrodzie otacza. Co więcej, dba o to, by wokół niego panowała harmonia i konstruktywny rozwój. „Stworzenie zostało dane i zadane człowiekowi nie jako źródło cierpienia, ale jako podstawa twórczego istnienia w świecie. Człowiek, który wyznaje zasadniczą dobroć stworzeń, zdolny jest ujawniać wszystkie tajniki stworzenia, ażeby dzieło zadane mu przez Boga wciąż doskonalić. Kto przyjmuje Objawienie, a w szczególności Ewangelię, dla tego musi być jasne, iż lepiej jest istnieć, niż nie istnieć. I stąd nie ma w polu widzenia Ewangelii miejsca na żadną „nirwanę”, na żadną apatię czy rezygnację. Jest natomiast wielkie wezwanie do doskonalenia tego wszystkiego, co stworzone – i siebie, i świata”. (Karol Wojtyła).
W obcowaniu z przyrodą człowiek niepostrzeżenie dla siebie staje się filozofem i mistykiem, w najszlachetniejszym znaczeniu tych pojęć. Hoimar von Ditfurth, znakomity współczesny uczony, pisze: „Zajmowanie się problemami przyrodniczymi i wynikami przyrodoznawstwa nie jest niczym innym, jak pewną formą poszukiwania sensu ludzkiej egzystencji; ... wbrew dzisiaj jeszcze rozpowszechnionym uprzedzeniom, nauki przyrodnicze są dalszym ciągiem filozofii z zastosowaniem odmiennych środków”. (H. von Ditfurth, „Rozmyślania nad przyrodniczym obrazem świata”, w: „Przegląd Techniczny”, nr 28-29, 1982, s. 46).
No i wreszcie warto wskazać na jeszcze jeden aspekt obcowania człowieka z naturą: psychohigieniczny, o którym, używając co prawda słownictwa „niefachowego”, pisał jeszcze Lucjusz Anneusz Seneka w „Fedrze”: „Nikt nie żyje swobodniej, dalej od występku, ani bardziej nie czci dawnych obyczajów niż ten, kto wyrzekłszy się miasta ukochał lasy. Kto nie splamiony winą oddaje się wędrówkom wśród górskich szczytów, tego nie rozpłomienia ani szał chciwości, ani zwodnicza łaska ludu, ani motłoch szlachetnym mężom niewierny, ani zgubna zawiść, ani nietrwała życzliwość; ten ani nie służy władzy, ani nie dąży do wpływów polując na próżne zaszczyty lub złudne bogactwa, lecz wolny jest od nadziei i strachu; czarna trawiąca nienawiść nie nęka go zębem nikczemnym; nie zna zbrodni rozsianych wśród miejskich tłumów, nie poczuwając się do winy nie trwoży się żadnym hałasem ani nie wygłasza kłamliwych mów; nie szuka schronienia jak bogacze pod dachem wspartym na tysiącu kolumn, ani unosząc się pychą nie każe złocić stropu swojego domu; nie przelewa potoków krwi na ołtarzach ofiarnych...; lecz jest on panem pól i niewinnie wędruje pod nieba szerokim przestworem”.
Wszystkie powyżej wyłuszczone momenty i aspekty stosunku człowieka do przyrody znalazły wyraz już w pierwszym wielkim dziele Mikołaja Przewalskiego „Wyprawa do Kraju Ussuryjskiego”. W tej fascynującej książce znalazł się szereg plastycznych „sylwetek” czyli opisów poszczególnych reprezentantów świata fauny syberyjskiej. Uczony pisze m.in.: „W królestwie zwierząt typowym zjawiskiem stepowej części Zabajkala są „bajbaki”, zwane tu „tarabaganami” (Arctomys bobac), nieduże zwierzątka z gatunku gryzoni, żyjące w norkach urządzanych pod ziemią.Zresztą, większą część dnia, w szczególności zaś ranek i wieczór, zwierzątka te spędzają na powierzchni ziemi, zdobywając sobie pożywienie lub po prostu się wygrzewając na słońcu w pobliżu swych nor, od których nigdy się nie oddalają na znaczniejsze odległości.
Zaskoczony znienacka, tarabagan rzuca się co tchu do ucieczki w kierunku nory i zatrzymuje się dopiero przy wejściu do niej, gdzie już się czuje zupełnie bezpiecznie. Jeśli przedmiot, który wzbudził jego strach, na przykład, człowiek lub pies, znajduje się jeszcze niezbyt blisko, to – będąc skrajnie ciekawskim – zwierzątko to zazwyczaj nie chowa się do nory, lecz z zainteresowaniem przygląda się swemu nieprzyjacielowi.
Często przy tym staje na tylnych łapkach i podpuszcza człowieka na sto kroków, tak iż zabić tarabagana w tym położeniu strzałem dla wytrawnego myśliwego jest dość łatwo. Będąc jednak nawet śmiertelnie zranionym on zawsze jeszcze zdąży zapełznąć do swej nory, skąd nie da się go wydobyć inaczej, niż odkopując. Mi się też zdarzyło zabić kilka tarabaganów, ale nie wziąłem żadnego z nich, ponieważ nie miałem ani czasu, ani chęci odkopywać norę.
Rosjanie w ogóle na tarabaganów nie polują, lecz tubylcy Buriaci i Tungusi – zdobywają ich ze względu na mięso i tłuszcz, którego jesienią stary samiec daje do pięciu funtów. Mięso chętnie używane jest jako strawa przez tychże tubylców, a tłuszcz idzie na sprzedaż.Polowanie na tarabagany odbywa się w różny sposób: ich się strzela, łapie na pętle, wreszcie, odkopuje późną jesienią z nor, w których one się oddają śpiączce zimowej.
Odkopywanie takie wszelako nie jest czymś łatwym, ponieważ nory tarabaganów są głębokie i na dużą odległość idą wijąc się pod ziemią. Lecz trafiwszy na całą gromadkę myśliwy za jednym zamachem zabiera nieraz do dwudziestu zwierzątek”...

***

Szczególny – i to bardzo ważny – rozdział w pracy naukowej Przewalskiego stanowią jego badania etnograficzne. Poświęcił on w swych dziełach nader obszerne fragmenty opisowi bytu, obyczajów, psychologii, kultury narodowości i plemion, zamieszkałych na terenach, od niedawna dopiero włączonych do Imperium Rosyjskiego. Już „Wyprawa do Kraju Ussuryjskiego” zawiera obfite, niezwykle interesujące opisy życia tamtejszych Chińczyków, Koreańczyków oraz plemion Goldów i Oroczów, rdzennej ludności owych terenów. Dziś zapiski Przewalskiego stanowią jedno z ważnych źródeł dotyczących kultury tych ludów w XIX wieku.
Przewalski, co prawda, organicznie nie znosił widoku Chińczyków i Koreańczyków, był pod tym względem zawziętym ksenofobem, autorem planów podboju tych państw przez Rosję i zniewolenia tych, jak uważał, „podludzi”. Był w tym względzie niejako typowym rosyjskim megalomanem. („Wszyscy Rosjanie sąmegalomani” – twierdził przyjaciel Przewalskiego, profesor Benedykt Dybowski, ale przeoczył, że Polacy - też). Podobnież dość serdecznie nie kochał Żydów, uważając ich za plemię zwyrodniałe i z natury oddziałujące rozkładowo na narody, wśród których przebywają.
A jednak, mimo całej swej – nie ukrywanej – niechęci do Azjatów uczony nigdy nie został ofiarą własnych stereotypów czy przesądów; relacje jego nacechowane są obiektywizmem a także niemałą dozą życzliwości. Oto np., co pisze o tamecznych Chińczykach (samonazwa: Manzowie): „Głównym zajęciem wszystkich Manzów, którzy prowadzą osiadły tryb życia, jest uprawa roli, którą rozwinęli do perfekcji. Pola, znajdujące się obok ich domostw, mogą uchodzić za przykład pracowitości, tak że urodzaj ziarna, w szczególności prosa, stanowiącego ich podstawową strawę, bywa nadzwyczaj wysoki i zabezpiecza całoroczną egzystencję gospodarza fanzy i jego robotników. Prócz tego Manzowie sieją sorgo, bób, fasolę, kukurydzę, jęczmień i pszenicę, a na ogrodach uprawiają rozmaite warzywa, jak np. ogórki, dynie, kapustę, rzodkiew, czosnek, cebulę, czerwony pieprz i tabakę. Cebula i czosnek należą do ich najulubieńszych warzyw i są używane jak w stanie surowym, tak i w składzie innych dań.
Ponadto niektórzy Chińczycy, co prawda, bardzo nieliczni, praktykują uprawę żeń-szenia (Pana Ginseng), którego korzeń jest bardzo wysoko ceniony w Chinach... Z dawnych czasów medycyna chińska przypisuje korzeniom żeń-szeń rozmaite właściwości lecznicze, nawet przy takich schorzeniach jak upadek sił, suchoty itp.; dlatego w Chinach płaci się za nie szalone pieniądze”.
Przy tym korzeń tej dziko rosnącej (a niezmiernie rzadko spotykanej) rośliny jest kilkaset razy droższy niż pochodzący z uprawy (i też wysoko ceniony).
Przewalski podaje bardzo interesujące opisy wielu szczegółów bytu Chińczyków ussuryjskich. Tak np. opowiada o ich mieszkaniach: „Wewnątrz fanzy z jednej, a niekiedy i z dwu, stron znajdują się gliniane prycze, wznoszące się zaledwie kilkanaście centymetrów nad ziemną podłogą. Prycze te pokrywa się siennikami, misternie splecionymi z trzciny, i służą do siedzenia oraz przeważnie do spania. Z jednej ze stron znajduje się piecyk, zakryty z góry dużą żeliwną czaszą, w której szykuje się potrawy. Komin od tego piecyka biegnie pod wszystkimi pryczami i wychodzi na zewnątrz, gdzie się kończy dużym drewnianym słupem, pustym w środku. Dym od pieca biegnie kominem pod pryczami, ogrzewa je i wychodzi na zewnątrz.
Prócz pieca, wpośród fanzy zawsze znajduje się ognisko, w którym niezmiennie leżą rozżarzone węgle, przysypane z góry popiołem, by dłużej zachować ciepło. Biedacy robią ognisko wprost na podłodze z ziemi, bogaci – na specjalnym podwyższeniu, w którym niekiedy pali się węgiel kamienny. Przy takich ogniskach zimą, w chłodne dni przesiadują Manzowie całymi godzinami, nawet we dniu; grzeją się, palą fajki i popijają herbatę lub ciepłą wodę, która zawsze tu stoi w czajnikach. Sufitu w fanzie nie ma, zamiast niego na wysokości około trzech metrów nad ziemią położono kilka żerdzi, na których wiesza się różne drobiazgi: kukurydzę pozostawioną na nasiona, stare buty, skóry, ubrania itp. Przy ścianach nie zajętych przez prycze stoją drewniane skrzynie i różne narzędzia domowe. Smród i dym w fanzie obecne są stale, częściowo pochodzą one od ogniska, częściowo od rozwieszonego na żerdziach paskudztwa, które codziennie wędzi się w dymie podczas palenia w piecu, ponieważ rury pod pryczami rzadko są urządzone tak dobrze, by przez nie wychodził cały dym, większa jego część zawsze trafia do fanzy. Prócz tego bezpośrednio na ognisku często pali się drewno, a dym wychodzi przez otwarte drzwi”...
W takich to warunkach trwali samotni chińscy myśliwi w swych leśnych fanzach. Mieszkańcy ci – jak pisze Przewalski – „żyją wszyscy bez wyjątku bez rodzin, które widocznie pozostawili w swej ojczyźnie udając się w te strony. Życie bezrodzinne w sposób skrajny– dodaje podróżnik – odbija się na samym charakterze Manzy i robi go posępnym, egoistycznym. Rzadko, bardzo rzadko można spotkać Manzę nieco pogodniejszego”...
Manzowie mieszkali przeważnie w daleko od siebie znajdujących się fanzach, wybierali jednak spośród siebie starszego, obdarowując go wielką władzą i czyniąc panem swego życia i śmierci. Przewalski przekazuje zasłyszane przez siebie opowiadanie o wydarzeniu, które miało mieć miejsce w 1866 roku. Jeden z Manzów mianowicie, gdy zauważył w czasie gry w karty, że jeden z uczestników rozrywki gra nieuczciwie, nie mówiąc ni słowa wstał, wziął nóż, jakby po to by nakroić tabaki, i tym nożem raził nieuczciwego rodaka prosto w serce.
Mordercę– relacjonuje podróżny – natychmiast związano, dano znać staroście, który zjawił się na sąd wespół z innymi Manzami.Po długich dywagacjach postanowiono wreszcie zakopać winnego żywcem do ziemi, a dla większej wygody wykonania tego wyroku uznano za celowe najpierw napoić go wódką do nieprzytomności.
Chcąc nie chcąc musiał skazaniec pić wódkę już stojąc przed wykopaną dlań jamą, ale strach śmierci powodował, że odurzenie alkoholowe go zupełnie się nie imało. Wówczas Manzowie, widząc, że on nie staje się pijany od malutkich czareczek, którymi pił, zaczęli przemocą lać mu wprost do gardła wódkę dużymi filiżankami. Gdy wreszcie doprowadzili go do zupełnej nieprzytomności, rzucili do jamy i zaczęli zakopywać. Gdy nasypano już dość dużo ziemi i nieszczęśnik, dusząc się, zaczął przewracać się w dole, kilku Manzów skoczyło tam ugniatając nogami i łopatami ziemię, aż wreszcie pogrzebali winnego”.
Nie wydaje się, by opis ten miał zupełnie odpowiadać rzeczywistości, gdyż Przewalski zasłyszał go od „naocznych świadków” Rosjan, którzy chętnie wymyślali i rozpowszechniali wśród siebie niesmaczne bajki oczerniające „inorodców”. (Dodajmy, że jest to bodaj powszechne prawo psychologii społecznej, że mieszkające obok siebie różne etnosy odczuwają do siebie nawzajem pewien rodzaj niechęci, graniczącej ze wstrętem, jak również rozpowszechniają jeden o drugim przynoszące ujmę pogłoski, przy tym daje się wiarę chętnie nawet najbardziej bzdurnym zmyśleniom, jeśli tylko chodzi o „sąsiada”). W każdym razie opowiadanie przytoczone przez Przewalskiego daje świadectwo klimatu psychologicznego panującego w Kraju Ussuryjskim za Aleksandra II.

***

Interesujące zapiski z pierwszej podróży pozostawił Przewalski także o narodowości Goldów, zamieszkałej wówczas nad rzekami Ussuri, Amur, Goryń i Daubi-ho. (Goldowie, zwani inaczej Nanajcami – dziś liczą około 10 tysięcy, zamieszkali w 90% w Rosji, reszta w Chinach – należą do grupy ludów ałtajskich, do podgrupy zaś tunguskiej).
W XIX wieku również mieszkali w dużych fanzach, w których zazwyczaj mieściły się wspólnie dwa pokolenia: rodzice oraz rodziny ich żonatych synów. „W ogóle– pisze M. Przewalski – dobroduszne z natury usposobienie tego ludu warunkuje istnienie najściślejszych więzi rodzinnych: rodzice kochają gorąco swe dzieci, które ze swej strony płacą im takąż miłością.Zdarzało mi się nieraz dać Goldowi chleb, cukier itp., i zawsze po otrzymaniu smakowitego kęsa dzielił on go równymi częściami między wszystkich dużych i małych członków swej rodziny. Przy tym trzeba było samemu widzieć tę szczerą radość całej rodziny Goldów, z jaką ona spotyka swego brata czy ojca, wracającego z wyprawy myśliwskiej lub po jakiejś innej nieobecności; stary i mały wybiega mu na spotkanie i każdy spieszy najszybciej go powitać.
Prócz tego starzy Goldowie, niezdolni już do jakiejkolwiek pracy, utrzymywani są przez swe dzieci, które okazują im pełne uszanowanie. W sprawach dotyczących ogółu głos ludzi starszych jest decydujący.Przy spokojnym usposobieniu Goldów wielkie zbrodnie u nich prawie nigdy się nie zdarzają, nawet kradzieże należą do niezwykle rzadkich wyjątków.
Kobiety pełnią przede wszystkim rolę matek, wychowawczyń młodego pokolenia, oraz pań domu; ciężkie zajęcia męskie, jak np. myślistwo, rybołówstwo, wyrąb lasu, zostają im oszczędzone. W życiu rodzinnym kobietom, jako gospodyniom fanz, przysługują prawa nieomal takie same co i mężczyznom, chociaż jednak muszą one ulegać ostatnim.
Przewalski opisuje szczegółowo różne strony życia codziennego Goldów, ich obyczaje myśliwskie i rybackie, wierzenia i praktyki religijne. Podaje m.in., że plemiona te panicznie boją się ussuryjskiego tygrysa, a nawet oddają mu cześć należną bóstwu. „Zobaczywszy tygrysa Gold pada na kolana i błaga o litość; mało tego, oni czczą nawet ślady tygrysa, mniemając, że uda im się w ten sposób ułagodzić swego straszliwego boga.
W sumie opis Goldów przez naszego podróżnika jest nader sympatyczny, streszczający się bodaj w zdaniu z „Wyprawy do Kraju Ussuryjskiego: „W ogóle zaś Goldowie są narodem dobrym, cichym i miłującym pokój, któremu z całego serca chciałoby się życzyć lepszej przyszłości”...

***

Również dużo interesujących szczegółów zawiera rozdział poświęcony obyczajom innego plemienia, zamieszkałego na kontynentalnym wybrzeżu Morza Japońskiego, Oroczonów.
(Oroczonowie – samonazwa Nani – stanowią dziś bardzo nieliczną narodowość, liczącą zaledwie 4 tysiące osób, z czego trzy czwarte mieszkają w Chinach, reszta w Chabarowskim Kraju Rosji; stanowią przejściową tungusko-mandżurską formację pod względem językowym i antropologicznym). Co prawda, Przewalski znajduje w bycie tego plemienia niewiele cech, które mogłyby wzbudzić jego sympatię: „W smutnym stanie ducha wychodziłem zawsze z takiego szałasu. Jaka mała różnica, myślałem, między tym człowiekiem a jego psem. Żyjąc, jak zwierzę, w barłogu, obcy wszelkiego rodzaju obcowaniu z podobnymi sobie, zapomina o wszystkich ludzkich dążeniach i, jak bydlę, dba tylko o nasycenie swego żołądka. Zje mięsa lub ryby podsmażonej na węglach, i idzie na polowanie lub śpi, zanim głód nie zmusi go znów do wstania, rozniecenia ogniska i szykowania strawy w zadymionym, smrodliwym szałasie... Tak spędzają ci ludzie całe życie. Dziś jest dla nich tym samym, czym było wczoraj i czym będzie jutro”...
Oroczonowie stali z pewnością na bardziej niskim poziomie rozwoju kulturalnego i cywilizacyjnego niż ich sąsiedzi Goldowie, tym bardziej, że część z nich prowadziła jeszcze wówczas koczowniczy tryb życia, co również nie sprzyjało kształtowaniu się wyrafinowanych form życia społecznego. Ciekawy jest następujący fragment tekstu: „Kobiety Oroczonów, chociaż nie grzeszą urodą, przejawiają mimo to dużą pretensję do bycia eleganckimi, chociaż, oczywiście, według własnego gustu. Przede wszystkim każda z nich ma w prawym nozdrzu i w prawym uchu dość grube kółka, na których wiszą mosiężne lub srebrne blaszki dość pokaźnych rozmiarów. Prócz tego na wszystkich palcach mają – niekiedy po kilka na każdym – miedziane i srebrne pierścionki, a na kiściach rąk takież lub rzadziej szklane bransoletki.
Głowa wreszcie i cały ubiór ozdobione są mnóstwem różnych brzękadełek: dzwoneczków, mosiężnych lub żelaznych płytek itp., które przy najmniejszym ruchu takiej piękności wydają najbardziej nieharmonijne dźwięki.Jednak „o gusta się nie spiera”, i bezżenni Manzowie często biorą sobie te kobiety za nałożnice. Mężowie... patrzą na to wszystko nader spokojnie i nawet często żyją razem z Chińczykiem, z którym wspólnie władają jedną żoną”...

***

Powyższy, jak widać, nacechowany daleko idącym sceptycyzmem w stosunku do kobiet, fragment tekstu M. Przewalskiego jest dla niego nader charakterystyczny. Wiadomo bowiem, że był nasz podróżnik ostentacyjnym, jeśli nie powiedzieć obsesyjnym, mizoginem. Kobiet nie lubił całym swym sercem, nazywał je fantastkami i plotkarami. Unikał jak zarazy towarzystwa płci pięknej. Gdy jeden z przyjaciół w Nikołajewsku–nad–Amurem poprosił go udzielić korepetycji swej córce, Przewalski podarował jej po prostu swój podręcznik geografii z podpisem: „dołbi, poka wydołbisz” („kuj, aż wykujesz”).
Ożenek nazywał pętlą i starannie go unikał. „Mój zawód– pisał – nie pozwala mi się żenić. Pójdę na wyprawę, a żona będzie płakała, brać zaś babsko z sobą nie mogę. Gdy ukończę swą ostatnią wyprawę, zamieszkam na wsi, będę polować, wędkować i opracowywać moje zbiory. Ze mną będą mieszkać moi starzy żołnierze, którzy oddani mi są nie mniej, niż byłaby prawowita żona”... Przewalski więc świadomie rezygnował z małżeństwa.
Alfred Adler w dziele „Sens życia” (s. 54) pisze: „Wszystkie zagadnienia życia należy podporządkować trzem wielkim problemom: problemowi życia w społeczeństwie, pracy i miłości... Nie są to kwestie przypadkowe, lecz nieustannie stojące przed nami, przemożne i wymagające, przed którymi nie możemy się uchylić. Cały nasz stosunek do tych trzech zagadnień jest bowiem odpowiedzią, jakiej udzielamy na mocy własnego stylu życia. Wobec tego, że są one ściśle ze sobą złączone, a mianowicie tym, że trafne rozwiązanie tych trzech zagadnień wymaga należytej miary poczucia wspólnoty, jest rzeczą jasną, że styl życia każdego człowieka odzwierciedla się mniej lub bardziej wyraźnie w nastawieniu do tych trzech kwestii”.
No i do jednej z nich, jak widzimy, M. Przewalski miał stosunek mocno nietypowy. Przyjaciele nieraz radzili mu ożenić się, skończyć z wędrownym życiem, ustatkować. Lecz podobna perspektywa nie tylko go nie nęciła, lecz wręcz przerażała. Na sugestię ożenienia się z pewną młodą wdową po generale odpisał przyjacielowi, że „nie te już są moje lata (46), a i zawód nie taki, by się żenić. W Środkowej zaś Azji pozostawiłem liczne potomstwo – nie w dosłownym, oczywiście, sensie, lecz w przenośnym: Lob-nor, Kuku-nor, Tybet itp. – oto są moje dzieci”... Nie są to słowa tylko mizogina, lecz i człowieka odpowiedzialnego...
Bardzo trudno byłoby wyjaśnić źródła tej niechęci do kobiet, gdyż mogą one być wielorakie i tkwić w rozmaitych uwarunkowaniach biologicznych czy psychospołecznych. Tym bardziej, że jest to zawsze sprawa nad wyraz delikatna, choć ma rację wybitny psychiatra, gdy twierdzi: „Jeśli celem próby biograficznej jest rzeczywiście dogłębne zrozumienie życia psychicznego bohatera, to nie wolno – jak to wskutek dyskrecji lub pruderii rzeczywiście ma miejsce w większości biografii – pomijać milczeniem życia płciowego i seksualnej specyfiki badanego”. (Z. Freud, „Poza zasadą przyjemności”, Warszawa 1976, s. 367). Choć przecież rozważania tego rodzaju są zawsze jakąś odmianą niedyskrecji.
Niektórzy w obawie przed niepowodzeniem w miłości i w małżeństwie nie mają odwagi ujawnić swego uczucia, starają się je stłumić w zarodku. Przy czym postępowanie swe tłumaczą mnóstwem „mądrych” argumentów, podkreślają niestałość i przemijalność wszelkich uczuć, przewrotność i plugawość płci przeciwnej, w instytucji małżeństwa widzą tylko zamaskowaną formę prostytucji, są przeciwni posiadaniu dzieci, które póki małe ograniczają wolność swych rodziców, a gdy dorosną, wysysają z nich ostatnią krew. W ten sposób biologicznie uwarunkowana tęsknota za współżyciem z reprezentantem płci odmiennej odarta zostaje z wszelkich wartości i skutecznie stłumiona.
Nie wykluczone, że odrażająca pod względem moralnym rzeczywistość rosyjska już od najmłodszych lat zaszczepiła M. Przewalskiemu awersję do spraw płciowych.
W XIX wieku Rosja zajmowała drugie miejsce w świecie pod względem powszechności prostytucji. Jak pisano w prasie, „naród gnił żywcem”. Od 31 marca 1848 roku Mikołaj I zalegalizował prostytucję i domy publiczne, ponieważ przypuszczano, że umożliwi to skuteczniejszą kontrolę medyczną nad tym strasznym procesem rozkładu społeczeństwa. Co się w końcu okazało zwykłym złudzeniem. Rozpusta czyniła spustoszenie nawet w najwyższych sferach. A. Puszkin pisał w swym dzienniku: „Delwig zapraszał pewnego razu Rylejewa do dziwek. „Jestem żonaty” – odparł Rylejew. „To cóż – zareagował Delwig, – czyż nie możesz spożyć obiadu w restauracji tylko dlatego, że masz w domu kuchnię?”...
W „donżuańskim notesie” samego A. Puszkina, jak podaje profesor Gruber znajdowały się imiona około 140 dziewczyn i cudzych żon, z którymi poeta się przespał. A zresztą czyż nie urasta do rangi makabrycznego symbolu fakt, że tenże A. Puszkin zastrzelony został na pojedynku przez Dantesa, młodego oficera, z którym N. Gonczarowa – Puszkinowa, żona poety, ostentacyjnie zdradzała swego sławnego męża? „W Petersburgu każda czternasta kobieta była prostytutką... Ponad trzecia część z nich zapadała na syfilis (nadzieje rządu na „higieniczność” domów publicznych prysły, stało się coś wręcz odwrotnego), i unikając kontroli medycznej zarażało nieprawdopodobne ilości klientów, przy czym najbardziej cierpieli studenci, wojskowi i nauczyciele. W Petersburgu 40 hoteli proponowało usługi „panienek”, w Moskwie działały 73 burdele.
Wreszcie prostytucja stanowiła niemal obowiązek służbowy aktorek i chórzystek. Głównymi panami, oczywiście, byli panowie reżyserowie... „Droga na scenę prowadzi poprzez mój pokój sypialny”– lubił mawiać pewien znany antreprener. Sutenerstwo chętnie uprawiała prasa”... (Por.: Jekatierina Diejewa, Irina Bułancewa, „W krugie wtorom. Zamietki o russkoj prostytucji”, w: „Moskowskij Komsomolec”, nr 64, 1991). Dopiero w 1901 roku zabroniono w Rosji przyjmowania do domów publicznych dziewcząt niepełnoletnich, a w 1906 ograniczono wyzysk aktorek w kawiarniach i temu podobnych lokalach.
Być może właśnie mając przed oczyma ten okropny widok upadku i demoralizacji, nabrał Przewalski niepohamowanej odrazy do jakichkolwiek kontaktów z kobietami... Z całą jednak pewnością musiały tu odgrywać znaczną rolę i czynniki indywidualno-psychologiczne. Wiadomo, że M. Przewalski był człowiekiem o bardzo surowej obyczajowości, dokładnej samodyscyplinie, mocnej sile woli. Uważałby chyba za plamę na honorze, gdyby uległ swym popędom płciowym, a z innego człowieka, z kobiety, miał czynić narzędzie zaspokojenia męskiej chuci. Zresztą zauważono, że często silni, wybitnie uzdolnieni mężczyźni żywią pewien rodzaj awersji do kontaktów, a tym bardziej do spoufalania się z przedstawicielkami płci pięknej.
Helmut Plessner pisał ongiś i o „obowiązku siły” jako o specyficznie ludzkim zadaniu, pojawiającym się wówczas, gdy grozi panowanie mrocznego instynktu, dążącego do samorealizacji wbrew normom etyki i cywilizacji. Podejmowanie decyzji moralnych wynika z konieczności prowadzenia życia w ramach pewnego horyzontu możliwości i konieczności, pozwala ono na przekroczenie niepewności i wytworzenie sytuacji jasnej i jednoznacznej czyli na osiągnięcie stanu zakorzenienia w społeczeństwie i bliskości z innymi ludźmi.
W zbiorze esejów „Jutrzenka” w rozdziale zatytułowanym „Panowanie nad sobą i umiarkowanie, tudzież ostateczna ich pobudka”, Fryderyk Nietzsche rozróżnia sześć różnych metod, mogących służyć do poskromienia tego czy innego popędu, mogącego prowadzić daną jednostkę do rozmaitych nieporozumień, przykrości czy niepowodzeń i niebezpieczeństw życiowych.
Po pierwsze, pisze filozof, „można unikać sposobności zaspakajania tego popędu i przy pomocy długich i coraz dłuższych przerw w zaspakajaniu osłabić go i doprowadzić do zaniku”.
Po drugie, „można przyjąć sobie za prawidło ścisły, regularny ład w zaspakajaniu jego, wnosząc w ten sposób weń regułę, tudzież ujmując jego przypływy i odpływy w stałe okresy”. Następnie można przejść do stosowania pierwszej metody samoregulacji.
Po trzecie, „można umyślnie oddać się dzikiemu i nieokiełznanemu zaspokojeniu jakiegoś popędu, by wynieść zeń wstręt, a ze wstrętem także uczucie przewagi nad popędem”. Przy próbach tego rodzaju z reguły jeździec skręca sobie kark, zanim dotrze do celu.
Po czwarte, „istnieje sposób intelektualny, mianowicie tak ścisłe skojarzenie zaspokojenia z jakąś nader przykrą myślą, iżby (...) sama myśl o zaspokojeniu wiązała się niezwłocznie z uczuciem wielkiej przykrości (na przykład, gdy chrześcijanin przyzwyczai się do myśli, iż rozkoszy płciowej towarzyszy szyderstwo djabła, lub, że za zabójstwo z zemsty czekają wiekuiste kary piekielne, lub, że kradzież pieniędzy okryła by go niesławą w oczach najszanowniejszych dlań ludzi, albo, gdy kogoś już po raz setny ogarnia namiętne pragnienie samobójstwa, a on pragnieniu temu przeciwstawia myśl o rozpaczy i wyrzutach, jakimi dręczyć się będą jego krewni i przyjaciele, i w ten sposób utrzymuje się na pochyłości życia”.
Do tejże klasy należy sytuacja, gdy pewne szlachetne uczucie, ambitne dążenie i związana z tym duma czy poczucie osobistej wielkości w całości pochłaniają osobowość, a każda „grzeszna” myśl staje się obrazą dla rozumu: „wywołuje to nawykową chęć tyranizowania i niejako miażdżenia popędu. („Nie chcę być niewolnikiem jakiegokolwiek apetytupisał lord Byron w swym pamiętniku).
Po piąte, następuje sposób ściśle połączony z poprzednim, kiedy to „dokonuje się przemieszczenia zasobów swych sił, podejmując się jakiejś nadzwyczaj ciężkiej i wytężającej pracy lub poddając się umyślnie jakiemuś nowemu urokowi, by w ten sposób swe myśli oraz grę sił fizycznych w inne zwrócić łożysko. Na to samo wychodzi, gdy faworyzuje się czasowo jakiś inny popęd, nastręczając mu częstą sposobność zaspokojenia i czyniąc zeń w ten sposób marnotrawcę siły, którą w innym razie rozporządzałby ów dokuczliwy swym rozkiełznaniem popęd”.
I po szóste, „kto, zgodnie ze swym rozumowaniem, zdoła zgnębić i osłabić cały swój ustrój fizyczny i psychiczny, ten, oczywiście, osiągnie przez to także osłabienie poszczególnego gwałtownego popędu: jak to czyni na przykład człowiek, który głodzi swą zmysłowość, głodząc i poniewierając zarazem swą czerstwość a częstokroć i swój rozum na podobieństwo ascety.
Wydaje się, że, świadomie lub nieświadomie, w swych dążeniach perfekcjonistycznych i władczych stosował Przewalski – prócz trzeciego i szóstego – wszystkie powyższe metody wychowania samodyscypliny. Nie był to jednak cel sam w sobie. Dzielny ten człowiek bowiem posiadał potężny popęd dominacji (także poprzez zyskanie sławy i chwały) oraz poznania. Ten fakt nie tylko ułatwiał, ale wręcz umożliwiał pokonanie innych, niższych dążeń psychicznych.
Nie przeczy to powyżej przytoczonym wywodom znakomitego psychologia, który przecież w dalszym ciągu rozwija swe rozważania w sposób następujący: „Nie leży to jednakże w naszej mocy, byśmy w ogóle chcieli złamać gwałtowność jakiegoś popędu, podobnie jak nie zależy od nas wybór metody tudzież pomyślny jej wynik. W całym tym procesie jest nasz intelekt najwidoczniej tylko ślepym narzędziem jakiegoś innego popędu, rywala naszego dręczyciela: czy to pragnienie spokoju, czy też obawa przed hańbą, lub innymi przykrymi następstwami, czy wreszcie miłości”...
Tenże Fryderyk Nietzsche w innym miejscu zauważał, że: „Głoszenie czystości płciowej jest jawnym podżeganiem przeciw naturze. Wszelka pogarda życia płciowego, wszelkie zanieczyszczenie go pojęciem „nieczysty” jest istotnym występkiem względem życia, – jest właściwym grzechem przeciw duchowi świętemu życia”.
W tekstach pozostawionych przez M. Przewalskiego nie ma jakichś ogólnych, „filozoficznych” argumentów przeciwko płciowości, erotyce czy życiu rodzinnemu. Jego abnegacja w tym względzie dotyczyła wyłącznie jego własnego postępowania, jego prywatnego, osobistego życia, które było przede wszystkim życiem naukowca, skoncentrowanym – jak wiemy – na jednym, wielkim, nadrzędnym celu.
A może chodzi o inną jeszcze prawidłowość, zauważoną przez psychologię, o której znany jej reprezentant pisze: „Często ludzie genialni nie dają w spadku potomstwu swoich zdolności, ponieważ bywają bezdzietni i ulegają degeneracji, której przykładem są również rodziny arystokratyczne (...) Schopenhauer, Kartezjusz, Leibniz, Malebranche, Comte, Kant, Spinoza, Michał Anioł, Newton, Foscolo, Alfieri byli bezżenni, wielcy ludzie żonaci nie byli zwykle szczęśliwi w pożyciu małżeńskim: Szekspir, Dante, Marsolo itd.” (Cesare Lombroso, „Geniusz i obłąkanie”, Warszawa 1987, s. 103).
Psycholog G. J. Gurdżijew twierdzi, że każdy typ osobowości zorganizowany jest wokół głównej cechy charakteru. Źródłem cechy głównej jest zawsze ten sam motyw, który nadaje także kierunek całemu życiu. Niekiedy cechę tę uwydatnia przezwisko, będące kluczem do wewnętrznego życia jednostki. – Niekiedy się mówi, że cecha główna jest neurotycznym nawykiem nabytym w dzieciństwie. Jest także osobistym nauczycielem, czynnikiem przypominającym, stale obecnym w naszym życiu wewnętrznym. Gdy osobowość się ukształtuje, uwaga pogrąża się w problemach charakterystycznych dla naszego typu. Zatracamy podstawową dziecięcą zdolność reagowania na świat taki, jakim jest naprawdę, i zaczynamy reagować wybiórczo na informacje podtrzymujące nasz obraz świata. Widzimy to, co musimy zobaczyć, by przetrwać, całej reszty nie dostrzegamy. A gdy chcemy „przetrwać” w charakterze nosiciela jakiejś konkretnej roli społecznej, działamy tak, by wyeliminować wszystko, co mogło by stanąć na przeszkodzie naszej samorealizacji, jak ją sobie wyobrażamy. I skierowujemy naszą całą energię życiową w tym kierunku.
Jak wiemy, ekscesy erotyczne stanowią jedną z najniebezpieczniejszych przeszkód w duchowej i życiowej samorealizacji człowieka. Już dawni Hindusi wiedzieli, że najwyższy stopień sprawności umysłowej można osiągnąć właśnie poprzez zachowanie wstrzemięźliwości, a starożytni Grecy uważali, że uwolnienie się od pragnień seksualnych to jakby zrzucenie z siebie łańcucha, który wiąże osobę ludzką z tkwiącym w niej niepohamowanym w swych żądzach maniakiem. Wybujała, nie hamowana seksualność staje się rychło wstrętnym nałogiem i charakterologiczną aberracją, wyniszczającą wszelkie inne aspekty życia ludzkiego. Gdy zaś człowiek potrafi tę stronę swej osobowości opanować przez rozum, zyskuje możność życia pełnowartościowego, twórczego i zdrowego.
Max Scheler w dziele Istota i formy sympatii pisał: „Nie ulega żadnej wątpliwości, że faktycznie, wobec ograniczoności całej energii psychicznej jakiegoś człowieka, owocna działalność duchowa, kulturowa, zawodowa, również aktywność wyższych form sympatii i miłości, zależy w pewnym stopniu od tego, czy popęd płciowy poddany zostanie określonemu porządkowi i panowaniu (...). Wszystkim warstwom naszej egzystencji psychicznej – poczynając od wrażenia zmysłowego aż do najwyższych aktów duchowych – przysługuje samodzielna ilość energii psychicznej, która wcale nie jest zaczerpnięta z popędowej energii libido. Wprawdzie wobec ograniczoności całkowitej energii psychicznej jakiegoś człowieka nadmierne korzystanie z energii jednej z tych warstw, nie odpowiadające harmonii i równowadze sił psychicznych, może prowadzić do tego, że również pozostałe warstwy są przez to pozbawione energii – ponieważ wszystkie energie przynależne rozmaitym warstwom mają udział w ograniczonej całkowitej energii człowieka i z jej zasobu mogą wydatkować tylko tak długo, jak długo zezwala na to owa całkowita energia i zasada jej wewnętrznego rozdziału (...). Fakty zmniejszenia przyrostu ludności przy wzrastającej kulturze intelektualnej – w granicach, w których zachodzą – można równie dobrze pojąć przyjmując nasz podstawowy stosunek”. Są to niewątpliwie zdania godne tego, by się nad nimi głębiej zastanowić.
Na marginesie mówiąc nawet Petrarka, będący niejako piewcą miłości, w swej „Epistola ad posterom” szczyci się, że po czterdziestce unikał kobiet, „chociaż był wpełni sił i namiętności”. Flaubert zalecał twórcom wstrzemięźliwość, a Balzac (mając 38 lat) mówił: „Zważyłem dokładnie, ile nasz umysł traci przez jedną noc miłości... pół tomu. Nie ma kobiety, której warto by oddać dwa tomy rocznie”.
Oczywiście, używanie seksu, a jego nadużywanie to dwie różne rzeczy. M. Przewalski nie uznawał ani pierwszej, ani drugiej i ta jego krańcowość właśnie robi wrażenie pewnej przesady i być może, nerwicowej jednostronności. Wiadomo bowiem, że: „W nerwicach takie popędy, jak przecenianie własnej wartości, zarozumiałość (...) mogą być silniejsze niż właściwy instynkt seksualny i w dużym stopniu determinować życie jednostki...Jednakże to, co rzeczywiście nadaje popędom ich szczególną siłę, to fakt, że służą one zarówno zadowoleniu, jak i bezpieczeństwu. Człowiek nie jest rządzony samą zasadą przyjemności, lecz dwoma kierującymi nim zasadami: bezpieczeństwa i zadowolenia. Ponieważ neurotyk ma więcej lęku, niż jednostka psychicznie zdrowa, musi on wkładać nieskończenie większą ilość energii w umacnianie swojego bezpieczeństwa i jest to konieczne, by uzyskać złagodzenie ukrytego lęku, który nadaje jego pragnieniom ich siłę i uporczywość. Ludzie mogą zrezygnować z jedzenia, pieniędzy, szacunku, miłości, dopóki jest to jedynie rezygnacja z zadowolenia, lecz nie są w stanie zrezygnować z tych rzeczy, jeśli bez nich byliby, lub czuliby się, zagrożeni nędzą lub głodem czy też bezradnością wobec wrogości. Innymi słowy, gdyby mieli utracić poczucie bezpieczeństwa... Siłą popędową jest nie tylko zadowolenie, lecz i lęk”... (Karen Horney, „Nowe drogi w psychoanalizie”).
Najlżejsze zachwianie równowagi w tym względzie graniczyć może z patologią. Zważywszy zaś okoliczność, iż osoby twórcze cechuje większy od przeciętnego w populacji poziom zaburzeń nerwowych i psychicznych, mizoginizm Przewalskiego nie powinien nas zaskakiwać. Rozmaite jaskrawe rysy patologiczne w systemie nerwowym i psychicznym posiadali m.in. Torquato Tasso, Jean Jacques Rousseau, Fiodor Dostojewski, Vincent van Gogh, August Strindberg.
Przypomnijmy też w tym miejscu, dla analogii, iż np. wielki niemiecki filozof Arthur Schopenhauer miał ojca dziwaka, mizantropa i samobójcę, matkę, dość zdolną pisarkę o żywym usposobieniu, ale z objawami ochłodzenia emocjonalnego. Sam Arthur miał ciągłe obawy o swe życie, z Neapolu uciekł z lęku przed ospą, z Werony na myśl, że potraktowano go zatrutym tytoniem, z Berlina wypędziła go obawa przed cholerą. Nie znosił ludzi, a szczególnie nienawidził Żydów i kobiet, podczas gdy namiętnie lubił psy. Zamiast golić się, wypalał sobie brodę, bo bał się brać do rąk brzytwę. Był żarłokiem, nadużywał uciech erotycznych, nie gardząc służącymi i prostytutkami, a jednocześnie sławił w swych dziełach umiarkowanie, powściągliwość, mądry i zdrowy tryb życia. Co prawda, był zwolennikiem czworożeństwa. Mieszkał zawsze na parterze z obawy przed pożarem. Nienawidził ludu i w testamencie zapisał cały swój majątek żołnierzom, którzy uczestniczyli w dławieniu buntów, oraz swemu psu. O patriotyzmie mówił, że jest to „namiętność głupców, najgłupsza ze wszystkich namiętności”. Nie chciał być popularny, „wolałbym– pisał – żeby robaki gryzły moje ciało, aniżeli żeby profesorowie gryźli moją filozofię”. Rzeczy więc niesamowite dzieją się niekiedy z ludźmi, a im większa osobowość, tym więcej w niej często niesamowitości i dziwactw.
W XX wieku niektórzy biografowie M. Przewalskiego wysunęli tezę, iż był on homoseksualistą. Ta delikatna sprawa jednak nie została dostatecznie wyjaśniona, również autorowi niniejszego tekstu nie udało się znaleźć wystarczających wskazówek, które uprawniałyby do takich domysłów. Wypada więc w tym względzie zachować daleko posuniętą ostrożność i powściągliwość w wysnuwaniu wniosków, tym bardziej, że Zygmunt Freud i Max Scheler sądzili, że tego rodzaju „perwersja” nie byłaby, jak daje do zrozumienia samo wyrażenie, zboczeniem i odchyleniem od wrodzonego popędu płciowego, ale raczej „bardzo rozpowszechnionymi prymitywnymi formami libidinalnych pobudzeń w ogóle, poniekąd materiałem, z którego ustawicznie kształtuje się również normalny popęd płciowy... To znaczy perwersje są zwykłymi fiksacjami dziecięcych stopni rozwoju, nie zboczeniami pierwotnego popędu, lecz raczej pozostałością szczebli rozwojowych, które zazwyczaj w normalnym przypadku są przezwyciężane w określonym momencie”.
Być może jedną z przyczyn obojętności M. Przewalskiego w stosunku do płci nadobnej stanowił fakt, iż był on nie lada żarłokiem, bo przecież: „osoby pochłonięte jedzeniem i trawieniem często przejawiają niewielkie zainteresowanie stosunkami seksualnymi” (Karen Horney, „Nowe drogi w psychoanalizie”)...
Być może też, iż u podstaw mizoginii M. Przewalskiego tkwiły jakieś bliżej nie znane przeżycia i doświadczenia z okresu jego wczesnego dzieciństwa. „Każdy nosi w sobie– pisał Fryderyk Nietzsche – obraz kobiety stworzony na podobieństwo matki: stąd pochodzi jego przeznaczenie, że albo w ogóle czci kobiety, albo je lekceważy, albo w ogólności jest względem nich obojętny”.
W listach i innych tekstach M. Przewalskiego znajduje się niemało pięknych słów o jego matce. Była to jedyna kobieta, którą z całego serca kochał miłością syna i miał do niej ogromny szacunek. Być może tak piękna postać przesłoniła synowi fakt istnienia także innych kobiet i uniemożliwiła ich zaakceptowanie. Nie wiadomo...

***

Powróćmy jeszcze na chwilę do lektury pierwszej książki M. Przewalskeigo „Wyprawa do Kraju Ussuryjskiego”. Opisując w niej z nieukrywaną sympatią Koreańczyków, masowo zamieszkałych nad Amurem i Ussuri, Przewalski podkreśla ich wyjątkową uprzejmość, czystość, pracowitość, uczciwość. Jednocześnie razi go i napawa antypatią inna cecha tego narodu: „Każdy z poddanych, stając w obliczu swego króla, musi padać na twarz. Ten obyczaj jest praktykowany przez prosty lud także w stosunku do urzędników... W ogóle despotyzm rozwinięty jest u Koreańczyków do form skrajnych i przenika wszystkie człony organizmu państwowego. Sam widok urzędnika wprawia w drżenie prostego człowieka”... „Wyprawa do Kraju Ussuryjskiego”zawiera również niemało interesujących szczegółów o religijnych i politycznych obyczajach Koreańczyków.
W sumie jednak mieszkańcy Azji nie mieli w osobie M. Przewalskiego życzliwego portrecisty. Nawet dość pozytywnie oceniani przezeń Mongołowie mieli ponoć: „ograniczone zdolności umysłowe, leniwy i apatyczny skład charakteru, tchórzostwo i obłudę (...). Przy czym u nich, jak i przy złożonym ustroju bytu cywilizowanego,, w życiu praktycznym wygrywa zazwyczaj człowiek moralnie gorszy. Tam, jak i u nas, występność i oszustwo czynią postępy z uszczerbkiem dla dobrego, serdecznego pierwiastka moralnego”.
Dostawało się zresztą od Przewalskiego i „gospodarzom” Imperium. O chłopach rosyjskich miał uczony zdanie, które trudno byłoby uznać za entuzjastyczne, w jednym z listów m.in. donosił: „W naszym życiu tutejszym mało pocieszającego. Prosty lud zepsuty jest do cna; pijaństwo i szalbierstwo są normalnym stanem moralności; uczciwość i trzeźwość – rzadkimi wyjątkami... Chłopi, jak wszędzie, to pijacy i hultaje. Z dnia na dzień coraz gorzej. I do czego to wszystko doprowadzi?...
Wydaje się, że w stosunku do rozmaitych narodowości i ludów M. Przewalski był zbyt emocjonalny, co powodowało krańcowość w ocenach, choć z drugiej strony, pozwalało uniknąć jednostronności i umożliwiało przedstawienie całej złożoności życia wewnętrznego tego czy innego etnosu.
Będąc w Azji uczony gloryfikował „potężną siłę moralną Europejczyka w porównaniu ze zgniłą naturą Azjaty”, dusząc się zaś w salonach Petersburga przeklinał „pozłacaną niewolę” i wynosił pod niebiosa nieistniejące cnoty człowieka pierwotnego. W ogóle temperament często go ponosił, powodując wypowiedzi krańcowe i – spowodowane odmiennymi okolicznościami – przeciwstawne co do treści.
Płomienny, sangwiniczny charakter popychał Przewalskiego do wypowiedzi pochopnych i kategorycznych. Zauważywszy w kimś lub w czymś jakąś złą cechę, natychmiast rozbijał doszczętnie jej nosiciela. Rozmyślać, mierzyć i ważyć, analizować wszystkie pro i contra, cierpliwie oddzielać ziarna od plew – coś takiego nie było w zwyczaju tego pewnego siebie, silnego człowieka, obdarzonego nie chłodnym i logicznym, lecz emocjonalno-obrazowym myśleniem.
W istocie jednak niepowściągliwy i ostry język nie przeszkadzał Przewalskiemu być człowiekiem z natury choć porywczym, to jednak dobrym, choć surowym, ale przecież jednocześnie przyjaznym, wiernym, życzliwym i stałym. Mimo tych drobnych usterek, dodających zresztą jej powabu, książka „Wyprawa do Kraju Ussuryjskiego”stała się głośna w świecie nauki i została przyjęta bardzo życzliwie przez publiczność czytającą.
Jedną z pierwszych, a przy tym najserdeczniejszą recenzją na pierwszą książkę Przewalskiego była publikacja A. Sokalskiego w „Izwiestija Sibirskogo Otdielenija Russkogo Gieograficzeskogo Obszczestwa”, t. 1, 1870). Czytamy w niej m.in. następujące zdania: „Cała książka p. Przewalskiego napisana jest lekko, czyta się z zainteresowaniem, a niektóre fragmenty wręcz pochłaniają przez swą wyrazistość i żywość obrazów... Tylko nieujarzmioną energią autora wyjaśnić można, jak on przy służbowych swych zajęciach, niekiedy bardzo poważnych, wymagających czasu i trudów, i przy tych przeszkodach, które spotyka się w Kraju Ussuryjskim na każdym kroku ze względu na brak dróg, znośnego zamieszkania itp. mógł zdążyć wykonać w tak zadowalający sposób swe zadanie badacza przyrody, zapreparować znaczną ilość ptaków i ssaków, zebrać kolekcję jaj, roślin i nasion”...

***

4. Druga wyprawa – do Mongolii i Chin


A więc, jak zaznaczyliśmy w poprzednim rozdziale, natychmiast po złożeniu sprawozdania o pierwszej swej podróży, zwrócił się Przewalski do Towarzystwa Geograficznego z sugestią organizowania wyprawy do Azji Środkowej. Po wahaniach propozycja ta została zatwierdzona, postanowiono w trakcie tej ekspedycji poddać badaniom przyrodę oraz ludność Mongolii, Chin Północnych oraz – jeśli zaistnieje taka możliwość – Tybetu. Niektóre aspekty planowanych badań mogły mieć znaczenie wojskowo-strategiczne i polityczne. Mimo to podróżnik otrzymał kwotę pieniężną wręcz mizerną, stojącą w rażącym kontraście do wielkości zamierzeń. Przewalskiemu ciągle jeszcze w Petersburgu nie ufano i musiał dokładać z własnej kieszeni do wydatków służbowych. Dodajmy na marginesie, że organizatorem tej wyprawy do Azji Środkowej było nie tylko Towarzystwo Geograficzne, lecz również Ministerstwo Spraw Zagranicznych i Sztab Generalny armii rosyjskiej.
20 lipca 1870 roku cesarz Rosji osobiście sankcjonował oddelegowanie Przewalskiego oraz jego towarzysza i wychowanka Pylcowa do Północnego Tybetu i Mongolii.
10 października był już podróżnik w Irkucku. Tutaj wszelako zatrzymany został przez pewne dość niemiłe okoliczności. Chodzi o to, że jeszcze podczas wyprawy do Kraju Ussuryjskiego oburzyła Przewalskiego bezprawna, żałosna sytuacja miejscowej ludności kozackiej, będącej potomstwem ongisiejszych ukraińskich kozaków. Wyraz swym ocenom i uczuciom dał na łamach pisma „Wiestnik Jewropy”. Publikacja oburzyła władze (nie tylko miejscowe), upatrzono w niej „oczernianie Rosji”. Wkrótce też w wydawanych w Irkucku „Izwiestijach” Syberyjskiego Oddziału Towarzystwa Geograficznego zjawiło się „echo” na artykuł Przewalskiego, zarzucające mu fałszerstwa i oszczerstwa. Uczony odpowiedział na zarzuty, lecz redakcja odmówiła zamieszczenia tego tekstu. Wówczas Przewalski zerwał demonstracyjnie wszelkie z irkuckim organem stosunki, a swą odpowiedź opublikował w jednym z pism petersburskich. W Irkucku chciano udzielić krnąbrnemu polemiście jeszcze jednej „nauczki”, lecz w ostatecznym rachunku znaleziono w sobie dostatecznie dużo rozsądku, by tym razem tego nie czynić.
W tym też czasie miała miejsce jeszcze jedna przykra historyjka. Jeden z irkuckich znajomych pożyczył u Przewalskiego rękopis o Kraju Amurskim i... pod zmienionym tytułem i z nieznacznymi zmianami opublikował jako własny tekst. I tu trzeba było niemało się napracować, by wreszcie plagiator został publicznie zdemaskowany i napiętnowany.
Wszystkie te przykre zajścia, mimo iż M. Przewalski był w nich zupełnie bez winy, wytworzyły jednak wokół niego jakąś niespokojną atmosferę, którą złośliwcy przypisywali rzekomemu „skandalicznemu” usposobieniu młodego oficera sztabu generalnego. Mogło to niekorzystnie odbić się na jego badaniach naukowych i karierze. Na szczęście jednak początkujący uczony przełamał wszelkie opory i pokonał wszystkie przeszkody przed nim piętrzone.

***

M. Przewalski dobrze znał dzieła podróżników, którzy przemierzyli Gobi przed nim, czytał m.in. Kowalewskiego, Tymkowskiego.
29 listopada 1870 roku ekspedycja w składzie M. Przewalskiego, porucznika M. Pylcowa i buriackiego kozaka D. Irinczinowa przekroczyła w regionie miasta Kiachta granicę i udała się głąb pustyni Gobi. Na przestrzeni setek kilometrów podróżnicy nie spotykali ani drzew ani krzewów, tylko rzadkie wysepki wyschniętych traw. Widzieli tylko gołe piaski, skały, wzgórza, żółte równiny, a wszystko skrzepłe pod uderzeniem ponad 30-stopniowych mrozów. „Rzadko która noc mijała spokojnie. Krążące w pobliżu wilki często straszyły wielbłądy i konie, a mongolskie i chińskie psy niekiedy przychodziły kraść mięso i bez ceregieli właziły do samych namiotów. Tacy złodzieje zazwyczaj przypłacali życiem swą czelność. Mimo to, po każdym podobnym przypadku nie szybko ogrzewał się ten, kto musiał wstać, by uspokoić podniecone wielbłądy, strzelić do wilka lub do psa – złodzieja”...
Jedyne, co ożywiało ten księżycowy, martwy krajobraz, to przeciągające od czasu do czasu karawany wielbłądów. Zdarzyło się też, co prawda, podróżnym na przeciągu około tysiąca kilometrów od Urgi (dziś Ułan Bator) do Kalganu zaobserwować kilka dużych stad stepowych antylop. Podróż „urozmaicały” wszelako chmury mongolskich wron, które ciągle się unosiły nad uczestnikami wyprawy i często, zupełnie ignorując ludzi, atakowały wielbłądów, siadając im na garby i rozdziobywując je z zawzięciem głodomorów do krwi. W pewnym momencie nachalne stworzenia rozdarły worek z sucharami i rozpoczęły bezwstydną kradzież jego zawartości. Tylko celne strzały z karabinów ostudziły nieco odwagę ptaków, lecz ciągle trzeba było na nie uważać.
Pierwszym chińskim miastem, które odwiedził Przewalski, był Kalgan, odległy od Pekinu o 224 kilometry. Przez miasto to biegł Wielki Mur Chiński. Dalsza podróż do Pekinu przebiegała w warunkach już bardziej przyjemnych, przez tereny zaludnione.
2 stycznia 1871 roku Przewalski przybył do Pekinu, który wywarł na nim wrażenie najniekorzystniejsze: „Mało jeszcze się zapoznałem z samym miastem, ale i pierwszych wrażeń starczy, by bezbłędnie skonstatować, jaka to jest niewyobrażalna ohyda. Te same fanzy co i na Ussuri, tyle że nieco większe i liczniejsze. Bród i smród niewyobrażalne, ponieważ mieszkańcy zwykli wszystkie pomyje wylewać na ulicę... Dodajcie do tego, że tutejsi Chińczycy są dziesięciokrotnie gorsi od naszych amurskich. Tam przynajmniej trzyma się ich krótko, a tu wszystkich Europejczyków i w oczy i za oczy nazywa się nie inaczej jak szatanami, tak że idąc ulicami słyszy się zazwyczaj głośne pozdrowienia tego rodzaju... Krętactwa i przebiegłość rozwinięte do granic możliwości... Tutejszy Chińczyk – to Żyd plus moskiewski cwaniak, i obydwa w drugiej potędze. Ale najsmutniejsze, że Europejczycy ceregielą się z tym paskudztwem („ceremoniatsia s etoj swołoczju”)...
Według mnie, to tylko same strzelby i armaty Europejczyków mogą tu coś zdziałać. Kazania misjonarzy, w których pokłada się w Europie tak wiele nadziei, to głos wołającego na puszczy... Gdybyście tylko widzieli, z jaką pogardą patrzą na nas Chińczycy. Parszywy (za przeproszeniem) mandaryn chiński za nic w świecie nie będzie z wami rozmawiał, poczytując to sobie za poniżenie”...
Nic się nie powie, obraz nader barwny. Ale nie uchodzi uwadze Przewalskiego i fakt, że wrogość Chińczyków do Europejczyków ma swe racjonalne podstawy, pisze o Rosjanach tu mieszkających: „W większości są to skończeni dranie... Życie ich w Pekinie jest dokładnie takie jak i w Nikołajewsku–na–Amurze. Różnica polega tylko na tym, że zamiast wódki piją szampana... Nie mogę bez wstrętu wspominać tego miasta”...
Po wyjściu z Pekinu ekspedycja udała się w kierunku jeziora Dalaj-nor, gdzie przeprowadzono badania ornitologiczne, klimatologiczne, geograficzne. Następnie udano się w kierunku zachodnim ku rzece Huang-ho (Żółtej). Po przeprawieniu się przez tę rzekę podróżnicy znaleźli się w Ordosie, wyżynnej pustyni, na obszernym terenie, który widział wielu władców i wiele plemion, lecz w którym najżywsza w XIX wieku była tradycja mongolska. Przewalski zanotował tu kilka legend o Czyngis-Chanie. Jedna z nich opowiada o tym, jak to Czyngis-Chan wojując z jednym z książąt mongolskich zabrał do niewoli jego żonę. Piękna branka tęskniła gorąco za swym mężem i, korzystając ze sposobnej chwili, uciekła. Na brzegu Żółtej rzeki usypała pagórek i się schowała za nim; lecz pogoń wykryła ją i młoda kobieta, nie widząc środków ratunku rzuciła się do żółtych fal Huang-ho, którą odtąd zaczęto też zwać Chatunią, tj. Rzeką-Panną.
Jeszcze ciekawsza jest legenda o przyszłym zmartwychwstaniu Czyngis-Chana. Prochy jego – według wyobrażeń Mongołów – spoczywają pod żółtym baldachimem pośrodku pomieszczenia kultowego, i zawarte są w dwóch trumnach: srebrnej i złotej. Tutaj leży też jego broń. Czyngis-Chan spoczywa, jakby spał, chociaż nikt z ludzi tego nie widział. Od dnia jego śmierci minęło 650 lat, a do zmartwychwstania pozostało 350. Odchodząc z tego świata wielki wojownik powiedział otoczeniu, że zmartwychwstanie i ponownie powróci na ziemię po tysiącu lat. Wówczas też rozproszy wrogów i wyprowadzi Mongołów do chałchi, rdzennej ojczyzny tego narodu.
Mongołowie opowiedzieli Przewalskiemu, że w prowincji Hań-su żyje człeko-zwierz; zapewniali, że istota ta porusza się na dwóch nogach w postaci pionowej, ma twarz ludzką a ciało pokryte gęstą czarną sierścią. Stworzenie to miało posiadać potworną siłę fizyczną i miejscowi myśliwi w popłochu uciekali na jego widok. Było to widocznie wspomnienie o yeti, „śnieżnym człowieku”, do dziś spędzającym sen z powiek wielu badaczom. Przewalskiemu nie udało się spotkać tej istoty, mimo że nie szczędził wysiłku, by ją gdzieś odnaleźć.
Wreszcie nadeszła wiosna 1871 roku. Upały stały się piekielne, żar emanował nie tylko z oślepiającego słońca, ale i z żółtego piasku, tworzącego ruchome wzgórza o wysokości 15-30 metrów i stanowiące jedyny składnik tutejszego krajobrazu. Były to upały i krajobraz gorsze jeszcze niż sugestywny opis polskiej spiekoty podany przez Jana Kochanowskiego:
Słońce pali, a ziemia
                  idzie w popiół prawie.
Świata nie znać w kurzawie;
Rzeki dnem uciekają,
A zgorzałe zioła
                  dżdża z nieba wołają...
O ile w Europie uważano za katastrofę brak deszczu przez kilka tygodni, to w tej części Azji kilkumiesięczna posucha stanowiła raczej normę, uskarżać się zaczynano dopiero po roku bez deszczu. A więc słońce paliło niemiłosiernie, wiatr zaś kręcił bicze z piasku nad bezkresną szarożółtą pustynią.
Mikołaj Przewalski odnotował w dzienniku drugiej podróży: „Nieprzyjemne, przygniatające wrażenie wywierają te obnażone żółte wzgórza, gdy się zawędruje wpośród nich, skąd nie widać nic prócz nieba i piasku, gdzie nie ma ani roślin, ani zwierząt, za wyjątkiem tylko żółto-szarych jaszczurek, które, czołgając się po miękkiej powierzchni, ozdobiły ją najrozmaitszymi wzorami swych śladów. Ciężko jest człowiekowi przebywać w tym morzu piasku, pozbawionym jakiegokolwiek życia: nie słychać tu żadnego dźwięku, nawet brzęczenia konika polnego – wokół cmentarna cisza. Nie przypadkowo miejscowi Mongołowie ułożyli kilka legend o tych strasznych piaskach”...
Kilka dni ciągnęła karawana przez to martwe piaszczyste morze, tracąc siły od kurzu i spopielających życie promieni słońca. „Rozżarzony grunt pustyni bije gorącem, jak z pieca. Jest trudno: pojawiają się zawroty i bóle głowy, pot ciurkiem spływa po ciele, czuje się zupełną słabość i beznadziejne zmęczenie. Zwierzęta cierpią nie mniej niż my. Wielbłądy mają otwarte paszczęki, są zroszone potem do takiego stopnia, iż wydaje się, że ktoś oblał je wodą... Cała karawana brnie w milczeniu, jakby nie chciała przekazywać sobie nawzajem i bez tego ciężkich wrażeń”...
Po kilku miesiącach wyprawa musiała wrócić do Kalganu nie osiągając celu swej podróży – jeziora Kuku-nor. Ale w sumie ten pierwszy odcinek był również udany, zgromadzono bowiem nie tylko masę obserwacji naukowych, ale też pewną liczbę okazów flory i fauny. (Dodajmy, że dalsza podróż okazała się niemożliwa nie tylko ze względu na przemęczenie ludzi i zwierząt, ale też dlatego, że nie miano środków, w czasie bowiem jednego z postojów ktoś skradł siedem z ośmiu wielbłądów; widocznie byli to miejscowi mieszkańcy, ustosunkowani do przybyszów z Rosji bardzo wrogo).

***

Po przerwie i odpoczynku podróżnicy udali się w marcu 1872 roku w kierunku Tybetu i w październiku dotarli do jeziora Kuku-nor. „Marzenie mego życia się spełniło – pisał Przewalski. – To, o czym do niedawna tylko snułem marzenia, stało się faktem dokonanym. Powodzenie, co prawda, kupione zostało za cenę wielu ciężkich prób, lecz teraz wszystkie przeżyte trudności się zapomniały i staliśmy zachwyceni z towarzyszem wyprawy na brzegu wielkiego jeziora, ciesząc oko jego cudownymi, ciemnobłękitnymi falami”...
(Jezioro Kuku-nor ma 105 km długości i 65 km szerokości; powierzchnia jego wynosi 4,2 tysiąca km2, największa głębokość – 38 metrów; do zbiornika tego, leżącego na wysokości 3205 metrów nad poziomem morza wpadają 23 rzeki). Flora i fauna płaskowyżu, na którym leży Kuku-nor była bogata, stanowiła wdzięczny przedmiot badań, z czego skwapliwie skorzystał Przewalski, zatrzymując się nad brzegami jeziora na dwa tygodnie. Dzięki niemu zresztą nauka światowa po raz pierwszy otrzymała dokładną informację o przyrodzie tych miejsc.
Samo badanie drobniutkich i często zdekomponowanych podczas zbioru roślin tybetańskich zabierało wiele czasu: egzemplarze moczono w gorącej wodzie w celu rozmiękczenia, następnie rozprostowywano pod lupą, analizowano i rysowano pod nią; przy czym rysunki – jako przeznaczone dla druku – wykonywano z największą starannością. Tak więc i przerwy między wyprawami wcale nie były okresami błogiego nieróbstwa.

***

Dalsza droga prowadziła przez Wyżynę Tybetańską. W ogóle Tybet dawał się poznać jako kraj niegościnny i srogi: wszędzie poniewierały się ludzkie i końskie czaszki, przypominające o beznadziejnej walce człowieka z tytaniczną przyrodą. Także nasi podróżnicy na każdym kroku przekonywali się, jak niełatwo jest się poruszać przez kamienne i piaszczyste pustkowia górskiej krainy.
Wydawało się, że olbrzymie, niebotyczne góry i skały przytłaczają duszę ludzką, przerażają ją fantastycznymi urwiskami i dzikimi rozpadlinami, ziejącymi śmiercią przepaściami. W takich okolicach kształtują się charaktery uzależnione, niewolnicze, leniwe, nastawione na przeczekanie i przechytrzenie życia. Tak przynajmniej uważał Mikołaj Przewalski.
Okres od grudnia 1872 po luty 1873 roku był bodaj najuciążliwszy w całej tej długiej i morderczej wyprawie. „Głęboka zima – pisał Przewalski – z silnymi mrozami i burzami; zupełny brak wszystkiego, nawet najbardziej koniecznego; wreszcie, rozmaite inne uciążliwości – wszystko to, dzień po dniu, niszczyło nasze siły. Życie nasze było w pełnym sensie „walką o przetrwanie” i tylko świadomość naukowej doniosłości przedsięwziętej sprawy dodawała nam energii i siły do pomyślnego wykonania swego zadania...
Siedzieć na koniu niemożliwie było ze względu na chłód, iść pieszo zbyt ciężko, tym bardziej niosąc na sobie strzelbę, plecak i naboje, co w sumie składało się na ponad półpudowy ładunek. Na wysokim zaś płaskowyżu każdy dodatkowy funt ciężaru odbiera niemało sił, najmniejsza wspinaczka wydaje się bardzo trudna, odczuwa się zadyszkę, serce bije bardzo szybko, ręce i nogi drżą; od czasu do czasu następują zawroty głowy i wymioty.
Do tego wszystkiego dorzucić trzeba, że nasz ciepły ubiór za dwa lata podróży tak się znosił, że cały był połatany i nie mógł już w stopniu zadowalającym chronić przed zimnem. Lecz lepszego nie mogliśmy sobie sprawić i chcąc nie chcąc musieliśmy się zadowalać dziurawymi kożuchami i takimiż spodniami. A buty w ogóle przepadły, tak że do starych cholew podszywaliśmy kawałki skóry postrzelonych jaków i elegantowyliśmy się w tych kamaszach podczas najsroższych mrozów”...
Nie sprzyjały zdrowiu i dobowe wahania temperatur o amplitudzie ponad 30 stopni, od –20°C w nocy do +13°C we dniu. Co prawda, na terenach tych, obfitujących w faunę, podróżnicy używali w dużych ilościach pokarmów mięsnych, będących doskonałym źródłem siły i energii. W ciągu kilku miesięcy przebywania w Północnym Tybecie zastrzelili aż 76 dużych ssaków, w tym 32 jaków. Wiele skór później przekazano do zbiorów zoologicznych.
Takie postępowanie było wszelako koniecznością życiową w ekstremalnych warunkach klimatycznych i przyrodniczych.
Sylwestra roku 1873 spotykał Przewalski w namiocie na dużej wysokości, gdzie trudno było nawet oddychać. W dzienniku zanotował: „Jeszcze nigdy w życiu nie musiałem spotykać Nowego Roku w takiej absolutnej pustyni, jak ta, na której się znajdujemy. I jakby uzupełniając harmonię wszystkich okoliczności nie pozostało u nas zdecydowanie żadnych zapasów prócz parszywej dzamby (tłuczonych podprażonych nasion zbożowych) i małej ilości mąki. Nędza straszna, ale ją trzeba przeżyć w imię wielkiego celu wyprawy.
Niech nam starczy siły i woli ukończyć to wspaniałe dzieło – oto najlepsze życzenie, które składamy sobie na Nowy Rok... Wczoraj wieczorem i dziś wielokroć wspominaliśmy ojczyznę, domowników i choćby w myślach przenosiliśmy się tam, gdzie pozostało wszystko co drogie”...
Wiosną 1873 roku wyprawa zawróciła do domu, ale musiano jeszcze po drodze przejść przez wiele perypetii, zanim we wrześniu dotarło się ponownie do miasta Urga. W lipcu m.in. wędrowcy omalże nie zginęli w pustyni Gobi, kiedy to termometr w cieniu wskazywał +45°C, a przez kilkadziesiąt godzin nie udawało się dotrzeć do jakiegokolwiek źródła wody. W końcowej fazie tego przypadku Przewalski z towarzyszami pokonał pieszo 36 kilometrów w ciągu 9 godzin przez piaski, zanim nie natknął się przypadkowo na studnię. Zaznaczmy, że ulubieniec uczestników wyprawy, pies Faust, nie wytrzymał gorąca i posuchy, padł na drodze ku głębokiemu smutkowi ludzi, którzy spostrzegli w tej śmierci złowróżbny omen także dla siebie. A jednak po 44 dniach walki pustynia została podbita przez garstkę odważnych zapaleńców.
W ciągu trzech lat Przewalski pokonał 12 tysięcy kilometrów. W trakcie tej podróży określono astronomicznie 18 punktów, na mapie zanotowano setki nowych obiektów geograficznych, dokonano bardzo ważnych obserwacji meteorologicznych i klimatologicznych. Zbiory ornitologiczne liczyły 238 gatunków ptaków (około 1 tysiąc egz.); 42 gatunki ssaków (130 skór); około dziesięciu odmian gadów (70 egz.); 11 gatunków ryb i ponad 3 tysiące insektów. Kolekcja botaniczna obejmowała do 600 odmian roślin (4 tysiące egz.). Samo późniejsze opracowywanie zgromadzonego materiału zajęło Przewalskiemu półtora roku...
W ciągu kilkudziesięciu miesięcy uczony nie wysyłał ani do Petersburga, ani do rosyjskiego przedstawicielstwa w Pekinie żadnego listu. Wszyscy gubili się w domysłach: gdzie są członkowie wyprawy? Czy w ogóle jeszcze żyją? Co się z nimi stało? I doszli do wniosku: śmiałkowie zginęli na skutek ataku Tangutów. Jedna z gazet w Petersburgu zamieściła nekrolog o śmierci Przewalskiego. Bazując na tym tekście podobne nekrologi ukazały się w Londynie i Paryżu. Aż wreszcie samo zjawienie się Przewalskiego „z tamtego świata” rozwiało wszelkie domysły i wszyscy się przekonali, że pogłoski o jego śmierci są, że tak powiemy, „nieco przesadzone”...
Także samym podróżnym ponowne zetknięcie się z cywilizacją europejską sprawiło zaskoczenie. Przewalski nie bez humoru pisał o tym: „Nam, już odwykniętym od życia europejskiego wszystko początkowo wydawało się dziwnym, poczynając od widelców i talerzy a kończąc na meblach, lustrach itp. Suma nowych wrażeń była tak wielka i tak mocno na nas oddziałała, że w tym pierwszym dniu bardzo mało jedliśmy i prawie całą noc nie spaliśmy. Po umyciu się nazajutrz w łaźni, w której nie byliśmy ponad dwa lata, do takiego stopnia zasłabliśmy, że nie mogliśmy się utrzymać na nogach. Dopiero po jakichś dwu dniach zaczęliśmy powoli wracać do siebie, spokojnie spać i jeść z wilczym apetytem”...

***

Wyniki swej tytanicznej pracy badawczej przedstawił M. Przewalski w cytowanym powyżej przez nas dziele pt. „Mongolia i Kraj Tangutów” (1875) wydanym także w językach niemieckim, angielskim i francuskim. Urywki z tej książki drukowano w kilkunastu innych krajach, stała się ona bowiem początkiem nowej epoki w geografii. Autor występuje w tym dziele nie tylko jako wybitny uczony, ale i jako utalentowany narrator, obdarzony niepospolitymi uzdolnieniami literackimi. Książkę czyta się dosłownie z zapartym tchem, tyle w niej osobistego zaangażowania, serca, uczucia i ciągle nowej wiedzy o świecie, przyrodzie, ludziach.
„Mongolia i Kraj Tangutów” uważana jest za najlepsze dzieło M. Przewalskiego. Rozdział drugi tej książki badacz w całości poświęcił etnograficznemu opisaniu Mongołów, zaczynając od wyglądu zewnętrznego (typ antropologiczny), poprzez byt, język, charakter, religię i zabobony, do stylu rządzenia i administracji.
Pod względem fizycznym Mongoł reprezentuje – według naszego badacza – typ niezbyt pociągający: „Szeroka płaska twarz z wydatnymi kośćmi policzkowymi, spłaszczony nos, nieduże, wąsko wycięte oczy, kantowata czaszka, duże odstające uszy, czarne twarde włosy, nader rzadkie na wąsach i brodzie, śniada, opalona cera, i wreszcie, mocna, barczysta budowa ciała przy średnim, a nawet wysokim wzroście (...).Mongoł nigdy nie pije surowej, chłodnej wody, lecz zawsze zastępuje ją herbatą... Produkt ten Mongołowie otrzymują od Chińczyków i tak się do niego przyzwyczaili, że bez herbaty żaden nomad – ani mężczyzna, ani kobieta – nie może wytrzymać kilku dni. Cały dzień, od rana do wieczora, w każdej jurcie stoi na ognisku kocioł z herbatą, którą bez przerwy piją wszyscy członkowie rodziny; taż herbata stanowi poczęstowanie dla każdego gościa. Wody się używa zazwyczaj słonej, a jeśli takowej nie ma, to do wrzątku umyślnie dodaje się soli oraz kilka kubków mleka... Na pierwszy raz poczęstunek gotowy. Ale w takim kształcie służy tylko do picia...W celu zaś przygotowania bardziej istotnej strawy Mongoł sypie do swej filiżanki z herbatą suche podprażone proso i wreszcie, ku pełni przyjemności, kładzie tam masło lub surowy tłuszcz zwierzęcy. Wypić w ciągu dnia 10 lub 15 dużych filiżanek herbaty (równych objętością naszym szklankom) to porcja zupełnie zwykła nawet dla mongolskiej panny; dorośli zaś mężczyźni piją dwukrotnie więcej: Przy tym zauważyć trzeba, że filiżanki, z których jedzą nomadzi, stanowią wyłączną własność każdej osoby. Filiżanki stanowią swego rodzaju przedmiot elegancji, bogacze korzystają ze srebrnych, wyprodukowanych w Chinach, łamowie zaś robią je nieraz z czaszek ludzkich, które rozpiłowuje się na połowę i oprawia w srebro”.
Zaznaczmy niejako na marginesie, że i w Rosji od dawna już znano i ceniono ten zielony orzeźwiający napój, czego najlepszym przykładem mógłby być sam M. Przewalski, zagorzały „herbaciarz”. A zresztą, i w Europie Zachodniej nie było inaczej. Jak pisze pewien francuski historyk: „W Rosji herbatę znano zapewne od roku 1567, ale jej upowszechnienie wydaje się związane z drogą morską, z angielskimi „indiamen” na horyzoncie 1730. Nie sugerujmy się cywilizacją samowara: pomiędzy Rosją i Anglią jest różnica skali, która przemawia na korzyść morza i długiego wiekowego korzystania z wolności. Pod koniec XVIII wieku Rosja importuje poniżej 500 ton herbaty. Daleko jej do 7 000 ton, jakie konsumuje Zachód”. (Pierre Chaunu, „Cywilizacja wieku Oświecenia”). Nie ma co więc dziwić się Mongołom, zamieszkałym przecież obok Chin, kraju produkującego najlepsze gatunki tego ziela.
W dalszym ciągu swej narracji o skośnookich mieszkańcach Azji M. Przewalski notuje: „Chociaż herbata i mleko składają się na podstawową strawę Mongołów w ciągu całego roku, to jednak bardzo istotnym dodatkiem do nich, w szczególności zimą, jest mięso baranie. Jest to tak smakowita rzecz dla każdego nomada, że chcąc pochwalić coś z jedzenia zawsze powie: „Tak smaczne, jak baranina”. Baran jest nawet uważany, podobnie jak wielbłąd, za święte zwierzę... I im bardziej tłusty, tym milszy dla mongolskiego podniebienia. (Godny uwagi jest sposób, jakim Mongołowie zabijają barana przeznaczonego na spożycie: rozpruwają mu brzuch, wsuwają tam rękę i namacawszy serce ściskają je w pięści, aż baran zdechnie). Z zabitego barana nie przepada zdecydowanie nic, nawet kiszki są wykorzystywane; z nich wyciska się zawartość, potem napełnia się krwią i gotuje się otrzymane tym sposobem kiełbasy.
Obżarstwo Mongołów baraniną przekracza wszelkie możliwe wyobrażenia. Za jednym razem nomad może zjeść ponad 10 funtów mięsa, ale zdarzają się i tacy gastronomowie, którzy w ciągu dnia potrafią zjeść całego barana średniej wielkości... Mongoł może przez całą dobę obejść się bez strawy, ale skoro się do niej dorwie, to je literalnie „jeden za siedmiu”. (...) Prócz baraniny Mongołowie jedzą także kozłów, koni, w mniejszej ilości rogaciznę, a jeszcze rzadziej wielbłądy. Chleba oni nie znają... Ptaków i ryb, za bardzo małym wyjątkiem, wcale nie jedzą i uważają taką strawę za ohydną. Wstręt ich w danym przypadku jest tak duży, że pewnego razu nad jeziorem Kuku-nor nasz przewodnik zażygał się patrząc na to, jakeśmy spożywali kaczkę. Wypadek ten dowodzi, jak względne są wyobrażenia ludzi nawet o takich przedmiotach”...
W dalszym ciągu swego tekstu M. Przewalski odnotowuje wiele interesujących, aczkolwiek w jego interpretacji kontrowersyjnych, szczegółów, dotyczących usposobienia i bytu płaskotwarzych Azjatów. „Nawet– powiada – najkrótsze odległości Mongoł nie pokonuje pieszo, lecz koniecznie usiądzie na koniu... Chodzenie pieszo jest w powszechnej pogardzie u nomadów do takiego stopnia, że każdy z nich uważa za wielki wstyd przejść pieszo nawet do jurty bliskiego sąsiada... Pod względem intelektu Mongołom nie można odmówić dużej inteligencji, obok której wszelako idą chytrość, obłuda i fałsz”.
Plastyczny jest też opis obyczajów, podany przez naszego podróżnika, który m.in. pisze: „Los kobiety mongolskiej nie jest godny pozazdroszczenia. Wąski horyzont życia nomadycznego dla niej zawęża się jeszcze bardziej. Będąc w zupełnym poddaństwie męża, Mongołka całe życie spędza w jurcie, pielęgnując dzieci i wykonując różne roboty związane z prowadzeniem gospodarstwa domowego. W wolnym czasie przeważnie szyje ubiory”...
Trzeba powiedzieć, że w tym wypadku Przewalski nie zupełnie ma rację. To prawda, że kobieta u Mongołów dźwigała główny ciężar prowadzenia spraw rodzinnych, z tym jednak, że zajęcia te miały i mają tam wysoki prestiż i są uważane za nie mniej ważne niż pasterskie czy myśliwskie zajęcia mężczyzn. Jeszcze za czasów średniowiecznych kobieta mongolska cieszyła się prawie zupełnym równouprawnieniem z mężczyzną, bywała nieraz nie tylko ministrem czy dyplomatą, ale też dowódcą wojskowym lub zasiadała na tronie monarszym. (Zresztą i Przewalski zaznacza, że sam spotkał Mongołki, „które nie tylko kierowały wszystkimi sprawami w domu, ale i dosłownie trzymały swych mężów pod pantoflem”).
Również przedstawienie kobiet mongolskich jako bodaj zupełnie pozbawionych wdzięku nie odpowiada rzeczywistości. Młode dziewczyny mongolskie reprezentują, co prawda, specyficzny typ antropologiczny, ale nierzadko są harmonijnie zbudowane, mają silne, kształtne i ładne nogi, a wyraz ich twarzy ożywiają głębokie ciemne oczy; uśmiech zaś obnaża z reguły białośnieżne równe rzędy zębów. W sumie jest to typ dziewczyn mocnych, jędrnych, w jakiś specyficzny sposób wykazujących swą „naturalność” w sensie bliskości do natury.
Dalej Przewalski zaznacza: „W stosunku do moralnych kwalifikacji niewiasty mongolskie są dobrymi matkami i doskonałymi gospodyniami, lecz są daleko nie bez zarzutu jako wierne żony.
Ponieważ nie tylko mąż może wypędzić z domu żonę, która coś nabroiła, ale i żona może w każdej chwili porzucić męża, którego już nie kocha, częste są rozwody. „Podobne obyczaje często prowadzą do rozmaitych historii miłosnych, które się rozgrywają w głuszy pustyń i nigdy nie trafią na stronice żadnego romansu” – nie bez przekąsu zaznacza Przewalski, człowiek z natury poważny i prawy, wykazujący cechy surowego perfekcjonisty etycznego.
Stan sfery obyczajów społecznych w tej części Azji również nie znajduje w Przewalskim swego entuzjasty, który odnotowuje: „Łapówkarstwo i przekupstwo w Mongolii, podobnie jak w Chinach, rozwinięte są w stopniu najwyższym; za łapówkę można osiągnąć wszystko, bez łapówki nic... Przekupstwo i inne nadużycia, zarówno w administracji jak i w sądownictwie posunięte są do krańcowości”.
Bardzo negatywnie oceniał Przewalski religię Mongołów, lamaizm: „Stan lamów stanowi najstraszniejszy wrzód Mongolii, ponieważ angażuje najlepszą część ludności męskiej, żyje jako pasożyt kosztem innych współbraci; swym zaś bezgranicznym wpływem na nich zagradza przed narodem wszelką możliwość wyjścia z tej głębokiej ciemnoty, w jakiej jest pogrążony”...
Prawdopodobnie tę i niektóre inne wypowiedzi M. Przewalskiego wypada uznać za nieco jednostronne. Chodzi bowiem o to, że Europa i Azja wykształciły dwa różne typy umysłowości: zachodni i wschodni, które nieraz z trudem się nawzajem rozumieją. O ile mentalność Zachodu cechuje daleko posunięty ekspansywizm w stosunku do przyrody, często przerastający wręcz w przemoc i agresję, o tyle w wielu nurtach duchowych Wschodu, szczególnie Indii, dominuje szukanie harmonii człowieka i natury, skłonność do medytacji i biernego przeżywania swego losu. (Por.: Bede Griffits, „Zaślubiny Wschodu z Zachodem”, Poznań 1996, s. 7).
Max Scheler z kolei twierdził, że: „najnowsza historia Zachodu i jego samodzielnie rozwijających się odrośli kulturalnych (Ameryka, etc.) uprawiała systematycznie w sposób coraz to bardziej jednostronny wiedzę nastawioną na osiągnięcia, ukierunkowaną prawie jedynie na możliwe praktyczne przeobrażanie świata.” W całej rozciągłości twierdzenie to jest stosowalne także do Rosji. Również Przewalskiego cechowała mentalność ukierunkowana na podbój zewnętrzny, na opanowywanie przyrody. Postawa taka kolidowała z usposobieniem ludzi Wschodu. Max Scheler zauważał również: „Kultury azjatyckie posiadają przewagę (równie miażdżącą jak Europa na polu wiedzy służącej opanowaniu przyrody zewnętrznej) w uprawianiu wiedzy kształcącej i wyzwalającej oraz wiedzy ukierunkowanej na opracowanie technologii panowania nad światem witalnym”.
Ukierunkowanie na wewnątrz ludzi Wschodu, brak w nich energii ekspansywnej często odbierane są przez Europejczyków jako przejaw gnuśności, ospałości, swego rodzaju niedorozwoju witalnego. Stąd specyficzna pogarda i nieprzyjaźń żywiona przez ludzi Zachodu względem „Chińczyków”... Dobitny wyraz tej postawy znajdujemy w słynnych wersetach Rudyarda Kiplinga, (który również widział w duchu Wschodu przede wszystkim bierność, którą odrzucał):
Oh, East is East, and West is West,
and never the twain shall meet,
Till Earth and Sky stand presently
at God’s great Judgement Seat;”....
Podobnie zresztą, jak Kipling był opanowany przez brytyjski mesjanizm imperialny, tak Przewalski nieraz dawał wyraz podobnemu mesjanizmowi imperialnemu, ale rosyjskiemu i szerzej słowiańskiemu...
Interesujące są również inne osądy, obserwacje i opisy, podawane przez podróżnika w jego drugiej książce, jak np. ten, poświęcony zwyczajom pogrzebowym: „Po śmierci Mongoła trup jego z reguły jest wyrzucany w pole, na pożarcie ptakom i zwierzętom. Lamowie decydują przy tym, w jaką stronę głową musi być położony zmarły. Zwłoki księciów i ważnych lamów zakopuje się do ziemi i przykrywa kamieniami, albo się spala”.

***

M. Przewalski, jako pierwszy Europejczyk, wprowadził do obiegu naukowego kategorię „Tanguci” na określenie północnych Tybetańczyków (jest to zresztą mongolska nazwa tychże). Obecnie termin ten jest też używany w skali międzynarodowej. Cały rozdział dziesiąty jego książki poświęcił autor tej właśnie narodowości, o której był dość wysokiego zdania. Jego relacje stanowią do dziś wyjątkowo ważne i cenne źródło historyczno-etnograficzne, poświęcone Północnemu Tybetowi. A więc M. Przewalski notował: „Tanguci miewają po jednej żonie, ale zdarza się, że ponadto miewają i nałożnice. Na kobietach spoczywają wszystkie obowiązki domowe, lecz są one równouprawnione z mężczyznami w życiu rodzinnym. Ciekawe, że istnieje u Tangutów zwyczaj wykradania cudzych żon, rzecz jasna, za uprzednią skrytą zgodą tych ostatnich. W takim przypadku ukradziona kobieta należy już do swego przywłaszczyciela, który płaci za nią poprzedniemu właścicielowi okup nieraz nader pokaźny”.
Istniał też wśród Tangutów zwyczaj poliandrii, wielomęstwa, kiedy to kobieta – przeważnie bogatsza – miewała do swej dyspozycji po kilku mężów  Zdziwił Przewalskiego fakt, że czas życia ludzkiego Tybetańczycy zaczynają mierzyć nie od dnia narodzin, lecz od chwili poczęcia, „zawsze dodając rok, spędzony w łoniematki”.Nie było to jednak ( i nie jest) żadnym ewenementem, nie tylko bowiem w Tybecie, ale też w Mongolii, Chinach, Indii, wielu innych wschodnioazjatyckich krajach za początek ludzkiego życia zupełnie słusznie uważa się nie chwilę wyjścia dziecka spod serca matki na świat, lecz moment powstania embrionu.

***

M. Przewalski był świadkiem zdławienia przez Chiny powstania muzułmanów z pogranicza Mongolii i Tybetu i opisał to barwnie w swej książce. Przy czym sympatie jego są jednoznacznie po stronie powstańców, co przejawia się m.in. i w przedstawianiu Chińczyków w nader nieżyczliwym naświetleniu: „Oficerowie i żołnierze (armii chińskiej) wszyscy bez wyjątku oddani są paleniu opium i nie mogą bez niego przeżyć nawet jednego dnia. Nie tylko w koszarach, ale i podczas wyprawy, chociażby i pod nosem nieprzyjaciela, chińscy żołnierze nie porzucają swego zgubnego przyzwyczajenia i codziennie palą odurzające ziele aż do utraty przytomności. Skutkiem tego jest osłabienie zarówno fizyczne jak i moralne oraz zupełna niezdolność żołnierzy do znoszenia trudów czasu wojennego... Każdy dzień część żołnierzy i oficerów obowiązkowo napali się opium i śpi jak zabita”...
Słabość fizyczna narkomanów posunięta jest tak daleko, że żołnierz w marszu nie chce nieść nawet własnej strzelby, a kładzie ją na jakikolwiek wóz, sam zaś idzie „na luzie”... Degradacja sięga też sfery moralnej, żołnierze oddają się rozpuście, homoseksualizmowi, masowo dezerterują z oddziałów. Ze zwyciężonym przeciwnikiem postępują z nadzwyczajnym okrucieństwem, co również jest wyrazem zwyrodnienia. Tak Przewalski podaje, że gdy 30-tysięczna armia chińska zwyciężyła Tybetańczyków, to żołnierze, aby się nie męczyć zabijaniem białą bronią, po prostu spędzili 10 tysięcy Tybetańczyków, w tym dzieci i kobiety, nad przepaść, spychając ich wszystkich następnie w dół. W ogóle zaś skoro rozeszła się wśród ludności mongolskiej pogłoska o nadciąganiu wojsk chińskich, mieszkańcy porzucali nagrzane miejsca i dobytek, uciekali o setki kilometrów lub chowali się w górskich zapadlinach i dziewiczych lasach. Nienawiść Mongołów i Tybetańczyków do Chin jest – jak zaznacza Przewalski – „straszna”. Cóż się dziwić, skoro nawet na terenach wchodzących w skład Imperium Chińskiego żołnierze pekińscy prowadzili się jak dzicy najeźdźcy: „Po dotarciu na miejsce noclegu żołnierze natychmiast rozsypują się po okolicy, by grabić i kraść miejscowej ludności wszystko, co do rąk trafi: jeden ciągnie kurę, drugi – prosiaka, trzeci – wór mąki, czwarty- karmę dla konia, słowem – zaopatrzenie przebiega jak we wrogim mieście oddanym na grabież. Oficerowie również czynnie biorą udział w podobnej operacji... Żadnych skarg się nie przyjmuje, ich zresztą i nie bywa; mieszkańcy się cieszą tylko, jeśli ich samych się nie rusza”.
Godne uwagi są ogólniejsze wnioski, wyciągane przez Przewalskiego z tego co zaobserwował: „Podobne zbrodnie i w ogóle swawola moralna wojsk chińskich wcale nie ulega poprawie poprzez stosowanie okrutnych kar. Nie mówiąc już o kijach bambusowych, którymi wali się po piętach za najmniejsze uchybienie; dezercję, nieposłuszeństwo, grabież karze się tutaj śmiercią. Lecz srogość prawa okazuje się bezsilna tam, gdzie zbrodnie nie są oderwanym zjawiskiem, lecz wspólną przywarą całej masy. Na miejsce straconego grabieżcy staje dziesiątek takichże maruderów, a śladem powieszonego dezertera biegną kolejni; demoralizacja wojsk szerzy się z każdym rokiem”...

***

Choć ta książka M. Przewalskiego nie została, niestety, wydana po polsku, to jednak o jego drugiej podróży azjatyckiej świat naukowy w Polsce był dobrze poinformowany. Chodzi o to, że kustosz Gabinetu Zoologicznego w Warszawie, profesor Władysław Taczanowski, serdeczny przyjaciel M. Przewalskiego nawiasem mówiąc, zamieścił w warszawskim czasopiśmie „Przyroda i Przemysł” (nr 3, 8(20) stycznia 1876) trzecią część swego szerszego opracowania pt. „Wiadomość o ostatnich poszukiwaniach zoologicznych w Chinach”, pisząc m.in.: „Ważny bardzo przyczynek do znajomości fauny chińskiej dostarczyła podróż podpółkownika Przewalskiego odbyta w roku 1871-73. Śmiały ten podróżnik odbył ją w zupełnie inny sposób jak dwaj poprzedni naturaliści (Robert Swinhoe i Armand David – przyp. J. C. ),puścił się bowiem w towarzystwie młodego oficera Pylcowa i dwóch sybirskich kozaków, a przebywając w tak szczupłym gronie okolice wojną domową niepokojone, dotarł do krajów przez nikogo dotąd nie zwiedzanych.
W listopadzie roku 1870 pan Przewalski wyruszył z Kiachty przez pustynię Gobi do Pekinu, gdzie porobiwszy stosowne przygotowania, udał się na północ w okolice jeziora Dołaj-nor, przy granicy Mandżuryi, dla zbadania ich pod względem przyrody i obserwowania wiosennej wędrówki ptaków. Następnie wróciwszy do Pekinu, udał się przez Mongolię do Ordosu, z zamiarem dostania się do jeziora Kukonooru i dalej na zachód, lecz dla braku środków pieniężnych i z powodu niedostatecznego przygotowania się na tę trudną wyprawę, musiał się cofnąć i wrócić do Pekinu. Niezrażony tym pierwszym niepowodzeniem wyruszył powtórnie lepiej już przygotowany, przeszedł Alaszan, dotarł do Kukonooru, gdzie przebył porę wiosennego ciągu, i przekonał się, że ciąg tam jest bardzo słaby, ptactwo bowiem lecące z południa na Sybir ciągnie bliżej morza do Ussuri, i wzdłuż tej rzeki posuwa się na północ, a następnie rozprasza się po tej obszernej krainie.
Znad Kukonooru przeszedł do prowincyi Gańsu, owej krainy, o której marzył ks. David, lecz nie mógł się do niej dostać z powodu niemożności dostania ludzi do pomocy; krajowcy bowiem obawiali się okolicy, dokąd się przeniosły resztki powstania, gdzie jeszcze wrzała wojna domowa, i gdzie groziły napady band rozproszonych. Śmiało je przebyła ta szczupła expedycya, wpośród tych band, przez żadną niezaczepiona. Następnie przez Cajdam Przewalski dostał się do północnego Tybetu i dotarł do rzeki Mur-usu. Dla braku odpowiednich środków, niepodobna było posunąć się dalej w głąb Tybetu, po przebyciu więc w tych dzikich górach kilku miesięcy, wrócono tąż samą drogą do Ałaszanu, skąd prosto przez pustynię ruszono do Urgi i przybyto do Kiachty w połowie września 1873 roku.
Cały ciąg tej podróży odbyto pośród nadzwyczajnych trudności i wysileń, nie chroniąc się nigdzie pod dachem, lecz podczas najcięższych nawet mrozów w Mongolii i na wyżynach Tybetu nocowano pod własnym namiotem. Brak opału dotkliwie dawał się uczuwać i jedyny palny materiał, suchy gnój wielbłądzi i bydlęcy, musiano zbierać po drodze, aby się było czym w nocy ogrzewać i żywność przy tym ugotować. W wielu miejscach doświadczono braku wody. Co noc musiano się mieć na baczności od band zbrojnych rabusiów i kolejno wartę odbywać. Sam naczelnik wyprawy nie wyłączał się od niczego, wartował z całą sumiennością, tak samo jak i inni wszelkie usługi wykonywał. Kupowanie wielbłądów i żywności od krajowców z wielką trudnością przychodziło i dużo czasu marnowało. Kilka razy narażeni byli na wielkie niebezpieczeństwa, a mianowicie w czasie powrotu przez pustynie było już tak rozpaczliwe położenie, że gdyby w studzience, do której dążono, nie znaleziono wody, ludzie i bydlęta byliby zgubieni; wierny pies, który całą odbył podróż, padł ofiarą w tej katastrofie.
Pan Przewalski skreślił kartę całej przebytej drogi, pooznaczał wysokości wielu miejsc ważniejszych, i sprostował kilka błędów geograficznych; prócz tego przez cały ciąg podróży prowadził obserwacye meteorologiczne. Czynności te były bardzo uciążliwe, musiano je bowiem prowadzić w sekrecie wobec podejrzliwych pod tym względem krajowców.Odkrycia zoologiczne tej wyprawy są bardzo znaczne. Niektóre bezludne okolice Gańsu, Cajdamu i Tybetu północnego tak obfitują w wielkie ssące, że co rano wyszedłszy z namiotu, otoczeni byli trzodami różnorodnych zwierząt i nieraz trudny był wybór, za któremi się udać. Dzikie jaki (Bos grunniens) szczególniej były obfite i nietrudne do upolowania; po większej części łatwo one dopuszczały na równinie na doniosłość sztućca, lecz niełatwo było ubić jednym wystrzałem. Dziwny zwyczaj tego olbrzyma ułatwiał zwykle dobicie, zwierz bowiem raniony nie ucieka lub rzuca się z wściekłością ku strzelcowi, ale po kilku razach zatrzymuje się w miejscu lub napowrót się oddala; po następnych strzałach manewr ten powtarza, dopóki trupem nie padnie; ani razu nie było wypadku, aby się odważył naprawdę człowieka atakować. Ogromny ten zwierz po raz pierwszy został zbadanym i skóra do Europy sprowadzona. Stare samce dochodzą do 40 pudów wagi, – a doprowadzenie do Kiachty kosztowało do 300 rubli. Jest on o wiele większy od jaków przyswojonych, co jest przeciwieństwem z ogólnym przekonaniem, że typy dzikie są zawsze mniejsze od ras domowych od nich pochodzących. Zdobycze pana Przewalskiego w dziale ssących są niemałe i ważny stanowią przyczynek do fauny chińskiej, dotąd jednak nie mamy o nich dokładnego wyobrażenia.
Dokładniejszą nierównie wiadomość mam o zbiorze ornitologicznym, przejrzałem bowiem znaczną część ptaków, a o całości mam dość dokładne dane od samego pana Przewalskiego. Znajduje się tam więcej jak 15 gatunków zupełnie nowych; między niemi zasługują na szczególną uwagę: jarząbek, dwa bażanty, ciekawa bardzo poświerka, dla której wypadało utworzyć nowy rodzaj Urocynchramus, odznaczająca się od innych krótkiemi, tępemi jak u sikor skrzydłami, długim ogonem, jak u rodzaju Uragus i różowym kolorem, którego żadna inna poświerka nie ma, itd. Z innych zaś ptaków znanych skądinąd, a dotąd niepostrzeganych w granicach państwa chińskiego, będzie więcej jak 20 gatunków; między takiemi są niektóre bardzo ciekawe, jak np. Podoces Hendersoni i Podoces simplex, równocześnie odkryte przez pana Przewalskiego na granicy ich północnego pobytu i przez pana Hendersona na południowym krańcu, lecz ponieważ ten ostatni podróżnik powrócił pierwej, jego więc okazy posłużyły za typ opisów. Ogólny więc przyczynek do fauny ornitologicznej Chin wynosić będzie nie mniej jak czterdzieści gatunków, a więc lista przez księdza Davida podana, do ośmiuset z górą gatunków podniesioną zostanie. Gdy wkrótce wyjdzie z druku drugi tom dzieła pana Przewalskiego pod tytułem „Mongolia i kraina Tangutów”, obejmujący część zoologiczną, będzie wiadomość dokładna o jego zdobyczach, a przyczynki dodane do materiałów wykazanych przez ks. Davida i p. Swinhoe, wystawią w całym świetle stan obecny znajomości fauny chińskiej.
Pan Przewalski wybiera się z wiosną roku 1876 w nową podróż do Tybetu i rozpocznie ją z Kaszgaru, to jest z zupełnie przeciwnej strony. Przebywać będzie właśnie te okolice, w których według wskazówek Mongołów i Chińczyków ma się wielbłąd dziki znajdować. Na tę wyprawę środki nierównie większe będą niż na poprzednią, lecz powodzenie nie zawsze jest zależne od tego”.

***
 5. Trzecia wyprawa – do Lob-noru i Dżungarii


Po drugiej podróży azjatyckiej Przewalskiego triumfalnie witano w Petersburgu, przyjęcie goniło przyjęcie, prelekcja prelekcję; nagroda nagrodę; zaszczyty, pochwalne artykuły w prasie, szarża podpułkownika wreszcie... Prawie każdemu to sprawiłoby przyjemność. Ale nie Przewalskiemu, który ciągle zmieniał miejsce pobytu, wynajmował skromne dwupokojowe mieszkanka, po kilka dni nie pokazywał się publicznie – byle tylko uniknąć licznych spotkań, fet i zaproszeń. Tego rodzaju zgromadzenia bowiem – wbrew pozorom – nie są płaszczyzną porozumienia międzyludzkiego, lecz raczej bezsensownej rywalizacji i zasadzania się ludzi na siebie nawzajem. Profesor Lew Gumilow pisał w książce „Etnogeneza a biosfera Ziemi” (s. 125-126): „Jak tylko gęstość zaludnienia staje się dość wysoka, ludzie wstępują ze sobą nawzajem w stosunki rywalizacji... Przy czym walka (ludzkich) osobników wewnątrz gatunku nie ma nic wspólnego z wewnątrzgatunkową walką o wyżywienie (w świecie zwierząt), a jej prawa nie mogą być przenoszone na społeczeństwo ludzkie. Tu daje się stwierdzić coś zupełnie innego: zaostrzenie walki o dominację w stadzie, przy czym – co może wydać się nieoczekiwane – właśnie zwycięzcy nie pozostawiają potomstwa... Dlatego geny męczenników idei i nauki, odważnych żołnierzy, poetów i artystów w kolejnych pokoleniach spotyka się coraz rzadziej i rzadziej”.
M. Przewalski jakby wyczuwał, a może wręcz dokładnie sobie z tej okoliczności zdawał sprawę i nie chciał się pogrążać w marnej krzątaninie tego świata, tym bardziej, iż z pewnością rozumiał, że nie tylko jego osiągnięcia naukowe, lecz nawet powierzchowność i styl zachowania się niezbyt pasują do salonów, w których dominuje intryga i przeciętność. Szkoda więc było czasu na takie próżnowanie.
M. Przewalski natychmiast przykuwał uwagę rosyjskiego otoczenia. Jeden z jego uczniów, P. Kozłow, wspominał: „Swą postawą, ruchami, głosem, swą niepowtarzalną orlą głową – nie był podobny do innych ludzi, a głębokie spojrzenie ostrych pięknych błękitnych oczu, wydawało się, przenika w głąb duszy”.
Znać było w tym olbrzymie dawną „sarmacką” rasę... Gdyby znany fizjognomista amerykański Robert L. Whiteside, autor książki „Face language” (1994) spojrzał na podobiznę M. Przewalskiego, musiałby widocznie z jego rysów wyczytać: jest to człowiek o mocnym charakterze, ma wyrobione poczucie piękna (w tym piękna etycznego), jest bystry i elokwentny. Być może wskazałby też na analityczny skład jego umysłu...
Historyk N. Dubrowin zaznacza, że uczony Petersburga „nie lubił i czuł się w nim tak, jakby się znajdował w areszcie. Przeciwnik wszelkiego rodzaju aplauzu, bywał w złym stanie ducha nawet i wówczas, gdy widział, iż zwraca się na niego szczególną uwagę”. Nie lubił tamtejszego towarzystwa, z jego sztucznym wigorem, nieprzyjemną poufałością, niespokojnym pozerstwem, fałszywą serdecznością i pijanym tupetem. Społecznością nieuków i durniów, których ideał polegał na podrygiwaniu rachitycznymi nóżkami podczas tańca i na przeżywaniu sentymentalnych operetek – oto czym w zasadzie był ówczesny high life petersburski.
W okresie tym uczony pracował z reguły po 10 godzin na dobę nad pierwszym tomem „Mongolii i Kraju Tangutów”. Wkrótce też posypały się na niego jak z rogu obfitości zaszczyty i odznaczenia naukowe: z Petersburga, Berlina, Paryża.
M. Przewalski jednak z natury był obojętny na ludzkie pochwały i próżne zaszczyty. Mógłby za Franciszkiem Baconem powiedzieć. „Jeżeli pochwała pochodzi od ludzi pospolitych, to zazwyczaj jest fałszywa i nic nie warta; i przypada raczej w udziale ludziom pozoru niż ludziom cnotliwym; pospolici ludzie bowiem nie umieją cenić wielu wysokich cnót i zalet. Zalety najniższego rzędu znajdują u nich pochwałę, zalety średniej miary budzą w nich zdziwienie czy podziw; ale dla cnót najwyższych nie mają oni żadnego zrozumienia i zgoła ich nie postrzegają”. (Francis Bacon, O chwale i pochwale, w: „Eseje”, s. 228).
Pliniusz Młodszy też zauważał: „Chwaląc innego człowieka, samym sobie czynimy sprawiedliwość; albowiem ten, kogo chwalicie, jest albo wyższy od was w tym, co chwalicie, albo niższy; jeśli jest niższy, to jeśli się go za to chwali, to wy sami tym bardziej zasługujecie na pochwałę; a jeśli jest wyższy, to gdyby się go nie chwaliło, wy sami tym mniej zasługiwalibyście na pochwałę”.
Francis Bacon zaś po wiekach dodawał: „Szczodrze się szafuje chwałą i pochwałą dla innych za to, w czym sam człowiek ma pewną doskonałość. Tylko niewiele jednak pochwał wynika z życzliwości i szacunku. Często chwali się kogoś, by mu zaszkodzić przez wzbudzenie zawiści i wrogości w stosunku do niego. „Gdy się bowiem zbytnio wychwala i wywyższa człowieka lub jakąś sprawę, to wywołuje się sprzeciw oraz zawiść i wzgardę”. (F. Bacon).
Człowiek rozumny powinien traktować pochwały i komplementy z rezerwą, gdyż mogą to być po prostu pochlebstwa, których się przecież używa, by panować nad kimś pod pozorem uległości. Pochlebca chytry pochwala w człowieku to, w czym tenże człowiek wydaje się celować we własnym mniemaniu; pochlebca zaś perfidny i bezczelny wychwala w kimś właśnie to, co ów uważa za swój niedostatek lub w czym czuje się słabszy. Takie pochwały prowadzą do zguby chwalonego, o ile nie potraktuje ich obojętnie i nie oddali się od przewrotnego pochlebcy.
Nie przypadkiem jednak dawna mądrość radzi, iż pomyślność należy ukrywać w domu. Wywołuje ona bowiem ludzką zawiść i złość. Wbrew pozorom życie uczonych w większości krajów Eurazji, a już w krajach słowiańskich szczególnie, nigdy nie było godnym pozazdroszczenia. „Od tysięcy lat uczeni skarżą się na to, że uprawiana przez nich wiedza cieszy się niewielkim uznaniem masy ludzkiej, obserwatorzy zaś życia społecznego potwierdzają, że narzekania te bynajmniej nie są bezpodstawne. Z badań zbiorowości znajdujących się na niższych poziomach kultury oraz wielkich grup ludzi oddanych zajęciom praktycznym w społeczeństwach bardziej cywilizowanych – rolników, rzemieślników, kupców, gospodyń domowych itd. – wynika, że stosunkowo rzadko ludzie czynu odczuwają w normalnych warunkach potrzebę kogoś, kto specjalizuje się w uprawianiu wiedzy...” (F. Znaniecki, „Społeczne role uczonych”, Warszawa 1984, s. 303).
I tak pozostaje do dziś. Zważywszy zaś, iż Mikołaj Przewalski był uczonym z prawdziwego zdarzenia, autentycznym badaczem i odkrywcą, a nie miernotą przeżywającą cudze myśli, musiał się liczyć z ukrytą wrogością środowiska. „Jest oczywiste, że dla odkrywcy faktów, swobodnie włóczącego się w poszukiwaniu tego, co nieoczekiwane, nie ma miejsca w środowisku uczonych o dobrze unormowanych tradycyjnych rolach. Może on być samotnikiem, niezależną jednostką, pozbawioną zainteresowania tradycjami zawodu, lub buntownikiem przeciwko ustalonym autorytetom intelektualnym. W żadnym wypadku nie przyświeca mu jedynie ciekawość lub chęć przygody. Sama ciekawość nie wystarczy, by wzbudzić dążenie do wykrycia faktów obiektywnie nieznanych, nie zaobserwowanych przez innych badaczy: wprost przeciwnie, pobudzenie przychodzi raczej z komunikacji społecznej, dzięki której jednostka dowiaduje się o istnieniu faktów nieznanych jej, lecz znanych innym ludziom. „Duch przygody” może istotnie zaprowadzić jednostkę na nieznane tereny, lecz nie w poszukiwaniu obiektywnych faktów, które należy zarejestrować na użytek nauki, lecz w poszukiwaniu niezwykłych doświadczeń osobistych. Turyści, myśliwi polujący na grubego zwierza, poszukiwacze złota, pionierzy i koloniści nie są eksploratorami naukowymi.
W przypadku eksploracji faktów czynne muszą być dążenia innego rodzaju. Samotnego obserwatora przyrody, jakimi był Fabre lub Thoreau, lub kultury – takiego, jakimi byli ci archeologowie lub etnologowie, którzy zapoczątkowali intensywne studia nad minionymi lub egzotycznymi cywilizacjami – ożywia miłość do badanych faktów. Doświadcza on estetycznej przyjemności, kontemplując odkryte przez siebie nowe zjawisko; przyjemność ta przeradza się w podniecającą świadomość niewyczerpalnego bogactwa badanej dziedziny, jej niezliczonych tajemnic i stwarzanych przez nią możliwości nowych odkryć. Tego rodzaju miłość zmienia się czasem w mistyczny entuzjazm, jakiego doświadczał Giordano Bruno, który, choć traktowany jako buntownik, pozostał nade wszystko miłośnikiem nieskończonego świata empirycznego, ofiarowującego mu cuda, których kontemplacja mogłaby wypełnić całą wieczność.” (F. Znaniecki, „Społeczne role uczonych”, s. 452-453).
Jest rzeczą ewidentną, że tego rodzaju postawa cechuje bardzo niewielu ludzi i przez bardzo nielicznych może też być zrozumiana i zaakceptowana. Z reguły zaś ludzie nie lubią tego, kogo i czego nie pojmują. „Wielkość myśli niewidoczna jest królom, wodzom, bogaczom, wszystkim mocarzom cielesnympisał Blaise Pascal.
Mógł dodać, że pospólstwu również... Jako skutek tego zjawiać się więc musi negatywny stosunek do wszystkiego, co oryginalne i nieprzeciętne. Wokół każdego zresztą znakomitego człowieka nieustannie jest tworzona mglista negatywna aureola powstająca na skutek fałszywego rozumienia i płytkiego tłumaczenia prawie każdego jego czynu, słowa, ruchu, odruchu. Jest to nieuchronna i konieczna prawidłowość, wynikająca z samej istoty rzeczy: głupota nigdy nie zrozumie mądrości. „Zły dobrego nie chwali, ani głupi mądrego” – pisał Jan Opaliński. A dawne, znane w wielu językach porzekadło głosi: „Jest to los królów – mówi się o nich źle, gdy czynią dobrze”.
M. Przewalski – w przeciwieństwie do ogromnej większości ludzi – kierował się zasadą: „Życie jest krótkie, a prawda działa i żyje długo: mówmy więc prawdę”.Społeczności, złożonej z cwanych kłamczuchów tego rodzaju filozofia i tego rodzaju postępowanie wydawały się krańcowo nonkonformistyczne, co też powodowało niesamowite oburzenie. Chodzi o to, że – jak to trafnie ujął Johann W. Goethe – „Prawda jest pochodnią, i to ogromną; dlatego wszyscy staramy się, mrużąc oczy, przejść mimo niej jak najszybciej, pełni lęku, by się nie oparzyć”.
Stąd też powszechna obawa przed „prawdomówcami”, którzy mącą nam błogi spokój. Fryderyk Nietzsche w „Niewczesnych rozważaniach” pisał: „Ludzie są jeszcze bardziej leniwi niż bojaźliwi i boją się właśnie najbardziej uciążliwości, któremi by obarczyła ich bezwarunkowa uczciwość. Jedynie artyści nienawidzą tego gnuśnego chadzania w zapożyczonych manierach i przewieszonych opiniach i odsłaniają tajemnicę, nieczyste sumienie każdego, twierdzą mianowicie, że każdy człowiek jest jednorazowym cudem. Ważą się ukazywać nam człowieka, jak to on aż do każdego ruchu mięśnia jest sobą samym, jedynym, co więcej, że w tej surowej konsekwencji swojej jedyności jest piękny i godny uwagi, nowy i nie do wiary, jak każde dzieło natury. Jeśli wielki myśliciel ludźmi gardzi, to gardzi ich lenistwem, gdyż z powodu tego wydają się, jak towar fabryczny, obojętni i niegodni obcowania i pouczenia. Człowiekowi, który nie chce należeć do tłumu, wystarczy tylko przestać być względem siebie wygodnym; niech słucha swego sumienia, które doń woła: „bądź samym sobą!”.
Wszelako za bycie sobą zawsze się płaci większym lub mniejszym wyobcowaniem ze społeczności i się ponosi tego koszta. Ludzie nietypowi zawsze jakby wypadają z totalności społecznej i narodowej, wywołują palącą nienawiść dołów społecznych, domagających się ich zniszczenia wychodząc z zasady negacji prawa do odmienności.
U ludów pierwotnych jednostka czuje się przede wszystkim członkiem swej grupy. Duma jej więc lokowana jest nie tyle w zdolnościach i osiągnięciach osobistych, ile w działaniu instytucji i w życiu społeczności. Na wyższym poziomie rozwoju bardziej cenione bywa nie infantylne („dziecięce”) przywiązanie do swej grupy, niepozbawione rozumu „poczucie stadności”, lecz takie cechy jak niezależność przekonań i zgodne z nimi postępowanie, poleganie na sobie wynikające z zaufania do własnych rozstrzygnięć, odpowiedzialność (dziecko, jako istota nieświadoma nie jest odpowiedzialna nawet za popełnienie zbrodni), obowiązkowość, głębokość i szczerość uczuć. Cechy te oczywiście są bardzo korzystne dla społeczeństw nowoczesnych i się rozwijających, ale też żadne społeczeństwo nie wspiera tego rodzaju ludzi i zachowań.
Tworzenie, organizowanie złośliwych plotek, pomówień wokół ludzi, którzy są coś warci i już tym samym wywołują oburzenie nicponi, to praktyka powszednia tych, co widzą w działalności każdego dzielnego człowieka zagrożenie własnego błogiego spokoju – lub interesów. Plotka łatwo trafia do ludzi tzw. „prostych”, nieświadomych utajonych motywów jej puszczenia w obieg. Najlepiej zresztą ukrywa się własne podłe praktyki posądzając o jeszcze gorsze kogoś innego. Nie uniknął tego i M. Przewalski, toteż rychło przejrzał fałsz i marność chwały tego świata, unikał więc go oddając się badaniom naukowym bez reszty.
Uczucia i postawy mogą się ujawniać mimowolnie w tonie głosu i w gestach, w mówieniu lub robieniu czegoś bez świadomości znaczenia tego czegoś. W ten sposób każdy człowiek manifestuje swą istotę w dowolnym szczególe swych zachowań. W obcowaniu z możnymi tego świata zachowywał Przewalski polsko-szlacheckie poczucie równości ze wszystkimi prócz Boga i nigdy nie posuwał się do czołobitności. W Rosji niewielu to się podobało, wielu dziwiło, a najwięcej drażniło.
Dawne rycerskie usposobienie Mikołaja Przewalskiego stawało się już w Rosji XIX wieku czymś anachronicznym, i tu bowiem pod względem ilościowym dominował już typ charakterologiczny „kupca” i „przedsiębiorcy”, nie zaś romantycznego rycerza. Filozof niemiecki Max Scheler pisał o tym procesie moralnej metamorfozy narodów europejskich: „Samo życie – życie jednostki, rodziny, plemienia, narodu, ich czysta egzystencja – ma teraz zostać dopiero usprawiedliwione przez pożytek, jaki przynosi szerszej wspólnocie. Nie wystarcza samo jego istnienie w charakterze podmiotu wartości wyższych od pożytku; na to istnienie życie powinno dopiero „zasłużyć”. Prawo do egzystencji i życia, które dawniejsza moralność zaliczała do „praw przyrodzonych”, zostaje zaprzeczone w teorii i w praktyce. Obowiązuje natomiast zasada: kto nie może się dostosować do mechanizmu cywilizacji utylitarystycznej i jej aktualnego „zapotrzebowania” na ludzkie czynności, „niechaj” ginie, niezależnie od wartości witalnych, jakie ponadto reprezentuje. Mniemanie, iż życie, którego wyrazem jest już czynność niezamierzona i jej formy, samym swym „pulsowaniem” i właściwymi mu procesami wewnętrznymi przedstawia samo w sobie pełnię wartości, której mają służyć wszelkie działania pożyteczne i która powinna tylko realizować się coraz swobodniej dzięki wszelkim mechanizmom; przekonanie, że jest ono niejako rodowitym panem i królem świata nieożywionego, a więc nie jest wyniesione ponad świat ten dopiero dzięki korzyściom spowodowanym przez przystosowanie do niego ani dzięki posiadanym zdolnościom przysparzania korzyści – ustępuje innym poglądom i uczuciom, a mianowicie: że czysty przejaw życia jest tylko balastem i niedopuszczalnym luksusem, swego rodzaju „atawizmem” wcześniejszych pożytecznych zdolności do poruszania się i działania.
Zgodnie z tą ideą naczelną zanika też w teorii i praktyce wszelkie zrozumienie dla uznawania życia za wartość samoistną, a przeto także dla techniki życia; czy to dla techniki rozrodu, czy też dla techniki potęgowania indywidualnych i społecznych sił życiowych, znanej prawie wszystkim dawniejszym cywilizacjom – w postaci kast obliczonych na selekcję najlepszych i wzrost dziedzicznych wartości fizycznych, intelektualnych i moralnych; w postaci stałych automatycznie funkcjonujących reguł podziału dóbr kultury, w postaci wszelkich form ascezy i ćwiczeń, turniejów, zaprawy rycerskiej. Przypatrując się ustrojowi kastowemu i ascezie w Indiach, greckiemu ustrojowi stanowemu, gonitwom, igrzyskom i gimnazjonom, ustrojowi stanowemu średniowiecza, jego ascezie, jego grom rycerskim i turniejom, wychowaniu japońskich samurajów, starochińskiemu ustrojowi stanowemu i tamtejszym metodom wychowawczym – wszędzie widzimy wpływ takiej oto idei: że technika martwych maszyn powinna stać niżej od techniki życiowej; że życie samo w sobie i pełnia jego sił już zasługuje na istnienie – zupełnie niezależnie od pytań „po co” i „w jakim celu” w sensie pożytecznej pracy zawodowej! Dopiero cywilizacja nowożytna nie tylko pozbawiona jest w praktyce takiej techniki witalnej, ale zatraciła nawet jej ideę. Aby móc robić lepsze interesy, aby całkowicie wyzwolić potrzebne po temu siły, odrzuca się resztki ustroju stanowego wspólnoty, w którym dokonywała się sensowna selekcja najlepszych i który odzwierciedlał arystokratyzm panujący w całej przyrodzie żywej, społeczeństwo zaś ulega zatomizowaniu. Zamiast „stanu”, tj. pojęcia, w którym szlachectwo krwi oraz tradycja przesądzają o jedności grupy – pojawia się „klasa”, grupa zjednoczona posiadaniem i pewnymi obyczajami zewnętrznymi, dyktowanymi przez modę, oraz tzw. „wykształceniem”. Wszelkim ćwiczeniom ciała i sił przyznaje się wartość tylko jako „wytchnieniu” po pracy lub nabieraniu sił do nowej pożytecznej pracy – a nie po prostu jako grze sił życiowych, która sama przez się ma wartość. Nie rozumie się już potrzeby ćwiczenia funkcji życiowych w imię samego życia (również myślenia w imię myślenia, jak w dialektyce starożytnej) – a więc nie ze względu na pracę – nie rozumie się potrzeby jakiejkolwiek ascezy witalnej i duchowej, celowego przydziału tradycyjnych środków wykształcenia i nabytych skarbów ducha zgodnie z predyspozycjami każdej grupy. Wszystkim rządzi tu mechaniczny przypadek. Wszystko to tylko „zabawa”, a „naprawdę poważne” są tylko interesy i praca. Również współczesny „sport” jest tylko wytchnieniem od pracy, a nie wyrazem nieskrępowanej żywotności, której praca też ma służyć”... (Max Scheler, „Resentyment a moralność”, s. 194-196).
Prawie zupełna charakterologiczna odmienność M. Przewalskiego od jego rosyjskiego środowiska spowodowała, iż uczony – jak zaznaczyliśmy – jedynie w pracy naukowej znajdował satysfakcję i zadowolenie. Wyczuwał, że nawet jego wygląd i ruchy są odbierane przez petersburskie otoczenie jako „obce”... Tak też istotnie było, a inaczej być w tym przypadku nie mogło. Alfred Adler („Sens życia”, s. 91, 97) uważał, że: „kształt organów ludzkich, a także zewnętrzna budowa człowieka pozostaje w pewnej zgodności z jego trybem życia (...). Każdy ruch wynika z całokształtu osobowości i nosi w sobie jej styl życia, każda forma wyrazu wypływa z określonej osobowości... Jak się ktoś porusza, taki jest sens jego życia”.
Czyż trzeba specjalnie uwypuklać zasadniczą różnicę życia i typu psychologicznego pustego salonowca, a „siłacza” i bohatera, pokonującego ogromne przestrzenie i trudy wielkich podróży? Ta zasadnicza różnica jest ewidentna. A z niej wynika też wzajemna tych ludzkich typów do siebie antypatia.
Słabeusze nienawidzą wszelkich wyczynów fizycznych, o których samo wspomnienie rodzi w nich gwałtowne poczucie niższości i ostry dyskomfort psychiczny. Gniewają się więc na zdrowych i mocnych kolegów, drwią z nich w ukryciu i wyśmiewają z jadowitą złośliwością, do jakiej zdolni są tylko zawistnicy czujący się poniżeni przez czyjąś doskonałość. Miernotę najprościej się rozpoznaje z braku podziwu dla wielkości. „U wszystkich tak zwanych „pięknych duszyczek” istnieje na dnie fizjologiczne niedomaganie”, – pisał Fryderyk Nietzsche. A to niedomaganie, jak wskazaliśmy, jest źródłem głębokiego, rozjątrzonego resentymentu.
Życiowym ideałem Przewalskiego była niezależność osoby, jego wyobrażenie komfortu psychicznego wiązało się z nieskrępowaną aktywnością na polu nauki, na utrzymywaniu dystansu od „bliźnich”, na przekonaniu, że „wspólnota pospolityzuje”. Życie zbiorowe, gromadne uznawał za dopuszczalne jedynie jako konieczność, bez której nie dałoby się urzeczywistnić tych czy innych zamiarów naukowych.
Bywają intelektualiści kroczący przez życie żywiołowo, a bywają tacy, którzy świadomie kreują swą osobowość, nie tylko umysłową i artystyczną, ale też powszednią, życiową. Pierwsi odrzucają świadomą samokreację osoby jako samoograniczanie się i deformowanie indywidualności, drudzy afirmują ją jako istotny środek samorealizacji. W przypadku Przewalskiego mamy do czynienia z połączeniem tych dwu, w pewnym zakresie przeciwstawnych, wydawać by się mogło, tendencji: z żywiołową samokreacją. To był charakter, dla którego wychowanie rozumnej samoświadomości było po prostu naturalnym sposobem istnienia. Jądrem zaś tej tendencji było instynktowne dążenie do doskonałości, wrodzony perfekcjonizm.
M. Przewalski był człowiekiem obdarzonym wysokim poczuciem odpowiedzialnościmoralnej, zdolnym do przeciwstawienia się stereotypom, nie poddającym się biernie naporowi zdarzeń i nie poszukującym autorytatywnych, podjętych za niego rozwiązań. Zachowywał w każdej sytuacji suwerenność etyczną, był swoim własnym prawo- i mocodawcą moralnym, zawsze zachowywał wysoką dojrzałość, rzetelność i siłę ducha. A przecież to taki właśnie – i tylko taki – człowiek zasługuje na miano człowieka autentycznego, szukającego rozwiązań moralnych we własnym prawym sumieniu i ponoszącego osobistą odpowiedzialność za swe decyzje.
Najwewnętrzniejszym jądrem ducha prawdziwie europejskiego jest dążenie do kształtowania życia według wymogów świadomego rozumu osoby, rozumu, oświeconego przez prawe sumienie. Prócz materialnych istnieją przecież w życiu wartości inne, duchowe, moralne, intelektualne, których nie da się ani zmierzyć, ani zważyć, lecz które są decydującymi wartościami we właściwej hierarchii ludzkiego bytowania. Należy do nich i poszukiwanie prawdy na drodze naukowego badania, które to poszukiwanie niewątpliwie wchodzi w zakres samego powołania człowieka.

***

Szykując się do kolejnej, trzeciej podróży uczony zetknął się z problemem znalezienia godnego towarzysza dalszych trudów. Porucznik Pylcow ożenił się z krewną Przewalskiego, Aleksandrą Tołpyhówną i zamierzał podać się do dymisji. Wówczas Przewalski wpadł na pomysł zaproszenia do siebie Jagunowa, towarzysza z czasów wyprawy nad Ussuri, którego on tymczasem urządził do jednej z uczelni warszawskich. Niestety – jak zaznaczyliśmy w jednym z poprzednich rozdziałów – w tym właśnie momencie nadeszła z Warszawy wieść, że Jagunow utonął podczas kąpieli w Wiśle. Był to okropny cios dla uczonego, który mocno pokochał był swego pupila i przywiązał się doń niezmiernie.
Byle kogo zabierać w długą, uciążliwą, wręcz morderczą podróż nie można było. Musiał to być ktoś, kto miał żelazne i nerwy, i serce, i mięśnie, a i głowę tęgą do prac badawczych. Takich zaś ludzi w dowolnej populacji jest niewielu. Wreszcie wybór jego padł na dwóch młodych ludzi: Teodora Eklona i Jewgrafa Powało-Szwyjkowskiego. Ten drugi był szlachcicem smoleńskim, a rodowód miał polski. W końcu maja 1876 roku cała grupa wyruszyła z Petersburga w kierunku południowo-wschodnim...
Trzecią wyprawę – tym razem do gór Tien-szanu – poprowadził Przewalski w składzie czterech ludzi i 24 wielbłądów. Po kilku tygodniach wszelako jeden z uczestników z ekspedycji się wycofał. Był to właśnie Powało-Szwyjkowski, który nie potrafił przystosować się do stylu kierownictwa swego szefa, co powodowało ciągłe zatargi i nieporozumienia uniemożliwiające normalną pracę.
Fatalny początek wyprawy nie wróżył powodzenia całości przedsięwzięcia i jego pomyślnemu ukończeniu. Wina niewątpliwie była tym razem po stronie Przewalskiego. Był on bowiem impetykiem – porywczym i gwałtownym, gdy go coś dotknęło w poczuciu moralnym; człowiekiem zupełnie nieskłonnym do kompromisów.
Trzeba zresztą powiedzieć, że był również urodzonym przywódcą, charyzmatykiem, któremu prawie wszyscy mimo woli ulegali. Ale, jak świadczy przykład z J. Powało-Szwyjkowskim, – nie wszyscy. Wówczas ktoś musiał się wycofywać i odchodzić. Oczywiście, jak pisał Nietzsche: „Człowiek poznający nie tylko kochać musi wrogi swoje, musi też umieć nienawidzieć swych druhów”.
Wszelako i w tym, jak we wszystkim, dobra by była szczypta umiaru, ten jednak nie należał do głównych cnót Przewalskiego, maksymalisty i niewątpliwego „nałogowca”. Alfred Adler w cytowanym już tu wielokrotnie dziele „Sens życia”powiada: „Nałogowiec jest niemal zawsze człowiekiem uczuciowym. Cofnięcie się przed wykonaniem zadania życiowego narzuca jednak społeczności ludzkiej ciężar i czyni ją ofiarą wyzysku. (...) Chodzi o ludzi, których rozwój socjalny został powstrzymany, którym brak już zdolności widzenia, słyszenia, mówienia i sądzenia w prawidłowy sposób. Zamiast „common sense” posiadają „prywatną inteligencję”, którą posługują się zręcznie, by podążać bezpiecznie boczną drogą”.
Z pewnymi zastrzeżeniami te słowa dało by się zastosować do opisu niektórych zachowań M. Przewalskiego. Oczywiście, dynamiczny typ osobowości tego uczonego dało by się dość dokładnie opisać także za pomocą innych kategorii, jak np. „przywódcy” według aparatu pojęciowego Le Bona, lub „szefa” – według terminologii współczesnej amerykańskiej psychologii społecznej, czy „pasjonarysty” z systemu antropologicznego Lwa Gumilewa.
Gustave Le Bon w dziele „Psychologia tłumu” zauważa: „Przywódców (...) można podzielić na dwie różne grupy. Do jednej zaliczymy ludzi energicznych, o silnej, lecz zmiennej woli. Do drugiej, mniej licznej niż poprzednia, należą ludzie o silnej i wytrwałej woli. Pierwsi charakteryzują się gwałtownością, odwagą i przedsiębiorczością. Mają oni szczególne pole do działania wtedy, kiedy chodzi o jakiś napad, o pociągnięcie tłumu w niebezpieczne przedsięwzięcie lub kiedy potrzeba prowadzić rekruta do bohaterskiej bitwy...Energia tych przywódców jest wielka, lecz niestała, i znika wraz z bodźcem, który ją wywołał. Ludzie ci, wracając do zwykłego życia, ... dają często dowody wielkiej słabości, chociaż był czas, że siłą swą porywali tłumy. Okazują się niezdolni do wybrnięcia z nieco zawikłanej sytuacji życiowej, mimo że potrafili dawać sobie radę w sprawach o wiele bardziej powikłanych. Przywódcy ci umieją spełnić swą rolę wtedy, kiedy im samym ktoś przewodzi i dodaje sił, kiedy ponad nimi jest inny człowiek lub idea, co zmusza ich do kroczenia po dokładnie wytkniętej drodze.
Przywódcy należący do drugiej grupy to ludzie o woli wytrwałej, którzy mimo skromniejszych form wywierają na duszę tłumu wpływ o wiele trwalszy. Są to np. założyciele religii i twórcy ponadczasowych dzieł: św. Paweł, Mahomet, Krzysztof Kolumb, Lesseps. Do tych ludzi, niezależnie od stopnia ich rozwoju umysłowego, należy nieraz cały świat. Wytrwała wola, nie znająca przeszkód i zwątpień, jest ich charakterystyczną właściwością. Nie zawsze potrafimy uświadomić sobie w należytym stopniu to, czego może dokonać wytrwała i potężna wola; nic się jej nie oprze – przyroda, bogowie, ludzie...Dzieło traktujące o życiu wielkich przywódców ludzkości niewiele by zawierało nazwisk, ale nazwiska te przewodziłyby najważniejszym wydarzeniom w dziejach cywilizacji i historii.
Nieodłączną cechą życia tych ludzi jest to, że ich pomysły i dzieła są wyszydzane i zwalczane, a ich otoczenie z utęsknieniem czeka na dzień ich klęski, upadku czy choćby drobnego niepowodzenia.
Psychologiczny typ „szefa” zazwyczaj kształtuje się w twardym, pełnym walk i przeciwności dzieciństwie, kiedy to silnych szanowano, słabymi pomiatano. Bojąc się znaleźć na gorszych pozycjach, dziecko uczy się bronić przed złymi zamiarami otoczenia rozwijając umiejętność odczytywania ludzkich intencji i zamierzeń. Przy czym broni nie tylko siebie, ale i przyjaciół, w ogóle słabszych, jak też samych podstaw i zasad sprawiedliwości. Nie obawia się najostrzejszych konfliktów, gdy chodzi o prawo i prawdę. I jest z tego dumne. Nie jest, co prawda, czułe, ale, i owszem, opiekuńcze, troskliwe, prawe, spolegliwe.
Gdy takie dzieci dorastają, lubią przejmować ster życia w swe ręce, panować nad każdą sytuacją, kontrolować partnerów (w pracy, walce, miłości, przyjaźni). „Szefowie” są władczy, lecz nie w celu zaspokojenia próżności, a dla utwierdzenia stosunków opartych na kompetencji i sprawiedliwości. Próbują tworzyć własne absolutne dominia zarówno w sferze prywatnej, jak i służbowej. Bywają apodyktyczni, despotyczni, bezlitośni, ale nie okrutni. Wojowniczość przejawiają nawet dążąc do przyjaźni czy szukając drogi do serca ukochanej. Na zewnątrz prezentują się surowo a nawet groźnie, chociaż za tą powierzchownością kryje się delikatne serce zależnego dziecka, przedwcześnie wystawionego na ciosy losu. Odpędzają od siebie uczucia łagodne, które zostały utracone razem z dziecięcą niewinną ufnością w dobroć i szlachetność bliźnich. Nienawidzą zła, szczególnie moralnego, i karzą jego nosicieli z całą dostępną sobie siłą. Są samotni, nikomu nie wierzą, wiedzą bowiem, że mogą być zdradzeni tylko przez tych komu zaufają. Nie rozważają zalet i wad własnego stanowiska, nie kwestionują własnych opinii, aby nie osłabić swej stanowczości. Pragną, by ich życie było jasne, przewidywalne, nie wymykało się spod kontroli. Gdy nie mają przeciwko komu (lub czemu) walczyć, wpadają w znudzenie i rozdrażnienie, stają się kłótliwi, przyczepscy, agresywni, sprawiają mnóstwo kłopotów współpracownikom; mają bowiem niespożyte zasoby energii. Niekiedy, aby się „rozładować”, mogą wpadać w okresy zapamiętałej pracy (np. naukowej), wypraw myśliwskich czy rybackich, pijaństwa, o wiele rzadziej – nadużyć erotycznych. Lubią dobrze i dużo zjeść, co ich jakby na jakiś czas uspokaja.
„Szefowie” są skrajni. Ich zasadą: „wszystko albo nic”. Ludzi i zdarzenia oceniają w tonacji czarno-białej: silny – słaby, dobry - zły, zacny – podły, mądry – głupi; nie ma cech pośrednich, nie ma odcieni, nie ma wyrozumiałości. Stąd skłonność do prostolinijności i rozstrzygnięć siłowych. Już w dzieciństwie uczą się odrzucać wątpliwości, polegają tylko na sobie, bezpardonowo idą do natarcia zmiatając system obronny przeciwnika, nie biorąc pod uwagę motywów ani jego, ani siebie samego. Zanim nie poniesie kilku dotkliwych klęsk, nie ma żadnej skłonności do introspekcji i nie zastanawia się nad sobą. Lubią, jak to urodzeni wojownicy, pochwalić się twardym charakterem, nieuleganiem „miękkim” uczuciom, osiągnięciami bojowymi czy sportowymi. Gdy są wystawiani do wiatru przez tych, komu jednak zaufali, strasznie cierpią, miotają się między surowym purytanizmem a obalaniem wszelkich norm i zasad. Z reguły bywają inteligentni oraz silni zarówno pod względem duchowym, jak i fizycznym. Ufają i otaczają opieką tylko tych, kto jest z nimi szczery i otwarty bez reszty. Pod tym warunkiem stają się bezgranicznie lojalni i nie ma nieprawości, której by nie wybaczyli, jeśli jest wyznawana ze skruchą. Ale jeśli się stykają z małodusznym lub chłodnym i wyrachowanym kłamstwem, wpadają w niepohamowaną furię, ogromnie bowiem nie lubią być manipulowani i wyprowadzani w pole. Są skłonni do odwetu i zemsty, gdy przegrają, natychmiast podejmują przygotowania do kolejnego starcia. Chęć wyrównania rachunków odczuwają zawsze jako etyczny przymus wymierzenia sprawiedliwości.
Bezkompromisowość i konfrontacyjność „szefów” powoduje, że nieraz są postrzegani jako sprzymierzeńcy raczej kłopotliwi niż wartościowi; ale w sytuacjach dramatycznych, wymagających działań zdecydowanych i odważnych, są niezastąpieni. Nastawiony na zwalczanie wszelkiej opozycji ten typ psychologiczny przyjmuje postawę konfrontacji. Ogniskuje uwagę na ujemnych cechach przeciwnika i pozytywnych cechach własnych. Opinie odmienne od swoich uważa za nierozumne i bez przemyślenia je pomija, uwaga bowiem ulega zawężeniu i koncentruje się na osiągnięciu podświadomego celu, jakim jest zachowanie poczucia własnego bezpieczeństwa. Jednocześnie wszyscy adwersarze wydają mu się głupimi słabeuszami. Gdy zaś życie zadaje temu kłam i trzeba pogodzić się z klęską, „szef” może wpaść w okres pijaństwa, by uniknąć poczucia utraty mocy. Jest to brzemienne w niedobre skutki postępowanie, ponieważ problemy, którym zaprzeczamy, potrafią przedrzeć się do świadomości nagle i z ogromną siłą, powodując szok i załamanie. Dlatego, gdy „silny człowiek” chce zrobić parę głębszych, jest to sygnał, że powinien raczej bardzo trzeźwo się zastanowić nad tym, jakie poważne problemy powinien przemyśleć i rozstrzygnąć. Trudno mu jednak to uczynić, gdyż napięcie wewnętrzne jest zbyt wysokie i niełatwe do wyhamowania. Stąd „szef” bywa często krańcowy, a nieraz i niesprawiedliwy, apodyktyczny, negujący swe realne błędy i przewinienia, a dlatego niezdolny do poprawy. Wady te i niebezpieczeństwa są jednak w dużym stopniu kompensowane przez dużą dozę prawości, prostolinijności, honoru, szczerości, entuzjazmu, tkwiących w jego charakterze, jak też przez ogromną odpowiedzialność, energię, pracowitość, ofiarność i konsekwentność w dążeniu do wytyczonego celu.
Jak słusznie zauważa Bill Newman („Dziesięć cnót”, s. 119), przywódcy inspirują zaangażowanie, dostarczają wzorców, niejednokrotnie wyzwalając w swoich zwolennikach najwyższy poziom oddania i aktywności. Podobnie też M. Przewalski posiadał zarówno autorytet kompetencji, jak i tzw. autorytet autorytatywny, bardzo przydatny w sytuacjach ekstremalnych, gdy ważne jest nie przekonywanie i udowadnianie swych racji, lecz błyskawiczne i dokładne wykonanie rozkazu, np. w sytuacjach nieoczekiwanego zagrożenia, w które obfitują wszelkie pionierskie podróże. (Por.: Robert Cialdini, „Wywieranie wpływu na ludzi”, s. 208). Nie krył się zresztą ze swym władczym i autorytarnym usposobieniem, wręcz odwrotnie, informował o nim już na początku znajomości wszystkich, komu proponował współpracę. Nie był to brak skromności, lecz uczciwa męska szczerość.
Nie trzeba zresztą od takiego człowieka wymagać przysłowiowej „skromności”, bywa ona bowiem zbyt często zasłoną miernoty lub dużej miłości własnej, połączonej z tchórzliwą zawiścią. Jak powiada Fryderyk Nietzsche: „U człowieka stworzonego i przeznaczonego do rozkazywania zapieranie się siebie oraz skromne usuwanie się nie byłoby cnotą, lecz marnotrawieniem cnoty.
Trzeba pozwolić każdemu być sobą, a ludziom wybitnym i samodzielnym – szczególnie, bowiem, jak trafnie spostrzegał Carl Gustaw Jung, w takim stopniu, w jakim ktoś nie dochowuje wierności własnemu prawu, nie staje się on osobowością. Na szczęście dobrotliwa i pobłażliwa natura sprawia, że większości ludzi fatalne pytanie o sens ich życia nigdy nie przychodzi na myśl. A gdzie nikt nie pyta, nikt nie musi odpowiadać. „Źródłem wielkich, wyzwalających czynów w dziejach świata były osobowości przywódcze, nie zaś drugoplanowe, wiecznie gnuśne masy, które nawet do najmniejszego poruszenia zawsze potrzebują demagogów”. (C. G. Jung, „Rebis czyli kamień filozofów”, s. 244).
I chociaż Wilhelm Dilthey wspomina w swych dziełach o „orientalnej woli panowania” przeciwstawnej greckiemu etosowi pogodnej kontemplacji świata i wszechświata, trzeba przyznać, że zmysł dominacji, jeśli się łączy z wybitnymi uzdolnieniami intelektualnymi, jest cechą wartościową i społecznie pożądaną. Oczywiście, jest to typ osobowości zgoła antydemokratyczny, co więcej – z natury arystokratyczny i elitarny. Nie zmienia to jednak faktu, że arystokracja ducha bardziej niż dowolna cechy czy warstwa społeczna jest korzystna także dla całokształtu procesu dziejowego.
Max Scheler w Formach wiedzy i kształcenia sceptycznie oceniał „tępą demokrację mas, interesów i emocji”, kiedy prawa wyborcze rozciągnięte zostają na populację kobiet i wyrostków. Pisał: „Nie zawsze też w historii była demokracja rzecznikiem kształcenia i nauki! Przypomnijcie sobie Sokratesa i Anaksagorasa [wielcy greccy filozofowi, pierwszy został przez współobywateli skazany na śmierć, drugi na wygnanie za głoszenie poglądów trudno zrozumiałych dla gminu – przyp. J. C.]. Przywołajcie na pamięć powstawanie współczesnej Japonii, która stała się mocarstwem jedynie dzięki swego rodzaju oświeconemu despotyzmowi cesarza: wszystko to, co rozumne, począwszy od murowanego domu po naukę, musiał on przeprowadzać wraz z niewielką, wysoko wykształconą elitą, wbrew woli demokracji niechętnej wszelkim zmianom i tkwiącej w ponurych tradycjach i przesądach. Demokracja może dziś uratować przed dyktaturą siebie samą, a jednocześnie dorobek oświaty i nauki, tylko na jednej drodze – przez to, że dokona samoograniczenia, że będzie służyła duchowi i kształceniu, nie pragnąc ich sobie podporządkować. W przeciwnym razie pozostałoby jeszcze tylko jedno: oświecona despotyczna dyktatura, nie szanująca wrogich kształceniu mas i ich przywódców oraz panująca nad nimi za pomocą pejcza oraz kija i marchewki.

***

Geoffrey Barracklough (czyt.: „barachło”), uczony francuski, wskazuje na konieczność łączenia w biografistyce zarówno ustaleń psychologii socjalnej jak i indywidualnej. A więc na płaszczyźnie tej drugiej sprawa „typu przywódczego” osobowości prezentuje się nieco inaczej. Niektórzy badacze doszukują się podstaw jego kształtowania się w tzw. „narcyzmie”, w poszukiwaniu przeżyć kompensacyjnych. Przy czym termin narcyzmu nie oznacza zwykłego egoizmu czy egocentryzmu... „Oznacza on dokładnie taki stan umysłu, taką spontaniczną postawę człowieka, ze względu na którą jednostka najczęściej wybiera – zamiast innych ludzi – siebie samą za obiekt swej miłości. Nie w tym rzecz, iż nie kocha ona, czy może nawet nienawidzi, innych i pragnie wszystkiego wyłącznie dla siebie. Jest ona w głębi duszy zakochana w sobie i poszukuje wszędzie zwierciadła, w którym może zachwycać się sobą i zalecać się do własnego „odbicia”. (Gregory Zilboorg, „Samotność”).
Jest to fascynacja sobą, połączona z troską o własne tylko „ja”. Jednostka wówczas kocha i podziwia siebie za cechy, których w rzeczywistości często nie posiada. Spodziewa się ona ze strony innych podziwu dla tych nieistniejących zalet. A to z kolei musi skończyć się fiaskiem, gdyż jedyną osobą, którą każdy człowiek tak naprawdę kocha – za rzadkimi wyjątkami – jest on sam, a innego człowieka kocha przejściowo tylko dlatego, że z jakichś względów w pewnym odcinku czasu z nim się solidaryzuje. (Pomijamy tu, oczywiście, uczucia rodzinne). „Dążność do wyróżnienia się – by wymienić tylko niektóre szczeble tej długiej drabiny – niesie bliźniemu: katusze, potem razy, po czym zdziwienie, po czym zawiść, po czym podziw, po czym podniesienie, po czym radość, po czym wesołość, po czym śmiech, po czym wyśmianie, po czym wydrwienie, po czym wyszydzenie, po czym rozdawanie razów, po czym zadawanie mąk: – u szczytu tej drabiny stoi asceta i męczennik” – pisał Fryderyk Nietzsche w „Jutrzence”. A i w ogóle jest to rzecz błaha i niepewna.
Typ osób o dominującym pragnieniu sprawowania kontroli nad innymi i stałego posiadania racji, nie tylko cieszy się, gdy ma rację lub władzę, ale staje się rzeczywiście wystraszony, gdy pomyli się w ocenie lub kiedy stanie się częścią tłumu. Górowanie nad innymi nie jest skutecznym środkiem kompensowania poczucia niższości i wewnętrznego niepokoju. Jest nim tylko rozwijanie uczuć społecznych, które dają możność pozbycia się kompleksu nie drogą zwiększania osobistej mocy i zdobywania wyższości nad innymi, lecz dzięki poczuciu własnej pożyteczności w społeczeństwie, dzięki wzajemnym uczuciom solidarności międzyludzkiej i przyjaźni. Ale i ta droga nie zawsze może być skuteczna. Umysł wybitny, filozoficzny sięga swymi skrzydłami poza ramy społeczeństwa, w mroczne, lodowate i przerażające bezkresy wieczności, krańców życia i śmierci. W obliczu zaś spraw ostatecznych, faktów nieubłaganych takie postawy głęboko prospołeczne wykazują swą ograniczoność, i – być może – nawet bezsensowność. W obliczu bezsensu całego świata tracą sens także wszystkie poczynania człowieka, zarówno złe, jak i dobre. Tragizm i rozpacz to naturalne niejako przeżycia człowieka myślącego, niezależnie od epoki, w której żyje, miejsca zamieszkania czy rodzaju zajęć, którym się poświęca...
Snując powyższe wywody oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę z faktu, iż, jak słusznie twierdzi psycholog amerykański Charles T. Tart, „każda teoria osobowości jest słuszna tylko częściowo”. Żadną jednostkę ludzką w zasadzie nie da się w całości zaszeregować jednoznacznie do jakiegoś typu. „Kiedy jednostkę, która na podstawie pewnych kryteriów została zaliczona do jakiegoś typu, poddaje się analizie psychologicznej, wykazuje ona nie tylko cechy właściwe temu typowi, ale również wiele innych cech właściwych jednostkom, które na podstawie innych kryteriów trzeba uznać za należące do zupełnie odmiennych typów”. (F. Znaniecki).
Próby typologizacji w ogóle są swego rodzaju eksperymentami intelektualnymi, mającymi wartość autonomiczną jako takie właśnie. „Żadna typologia nie jest w stanie wyeliminować, uzupełnić czy zastąpić typologii, które były lub będą stworzone”...
Dlatego wszystko, cośmy powyżej powiedzieli, usiłując racjonalnie zinterpretować jedną ze stron charakteru M. Przewalskiego, wypada potraktować wyłącznie jako hipotetyczną próbę zmodelowania i zrozumienia jego duszy, nie zaś jako nieobalalne dogmaty i prawdę w ostatniej instancji.
Autor niniejsze biografii w zupełności podziela pogląd B. Malinowskiego, iż „człowiek ma skłonność do narzucania przedmiotowi, którym się zajmuje, swego sposobu myślenia, zwłaszcza jeśli tym przedmiotem jest właśnie umysł ludzki... Ujmuje on innych ludzi na obraz i podobieństwo swoje”. (Bronisław Malinowski, „Wierzenia pierwotne i formy ustroju społecznego”, w: „Dzieła”, t. 1, Warszawa 1984, s. 92). Dlatego i niniejszy tekst daje wyraz pewnemu ryzyku interpretacyjnemu, czego autor jest bezwzględnie świadom.

***

Mimo pewnych krytycznych uwag, które niewątpliwie dałoby się wysunąć pod adresem M. Przewalskiego, zalety przecież były w nim silniejsze niż wady. Uczonych, zresztą, podobnie jak ludzi w ogóle, oceniać należy według tego, co w nich najlepsze, a nie według tego, co najgorsze.
Był Przewalski doskonałym organizatorem. Podczas wypraw w zespołach jego panowała absolutna dyscyplina, bezwzględne posłuszeństwo dowódcy, ścisły podział i dokładne wykonywanie przez każdego przydzielonych mu obowiązków. Przy tym dobierał Przewalski sobie takich ludzi, którzy posiadali siłę ciała i moc ducha, doskonale władali bronią i posiedli umiejętności walki, a przy tym byli twardzi, nieustępliwi i, skoro zaczęli jakąś sprawę, szli do końca. Wielki uczony miał „nosa” do takich ludzi i mylił się bardzo rzadko. Wyprawy jego dokonywały cudów. Gdyby chcieć dziś powtórzyć to, czego dokonał Przewalski z kilkunastoma w sumie osobami w trakcie kilku swych wypraw, zaangażowanoby z pewnością tysiąckrotnie większe zasoby ludzkie i materialne i uczynionoby wszystko w czasie dziesiątki razy dłuższym niż nasz wielki podróżnik.
P. Siemionow-Tien-Szanskij pisał o stosunku Przewalskiego do swych towarzyszy podróży: „Trzymając ich w surowej karności, opiekował się też nimi z czułą dobrocią... Szczęśliwe połączenie twardej dyscypliny z naprawdę braterską troską o ludzi, wchodzących w skład jego wypraw, miało za skutek, że przy wszystkich trudnościach i niebezpieczeństwach jego podróży, nikt z jego towarzyszy nie zginął, a wszyscy zachowali w stosunku do niego uczucia miłości, szacunku i oddania, jakie stają się udziałem tylko niewielu”. W jednym z listów Przewalski pisał: „Tylko jeden stawiam warunek bezwzględny: każdy, kto chce udać się ze mną w podróż, powinien wiedzieć, że będzie tylko wykonawcą tego, co mu się każe czynić; osobiste chęci... nie istnieją. Taki despotyzm, moim zdaniem, niezbędny jest dla pomyślności sprawy”... I słusznie... Tak właśnie jest.

***

A więc trzecia wyprawa do Azji okazała się nad wyraz trudna już od samego początku. Ale 20 sierpnia 1875 roku nieliczna karawana wyruszyła z Kuldży w kierunku Tien-szanu i dalej na Lob-nor. Po kilku dniach posuwania się w kierunku południowym podróżników powitali wysłannicy Jakub-beka, chana Kaszgaru. Pod pretekstem gościnności zaprosili oni M. Przewalskiego i jego towarzyszy do Kurły, stolicy tego księstwa. Tutaj przydzielono gościom ładny dom, straż i – mimo najbardziej wyszukanych słów o przyjaźni – zmuszono do pozostawania w tym swoistym „domowym areszcie” przez wiele tygodni. Wreszcie Przewalskiemu udało się z trudem przekonać podejrzliwego władcę Kaszgaru o niepolitycznym i niewojskowym charakterze swej wyprawy i podróżnikom pozwolono wyruszyć w dalszą drogę.
Poruszanie się na wielbłądach przez gęstwinę leśną i zarośla kłujących krzaków nie należało do zajęć przyjemnych, ani łatwych. Na błotach twarda jak stal trzcina do krwi rozcinała kopyta „okrętów pustyni”. Trzeba też było uważać, by nie być znienacka zaatakowanym nie tylko przez krwiożercze kaszgarskie tygrysy, które zazdrośnie strzegły zastrzeżonych dla siebie rewirów, i nie daj Boże, by ktoś z ludzi czy zwierząt nieopatrznie wpadł do „królestwa” któregoś z tych mocarzy leśnych.
Przypomnijmy przy okazji bardzo interesującą wypowiedź na ten temat jednego z wielkich uczonych XX wieku, Konrada Lorenza, który pisał: „Posiadanie terytorium u wielu zwierząt jest bezspornie zaprogramowane genetycznie. Zapewne nie dotyczy to człowieka, w każdym razie nie jego najprostszych form społecznych. W obrębie kultur pozostających jeszcze dzisiaj na poziomie łowiectwa i zbieractwa, osobiste mienie materialne odgrywa bardzo nikłą rolę i ogranicza się przeważnie do kilku przedmiotów codziennego użytku oraz broni. Wraz z postępem kulturowym i cywilizacyjnym jednak i powstaniem wysokich form samoorganizacji społecznej rozwija się też i umacnia poczucie własności zarówno indywidualnej, jak i zbiorowej, przy tym to ostatnie ukierunkowane jest przede wszystkim na terytorium etniczne lub państwowe. Tylko u plemion wyjątkowo tępych i nierozwiniętych poczucie to nie występuje, podobnie jak u etnosów koczowniczych, nie mających ojczyzny, a czujących się „u siebie” wszędzie, gdzie tylko dotrą. Są to jednak anomalie. Normalną formą istnienia ludzkości jako gatunku są etnosy, a naturalnym siedliskiem tych ostatnich są narodowe państwa w ściśle i dokładnie określonych granicach. Zamęt i niejasność w tym względzie powodują z reguły opłakane skutki”...
Nie tylko kaszgarskie tygrysy czatowały po nocach wokół obozowiska przybyszów z Rosji. Czyniła to także miejscowa ludność Kaszgaru, która nie ukrywała swej gorącej nienawiści do Rosjan, jako przebiegłych zaborców i zachłannych wrogów... W trakcie podróży udało się dokonać licznych badań naukowych nad florą i fauną w dorzeczu Tarymu, a drugą połowę zimy i wiosnę 1877 roku spędzono na wybrzeżu ogromnego zamulonego i porośniętego trzciną jeziora Lob-nor, będącego miejscem zamieszkania milionów rozmaitych ptaków.
15 stycznia 1877 roku Przewalski notował w dzienniku: „Dziś minęła dziesiąta rocznica mego wędrownego życia. 15 stycznia 1867 roku, w tymże dniu, o siódmej wieczór wyjeżdżałem z Warszawy na Amur. Z bezgraniczną stanowczością porzuciłem wówczas wygodne bytowanie i zmieniłem je na mglistą przyszłość. Coś nieznanego wołało mię w dal, do trudów i niebezpieczeństw. Chwalebne zadanie czekało na przodzie; dostatnie, lecz pospolite i szare życie nie czyniło zadość żądzy czynu. Młoda krew biła gorąco, świeże siły żądały roboty. Dużo wody upłynęło od tego czasu, a to, ku czemu tak gorąco dążyłem, stało się rzeczywistością. Zostałem podróżnikiem, chociaż, oczywiście, nie obeszło się bez trudności i walki, które zabrały wiele sił”.
A więc po dotarciu w lutym 1877 roku nad jezioro Lob-nor w ciągu kilku tygodni prowadzono nader owocne badania, zdobyto m.in. kilka skór i czaszek bardzo rzadkiego dzikiego wielbłąda. Poczyniono też interesujące obserwacje etnograficzne. M. Przewalski, pisząc o życzliwym w sumie usposobieniu ludności tubylczej, czuł się zmuszony do stwierdzenia: „Takich dzikusów jak oni nie spotykałem nawet w lasach nad Amurem, wśród tamecznych koczowników. Ubogi i słaby pod względem fizycznym mieszkaniec Lob-noru jest biedakiem także duchowo. Cały świat jego pojęć i życzeń jest zamknięty w wąskich ramach lokalnego środowiska, poza którym ten człowiek nic nie wie. Łódź, sieć, ryby, kaczki, trzcina – oto wszystkie przedmioty, którymi obdarzyła go macocha – natura. Siedząc w wilgotnej trzcinowej zagrodzie wśród półnagich mieszkańców jednej ze wsi Kara-kuczynu, mimowolnie pomyślałem: ileż to wieków postępu przedziela mnie od moich sąsiadów? I jakże ogromny jest geniusz rodzaju ludzkiego, skoro z tego gatunku ludzi, jakimi widocznie byli i nasi dalsi przodkowie, mogli się rozwinąć współcześni Europejczycy. Z tępym zaskoczeniem gapili się na mnie dzikusi Lob-noru, wszelako z nie mniejszym zdziwieniem spoglądałem i ja na nich. W całym tym otoczeniu było zbyt wiele czegoś pociągającego i oryginalnego, nad tym dalekim zagadkowym jeziorem, w kręgu ludzi, żywo przypominających sobą o prymitywnym bytowaniu dawnej ludzkości”...

***

Trudy podróży były mordercze, i to w najwyższym stopniu. Tak, że nawet taki osiłek jak Przewalski zapadł na zdrowiu, osłabł fizycznie i nerwowo, co spowodowało pojawienie się jakiejś dokuczliwej wysypki na skórze. Także ze względu na ten nieznośny świerzb, połączony z wysoką gorączką, próba przedarcia się do Tybetu musiała być zaniechana. Zmęczony bezsennością i dolegliwościami fizycznymi dowódca wyprawy nakazał powrót do Rosji. Ale przecież do niej też trzeba było jeszcze potrafić dojść.
Jako ciekawostkę można przypomnieć fakt, że problemem dla Przewalskiego była zawsze konieczność płynięcia statkiem, cierpiał bowiem na okropne ataki choroby morskiej, tak iż podróże morskie i rzeczne odbywał dosłownie leżąc półżywy na pokładzie. Jeśli zważyć, że mrozy dochodziły w nocy do poniżej –40°C (rtęć zamarzała w termometrach), stanie się jasne, że dalsza podróż w tej sytuacji była niepodobieństwem. Tym bardziej, że w tym czasie dotarła do Przewalskiego wiadomość o zgonie matki, bezgraniczny smutek przytłoczył niezłomnego wędrowca i pozbawił go ostatnich sił ducha i ciała.
Po przybyciu do Petersburga Przewalski poddał się badaniom lekarzy (którym z zasady nie ufał), ci zaś stwierdziwszy krańcowe wyczerpanie nerwowe, radzili mu spędzić nieco czasu na wsi smoleńskiej. Przed wyjazdem do Otradnoje przekazał Przewalski obszerne zbiory botaniczne i zoologiczne Akademii Nauk, opublikował kilka tekstów w prasie naukowej, został członkiem honorowym zarówno Petersburskiej Akademii Nauk, jak i Ogrodu Botanicznego. Dowiedział się też o nadaniu mu kolejnych nagród i godności w Paryżu i Berlinie. W czerwcu 1878 był już w Otradnoje. Nie bacząc na dość chłodne tego roku lato, pływał w jeziorze, gimnastykował na wolnym powietrzu, oblewał się zimną wodą, polował. Energia, zdrowie, wola życia wracały, a razem z nimi – myśli o kolejnej wyprawie na krańce świata.

***













dr Jan Ciechanowicz - Zdobywcy Azji (Mikołaj Przewalski) cz. 2

$
0
0

6. Czwarta wyprawa – do Tybetu


Można powiedzieć, że marzeniem życia Mikołaja Przewalskiego było dokładniejsze poznanie Tybetu, kraju legendarnej mądrości, tajemnych nauk, starożytnej kultury... Jak i w poprzednich przypadkach, tak i teraz, w końcu roku 1878, stanął uczony przed problemem dobrania sobie pełnowartościowych pomocników i – znów – został nim, obok I. Eklona, Polak W. Roborowski. Był to 22-letni oficer armii rosyjskiej, który znał się nieźle na zdjęciach terenowych, przyzwoicie rysował, miał żelazne zdrowie i spokojny charakter. Tym razem wybór okazał się wyjątkowo trafny, Roborowski był godnym pomocnikiem swego wielkiego przywódcy, a po jego śmierci stał się znakomitym samodzielnym badaczem Azji, kontynuatorem dzieła Przewalskiego.
Tak więc 20 stycznia 1879 roku Przewalski z obydwoma pomocnikami, Eklonem i Roborowskim, wyjechał z Petersburga; na południowej granicy Rosji przydano im straż przyboczną, przewodnika, tłumacza, tak iż uzbierało się wszystkiego 14 osób. Wyposażenie wiozła karawana 35 wielbłądów i 5 koni. Tym razem była to wreszcie wyprawa rzeczywiście na miarę jej naczelnika, dobrze wyekwipowana i zaopatrzona we wszystko z należytym staraniem. Droga wiodła brzegiem rzeki Urungu przez Dżungarię, położoną na północnym zachodzie Chin.
W maju 1879 roku karawana weszła na piaski Dżungarskiej Pustyni, słynącej z piaszczystych burz i z tego, że źródła lub studnie z wodą znajdowały się na niej w odległości 50-90 km jedna od drugiej. Dżungarska równina nie była zasobna ani we florę, ani w faunę, lecz właśnie tu udało się Przewalskiemu – jako pierwszemu w nauce światowej – zobaczyć i opisać bardzo rzadki już wówczas gatunek dzikiego konia, któremu nadano w nomenklaturze miano „Equus przewalskii”. Uczonemu nie udało się ustrzelić żadnego z tych bardzo ostrożnych i szybkich zwierząt, lecz skórę jego i czaszkę do Petersburga przywiózł; myśliwi Kirgizi potrafili dlań jednego konia upolować.
Obecnie dziki koń Przewalskiego jest hodowany w rezerwatach we Francji, Wielkiej Brytanii, Niemczech i Polsce (w sumie około 250 okazów). Trwają przygotowania do reintrodukcji tego gatunku do Mongolii.
Po jakimś czasie wyprawa dotarła do Tien-szanu i zagłębiła się w piękne, okryte gęstym jodłowym lasem, góry: „Trudno opisać to radosne uczucie, któreśmy teraz przeżywali. Dookoła wznosiła się ściana gęstego jodłowego lasu, emanującego wspaniały smolisty aromat; przed nami rozpościerały się zielone łąki, usłane rozmaitymi kwiatami, wszędzie śpiewało ptactwo” – notował później Przewalski we wspomnieniach z podróży.
Po krótkim wypoczynku w mieście Chami udano się w kierunku gór Nań-szanu. Droga wiodła i tym razem przez pustynię szeroką na około 400 km. Spiekota we dnie była taka, że wędrowcy musieli po prostu trwać nieruchomo w namiotach, w drogę udawano się tylko nocą przy świetle gwiazd. Uwagę pielgrzymów przyciągnęło martwe miasto, złożone z mnóstwa wykutych w skale piętrowych jaskiń, w każdej z których stały rzeźby Buddy. Niedługo po tym chińscy przewodnicy oświadczyli, iż dalsza droga jest im nieznana i odmówili prowadzenia wyprawy. Przewalski postanowił kontynuować podróż na własne ryzyko, kierując się informacją otrzymywaną od miejscowej ludności. W górach Nań-szanu spędziła ekspedycja prawie miesiąc. Nie dokonano tu, co prawda, ważniejszych odkryć zoologicznych czy botanicznych, lecz za to opisano wiele obiektów geologicznych, takich jak górskie pasma i szczyty, lodowce. Górska wspinaczka wywarła głębokie wrażenie na Przewalskim: „Nigdy dotąd nie wspinałem się tak wysoko, nigdy nie oglądałem tak rozległych widnokręgów” – pisał uczony.
Wkrótce podróżnicy dotarli do przedgórzy Tybetu i zagłębili się w świat gigantycznych masywów skalnych. W dolinie rzeki Szuga-goł zaskoczyła wędrowców obfitość dużych zwierząt, które zupełnie przy tym nie bały się ludzi. „Spotykając po drodze, niekiedy na przeciągu całego dnia setne stada jaków, kiangów, mnóstwo antylop, jakoś się nie wierzy, że są to dzikie zwierzęta, które przy tym ufnie pozwalają człowiekowi zbliżyć się do siebie, nie rozpoznając w nim jeszcze swego najzłośliwszego wroga”.
Szczególne wrażenie wywierał jak, potężne zwierzę ważące do tysiąca kilogramów, rodzaj górskiego żubra. Wreszcie wdarto się do części wewnętrznej Płaskowyżu Tybetańskiego. „Jakże nieprzyjaźnie spotykało nas potężne płaskowzgórze – zanotuje Przewalski. – Jak teraz pamiętam przenikającą do szpiku kości burzę i groźne śnieżne chmury, nisko wiszące nad rozległym horyzontem.
3 października spadł śnieg, uderzyły mrozy, od jaskrawego blasku śniegu bolały oczy nie tylko ludzi, ale też konie i wielbłądy, które nie znajdując trawy rozerwały na części i zjadły kilka słomianych siodeł. Rozrzedzone powietrze tamowało oddech, zmęczenie przychodziło zbyt szybko. Z powodu braku tlenu z trudem udawało się rozpalić ognisko, płomień zaś jego był tak słaby, że aby zagotować herbatę trzeba było zużyć ponad dwie godziny, mięso zaś musiało gotować się przez 6-8 godzin. Na domiar wszystkiego nowo wynajęty przewodnik zgubił trop i przyszło stracić niemało sił na jałowe błądzenie po bezdrożach. Rozsierdzony kierownik ekspedycji omal nie zastrzelił „azjaty”, lecz zmiękczywszy się, wygnał go precz, dawszy wszelako na kilka dni zapasów jedzenia, co, niestety też trudno uznać za przejaw humanitaryzmu. Chodzi jednak o to, że Przewalski posądzał przewodnika o to, iż ten świadomie chciał zaprowadzić wyprawę do głuchych wertepów i zgubić w ten sposób wszystkich jej członków. Nie wykluczone, że tak też było, gdyż po kilku dniach podróżnicy dowiedzieli się od powracających z Lhasy pielgrzymów mongolskich, iż cały Tybet mówi o tym, że rosyjska ekspedycja zmierza do stolicy kraju, by uprowadzić dalajlamę i Tybetańczycy postanowili nie dopuścić Rosjan do Lhasy; ludności pod groźbą śmierci zabroniono sprzedawać produkty obcoplemieńcom lub nawet rozmawiać z nimi; na granicy wystawiono wzmocnione oddziały wojska i milicji. Wkrótce też zjawili się przed Przewalskim dwaj tybetańscy urzędnicy, którzy ostrzegli członków wyprawy, iż dalsza podróż jest niewskazana. Uczony jednak okazał wystawione w Pekinie papiery, poświadczające zezwolenie na odwiedzenie przezeń Lhasy (Tybet był wówczas pod protektoratem Chin) i nalegał na umożliwienie dalszej podróży. Wreszcie postanowiono, że wyprawa poczeka tam, gdzie jest, a urzędnicy udadzą się do Lhasy i jeszcze raz ustalą, co ma nastąpić dalej.
Po szesnastu dniach wrócili z komunikatem, że Rosjanom kategorycznie zabrania się przybycia do stolicy Tybetu. Oburzenie członków wyprawy było bezgraniczne, lecz musiano pogodzić się z niesprzyjającym wyrokiem losu... Lhasa pozostała niezrealizowanym marzeniem Przewalskiego... Musiano udać się w drogę powrotną.

***

W notatkach z tej podróży, pisanych z werwą i bez zahamowań, M. Przewalski ponownie wraca m.in. do tematów etnograficznych, opisuje mieszkańców Tybetu, ale tym razem południowego, i nazywa ich nie Tangutami, lecz właśnie Tybetańczykami. Wiele szczegółów i konkretów, podanych przez niego, mają wartość poznawczą do dziś. Niektóre jednak oceny są zbyt kategoryczne, jak np.: „Kobiety tybetańskie są niskie, brudne i w ogóle nieładne, tylko z rzadka trafiają się fizjonomie znośne”...
Jeśli chodzi o oblicze moralne Tybetańczyków, miał Przewalski o nich zdanie mało pochlebne. „Spośród wszystkich koczowników, widzianych przeze mnie w Azji, Tybetańczycy pod względem moralnym byli najgorsi. Obce są im gościnność i życzliwość tak charakterystyczne dla Mongołów... Mieszkańcy Północnego Tybetu, nie bacząc na swój pasterski tryb życia, mogą skutecznie rywalizować jeśli chodzi o chytrość, zachłanność na pieniądze, dwulicowość i szachrajstwa z doświadczonymi łotrami dowolnego miasta europejskiego. Zawsze, gdy tylko mieliśmy do czynienia z tymi koczownikami, przekonywaliśmy się, że są to ludzie pozbawieni sumienia i wszyscy bez wyjątku łobuzy. Początkowo myśleliśmy, że taka jest po prostu przydrożna ludność, zepsuta przez przechodzących tu pielgrzymów, lecz Mongołowie jednogłośnie zapewniali nas, że nie lepsi ludzie mieszkają też w Lhasie, a i w całym Tybecie. „Dusza ich jest jak sadza – mówili Mongołowie. Okraść, okłamać, okpić kogoś, w szczególności obcoplemieńca, należy nieomalże do cnót w stolicy dalajlamy.
Zabawne, że w opisie Tybetańczyków Przewalski diametralnie się różni od innych europejskich podróżników, którzy po pobycie w Tybecie podkreślali wysokie kwalifikacje moralne jego mieszkańców. Być może na tych sądach naszego ziomka zaciążył jakiś nieprzyjemny incydent, znając zaś skłonność Przewalskiego do jaskrawych uogólnień, nie dziwią jego kategoryczne sądy, których bodaj nie warto w całości brać za dobrą monetę. Pisze bowiem podróżnik dalej: „Wścibskość i gadatliwość stanowią również nader zauważalną cechę w usposobieniu tego ludu. Serwilizm przed bogatymi lub posiadjącymi władzę rozwinięty jest do krańcowości. W rozmowie ze starszymi, w szczególności urzędnikami, Tybetańczyk tylko powtarza: „łaksu”, na znak poparcia zdania naczelnika; zupełnie zaś inaczej prowadzi się w stosunku do niższych lub zależnych w czymś od niego osób. Z godnych pochwały cech Tybetańczyków wskazać można tylko na tę, że są oni w sumie bardziej energiczni od Mongołów”...
Poliandrię zaś, czyli wielomęstwo, Tybetańczyków opisuje Przewalski z nieukrywanym zgorszeniem: „Dwóch, trzech, niekiedy czterech mężczyzn mają jedną wspólną żonę, z którą żyją bez najmniejszej zazdrości i sporów między sobą... Same kobiety prowadzą się nader lekko i za pieniądze chętnie sprzedają swe usługi, nawet za zgodą mężów. Jasne, że w takich warunkach życie rodzinne Tybetańczyków nie może być nacechowane szczególnymi cnotami. Przy tym nieżonaci lamowie przynoszą w lud jeszcze większe wyuzdanie, często w najbardziej sprzecznych z naturą formach”...
Są to opisy bodaj nieco przejaskrawione, podobnie jak ten, że najczęściej pogrzeb zmarłych odbywa się w Tybecie w ten sposób, że „zwłoki wywozi się do stepu i tu pod akompaniament czytanych modlitw, kraja się na kawałki rzucane następnie zgromadzonym gryfom; ptaki te dobrze znają ten obyczaj i zaraz się zlatują we mnóstwie, nie bojąc się wcale ludzi; kości szkieletu łamie się i rzuca tymże gryfom”...
Nie wykluczone, że niechęć Przewalskiego w stosunku do Tybetańczyków, wynikła bezpośrednio – na podstawie działania psychologicznego prawa wyrównania postaw czyli wzajemności („Jak Bóg Kubie, tak Kuba Bogu”) – z wrogości górali w stosunku do przybyszów z Rosji, których tu zawsze nienawidzono i traktowano jak przysłowiowych „nieproszonych gości”, odmawiając nie tylko noclegu w jurcie, herbaty, lecz nawet prawdziwej informacji o drodze.

***

W końcu stycznia 1880 roku podróżnicy wrócili do przedgórzy Tybetu. Za sobą mieli 2 tysiące kilometrów. Jak „łatwa” to była wyprawa, świadczy fakt, iż z 35 wielbłądów przy życiu pozostało na półmetku tylko 13. Także ludzie byli zmordowani i wycieńczeni. A jednak w miejscowości Dzun Zasak wypoczynek potrwał tylko 2 dni, następnie zaś mała karawana udała się na wschód. Badaniu poddano dorzecze Hoang-ho (Żółtej), jezioro Kuku-nor, góry Tetunga. W sumie podczas tej podróży przemierzono 7 660 km, dokonano licznych pomiarów geodezyjnych, astronomicznych, meteorologicznych, odkryto niemało pasm górskich i szczytów, zebrano wiele okazów flory i fauny. Duże znaczenie miały obserwacje Przewalskiego nad ekologią roślin i etologią zwierząt. Chociaż sam uczony uważał tę wyprawę raczej za nieudaną, faktycznie była to jedna z najbardziej owocnych jego ekspedycji.
Powrót okazał się zupełnym tryumfem. Przewalskiemu nadano order św. Włodzimierza, wybrano na obywatela honorowego Petersburga i Smoleńska. Naukowe towarzystwa Austrii, Węgier, Włoch, Niemiec, Wielkiej Brytanii wybrały go na swego członka. Na wniosek Przewalskiego zostali awansowani Roborowski i Eklon. Zbiory i tym razem przekazano do dyspozycji placówek naukowych.
Po pięciu miesiącach pobytu w Petersburgu Przewalski wyjechał do swej majętności Otradnoje; nie zaznał tu jednak spokoju ze względu na to, że ciągnięto w tych stronach kolej żelazną, ptactwo i zwierzęta zostały wypłoszone, a zapalony myśliwy nie wyobrażał sobie życia bez polowań. Przesiedlił się więc do dóbr Słoboda, znajdujących się w odległości 85 km od kolei. Chodzi o to, że w 1881 roku Przewalski nabył od ziemianina ziemi smoleńskiej Leontego Glinki (również o rodowodzie polskim) ten majątek, położony w 40 wiorstach od Porzecza, w 60 – od Duchowszczyzny i w około 80 od stacji Jarcowo kolei moskiewsko-brzeskiej. Majątek nabyty tylko za 26 tysięcy rubli był duży, liczył prawie 3 tysiące dziesięcin ziemi, z czego nieomal jedną trzecią stanowiły lasy. „A las jak tajga syberyjska” – chwalił się Przewalski w prywatnym liście. W Słobodzie były dwa jeziora, w których aż się gotowało od ryb i raków. W lasach zaś obficie występowały głuszce, cietrzewie, jarząbki, niedźwiedzie, łosie, lisy, zające, wilki. Ziemia była żyzna, chleba dla ludzi i karmy dla zwierząt domowych darowała w obfitości. „Jedna jest niewygoda – pisał M. Przewalski w liście do M. Tołpyhi – że zagroda stoi obok gorzelni, lecz to da się zaraz naprawić: przenoszę dom natychmiast na urwisty brzeg jeziora Sopsza. Wokół będzie las, a spod góry bije źródło. Miejscowość jest górzysta, mocno przypominająca Ural. Jezioro Sopszę otaczają pagórkowate brzegi, jakby Bajkał w miniaturze. Sprzedano tak tanio dlatego, że w głuszy, a dla mnie właśnie to jest potrzebne”.
Przewalski był ewidentnie zachwycony swym nabytkiem. Tu, nad jeziorem Sopsza i rzeką Jelsza, można było wspaniale spędzić czas łapiąc ryby i raki, lub polując na łosie, niedźwiedzie, rysie czy dziki. Całe lato razem z gospodarzem spędzili W. Roborowski i podoficer Rumiancew. Praca nad książką „Z Zajsanu przez Chami do Tybetu” biegła rześko, została pomyślnie ukończona i wydana już latem 1883 roku z pięknymi ilustracjami W. Roborowskiego. To dzieło, jak i poprzednie, cechowały zarówno zalety stylu, jak i odkrywcza treść naukowa. W Rosji i innych krajach była wznawiana wielokrotnie.

***

Po powrocie z czwartej wyprawy Przewalski więc mieszkał przeważnie w swej posiadłości Słoboda pod Smoleńskiem, gdzie m.in. nie tylko polował, ale też opracowywał nagromadzone materiały. Od czasu do czasu udawał się – aczkolwiek bardzo niechętnie – do Petersburga ze sprawozdaniami. „Wpośród lasów i puszcz smoleńskich – pisał – żyłem przez cały ten czas życiem włóczęgi, rzadko kiedy nocowałem w domu – ciągle w lesie, na polowaniu, strzelając głuszczów, jarząbków i in.”...
Nieczęsto spotyka się ludzi tak zupełnie, bez reszty oddanych swej pracy. Podróżowanie było w pełnym tego słowa znaczeniu jego żywiołem. Zdrowie jego słabło już po kilku miesiącach życia osiadłego i natychmiast się poprawiało, skoro owiał je suchy wiatr pustyni. Wrodzone umiłowanie niezależności i wolności – pozostałość bodaj po dzielnych przodkach – znajdowało pełne zaspokojenie podczas wypraw. Zapalony myśliwy i przyrodoznawca, – nie mógł i marzyć o lepszych jeszcze możliwościach wyżycia się w tych zajęciach niż ofiarowały bezkresne przestworza stepowe. O nim nie można mówić, że lubił podróże; jak ryba bez wody, ptak bez powietrza – nie mógł bez tego żyć.
Filozof gdański Arthur Schopenhauer w dziele „Świat jako wola i przedstawienie” (t. 1, s. 259-260) pisał: „Charakter każdego poszczególnego człowieka, jako że jest on zupełnie indywidualny i nie mieści się bez reszty w charakterze rodzajowym, można uznać za osobną ideę, odpowiadającą szczególnemu aktowi obiektywizacji woli. Sam ten akt byłby wówczas intelligibilnym charakterem człowieka, zaś jego charakter empiryczny byłby jego przejawem. Charakter empiryczny określony jest bez reszty przez charakter intelligibilny, który jest wolą niezgłębioną, tj. jako rzecz sama w sobie nie poddaną regule podstawy dostatecznej (formie zjawiska). W życiorysie człowieka charakter empiryczny musi być odbiciem intelligibilnego i nie może wypadać inaczej niż tak, jak tego żąda istota tego ostatniego. To określenie rozciąga się jednak tylko na to, co w pojawiającym się życiorysie istotne, a nie na to, co nieistotne. Do takich spraw nieistotnych należy bliższe określenie zdarzeń i działań, będących materiałem, w którym ukazuje się charakter empiryczny. Określają je okoliczności zewnętrzne, składające się na motywy, na które charakter reaguje zgodnie ze swoją naturą, a ponieważ mogą być bardzo rozmaite, więc stosownie do ich wpływu będzie się też musiało ukształtować zewnętrzne zjawisko charakteru empirycznego, czyli faktycznie lub historycznie określona postać życiorysu. Wypadnie ona bardzo rozmaicie, chociaż to, co w tym zjawisku istotne, jego treść, pozostaje ta sama: tak np. jest rzeczą nieistotną, czy gra się o orzechy, czy o koronę; czy jednak oszukuje się podczas gry, czy też działa uczciwie, oto co jest istotne; to ostatnie określone jest przez charakter intelligibilny, pierwsze – przez wpływ zewnętrzny. Tak jak ten sam temat może się ukazać w setkach wariacji, tak ten sam charakter w setkach bardzo rozmaitych życiorysów. Ale niezależnie od tego, jak różnorodne bywają wpływy zewnętrzne, to jednak, jakikolwiek by był charakter empiryczny, który wyraża się w życiorysie, musi on dokładnie uprzedmiotowić charakter intelligibilny, przystosowując swą obiektywizację do zastanego materiału faktycznych okoliczności”... Tak też w istocie rzeczy jest zawsze.
Jako najbardziej znamienną cechę charakteru M. Przewalskiego wszyscy jego znajomi i biografowie wymieniają skłonność do wędrownego życia. Był on niepoprawnym wagabundą, któremu życie osiadłe wydawało się katorgą. Żadne niebezpieczeństwa, trudy, przeszkody nie mogły w nim zabić przemożnej żądzy podróży. Wręcz odwrotnie, ta skłonność potęgowała się i wzrastała z biegiem czasu, przekształcając się w stan chorobliwy. Przewalski z przerażeniem rozmyślał o starości, która zmusi go do siedzenia w domu i biernego oczekiwania kresu swego żywota.
„Piękna matka pustynia” przywoływała go do siebie swym tajemniczym głosem natychmiast, jak tylko wracał uczony do Rosji po zamknięciu kolejnej wyprawy. „Smętne, tęskne uczucie ogarnia mię za każdym razem – pisał – jak tylko miną pierwsze porywy radości po powrocie do miejsc rodzinnych. I im dalej biegnie czas wpośród powszedniości, tym bardziej i bardziej rośnie owa tęsknota, tak, jakby w dalekich pustyniach Azji pozostało coś niezapomniane, drogie, coś, czego nie znajdzie się w Europie, Tak, w tych pustyniach rzeczywiście tkwi dobro wyjątkowe – wolność, co prawda, dzika, lecz za to niczym nie ograniczana, prawie absolutna. Podróżnik staje się tam cywilizowanym dzikusem i korzysta z najlepszych stron dwu krańcowych stadiów rozwoju ludzkości: z prostoty i szerokiej swobody życia dzikiego oraz z nauki i wiedzy życia ucywilizowanego. Przy tym samo wędrowanie dla człowieka szczerze temu zajęciu oddanego posiada ogromną moc pociągającą dzięki codziennej zmianie wrażeń, obfitości nowych przeżyć, świadomości pożytku dla nauki. Trudy zaś fizyczne, jak tylko minęły, z łatwością ulegają zapomnieniu i tylko jeszcze bardziej uwypuklają we wspomnieniu radosne chwile powodzenia i szczęścia.
Oto dlaczego prawdziwy podróżnik nie potrafi zapomnieć o swych wędrówkach nawet przy najlepszych warunkach dalszej egzystencji. We dnie i w nocy będzie się mu ciągle marzyć obraz szczęśliwej przeszłości. I wołać: porzuć znów wygodę i spokój stanu cywilizacji za znojne, czasami nieżyczliwe, lecz za to swobodne i wspaniałe życie wędrowne”...
Stan bezczynności może wydawać się przyjemny. Stojąca woda też „kwitnie”. Lecz nie takie „kwitnienie” jest ideałem człowieka jako istoty moralnej i myślącej. Bądź czynny, lepiej coś dobrego nie skończyć, niż wcale nie zacząć, bojąc się wysiłku i lękając się niepowodzenia, – takie było głębokie przekonanie M. Przewalskiego.
Żywiąc odrazę do życia osiadłego w ogóle, uczony w szczególności nienawidził jego wyższego przejawu: miasta. Jeszcze w dzieciństwie – jak wiemy – podczas pobierania nauk gimnazjalnych w Smoleńsku, wykorzystywał każdą okazję, by uciec poza miasto i pochodzić sobie po lasach i polach. W latach późniejszych musiał uczony dość często, i to na dłuższe okresy czasu, przybywać do stolicy Rosji. Nigdzie nie czuł się tak źle i nieszczęśliwie, jak w tym mieście. Jego żelazny organizm, zahartowany podczas uciążliwych podróży, słabł w miejskim zaduchu i ciasnocie. Napadały go bóle głowy, alergiczny kaszel, przylewy krwi do mózgu, omdlenia. Rwetes, ciągłe zamieszanie i tłok, konieczność bez przerwy trzymać się na baczność i czuwać, drażniły go i gniotły. W jednym z listów do przyjaciela pisał: „No, bracie, dzięki za takie życie! Na nic w świecie nie zamienię mej złotej wolności! Niech je licho weźmie, te wszystkie bogactwa. One przyniosą mi nie szczęście, a ciężkie jarzmo. Nie usiedzę w Petersburgu. Wolnego ptaka w klatce nie zatrzymasz... Nie możesz wyobrazić, w jakim stopniu hadko mi żyć w tym przeklętym więzieniu (Petersburgu), i jak na złość pogoda jest piękna”...
Nienawidząc życia cywilizowanego daleki był też Przewalski od idealizacji tzw. „prostego ludu” czy dzikusów, żyjących w bliskim kontakcie z naturą. „Aby daleka i ryzykowna podróż do Azji odbyła się, – pisał – potrzebne są trzy przewodniki: pieniądz, strzelba i nahajka. Pieniądz – ponieważ lud tubylczy jest na tyle zachłanny, że bez namysłu sprzeda ojca rodzonego; strzelba – jako najlepsza gwarancja osobistego bezpieczeństwa, tym skuteczniejsza przy krańcowym tchórzostwie tubylców, wiele setek z których rozpierzchnie przed dziesięciu dobrze uzbrojonymi Europejczykami; nahajka wreszcie jest niezbędna, ponieważ ludność miejscowa, przez wieki wychowywana w dzikim niewolnictwie, uznaje i ceni tylko nieokrzesaną, namacalną siłę”...
Przewalski krytycznie oceniał życie zurbanizowane, oderwane od natury. „W dobrodziejstwa cywilizacji nie za bardzo wierzę. Dobra jej bowiem sprowadzają się do tego, że gorzkie piguły naszego istnienia podaje się nam w kapsułkach i w różnych sosach, nie mówiąc już o zniszczeniu wszelkich złudzeń, które jedynie i upiększają życie.W Azji ze strzelbą w ręku o wiele bardziej zabezpieczony jestem przed wszelkimi świństwami, obelgami i fałszem niż w miastach Europejskiej Rosji. W Azji przynajmniej się wie, kto jest wrogiem, podczas gdy w miastach wszelkie paskudztwa „świadczy się” zza węgła... Złodziejstwa w pustyniach o wiele mniej, niż w miastach Europy”.
Im bardziej potęgowało się jego przywiązanie do pustyni, tym bardziej rozpalała się nienawiść do cywilizacji. W ostatnim okresie życia nie mógł wręcz bez obrzydzenia mówić o „perwersyjnym” życiu społeczeństw ucywilizowanych. „Nie jeden raz siedząc w zapiętym mundurze w salonie tego czy owego dygnitarza wspominałem z żalem o swobodnym życiu w pustyni z towarzyszami, oficerami i kozakami. Tam herbatę cegiełkową i baraninę piło się i jadło z większym apetytem, niż tutejsze zamorskie wina i francuskie dania. Tam była wolność, tu – pozłacana niewola. Tu wszystko się dzieje według przepisów, miarek, nie ma ani prostoty, ani swobody, ani powietrza. Kamienne więzienia są zwane domami; życie pokiereszowane – życiem ucywilizowanym; niegodziwość moralna – taktem życiowym zwana! Sprzedajność, brak serca, lekkomyślność, rozpusta – krótko mówiąc, wszystkie wstrętne instynkty człowieka, co prawda przyozdobione w ten czy inny sposób, są obecne i stanowią podstawową dźwignię we wszystkich warstwach społeczeństwa, od najniższej do najwyższej. Mogę powiedzieć tylko jedno, że w społeczeństwie podobnym do naszego bardzo źle żyje się człowiekowi z duszą i sercem. Nie, nigdy widocznie ptak wolny nie nawyknie do ciasnej klatki; nigdy i ja nie spokrewnię się ze sztucznymi warunkami cywilizowanego, a raczej – okaleczonego życia”... Istotne, że mówił to człowiek otoczony chwałą, osypany zaszczytami i dobrodziejstwami carów, a nie „nieudacznik”...

***

Nie ulega wątpliwości, że ruchliwa, dynamiczna natura Mikołaja Przewalskiego nie stanowiła jakiegoś wyjątku w dziejach ludzkości. Ta skłonność do poruszania się jest immanentna istocie człowieka jako gatunku. „Duch ludzki jest z natury ochoczy do działania i skory do ruchu. Miła jest dla niego każda sposobność, która dostarcza mu bodźców do działania i rozrywek, a jeszcze tym bardziej jest pożądana dla pospolitych umysłów, które w wirze zajęć znajdują upodobanie. (...)Z tej też przyczyny udają się ludzie w dalekie i nieznane podróże, z tej przyczyny błąkają się po brzegach morza i raz z morza na ląd, raz z lądu na morze wiedzie ich zmienność usposobienia, zawsze niechętna każdemu obecnemu stanowi rzeczy”. (Seneka, „O pokoju ducha”, II).
Tenże autor w dziełku „O bezczynności” (III, IV) kontynuuje swe rozważania w sposób następujący: „Tego mianowicie jednego domagamy się od człowieka, aby był pożyteczny dla ludzi: jeśli możliwe, dla wielu, jeśli niemożliwe, przynajmniej dla niewielu, przynajmniej dla najbliższych, przynajmniej dla siebie samego. Wszak z chwilą kiedy ktoś stanie się pożyteczny dla innych, służy tym samym interesom ogółu, podobnie jak kiedy ktoś stanie się gorszy, wyrządza tym samym szkodę nie tylko sobie, lecz nadto tym wszystkim, dla których mógłby być pożyteczny, gdyby się uczynił lepszym człowiekiem. W ten sposób ktokolwiek dobrze zasługuje się względem siebie, ten już przez to samo jest pożyteczny dla innych, ponieważ czyni się zdatnym do tego, że w przyszłości będzie pożyteczny dla innych (...) Niedoskonałym i bezowocnym dobrem jest cnota, jeśli jest bierna i nigdy czynami nie potwierdza tego, czego się nauczyła”.
Nie wiemy, czy M. Przewalski czytał dzieła Seneki, jedno jest pewne, że jego zapatrywania i styl życia były zbieżne z wyrażonymi w sugestywnym opisie filozofa rzymskiego...

***

Skłonność do podróżowania wiązała się w przypadku M. Przewalskiego z krzepą i energią fizyczną, co go niewątpliwie łączyło z dawnym rycerstwem polskim. Zbigniew Kuchowicz w książce „O biologiczny wymiar historii” (Warszawa 1985, s. 53-54) przypomina: „Cudzoziemcy opisujący polską kulturę szlachecką XVII i XVIII stulecia jako czynnik wyjaśniający uważali stan psychofizyczny szlachty, jej witalność, wytrzymałość, przystosowanie do ciągłych wojaży, polowań, wysiłków fizycznych, zajęć i rozrywek, wymagających właśnie kondycji i sprawności somatycznej... Dobry stan zdrowotny szlachty stanowił czynnik konieczny dla funkcjonowania wielu cech kultury sarmackiej. Stanowił ramy biologiczne, w których możliwe było utrwalenie pewnych zachowań.
Studia nad stanem zdrowotnym magnaterii wskazują z kolei, że występujący często brak korzystnych uwarunkowań genetycznych i somatycznych utrudniał aktywność tej warstwy na wielu polach, sprzyjał zaś występowaniu innych cech i zachowań (u szlachty bardzo rzadkich).
Mieszkańców Korony Polskiej zawsze cechowała zauważalna ruchliwość przestrzenna. Szlachta, a nawet chłopi i mieszczanie – dążąc do poprawy bytu, zrobienia kariery, uciekając od szarej rutyny i od zawiści rodaków – nagminnie przekraczali zarówno bariery i granice państwowe czy geograficzne. Szczególnie natężone były migracje na terenach pogranicznych, lecz wielu Lechitów zapędzało się, hen, daleko, o setki i tysiące kilometrów jak na zachód, tak i na wschód. Mieszkańcy Wielkopolski i Mazowsza, Kujaw i Pomorza, Małopolski i Podlasia, Ziemi Wileńskiej i Grodzieńskiej, Śląska i Rusi Czerwonej masowo ruszali z gniazd rodzinnych i już na początku XVII wieku stanowili około dziesięciu procent ogółu ludności Żmudzi czyli Litwy etnicznej oraz Wschodniej Białorusi, a więc ziem etnicznie niepolskich. Ci osadnicy reprezentowali rozmaite klasy społeczne, ciągnęła ich na wschód obfitość tu nie zajętej ziemi, wód, lasów; pociągały widoki łatwej kariery na terenach względnie niewysoko rozwiniętych pod względem oświaty i kultury, których rozwój usilnie forsowali wszyscy królowie polscy, władcy polsko-litewsko-rusko-żmudzkiej Rzeczypospolitej. Ruchliwość stanowiła więc od dawna jedną z konstytutywnych cech polskości.
Niewątpliwie tedy ma rację filozof niemiecki Wilhelm Dilthey, gdy notuje w tekście „O istocie filozofii” (Warszawa 1987, s. 56): „Doświadczenia pokoleń łączą się w poznaniu rzeczywistości na gruncie jednorodności myślenia i tożsamości niezależnego od nas świata... Bowiem także akty woli jednostek łączą się w struktury, które trwają poprzez zmiany pokoleń. Prawidłowości w poszczególnych sferach działania, tożsamość rzeczywistości, do której się ono odnosi, wymóg łączenia się czynności dla realizacji pewnych celów, wytwarzają struktury kulturowe życia gospodarczego, prawa i techniki. Całość tego działania nasycona jest wartościami życiowymi; i z niego pochodzą radość i spotęgowanie naszego indywidualnego istnienia”.
Kultura ludzka nie jest właściwie niczym innym, jak systemem wyuczonych zachowań, który to system kształtuje się ewolucyjnie na tym czy innym obszarze jako gatunkowy mechanizm adaptacyjny, uzupełniający adaptację biologiczną. Ewidentne jest, że te systemy mechanizmów adaptacyjnych mogą być ( i bywają) bardzo różnorodne, mimo iż właśnie nasz własny wydaje się nam zawsze najlepszy, naturalny czy nawet święty. Ważne jest, iż jest on dziedziczony za pośrednictwem mechanizmów społecznych, a być może i biologicznych.

***

Po czwartej wyprawie – jak wiemy – stan zdrowotny Mikołaja Przewalskiego znacznie się pogorszył. Dość częste wyjazdy do Petersburga cechowały obfite fety, uroczystości, przyjęcia. Także w Słobodzie uczony nie grzeszył umiarkowaniem w jedzeniu i piciu, co spowodowało otyłość, a to – swoją koleją – fatalnie odbijało się na sercu i innych ważnych organach. Poczuł się Przewalski zmuszony zwrócić się do lekarza, ów zaś zalecił dietę. Przez jakiś czas pacjent mężnie wykonywał polecenia eskulapa i zdrowie zaczęło się poprawiać, co napawało chorego przedwczesną pewnością siebie, a to z kolei spowodowało, iż po paru tygodniach powróciły dawne zwyczaje i przyzwyczajenia, wraz zaś z nimi – ich skutki.
Niejako na marginesie podajmy, że wielki podróżnik i badacz Azji Środkowej M. Przewalski utrzymywał bardzo bliskie stosunki z dwoma wybitnymi polskimi uczonymi: Władysławem Taczanowskim i Benedyktem Dybowskim.
W. Taczanowski pisał do B. Dybowskiego 9 lutego 1880 roku: „O Przewalskim nic nie słychać, czas się zbliża jego powrotu, bo na zimę przyszłą ma już być w Rosji. Ciekawa rzecz, co zrobił w tej podróży – chińskie przedmioty coraz więcej napływają do Europy”... (cyt. wg W. Taczanowski, „Listy do Antoniego Wagi, Konstantego Branickiego i Benedykta Dybowskiego”, Wrocław-Warszawa-Kraków 1964, s. 166).
15 maja tegoż roku tenże autor w liście, tym razem do K. Branickiego, znów napomykał: „O Przewalskim były wieści niepokojące, ale zostały odwołane. Przezimował w Tybecie i ma wrócić na zimę” (tamże, s. 168). I ponownie w liście do B. Dybowskiego: „Rozniosła się wieść o katastrofie, jaka miała spotkać wyprawę Przewalskiego, nadeszła z dwóch stron, to jest przez podróżnika węgierskiego i przez przewodnika, ale się nie sprawdziła. Brat bowiem Przewalskiego odebrał telegram z 8 marca, że po ciężkich przeprawach wyprawa dostała się do Tybetu, tam szczęśliwie przezimowali, wszyscy zdrowi, do Lhassy ich nie puszczono. Wiosnę i lato zamierzają przepędzić w okolicach Żółtej Rzeki, a w jesieni przez Alaszan i Urgę wracać na Sybir”. (Tamże, s. 169-170).
I znowuż w liście z 12 czerwca podobna wzmianka: „O Przewalskim rozgłosiły gazety niepokojące wieści, lecz telegram ogłoszony przez jego brata odwołał je. Dostał się bowiem po niemałych trudach do Tybetu, gdzie szczęśliwie przezimował. Do Lhassy go nie wpuszczono, wszyscy zdrowi, mają wiosnę i lato przepędzić u źródeł rzeki Żółtej, a w jesieni przez Urgę wracać do Sybiru”.
W liście do B. Dybowskiego z 19 sierpnia 1880 roku czytamy: „Gazety rosyjskie rozgłosiły, że Przewalski wzięty do niewoli przez Chińczyków; później to odwołano i, pokazuje się, że przebywa cięgle w okolicach źródeł Żółtej Rzeki, a przed zimą ma stanąć w Kiachcie. Zobaczymy, jakie będą kolekcje. W każdym razie ta jego podróż jest ciężka”. (Tamże, s. 172).
Z kolei list z 17 listopada tegoż roku podaje: „Przewalski miał podobno niemałe trudności w tej ostatniej podróży. Gazety donosiły różne prawdziwe i nieprawdziwe wieści, o aresztowaniu, nawet o zaginieniu ekspedycji. Dotąd prawda niezupełnie wiadoma, był już telegram o przybyciu szczęśliwie do Urgi, w którym także powiedziano, że rezultaty naukowe bogate. Wkrótce więc dowiemy się czegoś nowego”. (Tamże, s. 176).
Tenże autor w liście z 5 lutego 1881 roku do Branickiego donosił: „Przewalski w Petersburgu, miałem już list od niego; powiada, że ma ptaków 317 gatunków, ze 2000 skór, nowych ma 10, myślę jednak, że się znajdzie więcej. Obiecuje dać nam pewną ilość. Teraz rozerwany owacjami, jakie mu tam wyprawiają. Jak się to uspokoi, zapewne regularną ze mną korespondencję rozpocznie”. (Tamże, s. 182).
Później też leci cała kaskada wzmianek: „Przewalski spodziewany w Petersburgu około 10 stycznia... Ciekawy bardzo jestem, jakie są jego zbiory. Zapewne je widzieć będę”. (14.II.1881)… „Donoszę JWPanu Hrabiemu, że wczoraj otrzymałem od Przewalskiego posyłeczkę zawierającą 31 ptaków darowanych naszemu Gabinetowi. Jestem tym bardzo uradowany, jest to niewiele, ale same doskonałe gatunki. Tak np. są dwa gatunki bażantów opisanych z poprzedniej podróży, tym więc sposobem mamy ich 9, czym się zapewne żaden Gabinet nie poszczyci. Jest wspaniała kuropatwa skalna Megalopterix thibetana, mamy ich przeto 5, Crossoptilon auritum bardzo pyszny i okazały, Syrrhaptes thibetanus. Nowa kuropatwa czerwonodzioba Caccabis magna. Trzeci gatunek ciekawego rodzaju Podoces humilis, brak nam tylko jednego. Nowe i bardzo ciekawe fringillidy, między którymi najciekawsza jest poświerka Urocynchramus Pylcovi Przew., tym oryginalna, że ma cały spód i ogon różowe, a żaden ze znanych poświerek nie ma na sobie tego koloru. Słowem, przybyło nowych gatunków 19, co podnosi listę posiadanych gatunków do 4 310.
Z czasem może coś jeszcze od niego wykręcę”. (29 III 1881). „...Zresztą u nas wszystko po dawnemu. Ciągle się wypycha ptaki australskie i Przewalskiego. Pan Hrabia znajdzie mnóstwo nowości po szafach. Uradują go mocno pyszne Przewalskiego bażanty i inne grzebiące ptaki, które już zaczynają przybierać poważną postać w naszej kolekcji”. (7 IV 1881). „Przewalski przysłał nam 31 skórek ptaków z ostatniej podróży, są to po większej części rzadkości”. (9 V 1881). „Przewalski siedzi na wsi u matki, zajęty pisaniem relacji ostatniej podróży. Dowiaduje się często o Tobie (mowa o B. Dybowskim – J. C.) i kazał Ci przesłać najserdeczniejsze ukłony”. (24 VII 1881). „Przewalski dowiaduje się ciągle o Tobie i poleca przesłanie ukłonów. Bardzo się interesuje Twoimi czynnościami, a nawet dowiaduje się o Kalinowskiego... Teraz zajęty wykończeniem opisu ostatniej podróży, po wydrukowaniu której przystąpi dopiero do opracowania ptaków”. (25 IX 1881).
Te i liczne inne wzmianki o Przewalskim w korespondencji polskich uczonych świadczą o ich bliskich z nim stosunkach, o tym że nie tylko był przez nich uważany za „naszego”, lecz że istotnie był takowym. Cieszył się zresztą wśród uczonych Polaków w Rosji ogromną sympatią i szacunkiem.

***



7. piąta wyprawa – znów do Chin póŁnocnych i Tybetu


W kwietniu 1883 roku został przez cesarza Rosji podpisany rozkaz o wysłaniu M. Przewalskiego po raz kolejny na dwa lata do Tybetu. I tym razem cele miały być naukowe, ale przecież nie tylko. Ten region świata stawał się bowiem terenem rywalizacji Rosji i Wielkiej Brytanii, a i zanarkotyzowane Chiny, choć pogrążone w marazmie, to przecież ogromne, musiały się liczyć. Pomocnikami uczonego mieli tym razem być W. Roborowski i P. Kozłow, młodziutki podoficer, przyszły znakomity podróżnik i profesor. Na początku sierpnia trójka odważnych ludzi opuściła Petersburg i przez Moskwę, Tomsk – po miesiącu drogi – dotarła do Kiachty. Tutaj ustalono ostatecznie skład ekspedycji na 21 osób, przy czym większość stanowili wojskowi, przydani do ochrony. 150 pudów ładunku wiozło 57 wielbłądów i 7 koni.
Szlak wiódł przez Urgę, pustynię Gobi i dalej na południe Azji Wewnętrznej. Pół roku wymagało dotarcie do punktu wyjściowego, z którego miał nastąpić skok na Tybet. Jak i podczas wszystkich poprzednich podróży, uczestnicy wyprawy borykali się z nieujarzmionymi żywiołami azjatyckiej przyrody, własną słabością, nieraz stawali twarzą w twarz ze śmiercią. Lecz do czasu wszystko kończyło się pomyślnie, nie w ostatniej kolejności dzięki wybitnym zdolnościom przywódczym Mikołaja Przewalskiego.
W maju wyprawa sforsowała pasmo Burchan Budda i wyszła na pofałdowany płaskowyż Tybetu Północnego. Na ziemi tej nie postała przed Przewalskim noga Europejczyka, a nawet Chińczycy byli z nią słabo obeznani. 17 maja ekspedycja dotarła do źródeł rzeki Huang-ho i rozłożyła się biwakiem na prawym jej brzegu. „W ten sposób − wspominał Przewalski − nasze dawne dążenia ukoronowane zostały sukcesem: widzieliśmy oto na własne oczy tajemniczą kolebkę wielkiej rzeki chińskiej i piliśmy wodę z jej źródeł. Radości naszej nie było końca”.
Uczony jako pierwszy spośród wszystkich badaczy Azji dokładnie określił współrzędne geograficzne źródeł rzeki Żółtej i utrwalił je na mapie. Dalsze badania prowadzono powoli poruszając się kolejno dorzeczami Jangcy i Huang-ho. Po drodze zbadano również wiele jezior. „Urozmaiceniem” tej wyprawy był fakt, że podróżnicy zmuszeni byli dwukrotnie odpierać zawzięte ataki zbrojne rozbójników górskich, przy czym życie członków ekspedycji dosłownie wisiało na włosku.
Jednak miały miejsce i kontakty bardziej przyjazne z Chińczykami, a nawet pouczające. Podczas pobytu w jednym z miasteczek Chin Północnych, zaproszono M. Przewalskiego do klasztoru buddyjskiego, a jeden z mnichów w trakcie długiej rozmowy filozoficznej przetłumaczył przybyszowi fragmenty ze słynnych „Nauk Zen” pt. „Oddanie” i „Samokontrola”: „Trudne jest zrozumienie Drogi. A kiedy już ją zrozumiesz, trudno jest zachowywać jej zasady. Kiedy już i to się uda, trudno jest je praktykować. Praktykowanie Drogi jest więc jeszcze trudniejsze niż studiowanie jej i zachowywanie jej zasad.Ogólnie rzecz biorąc, studiowanie i zachowywanie zasad to sprawa pilnego uczenia się i stanowczej woli − jest to samotna walka. Lecz praktyka wymaga równowagi umysłu i poświęcenia całego życia, zatracenia siebie samego na rzecz pomocy innym. (...)Mędrzec podchodzi z uwagą do tego, co ludzie lekce sobie ważą. Zwłaszcza bycie przywódcą społeczności jest niemożliwe, jeśli czyny i rozumienie przywódcy nie są harmonijne…Najważniejsze to ciągła samokontrola i samokrytyka. Nie można też pozwolić, aby w umyśle wykiełkowały myśli o sławie i bogactwie. (...) Jeśli przywódca jest prawy, to i jego społeczność funkcjonuje należycie, spoglądanie bowiem na postępowanie osoby cnotliwej rozjaśnia ludzkie umysły”...
Te zdania, jakże bliskie światopoglądowi chrześcijańskiemu, zapadły głęboko do serca M. Przewalskiego i zmusiły go do zrewidowania swego dotychczas bardzo krytycznego i nieżyczliwego stosunku do Chińczyków, choć przepaść głęboka, dzieląca piękno starożytnej mądrości od ówczesnej chińskiej rzeczywistości socjalnej, pogrążonej w brudzie, ciemnocie, masowej narkomanii, zacofaniu − stała się jeszcze bardziej rażąca i ewidentna.

***

Tysiące i tysiące kilometrów przemierzyła garstka odważnych wędrowców przez góry Tybetu i Tien-szanu, przez pustynię Gobi i Takla Makan; przez piaski, od oazy do oazy biegła ich droga, nad przepaściami, poprzez rwące górskie potoki, nizinne błota, niemożliwe do przebycia zarośla... Jesienią 1885 roku Przewalski na przełęczy Bedel odczytał pożegnalny rozkaz, w którym znajdują się słowa: „Ponad dwa lata minęły od chwili, gdyśmy od Kiachty rozpoczęli naszą wędrówkę. Udawaliśmy się wówczas w głąb pustyń azjatyckich, mając tylko jednego sojusznika – odwagę; reszta była przeciw nam: i przyroda, i ludzie. Wspomnijcie, szliśmy raz po piaskach ruchomych Ałaszaniu i Tarymu, raz przez błota Cajdamu i Tybetu, raz przez gigantyczne pasma górskie i przełęcze, które znajdują się ponad poziomem chmur. Żyliśmy dwa lata jak dzikusi pod otwartym niebem, w namiotach i jurtach, znosiliśmy raz 40-stopniowe mrozy, to jeszcze większe upały, to znów straszliwe burze pustynne... Swoje zadanie wypełniliśmy do końca, przemierzyliśmy i zbadali te miejscowości Azji Środkowej, w większej części których jeszcze nie stąpała noga Europejczyka. Cześć i chwała wam, towarzysze! O waszych czynach zawiadomię cały świat. A teraz uściskam każdego z was i dziękuję za wierną służbę – w imieniu nauki, której służyliśmy i w imieniu ojczyzny, którą rozsławiliśmy”...
Wkrótce wyprawa dotarła do jeziora Issyk Kul, leżącego już na terenie Cesarstwa Rosyjskiego. W sumie 7 815 km i ogromna ilość materiału naukowego, w tym bardzo wiele etnograficznego, złożyły się na wyniki tej, piątej z rzędu, wyprawy Przewalskiego. W 1888 roku ukazała się i zyskała uznanie światowe kolejna książka naszego wielkiego rodaka: „Od Kiachty do źródeł rzeki Żółtej, badanie północnych krańców Tybetu i szlak przez Lob-nor idąc dorzeczem Trymu”.
W tej książce M. Przewalski podaje barwny opis przyrody odnośnych terenów, ich flory i fauny oraz plastycznie ukazuje zaskakującą obyczajowość tamtejszej ludności. Uczony m.in. zaznacza, zgodnie zresztą z relacjami innych badaczy, że Tanguci mieli dziwny sposób witania się, który polegał na tym, że spotykając znajomego lub pozdrawiając podróżnika Tangut wysuwa możliwie najdalej język z ust (im dalej, tym większy szacunek) i jednocześnie skrobie sobie za uchem lub ciągnie je do przodu. Przy pożegnaniu zaś Tanguci uderzają się o siebie nawzajem łbami. Natomiast „w życiu rodzinnym praktykuje się wielomęstwo (poliandrię). Niekiedy jedna kobieta ma do siedmiu mężów, którzy koniecznie muszą być braćmi; osoby postronne do takich związków dopuszczane nie są... Tanguci często żyją też z nałożnicami. Dzieci tych ostatnich zwane są „dziećmi bożymi” i mają prawa dzieci z prawego łoża”... Charakterystyczne, że poliandria wcale nie była jednoznaczna z „uprzywilejowanym” położeniem kobiety, wręcz odwrotnie, była ona faktycznie służącą wszystkich swych mężów, a wręcz niewolnicą najstarszego z nich.

***

Interesująco opisuje M. Przewalski charakter i obyczaje jednego z plemion Wschodniego Turkiestanu, Maczynów, wyznających islam obrządku sunnickiego. Na przykład podaje uczony, że jeśli ktoś z członków tego plemienia ciężko zachoruje, to za najbardziej skuteczną kurację uchodzi zabieg polegający na tym, że z pacjenta ściąga się gacie i po parokrotnym machnięciu nimi przed oczyma chorego zapala się je, obnosi szybko po mieszkaniu i następnie wyrzuca płonące na ulicę; po tym chory koniecznie musi wrócić do zdrowia, a jeśli nie, to los jego uważa się za przesądzony.
Ale oddajmy głos M. Przewalskiemu: „Ze względu na charakter swój Maczynowie przedstawiają sobą mieszaninę cech dobrych ze złymi, ze znaczną, zresztą, przewagą tych ostatnich nad pierwszymi. Przede wszystkim rzuca się w oczy potworna gadatliwość tego ludu, pod względem której mężczyźni, jak się wydaje, górują nawet nad niewiastami. Wszyscy Maczynowie są wielkimi tchórzami i hulakami. Pieśni, muzyka i tańce stanowią ich najumiłowańsze uciechy nawet w najdzikszych miasteczkach. „Szczęście, że lud ten nie zna wódki, a to by zupełnie zszedł na manowce” − mówili nasi kozacy, trafnie określając charakter Maczynów... Z drugiej strony, w usposobieniu opisywanego ludu cechę chwalebną stanowi miłość do dzieci i w ogóle krewnych pomiędzy sobą. W razie potrzeby oni zawsze nawzajem się wspomagają. Rodzice i starsi są tu szanowani. Złodziejstwo należy do rzadkich przestępstw. Pijaństwo jest nieznane, ale tabakę palić lubią wszyscy mężczyźni, w dużych zaś oazach także kobiety. Tamże mocno rozpowszechnione jest palenie odurzającej mieszanki przygotowanej z nasion konopi...
Pod względem zdolności umysłowych trudno byłoby się zachwycać Maczynami. Mimo iż są dość chytrzy i przebiegli, wykazują mało smykałki we wszystkim, co wychodzi poza wąskie ramy ich powszednich zajęć... Nie można powiedzieć, aby górscy Maczynowie byli ludem gnuśnym, lecz kobiety są tu o wiele bardziej bystre niż mężczyźni i przewyższają ich też pod względem pracowitości. Na niewiastach spoczywają wszystkie kłopoty związane z prowadzeniem gospodarstwa domowego i wychowaniem dzieci. Te ostatnie Maczynki karmią piersią bardzo długo – do dwóch, nawet do trzech lat, gdy dziecko już samo chodzi i dobrze mówi.
Wielożeństwo u Maczynów jest dopuszczalne, lecz korzystają z niego tylko ludzie bogaci. Zazwyczaj mają jedną żonę, rzadziej dwie – trzy; ale za to często je zmieniają, ponieważ rozwód jest nader dostępny. Nierzadko można tu spotkać białogłowy będące już za szóstym czy siódmym mężem; za dwoma zaś czy trzema mężami pobyła prawie każda Maczynka. Za mąż wychodzą dziewczęta w wieku 12-15 lat, mężczyźni żenią się również zaczynając od lat piętnastu. Rozwiedzeni małżonkowie mogą już nazajutrz zawierać kolejny związek. Pokrewieństwo, nawet stryjeczne, nie jest uważane za przeszkodę, tak iż wuj może żenić się z siostrzenicą, a bratanek z ciotką, nie mówiąc już o stryjecznych siostrach i braciach. Tylko najbliżsi krewni, mianowicie bracia i siostry pochodzący od tych samych rodziców, nie mogą zawierać ze sobą małżeństw. Podczas wesela poczęstunek nie jest wymagany, tak więc kosztuje ono tanio.
Obrzędy pogrzebowe również są ogólnomuzułmańskie. Różnica polega na tym, że po pogrzebie bliscy krewni zmarłego muszą przez 40 dni żyć przy jego mogile...Przy swej skłonności do życia hulaszczego Maczynowie bardzo lubią bywać w gościnie i urządzać zbiorowe fety. Tak jest wszędzie, nawet w górach; w oazach zaś robotnicy biorą ze sobą na pole ten czy inny instrument muzyczny i zazwyczaj śpiewają podczas pracy. Główną treścią śpiewów tych jest miłość”...
Opowiada też Przewalski m.in. o dawnym obyczaju jednego z plemion tybetańskich: wybierać króla na dziesięć lat, a po tym okresie zabijać go, niezależnie od tego, czy rządził dobrze, czy źle.
Wskazywał podróżnik na swoistą psychologię stosunków międzyludzkich w tym regionie świata, jakże odrębną od tej, która ma miejsce na europejskim obszarze kulturowym. „W Azji najmniejsza ustępliwość prowadzi niechybnie do smutnych wyników, podczas gdy odwaga, napór i dziarskość w dziewięciu na dziesięć przypadkach wyręczają w okolicznościach nawet najbardziej krytycznych”. Zgodnie z tą zasadą traktował Przewalski zarówno Mongołów, którym sympatyzował, jak i znienawidzonych przezeń Chińczyków i Tybetańczyków, ze strony których doznał niezliczonych, po azjatycku perfidnie wyrządzanych przykrości.
Ciekawe, iż w dość zbieżny sposób spostrzegał azjatycką rzeczywistość także inny europejski podróżnik Percival Lowell, współczesny M. Przewalskiego, który w książce „Dusza Dalekiego Wschodu” (niemieckie wydanie – Jena 1911) pisał: „Im dalej posuwamy się naprzód w kierunku zachodnim, tym bardziej osobowe (personalistyczne) stają się narody”.
Ta zmiana odbywa się niepostrzeżenie, jak zmiana zabarwienia skóry i kształtu oczu, jak ruch wskazówek zegara – niezauważalny, lecz przecież niewątpliwie istniejący. „W podobnyż sposób, jeśli się poruszamy razem z biegiem zachodzącego słońca, poczucie osobowości staje się coraz bardziej intensywne a stale blednie, im bardziej zbliżamy się do wschodu słońca... Jeśli u nas (w Europie) „Ja” wydaje się być esencją duszy, to duszę mieszkańców Dalekiego Wschodu można nazwać uosobieniem bezosobowości”.
Z tego (rzekomego czy rzeczywistego) braku poczucia indywidualności, samoistności, osobistej niepowtarzalności mają wynikać istotne konsekwencje we wszystkich dziedzinach życia społecznego, m.in. despotyzm, brak poszanowania praw człowieka w sferze polityki i skrajna rozpusta w stosunkach między płciami, będąca m.in. wyrazem zupełnej pogardy dla ludzkiej godności kobiety. Jednostka bezosobowa nie ma poczucia indywidualnej odpowiedzialności i siły, a skoro ktoś się czuje zerem, jako zero też żyje. „Każda istota ludzka rodzi się dwa razy: początkowo jako materia, później – jako duch. Wszystkie rasy ludzkie przeżywają to objawienie, ale stopień i siła tego aktu są różne. To znaczy coś zupełnie innego dla apatycznego, fatalistycznego Turka, a co innego dla energicznego, nerwowego Amerykanina. Fakty, wytwory wyobraźni, religie – wszystko wskazuje, jak wielkie są różnice w tym odczuciu”.
Brak indywidualizacji według Percivala Lowella przejawia się m.in. w tym, że święta powszechne na Wschodzie dominują nad osobistymi (np. Nowy Rok nad dniem urodzin), że o małżeństwie kogokolwiek decyduje nie on sam, lecz jego rodzice, że we wszystkim dominuje gromada a nie osobna jednostka ludzka.
Na Dalekim Wschodzie społecznym atomem, ostatnią molekułą bytu jest nie indywiduum, lecz rodzina”, a więc pewna zbiorowość, w której panuje sztywne zhierarchizowanie. Według tego modelu „rodzinnego”, z „ojcem” jako absolutnym władcą, zorganizowany jest cały system społeczny. „Imperium jest dużą rodziną, rodzina jest małym imperium”. Cała inicjatywa działań i zmian wychodzi tu tylko z góry, „dzieci” apatycznie czekają na rozkazy i wykonują je starannie a bezosobowo; poczucie osobistej odpowiedzialności rozciąga się tylko na to, jak rozkaz wykonano, a nie na treść samego działania, jego sens i moralne znaczenie. „Życie osobnego człowieka jest tu tylko ułamkiem, cząstką życia zbiorowości”.
Najwyższą cnotą jest posłuszeństwo wobec rodziców zarówno biologicznych, jak i tych, stojących na czele aparatu państwowego. Syn najczęściej idzie tam w ślady ojca nawet jeśli chodzi o wybór zawodu, przytłumione są osobiste chęci i uczucia, nawet takie jak miłość młodzieńcza. I w rodzinie, i w życiu publicznym jest tu każdy niewolnikiem tych, którzy są postawienie wyżej w hierarchii, a panem tych, którzy znajdują się niżej. Każdy też z tych pano-niewolników wykazuje psychiczny syndrom sadomasochistyczny: cierpliwie znosi but „ojców” na własnym karku i zmusza swe „dzieci” do lizania mu butów; poniża i jest poniżany. Oto duch Wschodu.

***

W dzienniku polowym 29 października 1885 roku M. Przewalski notował: „Tak więc dziś dobiegła końca moja czwarta podróż po Azji Środkowej. Równo dwa lata spędziliśmy w pustyniach oddalonych od świata cywilizowanego. Lecz miłe jest i bliskie sercu swobodne życie wędrowne. Jak w dawnych latach, tak i teraz z żalem i bólem się z nim rozstaję – być może, na długo, jeśli nie na zawsze. Ciężko o tym myśleć, lecz lata się cisną jeden po drugim, i, oczywiście, nadejdzie czas, gdy już nie potrafię znosić wszystkich trudów i uciążliwości takich podróży. Niech więc – jeśli nie sądzone mi będzie pójść dalej w głąb Azji – wspomnienia o tym co tam widziałem i czego w ciągu długoletnich wędrówek dokonałem, będą mi pocieszeniem do końca życia. Niech razem z imionami Lob-noru, Kuku-noru, Tybetu i wielu innymi zmartwychwstają w mej wyobraźni żywe obrazy owych niezapomnianych dni, które udało mi się spędzić w tych nieznanych krainach, pośród dzikiej przyrody i dzikich ludzi na chwalebnej niwie służenia nauce”... Smutne przeczucia nie zawiodły, niestety, wielkiego podróżnika, noga jego nie stanęła już nigdy na piaskach Azji Centralnej...
Na razie jednak nastąpił triumfalny powrót do stolicy Rosji. Cesarskie Towarzystwo Geograficzne powitało sławnego wędrowca uroczystą akademią, zorganizowaną w sali koncertowej pałacu wielkiej księżny Katarzyny, Cesarska Akademia Nauk zaś w specjalnym piśmie dała wyraz swemu głębokiemu uznaniu dla Przewalskiego i wybiła na jego cześć złoty medal, na którego awersie znajdowała się podobizna pana Mikołaja oraz napis w języku rosyjskim: „Nikołaju Michajłowiczu Przewalskomu – Impieratorskaja Akadiemija Nauk, 1886. Na rewersie zaś umieszczono słowa: „Pierwomu issledowatielu prirody Centralnoj Azji” oraz wieniec wawrzynowy.
Obok licznych okazów flory, fauny, minerałów, M. Przewalski zebrał również obszerny materiał dotyczący obserwacji meteorologicznych, który został opublikowany przez A. Wojejkowa w 1895 roku w Petersburgu, na razie zaś znalazł się w dyspozycji tamtejszej Akademii Nauk. W 1886 roku jedno z pasm górskich, opisane przez Przewalskiego i nazwane przez niego „Zagadkowe”, na wniosek grupy uczonych (wśród których byli generał Hieronim Stebnicki i profesor Edward Kowerski) przemianowano na Pasmo Przewalskiego.
Po paru miesiącach pobytu i załatwieniu w Petersburgu niezbędnych formalności i spotkań, udał się podróżnik do swej umiłowanej Słobody, gdzie opracowywał kolejną księgę swych wędrówek. Odwiedził go tu P. Kozłow, druh ostatniej wyprawy, i ku swemu zdumieniu obdarowany został wspaniałą strzelbą myśliwską, wyprodukowaną na osobiste zamówienie Przewalskiego w Wiedniu – na znak wdzięczności za wierność i wytrwałość we wspólnym pokonywaniu Azji. Nie bez lekkiej ironii P. Kozłow wspominał, że M. Przewalski po serdecznym powitaniu: „Zanim wejść w dom (...) poprowadził mnie do wagi, stojącej opodal, zważył mnie, skrupulatnie odnotowując w notesie mój ciężar, by później, przed odjazdem, po uczynieniu tejże procedury, poznać wyniki pobytu gościa w Słobódce”.
Dopiero po tym gość został odprowadzony do swego pokoju, ochłonął nieco po uciążliwej podróży, no i wreszcie został zaproszony do „zbrojowni” dobrodzieja gospodarza czyli do dużej komnaty, całej obwieszonej najwspanialszymi okazami broni strzeleckiej i myśliwskiej z całego świata. Takiego zbioru mogło Przewalskiemu pozazdrościć niejedno muzeum. Chodzi o to, że rząd hojnie subsydiował od kilkunastu już lat znakomitego swego wysłannika do krajów azjatyckich, a ten – jak w dzieciństwie i młodości wydawał wszystko na zakup książek – tak teraz na nabycie okazów broni strzeleckiej. Była to wielka pasja pana Przewalskiego obok tęsknoty za wichrami wielkich stepów i pustyń. Oczywiście, można na temat pasji zbieractwa nieco poironizować, jak to czyni znany niemiecki uczony, pisząc: „Pęd do zbierania przedmiotów jednakowego rodzaju jest najprawdopodobniej genetycznie zaprogramowany, a ma tę niebezpieczną cechę, że wzmaga się wraz z liczbą rzeczy już zebranych. Wiadomo, że namiętni zbieracze określonych przedmiotów sztuki są tak uzależnieni od tego popędu, że nie wahają się przed czynami kryminalnymi. Ta namiętność zbieracka staje się jak gdyby nerwicą, która z czasem „pożera” całą osobowość kolekcjonera; wiedzą o tym nie tylko psychiatrzy”. (Konrad Lorenz, Regres człowieczeństwa).
Wszelako, jak wiemy, wcale nie każdy filatelista to raptem kryminalista, a tego rodzaju zbieractwo w wielu przypadkach daje wyraz szlachetnej pasji poznawczej...
Tak więc P. Kozłow na życzenie M. Przewalskiego musiał „na powitanie” dotknąć ręką szeregu Lancastrów, Berdanów, Maximów, Kruppów – zanim się doszło do drzwi prowadzących do pokoju gościnnego. No i się – męskim zwyczajem, zaczęło: wódeczki, nalewki, winka, przekąski, wspomnienia o Tybecie, rozważania o filozofii buddyzmu, reminiscencje o ustrzelonych jarząbkach i niedźwiedziach... I tak prawie do białego rana. Potem zaś głęboki i spokojny wypoczynek, pobudka, spacery nad cudnym stawem z hulającymi karpiami, wyskakującymi na metr w powietrze z toni wód, spoczynek na ławeczce w cieniu młodych brzóz. Wiejska cisza, czyste powietrze, zdrowy pokarm wspaniale oddziaływały na towarzyszy podróży. Krajobrazy smoleńskie: lesiste, jeziorne, lekko pofałdowane, łączące w sobie kolor niebieski z żółtym, zielony ze złotym – któżby zresztą był w stanie je wszystkie chociażby nazwać – to był prawdziwy raj na ziemi. Już jednak lato minęło, a złote dni jesieni miały w sobie coś tajemniczo-smutnego i przydającego powagi umysłom, nieznanego zaś drżenia sercom ludzkim. Każdy krok czasu zostawia wówczas na ogołoconych polach i żółknących drzewach znaki starzenia się, coraz bardziej widocznego i nieubłaganego. Z głębi lasów dobiegają jakieś zagadkowe odgłosy, na które składa się trzask suchych gałęzi, szmer spadających liści i niejasne skargi zwierząt, przeczuwających surową zimę i obawiających się o los swój i swych małych. Przez całą dobę, we dnie i w nocy trwa w lesie ukryty ruch, słychać niewytłumaczalne dźwięki, niby westchnienia i jęki podobne do głosów ludzkich, zdumiewające ucho i chwytające za serce. Leśne ruczaje i rzeki, nocą głośniej niż dniem, szemrzą swe modlitwy, zanim nie zniewoli je blada i chłodna pokrywa lodu. Wszystko to wprawia człowieka w stan wewnętrznego drżenia, skupienia i czci, podobnych do uczucia, ogarniającego duszę w świątyni. Wówczas najgłębiej przeżywa człowiek spokój trwania i trwogę przemijania, ich nierozerwalną jedność. Jesień to niewątpliwie przeczucie „śmierci” – zimy. Mniejsza o to, że po zimie przychodzi wiosna, umierające życie nie zawsze musi o tym wiedzieć. Stąd smutek jesieni...
Po kilku tygodniach P. Kozłow wyjechał ze Słobody do Petersburga, bogatszy w wiele miłych wspomnień myśliwskich i wędkarskich, jak też cięższy o kilka kilogramów „żywej wagi”. Później napisał: „Pożegnanie ze Słobodą było jak najserdeczniejsze: rzadko rodzony ojciec z tak gorącą miłością żegna swego syna, jak żegnał i odprowadzał mnie mój niezapomniany nauczyciel”...

***

Mimo zewnętrznej szorstkości wiele jednak miłości i dobroci było w sercu tego pełnego energii i siły olbrzyma. M. Przewalski nie miał własnych dzieci, ale instynkt ojcowski tlił się gdzieś w głębi jego serca, przywiązał się więc podczas ostatnich swych pobytów w Słobodzie do pewnego chłopczyka – sieroty, niejakiego Kostka Wojewódzkiego, syna ongiś zaprzyjaźnionego sąsiada na Smoleńszczyźnie. Troszczył się o niego, jak kochający ojciec o syna, martwił się o każdy gorszy stopień w szkole, bywał u dyrektora gimnazjum, prosząc go o sprzyjanie swemu ulubieńcowi, zabierał chłopaka do swej posiadłości na lato, starał się dostarczyć mu wszelkich radości i rozrywek: zabierał na polowanie, nad rzekę. Dbał też o rozwój moralny i duchowy dziecka, przed kolejną wyprawą prosił znajomych, u których zostawiał Kostka by „w przypadku lenistwa w naukach, a tym bardziej oblania egzaminu, prać go a prać”. Spartańskie wychowanie i poczucie obowiązku zaszczepione za młodu – słusznie mniemał Przewalski – wybitnie ułatwiłoby dziecku znoszenie trudów, nieuchronnie spotykających człowieka na szlaku życia...
Bronisław Malinowski w dziele Zwyczaj i zbrodnia w społeczności dzikichdoszedł do stwierdzenia psychologicznego faktu, że miłość mężczyzny do dziecka jest fundamentalną ludzką cechą, przy tym pokrewieństwo biologiczne, czyli fizyczne ojcostwo, nie ma znaczenia. Przytaczając przykład dzikich mieszkańców Wysp Trobriandzkich, wybitny antropolog XX wieku wywodził: „Krajowcy nie zdają sobie sprawy z faktu fizjologicznego ojcostwa i mają teorię tłumaczącą w nadnaturalny sposób przyczyny urodzenia. Według tej teorii między mężczyzną i dziećmi jego żony nie ma żadnej fizycznej łączności. Mimo to ojciec od urodzenia kocha swoje dziecko – przynajmniej w tym stopniu, w jakim kocha je normalny Europejczyk. Ponieważ nie może to wynikać z poglądu, że są one spłodzone przez niego, musi to wynikać z jakiejś wrodzonej tendencji ludzkiego gatunku, która u mężczyzny wyraża się w tym, że czuje on przywiązanie do dzieci, zrodzonych przez kobietę, z którą współżyje i przebywa stale, i której doglądał podczas ciąży. To wydaje mi się jedynie prawdopodobnym tłumaczeniem „głosu krwi”, który przemawia zarówno w społeczeństwach nieświadomych ojcostwa, jak i w zdecydowanie patriarchalnych, i który sprawia, że ojciec kocha swoje fizjologiczne dziecko w tym samym stopniu, co zrodzone z cudzołóstwa – jak długo nie wie o tym. Tendencja ta ma dla gatunku ludzkiego znaczenie pierwszorzędne”. (B. Malinowski, „Dzieła”, t. 2, Warszawa 1984, s. 81).
Co więcej, łatwo zauważyć, że nawet mężczyźni będący zatwardziałymi kawalerami, którzy nigdy się z kobietą nie zbliżali, mają rozwinięty instynkt „ojcostwa”, a raczej opiekuńczego stosunku do dzieci jako takich. Dowodzi tego jednoznacznie także miłość M. Przewalskiego do Kostka Wojewódzkiego.
Udając się w ostatnią podróż uczony zostawił dla chłopczyka 150 rubli (przekazane na ręce T. Feldmana) prosząc o kupienie mu – o ile złoży pomyślnie egzaminy – specjalnie zamówionego w Tule karabinu szybkostrzelnego oraz o wypłacanie mu trzech rubli miesięcznie na drobne wydatki, jak też o zakup ciepłego ubrania na zimę. W rozmowie z jednym ze znajomych skarżył się nieco samoironicznie wielki uczony, że „oto nigdym w życiu nie płakał, a dziś, żegnając się z Kostkiem Wojewódzkim rozpłakałem się jak baba i nie rozumiem dlaczego”. Może przeczuwało kochające serce, że po raz ostatni tuli się doń jasnowłosa główka dziesięcioletniego chłopczyka.
Jednak co ma się stać, to stać musi. Mikołaj Przewalski przybył w marcu 1888 roku do Petersburga i złożył podanie o skierowanie go po raz kolejny do Azji, tym razem – wyłącznie do Tybetu. Na odpowiedź czynników oficjalnych trzeba było nieco poczekać. Tymczasem postanowiono wydać najnowsze dzieło wielkiego podróżnika, na ten cel następca tronu wyasygnował z osobistych funduszy 25 tysięcy rubli, czyli według dzisiejszej miary około ćwierć miliona dolarów. Wkrótce też ujrzała świat kolejna fascynująca książka naszego rodaka: „Ot Kiachty na istoki Żiołtoj rieki; izsledowanije siewiernoj okrainy Tibieta i put’ czerez Łobnoor po bassejnu Tarami”. Wydanie było wspaniałe, bogato ilustrowane, w twardej okładce; niebawem też zostało bestsellerem.

***
8. szósta wyprawa, nieukończona


18 sierpnia 1888 roku Mikołaj Przewalski po raz kolejny – nie wiedział, że jest to pożegnanie ostateczne – pożegnał Petersburg, stolicę Imperium Rosyjskiego. Piąta podróż do Azji Środkowej, a szósta w ogólnej ich liczbie, prowadziła do Samarkandy, następnie do Karakolu i do miejscowości Wiernyj. W czasie jednego z postojów w okolicach Piszpeku urządzono wielkie polowanie, ponieważ uwagę podróżnych przyciągnęło do siebie gigantyczne stado dzikich kaczek, które się rozlokowało na przydrożnych bagniskach. Rozochoceni i rozgrzani myśliwi posuwali się za zdobyczą przez rojsta porośnięte trzciną i tatarakiem. Przewalski, zmęczony i spocony, kilkakrotnie pił wodę – zwyczajem zahartowanego wędrowca – bezpośrednio z bagiennych źródeł. Nie wiedział, że w ten sposób podpisuje na siebie wyrok śmierci...
W czasopiśmie „Russkij Inwalid” zostało opublikowane wspomnienie Roborowskiego pt. „Ostatnie godziny życia Mikołaja Michajłowicza Przewalskiego”, które nieznane jest czytelnikowi polskiemu. Oto ten tekst: „4-go października przyjechaliśmy z panem Mikołajem z Wiernego do Piszpeku, dokąd jeździliśmy we dwójkę po srebro i w innych sprawach. Nie dojeżdżając jednej stacji do Piszpeku widzieliśmy przy drodze masę bażantów, które skusiły Przewalskiego udać się 5-go października na polowanie. Wyprawa była udana jeśli chodzi o ilość ustrzelonej dziczyzny (pan Mikołaj zabił 16 bażantów), lecz fatalna w skutkach.
Panował już zupełny mrok, gdy Przewalski wrócił zmęczony i spotniały na stację, napił się chłodnej wody i położył się do snu. Rano, przed wyjazdem do domu (tj. na biwak w Piszpeku), znów popolowaliśmy. W Piszpeku przebywaliśmy do dnia 7-go października, udając się następnie do Karakolu, dokąd przyjechaliśmy 10-go i rozlokowaliśmy się w oddanym do naszej dyspozycji domku. Tu dało się zauważyć, że pan Mikołaj wygląda jakoś nie tak jak zawsze. Skarżył się wszystkim na niewygodny lokal, na nudę, wypowiadał tęsknotę za przestworzem i wolnością.
14-go października postanowił przekoczować do jurt poza miasto, bliżej gór, myślistwa, a głównie – na wolność, bliżej przyrody. Na nasze nieszczęście prawie natychmiast po przenosinach, w nocy z 14 na 15, spadł głęboki śnieg i uderzył mróz. Rano 15 października pan Mikołaj jął się uskarżać na brak zdrowia. Przekonaliśmy go co do konieczności zaproszenia lekarza, na co się zgodził. Wówczas ja przywiozłem na biwak doktora 5-go Zachodnio-Syberyjskiego batalionu liniowego Krzyżanowskiego. Lekarz uznał Przewalskiego za tak chorego, iż wskazał na niemożliwość dlań pozostawania w jurcie, przekonał też pana Mikołaja do przeniesienia się do ciepłego baraku lazaretu”...
W tymże dniu, czyli piętnastego października 1888 roku odwiedził Przewalskiego stacjonujący w tym regionie razem ze swym oddziałem dawny przyjaciel, kapitan sztabowy Chacytowski, którego chory przez dłuższy czas rozpytywał o etiologii tyfusu i o przebiegu tej choroby w danym klimacie. Widocznie uczony w podświadomy sposób zdawał sobie sprawę z tego, co mu się niestety przydarzyło.
Powróćmy jeszcze na chwilę do cytowanej powyżej relacji Roborowskiego. Pisze on w dalszym jej ciągu co następuje: „18-go października przenieśliśmy się do tego baraku, lecz tu stan jego zdrowia na tyle się pogorszył, że żywiliśmy co do niego poważne obawy. Lekarz zapewniał nas o tym, że choroba się skończy pomyślnie, lecz niejasne przeczucia dręczyły nas i nie dawały spokoju. Tę noc spędziliśmy bez snu czuwając przy jego łóżku. Około godziny drugiej w nocy poczuł się nagle źle, gorączka podskoczyła do +40°C, a tętno prawie zupełnie znikło. Posłaliśmy po lekarza, który następnie razem z felczerem spędził u nas noc śledząc atak gorączki. Po tym paroksyzmie Przewalski przez trzy godziny silnie się pocił. Pot spływał strumieniami z jego twarzy i trzeba ją było co chwila wycierać ręcznikiem. Pocił się przez dalsze dwie godziny, ale już słabiej. Potem chory trochę zasnął, lecz nie na długo, nie więcej niż na półtorej godziny. Jedynym kłopotem doktora było: nie dopuścić ataku kolejnego paroksyzmu. W ciągu dnia lekarz był trzykrotnie; stale dyżurował felczer.
Pan Mikołaj i ten dzień spędził niespokojnie. Na lewym boku leżeć nie mógł, ponieważ natychmiast zaczynał się krwotok przez nos, co było bardzo trudne do zahamowania; prócz tego krwotok strasznie osłabiał pacjenta. Prawy bok natomiast odgniatał się przez leżenie. Leżeć na plecach było mu niewygodnie i trudno dla oddechu; gruby brzuch przyciskał pierś (w ogóle, on się ciągle uskarżał na swą korpulentność, która przeszkadzała mu przewracać się z boku na bok). A jednak, dzięki pomocy lekarza, dzień minął bez paroksyzmu.
Wieczorem, 19-go października, chory poczuł się nieco lepiej, lecz przed godziną dziesiątą znów ogarnął go niepokój. O godzinie 12 krew silnie poszła nosem, zatrzymać jej myśmy z pomocą dyżurnego felczera nie potrafili. Przywieźliśmy lekarza, który nam pomógł. Po krwotoku temperatura ciała zaczęła się gwałtownie podnosić i, aby ją obniżyć, wytarliśmy całe ciało octem z wodą, aby wywołać parowanie; na głowie trzymaliśmy lód. To przyniosło choremu nieznaczną ulgę. Pan Mikołaj wydał kilka ostatnich swych rozporządzeń, dotyczących Słobódki, niektórych jego rzeczy i chciał przekazać jeszcze coś ważnego. I pytał lekarza: czy dożyje do rana. Doktor go uspokoił. Wówczas pan Mikołaj rzekł: „No, reszta na jutro; wyślemy telegramy. O jedno proszę, aby nie zapomniano pochować mnie obowiązkowo na brzegu Issyk Kul, w polowym ubiorze, w jakim udawaliśmy się na wyprawy. Zróbcie moje zdjęcie dla krewnych, z Lancastrem, który daruję na pamięć Roborowskiemu”...
Później Przewalski mówił lekarzowi, by nie ukrywać przed nim bliskości śmierci, gdyż on jej zupełnie się nie lęka i wiele razy zaglądał jej w oczy. Łajał nas i nazywał „babami”, jeśli zauważał łzy w czyichś oczach. Potem się uspokoił i powiedział, że czuje się dobrze, tylko brzuch go miał niepokoić.  Tak minęła noc na 20-go października do godz. 5, gdy Przewalski zasnął, lecz nie na długo, nie więcej niż na 1,5 godziny. Wymęczony dwoma nocami i dniami doktor usnął na chwilkę tuż na podłodze. Około godziny 7-ej gorączka się spotęgowała, sięgając +40,5°C. Znów natarliśmy go octem. Męczył się pan Mikołaj potwornie; znów nastąpił paroksyzm.
Posłaliśmy po drugiego lekarza, Barsowa, który był już wcześniej; jego przywiózł doktor Iwanow dla konsultacji; lecz Barsow nie zastał już pana Mikołaja wśród żywych.Majaczenie, przeważnie o wyprawie, potęgowało się; chwilami chory wracał do przytomności, lecz tylko na krótko. Leżał na boku, zakrywając twarz ręką; według wyrazu dolnej części twarzy widać było, że płacze. Raptem pan Mikołaj zerwał się na równe nogi, zastygł na pewien moment, podtrzymywany przez nas i starych żołnierzy, spojrzał na wszystkich i rzekł: „Teraz się położę” („Tiepier ja lagu”). Pomogliśmy mu lec, lecz wkrótce potem kilka głębokich silnych westchnięć, które były ostatnimi, zabrały go od nas.
Doktor rzucił się rozcierać piersi jego zimną wodą; ja położyłem tamże ręcznik ze śniegiem, lecz było już za późno: twarz i ręce zaczęły nabierać żółtego odcienia...Nikt nie mógł pokierować sobą. Co się działo z nami, nie biorę się opisać. Doktor nie wytrzymał tego obrazu, – obrazu straszliwego szczerego bólu. Wszyscy szlochali na głos, łkał i doktor...Tu nadjechali doktor Barsow z doktorem Mancwietowem; spóźnili się ze swą wiedzą: siła wyższa od wiedzy ludzkiej uczyniła nas sierotami!...
Trudno, umierają także najlepsi i najukochańsi. Lekarze leczą, ale pan Bóg daje i zabiera życie... „Według wyjaśnień lekarzy – kontynuuje Roborowski – zapadł Mikołaj Przewalski na dur brzuszny; gorączka była wysoka – właśnie jej nie wytrzymywało otłuszczone serce; zbić ją było niepodobieństwem, gdyż natychmiast zjawiał się krwotok; znaczy, trzeba było obniżyć temperaturę, lecz bez krwotoku, co w danym przypadku było niemożliwe...
Pokój prochom zmarłego i wieczna mu pamięć!.

***

Wszelako i rzeczy ostateczne trzeba przyjmować mężnie i z godnością, jak to zalecał Rudyard Kipling w „Pieśni o śmierci”...
Hear now the Song of the Dead – in the North
                                  by the torn berg-edges –
Thay that look still to the Pole,
asleep by their hide – stripped sledges.
.................................................................................
Song of the Dead in the East –
in the heat-rotted jungle-hallows,
Where the dog-ape barks in the kloof –
in the brake of the buffalo-wallows”...
Śmierć Przewalskiego w wieku zaledwie 49 lat, a więc w rozkwicie sił twórczych, została przez wszystkich odebrana jako przedwczesna, jako wielka tragedia dla nauki europejskiej i światowej. Tak też niewątpliwie było.
Pogrzeb zmarłego odbył się w atmosferze godnej wielkiego żołnierza nauki. Trumnę do miejsca wiecznego spoczynku wieziono przez 20 kilometrów na lawecie artyleryjskiej w asyście orkiestry wojskowej i oddziałów gwardyjskich oraz wojsk ochrony granicy.
Ostatnia wola zmarłego została spełniona: jego prochy spoczęły na wieki wieków w Azji u podnóża gigantycznego Pasma Niebiańskiego, nieopodal jeziora Issyk-kul. W słowie pożegnalnym przyjaciele Przewalskiego wyrażali smutek i rozpacz z powodu tak przedwczesnego jego odejścia, ale też podkreślali jego ogromne zasługi przed nauką światową. Nad wszystkimi jednak ulatywała rozpacz i nieukojony ból pożegnania na zawsze wielkiego i wspaniałego Człowieka. Żal był szczery i powszechny, choć przecież wiele jest rzeczy znacznie gorszych niż śmierć, jak na przykład życie długie i bezsensowne, bez śladu wielkości i bohaterstwa...
Doktor Jan Krzyżanowski powiedział w słowie pożegnalnym: „Żegnając się, mówimy zazwyczaj sobie nawzajem „do miłego zobaczenia”. Odprowadzając obecnie sławnego podróżnika w inne, pozagrobowe, życie, mamy pełne prawo powiedzieć mu na pożegnanie nasze zwykłe ziemskie zdanie: „Do miłego zobaczenia”. I powiemy je dlatego, że mimo iż cielesny jego obraz wkrótce na zawsze zniknie sprzed naszych oczu, lecz wewnętrzny duch jego, unieśmiertelniony poprzez wszechświatową sławę uczonego, nigdy dla nas nie umrze. On się stale będzie unosił nad ziemią rosyjską; wyłoni spośród narodu rosyjskiego podobnych doń odważnych i niezmordowanych badaczy przyrody i stale będzie dla nich służył za gwiazdę przewodnią na trudnym i ciernistym szlaku uczonej sławy.
A więc – do miłego zobaczenia, waleczny generale! Spocznij snem spokojnym w tej części ziemi naszej, której zbadaniu złożyłeś w ofierze wszystkie swe siły i samo życie!”
Na wniosek Cesarskiego Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego i za aprobatą cara Mikołaja I już we wrześniu 1889 roku zaczęto zbierać środki na wzniesienie pomnika Mikołajowi Przewalskiemu „tak przedwcześnie wyrwanemu przez śmierć z nauki i ojczyzny”. (Narodowe Archiwum Historyczne Białorusi wMińsku, f. 1430, z. 1, nr 40299).
Autorami zaś pięknego pomnika na mogile uczonego zostali A. Bielderling i J. Schröder. Monument przedstawia sobą kształt granitowej skały, na której szczycie rozpostarł skrzydła duży orzeł z brązu – uosobienie mądrości, mocy i męstwa. W dziobie ptaka – gałąź oliwkowa, symbol pokojowej misji nauki, pod szponami – mapa Azji z trasami podróży Przewalskiego i napis: „Pierwomu issledowatielu Centralnoj Azji”.
Drugi pomnik Przewalskiego stanął też w Petersburgu, naprzeciwko gmachu Admiralicji (projekt również A. Bilderlinga i J. Schrödera). Obecnie cztery miasta w Rosji mają nazwę Przewalsk.

***

Żadne szanujące się encyklopedyczne wydanie zachodnie – i to wbrew jaskrawie antysłowiańsko nastawionej historiografii anglosaskiej czy germańskiej – nie pomija dziś milczeniem zasług tego uczonego. Tak np. „Der grosse Brockhaus. Jubiläumsausgabe” z roku 1980 podaje (t. 9, s. 231): „Prschewalskij, Pržewalskij, Nikołaj Michajlowitsch, russischer General und Asienforscher; geboren Kimborowo (bei Smolensk) 6.4.1839, gestorben Karakol (heute Prschewalsk) 1.11.1888, erforsche 1868/69 das Ussuri-Gebiet, unternahm seit 1870 erfolgreiche Forschungsreisen nach Zentralasien, entdeckte den Lop-nor und den Astyn-tagh, gelangte bis 250 km vor Lhasa, zum Quellengebiet des Hwangho und zum oberen Jangtsekiang. Er entdeckte unter anderem das Wildkamel und das Wildpferd (Equus przewalskii).” Wszystkie większe dzieła Przewalskiego zostały wydane w języku niemieckim.
Także fundamentalna „Encyclopaedia Britannica” (Vol. 18, p. 570, 1966), choć w przeciwieństwie do słownika Brockhaus nie zamieszcza zdjęcia Przewalskiego, to jednak podaje o nim wcale, jak na edycję tego rodzaju, obszerną i w pewnym sensie wyczerpującą informację. Prjevalsky (Przhevalsky), Nikolai Mikhailovich (1839-1888), Russian traveler who by his explorations and route surveys contributed perhaps more than any other of his generation to the unveiling of central Asia, was born near Smolensk on March 31, 1839. He was educated at the Smolenskgymnasium and in 1855 joined an infantry regiment. In 1856 he became an officer and from 1864 to 1866 taught geography in the military school at Warsaw. The next year he was sent to Irkutsk, and in 1870 he set out from Kyakhta, southeast of LakeBaikal, traveled through Urga (Ulan Bator) and crossed the Gobi desert to Kalgan (Chang-chia-k’ou), 100 mi. (160 km.) from Peking. He visited Mongoliaand then returned to Urga. His second journey commenced from Kulja in 1876 and took him southeastward across the Tien Shan and Taklamakan, for nearly 200 mi. (320 km.) along the foot of the Astin Tagh, and back by the same route. He set out from Zaisan on his third journey in 1879, crossed Dzungaria and continued southward over the Astin Tagh to within 170 mi. of Lhasa, which he was not allowed to visit. He then turned eastward, partly following the line of the upper Huang Ho, and crossed the Gobito Kyakhta. The fourth journey began at Urga in 1883 and led across the Gobi, south of Koko Nor (Ch’ing Hai) and Tsaydam to the Astin Tagh and Kunkun mountains and then over the Tien Shan to Issyk-Kul. He had intended to lead another expedition, but died at its commencement at Issyk-Kulon Nov. 1, 1888. Prjevalsky made valuable collections of the flora and fauna of the regions he visited and his discoveries include the wild camel and the only known wild horse (Equus przewalskii). The accounts of his first two journeys have been translated into English: E. M. Morgan, Mongolia, the Tangut Country, and the Silitudes of Borthern Tibet (1876) and From Kulja, Across the Tian-Shan to Lop-nor (1879).
Także wszystkie kolejne edycje tej encyklopedii nie tylko zawierają hasło „Prjevalsky”, ale też wielokrotnie wzmiankują o nim w tekstach, poświęconych historii odkryć geograficznych i przyrodoznawstwa.
W podobny sposób postępują wszystkie szanujące się wydawnictwa na świecie, co, w sposób oczywisty, stanowi pośrednie potwierdzenie ogromnych zasług M. Przewalskiego dla nauki światowej. Nic dziwnego. Ten niezwykły człowiek, Polak będący bohaterem narodowym Rosji, przeszedł pieszo ponad 30 000 km; dokonał mnóstwa odkryć geograficznych, klimatologicznych, florystycznych, ornitologicznych, etnograficznych. Opisał nie tylko dzikiego konia, obecnie nawiasem mówiąc w stanie dzikim żyjącego tylko w Mongolii (Rosjanie usiłują dokonać jego reintrodukcji także do obwodu orenburskiego, gdzie ongiś występował nagminnie), ale i dzikiego wielbłąda, niedźwiedzia piszczuchojada itd. Na cześć Mikołaja Przewalskiego nazwano pasmo górskie w systemie Kuńłunia, lodowiec na Ałtaju, przylądek na wyspie Iturup, należącej do archipelagu Kurylskiego, szeregowi gatunków roślin i zwierząt przezeń odkrytych i opisanych. 

***

Rozdział III
Próba rekonstrukcji psychologicznej


If you can keep your head when all about you
Are losing theirs and blaming it on you,
If you can trust yourself when all men doubt you.
But make allowance for their doubting too;
If you can wait and not be tired by waiting,
Or being liad about, don’t deal in lies.
Or being hated, don’t give way to hating,
And yet don’t look too good, nor talk too wise:
........................................................................
If you can talk with crowds and keep your virtue,
Or walk with Kings – nor lose the common touch,
If neither foes nor loving friends can hurt you,
If all men count with you, but none too much;
If you can fill the unforgiving minute
With sixty seconds’ worth of distance run.
Yours is the Earth and everything that’s in it,
And – which is more – you’ll be a Man, my son!
(Rudyard Kipling, If)


1. Przesłanki metodologiczne


Wszelka próba przeniknięcia w świat wewnętrzny człowieka jest próbą rekonstrukcji, a więc konstrukcją nieuchronnie zawierającej także domysły i wymysły, w których, swoją koleją, tkwi niebezpieczeństwo mistyfikacji. Przeniknąć w duszę człowieka można tylko poprzez badanie faktów jego biografii i twórczości, a to wymaga lat żmudnej i starannej pracy. Z drugiej strony, odtworzenie wewnętrznego świata osoby widocznie nie jest możliwe bez swoistej syntezy metod naukowych i artystycznych. Każda biografia („żywot”) – o ile chce powiedzieć coś istotnego o swym bohaterze, a nie ogranicza się tylko do kalendarzowego opisu faktów zewnętrznych – zawiera nieuniknienie także elementy myślenia artystycznego czyli jest dziełem naukowo-estetycznym, naukowo-literackim. Chociażby dlatego, że szereguje realne fakty według tej czy innej myśli i tworzy kompozycję, która – niezależnie  niekiedy od intencji autora – kończy się pewnym „morałem”. (Rekonstrukcja biograficzna zawsze ma też sens moralny, etyczny). Pamiętając o tych niebezpieczeństwach biografistyki autor skrupulatnie zbadał materiały archiwalne i trzymał się tylko faktów, stroniąc od zbytniej gry wyobraźni, co jednak z pewnością nie uchroniło go od twierdzeń, mogących budzić wątpliwości lub sprzeciw czytelnika. Zamiarem jednak jego nie było ani powtórzenie starych stereotypów, ani dogodzenie tym czy innym gustom i względom koniunkturalnym, lecz tylko i wyłącznie: poszukiwanie prawdy. Z dążenia samego wcale jeszcze nie wynika, że cel został z powodzeniem osiągnięty. Rekonstrukcja z istoty swej nigdy nie bywa ostateczną i bezsporną. Jedyne, za co autor może w danym przypadku ręczyć, to fakt, że wnioski, do których doszedł, wysnuwane były na podstawie naukowych dokumentów i źródeł. Wyjście poza ramy ścisłej faktografii miało na względzie jedynie ukazanie szerszego kontekstu historycznego, filozoficznego czy psychologicznego, w którym przebiegało zewnętrzne i wewnętrzne życie bohatera.
Psycholog K. K. Płatonow definiuje osobowość człowieka jako hierarchiczny zbiór właściwości systemowych z całym szeregiem poziomów. Dolnym poziomem jest osobowość somato-morfologiczna, przejawiająca się m.in. na jego zdjęciu; dalej idzie osobowość biochemiczna, przejawiająca się w alergiach i niezgodności tkanek; na kolejnym poziomie znajduje się osobowość fizjologiczna człowieka jako organizmu, z określonym nerwizmem itp., jest to wyższy stopień rozwoju w okresie prenatalnym. Dalszy poziom to osobowość procesualna lub indywidualna, w znacznym stopniu określona genetycznie. Należą do niej pamięć mechaniczna, pobudliwość emocjonalna, ruchliwość psychomotoryczna, stałość uwagi, łatwość kojarzenia itp. Dwa ostatnie poziomy – to osobowości psychiczna i socjalno-psychologiczna, rozwijające się przeważnie pod wpływem określonych kontekstów społecznych. (K. K. Płatonow, „Struktura i razwitije licznosti”, Moskwa 1986, s. 60, 176-179). Każdy z tych poziomów czy elementów odgrywa ważną rolę w warunkowaniu charakteru, a więc i stylu życia danej osoby.
Zastanawiając się nad ogromnymi osiągnięciami naukowymi Mikołaja Przewalskiego i podziwiając je, mimo woli zadajemy sobie pytanie: co, jakie cechy usposobienia umożliwiły ten nadludzki wysiłek, który zaowocował tak wspaniałymi wynikami? Wydaje się, że tajemnica tego sukcesu tkwi w tytanicznej energii witalnej podróżnika, w jego ruchliwości, pracowitości i sile charakteru, o których mówiliśmy w poprzednich rozdziałach, oraz w samej strukturze jego konstytucji fizycznej i psychicznej.
Jak wiadomo, „anatomia, fizjologia i psychologia w człowieku ściśle się przeplatają, zależą od siebie nawzajem”. (Lew Gumilow, „Etnogeneza a biosfera Ziemi”). Np. dzieci cofnięte w rozwoju fizycznym są też z reguły cofnięte w rozwoju duchowym. Najczęściej ułomność fizyczna stanowi fizjologiczną podstawę takich wad charakteru jak tchórzostwo, lenistwo, niezdecydowanie, zmienność i chwiejność, zawiść i zdradzieckość. Odwrotnie, silne, zdrowe, harmonijne ciało kryje najczęściej takąż duszę: „Dążenia i ideały ludzkie są zależne od organizmu”, pisał Bronisław Malinowski, a w dziele Wierzenia pierwotne i formy ustroju społecznego w sposób następujący rozwijał ten wątek myślowy: „Stany uczuciowe, czynniki intelektualne oraz działanie zewnętrzne są ze sobą związane w jedną nierozdzielną całość. Są to trzy istotne strony tego samego procesu. Działają one na siebie wzajemnie, są od siebie uzależnione, a analiza tej zależności pozwala dojść do interesujących rezultatów. Zwłaszcza jakość kojarzenia wyobrażeń czy myślenia pod wpływem, a raczej w związku z emocjonalnymi czynnikami oraz jakość działania pod wpływem uczuć zasługują na dokładne zbadanie. Analiza wykazuje, że myślenie czy też takie kojarzenie wyobrażeń nie kieruje się logiką, nie podpada tak zwanym zasadom kojarzenia wyobrażeń ani też nie odpowiada empirycznym danym. Podpada ono swoistym regułom i kategoriom.
Ten stan rzeczy najłatwiej da się wykazać na krańcowych, granicznych przypadkach, w których emocja stwarza swą treść z niczego, gdy okoliczności doprowadzają do całkiem nieuzasadnionego afektu...(Bronisław Malinowski, „Wierzenia pierwotne i formy ustroju społecznego”, w: „Dzieła”, t. 1, Warszawa 1984, s. 116).
Alfred Louis Kroeber pisał: „Może okazać się, że można zdefiniować geniusz w oparciu o cechy jednostkowe lub układ chromosomów, a jego szczególne osiągnięcia mogą być tłumaczone jako osmotyczne czy elektryczne reakcje komórek nerwowych. (...)Pierwiastek fizjologiczny i umysłowy są ze sobą związane jako aspekty tej samej rzeczy, jeden daje się sprowadzić do drugiego.” (A. L. Kroeber, „Istotakultury”, s. 111).
A więc także uzdolnienia (zadatki), jak i inne cechy psychiczne są uwarunkowane dziedziczonym, biologicznie uwarunkowanym układem neuronów. Również stan fizyczny, budowa ciała, temperament, typ urody, odporność lub skłonność do określonych chorób zależą od cech genotypu, który się rozwija w tym czy innym środowisku przyrodniczym i społecznym, ulegając w nim pewnym modyfikacjom. Wybitny genetyk Theodosius Dobzshansky ustalił, że człowiek, wraz ze wszystkimi swoimi fizycznymi, umysłowymi i kulturowymi cechami, jest wytworem wzajemnego oddziaływania natury własnej i sposobu odżywiania, dziedziczności i środowiska zewnętrznego. „O osobowości człowieka stanowią jego dyspozycje. Dyspozycje zaś bywają zarówno wrodzone, jak nabyte, niektóre z nich powstają i znikają; a przeto osobowość nie jest niezmienna – czas i koleje życia kształtują ją i zmieniają. W wieku dojrzałym, a tym bardziej w starości, jest ona inna, niż była w młodości. Człowiek z wiekiem przestaje być zapalczywy czy rozrzutny, zyskuje albo właśnie traci usposobienie rodzinne. Ale inne dyspozycje człowiek przynosi ze sobą na świat, tak samo jak przyniósł jasne czy ciemne włosy, okrągłą czy podłużną twarz. Te wrodzone jego dyspozycje stanowią jakby pierwotną jego osobowość, niezależną od jego losu; los może ją potem przekształcić, ale może ona również okazać się silniejsza od losu i przetrwać nie zmieniona do końca życia. Jest to pierwotna osobowość człowieka czy – jak się też mówi – jego pierwotna natura lub po prostu natura.(W. Tatarkiewicz, „Teoria szczęścia”, w: „Pisma z etyki i teorii szczęścia”, Wrocław 1992, s. 281-282).
Również Konrad Lorenz uważał, że podłożem naszych emocji są ogólnoludzkie wrodzone programy zachowania, a przede wszystkim wrodzone mechanizmy wyzwalające. To zagadnienie jest zresztą wieloaspektowe.
Bardzo interesujące spostrzeżenia o wzajemnym powiązaniu tego, co somatyczne, z tym, co duchowe, poczynił np. ksiądz profesor Włodzimierz Sedlak w swym dziele pt. „Bioelektronika” (s. 397 i inne): „Często spotykana na Wschodzie grupa krwi B rzadko stosunkowo reprezentowana w Europie i Amerykach łączy struktury psychiczne z podłożem białkowym człowieka. Grupę B określa się jako skłonną do kontemplacji, skupienia się w sobie...
Podświadoma grawitacja do [wschodniej] jogi u społeczeństw zachodnich ma swoje psychosomatyczne uzasadnienie. Przyśpieszane ustawicznie tempo wysiłku osobnika wprzęgniętego w masę prowadzi do sytuacji odśrodkowych w konstrukcji psychofizycznej człowieka, czyli do stanów dezintegrujących. Wyłączenie się z grupy przez wejście w siebie zmniejsza ilość stressorów wynikających z antropocenozy (...).
Częste oblewanie się wodą jest nader korzystne pod względem zdrowotnym, gdyż ciało w zetknięciu się z wodą elektryzuje się powierzchniowo. (...) Ćwiczenia sportowo-gimnastyczne najkorzystniej jest wykonywać mniej więcej tuż po wschodzie słońca, jako że stan jonosfery jest wówczas najbardziej dla organizmu korzystny. (...) Sen jest najlepszy wówczas, gdy się śpi z głową skierowaną na północ lub wschód, tj. wzdłuż linii geomagnetycznych”...
Jest niezaprzeczalne, że sprawność młodego organizmu przyczynia się do dynamicznego stanu psychiki zwanego młodzieńczym optymizmem. U ludzi wysportowanych ogólna sprawność cielesna sprzyja pojawieniu się zachowań „silnych”, aktywistycznych, pozwalających świadomie pracować nad kształtowaniem pożądanych cech osobowości. Stąd rzymskie powiedzenie: w zdrowym ciele zdrowy duch. I odwrotnie pod wpływem niedołężności, chorób, nadużywania alkoholu, leków następują stany depresywne i takie zmiany w psychice, które uniemożliwiają, niezależnie od jakichkolwiek oddziaływań społecznych, czy wcześniejszych planów i zamierzeń subiektywnych, samorealizację życiową.
Każda choroba cielesna powoduje zmiany stanów psychicznych, a nieraz i struktury osobowości. Przecież nawet tak drobne dolegliwości jak ból głowy czy zęba, albo katar ewidentnie wpływają na sprawność psychofizyczną. Cóż dopiero mówić o schorzeniach poważnych i przewlekłych.
Niedożywienie i głód prowadzą do takich zjawisk psychicznych w zakresie społecznym jak uległość, melancholia lub apatia. Plemiona lub klasy społeczne (np. chłopi), które spożywają niskowartościowe białka, i to w niedostatecznej ilości, wyróżniają się biernością, tępotą, brakiem inicjatywy, apatią, obojętnością na sprawy wyższe. Nie są też prężne biologicznie. Podobnie w zależności od rodzaju przyjmowanych potraw można z dnia na dzień wpływać na nastrój i usposobienie człowieka. Żywienie w skojarzeniu z genotypem osobnika jest czynnikiem regulującym jego rozwój. Przysłowie niemieckie głosi: „Der Mensch ist, was er isst”– „Człowiek jest tym, co on je”. Dobre żywienie kształtuje pozytywne cechy psychiczne: wesołe lub pogodne usposobienie, bystrość, fantazję, ale też popędliwość i gwałtowność, jak również siłę fizyczną.
Z powyżej wyłuszczonej biografii M. Przewalskiego wiemy, ogólnie rzecz biorąc, co to był za człowiek, jego bowiem cechy wewnętrzne znalazły swój wyraz i realizację w jego czynach i postępowaniu. „Konkretna, żywa jednostka ludzka jako wspólny fakt doświadczenia ludzi jest wytworem kulturowym wielu czynników świadomych, tak samo jak istota mityczna czy bohater. Wytwór ten trzeba badać nie przy pomocy metod biologicznych czy psychologicznych, lecz historycznych. Uczeni, którzy rozpatrują daną jednostkę ludzką ze współczynnikiem humanistycznym, nie pytają, czym ona jest z punktu widzenia obserwacji biologicznej czy psychologicznej; interesuje ich to, czym jest i była dla czynników ludzkich (łącznie z nią samą), które jej bezpośrednio lub pośrednio doświadczały w ciągu całego jej życia, przypisywały jej rozmaite cechy, oceniały ją wedle różnych wzorców, zaliczały do rozmaitych typów i klas oraz próbowały naginać jej osobowość do rozmaitych modeli. Dopiero odtworzenie historii jednostki w pewnym okresie jej życia jako tworu kulturowego umożliwia naukowe rozwiązanie problemów psychologicznych, jakie nastręczało doświadczanie jednostki przez innych i przez nią samą”. (F. Znaniecki, „Nauki o kulturze”).
A jednak jakby daleko człowiek się nie posuwał wprzód w dziedzinie ducha, musi przecież brać pod uwagę także normalne życie ciała. Ono powinno być jego przyjacielem, a nie przeciwnikiem w walce życiowej, zarówno jeśli chodzi o system nerwowy, jak i o krzepę, wytrwałość, moc fizyczną. Cielesne wydelikacenie i słabość szkodliwe są zarówno pod względem etycznym, jak i intelektualnym, osłabiają uwagę, zdolność skupienia się i pojmowania, pamięć, cały proces myślenia. Jest więc postulatem mądrości, by ciało ludzkie było zdrowe, rozwinięte, wytrzymałe, piękne. Fizjologia i higiena ściśle się wiążą ze sferą umysłową. Negatywne zjawiska w zakresie ducha kojarzą się nieraz z brakiem zdrowia cielesnego. Zdrowe ciało jest niezbędnym – aczkolwiek oczywiście nie jedynym – warunkiem zdrowia duchowego. Organy cielesne, zmysły są czymś w rodzaju pośredników między wewnętrznym światem osoby ludzkiej, a jej naturalnym i socjalnym otoczeniem. Zdrowie fizyczne to ogromny skarb, przesłanka duchowej równowagi i skutecznej działalności poznawczej; jest to również czynnik, który – obok dobrego wychowania – chroni człowieka przed moralnym zwyrodnieniem, wynikającym nieraz z fizycznie uwarunkowanych kompleksów, urazów, poczucia niepełnej wartości itp. Człowiek silny i zdrowy pod względem cielesnym, o ile nie został zdeprawowany przez te czy inne czynniki socjalne, wyróżnia się zazwyczaj spokojną pewnością siebie, a raczej niewzruszoną równowagą duszy, samodzielnością, zaufaniem do siebie i świata. Często jest on twardy, ale nigdy okrutny, konsekwentny ale nie uparty, pogodny ale nie lekkomyślny, poważny ale nie posępny... Mikołaj Przewalski był właśnie taki.
Trudno byłoby go jednoznacznie i bez zastrzeżeń zaszeregować do jakiegoś określonego typu psychosomatycznego.
W typologii Sheldona np. endomorf jest okrągły i otyły, ma też mieć dużą wątrobę, płuca i przewód pokarmowy. Jest pogodny, sympatyczny i towarzyski (wiscerotonia). U mezomorfów przeważają mięśnie i kości, serce jest duże, a usposobienie przedsiębiorcze, agresywne, ekstrawertywne, nastawione na dominację (samototonia). Ektomorf jest smukły i chudy, o wąskiej klatce piersiowej ale dużym mózgu. Jest skryty, introwertywny, pełen rezerwy, ale często inteligentny (cerebrotonia). Z analizy biograficznej Przewalskiego wynika, że można mu byłoby nadać zarówno niektóre cechy endomorfa, jak i mezomorfa.
Arystoteles w Fizjognomice twierdził: „Znamiona człowieka odważnego są następujące: uwłosienie twarde, postawa ciała wyprostowana, kości, tułów i kończyny ciała mocne i tęgie, brzuch szeroki i spłaszczony, barki szerokie i rozprostowane, nie zanadto przygarbione czy wręcz obwisłe, kark mocny i nie bardzo mięsisty; klatka piersiowa mięsista i szeroka, mocno krępa; łydki w niższej części szczupłe; oko błyszczące, nie zanadto wybałuszone ani też całkiem przymróżone; cera ciała sucha; czoło wysokie, proste, nie szerokie, suche, ani gładkie, ani całkowicie pomarszczone”...
Ten opis sprzed prawie 2,5 tysięcy lat jest bardzo bliski typowi cielesnemu, do którego należał – niesamowicie odważny przecież i mężny – badacz Azji Środkowej.
Nie ulega wątpliwości, że w każdym człowieku struktura cielesna i psychiczna stanowią pewną wewnętrznie spójną całość i na podstawie jednej z nich można nieomylnie wnioskować o drugiej, chodzi wszelako o trafne rozróżnienie cech istotnych dla każdego konkretnego przypadku od drugorzędnych, mniej ważnych.
W „Rozmowach tuskulańskich”Marcus Tullius Cicero wskazywał na fakt, że kształty cielesne wpływają na charakter i ducha danej jednostki: „Samym duszom bardzo na tym zależy, w jakim ciele zamieszkują. Albowiem wiele rzeczy, które czynią umysł bystrym, i wiele, które go przytępiają, pochodzi z ciała”... Również Gustave Le Bon w Psychologii tłumu dochodził do wniosku, iż: „nie można zaprzeczyć istnieniu ścisłego związku pomiędzy cechami anatomicznymi istot a ich cechami psychicznymi”.
Także w literaturze pięknej nieraz można znaleźć tego rodzaju spostrzeżenia, co nie powinno zaskakiwać, gdyż dobrzy pisarze z reguły są też tęgimi psychologami. Tak np. nasz Henryk Rzewuski wskazywał na korelację cech fizycznych i psychicznych: „Wielkie zniżenie moralne naszej jarmarkowej młodzieży na wstępie zdradza się skażeniami jej kształtów zewnętrznych. Nic trudniejszego jak znaleźć pośród niej nadobnego młodzieńca; a jeżeli w tym motłochu przybłąka się jakieś chłopisko sążniste i silnie zbudowane, za to nos zadarty, oczy niknące, fizjognomia kałmucka, nic zgoła szlacheckiego... Nie łatwo według systemu Lavatera zdeterminować te fizjognomie wygasłe, na których się razem maluje coś z rozbójnika zaporożskiego, coś z kretyna alpejskiego, coś z faktora żydowskiego, jednym słowem, jest to widowisko obrzydliwe”.
Nie ulega wątpliwości, że zachowanie się ludzi jest ściśle powiązane z ich własnym ciałem, jego strukturą, potrzebami, sposobem funkcjonowania. Ciało w ogóle ma znaczenie fundamentalne, także w odczuciu każdego człowieka. „Dla osobnika ludzkiego własne ciało posiada bezpośrednio dwojakie znaczenie. Jest ono centralną wartością hedonistyczna, tj. źródłem i ogniskiem doświadczeń przyjemnych i przykrych, oraz jest narzędziem pierwotnym, podstawowym i uniwersalnym wszelkiej działalności w świecie zmysłowym”. (F. Znaniecki, „Socjologia wychowania”, t. 2, Warszawa 1973, s. 335).
Tym bardziej, że – jak pisał Julian Ursyn Niemcewicz – „skład fizyczny wiele wpływa do cnót i przywar naszych”. Również Zbigniew Kuchowicz zaznacza: „Rola sfery biologicznej w życiu człowieka była niegdyś znacznie większa niż w czasach nam współczesnych. Wiązało się to m.in. z faktem, że środowisko kultury w mniejszym stopniu odgradzało populacje od naturalnego świata przyrody, że gatunkowa natura człowieka mocniej dawała o sobie znać przez zachowania bardziej pierwotne, intensywność popędów, które wpływały na formy i reguły obowiązujące w egzystencji społeczno-kulturowej”.
W każdym bądź razie nie ulega i dziś wątpliwości, iż czynniki dziedziczne, genetyczne odgrywają kluczową rolę w determinowaniu charakteru człowieka i jego stylu życia. Widzimy to również na przykładzie Mikołaja Przewalskiego, w którego zachowaniu nieraz manifestowały się dawne polskie stereotypy postępowania, czucia i myślenia, mimo iż należał on już w trzecim pokoleniu do narodu i kultury rosyjskiej.

***
2. Cechy charakteru


Spośród wszystkich zalet charakteru Mikołaja Przewalskiego na pierwsze miejsce wysuwa się poza wszelką wątpliwością siła woli, która umożliwiła mu konsekwentne i nieugięte urzeczywistnianie wszystkich ambitnych planów i zamierzeń, nie pozwalała mu i jego towarzyszom podróży cofać się przed trudami i niebezpieczeństwami dalekich wypraw. Wola czynu, wola postawienia na swoim – nawet wbrew całemu światu – leży u podstaw wielkości charakteru w ogóle. Pod warunkiem, oczywiście, że ta wola oświecana jest promieniami prawego sumienia i rozumu. Nawet na twarzy wielkiego podróżnika rysowała się jego potężna siła woli i energia witalna, co jest zresztą rzeczą powszednią. Twarz stanowi swego rodzaju zwierciadło dla całej osobowości człowieka. „Rysy twarzy i wyraz, jaki ona przyjmuje, rozpatruje się z uwzględnieniem ich podobieństwa do uczucia. Gdy się bowiem coś cierpi, twarz staje się taka, jak gdyby miała w sobie to samo. Gdy się ktoś złości, zachowanie gniewne jest znakiem uczucia tego samego rodzaju”. (Arystoteles, „Fizjognomika”).
Dobry przywódca musi się wyraźnie różnić od innych członków grupy, bądź przez niezwykły wygląd zewnętrzny, bądź przez szczególne umiejętności, sposób wyrażania się czy też energicznie demonstrowany zamiar przeforsowania jakiejś idei. Z drugiej strony, mimo tego wyróżnienia musi utwierdzać członków grupy w poczuciu, że jest jednym z nich; w ten sposób ułatwia im identyfikację z sobą i z wspólnie realizowanym celem. W przypadku M. Przewalskiego było dokładnie tak. Twarz miał jakby napiętą, co było w tym przypadku wyrazem samodyscypliny, usta zaciśnione, co z reguły jest oznaką skoncentrowania i podwyższonej samokontroli. Cywilizowany człowiek nie odpręża swoich ust prawie nigdy. (Por. Vera F. Birkenbihl, „Sygnały ciała”, s. 127).
Według typologii Izabeli Balińskiej („Fizjonomia”..., s. 19, 31) prawdopodobnie musielibyśmy na podstawie zasad fizjognomiki przypisać Mikołajowi Przewalskiemu następujące cechy: dojrzałość, głęboki refleksyjny umysł, poważne i surowe podejście do życia. Jeśli zaś chodzi o kształt twarzy, to byłby to typ nacechowany „dysharmonią z przewagą Yang”, należący do surowego, męskiego, często nieczułego charakteru. Jak pisze I. Balińska: „Tacy ludzie są zarozumiali, grubiańscy, uporczywi, nalegający. Dobrą cechą ich charakteru jest stanowczość. W kontaktach z innymi są bezpośredni i odważni... Posiadają nienasyconą żądzę sukcesu. Są bardzo praktyczni, energiczni i pracowici. Dążą do bycia liderami. Posiadają zdolności społeczno-dyplomatyczne”... Jak wiemy, ten opis jest naprawdę bardzo bliski typowi charakteru, jaki cechował M. Przewalskiego.
W człowieku wola przejawia się jako czynnik określający chęci i działania jednostki, a występuje zarówno jako motyw uświadomiony, jak i nieświadomy. Mimo iż wydaje się ludziom, że w działaniach swoich są całkowicie wolni i kierują się rozumem, że potrafią okiełznać impulsy natury, aż tak dobrze nie jest – działania ludzkie wynikają z czynników od człowieka niezależnych, a reprezentujących zarówno obiektywny świat zewnętrzny, jak i obiektywny świat wewnętrzny (dziedziczność). Człowiek zatem nad wolą nie panuje, mimo iż często ulega w tym względzie złudzeniom. W rzeczywistości wola ma nas, a nie my ją; ona panuje nad nami, a nie my nad nią. Wcielona we wrodzony charakter dyktuje swe warunki, a „rozumne” wybory dotyczą nie jej i nie ich, lecz tylko i wyłącznie sposobów (jej i ich) zaspokajania. „Rozumność człowieka – jak pisze profesor Jan Garewicz – nie polega na panowaniu rozumu nad wolą, lecz na uświadomieniu sobie dzięki niemu jej celów i dobraniu odpowiednich do nich środków.
Na charakter wrodzony nie ma się wpływu. Tę prawdę znali już starożytni, znał ją Pascal, mówiąc o ładzie serca, a w XX wieku powtórzył ją Max Scheler w koncepcji ordo amoris. Kaprys woli jest wszechmocny i nie ma przed nim ucieczki. Najlepiej zaś świadczy o nim nie bezcelowość samobójstwa, które, podobnie jak każda śmierć, niszczy tylko określony przejaw woli, nie tyka zaś jej samej. (...) Świętość lub wyjątkowa przenikliwość, która pozwoli nam zajrzeć poza zwierciadło i odkryć istotę świata, widoczna tylko w swych przejawach, musi być też założona we wrodzonym charakterze... Ani świętości, ani geniuszu nauczyć się nie można, muszą więc tkwić w naszym charakterze najszerzej pojętym... Jeśli istnieje możliwość przeniknięcia „principium individuationis” i zaprzeczenia woli życia pod wpływem bądź wielkiego nieszczęścia osobistego, bądź refleksji nad złem panującym na świecie, to mamy też do czynienia z odpowiedzią charakteru na określone bodźce zewnętrzne, które od tego charakteru, a nie od owych bodźców zależy”...
Cóż więc może uczynić człowiek, skoro jego charakter wrodzony jest dany? Może go poznać, ale tylko ex post, na podstawie swych czynów. Jeśli je rozważy, dowie się z nich, czego naprawdę chciał, zazwyczaj bowiem ulega samoułudzie: racjonalizuje swoje czyny, najczęściej przypisując sobie motywy wartościowane dodatnio. Z praktycznego punktu widzenia wyzbycie się takich złudzeń ma ogromne znaczenie: zwiększa skuteczność działania, pozwala uniknąć rozczarowań i niezadowolenia z siebie... Jacy byliśmy, jakiemu systemowi wartości naprawdę hołdowaliśmy, dowiadujemy się ex post. Ex post też dowiadujemy się, że nasze wybory nie były bynajmniej wynikiem wolnej woli. Możemy czynić, co chcemy, nie możemy chcieć, czego chcemy, gdyż nie wiemy, dlaczego właśnie tego chcemy, a przecież z moralnego punktu widzenia intencje się liczą, nie tylko skutki. Czyżbyśmy byli zatem całkiem nieodpowiedzialni za nasze czyny, skoro dyktował je mus wewnętrzny, na który nie mamy wpływu?... „Winni jesteśmy, choć nie zawiniliśmy. Winni jesteśmy temu, że jesteśmy i że jesteśmy tacy, jacy jesteśmy, chociaż nie mieliśmy na to żadnego wpływu. Naszą winą jest nasze istnienie, sam fakt, że jesteśmy zindywidualizowanym przejawem uprzedmiotowionej woli. I za to ponosimy karę... Istotne pytanie brzmi jednak, czy obarczenie winą niezawinioną zwalnia od odpowiedzialności za własne postępowanie, w szczególności zaś, czy wolno powoływać się na wrodzony charakter dla usprawiedliwienia czynów nagannych”...
Sumienie jest ostateczną instancją w pytaniu o dobro i zło... „Sumienie nie może być przedmiotem filozofii, jego nakazy są zawsze konkretne, a filozofię interesują uogólnienia. Nie ma nauki o sumieniu. Ale to nie znaczy, że nie ma sumienia. I ono sprawia, że cierpimy nad tym, jacy jesteśmy, a czasem nawet prowadzi do wstrząsu, przy którym pęka skorupa kryjąca nasze prawdziwe Ja. Nie wiedzieliśmy o nim, nie podejrzewaliśmy go nawet, a oto się ujawniło i to nazywa się nawróceniem”...
Jak widzimy, tkwi w tym zagadnieniu, w tym zjawisku, jakim jest silna wola o takim czy innym ukierunkowaniu, nad wyraz złożona dialektyka wątków i wpływów sobie nawzajem przeczących, a nieraz nawet przeciwstawnych. Wielu psychologów i pedagogów jest przekonanych, że jednak tą ostatnią instancją, z której wypływa taka, a nie inna, wola, stanowi określona konstytucja czy struktura psychosomatyczna. Florian Znaniecki w „Naukach o kulturze” twierdzi, że system nerwowo-mięśniowy organizmu jednostki stanowi pierwotne, nieodzowne narzędzie wszelkich jej czynności, które ustają z chwilą jej śmierci; działalność jednostki może też w każdej chwili ulec zatrzymaniu na skutek jakichś szczególnych zmian w systemie nerwowo-mięśniowym. Rozpoczętą czynność jednostki może jednak po jej śmierci podjąć i dokończyć ktoś inny. Jednemu człowiekowi fizyczna dolegliwość – przeziębienie, grypa, niestrawność – wystarczy, by przerwać rozpoczętą pracę, podczas gdy inny mimo dolegliwości będzie tę samą pracę wykonywać. Jeden ranny żołnierz przestaje walczyć, inny natomiast – też ranny – walczy dalej. Chłopiec może uważać się za zbyt chorego, aby iść do szkoły, ale choroba ta nie przeszkadza mu się bawić z kolegami na podwórku...
Cechy psychologiczne jednostek, które pokonują przeszkody, jakich jednostki słabsze pokonać nie potrafią, są określane takimi terminami, jak „siła woli” i „silna wola”. Wola to jakby trwała siła psychiczna jednostki. „Pojęcie to w potocznym rozumieniu obejmuje nie tylko zdolność jednostki do urzeczywistniania zamiarów poprzez przezwyciężanie trudności, ale także jej odporność na wpływy działające na same te zamiary”... F. Znaniecki proponuje wprowadzenie do obiegu naukowego takiego pojęcia jak: „uporczywość dążności”. „Dążność, która trwa mimo zakłócenia przebiegu czynności na skutek niespodziewanej przeszkody, jest bardziej uporczywa od dążności, która pod wpływem podobnej przeszkody zanika. Oczywiście, uporczywość dążności nie oznacza, iż zamiar zostanie w końcu urzeczywistniony; wskazuje jedynie na pewne – duże lub małe – prawdopodobieństwo jego urzeczywistnienia, które istnieje tak długo, jak długo podejmowane są aktywne próby pokonania przeszkód, tj. zdobycia innych materiałów lub narzędzi zamiast tych, które okazały się nieosiągalne, bądź też znalezienia sposobu wykorzystania tych materiałów lub narzędzi, które wydają się bezużyteczne”.
Jeśli mamy dość sił, by swoją wolę urzeczywistnić, uważamy też, że mamy do tego prawo. Takie są osobiste odczucia ludzi: do tego mam prawo, czego dokonać pozwala mi moja moc. Wybitny niemiecki filozof Max Stirner w dziele „Jedyny i jego własność” (s. 221-222) powiada: „Gdy mowa o prawie, zawsze pada pytanie: „Kto lub Co daje Mi prawo do tego?” – I odpowiedź brzmi: Bóg, miłość, rozum, natura, ludzkość, itd. Ależ skąd! Tylko twoja siła, twoja moc daje Ci prawo (np. może dać Ci je również twój rozum)...Wasza racja nie jest silniejsza, jeśli Wy nie jesteście silniejsi. Czyż chińscy poddani mają prawo do wolności? Darujcie im wolność, a przekonacie się wtedy, jak bardzo myliliście się w tym względzie: skoro nie potrafią korzystać z wolności, to nie mają do niej żadnego prawa; czy też mówiąc dobitniej: właśnie dlatego nie mają wolności, że nie mają do niej prawa. Dzieci nie mają prawa do pełnoletności, gdyż nie są pełnoletnie, tzn. ponieważ są dziećmi. Narody, które pozwalają się trzymać w niepełnoletności, nie mają prawa do pełnoletności; dopiero wówczas, gdy przestaną być niepełnoletnie, zyskają do pełnoletności prawo. Oznacza to jedynie, iż masz prawo być tym, co da Ci twa siła. Ja jestem źródłem wszelkich praw i uprawnień: jestem uprawniony do wszystkiego, co jest w mojej mocy. (...) Nie mam prawa wyłącznie do tego, do czego brak Mi odwagi, tzn., do czego sam się nie uprawniam”.
Podobne myśli snuł również Fryderyk Nietzsche, gdy w dziele „Poza dobrem i złem” rozważał jeden ze szczegółowych aspektów tego doniosłego zagadnienia. Twierdził, że to, co zowie się „wolnością woli”, jest w istocie swej afektem wyższości w stosunku do tego, który musi być posłusznym: „jam wolny, on musi słuchać” – świadomość ta w każdej kryje się woli, jako też owo napięcie uwagi, ów prosty wzrok, co widzi wyłącznie jedno, owa bezwzględna ocena wartości „teraz tego potrzeba, nie zaś czegoś innego”, owa wewnętrzna pewność, iż zostanie się usłuchanym; wreszcie to wszystko, co do stanu rozkazodawcy jeszcze należy. Człowiek, który chce, – rozkazuje w sobie czemuś, co mu jest posłuszne, lub o czym mniema, iż mu jest posłuszne...
Ostatecznie filozof dochodzi do bardzo daleko idących wniosków. „W życiu rzeczywistym – powiada – chodzi tylko o silną i słabą wolę. – Jest to niemal zawsze oznaką, na czym mianowicie jemu samemu [myślącemu podmiotowi] zbywa, gdy myśliciel we wszelkiej „łączności przyczynowej” i „konieczności psychologicznej” wyczuwa zaraz ni to przymus, potrzebę, konieczność ulegania, ucisk, niewolę; rzecz to zdradziecka czuć w ten właśnie sposób, – zdradza się człowiek. I w ogóle, o ile spostrzeżenia mnie nie mylą, „niewola woli” jako problemat z dwóch wręcz przeciwległych stron rozważana bywa, lecz zawsze w nader osobisty sposób: jedni nie chcą wyrzec się za żadną cenę swej „odpowiedzialności”, wiary w siebie, praw osobistych do swej zasługi (do tej zaliczają się rasy próżne); inni naodwrót, żadnej winy na siebie brać nie chcą i, z głębi jakiejś wewnętrznej samopogardy, radziby zepchnąć siebie samych gdziekolwiek. Ci ostatni, o ile piszą książki, zwykli ujmować się dziś za zbrodniarzami; jakoweś socjalistyczne współczucie jest ich najulubieńszym przebraniem. Istotnie, zdumiewająco upiększa się fatalizm ludzi słabej woli, skoro umie zalecać siebie jako religia ludzkiego współczucia... Wszystkie dobre popędy ze złych wywieść się dają”...
Mimo niewątpliwej błyskotliwości i częściowej słuszności powyższego wywodu, byłoby fatalnym błędem bezwarunkowe zaakceptowanie go w całej rozciągłości. Oczywiście, na drodze intelektualnej ekwilibrystyki da się wywieść całe dobro ze zła, tym nie mniej rzeczywistość bardzo często bywa inna, a w duszy ludzkiej obok tendencji negatywnych działają też dodatnie i to one właśnie wskazują drogę działaniom twórczym, bezinteresownym, poznawczym. Tak właśnie, jak w przypadku M. Przewalskiego.
Oczywiście, przy złej chęci można interpretować motywację pełnego samozaparcia wysiłku tego uczonego jako ukryte dążenie do osiągnięcia prestiżu celem pozbycia się ukrytego kompleksu niższości. Wiadomo bowiem, że dążenie do prestiżu jako środka przezwyciężenia lęków i wewnętrznej pustki jest narzucane kulturowo. Jest to próba radzenia sobie ze swymi trudnościami na drodze wyolbrzymiania własnej wartości. Źródło zaś prestiżu stanowi sukces, wielkie osiągnięcie w jakiejkolwiek dziedzinie: sporcie, nauce, sztuce, finansach, konsumpcji, modzie itp. Przytoczmy kilka trafnych spostrzeżeń, dotyczących psychologii prestiżu, dokonanych przez wybitnego francuskiego psychologa Gustava Le Bona. Pisze on: „Dowodem, że powodzenie stanowi źródło prestiżu, jest to, że skoro opuści człowieka powodzenie, gaśnie też jego urok. Bohater mający dziś powszechne uznanie, zostanie wyśmiany w razie najmniejszego niepowodzenia i im większy miał prestiż, tym większego dozna poniżenia. Tłum bowiem mści się na upadłym bohaterze, przed którym niegdyś zginał kolana (...).Prestiż jest swoistego rodzaju fascynacją, jaką wywiera na nasz umysł istota, dzieło lub idea. To zafascynowanie zabija w nas zdolność do krytycyzmu i wzbudza w naszej duszy cześć i podziw. Uczuć tak wzbudzonych nie sposób wyjaśnić, podobnie jak wszelkich innych uczuć, ale są one tego samego rodzaju co sugestia, której ulega człowiek zahipnotyzowany. Prestiż to najsilniejsza podpora każdej władzy. Bogowie, królowie i kobiety bez jego pomocy nie osiągnęliby takiej władzy, jaką posiadają (...).Kto posiada odpowiednio wielki prestiż i nie dopuści do jego obniżenia, ten może pogardzać ludźmi, może ich mordować milionami, może narazić kraj na niebezpieczeństwa grożące z zewnątrz, a wszystko mu ujdzie bezkarnie (...).Powodzenie stwarza prestiż, niepowodzenie go niszczy. Krytyka może również nadwerężyć siłę prestiżu, ale jej działanie jest powolne, chociaż w skutkach bardzo trwałe. Kiedy prestiż stanie się przedmiotem dyskusji, traci swą moc. Bogowie i ludzie, jak długo nie dopuszczali do poddawania dyskusji swego prestiżu, tak długo posiadali moc i znaczenie. Kto chce, aby tłum go uwielbiał, musi go trzymać z dala od siebie”...
Wszystkie powyższe twierdzenia są prawdziwe, wszelako, aby twierdzić, że określone działania zostały podjęte i zrealizowane wyłącznie w celu osiągnięcia prestiżu osobistego, konieczne jest ustalenie istnienia odnośnej motywacji psychologicznej. Co więcej, gdybyśmy nawet mieli podstawy twierdzić, że M. Przewalski kierował się w swych wielkich czynach tego rodzaju motywacją, to przecież i tak wypadałoby bodaj uznać, iż jest ona bardziej godna szacunku niż motywacja np. merkantylna czy seksualna. Wydaje się, i owszem, iż w psychologii tego uczonego było obecne zarówno bezinteresowne dążenie do osobistego prestiżu, jako jednego z pobocznych skutków wielkich osiągnięć naukowych, jak i – w o wiele większym stopniu – dążenie do umocnienia społecznego prestiżu nauki jako takiej, zaś nauki europejskiej i rosyjskiej w szczególności. W tej motywacji wszelako nie sposób dostrzec pierwiastków zasługujących na moralną dezaprobatę. Wręcz odwrotnie, gdy ktoś chce zdobyć sławę i prestiż, służąc dobru innych ludzi i chwale Bożej – jest godzien podziwu i szacunku. „Chwała może stać się próżna z trzech przyczyn. Po pierwsze, z przyczyny rzeczy, z której ktoś szuka chwały, a więc gdy rzecz ta jest niegodna, łatwo zanikająca i psująca się. Po drugie, z przyczyny ludzi, u których ktoś szuka chwały, a więc np. u ludzi, których sąd jest niepewny. Po trzecie, z przyczyny samego szukającego chwały, mianowicie jeśli własnego pragnienia chwały nie odnosi ku godziwemu celowi, a więc ku czci Bożej lub dobru bliźnich”. (Tomasz z Akwinu, „Suma teologiczna”, t. 21, s. 102).
Tenże autor określał ambicję jako „nieporządne pożądanie czci”, i przeciwstawiał ją wielkoduszności, jako rozumnemu dążeniu do realizacji wielkich i szlachetnych celów. Właśnie z tą ostatnią cechą mamy do czynienia w przypadku M. Przewalskiego, a nie z przerośniętą ambicją, próżnością czy pychą. I na tym właśnie polegał wzniosły arystokratyzm tej pięknej osobowości. Ten wybitny człowiek – jak wynika z jego listów – nie pragnął sławy i nie chciał uchodzić za bohatera. Co więcej, był zdeklarowanym przeciwnikiem zarówno ogólnie pojmowanego kultu bohaterów, jak i tego, że i jego już za życia próbowano kreować na „ideał godny naśladowania”. (Tylko bohaterowie mogą naśladować bohatera, ale bohaterowie nikogo nie naśladują). Z pewnością podzielał myśl Fr. Nietzschego: „Kto tani, sięga dłońmi tłustemi po to świata brzękadło blaszane, po sławę!
Wszelki odcień pyszałkowatości i próżności był mu obcy, ponieważ wiedział, że u podstaw każdego wielkiego dokonania tkwi nie co innego, jak niezmordowana praca i znojny wysiłek, a te nie bywają źródłem pychy i zepsucia. Blaise Pascal przed wiekami wywodził: „Z przyrodzenia oddani jesteśmy we władanie pychy. Przez nią to tkwimy pośród naszych nędz, błędów itd.; tracimy nawet życie z radością, byle o tym mówiono...Jesteśmy tak niesyci chwały, iż chcielibyśmy, aby nas znała cała ziemia, nawet ci, którzy przyjdą wówczas, gdy nas nie będzie; a tak próżni, iż szacunek pięciu czy sześciu osób, które nas otaczają, cieszy nas i zadowala...Próżność jest tak zakorzeniona w sercu człowieka, iż żołdak, cham, kuchta, tragarz chełpią się i chcą, aby ich podziwiano. Filozofowie nawet pragną tego; a ci, którzy piszą przeciw temu, chcą mieć tę chwałę, że dobrze napisali; i ci, którzy ich czytają, chcą mieć chwałę, że ich czytali; i ja, który to piszę, mam może to pragnienie; i może ci, którzy to będą czytać...Słodycz chwały jest tak wielka, że do jakiegokolwiek przedmiotu się ją przywiąże, nawet do śmierci, kocha się ją”...
Z drugiej jednak strony: „Najbardziej przyziemną cechą człowieka jest ubieganie się o chwałę, ale to właśnie jest największą cechą jego doskonałości; choćby posiadał największe dobra na ziemi, choćby się cieszył najlepszym zdrowiem i istotnymi korzyściami, nie jest zadowolony, jeżeli nie ma szacunku u ludzi. Ceni tak wysoko pojęcie człowieka, iż jakiekolwiek miałby przewagi na ziemi, jeśli nie jest równie korzystnie pomieszczony w pojęciu ludzi, nie jest rad. Jest to najpiękniejsze miejsce w świecie: nic w nim nie może zniszczyć tego pragnienia; jest to najbardziej niezatarta cecha ludzkiego serca.A ci, którzy najbardziej gardzą ludźmi i równają ich z bydlęty, i ci chcą, aby ich podziwiano i wierzono im, i przeczą sami sobie tym uczuciem”...

***

To, co najszlachetniejsze, bywa też twarde, nie ulega ani naciskom zewnętrznym, ani podstępom i fałszywym podjazdom. M. Przewalski najczęściej bywał nieugięty w stosunkach z ludźmi, jak to wykazaliśmy m.in. na przykładzie jego nauczycielskiej sprawiedliwości, gdy był wykładowcą w Warszawskiej Szkole Junkrów.
Nie wolno ulegać zwodniczym argumentom ani prośbom, „najtrwalszą bowiem gwarancję bezpieczeństwa osiąga ten, kto nie musi żałować, że przysłużył się swoim nieprzyjaciołom” (Tukidydes). Potencjalnym zaś nieprzyjacielem każdego człowieka stają się ci, którym udaje się nim w ten czy inny sposób manipulować.
Ciekawe, że tę zasadniczą prostolinijność i nieugiętość bardzo często miano Przewalskiemu za złe, powiadano, że nie ma ogłady, jest gniewliwy, szorstki, a nawet grubiański, co wszelako nie było prawdą, bowiem „ogłada nie zawsze nam daje istotną dobroć, sprawiedliwość, względność lub wdzięczność; ale przynajmniej utrwala tych cnót pozory, czyniąc człowieka powierzchownie takim, jakim by być powinien w głębi duszy”. (La Bruyere, „Charaktery”, s. 92).
Bardzo często tych, którzy zdają jedynie sprawę z pewnych nieprzyjemnych faktów i nie ulegają ogólnie przyjętym banałom oskarża się o brak serca, taktu czy dobrego wychowania, podczas gdy jedyne co można im zarzucić to bezwzględna uczciwość. Najbardziej „ogładzeni” i układni bywają osobnicy narcystyczni, zakochani w sobie. Oni stosunkowo rzadko okazują się zdolni do prawdziwej przyjaźni czy miłości. Na ogół są egocentryczni, tj. skoncentrowani na własnym bezpieczeństwie, zdrowiu czy uznaniu. Czują się niepewnie i przeceniają swe osobiste znaczenie. Nie potrafią ocenić swych własnych, autentycznych wartości, bo kierują się sądem innych ludzi, na który przesadnie zwracają uwagę, bo ze względu na miłość własną strasznie im zależy na cudzym uznaniu.  Mniemam, – powiada La Bruyere (s. 91) – że istotę ogłady stanowi pewne zważanie na to, by słowami i zachowaniem się przyczynić innym zadowolenia zarówno z nas, jak i z samych siebie”.
Co więcej, nadmierna np. uprzejmość może być formacją reaktywną w stosunku do tendencji sadystycznych, z czego, oczywiście, nie wynika, że nie może istnieć autentyczna uprzejmość, pojawiająca się na bazie dobrych stosunków z innymi ludźmi. Ale trzeba przyznać, że M. Przewalski niejako świadomie i zamierzenie ignorował konwenanse, potrafił kogoś w towarzystwie ofuknąć, a nawet zupełnie po kozacku zbesztać. Cóż, faktem jest, że – jak trafnie pisze Carl Gustav Jung w dziele „Rebis czyli kamień filozofów”: „Wielkość osobowości historycznych nigdy nie polegała na bezwarunkowej uległości wobec konwencji, lecz, przeciwnie, na ich zbawiennej wolności od konwencji. Niby szczyty górskie wznosiły się one ponad masę, która pozostawała w niewoli zbiorowych lęków, przekonań, praw i metod, i wybierały własną drogę. A zwykłym ludziom zawsze wydawało się rzeczą dziwaczną, że ktoś woli zamiast wytyczonej drogi o znanym celu stromą i wąską ścieżkę, która wiedzie w nieznane. Dlatego zawsze uważano, że ktoś, kto dokonuje takiego wyboru, jeśli nie jest szaleńcem, to przynajmniej jest opętany przez jakiegoś demona lub boga; albowiem ten cud, że ktoś mógłby postępować inaczej, niż to od dawien dawna robiła cała ludzkość, można wyjaśnić tylko w ten sposób, że obdarzony był demoniczną siłą lub duchem boskim. Bo w końcu któż, jak nie jakiś bóg, mógł okazać się silniejszy od całej ludzkości i odwiecznego przyzwyczajenia? Toteż od dawien dawna bohaterowie mieli demoniczne atrybuty. Według wierzeń nordyckich mieli oni oczy węża; ich narodziny lub pochodzenie były zawsze niezwykłe. Jedni z dawnych herosów greckich mieli dusze węży, inni posiadali indywidualnego demona, byli czarownikami i wybrańcami Boga. Wszystkie te atrybuty, które łatwo można mnożyć, pokazują, że dla przeciętnego człowieka wybitna osobowość jest, by tak rzec, zjawiskiem nadnaturalnym, które można wyjaśnić tylko przez związek z jakimś czynnikiem demonicznym”.
Konwencjonalność jest najczęstszą, wręcz nagminną formą manifestacji przeciętności, a to zarówno umysłowej, jak i charakterologicznej, stanowi też najbardziej rozpowszechnioną formę istnienia indywiduów ludzkich w społeczeństwie.  Fakt, że konwencje zawsze kwitną na różne sposoby, dowodzi, iż przygniatająca większość ludzi nie wybiera własnej drogi, lecz konwencję, i wskutek tego nie rozwija siebie, lecz pewną metodę, a tym samym jakieś collectivum kosztem własnej całości.
Podobnie jak psychiczne i społeczne życie ludzi pierwotnych jest wyłącznie życiem grupy połączonym z wysokim stopniem nieświadomości jednostki, tak też późniejszy proces rozwoju historycznego jest przede wszystkim sprawą kolektywną i nią pozostanie. Dlatego sądzę, że konwencja jest koniecznością zbiorową. Jest ona namiastką, ale nie ideałem, ani w sensie moralnym, ani w sensie religijnym, albowiem podporządkowanie się jej oznacza zawsze rezygnację z całościowości i ucieczkę przed własnymi ostatecznymi konsekwencjami”. (C. G. Jung, „Rebis czyli kamień filozofów”).
Niekonwencjonalności jednak nie wolno mylić ani z nieokrzesaniem, ani z arogancją. O pierwszym z nich Teofrast plastycznie pisał w swych „Charakterach”: „Nieokrzesanie polega na szorstkim sposobie bycia ujawniającym się w słowach. A człowiek nieokrzesany to ktoś taki na przykład, kto zapytany, gdzie jest ten lub ów, odpowiada: „Nie nudź mnie!”. Pozdrowiony, nie odpowiada na ukłon. Sprzedając coś, nie powie nabywcom, ile chciałby za to, tylko ich pyta, co dostanie. Gdy mu ktoś wyświadcza uprzejmość i przysyła coś w dni świąteczne, powiada, że nie są to prezenty. I nie wybaczy nigdy, jeśli go ktoś na ulicy potrąci albo mu na nogę nastąpi. Gdy przyjaciel prosi, aby wziął udział w koleżeńskiej składce, najpierw powiada, że ani grosza nie da, a potem zjawia się ze swoją cząstką i mówi: „oto wyrzucony pieniądz!”. Potknąwszy się na ulicy, gotów przeklinać kamień. Na nikogo nie zaczeka ani minuty. I nie zgodzi się ani zaśpiewać, ani zadeklamować, ani zatańczyć. Bogom nawet gotów skąpić modlitwy”...
Zdaniem greckiego pisarza: „Arogancja zaś polega na jakimś lekceważącym odnoszeniu się do wszystkich ludzi z wyjątkiem siebie samego. Arogant zaś to ktoś taki, kto gotów komuś, co pilnie chce się z nim rozmówić, wyznaczyć spotkanie po wieczornym posiłku. Jeśli komuś wyświadczył przysługę, nie zapomina o tym. Gdzieś tam na ulicy rozstrzyga sprawę między stronami, które go brały za sędziego. Wybrany, zrzeka się pod przysięgą urzędu, mówiąc, że brak mu czasu. Nigdy pierwszy nikogo nie odwiedzi. Interesantom i dostawcom każe się zgłaszać u siebie o świcie. Na ulicy nie przemówi słowa do nikogo, tylko kroczy z głową opuszczoną albo w tył odrzuconą, zależnie od humoru. Goszcząc przyjaciół, sam nie zasiada z nimi do stołu, tylko każe ich podejmować komuś ze służby. Jeśli ma zamiar kogoś odwiedzić, obwieszcza przez posłańca swoje przybycie. Nikogo nie dopuszcza do siebie ani kiedy się oliwą namaszcza, ani kiedy się kąpie, ani kiedy je. Oczywiście, jeśli ma z kimś rozrachunki, niewolnikowi każe rozmieścić liczmany, obliczyć sumę i zapisać na koncie. W liście nie napisze: „Zrobiłbyś mi uprzejmość”, ale „Chcę, aby tak było” albo: „Posyłam do ciebie po odbiór”, albo: „Inaczej być nie śmie”, albo: „Natychmiast”.
Niewątpliwie, coś z tego można zauważyć w usposobieniu M. Przewalskiego, wszelako nie w takich proporcjach i nie w takim natężeniu, by można było go uznać za człowieka nieokrzesanego i aroganckiego. To jest kwestia wyczucia.
I wreszcie jeszcze jedna sprawa ściśle się wiążąca z rozważanym zagadnieniem. Najściślej z mocną wolą i nieugiętością charakteru wiąże się też konsekwencja i wytrwałość, dwie piękne cnoty rycerskie. Nie przypadkowo Jose Ortega y Gasset pisał w „Buncie mas”, że szlachectwo dla niego to synonim życia pełnego trudu i wyrzeczeń, zawsze gotowego do doskonalenia się, do przechodzenia od tego, co już jest, do wyższych jeszcze celów i obowiązków. Tak rozumiane życie szlachetne jest jaskrawym przeciwieństwem życia apatycznego, bezwładnego, ograniczającego się statycznie do siebie samego, skazanego na wieczne zaskorupienie w sobie, jako że żadna siła zewnętrzna nie zmusza go do wyjścia poza siebie samo. Dlatego też ludzi w ten sposób żyjących nazywamy masą nie tyle ze względu na ich liczbę, ile ze względu na to, że życie ich jest bezwładne i bezwolne. „Im dłużej żyjemy, tym wyraźniej widzimy, że większość mężczyzn i kobiet – jest zdolna do podjęcia jakiegoś wysiłku tylko wtedy, gdy wymaga tego zewnętrzna konieczność. Dlatego też te nieliczne znane nam jednostki, które umieją zdobyć się na spontaniczność i luksus wysiłku, pozostawiają niezatarte piętno w naszej pamięci, nabierając nieledwie monumentalnych wymiarów. To właśnie są ludzie wybrani, szlachetni, jedyni, którzy umieją być aktywni, a nie tylko reaktywni, dla których życie jest ciągłym napięciem, nieustannym treningiem”.

***

Pewien filozof – poeta napisał:
Spałem i śniłem, że życie jest przyjemnością.
Obudziłem się i zobaczyłem,
                            że życie jest obowiązkiem.
Zacząłem pracować i spostrzegłem,
                            że obowiązek jest przyjemnością”.
Wydaje się, że te słowa bardzo dokładnie odzwierciedlają jedną z najważniejszych stron psychiki każdego wybitnego człowieka, w tym Przewalskiego, mianowicie ogromną wewnętrzną samodyscyplinę i poczucie obowiązku, bez których osiągnięcie znaczących wyników w jakiejkolwiek dziedzinie są nie do pomyślenia. W swym postępowaniu zawsze kierował się nakazami sumienia i obowiązku, a nie swoimi zachciankami, które zresztą poddawał ostrym wymogom samodyscypliny.
Człowiek masowy nigdy nie odwołuje się do czynników zewnętrznych, o ile nie zostanie do tego gwałtownie zmuszony przez okoliczności. Jako że obecne okoliczności do tego go nie zmuszają, odwieczny człowiek masowy, zgodnie ze swoim temperamentem, nie odwołuje się do nikogo, czując się w pełni panem swojego życia. Natomiast człowiek wybrany czy wybitny odczuwa wewnętrzną potrzebę odwoływania się do norm zewnętrznych, od niego samego doskonalszych, którym dobrowolnie może służyć. Przypomnijmy, że człowiek wybitny tym się różni od człowieka pospolitego, że ten pierwszy ma duże wymagania wobec siebie samego, natomiast ten drugi, zachwycony własną osobą, niczego od siebie nie wymaga, będąc zupełnie zadowolony z tego, czym jest.
W przeciwieństwie do tego, co się powszechnie sądzi, to właśnie ludzie wybrani, a nie masy, żyją w prawdziwym poddaństwie. Życie nie ma dla nich smaku, jeśli nie polega na służeniu czemuś transcendentnemu. Dlatego też takiej służby nie odbierają jako ucisku. Jeśli tego im braknie, wówczas odczuwają niepokój i wynajdują nowe normy, jeszcze trudniejsze, bardziej wymagające, które ich gnębią. To jest życie rozumiane jako narzucona sobie dyscyplina – życie szlachetne. Szlachectwo – tak jak szlachetność – określają wymagania i obowiązki, a nie przywileje.
Pospolitym jest żyć według własnego upodobania. Człowiek szlachetny dąży do porządku i prawa”. (Goethe). Jest poddanym wyższych racji, wyższego, niż jego własny , rozumu. To prawo odnajduje jednak nie w głosie tłumu, lecz w swym sercu, gdzie zapisał je sam Bóg. „Człowiek jest intelektualnie masowy wtedy, gdy postawiony wobec jakiegoś problemu zadowala się tymi myślami, które na ten temat przyjdą mu akurat do głowy. Człowiekiem wybitnym jest natomiast ten, kto nie zadowala się tym, co mu od razu, bez uprzedniego wysiłku, przyjdzie do głowy, lecz za godne siebie uznaje jedynie to, co go jeszcze przewyższa, a czego poznanie i zrozumienie wymaga zdwojonego wysiłku”. (Por.: Jose Ortega y Gasset, „Bunt mas i inne pisma socjologiczne”, s. 68-69). Życie nie ma dla takiego człowieka smaku, jeśli nie polega na służeniu czemuś transcendentnemu.

***

Bardzo ściśle ze wszystkimi powyżej wymienionymi cechami charakterologicznymi wiąże się też cecha samodzielności moralnej i duchowej, zdolność i odwaga do bycia i pozostawania sobą zawsze i w każdych okolicznościach. Wbrew pozorom nie jest to sztuka łatwa ani dostępna wielu. Być niezależnym, to rzecz najnieliczniejszych – jest to przywilej silnych. Kto zaś porywa się na to, mając najsłuszniejsze bodaj prawo, lecz nie będąc zmuszonym do tego, ten dowodzi, iż jest prawdopodobnie nie tylko silny, lecz aż do szaleństwa zuchwały. Wchodzi w labirynt, stysiąckrotnia niebezpieczeństwa, w które życie już samo przez się obfituje... Kiedy zaś człowiek taki ginie, dzieje się to tak daleko od zrozumienia ludzkiego, iż nikt tego nie czuje, nikt z nim nie współczuje, – a on powrócić już nie może! do współczucia ludzkiego wrócić nie może!” – pisał Fryderyk Nietzsche.
Od pierwszych chwil życia jesteśmy zdani na ludzi, którzy w ten czy inny sposób chcą nad nami dominować i kierować nie tylko naszym postępowaniem, lecz nawet naszymi myślami i uczuciami. Za wyjątkiem nacechowanych z reguły miłością i troską o nasze dobro nacisków tego rodzaju ze strony kochających rodziców i spolegliwych nauczycieli, – dążenia te bywają bardzo niebezpieczne dla naszej osobowości, gdyż pozbawiają ją cech indywidualnych, wewnętrznej wolności i czynią z nas marionetkę, wykonującą obce, często nikczemne i nierozumne, zachcianki. Każda osoba ludzka, zaczynając od dziecka, ma prawo, a nawet obowiązek, bronienia własnej odrębności i samodzielności – także przed tymi, którzy usiłują manipulować nią używając demagogicznych frazesów o... odrębności i samodzielności. Większość ludzi po młodzieńczym okresie „burzy i naporu” daje za wygraną, czuje swą bezradność wobec perfidii i duchowej przemocy różnych zewnętrznych oddziaływań. Tylko nieduża mniejszość konsekwentnie przez całe życie przeciwstawia się tym próbom zniewolenia (nieraz zniewolenia w imię i pod szyldem „wolności”) i rezygnuje z zachowania swej niepowtarzalnej i jedynej w swoim rodzaju osobowości. „Pozostać niezauważonym, nic nie ryzykować, trzymać się kurczowo dotychczasowych zdobyczy, nawet za cenę hańby i poniżenia. Zawsze płynąć z prądem i robić tylko to, co robi większość. Oto życiowe zasady większości, milczącej masy...Kto zaś pragnie korzystać z danego mu życia, kto chce zaznać radości, szczęścia i rozkoszy, poczuć smak sukcesu i wolności, ten nie może liczyć na niczyją pomoc. Nie dziwmy się. Jako samodzielni i szczęśliwi, wolni i pewni siebie nie pozwalamy się dłużej szantażować i terroryzować, więc nie jesteśmy już zależni od tych, którzy chcą nami powodować. Tym samym wytrącamy im z ręki narzędzie manipulacji, odbieramy pretekst do wykorzystywania nas. Wówczas zaczynamy podejmować własne decyzje, zamiast stosować się do cudzych postanowień”... (Josef Kirschner, „Odnaleźć siebie”, s. 11). Jak to bardzo trafnie ujął inny europejski psycholog: „Kto nie rozumie, co się z nim dzieje, temu zawsze grozi utknięcie w przejściowym stanie... Kryterium dorosłości polega bowiem nie na tym, że należymy do jakichś sekt, grup czy narodów, lecz na tym, że potrafimy podporządkować się duchowi własnej samodzielności”. (C. G. Jung, „Próba psychologicznej interpretacji dogmatu o Trójcy świętej”).
Aby być sobą, potrzebne jest jednak niemałe męstwo, by uznać, że życie jest nie tylko piękne, ale i trudne, że wiele w nim nie tylko radości, ale też bólu, cierpień i porażek. Dopiero gdy zdobędziemy się na zaakceptowanie tego wszystkiego, łącznie z własnymi ewentualnymi klęskami, przestajemy czegokolwiek się bać i żadne ciosy losu ani trudności nie są w stanie ani nas zaskoczyć, ani pokonać. Wówczas dopiero stajemy się niezależni – także od innych ludzi, sami wybieramy sobie drogi, którymi idziemy, i nie zważamy na okrzyki, syczenie, śmiech, pogróżki – którymi „otoczenie” próbuje nas „postawić na miejsce”, na miejsce nie nasze, lecz wymyślone dla nas przez „innych”. Po prostu nie poddajemy się. Wiemy bowiem, że ci – „inni” – to tylko zwykli ludzie, często zresztą ludzie źli, marni i mali, którym się chce po prostu dowartościować naszym kosztem.
Dlatego też warto bardziej ufać sobie niż innym, bardziej słuchać głosu swego sumienia niż cudzych sugestii, ostatecznie – raczej służyć własnemu dobrze pojętemu „egoizmowi” niż egoizmowi „innych”, tych, którzy nieustannie za nami gonią, by narzucić nam swe zdanie i swą wolę. Trzeba brać na siebie odpowiedzialność za własne życie, nigdy nie oczekiwać pomocy od innych, lecz zawsze polegać na sobie i tylko na sobie. Trzeba też wierzyć własnemu sercu i własnemu rozumowi; trzeba nauczyć się „nie zgadzać” – ani z głosem „większości”, ani „moralnych autorytetów”, ani z „owczym pędem” swego czasu. Gdy zaś z czymś się nie zgadzamy, nie powinniśmy udawać (z uprzejmości czy konformizmu), że się zgadzamy. Josef Kirschner pisze o „sztuce wyzwalania się spod zależności odinnych”: „Do przeszkód, które uniemożliwiają nam bycie takimi, jakimi chcemy być, należy uczuciowa obłuda. Nie tylko zniekształca ona nasz stosunek do innych ludzi, ale doprowadza do permanentnego wewnętrznego konfliktu z samym sobą.Przyzwyczailiśmy się mówić potocznie o „naszych uczuciach”, ignorując przy tym kompletnie to, co się rzeczywiście za tym kryje:  – „Nasze prawdziwe uczucia”. Samo sformułowanie może już budzić wątpliwości, gdyż większość ludzi od dawna nie potrafi rozróżniać, które z ich uczuć są „prawdziwe”, a które nie.– Są uczucia, które pozwalają nam potwierdzać społeczne normy, oraz takie, które tłumimy, żeby nie popaść w konflikt z otoczeniem.– Wiele uczuć w ogóle nie przeżywamy. Jednak chcemy sprawiać wrażenie, że tak nie jest. Udajemy je, żeby dostosować się do ogólnego nastroju albo przypodobać się innym.– Istnieją uczucia, które są tylko taktycznym manewrem, mającym na celu wywarcie wrażenia i wymuszenie u innych uległości.– Nie można również pomijać tego, że nierzadko salwujemy się ucieczką w świat nieokreślonych uczuć tylko po to, by choć na chwilę zbiec przed ponurą rzeczywistością”. (Josef Kirschner, „Jak być egoistą”, s 30-31).
Trzeba wiedzieć twardo, czego się w życiu i od życia chce, i zgodnie z tym postępować. Tylko każdy sam dla siebie powinien szukać właściwych rozwiązań, kto bardziej polega na innych niż na sobie, nie zrealizuje swego przeznaczenia. Kto na innych polega, ten innym podlega. Wbrew wszystkim przeciwnościom losu i niechęci innych ludzi wypada realizować właśnie to, co dla siebie uznaliśmy po gruntownym namyśle za najlepsze, i nie pozwalać nikomu i niczemu zepchnąć nas z raz wytyczonej sobie drogi. Tylko ten, kto jest bezwzględny – w sensie nie dbania o czyjekolwiek względy – dojdzie do swego celu i spełni przeznaczoną mu przez Boga rolę w życiu. Taki właśnie był Mikołaj Przewalski: potrafił powiedzieć „nie” cudzej sile i własnej słabości; zachowywał się krańcowo „nieuprzejmie” w stosunku do ludzi fałszywych, miernych i cwanych; grał ostro i na całego – w każdej sytuacji. Ani wywyższał się, ani poniżał; z natury znajdował się dość wysoko, by wszelka miernota odbierała sam fakt jego istnienia jako głęboką osobistą obelgę – przez akt mimowolnego porównywania się; w „ludziach wyższych” budził uczucia szacunku, przyjaźni i przywiązania – przez pokrewieństwo dusz. Prócz tego miał twarde zasady, którym hołdował nieugięcie, to zaś dawało mu pewność siebie, niezbędną w przezwyciężaniu i pokonywaniu wszelkich trudów i przeciwności losu. Po prostu zawsze i we wszystkim brał wyłączną odpowiedzialność za własne działania. To zaś nie mogło skończyć się dobrze: żadna wielkość, podobnie jak żadna cnota nie pozostaje na tym świecie, w „królestwie szatana” – nie ukarana. Kto słucha ludzi, nie słucha Boga; kto słyszy Boga, nie słucha ludzi.

***

Unikając hałaśliwego życia towarzyskiego wszelako nie lubił Przewalski i zupełnej samotności. Potrzebował przebywać wśród ludzi, ale tylko podobnych do niego, męskich, obdarzonych cnotami żołnierskimi, wiernych, twardych i prostych, których „tak” jest zawsze „tak”, „nie” zaś zawsze i otwarcie „nie”. Ciekawe jednak, że przyjaciele jego musieli też okazywać pewien rodzaj posłuszeństwa i czegoś w rodzaju żołnierskiej subordynacji w stosunku do niego, miał bowiem uczony w sobie coś z charakteru autorytarnego, a mianowicie jedną z jego cech: skłonność do dominacji. W tym czy innym stopniu cechę tę posiadają wszyscy bodaj ludzie, z tym, że na różne sposoby ją przejawiają, w charakterze Przewalskiego był to jeden z rysów podstawowych.
Długie okresy tytanicznej pracy przerywał podróżnik nieregularnymi, co prawda, ale systematycznymi okresami wypoczynku. Pod tym zaś ostatnim rozumiał pełne odrzucenie zajęć umysłowych, włącznie z bodaj najbardziej prymitywnym spośród nich – lekturą gazet. Polowanie, wędkowanie, wycieczki do lasu na majówki, połączone z wesołymi gawędami i recytowaniem przezeń własnych improwizowanych wierszy łączone były z bardzo umiarkowanym spożywaniem wybornych win oraz z równie nieumiarkowanym oddawaniem się obżarstwu. Gospodarz i jego goście spożywali dziennie cztery obfite obiady z mięs, ryb, rozmaitych owoców, cukierków, kwasów, lemoniad „w nieprawdopodobnie dużej ilości”. Zamiłowanie do obfitego i dobrego jadła oraz spożywanie słodyczy stanowiły bodaj jedyną „słabość”, na którą Przewalski sobie pozwalał. W ogóle jednak życia wystawnego, na pokaz nie lubił, jak nie znosił żadnego udawania, pozorów, a nawet konwenansów, co mu zyskało w pewnych kręgach reputację gbura i prostaka, jakowym w istocie rzeczy jednak nie był.
Współcześni wspominają, iż był Przewalski pierwszorzędnym graczem w karty. Bywały okresy w jego życiu, gdy wygrane w ten sposób sumy stanowiły podstawowe źródło utrzymania, a i pierwszą swą podróż naukową sfinansował wielki uczony czerpiąc kilka tysięcy rubli z tego właśnie źródła. Później jednak, gdy miał przyzwoitą pensję, zupełnie zarzucił grę, a pieniądze, których miał dość dużo, wysyłał matce, wujkowi, starej niani, oddawał przyjaciołom. W ogóle był człowiekiem szczodrym, nawet swe wspaniałe zbiory naukowe, za które mógł wziąć bajońskie sumy, przekazał w darze Akademii Nauk w Petersburgu.

***

Jak nadmieniliśmy, był Przewalski człowiekiem gościnnym, lubił dobrze poczęstować przyjaciół, i sam był mistrzem użycia. Ze względu na energiczny i czynny charakter jadł szybko, grzebać w jedzeniu i delektować się daniami nie lubił. Ale za to pochłaniał potworne ilości jadła. Zachowało się wspomnienie jednego z jego znajomych, który był wręcz wstrząśnięty, jak na jego oczach Przewalski w zawrotnym tempie zniszczył obiad z trzech dań, którym można byłoby do syta nakarmić co najmniej trzech zdrowych mężczyzn. Choć lubił dobrze zjeść i wypić, to jednak uważał, że dobre jedzenie to proste jedzenie i nigdy nie robił kultu z tej strony swego życia. Gdy trzeba było, stawał się pod tym względem zupełnie niewybredny, gdy zaś nadarzała się możliwość użycia – nie uciekał od niej, ale i był absolutnie wolny od uzależniania się od niej.
Tylko osobnicy z ukrytymi wadami układu trawienia oraz skończeni tępacy, pozbawieni jakichkolwiek śladów duchowości, mają nader wyrazistą skłonność do szczególnego zajmowania się pożywieniem i wszystkim, co pozostaje w związku z nim...
M. Przewalski był typem człowieka „mięsożernego”, co prawdopodobnie powodowało rozwój takich cech charakteru jak popędliwość, energia, dynamizm, ale również nadawało moc sile umysłu. Z reguły zarówno jednostki, jak i etnosy, spożywające dużo mięsa, wykazują większą prężność intelektualną i tężyznę fizyczną. Jeszcze Karol Marks zauważał, że między rodzajem odżywiania a poziomem rozwoju różnych plemion istnieje więź bezpośrednia. Według niego „obfitemu mięsnemu i mlecznemu odżywianiu Aryjczyków i Semitów, a szczególnie jego korzystnemu wpływowi na rozwój dzieci, przypisać należy bardziej skuteczny rozwój tych obydwu ras. Rzeczywiście, Indianie Pueblo z Nowego Meksyku, którzy muszą odżywiać się prawie wyłącznie roślinną strawą, mózg mają mniejszy, niż Indianie stojący na niższym szczeblu barbarzyństwa i więcej używający mięsa i ryb”.
Spożywanie wszelako dużych ilości dań mięsnych powoduje pojawienie się lub nasilenie w usposobieniu takich cech jak impetyzm, buta, niecierpliwość, gwałtowność, co też, jak wiemy, dało się też zaobserwować w zachowaniu M. Przewalskiego, który, że tak powiemy, nie grzeszył zbytnią delikatnością i wysubtelnieniem. Nie są to zresztą cnoty męskie...

***

I wreszcie, kreśląc sylwetkę charakterologiczną wielkiego podróżnika, nie sposób nie wspomnieć, że posiadał on nad wyraz silnie rozwinięty instynkt poznawczy oraz znakomite uzdolnienia umysłowe, na co wskazywaliśmy już nieraz w poprzednich rozdziałach. Jest to zresztą w danej sytuacji stwierdzenie po prostu banalne, gdyż nikt nie zostaje luminarzem nauki – a Przewalski nim został – bez gruntownych ku temu predyspozycji, jedną z których jest obok wyżej wymienionych jakiś wewnętrzny niepokój i rozterka, zmuszające nas do poznawania świata. Polykarp Kusch, laureat nagrody Nobla z dziedziny fizyki, miał powiedzieć: „Naukę uprawia się w odpowiedzi na nakaz wewnętrzny. Uczony ma poczucie niezupełności, jeśli nie jest w stanie zrozumieć zależności między zjawiskami przyrody”.
Być może proces poznawczy wynika z ludzkiej potrzeby porządkowania świata. A z drugiej strony nauka jest ponoć sztuką dostrajania umysłu ludzkiego do rzeczywistości. Jest po prostu systematycznym poznawaniem świata. „Miłość prawdy jest czymś straszliwym i potężnym” – pisał Fryderyk Nietzsche w Niewczesnych rozważaniach. To straszne i potężne uczucie ukierunkowuje życie każdego prawdziwego uczonego i myśliciela. Wszelako jest ono raczej nieznane i obce dla zwykłych ludzi, których czas trwania w całości jest poświęcony procesowi biologicznemu, procesowi konsumpcji i używania. „Zwykły człowiek, fabrykat natury, jakie wytwarza ona tysiącami, nie jest stale zdolny do całkowicie bezinteresownej w każdym sensie obserwacji, która jest właściwą kontemplacją; potrafi zwrócić uwagę na rzeczy o tyle tylko, o ile znajdują się w jakimś, choćby tylko bardzo pośrednim odniesieniu do jego woli (...) Dlatego tak szybko ze wszystkim się upora: z dziełami sztuki, z pięknymi przedmiotami natury i z właściwie zawsze ważnym widokiem wszelkich scen z życia. Ale on nie spoczywa: szuka tylko swojej drogi w życiu, a także wszystkiego, co mogłoby kiedykolwiek być jego drogą, czyli notatek topograficznych w najszerszym sensie; na obserwację życia jako takiego nie traci czasu. Natomiast geniusz, którego siła poznawcza na skutek jej nadmiaru wymyka się na jakiś czas od służenia swej woli, zajmuje się obserwacją samego życia, dąży do uchwycenia idei każdej rzeczy, a nie jej relacji z innymi rzeczami; zajęty tym zaniedbuje często obserwację własnej drogi w życiu i dlatego przeważnie idzie nią nieudolnie. Podczas gdy dla zwykłego człowieka zdolność poznawcza jest latarnią, która oświetla mu drogę, dla geniusza jest słońcem, które objawia świat. Te tak rozmaite sposoby wejrzenia w życie widoczne są nawet w zewnętrznym wyglądzie obu. Człowieka ożywionego geniuszem wyróżnia łatwo jego spojrzenie, albowiem żywo a zarazem mocno ukazuje rys obrazowości i kontemplacji, co można zobaczyć na wizerunkach nielicznych genialnych głów, jakie natura tworzy od czasu do czasu wśród niezliczonych milionów; natomiast w spojrzeniu innych ludzi, jeśli nie jest ono tępe lub trzeźwe, jak to przeważnie się zdarza, dostrzegalne jest łatwo istne przeciwieństwo kontemplacji: wypatrywanie. Zgodnie z tym „genialny wyraz” jakiejś twarzy polega na tym, że widoczna jest na niej zdecydowana przewaga poznania nad chceniem, a w rezultacie wyraża się też poznanie bez żadnego odniesienia do chcenia, tj. poznanie czyste. Natomiast na twarzach, jakie z reguły występują, dominuje wyraz pragnienia i widać, że poznanie uruchomione jest zawsze dopiero pod naporem woli, czyli, że nastawione jest tylko na motywy”. (Arthur Schopenhauer, „Świat jako wola i przedstawienie”, t. 1, Warszawa 1994, s. 298-299).
Niesamowite są te ustalenia psychologiczne geniusza gdańskiego, jakże wiele one mówią o istocie świata ludzi, o sensie – a może byłoby lepsze powiedzieć – bezsensie ich ziemskiej egzystencji.
Człowiek wybitny zna tajniki serca ludzkiego w ogóle, lecz może być bardzo złym znawcą konkretnych ludzi. „Poznaje on doskonale idee, lecz nie jednostki. Dlatego poeta może znać do głębi i gruntownie człowieka [jako takiego], ludzi[konkretnych] jednak – bardzo źle; łatwo go oszukać i jest zabawką w ręku człowieka przebiegłego”.
Godna zastanowienia jest okoliczność, że Mikołaj Przewalski, który bardzo wcześnie doświadczył i dla siebie „ustalił”, iż większość ludzi to dranie, złodzieje, oszuści i kabotyni, – nie dawał się prawie nigdy okpić, choć kilka razy padł ofiarą niesłychanej przewrotności Chińczyków w czasie swych podróży po Azji...
No i wreszcie byłoby celowe stwierdzenie, – gdy mowa jest o procesie poznawczym – że uczony w każdym ze swych odkryć i ustaleń widział nowy impuls ku praktycznemu opanowaniu świata. Łączyło to go zresztą ze wszystkimi odkrywcami. O tej istotnej prawidłowości psychomentalnej wyraziście pisał cytowany już nieraz przez nas myśliciel niemiecki: „Zasadnicze moralne usposobienie naukowca – badacza wobec świata i swego wobec niego zadania jest i powinno być całkowicie odmienne od zasadniczego usposobienia filozoficznego. Badacza pozytywnego w jego woli poznania ożywia pierwotnie wola panowania i dopiero z niej wypływająca wola porządkowania wobec całej przyrody; toteż „prawa” według których da się opanować przyrodę, są jego celem najwyższym. Interesuje go nie to, czym jest świat, lecz to, jak można go pomyśleć jako utworzony, aby przy tym ostatecznym ograniczeniu wyobrazić go sobie jako w ogóle dający się praktycznie zmienić. Toteż jego podstawowym etosem jest samoopanowanie ze względu na możliwe opanowanie świata, a nie pokora i miłość”. (Max Scheler, „Filozoficzna postawa poznawcza”, w: M. Scheler, „Pisma z antropologii filozoficznej i teorii wiedzy”, Warszawa 1987, s. 290).
W przypadku prawdziwie wielkich uczonych interesowność osobista odgrywa nikłą, lub w ogóle żadną, rolę. Na pierwszym planie znajduje się u nich wrodzona chęć bezinteresownego służenia nauce i ludzkości oraz dążenie do perfekcji kompetencyjnej. Nie przypadkiem motywacja poznawcza jest zwana inaczej motywacją kompetencyjną lub dążnością do mistrzostwa intelektualnego. Odgrywa ona doniosłą rolę w inicjowaniu wielu poczynań twórczych i ekspansywnych. Jak wiadomo, człowiek bezinteresownie poszukuje prawdy o świecie i o samym sobie, wykonuje instynktownie czynności badawcze, pozwalające zrozumieć otoczenie i funkcjonujące w nim związki przyczynowo-skutkowe. Działania takie, i owszem, mogą zawierać pierwiastek motywacji utylitarnych, lecz są to przede wszystkim czynności nieegoistyczne, stanowiące rodzaj intelektualnej zabawy i przygody, naładowane dużym potencjałem przeżyć estetycznych i etycznych.

***
3. Aksjologiczna i psychologiczna istota transgresji


Najbardziej zrozumiała staje się osobowościowa sylwetka Mikołaja Przewalskiego w świetle tzw. transgresyjnej teorii człowieka, opracowanej przez wybitnego psychologa polskiego Józefa Kozieleckiego. W książce „Koncepcja transgresyjna człowieka” (Warszawa 1987) ten uczony pisze: „Transgresja to zjawisko polegające na tym, że człowiek intencjonalnie wychodzi poza to, co posiada i czym jest. Transgresja to czynności inwencyjne i ekspansywne, wykraczające poza typowe granice działania, to czynności, dzięki którym jednostka lub zbiorowość kształtują nowe struktury lub niszczą struktury już ustabilizowane, tworzą wartości pozytywne i wartości negatywne. Czynności te są źródłem rozwoju i regresu... Historia człowieka jako gatunku i jako jednostki to historia podejmowania nieustannych prób przekraczania własnych granic fizycznych i poznawczych, to emergencja nieznanych dotąd form oraz struktur... Nie można ignorować faktu, że każda transgresja i jej intencje rodzą się w umyśle jednostki, że są wyrazem jej woli”...
Transgresja może się odbywać w dowolnej dziedzinie życia ludzkiego, a szczególnie w wyższych formach jego aktywności, takich jak filozofia, nauka, sztuka, moralność czy praca, to jest wszędzie tam, gdzie człowiek w sposób twórczy i rozumny przekracza stan istniejący, tworząc nowe wartości, teorie, osiągnięcia, odkrycia, teorie – krótko mówiąc – nowe dzieła, nową, najczęściej pozytywnie rozumianą, rzeczywistość. M. Przewalski jest właśnie klasycznym przykładem osobowości transgresyjnej. Dla tego typu ludzi charakterystyczna jest m.in. tzw. motywacja hubrystyczna. Polega ona na świadomym lub podświadomym dążeniu do potwierdzenia i wzrostu własnej wartości. Podejmując ambitne próby wykraczania poza dotychczasowe osiągnięcia, dokonując ekspansji twórczej człowiek potwierdza i wzmacnia swoje znaczenie i ważność jako osoby. Człowiek bowiem niejako z natury skłonny jest dorównywać innym lub wywyższać się nad nimi. Sam termin „hubris” lub „hybris” w języku greckim oznaczał nieposkromioną pychę, arogancję, zuchwałość wywołującą gniew bogów. Według psychologów motywacja hubrystyczna należy do głębszych pokładów strukturalnych osobowości ludzkiej i nie da się jej sprowadzić do świadomych przeżyć, poczuć i myśli o sobie. Józef Kozielecki wyróżnia cztery cechy specyficzne tej motywacji: „1. Jest ona nasycona czynnikiem egoistycznym. Podejmując czyny ekspansywne i twórcze człowiek dąży do podwyższenia swojej wagi na skali porównań społecznych. Chodzi mu zatem o osiągnięcie pewnych celów osobistych. Mimo iż nie jest to motywacja altruistyczna, może ona prowadzić do transgresji konstruktywnych, które pomnażają wspólne dobro. Motywy egoistyczne pobudzały wyprawy geograficzne, rozszerzające horyzonty człowieka. Ponadto wysokie poczucie własnej ważności wpływa pozytywnie na stosunek do drugiego człowieka. Samo-szacunek jest warunkiem szacunku wobec innych.
2. Motywacja hubrystyczna ma charakter hedonistyczny. Dążenie do potwierdzenia własnej ważności jest dążeniem do maksymalizacji przyjemności i minimalizacji przykrości, co w sumie prowadzi do „szczęśliwości”. Stopień nasycenia ładunkiem hedonistycznym jest chyba jednak mniejszy niż w odniesieniu do potrzeb materialnych czy seksualnych.
3. Prawdopodobnie w większym stopniu niż inne dążenia motywacja hubrystyczna wiąże się z procesami afektywnymi. Sądy o sobie są sądami gorącymi, wywołującymi emocje pozytywne i negatywne. Potwierdzenie własnej ważności na skali społecznej prowadzi do dumy i przyjemności. Jednocześnie poniżenie i upokorzenie, będące ciosem w ludzką „hubris”, wywołują wstyd i lęk. Uczucia te są prawdopodobnie szczególnie intensywne.
4. Jest to z reguły motywacja heterostatyczna, która nie ulega nasyceniu. Osiągnięcie pewnej pozycji w skali ważności podnosi aspiracje i zwiększa wewnętrzne napięcie aspiracyjne. Teza ta nie wyklucza możliwości, że dla pewnych ludzi, żyjących w pewnej tradycji kulturowej, motywacja ta przypomina motywację homeostatyczną. W tym ostatnim wypadku osiągnięcie określonego znaczenia daje satysfakcję. Wówczas dążą oni jedynie do utrzymania dotychczasowego stanu rzeczy”... (Józef Kozielecki, „Transgresyjna koncepcja człowieka”, s. 178-179).
Motywacja hubrystyczna najprawdopodobniej jest transhistoryczna i transkulturowa, występuje ona w każdej epoce historycznej i w każdej tradycji kulturowej. Jest więc ważna zarówno w wymiarze jednostkowym, jak i zbiorowo-historycznym. Przy tym można hipotetycznie twierdzić, że rozmaite zbiorowości etniczne, a w ich łonie rozmaite specyficzne grupy, mają swoje, im tylko właściwe natężenie motywacji hubrystycznej. Wydaje się, że Rosjanie, jako naród i państwo, posiadali w XVI-XIX w. bardzo silną motywację hubrystyczną, która zdominowała wszelkie inne i doprowadziła nie tylko do powstania największego w dziejach ludzkości imperium, ale i do licznych osiągnięć cywilizacyjnych i kulturotwórczych. Natomiast w łonie państwa rosyjskiego wzmożoną motywację hubrystyczną wykazywali przedstawiciele niektórych podbitych etnosów, mianowicie i niewątpliwie: Polacy lub osoby polskiego pochodzenia, dla których wyczyny twórcze i ekspansywne stanowiły jednocześnie swego rodzaju rekompensatę upośledzonego położenia narodowo-politycznego, sposób zarówno na osobiste, jak i zbiorowe, samopotwierdzenie i samorealizację. W tym miejscu wypada jeszcze dodać, że w motywacji hubrystycznej wyższego rzędu bardzo często akcenty altruistyczne są znacznie silniejsze niż pragnienie własnej ważności, co prowadzi do niezwykle korzystnych skutków społecznych.
Profesor Tamotsu Shibutani w dziele Society and Personality (Englewood Clifs, 1961, s. 447) powiada: „There are a number of ways in which people attempt to counterbalance a low level of self-esteem. With varying degrees of success each person tries to disown or to cast off those traits that he regards as alien to a desirable self-conception. Some become convinsed that inafequate social status lies at the root of their difficulties, and they become preoccupied with social mobility. They devote a substantial portion of their lives to improving their standing in the community. They strive for a position in which they can command respect; they want the admiration of other people, to be assured that they count for something, to feel that their presence and activities make a difference in the lives of those with whom they come into contact.
W określonej konstelacji społeczno-politycznej sposobem na takie poprawienie samopoczucia – zarówno jednostek, jak i grup społecznych – może być próba dokonania przewrotu rewolucyjnego, i osiągnięcia w ten sposób władzy, która nobilituje, dowartościowuje, daje poczucie mocy i wielkich możliwości, lub tytaniczny wysiłek naukowy, badawczy, artystyczny, twórczy, sportowy itp., niekiedy także wytwarzający poczucie mocy i wartości. Power – oriented men often appear strong, independent and self-confident. It has been long suspected, however, by laymen as well as psychiatrists, that excessive ambition is a way of compensating for a low level of self-esteem. Power is sought as insurance against an underlying feeling of worth-lessness. (...) The setting of both very high and very low goals is directly related to self-rejection. Seemingly resolute men are often plagued by doubts about the affection of others. They are often highly susceptible to flattery. They cling tenaciously to anything symbolic of their sens of worth, and they assiduously avoid activities in which they might be reminded of their shortcomings. The fact that they form idealized self-conceptions indicates their inability to accept themselves as they are. It is widely lelieved that the sense of inadequacy develops early in life during a childhood lacking in warmth and affection”. (Tamże, s. 448).
Liczni psychologowie (Helmreich, Spencer, Janusz Reykowski, Józef Kozielecki i in.) mówią o dwóch podstawowych formach postaw hubrystycznych: wertykalnej, pionowej (dążenie do wyższości) i horyzontalnej, poziomej (dążenie do doskonałości).
Pierwsza z nich jest rodzajem rywalizacji, jej nosiciele konstruują w swym umyśle coś w rodzaju społecznej skali ważności, na której lokują siebie i innych ludzi. Punktem centralnym tej hierarchicznej konstrukcji jest zawsze własna osoba danego człowieka, porównywana ciągle z innymi. Im wyżej mogą umieścić siebie, tym wyższe mają poczucie własnej ważności. Dążenie do wyższości polega w tym przypadku na dwojakiego rodzaju tendencji do polepszenia swej pozycji na tej skali, charakteryzuje się podejmowaniem czynów transgresyjnych, dokonywaniem aktów twórczych, odkryć, ekspansji, które mają zyskiwać aprobatę społeczną, przynosić sławę i możliwości awansu służbowego.
Druga tendencja przejawia się w dążeniu do obniżania pozycji innych. Działania destruktywne i agresywne, kłamstwo, manipulacja, represje mogą zmniejszyć wagę innych osób i potwierdzić złudne przekonanie o własnej wartości. Ta chęć wywyższenia się przyjmuje czasem formy krańcowe, wręcz patologiczne: ludzie formułują aspiracje nierealistyczne, budowane na rojeniach osobistej czy zbiorowej manii wielkości, na samouwielbianiu i ubóstwianiu. Stąd się rodzi postawa Caliguli, czyli człowieka, ogłaszającego się za boga. Stąd etniczne manie wielkości narodów prymitywnych pod względem moralnym, samoogłaszanie się za narody „wybrane”, o szczególnej misji dziejowej, stąd też – w imię własnej wyższości – popełnia się zbrodnie ludobójstwa i unicestwiania cudzego dorobku kulturalnego. Takie wpadki zdarzały się m.in. Niemcom, Chińczykom, Arabom, Rosjanom, Hiszpanom, Żydom, Japończykom.
Dążenie do perfekcji polega na tendencji do stałego polepszania swoich osiągnięć, do doskonałości. W tym przypadku zarówno poziom osiągnięć, jak i oceny powodzenia czy niepowodzenia nie zależą od opinii innych, lecz od samej osoby działającej. Ani dobra ani zła sława nie mają wpływu na czyny i samoocenę mędrca dążącego do doskonałości. Jest to bowiem dążenie nierywalizacyjne, gdzie punktem odniesienia jest sam sprawca, jego idee, rozum, sumienie, ideały. Dzięki wysokim merytorycznym osiągnięciom człowiek taki osiąga też pozytywną samoocenę, słuszną dumę i w ten sposób potwierdza ważność swojej osoby. Tego typu postawy bardzo często cechują wybitnych myślicieli, kapłanów, artystów, nauczycieli, uczonych, niekiedy naprawdę znakomitych i ideowych polityków.
Dążenie do perfekcji przyjmuje różne zabarwienie. Jednym razem jest ono realistyczne, kiedy to człowiek liczy się zarówno z własnymi możliwościami, jak i z zewnętrznymi uwarunkowaniami. Nieraz ma ono charakter neurotyczny, kiedy to jednostka formułuje takie kontury własnej doskonałości, które są nieosiągalne, a wówczas twórcze w zasadzie nastawienie może się stać destrukcyjne lub samodestrukcyjne. „Dążenie do doskonałości – powiada Władysław Tatarkiewicz w eseju Doskonałość moralnałatwo budzi poczucie wyższości i zadowolenia z siebie oraz pewność siebie, tę postawę, którą niektórzy nazywają faryzejską... Często dążenie to jest egocentryczne i daje gorsze wyniki moralne i społeczne niż postępowanie ekstrawersyjne oparte nie na doskonałości własnej, lecz na życzliwości i dobroci dla innych”. (W. Tatarkiewicz, „Pisma z etyki i teorii szczęścia”, Wrocław 1992, s. 112).
Niekiedy dążenie do perfekcji i dążenie do wyższości stanowią jakby dwie strony tej samej motywacji, tego samego usposobienia, wówczas to jednostka raz stara się uzyskać poczucie wysokiej wartości własnej w trakcie osiągania mistrzostwa (doskonałości), a raz w rywalizacji, w pokonaniu konkurenta. Oczywiście, jest sprawą ewidentną, że pierwsza z tych motywacji jest bardziej szlachetną, prospołeczną i twórczą, podczas gdy druga może być moralnie i społecznie bezwartościową, a nawet szkodliwą. Lecz, z drugiej strony, zarówno dążenie do doskonałości, jak i do wyższości mogą jak pomnażać dobro społeczne, w szerokim tego słowa znaczeniu, tak i je nadwerężać. Mogą też być społecznie neutralne i prawie nieoddzielne od siebie, jak np. w rzetelnej rywalizacji sportowej.
Oczywiście, te prawdy psychologiczne nie zostały odkryte i opisane dopiero w XX wieku, znano je znacznie wcześniej. Jeden z klasyków filozofii chrześcijańskiej pisał:  Pożądanie czci jednych pociąga do dobrego i odciąga od zła, jeśli mianowicie pragną czci w sposób powinny; zaś co do innych, jeśli ich pragnienie jest nieporządne, pożądanie to może być okazją do wielu złych czynów, gdy mianowicie ktoś nie dba o sposób osiągnięcia czci. Dlatego Salustiusz mówi, że „dobry i podły jednako sobie życzą czci, z tą jednak różnicą, że pierwszy używa do tego dróg właściwych, drugi natomiast, nie mogąc się zdobyć na dobre sposoby, posługuje się podstępem i fałszem”. A jednak ludzie, którzy czynią dobrze lub unikają zła tylko przez wzgląd na cześć, nie są cnotliwi, jak to wynika ze słów Filozofa: „nie jest mężnym, kto czynów mężnych dokonuje dla czci”.” (Tomasz z Akwinu, „Suma teologiczna”, t. 21, s. 98).
Jak widzimy więc, zarówno motywacja hubrystyczna, jak i zjawisko transgresji są czymś bardzo złożonym i wieloaspektowym, nie dającym się zamknąć w jednoznacznych i bezdyskusyjnych sformułowaniach. Nie ulega wątpliwości, że: „Każda z właściwości człowieka i osoby może być zrozumiana wychodząc nie z jednego, lecz z kilku kryteriów: istoty jej ze względu na znaczenie dla jej nosiciela; istoty jej samej; trwałości jej przejawiania się, jej miejsca i powiązań w ogólnej hierarchii zjawisk, w które jest wkomponowana”. (K. K. Płatonow, „Struktura i razwitije licznosti”, Moskwa 1986, s. 58).

***

Człowiek jest układem znajdującym się w stanie ciągłej aktywności. Podstawowym zaś rodzajem aktywności są działania celowe. Racje te przemawiają za tym, aby nazwać człowieka układem telicznym... Poznanie człowieka to poznanie jego celów... Cele bezpośrednio regulują zachowanie i ukierunkowują czynności ludzkie. Decydują o tym, jakie sytuacje są w odczuciu jednostki ważne, a jakie mało istotne. Osoba koncentruje uwagę przede wszystkim na faktach i przestrzeniach życiowych o dużej w jej odbiorze doniosłości...
Decydujący w tym wydaje się być osobisty system odniesień aksjologicznych. Celami zaś rządzi prawo inercji, gdy powstaną one raz w umyśle, dążą do wyrażenia się w zachowaniu, a ich realizacja dostarcza satysfakcji. Z drugiej strony prawdopodobnie: „Cele są zasadniczymi wyznacznikami siły motywacyjnej. Decydują o wysiłku i wytrwałości jednostki... Z reguły trudniejsze cele zwiększają mobilizację człowieka i podnoszą jakość jego pracy. Wówczas działa on skuteczniej”... (J. Kozielecki).
Cecha ta niewątpliwie charakteryzowała i Mikołaja Przewalskiego, który stawał się tym bardziej uparty, ryzykancki, odważny i nieustępliwy, im większe trudności piętrzyły się na jego drodze ku celowi. Im większe spadały nań nieszczęścia i klęski, tym więcej odkrywał w sobie sił, ufności, wiary w to, że potrafi wszystko pokonać. Im trudniej rysowała się kolejna niebezpieczna wyprawa do Azji, z tym większym zapałem i entuzjazmem do niej się szykował. Jak gdyby według zasady: „Wola życia jest wolą walki”... Jakby według myśli, że „świat nigdy nie jest silniejszy niż wola, którą mu się przeciwstawia”. (Erich M. Remarque). Józef Kozielecki wywodzi: „Wybór działania ryzykownego jest jedną z najbardziej złożonych i najbardziej ludzkich operacji umysłowych. W procesie tym człowiek stosuje określone reguły pozwalające wybrać to poczynanie, które umożliwia osiągnięcie celu. Nie ulega wątpliwości, że decyzja zależy od antycypowanych konsekwencji działania, od ich wartości, prawdopodobieństwa subiektywnego i ryzyka; zatem to, co możliwe, determinuje to, co aktualne”.
Zazwyczaj też w trakcie mentalnego procesu podejmowania decyzji ludzie ulegają tendencjom optymistycznym; uważają, że to, co wartościowe, jest też bardziej prawdopodobne; przeceniają szansę wystąpienia wyników korzystnych i nie doceniają możliwości negatywnych. Postępując zgodnie z omawianą strategią ludzie biorą pod uwagę jedynie ostateczne wyniki działania. Nie ulega jednak wątpliwości, że w pewnych sytuacjach samo działanie jest nośnikiem wartości i wywołuje pozytywne emocje. Dla wybitnego uczonego sam proces odkrywania przyrody może być ważniejszy niż ostateczne odkrycie, jak to miało miejsce właśnie w przypadku Mikołaja Przewalskiego.
Mimo różnorodności, wszystkie działania transgresyjne mają tę samą cechę wyróżniającą: są ukierunkowane na wyniki przekraczające granice dotychczasowych osiągnięć, „transgresja to czyn, którego celem jest wyczyn”. Także wyczyn naukowy.
Motywacja poznawcza działań ekspansywnych i transgresyjnych polega na świadomym lub „instynktownym” dążeniu do satysfakcji wewnętrznej poprzez rozumienie świata naturalnego, duchowego i społecznego, poprzez odkrywanie jego struktur przyczynowo-skutkowych, poprzez odsłanianie tajemnic wszechświata. Dążenie do intelektualno-teoretycznego oswojenia świata jest motywacją nieegoistyczną, wychodzącą poza biologiczną zasadę przyjemności. Rządzi nią raczej zasada kompetencji. „Człowiek tyle tylko jest wart, ile ma w sobie siły twórczej. Tylko siłą twórczą różni się on od zwierząt. Siła twórcza człowieka i narodów ocenia się mocą ich pojęcia lub ujęcia, objęcia Boga w jego nieskończoności, w jego harmonii, a, co najważniejsze, w jego miłości; z drugiej strony w stopniu urzeczywistnienia na ziemi tych trzech przymiotów Boga. Siła twórcza to najznakomitszy objaw wolności, samodzielności człowieka i ludów”. (F. H. Duchiński).
Niewątpliwie motywacja metafizyczna zwielokrotnia siły duchowe człowieka, uodparnia go, dodaje otuchy, jednak w świecie ludzkim wiele jest pogmatwania, a mało jednoznaczności. Zdarza się, że tendencja do posiadania lub dominacji może być wyrażana w kategoriach miłości, osobista ambicja w formie poświęcenia dla sprawy, tendencja do lekceważenia w kształcie inteligentnego sceptycyzmu, wroga agresja może się kryć pod pozorem obowiązku mówienia prawdy. Dopiero bliższe i bardzo uważne przyjrzenie się drodze życiowej, stereotypom zachowania, filozoficznym wypowiedziom danej jednostki ludzkiej można wnioskować, czy ma się do czynienia z osobowością etyczną czy też raczej z typem osobowości ujemnej. „Etyczną osobowością, tj. podmiotowością, która przeniknięta jest życiem substancjalnym, jest cnota. W odniesieniu do zewnętrznej bezpośredniości, do losu, cnota jest odnoszeniem się do bytu jako do czegoś, co nie ma charakteru negatywności, i przez to jest spokojnym pozostawaniem w sobie samej. W odniesieniu do substancjalnej obiektywności, do całości rzeczywistości etycznej, jest ona, jako zaufanie, świadomym działaniem na jej rzecz i zdolnością do poświęcenia się dla niej. W odniesieniu do przypadkowości stosunków z innymi jest ona przede wszystkim sprawiedliwością, a następnie życzliwością. W sferze tej oraz w swym zachowywaniu się wobec swojego własnego istnienia i cielesności indywidualność wyraża swój szczególny charakter, temperament itd. jako swoje cnoty”... (G. W. F. Hegel, „Encyklopedia nauk filozoficznych”).
Wypada bodaj zgodzić się z tymi psychologami, etykami i filozofami, którzy twierdzą, że prawdopodobnie najważniejszym dobrem prymarnym jest szacunek dla samego siebie, który zresztą ma dwa aspekty. Pierwszy z nich to – poczucie własnej wartości, mocne przekonanie danej osoby, że jej koncepcja dobra, jej plan życia zasługują na realizację. Drugi –to to, że szacunek dla samego siebie wymaga wiary we własną zdolność do urzeczywistnienia wykonalnych zamierzeń. Jeśli wydaje nam się, że nasze plany są niewiele warte, ani dążenie do ich realizacji, ani sama realizacja nie mogą być dla nas przyjemne. Niepowodzenia czy utrata wiary w siebie łatwo prowadzą do rezygnacji. Widać więc dlaczego szacunek dla samego siebie jest dobrem prymarnym. Bez szacunku dla samego siebie nic nie wydaje się warte zachodu; nawet jeśli coś wydaje nam się wartościowe, brak nam woli działania. Nasze pragnienia i działania wydają się puste i bezcelowe, i łatwo popadamy w rezygnację, apatię i cynizm. „Człowiek nabiera przekonania o własnej wartości, gdy jego zdolności zarówno są w pełni urzeczywistniane, jak i nabierają charakteru odpowiednio złożonych i wyrafinowanych (...). Bo choć jest prawdą, że bez aprobaty innych nie potrafimy uznać naszych wysiłków za wartościowe, jest też prawdą, że inni cenią nasze działania tylko wtedy, gdy to, co robimy, wywołuje ich podziw lub dostarcza im przyjemności. Działania wskazujące na uzdolnienia złożone i wyrafinowane oraz na rozeznanie i subtelność zyskują aprobatę zarówno samej osoby, jak i osób postronnych. Ponadto, w im większym stopniu ktoś uznaje za wart realizacji swój własny sposób życia, tym częściej docenia osiągnięcia innych. Ktoś, kto wierzy w siebie, nie zazdrości innym powodzenia”. (John Rawls, „Teoria sprawiedliwości”, s. 602).

***

Wydaje się, że transgresyjna koncepcja człowieka ma wiele wspólnego, a w każdym razie posiada niejeden punkt styczności z teorią „woli mocy”, opracowaną i przedstawioną przez Fryderyka Nietzschego w końcu XIX wieku. Także w świetle tej doktryny da się wiele zrozumieć w postępowaniu nie tylko ludzi wielkich, ale i po prostu ludzi jako takich. „Gdziem żywe istoty znalazł– pisał Nietzsche w „Zaratustrze”tamem też znajdował wolę mocy; i nawet w woli służebnych znajdowałem wolę panowania.
Aby silniejszemu słabsze służyło, ku temu podmawia własna wola słabszego, która jeszcze wątlejszego panem w zamian być pragnie; bez tej jedynie rozkoszy obejść się ono nie może.
I jako się małe większemu oddaje, w zamian za rozkosz przewagi nad najmniejszym: tak też oddaje się i największe, poświęcając kwoli mocy – życie własne.
I tem jest poświęcanie się największego, iż ono jest zuchwałym pokuszeniem i niebezpieczeństwem, grą w kości o cenę śmierci.
I gdzie jest ofiarność, usłużność i wejrzenia miłosne: i tam też wola panowania. Na krętych ścieżkach wkrada się tu słabszy w warownię i serce potężniejszego i wykrada – przemoc. (...) Tam tylko gdzie życie, tam jest i wola; wszakże nie wola życia, lecz wola mocy!
Niejedno ceni sobie żyjący wyżej ponad własne życie; lecz nawet i z tejże oceny przemawia – wola mocy...
Od najprymitywniejszej bakterii po najbardziej mądrego człowieka, wszystko, co żyje, walczy o swe przetrwanie, które z kolei jest możliwe wyłącznie na podstawie posiadania pewnego minimum mocy witalnej i wywalczenia sobie znośnych warunków egzystencji. Jest rzeczą oczywistą, że pęd ku potędze czyli wola mocy jako tendencja życiowa jest znacznie zróżnicowana w poszczególnych przypadkach. Wydaje się, że Mikołaj Przewalski posiadał ogromny potencjał tej energii, zdawał sobie zresztą z tego sprawę, jak i z posiadania innych właściwości, mających mu umożliwić samorealizację. Nie jest to zresztą żaden wyjątek czy rewelacja.
Każdy człowieka ma swoje „mniemanie” o sobie i zadaniach życiowych, swoją linię życiową i prawo ruchu, które trzymają go na uwięzi, jakkolwiek on sam tego nie rozumie i nie zawsze zdaje sobie sprawę, że tak jest. Nie zawsze jednak ludzie mają odwagę, by pójść drogą swego przeznaczenia, niekiedy z niej zbaczają, by nie urazić innych ludzi lub by się im nie narazić. Jest to oczywiste sprzeniewierzenie się Duchowi Świętemu, trzeba zawsze mieć dość serca, by kroczyć przez życie drogą swego osobistego przeznaczenia i losu, bez oglądania się na „innych”. „Arcydzieło sztuki samozachowania – samolubstwo... By stać się tym, czym się jest, tego pierwszym warunkiem będzie – by nawet w przybliżeniu nie przeczuwać, czym się jest... „Nosce te ipsum” byłoby przepisem w celu zagłady... Miłość bliźniego, życie dla drugich i tak dalej może być środkiem ochronnym w celu zachowania najtwardszej samości... Trzeba całą powierzchnię świadomości ... utrzymywać w czystości od wszelkiego wielkiego imperatywu. Strzeżcie się nawet wszelkiego wielkiego słowa, wszelkiej wielkiej postawy! Wszystko to niebezpieczeństwa, że instynkt przedwcześnie „się zrozumie”. Tymczasem rośnie i rośnie w głębi organizująca, do panowania powołana „idea”, – zaczyna rozkazywać, zawraca z wolna z dróg ubocznych i manowców, przysposabia poszczególne właściwości i dzielności, które okażą się kiedyś, jako środki do całości, niezbędnymi, – kształci kolejno wszystkie służebne władze, zanim da znać cośkolwiek o zadaniu dominującym, o „celu”, „zamiarze”, „sensie”...” (Fr. Nietzsche, „Ecce homo”, s. 44).
Jest uderzające, jak często ten wątek powraca w listach i innych tekstach pisanych przez Mikołaja Przewalskiego, który z pewnością zdawał sobie sprawę z tego, że siebie musi się i powinno wybierać nieraz wbrew całemu światu. „Osobowością staje się tylko ten, kto świadomie potrafi afirmować wychodzące mu naprzeciw wewnętrzne przeznaczenie; kto mu jednak ulega, ten pada ofiarą ślepego biegu wydarzeń i zostaje zniszczony. Wielkością i zbawieniem każdej autentycznej osobowości jest to, że na mocy dobrowolnej decyzji składa siebie w ofierze swemu przeznaczeniu i świadomie czyni własną, indywidualną rzeczywistością to, co przeżywane nieświadomie przez grupę, doprowadziłoby do nieszczęścia (...).Jest to dziedzina niebezpieczna i niepewna, tak niebezpieczna i niedorzeczna, jak samo życie, kiedy rezygnuje z wszelkich barier. Kto jednak nie potrafi utracić swego życia, ten go nie zyska (...).Kto tylko świadom jest swej wiodącej zasady, ten wie, z jakim niekwestionowanym autorytetem rządzi ona naszym życiem. Ale z reguły świadomość jest zbyt zajęta osiąganiem swych celów, tak że nigdy nie zdaje sobie sprawy z natury ducha, jaki determinuje jej życie”. (C. G. Jung, „Rebis czyli kamień filozofów”).
Pod wpływem tego ducha człowiek wkracza właśnie na drogę swego przeznaczenia, kreśli swe cele, zaczyna czegoś „chcieć”. I jest to właśnie początek dramatu ludzkiego życia. Arthur Schopenhauer („Świat jako wola i przedstawienie”, t. 1, s. 309, 267-268) powiada: „Wszelkie chcenie wynika z potrzeby, czyli z braku, czyli z cierpienia. Kres kładzie mu spełnienie, lecz w stosunku do jednego spełnionego życzenia co najmniej dziesięć pozostaje niespełnionych, dalej, żądza trwa długo, wymagania idą w nieskończoność, natomiast spełnienie trwa krótko i jest skąpo odmierzone. Ale nawet to pozorne zaspokojenie jest pozorne: spełnione życzenie natychmiast ustępuje miejsca nowemu; tamta ułuda jest znana, ta jeszcze nie znana. Trwałego, nie przemijającego już zaspokojenia nie może dać osiągnięcie żadnego przedmiotu naszych pragnień, przypomina ono zawsze tylko jałmużnę rzuconą żebrakowi, która pozwala mu pędzić nędzne życie, by przedłużyć na jutro mękę. Dlatego póki świadomość naszą przepełnia wola, póki zdani jesteśmy na napór życzeń w nieustannym towarzystwie nadziei i obawy, póki jesteśmy podmiotami woli, nie znajdziemy nigdy trwałego szczęścia ani spokoju”.
I im silniejsza jest nasza wola, tym większe jest nasze cierpienie i tym dotkliwsze ostateczne rozczarowanie. „Każdy osiągnięty cel– pisze Arthur Schopenhauer – jest znów początkiem nowej drogi, i tak w nieskończoność (...) To samo okazuje się w ludzkich dążeniach i życzeniach, które zawsze mamią nas, ukazując swoje spełnienie jako ostateczny cel pragnień, ale natychmiast po osiągnięciu już wyglądają inaczej i dlatego szybko się o nich zapomina, uznaje za przedawnione i właściwie zawsze odkłada na bok jako stracone złudzenia, choć nie przyznając się do tego; przy czym dobrze, jeśli jeszcze zostaje coś do życzenia, jakieś dążenie, by zachować stałą grę przechodzenia od życzenia do zaspokojenia i od niego do nowego życzenia, których szybki bieg zwie się szczęściem, powolny – cierpieniem, objawiającym się jako okropna, tamująca życie nuda, tęsknota bez określonego przedmiotu, zabójczy languor...
Dlatego na dnie każdego życia, także najbardziej udanego i nasyconego osiągnięciami, leży gorycz rozczarowania i świadomość marności ludzkich usiłowań. Wbrew temu, a może nawet właśnie dlatego, trzeba zawsze wybierać drogi najlepsze, które są przecież jednocześnie i najtrudniejsze, – jak to czynił Mikołaj Przewalski.
Chodzi o to, że każda inna alternatywa jest jeszcze gorsza i oznacza samoalienację. Nawet w obliczu ewentualności popełnienia błędu co do swych możliwości warto raczej wybrać to co wielkie, i to wbrew ostrzeżeniu filozofa, który pisał: „Każdy, kto dąży do czegoś ponad siły, czyni tak dlatego, bo uważa swe siły za większe niż są w rzeczywistości. Tu może zajść błąd dwojakiego typu: 1. co do samej wielkości sił, np. gdy ktoś uważa, że ma większą cnotę, wiedzę lub coś innego, niż ma rzeczywiście; 2. co do rodzaju rzeczy: np. gdy ktoś uważa się za wielkiego i godnego czegoś wielkiego na podstawie tego, co mu wielkości nie daje, np. z powodu bogactw lub powodzenia. Powiedział bowiem Filozof: „kto posiada to, a nie ma cnoty, nie może się słusznie czynić godnym czegoś wielkiego, ani też nie może być właściwie za wielkodusznego uważany”. To, do czego ktoś dąży ponad miarę swych sił, jest czasem rzeczywiście wielkie, jak to widać na przykładzie Piotra, który zamierzał cierpieć za Chrystusa, a co było ponad jego siły. Czasem jednak nie jest to czymś rzeczywiście wielkim, lecz takim jest tylko w przeświadczeniu głupców: np. kosztowne ubranie lub poniżanie i krzywdzenie drugich; w przeświadczeniu głupców należy to do nadmiaru wielkoduszności, w rzeczywistości tak nie jest. Dlatego Seneka pisze, że „wielkoduszność, która by się wynosiła ponad właściwą sobie miarę, czyni człowieka groźnym, nadętym, zawadiackim, niespokojnym i we wszystkim co nieprzeciętne porywczym, z zaniedbaniem godziwości w słowach i czynach.” (Tomasz z Akwinu, „Suma teologiczna”, t. 21, s. 95).
Ludzi nadprzeciętnych charakteryzuje wysoki poziom tzw. metapotrzeb: dobra, piękna, porządku, sprawiedliwości, harmonii itp. Natomiast – według Abrahama Maslowa – na 16 fundamentalnych właściwości tego typu osób składają się: 1. Realistyczne nastawienie; 2. Samoakceptacja, jak też akceptacja swego przyrodniczego i najbliższego socjalnego środowiska; 3. Spontaniczność, 4. Koncentracja na problemach, nie na sobie; 5. Pewien dystans do ludzi i potrzeba odosobnienia; 6. Niezależność; 7. Raczej niekonwencjonalna niż stereotypowa ocena ludzi, zjawisk, sytuacji; 8. Uduchowienie; 9. Identyfikacja z ludzkością; 10. Bliskie i głębokie związki z niewieloma szczególnie kochającymi ludźmi; 11. Przywiązanie do postaw i wartości raczej demokratycznych przy jednoczesnym arystokratyzmie ducha; 12. Niemylenie środków z celami; 13. Filozoficzne poczucie humoru; 14. Duży zasób energii twórczej; 15. Odporność na wpływy kulturowe otoczenia; 16. Wznoszenie się nad środowiskiem, a nie tylko borykanie się z nim. (Por. Galvin S. Hall, Gardner Lindzey, „Teorie osobowości”, Warszawa 1994, s. 255).
Wiara w siebie i we własne siły decyduje o tym, jak człowiek żyje, czy potrafi być sobą, czy odreagowuje tylko to, co czynią, mówią, czują „inni”.
Potrafimy rozstrzygać tylko takie zadania, które w głębi duszy uważamy za rozstrzygalne. Zwycięstwo nad przeciwnikiem, nad światem, nad sobą trzeba początkowo odnieść we własnym sercu. Jeśli zaś nie mamy twardej gotowości do walki, jeśli robak zwątpienia drąży nasz mózg, można z pewnością twierdzić, że przegramy. Genialny twórca imperium Franków Karol Wielki pomimo wszelkich usiłowań nie mógł nauczyć się czytać ani pisać. Nie do pomyślenia byłaby idea, że tak było dlatego, że brakowało mu wrodzonych zdolności. Nie, po prostu Karol Wielki był przekonany, że sztuka czytania i pisania jest szalenie trudna i dostępna tylko dla ludzi o najwyższych uzdolnieniach, do których siebie nie zaliczał, ale do których niewątpliwie należał. Nie potrafił wielki król przekroczyć progu własnej nieśmiałości i elementarna umiejętność, dostępna dziś nawet umysłowo niedorozwiniętym dzieciom, okazała się dla niego niemożliwą do nabycia. Wszelkie zwycięstwo i każda porażka zaczyna się w sercu i umyśle człowieka. Oczywiście, dyspozycje fizyczne, uzdolnienia umysłowe, odpowiednie wyszkolenie, siła woli stanowią o naszych możliwościach. Lecz bez wiary we własne siły nic one nie znaczą. Nie przypadkowo głosi dawna mądrość, że „wiara góry przenosi”... Fryderyk Nietzsche zaś w „Eccehomo” (s. 42-43 i in.) nie bez patosu wołał: „Życie me lekkim się stało, najlżejszym, gdy najcięższego żądało ode mnie!... Mądrość i samoobrona polega na tym, by możliwie najrzadziej reagować i unikać sytuacji i warunków, w których by się było skazanym swoją „wolność”, swoją inicjatywę niejako zawiesić i stać się czystym „reagens”. Uczony, który w gruncie książki tylko „odwala”... traci w końcu na wskroś i zupełnie zdolność myślenia na własną rękę. Jeśli nie odwala, nie myśli. Odpowiada na podnietę (– myśl czytaną)... Uczony wydaje całą swą siłę na mówienie „tak” i „nie”, na krytykę tego, co już pomyślane – on sam już nie myśli. Instynkt samoobrony skruszał w nim, w przeciwnym razie broniłby się przeciw książkom. Uczony – to „decadent”. – Widziałem to na własne oczy: zdolne, bogato i swobodnie uposażone natury po trzydziestce już „na śmierć zaczytane”, jeszcze tylko zapałki, które trzeba trzeć, by iskry – „myśli” – wydały. – Wczesnym rankiem o brzasku dnia, wśród całej świeżości, o jutrzni swej siły – czytać książkę. – to zwę występkiem!”.

***

Bywają ludzie, u których każdy sąd związany jest z ogólnym poglądem na rzeczy. Są to ludzie całościowego światopoglądu. Sądy ich są zawsze prostolinijne, często kategoryczne, niekiedy apodyktyczne. Rzadko są przyjemne czy miłe, lecz wielką ich zaletą jest niezmienna szczerość. Podobnie i M. Przewalski, rozumny, skoncentrowany, wnikliwy, absolutnie rzetelny i prawy, wierny i prawdomówny był jednocześnie przez całe życie ufny jak małe dziecko każdemu przyrzeczeniu; na złamanie zaś wiary reagował burzliwie i ostro, jakby miało to być za każdym razem coś niezwykłego i rzadkiego w stosunkach między ludźmi.

***

Powyższe roztrząsania psychologiczne i etyczne nie pretendują do tego, by ująć życie i charakter M. Przewalskiego w do końca jasne i jednoznaczne schematy. Tak nie bywa i tak nie jest także tym razem.
Wypada być może skończyć te rozważania słowami pisarza holenderskiego Johana Brouwera, który w powieści o Joannie Szalonej, królowej Kastylii (1479-1555), stwierdzał: „Właśnie dlatego, że mamy przed sobą całe życie człowieka, musimy osądzać je ostrożnie. Naszym analizującym umysłem nie wnikniemy aż po najistotniejsze jego tajemnice. W gruncie rzeczy zrozumiemy niewiele. Zapewne głębiej niż rozum sięga intuicja, zwłaszcza gdy towarzyszą jej współczucie i braterska świadomość. Może się więc zdarzyć, że poetycka wyobraźnia dotrze głębiej niż oschły, trzeźwy rozum.Jednakże nikomu nie jest dane zrozumieć bliźniego do końca. W swej najgłębszej istocie jesteśmy sobie obcy”...
Także wówczas, gdy łączy nas wspólnota pochodzenia czy usposobienia... Lecz spojrzenie na życie silne i piękne, trudne i bohaterskie – jakim było właśnie życie Mikołaja Przewalskiego – może wywołać wiele wartościowych wrażeń estetycznych i spostrzeżeń etycznych, także dotyczących samej istoty i wartości egzystencji ludzkiej. Być może ma rację poeta Rudyard Kipling, gdy w wiersz „A Song in Storm” pisze:
Be well assured, though in our power
Is nothing left to give
But chance and place to meet the hour,
And leave to strive to live.
Till these dissolve our Order holds,
Our Service binds us here.
Then welcome Fate’s discourtesy
Whereby it is made clear
How in all time of our distress,
As in our triumph too,
The game is more than the player of the game,
And the ship is more than the crew!

***
Zakończenie
Wielkość w dobie małości


Nikt nie potrafi zgłębić owego ogromnego ładunku zła i głupoty, który często tkwi w ludziach, zmuszając ich do zapamiętałego oczerniania siebie nawzajem, a szczególnie ludzi dużego formatu, którzy i po śmierci są narażeni na docinki i ciosy rozmaitej maści półgłówków i zawistników. Jak ktoś nie potrafi dokonać czegoś dobrego, tym bardziej wysila się w czynieniu zła. A im jest głupszy, tym bardziej w złem wynalazczy. Doświadczył tego w sto lat po swym zgonie i bohater naszej książki. Osobnicy nastawieni na przezwyciężanie przeszkód posiadają z reguły takie cechy jak dynamizm, energia, odwaga, przedsiębiorczość, pewność siebie, pracowitość, ambicja, otwartość i zdecydowanie graniczące z bezwzględnością. Często obok tych właściwości występują również napastliwość, kłótliwość, zarozumiałość, intelektualna agresywność i etyczna nietolerancja, które to cechy znakomicie utrudniają współżycie otoczenia z ich nosicielami, o czym łatwo się przekonać zapoznawszy się ze wspomnieniami o tej czy innej wybitnej jednostce jej pospolitych znajomych. W formie jawnej lub zamaskowanej, ostentacyjnej lub dyskretnej („wielkości” bywają różne, w tym też nietykalne) daje się w tych wspominkach wyraz zdegustowaniu faktem, że „wielki nieobecny” był a to zaczepny i hałaśliwy, a to zuchwały i bezczelny, a to zarozumiały i szorstki, bezwzględnie narzucający swą wolę innym... Są to wszystko „małe prawdy”, które w żaden sposób nie wyjaśniają fenomenu ludzkiej wielkości, ale pozwalają za to „szarym” ludzikom poczuć, że wielcy też bywają w czymś równie mali jak oni. Płynie z tego poczucia ogromna satysfakcja i jakby nobilitacja małości małych ludzi...
Ten, kto jest coś wart, nieuchronnie z tym się zetknie, chociażby po swej śmierci.
W 1990 roku ukazała się w ZSRR, USA, Francji, Polsce skandalizująca książka radziecko-żydowskiego dziennikarza Jurija Borewa pt. „Prywatne życie Stalina”, w której ten autor twierdzi, że Mikołaj Przewalski był ojcem... Józefa Dżugaszwili – czyli Stalina oraz pradziadem... Saddama Husajna... Tenże autor później uporczywie do swej tezy wracał, mówiąc m.in. w wywiadzie dla „Przeglądu Tygodniowego” (14 stycznia 1990 r.): „– Myślę, że wy również nie chcielibyście, aby potwierdziło się polskie pochodzenie Stalina. Do jego ojcostwa pretendują trzy osoby. Są to – szewc Wissarion Dżugaszwili, książę Egnataszwili – u którego matka Stalina pracowała w kuchni, oraz wspomniany podróżnik Mikołaj Przewalski. Już porównując pomniki Stalina i Przewalskiego widać ich ogromne podobieństwo. Na rok przed urodzeniem Stalina i w dwa lata po tym fakcie Przewalski przebywał w Gori. Był to człowiek niezwykle dokładny i w swoim pamiętniku pisał wszystko, co robi. Z tych pamiętników ktoś wydarł opis dwóch lat, które być może wyjaśniały pochodzenie Stalina. Jest tylko potem notatka, że Przewalski przekazał pewną sumę pieniędzy matce Stalina. Jeden z radzieckich reżyserów chciał zrobić film o Przewalskim i udał się do Chin, gdzie mu odmówiono pomocy, gdyż, jak powiedziano, Przewalski był wrogiem Chińczyków. Ambasada radziecka zawiadomiła o tym Stalina i po jego osobistej interwencji Chińczycy zupełnie zmienili zdanie i pomogli przy realizacji filmu. Muzeum w Gori trzykrotnie posyłało Stalinowi fotografię szewca Dżugaszwili z pytaniem, czy to jest jego ojciec i nigdy nie udzielił im odpowiedzi.
Jak widzimy, w powyższych „argumentach” nie ma żadnej siły dowodowej, mimo to tę kuriozalną bajkę o Stalinie jako bastardzie Przewalskiego powtórzył w swej niezgorzej napisanej książce Edward Radziński nie mówiąc o czeredzie pomniejszej płoci dziennikarskiej, jak muchy na nieczystości łasej na wszelkiego rodzaju skandaliczne pomysły.
Moskiewski tygodnik „Sobiesiednik” (nr 43, październik 1990) zamieścił notatkę pod tytułem „Saddam Husajn i Józef Stalin – krewni”, w której można było przeczytać: „Jakub Dżiga – pod takim imieniem znano w Iraku Jakuba Dżugaszwili, syna „ojca wszystkich narodów” Stalina. Uważano, że pod koniec wojny zginął on w nazistowskim obozie koncentracyjnym. Jak wiadomo, Stalin odrzucił ofertę wymiany go na feldmarszałka Paulusa. Jednak Jakub jakimś cudem ocalał, został przerzucony przez hitlerowców na Bliski Wschód, gdzie próbowano wymienić go na jednego z generałów alianckich. Czy wymiana miała miejsce – odpowiedzieć trudno, lecz po zakończeniu wojny J. Dżiga osiadł w Iraku i niektórzy badacze przypuszczają, że syn Stalina był pierwszym mężem matki obecnego lidera Iraku Saddama Husajna. Nie nazywamy imion autorów tej wersji, gdyż wiadomo, że z Irakiem nie ma żartów.
Minęło pół roku, a to samo pismo wróciło do sensacyjnego tematu („Sobiesiednik”, nr 15, marzec 1991), pisząc m.in. co następuje: „Po zakończeniu wojny Stalina poinformowano o tym, że Jakub się uratował, mieszka w Iraku i ma syna. Względy geopolityczne podyktowały Stalinowi dalekowzroczną decyzję. Swemu irackiemu wnukowi przeznaczył on rolę szczególną...” Wersja „Sobiesiednika”– czytamy dalej w tym piśmie – przekonywująco wyjaśnia źródła niesłychanie wiernej, po żołniersku niewzruszonej przyjaźni między Związkiem Radzieckim a Irakiem...
Potraktujmy te kuriozalne pomysły niezbyt dobrze wychowanych dziennikarzy jako niewyszukany żart kończący naszą opowieść o wielkim uczonym, o szlachetnym i zacnym człowieku, jakim był Mikołaj Przewalski.
Dotyczy to także coraz to bardziej nasilającego się imputowania wielkiemu uczonemu rzekomego homoseksualizmu, gdy nawet jego odrazę do tego zjawiska interpretuje się jako... „manifestację ukrytych tendencji homoseksualnych”. Jest to oczywisty przejaw patologii, ale nie M. Przewalskiego, lecz współczesnych psychoanalityków. To ich własne skłonności, doświadczenia i styl życia popychają ich do nadawania wszystkiemu tej, a nie innej interpretacji. „Niemal wszystkie nasze codzienne czyny są rezultatem właśnie tych pobudek, które uchodzą naszej uwagi. Owe nieświadome pierwiastki tworzą duszę rasy i upodabniają do siebie osobniki wchodzące w skład rasy.(Gustave Le Bon, „Psychologia tłumu”, s. 52).
Doświadczenia osobiste często wpływają na koncepcje teoretyczne wysuwane przez poszczególnych myślicieli. Z. Freud np., który, popełniając błąd brania pars pro toto – części za całość – absolutyzował znaczenie czynnika erotycznego w procesach psychicznych i społecznych, nie ukrywał, że jego miłość do własnej matki miała charakter szczególny, że jego ojciec współżył seksualnie z własnym synem (bratem Zygmunta) i córką. W ślady ojca poszedł i twórca psychoanalizy, utrzymywał stosunki homoseksualne ze swym kolegą Wilhelmem Fliessem, wykorzystywał seksualnie własną córkę, którą zmusił do uległości stosując przymus psychiczny i fizyczny, oddawał się wyuzdanej „miłości” z kobietami publicznymi i żonami swych przyjaciół; z czym wszystkim nie bardzo się nawet usiłował – jako człowiek moralnie i umysłowo chory – kryć. (Por. Appignanesi Lisa, Forrester John, „KobietyFreuda”, Warszawa 1998, s. 19-72, 346-370).
Nie musi więc zaskakiwać, że i w jego teoriach, będących owocem pracy głęboko schorzałego umysłu, czynnik seksualny uchodzi za rzecz w świecie ludzkim absolutnie pierwotną i najważniejszą, choć przecież w rzeczywistości normalnej tak nie jest. 
Nic tedy dziwnego, że osobnicy o chorobliwych skłonnościach wszystko interpretują w sposób odmienny, czy, jak oni mówią, „inny” niż normalny. Wszelako wysuwając takie twierdzenia, piszą, nie o kimś innym, jak się im wydaje, lecz o samych sobie, o swej własnej chorobie. Ich zaś „analizy” literackie tylko potwierdzają obserwację życiową, mówiącą, iż spotyka się niekiedy ludzi, których niepohamowaną wrogością napawa nie tylko czyjaś wielkość, ale nawet zwykła normalność.
Najlepiej by było, gdyby ci osobnicy w ogóle nie sięgali po pióro i nie powielali swych stereotypowych „zapisów choroby”, które, choć przyciągają rzesze niewyrobionych kulturalnie czytelników, nie posiadają przecież żadnej wartości kulturotwórczej, wręcz przeciwnie, odgrywają rolę czynnika „kulturoburczego”. Działa bowiem i tu owe prawo socjopsychologiczne, które Aleksander Fredro (1793-1876) ujął w trafne słowa:
Najszlachetniejszy zamiar nie sprosta głupocie,
Kto chce latać bez skrzydeł,
Musi skończyć w błocie.
Obecnie, niestety, duża część literatury historycznej, naukowej i pięknej grzęźnie właśnie w tym trzęsawisku perwersyjnych pseudoanaliz, zupełnie bezwartościowych pod względem naukowym i etycznym. Być może właśnie w takich czasach szczególnie potrzebne ludziom są książki, w których podejmuje się próby prostego („tak” jest „tak”, „nie” jest „nie”), uczciwego, rzetelnego interpretowania ludzkiego życia i historii.
Autor zdaje sobie sprawę z okoliczności, iż część czytelników tej książki może czuć się nieco zaskoczona, znajdując w tekście o charakterze biograficzno-historycznym tak liczne wątki filozoficzne. Ich obecność wszelako nie była sprawą przypadku, autor bowiem wychodził z założenia, że ważne są nie tylko fakty, ale i ich adekwatne rozumienie, które bez pomocy „królowej nauk”, filozofii, nie jest możliwe.
Jak słusznie sugeruje Imre Lakatos w tekście pt. „Falsyfikacja a metodologia naukowych programów badawczych”: „Pisząc historyczne studium przypadku powinno się, jak sądzę, przyjąć następującą procedurę: (1) podaje się racjonalną rekonstrukcję; (2) próbuje się ją porównać z faktyczną historią i skrytykować zarówno racjonalną rekonstrukcję za brak historyczności, jak faktyczną historię za brak racjonalności. A zatem studium historyczne musi być poprzedzone przez studium heurystyczne: historia nauki bez filozofii nauki jest ślepa”. (Imre Lakatos, „Pisma z filozofii nauk empirycznych”, Warszawa 1995, s. 82).
W podobny sposób rozumował też autor książki o Mikołaju Przewalskim zarówno wówczas, gdy – przed laty – rozpoczynał nad nią pracę, jak i wtenczas, gdy ją – po 12 latach – kończył].

***
Bibliografia


1.    Abecedarski Ławrientij: Biełorusy w Moskwie XVII w., Mińsk 1957.
2.    Abecedarsaki Ławrientij: Biełorussija i Rossija, Mińsk 1978.
3.    Adler Alfred: Sens życia, Warszawa 1986.
4.    Akta grodzkie i ziemskie z czasów Rzeczypospolitej Polskiej, t. 1-27, Lwów 1868-1923.
5.    Akty izdawajemyje Wilenskoju Archeograficzeskoju Komissijeju dla razbora driewnich aktow, t. 1-42, Wilno 1865-1915.
6.    Akty otnosiaszczijesia k istorii Jużnoj i Zapadnoj Rossii, t. 1-15, S.-Petersburg 1862-1890.
7.    Akty otosiaszczijesia k istorii Zapadnoj Rossii, t. 1-5, S.-Petersburg 1846-1853.
8.    Appignanesi Lisa, Forrester John: Kobiety Freuda. Warszawa 1998.
9.    Archeograficzeskij Sbornik Dokumientow otnosiaszczichsia k istorii Siewiero-Zapadnoj Rossii, t. 1-14, Wilno 1867-1904.
10.Archiwum książąt Lubartowiczów Sanguszków w Sławucie, t. 1-7, Lwów 1887-1910.
11.Arystoteles: Pisma różne, Warszawa 1978.
12.Bacon Francis: Eseje, Warszawa 1959.
13.Balińska Izabela i in.: Fizjonomia wyrazem naszej osobowości, Łódź 1993.
14.Barraclough Geoffrey: Wstęp do historii współczesnej, Warszawa 1971.
15.Bettelheim Bruno: Cudowne i pożyteczne, t. 1-2, Warszawa 1985.
16.Bitiukow G. S.: Wielikij putieszestwiennik i gieograf N. M. Przewalskij, Frunze 1962.
17.Birkenbihl F. Vera: Komunikacja niewerbalna. Sygnały ciała, Wrocław 1998.
18.Boniecki Adam: Herbarz polski, t. 1-17, Warszawa 1899-1913.
19.Boniecki Adam: Poczet rodów w Wielkim Księstwie Litewskim w XV i XVI wieku, Warszawa 1883.
20.Borew J.: Prywatne życie Stalina, Warszawa 1990.
21.Brouwer Johan: Joanna Szalona, Warszawa 1992.
22.Bühler Charlotte: Bieg życia ludzkiego, Warszawa 1999.
23.Carrel Alexis: Człowiek, istota nieznana, Lwów 1938.
24.Chaunu Pierre: Cywilizacja wieku Odrodzenia, Warszawa 1993.
25.Chmielnickij S. J.: Nikołaj Michajłowicz Przewalskij, 1838-1888, Leningrad 1950.
26.Chrząński A. T. K. S.: Tablice odmian herbowych, Warszawa 1909.
27.Cialdini Robert: Wywieranie wpływu na ludzi, Gdańsk 1994.
28.Cicero Tullius Marcus: Pisma filozoficzne, t. 1-4, Warszawa 1960-1963.
29. Ciechanowicz Jan: Księga herbowa Białej, Czarnej, Czerwonej i Zielonej Rusi, Inflant, Litwy, Moskwy, Polski, Ukrainy i Żmudzi, Warszawa 2015.
30.Ciechanowicz Jan: W bezkresach Eurazji, Rzeszów 1997.
31.Ciechanowicz Jan: Z rodu polskiego, t. 1-2, Rzeszów 1999.
32.Czerniawskij: Gienieałogija gospod dworian Twierskoj Gubiernii (rękopis w zbiorach Biblioteki im. W. Lenina w Moskwie).
33.Davies Norman: God’s Playground. A History of Poland, vol. 1-2, Oxford1988.
34.Der Grosse Brockhaus. Jubiläumsausgabe, t. 9, Mannheim1980.
35.Dilthey Wilhelm: O istocie filozofii, Warszawa 1987.
36.Dubrowin N. F.: Nikołaj Michajłowicz Przewalskij. Biograficzeskij oczierk, S.-Petersburg 1890.
37.Encikłopiediczeskij Słowar (F. Brockhaus, I. Efron), t. 25, S.-Petersburg 1898.
38.Encyclopedia Britannica, vol. 18. London 1966.
39.Engelhardt M. A.: N. Przewalskij, S.-Petersburg 1891.
40.Feliński Szczęsny Zygmunt: Pamiętniki, Warszawa 1986.
41.Freud Zygmunt: Poza zasadą przyjemności, Warszawa 1976.
42.Gawrilenko W.: Russkij putieszestwiennik N. M. Przewalskij, Moskwa 1989.
43.Gombrowicz Witold: Dziennik, t. 1-3, Kraków 1988.
44.Griffits Bede: Zaślubiny Wschodu z Zachodem, Poznań 1996.
45.Grimajło J.: Wielikij sledopyt, Moskwa 1959.
46.Gumilew Lew: Gieografia etnosa w istoriczeskij pieriod, Leningrad 1990.
47.Gumilew Lew: Etnogieniez i biosfiera Ziemli, Leningrad 1989.
48.Hall S. Galvin, Lindzey Gardner: Teorieosobowości, Warszawa 1994.
49.Hegel Georg Wilhelm Fryderyk: Encyklopedianaukfilozoficznych, Warszawa 1990.
50.Herbarz rodzin szlacheckich Królestwa Polskiego, cz. 1-2, Warszawa 1853.
51.Horney Karen: Nowe drogi w psychoanalizie, Warszawa 1987.
52.Hryckiewicz Walentin: Ot Niemana k bieriegam Tichogo okieana, Mińsk 1986.
53.I-Cing. KsięgaPrzemian. Warszawa 1995.
54.Istoriko-juridiczeskije matieriały izwleczionnyje iz aktowych knig gubiernij Witebskoj i Mogilewskoj, t. 1-32, Witebsk 1871-1906.
55.Jung Carl Gustav: Rebis czyli kamień filozofów, Warszawa 1989.
56.Karatajew N. M.: Nikołaj Michajłowicz Przewalskij, pierwyj issledowatiel prirody Centralnoj Azii, Moskwa-Leningrad 1948.
57.Kipling Rudyard: The light that failed, Moskwa 1975.
58.Kirschner Josef: Jak być egoistą, czyli jak żyć szczęśliwie, nawet jeśli innym to się nie podoba, Warszawa 1993.
59.Kirschner Josef: Odnaleźć siebie. Drogi do niezależności, Warszawa 1997.
60.Kmietowicz Frank: Ancient Slaves, Stevens Point 1976.
61.Koneczny Feliks: Polskie logos a ethos, t. 1-2, Komorów 1997.
62.Konopczyński Władysław: Dzieje Polski nowożytnej, Warszawa 1986.
63.Korzon Tadeusz: Wewnętrzne dzieje Polski za Stanisława Augusta (1764-1794), Kraków-Warszawa 1897.
64.Kozielecki Józef: Transgresyjna koncepcja człowieka, Warszawa 1987.
65.Kozłow J. W.: Wielikij putieszestwiennik, Moskwa 1985.
66.Kozłow P. K.: W aziatskich prostorach, Chabarowsk 1971.
67.Kretschmer Ernst: Ludzie genialni, Warszawa 1934.
68.Kretschmer Ernst: Budowa ciała i charakter, Warszawa 2000.
69.Kroeber Louis Alfred: Istota kultury, Warszawa 1989.
70.Kuchowicz Zbigniew: O biologiczny wymiar historii, Warszawa 1985.
71.Kuropatnicki A. E.: Wiadomości o kleynocie szlacheckim, Warszawa 1789.
72.Lakatos Imre: Pisma z filozofii nauk empirycznych, Warszawa 1995.
73.La Bruyere: Charaktery, Lwów 1911.
74.Le Bon Gustave: Psychologiatłumu, Warszawa 1995.
75.Levi-Strauss Claude: Smutektropików, Warszawa 1960.
76.Lombroso Cesare: Geniusz i obłąkanie, Warszawa 1987.
77.Lorenz Konrad: Regresczłowieczeństwa, Warszawa 1986.
78.Lorenz Konrad: Takzwanezło, Warszawa 1972.
79.Lowell Percival: Die Seele des Fernen Ostens, Jena1911.
80.Łakier Aleksandr: Russkaja gieraldika, t. 1-2, S.-Petersburg 1855.
81.Łunin B. A., Riazancew S. N.: Nikołaj Michajłowicz Przewalskij, Frunze 1948.
82.Majewski Stanisław: Duch wśród materii, Poznań 1927.
83.Malinowski Bronisław: Wierzenia pierwotne i formy ustroju społecznego, w: Dzieła, t. 1, Warszawa 1984.
84.Malinowski Bronisław: Zwyczaj i zbrodnia w społeczności dzikich, w: Dzieła, t. 2, Warszawa 1984.
85.Małachowski Piotr: Zbiór nazwisk szlachty, Lublin 1805.
86.Markow S.: Wielikij ochotnik N. M. Przewalskij, Smoleńsk 1946.
87.Mauss Marcel: Socjologia i antropologia, Warszawa 1973.
88.Merton K. Robert: Teoria socjologiczna i struktura społeczna, Warszawa 1982.
89.Meyer Philippe: Złudzenie konieczne, Warszawa 1998.
90.Murzajew E.: N. M. Przewalskij, Moskwa 1953.
91.Nauka w Pribałtikie w XVIII – naczale XX wieka. Ryga 1962.
92.Newman Bill: Dziesięć cnót dobrego przywódcy, Warszawa 1994.
93.Niesiecki Kasper: Herbarz polski, t. 1-10, Lipsk 1839-1845.
94.Niesiecki Kasper: Korona Polska..., t. 1-4, Lwów 1728-1743.
95.Nietzsche Fryderyk: Ecce homo, Warszawa 1989.
96.Nietzsche Fryderyk: Jutrzenka, Warszawa 1992.
97.Nietzsche Fryderyk: Niewczesnerozważania, Warszawa 1993.
98.Nietzsche Fryderyk: Poza dobrem i złem, Warszawa 1990.
99.Nietzsche Fryderyk: Tako rzecze Zaratustra, Warszawa 1990.
100.      N. M. Przewalskij i sowriemiennaja gieografia, Moskwa 1989.
101.   Obolewicz W.: Istorija polskoj litieratury, Leningrad 1983.
102.   Onacewicz Żegota: Panowanie Henryka Walezyusza i Stefana Batorego, królów polskich, Warszawa 1823.
103.   Ortega y Gasset Jose: Bunt mas i inne pisma socjologiczne, Warszawa 1982.
104.   Ostrowski hr. Janusz: Księga herbowa rodów polskich, Warszawa 1897.
105.   Pamiati Nikołaja Michajlowicza Przewalskogo, S.-Petersburg 1889.
106.   Pascal Blaise: Myśli, Warszawa 1997.
107.   Plessner Helmuth: Władza a natura ludzka, Warszawa 1994.
108.   Plessner Helmuth: Pytanie o conditio humana, Warszawa 1988.
109.   Płatonow K. K.: Struktura i razwitije licznosti, Moskwa 1986.
110.   Pokrowskij S.: Putieszestwija N. M. Przewalskogo, Moskwa 1913.
111.   Polska Encyklopedia Szlachecka, t. 1-12, Warszawa 1932-1939.
112.   Possevino Antonio: Moscovia, Warszawa 1988.
113.   Przewalskij N. M.: Iz Zajsana czerez Chami w Tibiet i wierchowja Żełtoj Rieki, Moskwa 1948.
114.   Przewalskij N. M.: Mongolia i strana Tangutow, Moskwa 1946.
115.   Przewalskij N. M.: Putieszestwije w Ussurijskom Kraje (1867-1869), Władywostok 1949.
116.   Przewalskij N. M.: Czetwiertoje putieszestwije w Centralnoj Azii, S.-Petersburg 1888.
117.   Przewalskij N. M.: Trietje putieszestwije w Centralnoj Azii, S.-Petersburg 1883.
118.   Przewalskij N. M.: Mietieorołogiczeskije nabludienija, S.-Petersburg 1895.
119.   Przewalskij N. M.: Ot Kiachty na istoki Żełtoj Rieki, Moskwa 1948.
120.   Przewalskij N. M.: Ot Kuldżi za Tiań-szań i Łob-nor, Moskwa 1947.
121.   Przewalskij N. M.: Putieszestwija N. M. Przewalskogo w Wostocznoj i Centralnoj Azii. Obrabotany po podlinnym jego soczinienijam M. A. Lalinoj, S.-Petersburg, b.r.
122.   Przeździecki Aleksander: Podole, Wołyń, Ukraina, Wilno 1841.
123.   Radziński Edward: Stalin, Warszawa 1996.
124.   Rawls John: Teoriasprawiedliwości, Warszawa 1995.
125.   Sawiołow Ł.: Lekcii po russkoj gienieałogii, Moskwa 1908.
126.   Scheler Max: Istota i formy sympatii, Warszawa 1980.
127.   Scheler Max: Pisma z antropologii filozoficznej i teorii wiedzy, Warszawa 1987.
128.   Scheler Max: Problemy socjologii wiedzy, Warszawa 1990.
129.   Scheler Max: Resentyment a moralność, Kraków 1997.
130.   Schopenhauer Arthur: Świat jako wola i przedstawienie, t. 1-2, Warszawa 1995-1996.
131.   Sedlak Włodzimierz: Bioelektronika, Warszawa 1979.
132.   Seneka Lucjusz Anneusz: Dialogi, Warszawa 1996.
133.   Shibutani Tamotsu: Society and Personality, Englewood Clifs 1961.
134.   Słowiańszczyzna i dzieje powszechne, Warszawa 1985.
135.   Słownik geograficzny Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich, t. 9, Warszawa 1886.
136.   Spieszniew A. W., Szwejcer W.: Przewalskij. Kinoscenarij, Moskwa 1952.
137.   Stirner Max: Jedyny i jego własność, Warszawa 1995.
138.   Szaposznikow N.: Heraldica, t. 1, S.-Petersburg 1900.
139.   Sztuka przywództwa. Starochińskie lekcje Zen. (Wybór Thomas Cleary), Bydgoszcz 1997.
140.   Taczanowski Władysław: Listy do Antoniego Wagi, Konstantego Branickiego i Benedykta Dybowskiego, Wrocław-Warszawa-Kraków 1964.
141.   Talko-Hryncewicz Julian: Muślimowie, Kraków 1924.
142.   Tatarkiewicz Władysław: Pisma z etyki i teorii szczęścia, Wrocław 1992.
143.   Tazbir Janusz: Polska przedmurzem chrześcijańskiej Europy, Warszawa 1987.
144.   Teofrast: Pisma filozoficzne, Warszawa 1963.
145.   Tomasz z Akwinu: Sumateologiczna, t. 1-35, Londyn 1962-1986.
146.   Tukidydes: WojnaPeloponeska, Wrocław 1991.
147.   Uruski Seweryn: Rodzina. Herbarz polski, t. 15, Warszawa 1931.
148.   Vańa Zdenek: Die Welt der alten Slawen, Praha 1983.
149.   Weryha Darewski Aleksander: Znaki pieczętne ruskie, Paryż 1862.
150.   Wielka Ilustrowana Encyklopedia Powszechna Wydawnictwa „Gutenberg”, t. 14, Kraków 1994.
151.   Whiteside L. Robert: Face language, Hollywood, Florida1994.
152.   Włodarczyk A.: Ród Jaruzelskich herbu Ślepowron, Warszawa 1926.
153.   Wojtyła Karol: Osoba i czyn, Lublin 1994.
154.   Zilboorg Gregory: Samotność, Warszawa 1982.
155.   Znaniecki Florian: Nauki o kulturze, Warszawa 1992.
156.   Znaniecki Florian: Socjologiawychowania, t. 1-2, Warszawa 1973.
157.   Znaniecki Florian: Społeczne role uczonych, Warszawa 1984.

***




Archiwalia


W książce wykorzystano materiały archiwalne m.in. pochodzące z:
1.    Narodowego Archiwum Historycznego Białorusi w Mińsku,
2.    Centralnego Państwowego Archiwum Historycznego Białorusi w Grodnie,
3.    Centralnego Państwowego Archiwum Historycznego Litwy w Wilnie,
4.    Działu Rękopisów Biblioteki Akademii Nauk Litwy w Wilnie,
5.    Działu Rękopisów Biblioteki imienia W. Lenina w Moskwie,
6.    Działu Rękopisów Biblioteki Uniwersytetu Wileńskiego,
7.    Działu Rękopisów Publicznej Biblioteki Wojewódzkiej i Miejskiej w Rzeszowie,
8.    Państwowego Archiwum Obwodowego w Żytomierzu na Ukrainie,
9.    Archiwum Narodowego Mołdawii w Kiszyniowie.

***



Do periodyków cytowanych lub wzmiankowanych w niniejszej publikacji należą:
1.    Izwiestija Sibirskogo Otdielenija Russkogo Gieograficzeskogo Obszczestwa, 2. Lietuvos Bajoras, 3. Przyroda i Przemysł, 4. Priroda, 5. Russkij Inwalid, 6. RusskijWiestnik, 7. Sobiesiednik, 8. Kurier Wileński, 9. Magazyn Wileński, 10. Moskowskij Komsomolec, 11. Newsweek, 12. Razem (San Francisco), 13. Wiaczerni Minsk, 14. W Kręgu Kultury, 15. Przegląd Tygodniowy, 16. BibliotekaWarszawska, 17. Hodnaść, 18. Sławianskij Wiestnik, 19. Witebskaja Starina, 20. Nowyj Mir, 21, Przegląd Techniczny, 22. Głos Polski (Toronto), 23. Lietuvos Ryta. 

                                                           ***

Podziemna TV - Robią nas w konia: Achtung! Dlaczego obce państwa finansują działalność polityczną w Polsce, czyli jaka historia tacy politycy


Podstawy werbunkowe - legendy i rzeczywistość -

dr Jan Ciechanowicz - Antysemityzm cz 1

$
0
0

Jan Ciechanowicz











antysemityzm

(Z  DZIEJÓW HANIEBNEGO  ZJAWISKA)




     








                                                       Warszawa        2018
                                              



Wydanie pierwsze: New York  2010
Wydanie drugie: Warszawa  2015
Wydanie trzecie: Warszawa 2017
Wydanie czwarte: 2019



Copyright  by  Jan  Ciechanowicz













ISBN  978-83-87773-96-0


















































SPIS TREŚCI


Przedmowa
Rozdział I.             Z historii i psychologii antysemityzmu
Rozdział II.            Chimera  „judeochrześcijaństwa”  („żydokatolicyzmu”)
Rozdział III.           Mordy rytualne
Rozdział IV.           Antysemityzm Niemców
Rozdział V.            Antysemityzm Żydów
Rozdział VI.           Antysemityzm w Rosji
Rozdział VII.          Antysemityzm w Polsce
Rozdział VIII.         Anglosaski antysemityzm
Rozdział IX.            Metoda chazarejska: od trwania do  panowania.
Rozdział X.            Naród globalny
Podsumowanie
Bibliografia




Przedmowa



Stykając się z antypatią do Żydów człowiek myślący mimowolnie zadaje pytanie: jak to się dzieje, że naród obdarzony tyloma talentami, taką inteligencją, tak wrażliwym sercem, wyznający wzniosłą wiarę i twardą moralność, tak dzielny i dynamiczny – bywa w bezpardonowy sposób atakowany nie tylko na płaszczyźnie teoretycznej, ale i praktycznej?  Dlaczego  wielu uczonych niemieckich, rosyjskich, węgierskich,   anglosaskich  uważało, że niewykorzenialnymi cechami etnosu żydowskiego są: grabieżczy nomadyzm, wstręt do uczciwej pracy i do każdej pracy fizycznej, pasożytnictwo, życie cudzym kosztem, nienawiść do innych narodów i do ich kultury oraz usiłowanie, by to,  co obce, zohydzić, sprofanować, ochlapać błotem, zniszczyć;  a osiedlenie się Żydów na terenie któregokolwiek narodu europejskiego  - za  klęskę i tragedię tego, obok kogo ten lud się zjawił? Jak to się dzieje, że się puszcza w niepamięć  nieogarnięty dorobek intelektualny tego narodu, jego niezaprzeczalny wkład w rozwój kultury, nauki, sztuki, medycyny, techniki, filozofii, literatury, a skrzętnie się odnotowuje i wciąż na nowo wypomina   jakieś   -  często tylko domniemane  -  wykroczenia i grzechy poszczególnych osób czy grup socjalnych, do tego narodu należących, lecz przecież   marginalnych w stosunku do owego dobra, które ten Wielki Naród   w ciągu tysiącleci   wyświadczył   ludzkości? Czyżby działała  tu odwieczna zasada, że zły nie chwali dobrego, a głupi mądrego? A może miał rację Theodor Herzl, gdy pisał, iż  „Żydów nienawidzi się za ich zalety, nie zaś za wady”?... Nie dziwi tedy, że co mądrzejsi Żydzi spoglądają na antysemitów jak na swego rodzaju dziwaczny wybryk matki natury, kozła z dwiema głowami, czy cielę bez głowy… I wcale się tym dziwolągiem nie przejmują.   
A więc jedną z najbardziej fascynujących tajemnic historii powszechnej stanowią dzieje Hebrajczyków, choć przecież nie ma na kuli ziemskiej ludu, którego losy  -  z Woli Nieba  -  nie byłyby zadziwiające, dramatyczne  i zagadkowe. Powierzchownemu obserwatorowi może się wydać, iż tylko Żydzi przez parę ostatnich  tysiącleci żyli niejako na ostrzu noża:  zginąć czy przeżyć; a przecież trudno byłoby znaleźć naród, który też - na swój sposób - nie tkwiłby również ciągle nad skrajem przepaści  i  nie byłby pogrążony w lęku o swe istnienie. Każdy też etnos wynajduje właściwy sobie sposób na przetrwanie, pokonanie rywali i wyjście obronną ręką ze zmagań o swoje miejsce pod słońcem. Wydaje się jednak, iż to właśnie Żydzi doprowadzili tę sztukę do perfekcji. Niektórzy, jak S. Rawidowicz, nazywali swoich  rodaków  narodem wiecznie umierającym”, żyjącym przez wieki w stanie egzystencjalnego zagrożenia. Byłoby jednak bliższe prawdy  twierdzenie, że jest to naród wiecznie rozkwitający, nieustannie ekspandujący i podbijający świat dzięki swym unikalnym uzdolnieniom, talentom, energii, ideom, inicjatywom, pracom i wysiłkom. Początkowe życie w pustyni kształtuje w ludziach zdolność do szybkiego reagowania na nieoczekiwane, trudne do przewidzenia sytuacje. Stąd niektórzy etnologowie wyprowadzają takie  „czysto    żydowskie” rzekomo cechy jak umiejętność  przewidzenia niebezpieczeństwa, podjęcie zawczasu środków ostrożności oraz zdolność do adekwatnego i zdecydowanego reagowania na zaistniałe zagrożenie. Choć przecież te same cechy powinien posiadać  -  jeśli chce przetrwać  -  także lud leśny,   żeglarski lub wyspiarski, jak również górski i stepowy. Wszystkie warunki ekstremalne kształtują powyżej wymienione cechy, a przecież we wczesnym stadium rozwoju prawie cała ludzkość musiała stawiać czoło podobnym sytuacjom; nie każdy jednak lud jest tak bystry, sprytny, czynny, ruchliwy, spontanicznie spieszący z pomocą rodakom, jak Żydzi.
Przysłowie żydowskie powiada: „Nie życz sobie kresu niepokojów, gdyż razem z niepokojami kończy się życie”. Świadomość tej rasy znajduje się więc w stanie ciągłego zaniepokojenia, czuwania, alarmu, obawy o swój los, pozycję i przyszłość. Podstaw ku temu jest więcej niż dostatecznie. Wystarczy wspomnieć o przerażających  mordach masowych, popełnionych przez gojów na Żydach np. podczas wypraw krzyżowych  (1096, 1146, 1189 – 1191), o wypędzeniu z Anglii (1290), Francji (1394), Hiszpanii (1492), Portugalii (1497),  o rzeziach na Ukrainie (1648 – 1649, 1768), wreszcie o tzw. holocauście podczas II wojny światowej.
      W tej książce, na którą złożyły się m.in. liczne fragmenty rozmaitych publikacji, które w swoim czasie ukazywały się w Izraelu i Polsce, Niemczech i Rosji, Białorusi i USA, na Litwie i Ukrainie, Francji i Kanadzie, autor usiłuje zestawić, zanalizować,  skonfrontować i zrozumieć wszelkie argumenty „pro” i „contra” w temacie tzw. „antysemityzmu”, jego genezy, istoty i celów.  Czytelnik nie znajdzie tu definitywnych odpowiedzi na wszystkie nurtujące go pytania, ale przedstawiony materiał może być solidną bazą do jego dalszych – już samodzielnych – przemyśleń i poszukiwania prawdy.
                                                         ***
           David   Irving pisał: „Żydzi powinni sami sobie zadać pytanie, dlaczego są tak znienawidzeni”. Historyk brytyjski zwolniony z więzienia austriackiego 20 grudnia 2006 roku po odsiedzeniu przeszło 400 dni w pojedynczej celi za tzw. „negowanie holocaustu” powrócił do Londynu. W udzielonym wywiadzie powiedział, że do więzienia wsadziło go „stalinowskie prawo” i że „ nie wyraża skruchy”.
Na pytanie jednak, czy widzi siebie jako antysemitę powiedział: „Nie, mam tę satysfakcję, że nim nie jestem”. (No, I like to think I am not). Zaraz po tym wyraził jednak poparcie dla komentarza Mela Gibsona, który powiedział, że „Żydzi są odpowiedzialni za wszystkie wojny tego świata”.
David Irving stwierdził też, że jeśli chodzi o przyczynę antysemityzmu, Żydzi powinni sami siebie spytać, dlaczego w ciągu całej historii są tak znienawidzeni. „Powinni zadać sobie sami pytanie: Dlaczego są tak nienawidzeni przez 3000 lat, dlaczego w każdym kraju, gdzie byli, miały miejsce pogromy za pogromami przeciwko nim?”.
Liczne organizacje żydowskie wyraziły oburzenie decyzją sądu austriackiego, zwalniającego Irvinga z więzienia, jak również były zbulwersowane jego, jak stwierdziły, „antysemickimi wypowiedziami”. Lord Janner, prezydent „edukacyjnej instytucji” Holocaust Educational Trustm.in. powiedział, że „wypuszczenie Irvinga, było nieuzasadnione”, zaś dyrektor Centrum im. Szymona Wiesenthala w Izraelu, Ephraim Zuroff stwierdził, że „zachowanie się Irvinga po wypuszczeniu świadczy o tym, że powinien w więzieniu pozostać”.
Jeden z    portali internetowych skomentował to, jak następuje: „W niektórych depeszach światowych agencji (np. BBC), celowo pomija się rzucone przez Irvinga pytanie o przyczynę antysemityzmu.
Środowiska żydowskie i inne filosemickie atrapy powinny już dawno zdać sobie sprawę z tego, co wiadomo od dawna, każdy kto ma oczy i widzi, co jest bardzo dobrze udokumentowane: że antysemityzm – ten realny i ten wyimaginowany – jest produktem samych Żydów i jest zwykłą reakcją na ich zachowanie. Zresztą, dzisiejsi przywódcy żydowscy sami przyznają, że ten antysemityzm jest ze wszech miar pielęgnowany przez środowiska żydowskie – jest pewnego rodzaju nieodzownym cementem dla laicyzującej się społeczności żydowskiej. Dzisiaj tylko trzy elementy scalają diasporę: państwo Izrael, religia holocaustu i właśnie antysemityzm. Wszystkie te trzy elementy spięte są klamrą syjonizmu, czyli rasistowską ideologią.
Znany profesor psychologii kalifornijskiego uniwersytetu Kevin B. MacDonald, w swoich kilku książkach (The Culture of Critique: An Evolutionary Analysis of Jewish Involvement in Twentieth-Century Intellectual and Political Movements; Separation and Its Discontents Toward an Evolutionary Theory of Anti-Semitism; A People That Shall Dwell Alone: Judaism As a Group Evolutionary Strategy with Diaspora Peoples) szczegółowo wyjaśnił zachowanie się grup żydowskich na przestrzeni dziejów. Ukazuje rewolucyjne zaangażowanie Żydów, zawsze skierowane przeciwko zastanemu porządkowi. Ukazuje też rolę Żydów w tzw. rewolucji kulturalnej lat sześćdziesiątych XX wieku, czyli promowanie moralnej destrukcji tkanki społecznej. Książki prof. Kevina MacDonalda nie są dostępne ani w księgarniach, ani w bibliotekach, a i w księgarniach internetowych są trudne do zdobycia. Dlaczego? Jedna z jego książek została wycofana z wydawnictwa St. Martin’s Press po nacisku grup żydowskich (pisze o tym nawet lewicowa Wikipedia), a reszta jakoś nie może doczekać się dodruku, zaś biblioteki unikają ich jak diabeł wody święconej.
Należałoby po raz kolejny zapytać publicznie, dlaczego największe dzieło laureata Nagrody Nobla Aleksandra Sołżenicyna pt. „Dwiestie  let  wmiestie”  nie zostało przetłumaczone na inne języki? Ano dlatego, że i Sołżenicyn w swoim Magnum Opus na kilkuset stronach opisuje dokładnie, jaką destrukcyjną rolę odegrali Żydzi w historii Rosji.
Nie wszyscy lubią jasne fakty, nie wszyscy operują w ramach Prawdy, nie wszyscy wyznają przejrzyste „tak-tak” „nie-nie”. Niektórzy wolą chować się w cieniu kłamstwa, nienawiści, podjudzania i spisków. Wolą kreować fakty wirtualne niż się przyznać do swojego udziału w niejasnych intencjach i czynach.
Nienawiść niektórych grup jest tak wielka, że sięga zenitu śmieszności. Niejaka Karen Pollock z „edukacyjnego” Holocaust Educational Trust stwierdziła po wypowiedziach Davida Irvinga, że „reputacja Irvinga jako historyka jest zrujnowana”. Czyżby wypowiedź o tym, że Żydzi powinni sami sobie zadać pytanie o nienawiść, będącą reakcją na ich zachowanie, mogłaby w jakikolwiek sposób przekreślić dorobek naukowy największego badacza czasów wojny? Oczywiście, że jest to absurd, ale gdy nie ma się już amunicji argumentów, pozostaje plucie. No i zamykanie do pudła.
                                                            ***
Przed II wojną światową George Orwell napisał tekst pt. „Antysemityzm w Wielkiej Brytanii”, w którym czytamy: „Moim zdaniem słusznie się zakłada, że choroba nieprecyzyjnie nazywana nacjonalizmem jest obecnie prawie uniwersalna. Antysemityzm jest tylko jednym z objawów nacjonalizmu i nie u każdego choroba ta przejawia się w ten właśnie sposób. Żyd, na przykład, nie jest antysemitą, ale za to wielu Żydów syjonistów wydaje mi się być antysemitami a rebours tak samo jak wielu Hindusów i Murzynów ma zwyczajne uprzedzenia rasowe, tyle że odwrócone. Rzecz w tym, że współczesnym cywilizacjom brakuje czegoś, jakiejś psychologicznej witaminy i dlatego jesteśmy wszyscy w mniejszym lub większym stopniu pod wpływem tego obłędu, każącego nam wierzyć, że całe rasy albo narody są w tajemniczy sposób dobre albo złe. Czy wśród tak zwanych intelektualistów znajdzie się chociaż jeden, który mógłby uczciwie stwierdzić, że jego postawa wolna jest od lojalności nacjonalistycznych i takich lub innych nienawiści? Przecież fakt, że człowiek może czuć emocjonalny pociąg do takich uprzedzeń, a jednocześnie widzieć je obiektywnie, daje mu status intelektualisty. Okazuje się więc, że punktem wyjścia badań nad antysemityzmem nie powinno być pytanie „dlaczego to w oczywisty sposób irracjonalne wierzenie przemawia do innych ludzi?” tylko raczej „dlaczego antysemityzm przemawia do mnie? Co w nim wydaje mi się słuszne?”. Zadając sobie samemu te pytania, można przynajmniej dobrać się do sedna własnego rozumowania. Antysemityzm powinien być zbadany – nie twierdzę, że przez antysemitów, ale przynajmniej przez ludzi, którzy wierzą, że nie są całkowicie wolni od tego typu ciągot. Gdy Hitler zniknie, można będzie przeprowadzić prawdziwe badania na ten temat i lepiej byłoby nie zaczynać od demaskowania antysemityzmu, ale od uporządkowania wszystkich usprawiedliwień, jakie można dlań znaleźć we własnym lub cudzym umyśle. To pozwoli nam ewentualnie ujawnić jego korzenie psychiczne. Nie wierzę natomiast, by antysemityzm mógł być definitywnie wyleczony bez wyleczenia szerszej choroby, jaką jest nacjonalizm”. Te słowa są aktualne także obecnie.
Umysł ludzki bywa dotykany rozmaitymi fobiami czyli uporczywymi, irracjonalnymi lękami. Należą do nich arachnofobia (lęk przed pająkami), ichtiofobia (lęk przed rybami), agorafobia (lęk przed otwartą przestrzenią), nekrofobia (lęk przed zmarłymi) i inne. Lecz spośród około  dwustu  tego rodzaju emocjonalnych aberracji najciekawszą bodaj jest judofobia (lęk przed Żydami, swoisty „żydowstręt”), gdyż jest to jedyna bodaj choroba psychiatryczna, która posiada  rozbudowany aparat intelektualno-kategorialny oraz tradycję  liczącą około trzech tysięcy lat. Nieraz przybierała ona charakter szału zbiorowego, niekiedy – subtelnych rozważań filozoficznych czy teologicznych. Analizie tego zadziwiającego zjawiska, zwanego też  „antysemityzmem”, poświęcona jest niniejsza publikacja. Ten temat autor   zresztą poruszał już w swych wcześniejszych książkach „Filozofia kosmizmu”(Rzeszów 1999, t.  1 – 3; wydanie drugie pt. „Kosmofilozofia” Warszawa 2016),    Syjon, Olimp i Golgota” (Mołodeczno 2001; wydanie drugie pt. „Olimp, Syjon i Golgota” Warszawa 2016),  „Etyka wielkich cywilizacji” (New York 2010; wydanie czwarte Warszawa 2016).
Autor zdaje sobie sprawę z ogromnej złożoności tego tematu, nie posuwa się więc do łatwych a ryzykownych uogólnień, lecz świadomie ogranicza się do analizy historii antysemityzmu oraz jego charakterystycznych manifestacji ideowych w kilku ważnych krajach Europy i Ameryki, przedstawiając również kontrargumentację.   
***
                        Charakterystycznym błędem zarówno antysemitów, jak i filosemitów jest uważanie Żydów za naród mały, nieliczny, warty albo pogardy (antysemici) albo litości (filosemici), podczas gdy faktycznie jest to naród liczny, liczący w skali globalnej prawdopodobnie  ponad 100 milionów osób, a przy tym wyjątkowo uzdolniony, utalentowany, pracowity, pełen energii i inwencji, wykształcony, etnocentryczny i posiadający elitę narodową na takim poziomie, o którym  wiele innych narodów nawet marzyć nie może. W sposób naturalny te znakomite właściwości połączone z umiejętnością solidarnego i dalekowzrocznego działania zdobywają dla Żydów pozycję lidera świata, wielkiej potęgi intelektualnej, finansowej, politycznej, która może budzić w gojach zarówno podziw, jak i zgrozę, a samych Żydów niekiedy wbija w przesadną pychę narodową, graniczącą z rasizmem i autorytaryzmem moralnym.
Na samym początku 2007 roku tzw. Biuro do Spraw Globalnego Antysemityzmu przy Departamencie Stanu USA, którego szefem jest   Żyd  Gregg Rickman, sprecyzowało w dwunastu punktach „typowe antysemickie poglądy”. Punkty te stwierdzają:
1.  że antysemickie jest jakiekolwiek twierdzenie, że mniejszość żydowska kontroluje rząd, media i międzynarodowe finanse oraz handel;
2.   że antysemityzmem jest ostra krytyka Izraela;
3.   że antysemityzmem jest krytyka byłych i obecnych przywódców Izraela;
4.   że antysemityzmem jest krytyka Talmudu, Kabały, literatury i religii żydowskiej;
5.   że antysemityzmem jest krytyka lobby Izraela i uległości wobec niej rządu USA;
6.   że antysemityzmem jest krytyka Żydów-syjonistów za popieranie globalizmu;
7.   że antysemityzmem jest krytyka Żydów z powodu ukrzyżowania Chrystusa;
8.   że antysemityzmem jest krytyka dokładności sześciu milionów ofiar Holokaustu;
9.   że antysemityzmem jest krytyka Izraela jako państwa rasistowskiego;
10.że antysemityzmem jest twierdzenie, że działa „konspiracja syjonistyczna”;
11.że antysemityzmem jest twierdzenie, że Żydzi wywołali rewolucję bolszewicką;
12.że antysemityzmem jest krytyka jakiegokolwiek indywidualnego Żyda”.
W ten sposób za antysemityzm musi być uważane każde zabranie głosu w dowolnej sprawie, w jakikolwiek sposób związanej z tematyką żydowską, o ile nie jest to robione w celu serwilistycznej gloryfikacji. Jeśli np. ktoś napisze krytyczną recenzję o marnej książce, a autorem książki okaże się przypadkowo  osoba   żydowskiego pochodzenia, autor recenzji natychmiast staje się antysemitą i podlega prześladowaniu sądowemu. Podobnież prawne osądzenie złodzieja,  gwałciciela   czy bandyty, o ile okaże się Żydem, będzie przejawem antysemityzmu.  W  ten  sposób   ta kategoria – właśnie przez irracjonalną ekstrapolację – zupełnie zatraca swe ujemne konotacje moralne i intelektualne, gdyż każdy historyk piszący o Żydach czy o antysemityzmie z definicji jest antysemitą. Także  autor  tej  książki.
W świetle – a raczej w mroku – tej koncepcji wypadnie np. uznać za antysemitę wybitnego poetę, piszącego po polsku, żydowskiego – w dobrym słowa znaczeniu – nacjonalistę, Juliana Tuwima, który napisał m.in. „antysemicki” – w odbiorze durniów – wiersz   pt.  Bank”:

Jak czarne włochate kulki
Po banku toczą się srulki.

Skaczą, skaczą nad biurkiem,
targuje się srulek ze srulkiem.

Srulek srulkowi uległ
i biegnie do kasy srulek.

Liczy drżącymi palcami
i zmyka przed srulkami.

W klubzeslach z dala od kasy
siedzą srule-grubasy.

Srulki z uśmiechem lubym
kłaniają się srulom grubym.

A w głębi – w ciszy – wielki jak król
Duma
              sam
                        główny
                                  Srul.”

Wzorując się na stylu rozumowania żydowskich kongresmanów USA za rusofoba powinno się uznawać każdego obcego naukowca piszącego o historii Rosji, za polakożercę każdego (np. Normana Daviesa czy Daniela Beauvois !), kto zabiera głos w tematyce polskiej, a za germanofobów – setki uczonych, piszących o takich luminarzach kultury powszechnej, jak Bach, Cranach, Goethe czy Schiller, i oceniających np. krytycznie jakiś wątek ich twórczości. Absurd jest ewidentny i bardzo szkodliwy, stanie się też niewątpliwie impulsem do antysemityzmu intelektualnego, gdyż nikt nie pójdzie na ugodę z żydowskim zamordyzmem, o ile syjonofaszyści naprawdę będą dążyć do narzucenia światu nauki swej cenzury, stosując terror moralny, intelektualny, psychologiczny  i   sądowniczy. Nauka ma prawo w dowolny sposób wypowiadać się na dowolny temat, a prawda zawsze się rodzi w ogniu polemiki, jako skutek ścierania się różnych zdań i syntezy cząstkowych ustaleń w procesie dialogu merytorycznego. Dopiero na finiszu tego dialogu błędne interpretacje są odrzucane, a   zgodne z faktami utwierdzają się same bez odgórnego ogłaszania ich za święte i politycznie poprawne.
Jeśli zresztą zastosować w tym przypadku zasadę wzajemności, to  jeśli nie-Żydzi nie mogą zabierać głosu w sprawach Żydów,  odpowiednio Żydzi nie powinni  mieć  prawa do  zabierania  głosu  w sprawach  nie-Żydów. A to jest bodaj nie do pomyślenia, gdyż syjoniści uważają, że są najwyższą instancją w sprawach całego świata i mają prawo decydowania o losach wszystkich. To jest, niestety, odwieczny błąd pewnych wąskich sił, wciąż na nowo prowokujących  straszliwe fale nienawiści do Żydów jako takich. Nikt nie powinien tworzyć dla samego siebie stanu wyjątkowego.  Kto  bowiem  stawia  się  ponad  prawem,  tym  samym  stawia  się  też  poza  nim.  I co najważniejsze:  nikt nie powinien naukowcom wskazywać brudnym palcem, co mają badać i co pisać. Wybitny amerykański socjolog Robert King  Merton pisał:  „Jeśli się przyjmie takie pozanaukowe kryteria wartości nauki, jak jej ewentualna zgodność z doktryną religijną, użytecznością ekonomiczną czy poprawnością polityczną, to nauka będzie uznawana tylko o tyle, o ile odpowiadać będzie owym kryteriom. Innymi słowy, w miarę jak zanika wartość czystej nauki, zaczyna ona podlegać bezpośredniej kontroli innych czynników instytucjonalnych i jej pozycja w społeczeństwie staje się coraz bardziej niepewna. Naczelną funkcją uporczywej odmowy ze strony uczonych stosowania wobec swej pracy norm utylitarnych  -  jest chęć uniknięcia tego właśnie niebezpieczeństwa, które jest szczególnie wyraźne. Toast wzniesiony w czasie kolacji wydanej dla uczonych w Cambridge:  „Za czystą matematykę i aby nigdy nikomu nie przynosiła korzyści!”,  mógł być wyrazem milczącego uznania tej funkcji”.  Pod wpływem czynników i stereotypów pozanaukowych sama prawda może ulec daleko idącym zniekształceniom, a nauka prowadzić do wniosków, których odkrywca w żaden sposób nie wyciągał. Dlatego Fryderyk Nietzsche miał powiedzieć:  „Der Mensch der Erkenntnis muss nicht nur seine Feinde lieben, sondern auch seine Freunde hassen können”.  A to dlatego, że prawda może być bardzo uciążliwa, przyprawiająca o przysłowiowy  „ból głowy”, a  przecież mimo to pozostaje jedną z największych wartości człowieka.

 ***




rozdział I.

Z historii i psychologii antysemityzmu



Termin „antysemityzm” został ukuty i wprowadzony do obiegu w roku 1879 przez żydowskiego publicystę W. Marra i zrobił natychmiast zawrotną karierę  w  propagandzie   międzynarodowej. Wbrew swemu brzmieniu kategoria ta wcale jednak nie oznacza niechęci lub nienawiści do wszystkich Semitów, lecz tylko do ich części, mianowicie – do Żydów. Jest to pojęcie emocjonalnie zabarwione i należy raczej do kategorialnego aparatu publicystyki niż nauki. Z czego wszelako nie wynika, że nie może ono, jak i samo zjawisko dokuczliwego traktowania Żydów, być przedmiotem analiz naukowych: socjalno-psychologicznych, etycznych, historycznych, filozoficznych, psychiatrycznych, a nawet estetycznych.
Wyraz „antysemityzm” bywa używany w co najmniej pięciu różnych znaczeniach. Po pierwsze, w sensie określonej doktryny teoretycznej, która naukowo lub pseudonaukowo bada, wykrywa i dowodzi jakiejś szczególnej negatywnej roli Żydów w tych czy innych dziedzinach życia społecznego, w tych czy innych okresach historycznych, w dziejach tych czy innych narodów; jest to antysemityzm teoretyczny.
Po drugie, niekiedy ma się do czynienia z antysemityzmem politycznym i administracyjnym, kiedy to władze określonego kraju wprowadzają w życie przepisy, mające na celu ograniczenie udziału lub wyeliminowanie Żydów, jako domniemanego elementu szkodliwego, z tych czy innych ważnych sfer życia publicznego (prawo, medycyna, prasa, szkolnictwo, policja, wojsko i in.) lub z życia społecznego w ogóle; tego rodzaju ograniczenia miały miejsce w wielu krajach, jak np. we Francji, Kanadzie, Rosji, USA, Anglii, Niemczech itd. Niekiedy antysemityzm tego typu przybiera kształt wypędzeń, szykan, prześladowań, a nawet pogromów i masowych mordów.
Po trzecie, można wyodrębnić antysemityzm bytowy, funkcjonujący na poziomie psychologii życia codziennego szerszych kręgów ludności, a wyrażający się w jakichś mglistych wyobrażeniach i takich że wypowiedziach, sprowadzających się do prymitywnego szablonu, że „to Żydzi są wszystkiemu winni”.
Po czwarte, spotyka się używanie pojęcia „antysemityzmu” w sensie zarzutu, skierowanego ku osobie, którą się chce psychicznie sterroryzować lub moralnie zniszczyć. Jest to antysemityzm propagandowo-manipulacyjny. Powiada się nieraz żartobliwie, że antysemita to ten, kogo nie lubią Żydzi; można jednak to ujęcie poszerzyć i powiedzieć, że antysemita to ktoś, kogo łajdacy chcą „zgnoić”, a sobie wyrobić indulgencję na popełnianie wszelkich dalszych łajdactw. Gdyby nawet „antysemitów” nie było, to i tak trzeba by było ich wymyślić jako rytualnych kozłów ofiarnych, na których polityczne szumowiny zrzucają winę za swe nikczemności. Jeśli bowiem jakiś gojski szubrawiec publicznie potępi „antysemitów”, automatycznie jakby nabiera przymiotów człowieka przyzwoitego, w związku z czym już potem jakby nie wypada uważać go za szubrawca, którym przecież jest. Szczególnie często ten chwyt psychotechniczny, polegający na zarzucaniu komuś „antysemityzmu”, jest używany, gdy np. ktoś demaskuje nadużycia i zbrodnie osób żydowskiego pochodzenia (vide np. Chodorkowskij, Gusinskij i Bieriezowskij w Rosji;    Madoff,  Greenspan  i  inni  w  USA na początku XXI wieku) lub postuluje ukaranie żydowskich przestępców zgodnie z literą prawa. Jest to metoda samoobrony (lub ataku) równie cyniczna, prymitywna, co skuteczna; typowa manipulacja i przekłamanie.
I wreszcie po piąte wypada uwypuklić istnienie antysemityzmu teologicznego, szczególnie w obrębie różnych wyznań chrześcijańskich, które bądź co bądź powstawały, kształtowały się i rozwijały w opozycji do żydostwa, a nawet jako antagoniści w stosunku do judaizmu. Bo to przecież „Żydzi ukrzyżowali naszego Chrystusa”...
Największymi antysemitami są jednak sami Semici, to bowiem właśnie semiccy Żydzi serdecznie nie kochają semickich Arabów i odwrotnie. I jedni i drudzy zresztą mówią o samych sobie, że są narodami „wybranymi przez Boga”, wysnuwając stąd prawo do cudzych posiadłości, do dominacji i do jakoby należnych im szczególnych rewerencji od innych. Na marginesie można też zaznaczyć, że pomysł „bogowybraności” jest   bardzo popularny m.in. wśród ludów Afryki i Polinezji. Za narody cieszące się szczególnymi względami Boga uchodzą we własnych oczach m.in. Papuasi z Nowej Gwinei, Bantu, Etiopczycy, Kongijczycy, a poza tym oczywiście Japończycy. Skłonność do euforystycznego samoubóstwiania cechująca narody Wschodu i Południa wynika, być może, z nadużywania narkotyków i innych środków pobudzających. Czarna Afryka jest poza tym wielce antysemicka, gdyż srodze nienawidzi, choć z różnych powodów, zarówno Arabów, jak i Żydów. Najzacieklejszymi jednak wrogami dla  siebie nawzajem są formacja arabska i globalna formacja żydowska, toczące ze sobą nieustającą wojnę na śmierć i życie.
Ta sytuacja nie jest jednak nowa. Antyżydowskość jest równie stara, jak lud żydowski, liczy sobie ponad trzy tysiące lat.
Zaznaczmy, że Semici nie stanowią zbyt licznej rasy (ok. 260  mln  to Arabowie; ok. 100 mln  Żydzi, z których tylko 25 procent są wyznawcami judaizmu, a prawie cała reszta to wolnomyśliciele; ok. 100 mln  -   inne narodowości).
W książce  Sto zabobonów”  (Paryż 1987) Jan Maria Bocheński notował:
Wyrażenie «antysemityzm» używane jest dzisiaj w dziwaczny sposób, jako że i Arabowie są przecież Semitami: kto ich więc nie lubi, byłby antysemitą. Ale tego, co antysemityzm dziś oznacza, dotyczą co najmniej trzy zabobony.
1. Pierwszym i najważniejszym jest sam antysemityzm. Polega on na demonizacji Żydów i przypisywaniu im wszelkiego zła. Zwolennicy antysemityzmu zwykli są także twierdzić, że Żydzi rządzą światem, że mają jakąś centralę, dążącą do opanowania świata, do zniszczenia naszej cywilizacji itp. (...) Dlatego też antysemici są bardzo często także antychrześcijanami – nie zdając sobie sprawy, że podcinają przez to podstawy kultury, której chcą bronić. A znaczenie Żydów w tej kulturze nie kończy się na chrześcijaństwie. Bardzo wielu najbardziej wpływowych myślicieli europejskich XIX i XX wieku było Żydami, że wymienimy tylko Marksa, Freuda i Einsteina. Jeśli chodzi o filozofię, niemal wszystko, co było decydujące dla wyjścia z ciemnego zaułka historii „nowożytnej”, pochodzi od Żydów. Żydami byli np. tacy filozofowie jak Bergson (Zbytkower), Husserl, Cassirer, Levy-Strauss i Tarski [Tajtelbaum – J.C.] . Wielu czołowych komunistów było wprawdzie Żydami – ale czołowy antykomunista francuski, Raymond Aron, był także Żydem. Nie ma europejskiej kultury bez Żydów i antysemityzm jest dlatego skrajnie antyeuropejskim zabobonem.
Nasuwa się pytanie, dlaczego antysemityzm jest tak rozpowszechniony, nawet w krajach, w których Żydzi stanowią drobną i dobrze zasymilowaną mniejszość, jak w przedwojennych Niemczech, gdzie antysemityzm osiągnął szczyt. Odpowiedź na to pytanie jest złożona – wydaje się, że antysemityzm ma kilka przyczyn. Jedną z nich jest zapewne zawiść spowodowana tym, że Żydzi wydają stosunkowo wysoki odsetek ludzi bardzo zdolnych i wskutek tego zajmują nieraz kierujące stanowiska w literaturze, nauce, filozofii, a nawet w polityce. Inną przyczyną jest chyba fakt, że ten sam naród wydaje stosunkowo wielu ludzi nietolerancyjnych i bezwzględnych, gdy tylko posiądą władzę. Przejawia się to m.in. w lekceważeniu przez nich uczuć religijnych i narodowych gojów. Oni to są w wysokim stopniu odpowiedzialni za szerzenie się antysemityzmu. W  XX wieku złowrogi wpływ wywarł także fakt, że wielu ludzi tego typu posiadało władzę -  z   ramienia partii komunistycznych – i zbrodnie przez nich popełnione zostały następnie przypisane wszystkim Żydom, co jest oczywiście zabobonem, ale niemniej wyjaśnia częściowo popularność antysemityzmu.
2. Obok tego zasadniczego zabobonu wypada wymienić inny, polegający na uważaniu antysemityzmu za coś znacznie gorszego, bardziej zbrodniczego od wrogości względem innych grup narodowych. (...)
3. Wreszcie zabobonem jest mniemanie, że nie wolno Żydów mniej lubić niż innych, że ktokolwiek woli np. Włocha albo Chińczyka od Żyda jest antysemitą. Każdy ma w rzeczy samej prawo lubić albo nie lubić kogokolwiek pod warunkiem, by nie gwałcił prawa, gdy chodzi o osobę, której nie lubi. Każdy ma też nie tylko prawo, ale i obowiązek bardziej lubić sobie bliskich niż obcych, a więc np. Polaków niż Francuzów albo Żydów. Kto nazywa ludzi tak czujących antysemitami, wpada w zabobon.
Wszędzie i zawsze, gdziekolwiek Żydzi osiedlali się, pojawiała się po pewnym czasie antypatia do nich, która często ujawniała się w czynnych wystąpieniach antyżydowskich.
 ***
Hebrajczycy w II tysiącleciu przed nową erą zostali odnotowani przez kronikarzy egipskich jako nomadyczny, barbarzyński lud pustynny, koczujący w pobliżu kwitnących od tysiąclecia miast kananejskich, takich jak  Jerozolima, Aszkelon, Jerycho, Betlejem i in. Cywilizacja ludzka na terenie obecnego Izraela istniała już ponad sześć  tysięcy lat przedtem, zanim zjawili się tam Hebrajczycy. Izraelscy archeolodzy w 1952 roku odkryli na terenie Jerycho budowlę sprzed 10 000 lat, która najprawdopodobniej była ową legendarną Wieżą Babel, znaną z licznych pradawnych podań, streszczonych później w Pięcioksięgu Mojżeszowym. Kamienna konstrukcja, jak pisali izraelscy naukowcy z Tel Aviv University Roy Liran i Ran Barkai,  na łamach periodyku „Antiquity”, miała służyć jako baszta obserwacyjna, mierzyła nieco ponad osiem metrów i dla swoich czasów stanowiła przysłowiowy „cud świata”, tym bardziej, że wzniesiono ją w takim miejscu, że gdy cała dolina była już pogrążona w mroku, jej cypel lśnił przez kilkanaście minut w promieniach zachodzącego słońca; a to działało na wyobraźnię…   Przez szereg stuleci hebrajscy nomadzi z zawiścią spoglądali na żyzne pola uprawne, sady, ogromne stada zwierząt hodowlanych, pasących się na nawadnianych sztucznie łąkach, zżymali się z zawiści na widok eleganckich domostw i ubiorów swych bardziej  ucywilizowanych  sąsiadów. I czekali. A podpici poeci krzepili w nich wiarę, iż kiedyś ta ziemia „miodem i mlekiem płynąca” dostanie się w ich ręce, w czym pomoże im sam bożek plemienny Jahwe  (początkowo  „elochim”  -  „bogowie”). Trzeba było tylko   odczekać  do  momentu, aż jakaś epidemia, trzęsienie ziemi, posucha czy powódź dostatecznie osłabi Kananejczyków, wyznających zresztą swego Jedynego Boga, stwórcę nieba i ziemi, aby zadać im cios.  W końcu nadeszła długo oczekiwana chwila, a licznie rozmnożeni i urośnięci w siłę Hebrajczycy runęli z cała mocą nienawistnego resentymentu na kwitnące miasta i wsie Palestyny, bezlitośnie wymordowali większość jej pokojowej i pracowitej ludności autochtonicznej, popełniając przy okazji liczne, mrożące krew w żyłach bestialstwa, smacznie opiewane  w odnośnych księgach  tzw. „Tory”.  I weszli  w posiadanie  „ziemi obiecanej” , cudzej, co prawda, ale obiecanej przez tylu poetów, agitatorów, kapłanów, marzycieli i innych mistyfikatorów. Miała to być  „przestrzeń życiowa”  (Lebensraum)  dla   narodu we własnym mniemaniu  „wybranego”.
           Prof. Lew Gumilow pisze („Etnogieniez i biosfiera Ziemli”): „W XV wieku p.n.e. wędrowne plemiona Habiru wtargnęły do Palestyny i zagarnęły część terenu nad rzeką Jordan. Pod względem poziomu techniki, metod gospodarowania, sposobów prowadzenia wojen nie różniły się one od reszty semickich plemion Syrii i Arabii, a ustępowały ludom Egiptu i Babilonii. Lecz był to lud intensywnie rozwijający się pod względem etnicznym, i on przeżył swych sąsiadów, zanim nie zginął jako całość etniczna pod ciosami krótkich mieczy rzymskiej piechoty. (Uratowali się tylko dezerterzy, którzy znaleźli przytułek w Partii i na reńskiej granicy Imperium Rzymskiego). Jednak ta śmierć, prawdopodobnie, zbiegła się w czasie (i, widocznie, nie przypadkowo) z etniczną dywergencją samego ludu żydowskiego, gdy faryzeusze, saduceusze i esseńczycy przestali odczuwać swą wspólnotę, a zaczęli widzieć w sobie nawzajem albo odstępców i zdrajców (stosunek faryzeuszy do esseńczyków i saduceuszy), albo dzikusów (stosunek saduceuszy do esseńczyków i do mas ludowych), lub oderwaną od narodu kastę kapłańską (stosunek saduceuszy i esseńczyków do faryzeuszy). A przecież pod względem poziomu kultury Żydzi w I wieku nie ustępowali ani Rzymianom, ani Grekom”.  Zgubiły  ich  niesnaski.
                                                                   ***
          W jednej z polskich encyklopedii  powszechnych czytamy:  Dawid (XI – XII wiek przed n.e.), król izraelski od około 1110, z pokolenia Judy;  w tradycji żydowskiej wzór władcy, ojciec Salomona; po śmierci Saula ogłosił się królem Judy; doprowadził do zjednoczenia plemion izraelskich i stał się twórcą silnego, zjednoczonego państwa żydowskiego; zdobył Jerozolimę i uczynił ją ośrodkiem politycznym i religijnym państwa; stłumił bunt swego syna Absaloma; przypisywane mu autorstwo psalmów nie zostało potwierdzone”.  W tej notatce nie zaznacza się, że ten  „idealny władca” kazał zamordować własnego syna, a Jerozolimę, która wówczas od ponad tysiąca lat była kwitnącym miastem Kananejczyków (ludu cywilizowanego, piśmiennego, osiadłego i kulturalnego), zrównał z ziemią, wymordowując w pień wszystkich nieomal jej rdzennych mieszkańców, co zresztą było postępowaniem wówczas powszechnie praktykowanym i akceptowanym.  
          Nie był   Dawid czystej krwi Hebrajczykiem, jego babką bowiem była Ruth, Moabitka, członkini jednego z   narodów    wyklinanych podczas nabożeństw  w synagogach. Tak więc największy bohater narodowy Hebreów, o ile nie był postacią mityczną, to był niewątpliwie mieszańcem, bastardem [mamzerem] z punktu widzenia prawa talmudycznego  i wykazywał, jako taki, szereg patologicznych cech charakterologicznych, takich jak okrucieństwo, chutliwość, zakłamanie, chciwość, niedorozwój  moralny. Które to cechy patologiczne, zgodnie z prawami biologii, nasiliły się  pod starość. W „Pierwszej Księdze Królów” znajdujemy, i owszem, słowa: „Król Dawid był starcem w podeszłym wieku. Okrywano go szatami, ale mimo to nie było mu ciepło. Rzekli mu więc jego słudzy: - Trzeba, aby poszukano dla króla młodą dziewczynę, dziewicę, aby służyła królowi i aby go pielęgnowała. Będzie się kłaść na twoim łonie i będzie ciepło królowi panu. Szukano więc pięknego dziewczęcia po całej ziemi izraelskiej i znaleziono Abiszag Szunamitkę. Wprowadzono ją do króla. Dziewczę to było piękne. Pielęgnowała tedy króla i służyła mu. A król jej nie poznał”. To znaczy, że dotknęła już go była starcza impotencja  i nie mógł sobie poradzić z piękną Abiszag, mimo iż ta go przecież„pielęgnowała”.    Niebawem też    władca po 40 latach panowania   żywota dokonał. 
            Księgi biblijne przekazują informacje o mnóstwie wielce dwuznacznych czynów tego „króla”, wątpliwych nawet z punktu widzenia niewygórowanej moralności zwykłych śmiertelników, nie mówiąc o wysokich standardach etyki judaistycznej czy chrześcijańskiej. I tak np. w  Drugiej Księdze Samuela” czytamy:  Pod wieczór pewnego dnia,gdy Dawid wstał z łoża i przechadzał się po tarasie domu królewskiego, ujrzał z wysokości kąpiącą się kobietę. A była ona nadzwyczaj piękna. Rozkazał więc Dawid dowiedzieć się, kim była ta kobieta. Powiedziano mu:  - Jest to Batszeba, córka Eliasa, żona Uriasza, Chittyty. Dawid wyprawił posłańców i kazał ją sprowadzić. Przyszła do niego i leżał z nią, ona zaś oczyściła się właśnie ze swej nieczystości. Powróciła potem do domu. Kobieta ta poczęła; posłała więc, by zawiadomić Dawida:  - Jestem brzemienna”… Dawid zaś, mało tego, że zrobił bastarda cudzej żonie, małżonce swego wiernego oficera, walczącego akurat na froncie, to po przywołaniu z teatru wojny Uriasza do Jerozolimy jeszcze usiłował go otruć lub skrytobójczo zgładzić. A gdy to się nie udało, ponieważ oficer dobrze znał obyczaje swego władcy i ani nie szedł do domu spać na noc, ani spożywał jadła  posyłanego przez Dawida, lecz  spał na ulicy obok straży królewskiej i jadł , że tak powiemy, ze wspólnej  kuchni polowej. Toteż  „nazajutrz rano Dawid napisał list do Joaba [dowódcy wojsk] i wysłał go przez Uriasza. W liście tym pisał: „Wysuńcie Uriasza na czoło w najzaciętszej walce, a potem cofnijcie się, pozostawiając go, by został trafiony i żeby zginął”. Istotnie, oficer zginął, a  „wielki król Dawid” był z tego i z siebie wielce zadowolony.  Druga Księga Samuela” zaś dodaje: „Kiedy żona Uriasza dowiedziała się, że zginął jej mąż Uriasz, opłakiwała swego małżonka. A kiedy żałoba się skończyła, posłał po nią Dawid, sprowadził ją do swego domu i została jego żoną. Urodziła mu syna”.
           Ten jednak wkrótce zmarł. A drugiego syna Chetytki  Batszeby nazwano   „Szlomo” czyli „Pokój”  (Szalom). Nie był więc „król” Salomon pełnowartościowym Żydem z punktu widzenia prawa Mojżeszowego, a gdyby trafił na takiego np. Ezdrasza, to zostałby razem z matką, jako goj, wypędzony z Izraela na pustynię i niechybnie by zginął. Był  mamzerem w jeszcze większym stopniu niż jego ojciec Dawid. A pierwszym jego posunięciem po objęciu władzy  był nakaz zamordowania swego rodzonego starszego brata Adoniji, aby ów  nie pretendował do należnego mu według przepisów prawa tronu, drugim  zaś -  ożenek z piękną Abiszag, która nie tak dawno    „pielęgnowała”  jego ojca…

            Kimże był w rzeczy samej ów legendarny „król Salomon”?  Cytowana powyżej encyklopedia podaje:  „Salomon (zm. około 929 p.n.e.), król izraelski od około 970, syn  Dawida; umocnił  wewnętrznie swe państwo; rozwinął handel; zreorganizował armię (wprowadzenie wozów bojowych); utrzymywał przyjazne stosunki z sąsiadami, m.in. z Egiptem (małżeństwo z córką faraona) i Tyrem; w celu scentralizowania kultu zbudował świątynię w Jerozolimie; dwór jego stał się ośrodkiem kultury, głównie literatury – stąd zapewne przypisywanie mu autorstwa  „Pieśni nad pieśniami”,  „Przypowieści” i in.”… Niewiadomo, co znaczy owo  i in.”   encyklopedyczne, wiadomo wszelako, iż zarówno  Pieśń nad pieśniami”, jak i tzw. „Przypowieści króla Salomona  (niezgorsze zresztą  dzieła literackie)  powstały w kilkaset lat po śmierci tego mitycznego władcy.
          I jeszcze jedna sprawa. O ile Szlomo objął  schedę po ojcu w przedziale wiekowym 20 – 30 lat, to musiałby się urodzić nie później niż w roku 1000 p.n.e. Jeśli zaś jego ojciec Dawid został królem w roku 1110 p.n.e. (będąc w wieku 1 roku!), to i tak musiałby spłodzić swego syna Salomona  mając co najmniej 111 lat! Piękna zaś Abiszag, którą Salomon  „odziedziczył”  po ojcu, musiałaby mieć co najmniej 92 lata, podczas gdy autorzy biblijni podają, że miała  18…   
             W  Pierwszej Księdze  Królów” autor tego teksty  gołosłownie i buńczucznie  pisze:  „Bóg dał Salomonowi mądrość i bardzo wielki rozum oraz tak rozległy umysł jak piasek na morskim wybrzeżu. Mądrość Salomona przerastała mądrość wszystkich synów Wschodu i całą mądrość egipską. (…) Mędrszy był niż wszyscy ludzie… Powiedział trzy tysiące przysłów, a jego pieśni było tysiąc pięć… Przybywano ze wszystkich narodów, aby słuchać mądrości Salomona, nawet od wszystkich królów ziemi, którzy słyszeli o jego mądrości”. Co prawda, żadne z ówczesnych źródeł pisanych  (a powstawały w tym regionie liczne teksty historyczne w różnych językach) nawet nie wspomina samego imienia  „króla” Salomona, nie mówiąc o jego osławionej  „mądrości”.
           Jedyny  zaś dowód na jego mądrość w samej  Biblii” stanowi tzw.  Sąd Salomona”, opisywany w następujący sposób: „Pewnego dnia przyszły do króla dwie kobiety lekkich obyczajów i stanęły przed nim. Jedna z tych kobiet rzekła:  - Proszę cię, panie mój. Ja i ta kobieta mieszkamy w tym samym domu. Porodziłam u niej w domu. I stało się, że w trzecim dniu po moim rozwiązaniu porodziła również ta kobieta. Byłyśmy razem, nikogo obcego nie było razem z nami w domu. W domu byłyśmy tylko my obie. W nocy zmarł syn tej właśnie kobiety, ponieważ go przygniotła w czasie snu. Wstała więc wśród nocy i podczas gdy ja, służebnica twoja, spała, wzięła mojego syna od mego boku   i ułożyła go na swym łonie, a swego zmarłego syna położyła na moim łonie. Wstałam rano, aby dać pierś swemu synowi, ale oto był martwy. Przyjrzałam się więc mu uważnie w świetle poranka i oto spostrzegłam, że nie był to mój syn, którego urodziłam.
          Ale druga kobieta zaprzeczyła:  - Nie! Moim synem jest ten żywy, a twoim synem jest ten umarły.
           Na to ta pierwsza odpowiedziała:  - Nie! Twoim synem jest ten umarły, a moim synem ten żywy.
          I spierały się wobec króla. Wtedy król rzekł:  - Ta mówi: Moim synem jest ten żywy, a twoim synem jest ten umarły. Tamta zaś twierdzi:  Nie, twoim synem jest ten umarły, a moim synem jest ten żywy. Zawołał więc król:  - Przynieście mi miecz! I przyniesiono miecz przed króla. A król rozkazał:  - Rozetnijcie żywego chłopca na dwoje. Połowę dajcie jednej, połowę zaś drugiej.
         Wtedy ta kobieta, której syn żył, zdjęta litością nad swoim synem zawołała do króla, prosząc:  - Litości, panie mój! Dajcie jej żywe dziecię! Nie zabijajcie go! A tamta zawołała:  - Nie będzie ani moje, ani twoje. Rozetnijcie!
           Wtedy zabrał głos król i powiedział:  - Oddajcie tej żywe dziecię, a nie zabijajcie go. Ona jest jego matką. Cały Izrael usłyszał o tym wyroku, jaki król wydał. I lękano się króla, albowiem widziano, że była w nim mądrość Boża do sprawowania sądu”…
             Jest to jedyny w „Biblii” dowód na mądrość Salomona;  inne zapisy dowodzą raczej jego nieprawości.    [Nawiasem mówiąc przypowieść o „sądzie Salomona” czytano  w księgach egipskich na dwa tysiące lat przed Salomonem!]. A więc prócz tego, że Szlomo wzniósł sobie okazały pałac oraz imponujący chram w Jerozolimie (na fundamentach  pradawnej, zburzonej przez Hebreów świątyni kananejskiej), kazał wynajętym Filistynom zbudować kilka okrętów i miał smykałkę do finansów [roczny dochód jego państwa miał ponoć wynosić 23 tony złota, co jest ewidentnym niepodobieństwem!],  właściwie  „Pismo” nie przytacza żadnych dowodów na jego domniemaną mądrość. Wręcz przeciwnie, w  Pierwszej Księdze Królów  znajdujemy słowa    dające świadectwo raczej    czemu innemu.   „Salomon kochał wiele żon obcego pochodzenia: córkę faraona, Moabitki, Ammonitki, Edomitki, Sydonitki, Chittytki, spośród tych narodów, o których Jahwe powiedział do synów Izraela: „Nie wstępujcie w związki małżeńskie z nimi, one zaś niech nie wychodzą za mąż za was”…
            Salomon, jako zawołany kobieciarz  [są dziwacy, którzy głoszą, że Jezus Aramejczyk pochodził z tychże degeneratywnych genów, co jest bluźnierstwem wołającym o pomstę do nieba!]  miał  mieć  -  według   Biblii  -    aż trzysta żon książęcego pochodzenia i siedemset  nałożnic, co daje w sumie magiczną  liczbę 1000 kobiet.  Widać autorzy tego tekstu  bardzo sobie cenili wyczyny na tle seksualnym, ale po co nazywać te chorobliwe wynurzenia  „pismem świętym”?  I co to za liczby? Nawet gdyby był żył sto lat  [a nie żył!], musiałby Szlomo co parę miesięcy zmieniać żonę, co byłoby nie tylko fizycznym niepodobieństwem, ale i stałoby w rażącej sprzeczności z teoretycznie obowiązującą  etyką judaizmu. Niejasne więc, dlaczego imię  „Salomon” ma być synonimem mądrości. Tym bardziej, że  liczne rozpustnice tak dalece odmieniły jego serce, że  gdy się zestarzał, żony zwróciły jego serce ku obcym bóstwom. (…) Salomon czynił to, co było złe woczach Jahwe”.  Budował świątynie i ołtarze bóstwom Persów, Filistynów, Amonitów, Sydończyków, Edomitów, za co Jahwe   miał na niego strasznie się gniewać i     przyrzekł, iż zniszczy jego królestwo. Istotnie, żaden z potomków Szlomy nie był czystej krwi Żydem, a wszyscy wyginęli w walkach bratobójczych i w alkoholizmie    na długo przed przyjściem na świat  Chrystusa. 
         O   bardzo późnym pochodzeniu i beletrystyczności tej księgi biblijnej świadczy także twierdzenie, że np. „srebro za Salomona uchodziło za nic”. Faktem bowiem jest, iż w okresie sprzed II wieku nowej ery srebro było znacznie droższe i cenione nieporównywalnie wyżej niż złoto ze względu na złożoną i drogą technologię produkcji. Dopiero w europejskim średniowieczu złoto zdystansowało srebro, ale kompilatorzy „Starego Testamentu”  w 1008  roku nowej ery  (z tego bowiem roku pochodzi najstarszy zachowany rękopis tego dzieła) mogli tego nie wiedzieć i nie wiedzieli, cmokali więc na widok złota i nieco jakby gardzili srebrem. Tak więc w   najnowszych publikacjach izraelskich uczonych teksty Starego Testamentu są traktowane wyłącznie jako luźny zbiór utworów literackich.
                                                                                ***
              Jeśli mamy ufać autorom „Pierwszej Księgi Królów” [a czynić tego raczej  nie powinniśmy],    Szloma, w przeciwieństwie do swego agresywnego ojca Dawida, wojen ponoć  nie inicjował, lecz wynalazł jakby własny sposób na poszerzenie granic Izraela: żenił się co parę miesięcy z córką coraz to kolejnego  lokalnego „króla”, czyli wodza plemiennego, potem pomagał jej (w znany sobie sposób?) jak najrychlej zejść z tego świata, a posiadłością  teścia  zawłaszczał. I ponoć w tak niecny sposób poszerzył swe posiadłości   od Nilu do Eufratu”, które to twierdzenie stanowi kolejną    mistyfikację. Nie ma bowiem racji Heinrich Graetz, gdy podaje w swej skądinąd znakomitej wielotomowej  Historii Żydów”,   że państewko Salomona  było wielkie i potężne, było w stanie rywalizować z największymi królestwami świata”, a jego ludność jakoby sięgała czterech milionów. Nie ma na to żadnych rzeczowych dowodów. Izraelscy zaś naukowcy (np. Shlomo Sand i in.) dziś piszą, iż królestwo Dawida i Salomona  zajmowało tak naprawdę teren równy połowie obecnego [jak wiadomo niezbyt rozległego]  Państwa Izrael. Nie było to więc żadne „królestwo”, lecz w najlepszym razie zaledwie lokalne księswo, o którym   nie wzmiankuje żadne ówczesne nieżydowskie  źródło pisane.
            W 977 (?) roku p.n.e. po śmierci kacyka Szlomy  multietniczne  „królestwo” Judei rozpadło się. Część południowa trafiła pod berło jego degeneratywnego syna Rowoama, a dziesięć północnych  pokoleń (plemion)   wszczęło rebelię pod hasłem  „Cóż my mamy wspólnego z domem Dawida?!” i pogrążyło kraj w stanie „demokracji”, czyli w chaosie, kiedy to jak w kalejdoskopie zmieniali się władcy i dynastie, a powszechnie panowała niesprawiedliwość, zdzierstwo, korupcja i inne demokratyczne nadużycia. Omri, piąty „król” Izraela, wzniósł nową stolicę państwa  Samarię, a mieszkańcy tego kraju  byli pewni, że nic ich nie łączy  z Judeą. Nienawidzili się też nawzajem i wojowali  ciągle ze sobą,   ponieważ w ich żyłach płynęła różna krew, należącą do różnych substratów etnicznych.
           W 597 roku p.n.e. król Babilonii Nabuchodonozor wziął szturmem Jerozolimę, skonfiskował majątki prywatne i świątynne, ludność wyciął, 10 tysięcy mieszkańców zabrał do niewoli. Sześćdziesięciu najwyższym rabinom   publicznie zdarto skórę z żywych ciał. Wszystkich synów Cydkii, ostatniego króla Izraela z rodu Dawida, zamordowano na oczach ojca, a potem   wyłupiono mu oczy, aby nie mógł nawet płakać, i zakutego w łańcuchy zawleczono do Babilonu, aby się jak najdłużej męczył  -  takie były  w tamtych czasach zwyczaje wojskowe.  
           Ród Dawida   wygasł więc wówczas ostatecznie, a perorowanie o tym, iż o pół tysiąca lat późniejszy Jezus z Nazaretu  jakoby  był  „z   rodu Dawida” jest kompletnym nieporozumieniem, nawet gdybyśmy mieli na myśli nie więź genetyczną, lecz tylko postawę etyczną. Bo cóż wspólnego mogą mieć ze sobą  osobnicy o tak dwuznacznych zachowaniach, jak „król”  Dawid oraz   jego  domniemany syn Salomon  z    Jezusem  Chrystusem, Galilejczykiem, nie Żydem, który   nie znał i nie używał języka hebrajskiego?  Poza tym to przecie cieśla (a raczej murarz – „tekton”) Józef nie był ani biologicznym ojcem Jezusa, ani „z rodu Dawida”.
                                                                    ***
             Antyżydowskość jest równie dawna, jak dawne jest zetknięcie się Żydów z obcoplemieńcami. Już w „Księdze Rodzaju” (XLIII, 32) znajdujemy wzmiankę, iż w Starożytnym Egipcie uważano, że „nie godzi się Egyptianom jadać z Hebreyczyki, y mają za nieczystą takową biesiadę”, jakby to były psy, a nie ludzie.  W zasadzie okoliczność ta nie stanowi żadnego ewenementu, w owych dawnych czasach, gdy dopiero wschodziła jutrzenka cywilizacji, wzajemna wrogość i krwawe między ludami porachunki stanowiły normę, natomiast – jak i dziś zresztą – szczera przyjaźń była ogromną rzadkością. Tak tedy nie dziwi, iż żadne starożytne nieżydowskie źródło pisane nie mówi o Żydach pozytywnie.
        Aby zrekompensować swój kompleks niższości, w pewnym momencie Hebrajczycy pod wpływem znanej im jako wędrowcom tradycji indyjskiej, postanowili nazwać siebie „narodem wybranym” przez Boga. Być może warto w tym miejscu napomknąć, że zdaniem m.in. doktora Marka Głogoczowskiego, imię hebrajskiego bóstwa „Jahwe”, podobnie jak imię „Abraham”, są pochodne od indyjskiego imienia „Brahma” – Boga, Stwórcy Wszechświata, a imię „Abram” od „aman” czyli „stręczyciel, sutener”.  Z kolei imię „Sara” ma być pochodne od „Saraswati”, żony  i siostry Brahmy w jednej osobie, która jednak nie świadczyła – w przeciwieństwie do żony-siostry Abrahama – publicznych usług seksualnych i nie zarażała swych klientów rzeżączką, jak to podaje „Pięcioksiąg Mojżeszowy”. Hebrajczycy od zarania swych dziejów mieli ścisłe kontakty ze światem hinduizmu i jego systemem kastowym; w pewnym okresie też uroili sobie, że powinni na swym etnicznie mieszanym terenie odgrywać rolę kasty braminów, czyli „narodu wybranego” przez Boga, by przewodzić innym, „niedotykalnym” narodom i nad nimi panować...

Jednym z pierwszych „antysemitów”, to znaczy osób, które  świadomie na płaszczyźnie teoretycznej dowodziły fundamentalnej gorszości Żydów od reszty ludzkości, był Manephonos, główny kapłan w Heliopolis, uczony mąż, współpracownik Muzeum Aleksandryjskiego. Syn Greka i egipskiej arystokratki, z urodzenia mądry i obdarzony talentami człowiek, otrzymał świetne wykształcenie, znał kilka języków, historię, filozofię, nauki przyrodnicze. Jedno z najsłynniejszych jego dzieł stanowi księga pt. „Historia Egiptu”; to on podzielił dzieje tego kraju na trzy królestwa i na trzydzieści dynastii, a ta chronologia obowiązuje dotychczas. Niemało uwagi uczony poświęcił Hebrajczykom, lecz nie znalazł dla nich ani jednego dobrego słowa. Podkreślał, że są niesłychanie pyszałkowaci, przewrotni i mściwi, rozmiłowani w pijaństwie i rozpuście, niehigieniczni,   niezwykle chciwi na cudzy majątek. „Gdy na kogoś się zawezmą, nie przebierają w środkach, by go zniszczyć. Przeniknęli do wszystkich krajów świata i trudno byłoby wskazać jakieś miejsce, do którego by się  to podłe plemię nie zakradło i nie stało się dominującym”. Manephonos uznawał opowieści Starego Testamentu za autentyczne, lecz interpretował je po swojemu. Tak np. twierdził, że Żydów wygnano z Egiptu, ponieważ masowo prowadzili nad wyraz niehigieniczny tryb życia, byli brudasami i regularnie zapadali na trąd i inne choroby zakaźne, przez co stanowili zagrożenie dla otoczenia. Z Egiptu wyprowadził ich egipski kapłan, wariat i półgłówek niespełna rozumu, który też cierpiał na jakąś dolegliwość weneryczną i był ciężkim alkoholikiem. Wypędzono więc go precz razem z jego parszywymi owieczkami.  Manephonos odnotował, iż  Hebrajczycy są dzikusami i na złość Egipcjanom zadają w świątyni jerozolimskiej męczeńską śmierć krowom i cielętom, uważanym w Egipcie za zwierzęta sakralne, a jednocześnie oddają  cześć  boską złotemu bykowi Apisowi. Uczony egipski zarzucał Żydom, że składają w ofierze ludzi innych narodowości, dobywając z nich krew. „Każdego roku porywają  jakiegoś Greka, żywią go w ciągu dłuższego czasu, a potem prowadzą do lasu, mordują i poddają  całopaleniu  – zgodnie z ich zwyczajem – i poprzysięgają wieczną nienawiść  do Greków”. 
Dalej z  Historii Egiptu” dowiadujemy się, iż Hebraiczycy są  narodem trędowatych szaleńców”, którzy są ponad miarę chciwi i zawsze stawiają na swoim, działając grupowo, popierając jeden drugiego, stosując przekupstwa i skrytobójstwa. Od początku marzyli o zawłaszczaniu cudzych dóbr, wkładając w usta Mojżesza (Księga Powtórzonego Prawa, 6 : 10 – 11) tak odrażające obietnice jak:„A kiedy twój Bóg Jahwe wprowadzi cię do ziemi obiecanej (…), da ją tobie – wielkie i piękne miasta, których nie budowałeś, domostwa pełne dóbr wszelakich, których nie gromadziłeś, i wydrążone studnie, których nie kopałeś, winnice i ogrody oliwne, których nie sadziłeś”…Czyli wszystko – cudze! Izajasz natomiast (49 : 23; 60 : 10 – 12; 51 : 5) idzie jeszcze dalej i przyrzeka żydostwu zniewolenie całej ludzkości:  „Królowie będą twoimi sługami… Z twarzą ku ziemi hołd składać ci będą i pył twoich stóp lizać będą… Cudzoziemcy odbudują twe mury, a ich królowie będą na twoje usługi… A bramy twoje wciąż będą otwarte, we dnie i w nocy nie będą zamknięte, aby można było wnosić  dla ciebie skarby narodów… Lud i królestwo, które ci służyć nie będą – zginą; narody te ulegną zupełnej zagładzie… I przybędą obcy, by paść wasze trzody, cudzoziemcy będą oraczami waszymi i pracownikami w winnicach… Korzystać będziecie z bogactw narodów i chlubić się ich splendorem”… 604-ty spośród 613-tu nakazów „Pięcioksięgu” nakazuje ludobójstwo jako absolutny obowiązek moralny: „Wytępić lud Amaleka!”…
  Dodajmy na marginesie, że podobnie  niesamowite księgi, postulujące panowanie jakiegoś narodu nad całą ludzkością,  powstały później, dopiero w niemieckiej Trzeciej  Rzeszy, w elaboratach o „przestrzeni życiowej” dla wyższej rasy germańskiej, lecz nawet one nie dorównują cynizmem i bezwstydem „świętym” księgom Hebrajczyków. Na reakcję nie przyszło długo czekać.  [Emil Cioran w „Historii i utopii”  napisze o Żydach, jako o „sfrustrowanym gangu, nienasyconym i snującym proroctwa, który należałoby odosobnić, ponieważ chce wszystko wywrócić i narzucić swoje prawo”. Takie oto słowa padają w „cywilizowanym” XX wieku, cóż dopiero mówić o okresie sprzed 2-3 tysięcy lat!]
Musieli więc i Żydzi nieraz ścierać się z różnymi ludami i szczepami, raz się broniąc, to znów podejmując działania zaczepne. A do całej tej okrutnej rzeczywistości trzeba było dorabiać również jakąś ideologię, która by w ten czy inny sposób usprawiedliwiała daną praktykę. Toteż w „Starym Testamencie”, szczególnie cenionym przez Żydów i protestantów, niewątpliwie znajduje się propaganda idei ludobójstwa na wszystkich „niewybranych” narodach, które nie chciały Boga słuchać, a których   Bóg za to nie predysponował do zbawienia; z zachwytem się pisze o likwidacji przez Żydów całych miast i narodów.
Nawet człowiek o tak szerokich horyzontach, jak profesor Heinrich Graetz, nie bez przyjemności pisał o zwycięstwie „króla” żydowskiego nad Amalekitami: „Saul nie wahał się ani chwili. Walkę prowadził z wielką pono zręcznością i męstwem i zwabił nieprzyjaciela w zasadzkę, dzięki czemu odniósł walne zwycięstwo. Zdobył stolicę, zabił mężów, niewiasty i dzieci i wziął w niewolę groźnego króla” (Historia Żydów, t. 1).  Niewiadomo,  po  co  było  zabijać  dzieci  i  niewiasty,  ale  co  było, to było. Ktoś może na to się oburzać, a ktoś być z tego dumnym…    
Według autorów i redaktorów Księgi Jozuego, pochodzących z południowego Królestwa Judy, podbój Palestyny miał miejsce tylko raz jeden i został dokonany pod wodzą Jozuego, następcy Mojżesza. (Już wówczas wynaleziono metodę takiego przetasowywania faktów, aby służyły z góry założonej tezie ideologicznej). Według tego opisu wyprawa zakończyła się bezlitosnym i doszczętnym wytępieniem rdzennej  -  monoteistycznej  zresztą, jak zaznaczyliśmy powyżej -   ludności kananejskiej, wszystkie inne ludy tego kraju zamieniono w niewolników.
W oczach kompilatorów tej opowieści, którzy pod wpływem Deuteronomium przeświadczeni byli o absolutnej wyższości „narodu wybranego” na mocy zrządzenia Bożego, najazd na Palestynę stanowił triumfalny pochód ku całkowitemu zwycięstwu. Jednakże nie znajduje to potwierdzenia ani w Księdze Sędziów, ani w świadectwach pozabiblijnych. W rzeczywistości koczownicze plemiona półdzikich najeźdźców przenikały do Palestyny stopniowo, zlewały się nierzadko z miejscową ludnością, stwarzając w rezultacie złożoną kulturę i religię (patrz: E. O. James,Starożytni bogowie). Jak się wydaje, w tym przypadku mamy do czynienia z typowym przykładem tzw. „racjonalizacji” psychologicznej: od razu popełnia się coś brzydkiego, a potem szuka się usprawiedliwienia tegoż czynu. Najlepiej powiedzieć, że to „on sam winny”, żeśmy go skrzywdzili, ale jeśli ambicje sięgają wyżej, możemy powołać się aż na niebo. Tak czynili Żydzi i chrześcijanie, mahometanie i hindusi – wszyscy. Toteż i talmudyczna księga Menoras Hamuer zaleca: „Ponieważ w Biblii jest powiedziane, iż masz gnębić wszystkie narody, które ci twój Bóg oddał w twe ręce, co ma   znaczyć, które ty sam będziesz w stanie gnębić, ale których nie będziesz mógł, tych ci nie wolno”.
Wspaniała dialektyka! Gnębić można tylko słabszego, natomiast mocniejszego   można oszukiwać, o ile, oczywiście, jest głupi i da się oszukać. I to też jest sposób na przeżycie, na  przetrwanie, na panowanie...
                                                             ***
Powracając znów nieco wstecz, zaznaczmy, że prawdopodobnie około XIII wieku p.n.e. Izraelici mogli zaatakować i zdobyć ziemię Gilead na wschód od Jordanu, a następnie wkroczyć do środkowej Palestyny. Po początkowych   łatwych sukcesach plemiona izraelskie natrafiły na mocny opór państewek kananejskich i sprzymierzonych z nimi Filistynów. Atakowani równocześnie przez koczowników, Izraelici z trudem obronili się w tak zwanym okresie sędziów. Prawdziwego przełomu dokonał dopiero król Dawid, młody rywal pokonanego przez Filistynów Saula. Zjednoczył  on  plemiona izraelskie, częstokroć nie drogą pokojowej perswazji, zdobył kananejską Jerozolimę i rozgromił ostatecznie konfederację miast filistyńskich. Dawid i jego następca, Salomon, wykorzystali chwilową słabość państw Wschodu, by zhołdować sobie ościenne ludy. Pod wpływem  Salomona znalazła się sąsiednia Fenicja, której król Ahiram jakoby współpracował z następcą Dawida. Z Jerozolimy uczyniono ośrodek religijny i polityczny, a jej świątynia  (zbudowana  na  długo  przed  hebrajską  agresją)  stała się symbolem jednoczącym Żydów.
Mikroskopijne państewko Hebrajczyków, zwane w  Torze  buńczucznie  „królestwem”,  okazało się być polityczną efemerydą. Około roku 929 przed Chr. rozpadło się na dwa królestwa  (faktycznie  drobne  księstewka): izraelskie, z centrum w Samarii, i judzkie, położone na południu, ze stolicą w Jerozolimie. „Królestwo” izraelskie trwało niespełna 200 lat i w tradycji żydowskiej okryło się niesławą powrotu do bałwochwalstwa. Wchłonięte przez Asyrię stało się terenem obcej kolonizacji na rozkaz zwycięskich władców. Określenie „Samarytanin” jeszcze w czasach Chrystusowych miało dla Żydów posmak wyraźnie pejoratywny. Po potomkach obcych, narzuconych przez przemoc asyryjską przybyszów nie należało się spodziewać niczego dobrego. Tym bardziej kontrowersyjną była przypowieść o miłosiernym Samarytaninie. Królestwo judzkie istniało dłużej, chociaż i ono stało się igraszką w ręku mocarzy. Popadło kolejno w zależność od Asyrii, potem Egiptu, a następnie Babilonii. Próby odzyskania zwierzchnictwa nad tym skrawkiem Palestyny przez Egipt naraziły państewko żydowskie na katastrofę. Wciągnięte w konflikt interesów Egiptu i Babilonu, księstwo judzkie zostało zmiażdżone przez wojska Nabuchodonozora II. Ludność Jerozolimy została wymordowana, lub też wraz z mieszkańcami innych osad pognana w niewolę do Babilonu. Miasto spalono, a świątynia, duma Żydów od czasów Salomona, który    zrekonstruował, przestała istnieć. Słynna biblijna „niewola babilońska” trwała zaledwie kilkadziesiąt lat, ponieważ państwo następców Nabuchodonozora padło ofiarą nowej potęgi bliskowschodniej: Persji. Władca perski zezwolił Żydom na powrót do ojczyzny i odbudowę świątyni. Wróciła ich tylko część, rzecz jasna, lecz ponownie odżył jerozolimski ośrodek religijny i narodowy. Pod rządami Persów Palestyna jako prowincja Jehudposiadała status autonomii.
                                                    ***
Pierwotne dzieje Izraela były  dramatyczne. Ezoterycy uważają, iż starożytni Żydzi wywiedli się z terenu Indii, byli jednym ze szczepów tamilskich, który z jakiegoś powodu opuścił kraj ojczysty i przeniósł się do Egiptu. Plemionami hebrajskimi, które po latach wyszły z Egiptu  były: pokolenie Józefa, dzielące się na dwa mniejsze: Efraim i Manasse; Issachar, Zebulon, Aszer, Naftali, Dan, Benjamin, Ruben, Gad, Szymon, Jehuda oraz Lewi (plemię kapłanów, podległe nakazowi nieposiadania dóbr materialnych, ślubowało ubóstwo, było ponoć pochodzenia rdzennie egipskiego). Koenów (cohen, kahan, kogan) dziedziczną kastę kapłanów, obowiązują najsurowsze nakazy moralne i eugeniczne. Absolutnie kategorycznie nie mogą oni, ani ich synowie brać za żony kobiety innowiercze, obcoplemienne, ani pochodzące z niższych warstw socjalnych, ani wdów, ani rozwódek, ani pań lekkich obyczajów, ani dziewczyn uprawiających seks przedmałżeński, ani córek włóczęgów, bezdomnych, złodziei, alkoholików, narkomanów, bandytów. Usposobienie bowiem jest dziedziczone genetycznie.
Przez około tysiąc lat naród żydowski posiadał w Palestynie własne państwo. Było ono zbudowane na zasadach ścisłej hierarchiczności i kastowości. Jak uważał Fr. Nietzsche, zasadę hierarchiczną czyli, jak on to określa, „duch kapłański”, Żydzi przejęli  jednak  od Aryjczyków.   Rozwój żydowskiego państwa kapłańskiego nie jest oryginalny: schemat poznali oni w Babilonie: schemat jest aryjski. Jeśli tenże później przy przewadze krwi germańskiej dominował w Europie, to było to zgodne z duchem rasy panującej: był to wielki atawizm. Germańskie średniowiecze zmierzało do przywrócenia aryjskiego ustroju kastowego (...). Schemat niezmiennej społeczności z kapłanami na czele: najstarszy wielki produkt kulturalny Azji w dziedzinie organizacji – musiał naturalnie pod każdym względem zniewalać do rozmyślania i naśladownictwa. – Jeszcze i Platona; ale przede wszystkim Egipcjan”...
Żydzi od zamierzchłej przeszłości żyli w rozproszeniu, doznając przez tysiąclecia nie tylko najstraszliwszych prześladowań, ale i najdziwaczniejszych potwarzy, oszczerstw, wręcz demonizujących i zupełnie odczłowieczających ich wizerunek.  W  dalszym  ciągu  niniejszego  tekstu   przytoczymy   tego  przykłady.
Na szczególną uwagę zasługuje, być może, fakt, iż antysemityzm sięga niekiedy takiego natężenia, że Żydom odmawia się nawet prawa do skarg na... swój tragiczny los! Frank L. Britton w książce Za plecami komunizmu pisze: „Najlepszą definicją judaizmu jest ta, że jest to narodowość oparta na fundamentach rasy i religii. Wszystko to się łączy z innym aspektem judaizmu, a mianowicie mitem o prześladowaniu. Od momentu pojawienia się w historii Żydzi zawsze propagują ideę, że są zawsze uciskani i prześladowani. Ta idea była zawsze główną w żydowskim myśleniu. Mit o prześladowaniu był zawsze cementem i spoiwem judaizmu. Bez tego mitu Żydzi przestali by istnieć, a ich rasowa religijna narodowość od dawna uległaby zagładzie. Żydzi nie zawsze się zgadzają między sobą, ale w obecności wroga (prawdziwego lub urojonego) ich myślenie staje się spójne”.
I cóż z tego, że, być może, tak jest? Przecież nie zmienia to faktu antyżydowskich pogromów, wypędzeń i innych tego rodzaju zbrodni.
Ludwik Korwin, autor 2-tomowego dzieła pt. „Szlachta mojżeszowa” (Kraków 1938) przypisywał Żydom następujące cechy: „wchodzą tylko ze sobą w związki małżeńskie, pogardzani i odseparowani”; „patrząc tylko na interes własny zatracili kompletnie poczucie miłości bliźniego”, „są narodem niesłychanie dumnym, mającym w pogardzie wszystkie inne narody”; „byli sprawcami nihilizmu i anarchizmu, a więc zatruwali społeczeństwa, aby nad upadłymi moralnie tym łatwiej móc panować”; „nawet ci, pragnący naprawienia stosunków społecznych, zamiast je naprawić, wprowadzili tylko szkodliwy ferment, działający rozkładowo”; „są narodem najmniej tolerancyjnym i demokratycznym”; „już Tacyt twierdził, że Żydzi wszystkich nie-Żydów uważają za wrogów”. Mahomet w Koranie ostrzega: „Nie przestawaj w odkrywaniu oszustw dzieci Izraela. Oszustami są oni z małymi wyjątkami”...
Tenże autor w innym miejscu wywodził: „Terminem, którym bardzo lubią Żydzi żonglować, jest tolerancja, w myśl której żądają pełnego równouprawnienia, a zarazem pragną mieć stanowisko wyjątkowe, obchodząc sprytnie równouprawnienie pod względem obowiązków wobec państwa, na którym „pasożydują”...
Celowo zacierają swoje pochodzenie, nawet niektórzy zmieniają wyznanie, aby tym łatwiej zmieszać się z rasą, którą chcą opanować...
Przez swój kapitał rządzą krajami zakulisowo... Opanowali prawie wszystkie zawody, głównie palestrę i medycynę... Starają się opanować szkolnictwo...
Placówką, przez którą zatruwają społeczeństwa, jest prasa w dużej mierze przez nich opanowana...
Żydzi zawsze zwalczają wszelkie idee narodowe, gdyż te, jako zrodzone w zdrowej części społeczeństwa, jako prosty odruch samoobrony przed zalewem obcego żywiołu, są dla nich groźne, usuwając ich na bok od tych ogromnych korzyści materialnych, które czerpią w krajach narodowo nieuświadomionych...
Nawzajem się popierając, opanowali władzę, której pilnie strzegą, nie dając już sobie jej odebrać. Dla zmylenia społeczeństw przechodzą na katolicyzm, pozostając nadal jako przechrzty w gruncie rzeczy Żydami, gdyż trudno, by zmiana religii mogła zmienić rasę i jej cechy. Wielu przyjęło nazwiska narodowe kraju, w którym żyją, ale nie w celu zasymilowania się, lecz ukrycia, zatuszowania swego żydostwa. Stąd też tak często liczne nazwiska historyczne noszą Żydzi, nieraz kalając ich nieskazitelność... Należą oni jednak zawsze do nacji żydowskiej, która tworzy w państwach jakby drugie oddzielne państwo żydowskie, nie mające granic, ale pragnące panować nad całym światem”...
L. Korwin podkreśla afroazjatycki charakter rasowy Żydów i zasadnicze cechy różniące ich od Europejczyków: „Co do pokrewieństwa z rasą murzyńską, to zaznacza się ono nawet w budowie szkieletu, co miał wykazać anatom profesor Totdt: „Wprawdzie istnieje różnica pomiędzy szkieletem konia i osła w budowie miednicy, jest ona jednak mniej wyraźna, jak w kośćcu Aryjczyka i Żyda”, co nawet za życia można na zdjęciu rentgenologicznym wykazać, i co wykazała bawarska królewska akademia umiejętności jako jeden ze sposobów poznawania przynależności rasowej. Także badania mikroskopowe włosów ludzkich wykazały bliższe pokrewieństwo Żydów z Murzynami, jak z Aryjczykami. Tak samo, szczególnie u kobiet, bardzo często odziedziczone są skrzywienia miednicy. Także żydowskie „platfusy” – płaskie stopy, są jedną z częstych cech fizycznych Żydów” (Ludwik Korwin, Szlachta mojżeszowa, t. 1).
Według Alfreda Koestlera, wybitnego żydowsko-amerykańskiego historyka XX wieku, Żydzi europejscy, w tym polscy, nic wspólnego, prócz religii, nie mają z prawdziwymi Żydami, znanymi z Biblii, są to bowiem nie Semici, lecz Chazarowie (Turcy) wyznania mojżeszowego. Także Michaił Dorman w książce „Kak jewreiproizoszli ot Sławian” (Moskwa 2009), jak też Andrej Burowski w dziele „Jewrei,kotorych nie było” (Moskwa 2005, t.1 – 2),  usiłują wykazać, że ani czarnoskórzy wyznawcy Mojżesza, ani chińscy budowniczowie synagog nie są potomkami Abrahama, lecz lokalną ludnością, która z tych czy innych względów przeszła na judaizm. Jedność krwi i genów wyznawców tej religii jest mitem, naród zaś żydowski to globalny superetnos, złożony z elementów obcych sobie nawzajem rasowo. Nie sposób jednak negować faktu, że, jako wyznawcy Mojżesza, ci stepowi koczownicy po masowym osiedleniu się w Polsce, na Rusi i Litwie, prowadzili jednak specyficzny tryb życia, izolowali się od rdzennych mieszkańców tych ziem i wyrobili swój własny, antagonistyczny w stosunku do miejscowej ludności, stereotyp zachowania etnicznego; tak iż można mówić o nich jako o odrębnym i nader oryginalnym etnosie.
Jeśli natomiast chodzi o Żydów prawdziwych, to ich etnos miał ukształtować się ponad 2,8 tysięcy lat temu w pustyniach afro-azjatyckich na skutek zlania się różnych pod względem antropologicznym elementów, należących do rasy czarnej, żółtej  i białej. Istnieje kilka na ten temat hipotez, jedna z nich powiada: „Rasa żydowska miała powstać przed wiekami ze zlania się szeregu różnych plemion do różnych ras należących. Głównymi elementami, z których powstała ich rasa, byli Semici – beduini pustynni, którzy w przeciwieństwie do innych narodów, mających czystą krew semicką, zmieszali się z plemieniem mongolskim – Cheta, z drobnymi plemionami murzyńskimi i z aryjskim plemieniem – Amorytów. Po tych semickich beduinach, w przeciwieństwie do narodów rolniczych, osiadłych i przywiązanych do swej ziemi, Żydzi, już w najdawniejszych czasach, jak Nomadowie żyli, trudniąc się rozbojem, który po upadku państwowości zmienił tylko formę z dawnej krwawej na ekonomiczną, polegającą na dążeniu do opanowania wszelkimi sposobami, wszelkich dróg handlu i przemysłu, by móc dyktować ceny u zdobywać złoto”... (Ludwik Korwin, Szlachta mojżeszowa, Kraków 1938, t. 1).
Zwraca na siebie uwagę w tym fragmencie wątek demonizowania Żydów, obecny w wypowiedziach wielu pisarzy, historyków, artystów o różnym pochodzeniu i światopoglądzie.
O stosunkach judaizmu z religiami Starożytnej Grecji i Rzymu bardzo wnikliwie – choć nieco stronniczo – pisze profesor Tadeusz Zieliński w drugim tomie swego dzieła „Hellenizm a judaizm”: „Należałoby być uosobieniem doskonałości ,  żeby nie być oburzonym tym duchem ograniczoności, pychy, nienawiści ku cywilizacji greckiej i rzymskiej i nieprzychylności dla całej reszty rodzaju ludzkiego, który powierzchowni obserwatorzy uważali za samo sedno judaizmu... W tej wielkiej nienawiści, która od 2000 lat z górą istnieje między rasą żydowską i resztą świata, kto popełnił pierwszą krzywdę? Takiego pytania nie powinniśmy stawiać. W takich sprawach wszystko jest akcją i reakcją, przyczyną i skutkiem. Owo wyłączenie, owe łańcuchy gett , owe odrębne ubiory – wszystko to było niesłuszne. Ale który z dwu obozów pierwszy tego zażądał? Ci, co uważali siebie za splugawionych przez zetknięcie się z poganami, co wymagali dla siebie odosobnienia, społeczeństwa własnego. Fanatyzm stworzył kajdany, a kajdany spotęgowały fanatyzm: nienawiść bowiem płodzi nienawiść...”
W tych wymownych słowach E. Renan odpowiada jednak na pytanie, które według niego nie winno nawet być stawiane – pytanie o początkach antysemityzmu, aby utrzymać gwoli tradycji to niedorzeczne słowo. Póki mówiono o antysemityzmie jedynie na gruncie stosunków chrześcijańsko-żydowskich, można było uważać za otwarte pytanie o pierwszego winowajcę; nietolerancji bowiem żydowskiej odpowiadała  nietolerancja chrześcijańska. Takie też było i jest stanowisko obserwatorów powierzchownych, nic nie wiedzących i nie chcących wiedzieć o analogicznych stosunkach przed chrześcijaństwem. Na tym ostatnim zaś gruncie owo pytanie otrzymuje odpowiedź rychłą i niedwuznaczną; mamy bowiem z jednej strony społeczeństwo grecko-rzymskie z jego zasadniczą i powszechną tolerancją, z jego bezgranicznym zamiłowaniem samego pojęcia ludzkości, humanitas, przezeń i tylko przezeń stworzonego – z drugiej strony lud zamknięty w sobie, niegościnny dla obcowyznawców, wszystkich nienawidzący, wszystkim złorzeczący, oprócz samego siebie. Tu więc widzimy wyraźnie, jak akcja wywołuje reakcję, jak odrzucenie braterskiej dłoni przy ognisku domowym i ognisku gminnym rodzi ową nienawiść, która odtąd zostaje dziedziczną dla obu stron.
Najbardziej namacalny jest dla nas antysemityzm literacki; chociaż te świadectwa o nim, co się zachowały, są względnie bardzo szczupłe, jednak dają one nam dostateczne pojęcie o stosunku wykształconego społeczeństwa obu narodów antycznych do Judejczyków i o zarzutach, które im czyniono.
Pierwsze wzmianki helleńskich pisarzy są dla nich dość przychylne; pochodzą one od Arystotelesa i jego ucznia Teofrasta, którzy judejskiego środowiska jeszcze z własnego doświadczenia nie znali. Arystoteles w swoich podróżach zapoznał się z jednym Judejczykiem, który, jak mówi, był Hellenem nie tylko z mowy, ale i z duszy; Teofrast swoich źródeł nie wymienia, i chociaż on ma pewne zastrzeżenia wobec kultu ofiarnego Judejczyków, widzi jednak w nich i on coś w rodzaju sekty filozoficznej. Ale już od III wieku, dzięki zetknięciu się osobistemu z judejskim środowiskiem, zaczynają się zaczepki i zarzuty bynajmniej nie zawsze usprawiedliwione. Nie dziw, że ośrodkiem, z którego promieniował ów literacki antysemityzm, była Aleksandria; tu Judejczyków było najwięcej – około 40% – tu mieli oni najwięcej praw i wskutek tego najbardziej narażali się mieszkańcom, tu na koniec kiełkowała tradycyjna, z każdą paschą ponownie wszczepiana nienawiść do dawnego „domu niewoli”. To też Manethon – zhellenizowany Egipcjanin, autor historii Egiptu w języku greckim i razem z Tymoteuszem twórca religii hellenistycznej Izydy – oburzony po przeczytaniu Księgi Wyjścia, napisał w odpowiedzi swoją własną Księgę Wyjścia; według niej Izraelici mieli pochodzić od trędowatych Egipcjan, których faraon izolował w kamieniołomach. Czy on to sam wymyślił, czy zużytkował grecko-egipskie plotki, tego nie wiemy; trąd i pokrewne choroby skóry, jak widać z Biblii, często się spotykały u Izraelitów, i nie dziw, że otaczający ludzie zauważyli to i wykorzystali. W dalszym ciągu były dodawane inne jeszcze zarzuty; tajemniczość świątynnego kultu w Jerozolimie podniecała wyobraźnię Greków. Swój szczyt osiągnął ten kierunek w początku I w. prz. Chr. dzięki Pozydoniuszowi. Ten historyk i filozof starał się połączyć i pogodzić  religię helleńską z filozofią; było więc rzeczą naturalną, że Judejczycy, jako wrogowie hellenizmu, byli mu w wysokim stopniu antypatyczni. Podzielał tę antypatię i retor Molon, jego współczesny i poniekąd ziomek, ponieważ obaj mieszkali w Rodos, gdzie była również znaczna gmina judejska. Niechęć ich do Judejczyków miała dla tych ostatnich fatalne skutki, gdyż obaj mieli znaczne wpływy w Rzymie. Cycero był wielbicielem obu; jego jednakże antysemitą – i w dodatku „krańcowym” – nazywać właściwie nie wolno. Żywił on dla Judejczyków ową spokojną pogardę, która odtąd była charakterystyczną cechą panów świata w ich stosunku do tego narodu. Jest ona jeszcze bardzo spokojna za Augusta, jak widać z aluzji Horacego: rośnie jednak za Tyberiusza, Nerona, Flawjuszów, i osiąga swój szczyt u Tacyta, historyka wojny judejskiej.
Jednocześnie rośnie antysemityzm i u Greków; tutaj jest on jednak nacechowany nie spokojną pogardą, lecz bardzo namiętną nienawiścią. Do szczytu dochodzi ona znowu u Aleksandryjczyka, gramatyka Apiona. Osobistość to była, zdaje się, nie bardzo poważna – „pobrzękadło świata” (cymbalum mundi), według cesarza Tyberiusza. Czy napisał on odrębne dzieło przeciw Judejczykom, o tym należy wątpić; zdaje się raczej, że jego antysemickie wynurzenia były zawarte – tak samo jak i u Manethona – w jego Dziejach Egiptu, w których opis wyjścia Izraela był dostateczną pobudką dla charakterystyki tego narodu. Można przypuścić, że Apion z sumiennością gramatyka zewsząd zebrał i – wprawdzie nie bardzo systematycznie – wyłożył w swoim dziele wszystkie zarzuty, które kiedykolwiek ktokolwiek czynił potomkom Abrahama – czy to z powodu ich wyjścia z Egiptu, czy z powodu ich kultu i zakonu, czy wreszcie z powodu ich prywatnego życia, które Aleksandryjczykom było lepiej znane, ale też było u nich źródłem plotek bardziej ożywionych, niż gdziekolwiek na świecie.
To też dzieło Apiona było swego rodzaju biblią antysemitów w starożytności; wpływ wywierało taki, że jeszcze o dwa pokolenia później Józef uważał za stosowne napisać przeciwko niemu swą apologię Izraela i judaizmu. Są to owe dwie księgi „Przeciwko Apionowi”, za które jego współwyznawcy do dziś dnia są skłonni do przebaczenia mu zdrady swojej ojczyzny. My raczej jesteśmy mu wdzięczni za cenny materiał, przez niego zebrany, tym  bardziej, że nie ogranicza się do jednego tylko Apiona, lecz uwzględnia także i inne objawy ruchu antysemickiego w literaturze greckiej.
Ta literatura jednak była pokarmem warstw wykształconych; pospólstwo rozkoszowało się raczej w przedstawieniach teatralnych. Komedia polityczna, która niegdyś kwitła w Atenach, za czasów hellenistycznych zmartwychwstała w Aleksandrii w postaci mima i stąd promieniowała na cały wschód – do Cezarei palestyńskiej, Antiochii itd. Nie dorównywał on bynajmniej genialności Arystofanesa, miał jednak swoją wartość jako wykładnik nastroju społeczeństwa. Otóż w tym mimie Judejczyk – tak samo jak później w średniowiecznych misteriach – był jedną z najulubieńszych, ale naturalnie nie najukochańszych postaci. O tym, jak był w nich przedstawiany, daje pojęcie – co prawda, dla czasów nieco późniejszych, bo w III w. po Chr. – opowiadanie r. Abbahu. Rabbin nawiązuje do Ps.LXIX 13: «Mówili przeciwko mnie, którzy siedzieli w bramie, i śpiewali przeciw mnie, którzy pili wino», i tłumaczy tak: «Ci, którzy siedzieli w bramie», są to poganie, przesiadujący w teatrach i cyrkach, a «ci, którzy pili wino», są to ciż sami poganie, kiedy siadają do stołów, jedzą, piją i upijają się. Wtenczas przesiadują, gadają o mnie i wyszydzają mnie, mówiąc: my nie będziemy zmuszeni karmić się strączkami karubów (t.j. chlebem świętojańskim), jak ci Judejczycy. I mówią jeden do drugiego: ile lat chcesz żyć? – a ten odpowiada: ile trwa koszula szabatowa Judejczyka. Albo też wprowadzają w swych teatrach wielbłąda, pokrytego (czarną) kołdrą. Pytanie: dlaczego ten wielbłąd jest w żałobie? – i odpowiedź: u Judejczyków teraz właśnie rok szabatowy (rzecz dzieje się w Cezarei palestyńskiej), jarzyny u nich zabrakło, więc jedli kolce, którymi się karmił wielbłąd, i dlatego on jest w żałobie. Albo też wprowadzają na scenę Momusa (jest to błazen w greckim mimie) z głową ogoloną. Pytanie: dlaczego Momus ogolił głowę? – Momus odpowiada: winni temu są Judejczycy; wszystko bowiem, co zarobili w ciągu tygodnia, zjadają w szabat, a ponieważ nie mają drzewa do gotowania, więc łamią i palą swoje łóżka, wskutek tego zaś muszą spać na ziemi, włosy ich są pełne kurzu, muszą je smarować olejem, zatem olej drożeje – i oto dlatego (należy dopełnić) ogoliłem sobie głowę, ponieważ na tak drogi olej mnie nie stać. – Jak widać, dowcip w tych drwinach jest bardzo względny; chodzi jedynie o to, aby za wszelką cenę ośmieszyć tych, co dziwactwem swoich zwyczajów narażali się pospólstwu.
Było to jeszcze do zniesienia; nie zawsze jednak nieprzychylny nastrój społeczeństwa przybierał takie względnie łagodne formy, zbyt często ogarniał ludność zamieszkiwanych przez Judejczyków miast szał niszczycielski. Wtenczas występował na widownię „aktywny antysemityzm” i jego obrzydliwy przejaw – pogromy. Nie ma potrzeby ich opisywać; jest to, niestety, zjawisko aż nadto znane nowym czasom i nawet teraźniejszym. Kiedy się zaczęły i w jakich warunkach?
Kiedy? Podobno od samego początku judejskiego rozproszenia; pierwszy bowiem pogrom, o którym wiemy, należy jeszcze do czasów perskich. W tym zaś okresie, o którym tu mowa, pierwszy znany nam miał miejsce w Aleksandrii za cesarza Kaliguli w 38 r.: wiemy o nim dzięki temu, że go opisał świadek naoczny, Filon, w swym pamflecie przeciw namiestnikowi Awiliuszowi Flakkowi. Nie trzeba jednak zapominać, że historia miast hellenistycznych jest nam znana bardzo fragmentarycznie; literatura historyczna owych czasów zaginęła, a gałąź pomocnicza, epigrafika, nic nam nie daje, gdyż pogromów nikt na kamieniu nie uwiecznia. Atoli, będąc dla nas pierwszym, nie jest ów pogrom 38 r. nawet dla nas bynajmniej ostatnim. Takie same walki powtarzały się na ulicach Aleksandrii i za Nerona, i za Wespazjana, i później: wojna zaś judejska 66-70 r. dała hasło do niezliczonych pogromów w sąsiadujących z Judeą miastach Syropalestyny. Za Trajana nastąpił odwet: trudności cesarza w wojnie na wschodniej granicy znowu dały Judejczykom powód do szalonych nadziei na zagarnięcie władzy wszechświatowej, gminy judejskie powstały z orężem w ręku w Aleksandrii i innych miastach hellenizmu i zaczęły mordować swoich pogańskich współobywateli. Legjony dały sobie wreszcie radę z powstańcami, ale skutkiem było wytępienie prawie całej, niegdyś tak licznej gminy judejskiej w Aleksandrii.
Jakie zaś były warunki tych pogromów? Posługując się zdrową metodą Tucydydesa, należy przede wszystkim odróżniać przyczyny i powody – wybuchowy materiał  i  iskrę, co doprowadziła do wybuchu.
Wybuchowym materiałem była głęboka, żywiołowa, gromadzona w ciągu długoletniego współżycia niechęć Hellenów i pogan w  ogóle do tej drzazgi, którą oni odczuwali w ciele swych miast. Co zaś do przyczyny tej niechęci, to tu teraźniejszość w żaden sposób nie może nam służyć za podstawę analogii dla owej przeszłości. U nas, kiedy jest mowa o nienawiści chrześcijańskiego społeczeństwa do Żydów, słyszy się najczęściej słowa: wyzyskiwacze, paskarze, lichwiarze itd.; podaje się przeważnie przyczyny ekonomiczne, osnute na wyobrażeniu o Żydach, jako działaczach w dziedzinie handlu i bankierstwa. W starożytności – ku wielkiemu utrapieniu zwolenników teorii ekonomicznego materializmu, – te ekonomiczne przyczyny poważnej roli nie odgrywały. W handlu Judejczycy dopiero od V w. po Chr. zaczynają brać czynny udział; co do lichwiarstwa, to apologeci aż do niedawnych czasów mogli z triumfem twierdzić, że nasze źródła, dość obfite przecie, nie podają nam ani jednego przykładu uprawiania lichwy przez Judejczyków. Teraz, co prawda, tego tak stanowczo utrzymywać nie można: lat 15 temu znaleziony został list jednego aleksandryjskiego kupca do drugiego (r. 41 po Chr.) z radą pogodzenia się ze swym wierzycielem i z przestrogą: strzeż się Judejczyków. Pomimo wysiłków apologetów, żeby tym słowom dać inne znaczenie, Juster słusznie uważa, że mamy tu „oczywisty dowód uprawiania przez Judejczyków lichwy i bankierstwa w Aleksandrii, oraz, że korzystali oni z tego dla odwetu na swych prześladowcach”; ale jeżeli nawet byli w Aleksandrji Szajlokowie, za czasów Kaliguli, to uogólniać tego pojedynczego świadectwa nie wypada.
Istotne przyczyny owej żywiołowej niechęci są nam już znane. W olbrzymiej i przeważnie greckiej Aleksandrii zagnieździła się poważna liczba obywateli, żyjących swoim odrębnym życiem, ponieważ uważała bogów swoich gospodarzy za „obrzydłe bałwany”, a ich samych za „nieczystych”, z którymi żadne obcowanie nie jest możliwe. Od władz wymagała ona dla siebie coraz większych praw, uchylając się jednocześnie o ile można od pełnienia obywatelskich obowiązków, uzyskiwała je zaś dzięki temu, że te władze, nie będąc bardzo dobrze usposobione dla greckiego społeczeństwa, sprzyjały temu obcemu i wrogiemu żywiołowi judejskiemu. To mogło chyba wystarczyć; a jednak to nie wszystko. Ów judejski żywioł nie przestawał na równouprawnieniu i nawet na przywilejach – przecie nie będziemy myśleć, że takie wynurzenie, jak IV Ezdrasza „skoro dla nas stworzyłeś ten świat, dlaczego go nie posiadamy?” pozostawały tajemnicą śród wyznawców Jehowy! Nie, Mesjasz miał przyjść, król z rodu Dawida miał zdobyć berło dla siebie i dla synów Izraela, a poganie będą „lizali proch ich stóp”. Całe judejstwo żyło w podnieconej atmosferze tego oczekiwania. Co prawda, Jerozolima jest ujarzmiona, panują w niej nienawistni prokuratorzy rzymscy – taka była wola okrutnego Tyberiusza. Ale oto Tyberiusza nie stało, z zezwolenia jego następcy Kaliguli jedzie do Palestyny nowy król, Herod Agrypa, przyjeżdża także do Aleksandrii. Można sobie wyobrazić, jakiego zawrotu głowy dostała judejska gawiedź w tym hałaśliwym mieście! Przecie nie upłynęło i pięciu lat, jak władze rzymskie były zmuszone ukrzyżować w Jerozolimie rzekomego „króla judejskiego!” Tamten jednak był to skromny rabin ze wzgardzonej Galilei, pędzący życie tułacze ze swymi dwunastu uczniami; a ten to prawdziwy król z licznym orszakiem, ubranym w złoto i srebro! To też pospólstwo judejskie oszalało: witano go powszechnie okrzykami: Panie! Panie!
To była iskra. Próżno starał się prefekt Awiliusz powstrzymać oburzonych Greków; zmuszono go stanąć na ich czele i zaczął sił ów okrutny pogrom – pierwszy znany nam w dziejach hellenistycznego judaizmu.
Skutki były niezmiernie ciężkie. Kiedy po krótkim panowaniu obłąkanego Kaliguli objął władzę łagodny i względnie rozsądny Klaudiusz, Judejczyków aleksandryjskich opanowała chęć odwetu: wydobyto oręż, zręcznie schowany przed bacznością byłego prefekta, tłumy judejskie – pamiętajmy, że stanowiły one 40 procent mieszkańców – zasilone przez umyślnie sprowadzonych z pozostałego Egiptu i Syriopalestyny pomocników, rzuciły się na swych prześladowców i zaczęła się prawdziwa „wojna”, jak ją nazywa dokument, o którym powiem w tej chwili. Jak sobie z nią dał radę nowy prefekt, tego nie wiemy. tak czy inaczej doszło do rozejmu, i oba obozy, „niby dwa odrębne miasta”, posłały swych przedstawicieli do cesarza. Cesarz  wysłuchał obie strony, ale wyrok swój posłał im dopiero potem w liście do nowego prefekta. Kopia tego listu niedawno (1924) została odnaleziona. Jest on ogromnie ciekawy. Cesarz – wbrew streszczeniu Józefa, który tu znowu bezczelnie fałszuje – jest wcale nieprzychylnie usposobiony dla Judejczyków, których widocznie posądza o wznowienie wojny domowej; zabrania im sprowadzać rodaków skądinąd, zabrania się starać o nowe przywileje i krzywymi drogami dążyć do uzyskania obywatelstwa aleksandryjskiego; a w zakończeniu wypowiada wojnę „chorobie, która grozi ogarnięciem całego świata”. Jak widać, marzenia Pseudo-Ezdrasza już wtenczas kiełkowały w umysłach.
To było w 41 r., w pierwszym roku panowania Klaudiusza. Czy jego gniew na Judejczyków i traktowanie judaizmu jako „choroby wszechświatowej”, były spowodowane wyłącznie przez zajścia aleksandryjskie i nie miały powodów bliższych? Niestety w „Rocznikach” Tacyta pierwsze lata Klaudiusza zaginęły w dużej luce, która pochłonęła cały środek dzieła; za to w krótkiej biografii Swetoniusza znajdujemy znamienną wzmiankę: „Judejczyków, którzy wzniecili wówczas srogie rozruchy pod dowództwem swego Mesjasza, z Rzymu wypędził”. Mesjasz bowiem, król judejski z rodu Dawidowego, był według proroctwa rękojmią władzy wszechświatowej Izraela.
W dalszym jednak ciągu swego panowania Klaudiusz złagodniał w stosunku do Judejczyków; nasze źródła przypisują to wpływowi króla Agryppy – widocznie drugiego – i jakiejś Judejki Salomei. Historia Estery powtórzyła się za tego nowego Aswerusa; i kiedy rozruchy w Aleksandrii  znowu wybuchły, wodzowie Hellenów tego miasta, Izydor i Lampon, – znaliśmy ich już z Filona jako zajadłych antysemitów – znaleźli cesarza usposobionego dla nich bardzo wrogo. Obaj byli już starcami; wiedząc, że los ich jest przesądzony, trzymali się wobec niego bardzo zuchwale, wytykając mu nawet jego Salomeę; i na zakończenie Lampon, zwracając się do Izydora, radzi mu dać spokój, ponieważ cesarz jest wariatem i nic nie rozumie. Oczywiście obaj zostali straceni; ale papirus, który zachował nam świadectwa o tej ciekawej rozprawie, świadczy jeszcze o jednej rzeczy niemniej ciekawej: mianowicie, że społeczeństwo helleńskie w Aleksandrii uważało Izydora i Lampona za męczenników swej sprawy narodowej i czciło ich pamięć w ciągu całych stuleci.
To było w roku 54; wkrótce potem (56) Klaudjusz umarł. Za jego następcy Nerona mamidło władzy wszechświatowej w dalszym ciągu unosiło się przed chorobliwie napiętą wyobraźnią Judejczyków, aż doprowadziło w r. 66 do wielkiego powstania w Palestynie. Że bowiem właśnie ono było główną przyczyną tego powstania, o tym świadczą oba obozy jednomyślnie. „U wielu”, mówi Tacyt, „powstało przekonanie według przepowiedni w starych księgach kapłańskich, że Wschód ma się za owych czasów wzmocnić i że mężowie, pochodzący z Judei, osiągną władzę wszechświatową”. – „Powszechnie”, mówi Swetoniusz, „było szerzone stare i stanowcze zdanie, iż przeznaczone jest, by właśnie w tych czasach ludzie, pochodzący z Judei, zagarnęli władzę nad światem: to (proroctwo) Judejczycy odnieśli do siebie i wskutek tego powstali”.– „Najbardziej”, mówi Józef „doprowadziły Judejczyków do powstania dwuznaczne przepowiednie w ich Piśmie świętem, opiewające tak: onego czasu z ich kraju powstanie ten, co opanuje świat”. Józef bardzo zręcznie zastosował te przepowiednie do samego Wezpaziana, ale i z jego słów wynika, że wodzowie powstania – a więc Jan z Gischali, lub Szymon bar-Gjora, lub Eleazar, a może i wszyscy trzej – za Mesjaszów uważali samych siebie. Smutny koniec powstania zadał kłam ich mesjanicznym pretensjom, nie ochłodził jednak mesjanicznej nadziei Judejczyków.
Właśnie wtenczas bowiem była napisana owa apokalipsa ps.-Ezdrasza, w której ta nadzieja znalazła swój najjaskrawszy wyraz. Co prawda żelazna ręka Domicjana w zarodku ją stłumiła; władze rzymskie zarządziły nawet poszukiwanie i tępienie rzekomych potomków Dawida jako możliwych Mesjaszów i królów judejskich. Ale łagodność jego następców, a zwłaszcza szlachetnego Trajana, była pobudką do nowych prób jej urzeczywistnienia. Korzystając z jego trudnej wojny partyjskiej, Judejczycy znowu powstali w Cyrenie, w Egipcie i nawet w Palestynie. Znowu mamy w ośrodku „króla”, a więc i Mesjasza – Lukuasa, po grecku Andrzeja; znowu główną areną bojów była Aleksandria. Zaczepny charakter tego powstania jest powszechnie uznany; o jego zawziętości świadczy fakt prawie zburzenia pięknego miasta przez Judejczyków – i prawie wytępienia jego niegdyś tak potężnej gminy judejskiej.
Po wyroku prawicy – wyrok prawa: znowu winowajcy obu obozów musieli się zjawić przed oblicze cesarza, którym był, po śmierci Trajana, jego następca Hadrian. Nam się jednak zachowały tylko akta sprawy Hellenów, którzy ponosili odpowiedzialność za wybryki swoich rodaków: jest to dalszy ciąg owych „aktów męczeńskich”. Oczywiście winowajcy ponieśli karę; ale gniew cesarza, estety i filhellena, zwrócił się przeważnie przeciw Judejczykom. Stąd – zakaz obrzezania, plan odbudowy Jerozolimy ze świątynią Zeusa na Syjonie, a w dalszym ciągu – ponowne i na razie ostatnie powstanie 132-35 r. I znowu mamy Mesjasza - był  nim ów „książę” Szymon, który z aluzją do Num. XXIV 16 nazywał siebie bar-Kochba, „synem gwiazdy”, i nawet przez słynnego rabina Akibę, wodza duchowego Judejczyków, został jako Mesjasz uznany. Niedługo jednak błyszczała nowa gwiazda nad Izraelem; i teraz dopiero, po tym najboleśniejszym rozczarowaniu, mamidło władzy wszechświatowej roztopiło się w eterze.
Takie były skutki owej modlitwy Ezdrasza: „Skoro dla nas stworzyłeś ten świat, dlaczego go nie posiadamy?” Nie posiedli go jego współwyznawcy ani wtenczas, ani kiedykolwiek; natomiast oddał się on z własnej woli temu, który wyraźnie powiedział, że jego królestwo nie jest z tego świata.
Zaborcze zamiary judaizmu z góry były skazane na porażkę; natomiast zbliżenie się jego z hellenizmem drogą własnej hellenizacji zapowiadało się zupełnie dobrze – przez pewien czas, nie tylko na rozproszeniu, ale nawet w Palestynie. Mniemanie bowiem o zasadniczym przeciwieństwie pod tym względem między rozproszeniem a Jerozolimą, zdaje się, nie jest słuszne; co najwyżej, mogły być różnice w stopniu, łagodzone ciągłym obcowaniem między synagogami tu i tam. R. Hillel, mówią, z Babilonu przyjechał do Jerozolimy, aby się przekonać, czy jego metoda tłumaczenia Tory zgodna jest z tradycją metropolii; oczywiście dbano o to, żeby w łonie judaizmu nie powstały herezje. Hellenizacja zaś samej Jerozolimy, bardzo mocna w III w. prz. Chr. i za obu Antjochów, stłumiona czasowo za Machabeuszów, rozpoczyna się znowu w I w. prz. Chr. i osiąga swój szczyt za Heroda. Jej naocznym dowodem  są greckie imiona własne nie tylko w rodzinie rządzących – Hasmonejów i Herodów – ale i w pospólstwie.
Z powyższych wywodów widzimy, jak skomplikowane były stosunki Żydów z innymi etnosami w starożytności. Aby uniknąć jednak jednostronności, wypada wysłuchać także tego, co na ten temat mówi nauka żydowska, która – rzecz naturalna – ujmuje temat nieco inaczej, uważając iż w okresie pierwszych stuleci nowej ery rozgorzała „walka ideologiczna” między trzema systemami religijnymi: judaizmem, poganizmem i chrześcijaństwem. Każda z tych formacji była zmuszona walczyć na dwóch frontach, a nigdy nie doszło do sojuszu dwóch z nich przeciwko trzeciemu, choć niekiedy usiłowano coś takiego zrealizować. Profesor Efraim E. Urbach (The Sages – their Concepts and Beliefs) pisze: „W okresie rozpowszechniania się chrześcijaństwa nie sposób mówić o zbliżeniu innych narodów z Żydami tylko dlatego, że Żydzi i nie-Żydzi byli zmuszeni do walki ze wspólnym wrogiem, dokładnie tak, jak z drugiej strony Żydzi i chrześcijanie nie zostali sojusznikami we wspólnej walce przeciwko pogańskiemu Cesarstwu Rzymskiemu. Co prawda Celsus, a potem Porfiriusz, cesarz Julian i tym podobni działacze pogańscy wyrażali gotowość uznania, a nawet pochwalania (ze względów taktycznych) wierności Żydów swym tradycjom i prawom przodków. Nie bacząc jednak na to i oni z całą ostrością wypowiadali się przeciwko twierdzeniom Żydów, że ich Bóg jest «Jedyny a drugiego nie ma», że są oni Jego narodem wybranym, oraz przeciwko temu, że Żydzi nie potrafili porzucić swej wiary w nieuchronne zniknięcie pogaństwa i w swą misję, polegającą na przybliżeniu pogan do Wiary Prawdziwej.
Walka zaś chrześcijan przeciwko poganizmowi także nie przywiodła ich do sojuszu z Żydami, ponieważ obok tej walki twierdzili wyznawcy Chrystusa, iż wybraność Izraela jest już nieaktualna, a razem z nim minął czas Tory i przykazań, i że kościół, „złożony z różnych narodów”, odziedziczył miejsce „wspólnoty Izraela”. Zabiegając o przygotowanie pogan do przyjęcia ich „dobrej wieści” chrześcijanie rozpalali jednocześnie wrogość w stosunku do „Izraela cielesnego” i przygotowywali grunt pod prawa antyżydowskie i prześladowania, które się rozpoczęły w IV wieku, gdy „całe Imperium poszło za herezją”, to jest za chrześcijaństwem. Od tego momentu w oczach mędrców żydowskich stało się ono „królestwem nieprawości, uwodzącym świat swymi bajkami”.
W ciągu 150 lat, od rozbicia powstania Bar-Kochby aż do zwycięstwa chrześcijaństwa w Cesarstwie Rzymskim, żydowscy mędrcy musieli walczyć na dwa fronty. Po pierwsze – przeciwko poganom, negującym wybraność bożą Izraela na podstawie tego, że lud podbity, zniewolony, pozbawiony niepodległości i Świątyni nie może być narodem wybranym, co więcej, taki naród jest niepełnowartościowy. I po drugie – przeciwko chrześcijanom, uważającym się za dziedziców bogowybrańców, „pierworodztwa” i Prawa, zawartego przez Izrael z jego Bogiem. Co prawda polemika z obu stron opierała się na cytaty z Biblii, ich komentarz i interpretację, lecz jednocześnie odwoływano się do realnych faktów i stosunków wzajemnych, co w niemałym stopniu określało jej formę i natężenie”. Ostrą formę i wysokie natężenie – dodajmy od siebie. 
Na marginesie dodajmy, że wszelkie nauki o własnej wyższości nagminnie służą zamaskowaniu i usprawiedliwieniu jakiegoś paskudztwa w stosunku do tych, których uważamy za „gorszych”. Tam, gdzie nie popełnia się żadnych świństw finansowych, gospodarczych, politycznych, militarnych, obyczajowych w stosunku do „obcych”, nie ma potrzeby ich usprawiedliwiania post et ante rem doktrynami o własnej wyższości a cudzej trzeciogatunkowości. Aby bez wyrzutów sumienia czynić komuś owe świństwa, należy najpierw uczynić dwie rzeczy: ogłosić tego kogoś za „świnię” i samemu zostać świnią. O ile te rzeczy nieraz przychodziły dość łatwo talmudystom, donoszącym np. podczas sowieck-niemieckiej okupacji Polski w latach 1939/44 na polskich nauczycieli, lekarzy, inżynierów, księży i uczestniczącym razem z sowietami i hitlerowcami w ich aresztowaniu, więzieniu, mordowaniu i deportacjom, to strona chrześcijańska miewała w tym względzie więcej skrupułów: gdy Niemcy podczas II wojny światowej żądali od polskich księży układania spisów lokalnych Żydów, przeznaczonych do uboju, ci odmawiali i byli rozstrzeliwani; a gdy w 1943 roku okupanci niemieccy nakazali metropolicie prawosławnemu jednego z miast greckich i burmistrzowi tegoż miasta przygotowanie listy proskrypcyjnej mieszkańców żydowskiego pochodzenia, nazajutrz otrzymali tę listę, na której widniały dwa nazwiska – tegoż metropolity i burmistrza…
                                                             ***
Już w tym miejscu wypada zaznaczyć, że fundamentalnym wytworem ducha hebrajskiego jest  Tora”, czyli  Tanach”, dzieło jednocześnie filozoficzne, historyczne, prawnicze, medyczne, etyczne, religijne, pedagogiczne. Powstawało ono prawdopodobnie w ciągu około tysiąca lat, początkowo, jak się wydaje, w postaci luźnych notatek o charakterze dydaktycznym i pod wpływem znacznie starszych ksiąg egipskich, sumeryjskich, babilońskich, perskich, a nawet indyjskich. Od tamtych pradawnych czasów kształtuje się znamienna cecha mentalności żydowskiej żywa do dziś -  otwartość i chłonność na  dorobek intelektualny innych narodów. Stąd zarówno imponujące bogactwo i różnorodność  idei, myśli, postulatów w  Torze” zawartych, jak i ciężki zarzut plagiatu i kradzieży obcych dóbr duchowych, wysuwany pod adresem Żydów przez uczonych z obrębu kultury arabskiej, mahometańskiej, buddyjskiej. Sami ortodoksyjni Żydzi uważają  Tanach  za dzieło podyktowane  „narodowi wybranemu”  przez   Boga osobiście, a stanowiące niejako program i wyznacznik misji dziejowej tegoż narodu; dzieło, uczące nie tylko trwania przez tysiąclecia w zmiennym i często wrogim świecie, ale i tego, jak nad tym światem rozciągnąć swe panowanie. Jak powiada Baal Szem Tow, „cały swój cel Tora widzi w tym, aby sam człowiek stał się Torą”,  czyli  aby został   istotą obdarzoną mądrością. W języku hebrajskim każda z ksiąg  Tory” nazywana jest według swego pierwszego lub drugiego wyrazu, podczas gdy w językach innych narodów te nazwy nawiązują do treści odnośnych fragmentów.
 Jak twierdzą rosyjscy socjologowie  Polikarpow i Łysak, istnieje  Tanach” pisana, dostępna nie tylko dla Żydów, ale i „Tora” ustna, której nauki są przekazywane wyłącznie w zamkniętych przed  gojami  pomieszczeniach, a przeznaczone tylko dla członków  „narodu wybranego” ,  których treści  w żadnym razie nie powinni poznać  nie-Żydzi. Zawiera ona doktrynę etyczną, w której obowiązują inne normy niż głoszone wszem i wobec, a które są oparte na szowinistycznej doktrynie żydowskiego etnocentryzmu, na koncepcji niższości, wręcz zwierzęcości, wszystkich nie-Żydów, w stosunku do których nie obowiązują normy humanitaryzmu, miłości czy choćby szacunku. Tak np. Józef Flawiusz, historyk żydowsko-rzymski, twierdził, że  nasz prawodawca kategorycznie nam zabrania wyśmiewania lub profanacji bogów, uznawanych przez inne narody”. Jednocześnie jednak ustna  Tora” sugeruje, że jedyną prawdziwą wiarą jest judaizm, a wszystkie pozostałe religie są fałszywe i powinno się je oraz ich wyznawców nienawidzić, a przy okazji wydrwiwać i wyniszczać.
Obie  Tory  stanowią niezmienną i nietykalną  mądrość narodową, zawierają paradygmaty aksjologiczne i opisują schematy zachowań ludzkich w  tych czy innych sytuacjach. Ponieważ  sytuacje życiowe są zmienne i dalece nie wszystkie z nich mogły zostać przewidziane i opisane w  dawnych wiekach, opracowano też sztukę odpowiedniej interpretacji poszczególnych tez  Tanach” tak, aby mogła dać receptę na postępowanie we wszystkich możliwych do pomyślenia okolicznościach.  Tę sztukę i tę władzę posiada  Sanhedryn, najwyższy wszechświatowy sąd mędrców i uczonych żydowskich, oraz sądy rabiniczne w poszczególnych krajach i miastach, jak też tajne zgromadzenia odnośnych elit finansowych i intelektualnych, podejmujących decyzje dotyczące tego, jak mają się zachować obywatele nieformalnego globalnego państwa żydowskiego w danej konkretnej sytuacji. One też podają obowiązujące interpretacje „Tory” w bieżących, zmieniających się sytuacjach geopolitycznych. (Tak np. w swoim czasie podjęto decyzję o powszechnym wsparciu przez  światowe żydostwo ruchu komunistycznego, a potem  -  o tegoż ruchu  likwidacji). Wielość interpretacji tekstów religijnych umożliwia planowanie i programowanie postępowania  członków  „narodu wybranego” w dowolnych warunkach i w każdej sytuacji egzystencjalnej. Przy wszystkich rozmaitych interpretacjach  Tory” Żydzi bez wyjątku od dołu do góry traktują ją jako absolutnie niepodważalny autorytet intelektualny i moralny, jako bezwzględną i nietykalną świętość. W parze z tym często jednak idzie pogardliwy, a nieraz i pełen nienawiści, stosunek do obcych ksiąg świętych, sapiencialnych i dydaktycznych. Żydowscy uczeni i politycy z reguły ignorują zdanie obcych. „Nie ważne, co mówią nie-Żydzi, ważne, co czynią Żydzi”  -  lapidarnie ujął tę postawę Dawid Ben  Gurion.
Podstawową i absolutnie nietykalną ideą  wszystkich ksiąg  „Tanach”  stanowi teza o bogowybraności narodu hebrajskiego. Ta nauka napawa ortodoksyjnych Żydów z niczym nieporównywalną dumą narodową, wiarą w swe mesjaniczne powołanie, poczuciem wyższości w stosunku do całej ludzkości. Mniejsza o to, czy tym przekonaniom i emocjom odpowiada jakakolwiek rzeczywistość;  fakty czysto psychologiczne (wirtualne, wyobrażeniowe  czyli mity) są nie mniej ważne niż empiryczne i nieraz wywierają głęboki wpływ na postępowanie ludzi, a więc i na dzieje ludzkości.
Szczególną rolę w  Torze  odgrywają tak zwani prorocy, jacyś niezwykli, dziwni,  „natchnieni”  mężowie, jak np. Izajasz  (ok. 740 – 700 p.n.e.); Jeremiasz (ok. 627 – 585 p.n.e.)  czy  Ezechiel  (ok. 593 – 571 p.n.e.).  Zjawiali się oni okresowo jakby znikąd w chwilach szczególnego zamętu i upadku moralnego Hebrajczyków; byli kłótliwi, zawzięci, dokuczliwi, nietaktowni, oburzeni ludzkimi wadami i głupotą ziomków oraz  -  do  głębi serca losem  swych rodaków przejęci. Wyglądało na to, iż Bóg przysyłał ich do umiłowanego przez Siebie narodu, aby nim wstrząsnęli, doprowadzili do opamiętania, pouczyli o tym, co dobre a co złe i ponownie sprowadzili na drogę wiary i żywego sumienia. Tych tajemniczych mężów cechowała ogromna siła ducha, nieugięta wola, fanatyzm religijny i wybujały szowinizm narodowy.  Ich tak zwane proroctwa nie stanowiły tylko wyrazu osobistych  przeżyć i zapatrywań, lecz o wiele bardziej były czynnikiem kształtującym i ukierunkowującym moralny, a nieraz i polityczny rozwój społeczeństwa.  Prorocy biczowali grzechy, wady i nadużycia Hebrajczyków niekoniecznie dlatego, że ich naród był bardziej zdemoralizowany od innych, lecz dlatego, że oczekiwali od  „narodu wybranego”  postępowania  zgodnego z najwyższymi wymaganiami rygorystycznej etyki.  Biczowali więc zarówno odstępstwa od kultu judaistycznego, jak też  niesprawiedliwość, chciwość czy rozpustę, toczące jak robak od wewnątrz duszę i ciało narodu. Przypominali, iż spełnianie rytuałów i chodzenie do świątyni bez życia etycznego nic nie jest warte. To bolało wielu, ale w odróżnieniu od innych Izraelici swych krytyków kanonizowali, a nie prześladowali i niszczyli (jak np. Grecy Sokratesa, Pitagorasa,  Platona czy Arystotelesa). 
Wypada w tym miejscu uwypuklić, iż mocną stroną Żydów   był  i jest  fakt, że  zawsze pilnie słuchali swych uczonych mędrców, nauczycieli i filozofów, a jednocześnie umieli we własnym życiu twórczo stosować ich mądre rady. Jak powiada Samuel Hirsch: „judaizm zawiera 613 przepisów i ani jednego dogmatu”.  Zresztą teksty  Tory  -  przy całej ich  „dogmatycznej”  kategoryczności  -  stanowią znakomitą szkołę  swobodnego twórczego myślenia.  Lecz wolność myśli polega właśnie na tym, by zasadniczo trzymając się tekstów  Księgi, potrafić ich elastycznie stosować do analizy aktualnej obiektywnej rzeczywistości. Religijna zaś forma  Tanach  powinna budzić fanatyczne oddanie swej społeczności, jej tradycji, jak też  -  o ile zaistnieje taka konieczność  -  wyniosłą wrogość w stosunku do obcej doktryny  i wrogiego narodu.  W II wieku p.n.e. król Syrii  Antioch IV  Epifanos po zduszeniu rewolty żydowskiej (rok 169 p.n.e.) doszedł do wniosku, ze judaizm jest wyznaniem szkodliwym i amoralnym, postanowił więc go zniszczyć  i ogłosił jego wyznawanie  za zbrodnię karaną  gardłem. Symbolicznym aktem zrzeczenia się tej wiary miało być publiczne spożycie odrobiny „trefnej” pieczonej wieprzowiny. Początkowo usiłowano zmusić do tego starego rabina Eleazara, ale ten wyzionął ducha na torturach zanim coś zjadł. (Któż z Polaków zgodziłby się nawet pod torturami jeść mięso szczura, kota czy psa?). Legenda donosi o pewnej żydowskiej kobiecie imieniem Hana, matce siedmiorga synów, którą bito knutami, a ona mimo to wzdragała się przed spożyciem trefnej wieprzowiny. Wreszcie sam król stanął przed upartą rodzinką i kazał się częstować. Wtem starszy syn zawołał: „Raczej wszyscy udusimy się niż złamiemy prawo naszych przodków!”. Rozwścieczony tą  „żydowską bezczelnością”  władca kazał wyrwać język zuchwałemu młodzianowi, odrąbać nogi i ręce, a wszystko wrzucić do wrzącego kotła na oczach matki i sześciorga pozostałych braci.   Oni zaś kolejno   odmawiali spożycia trefnego mięsiwa  i kolejno byli ścinani na oczach matki, która dodawała im otuchy, gdy ci mężnie deklarowali wierność religii ojców. Gdy zabito sześciu chłopców, a pozostał najmłodszy, Antioch rzekł do matki: „Przekonaj przynajmniej tego syna, aby mnie usłuchał i tak uratował swe życie!” Na co matka miała rzec  do syna: „Nie bój się tego zbrodniarza i jak twoi bracia umrzyj dobrowolnie za Boga i naszą wiarę!”  Po tym, gdy w jej obecności  uśmiercono wszystkie jej dzieci, zabito także matkę. Wieść o tym niesamowitym zdarzeniu (uważanym przez niektórych uczonych za zmyśloną baśń dydaktyczną) rozeszła się lotem błyskawicy po Judei i niebawem wybuchło powstanie Machabeuszy, które trwało trzy lata, a podczas którego Wzgórze Świątynne w Jerozolimie zostało oczyszczone od zabudowań kultu greckiego, a Świątynia odbudowana. Zapalono w niej lampkę, która się paliła osiem dni, mimo iż oliwy było tak mało, że musiało wystarczyć zaledwie na jeden dzień. Uznano to za cud i odtąd jest obchodzone Święto Hanuki, podczas którego zapala się świece i wystawia je na oknach jako symbol wiecznego trwania wiary. Póki płoną ognie Hanuki, kobietom nie wolno pracować. Takim oto duchem natchnęli  rabini  swój naród.
W.Polikarpow i I.Łysak w książce  „Fenomen żydowskiej cywilizacji”  piszą:  „Ponieważ Żydzi byli poddawani okrutnym prześladowaniom i przemocy, odpowiadali swym przeciwnikom tymże, w przeciwnym razie nie mogliby wyżyć.  „Jeśli ktoś przyszedł, aby cię zabić, zabij go pierwszy”  (Sanhedryn 72a). Dlatego Żydzi od najdawniejszych czasów wszędzie posiadali wywiad  („razwiedkę) i kontrwywiad oraz grupy dywersyjno-terrorystyczne, których działalność pomagała im zachować swe panowanie”… Często tę rolę pełniły kobiety, tak jak ongiś Estera i Judyta. Z biegiem czasu konieczność stosowania przemocy fizycznej w dużej mierze straciła na aktualności, a Żydzi, jak ukazuje Lion Feuchtwanger, zaczęli stosować chwyt, polegający na tym, że kluczowe stanowiska państwowe w krajach ich pobytu obsadza się durniami, złodziejami, półgłówkami, ciemniakami, którzy przez  swą niekompetencję obniżają poziom i prowadzą do bankructwa odnośne organizmy państwowe, a całe swe narody – do zguby. Naukowcy rosyjscy twierdzą też, że w tym celu podstawia się wpływowym gojom żydowskie żony albo kochanki. Ta łagodna metoda okazuje się nawet skuteczniejsza niż fizyczne likwidowanie niewygodnych osób, ale to ostatnie też się nagminnie stosuje. I to nieraz na skalę masową. 
           W 117 roku, podczas wojny persko-hebrajskiej, Żydzi wymordowali około 600 tysięcy Irańczyków, jak też 240 tysięcy Greków i Rzymian na Cyprze oraz 220 tysięcy w  Cyrenaice. Przy tym chodziło o masowe mordy na ludności pokojowej, popełnione przez regularną armię żydowską. Na owe czasy były to liczby, którym dziś odpowiadałyby dziesiątki milionów pomordowanych, istny holocaust dla Cyrenajczyków i Cypryjczyków,  z  którego  oni  zresztą  nigdy  się  już nie podźwignęli.  Wielokrotnie prawie w pień byli przez Żydów wycinani także Filistyni (Palestyńczycy). Od tamtych zbrodni datuje się głęboka niechęć do Żydów, żywiona m.in. przez Greków, Palestyńczyków i Irańczyków. Dopiero w 135 roku podczas powstania Bar Kochby Rzymianie pomścili śmierć swych rodaków, zabijając w Judei milion Żydów i pół miliona deportując. Ta tradycja jest żywa do dziś, a walka trwa ze zmiennym skutkiem.
***

Ignacy Charzewski w książce „Królestwo Szatana” pisze: „Walka żydostwa z Chrześcijaństwem zaczęła się niebawem po ukrzyżowaniu Nazarejczyka i rozpalała się z roku na rok, ze stulecia na stulecie, przechodząc przez różne fazy. Izrael bił wroga głównie cudzymi rękami... Należy wiedzieć, że nikt inny, tylko Izrael przygotował i wzniecił za Nerona pierwsze wściekłe prześladowanie wyznawców Ukrzyżowanego.
Rzecz prosta, zrobił to potajemnie. (...) Z rozkazu Sanhedrynu w pierwszych już latach Chrześcijaństwa Żydzi podszeptywali gojom o nazarejczykach wszelakie bzdury w rodzaju: że oni oddają cześć oślej głowie, że na swoich ołtarzach zakłuwają dzieci, piją ich krew i spożywają ich mięso, zapieczone w cieście, że na swoich zebraniach oddają się rozpuście i kazirodztwu, że nie uznają władzy Cezara, natomiast za swojego króla i Boga uważają martwego Żyda – odstępcę, Jezusa, którego z wyroku prawego sądu rozpiął na krzyżu Poncjusz Piłat”...
Korzenie teoretyczne antysemityzmu są zresztą bardzo dawne. Pogardliwe wypowiedzi o Żydach zawierają teksty Platona i Arystotelesa, Cycerona i Seneki, Bazylego Wielkiego i Augustyna Aureliusza.
Zdeklarowanym przeciwnikiem Żydów był w pierwszych wiekach chrześcijaństwa m.in. wybitny filozof, święty Jan Chryzostom czyli Jan Złotousty (350-407), jeden z ojców Kościoła, autor wielu dzieł z zakresu etyki i teologii (francuskie wydanie jego pism liczy trzynaście tomów), który oskarżał Izraelitów o wszystko, co najgorsze: grabieże, chciwość, oszukiwanie ubogich, morderstwa, kradzieże i handel ludźmi. W swoich kazaniach pytał: dlaczego chrześcijanie chcą mieć cokolwiek wspólnego z Żydami, „najbardziej nędznymi z ludzi”? Są to przecież ludzie: „lubieżni”, „bezbożni”, „bardziej okrutni niż zabójcy”, „niegodziwi”, „zachłanni, chciwi, perfidni bandyci”. Czyż nie są oni, pytał, „uporczywymi mordercami i burzycielami, ludźmi we władaniu diabła”, którzy „zeszli do rodziny psów”, stali się „wyuzdanymi końmi”. Ich „rozpusta i opilstwo nadało im maniery świni i pożądliwość kozła”. Znają tylko jedną rzecz: „zaspokoić swoje gardziele, upić się, zabić i okaleczyć jeden drugiego”. Ponadto, „przewyższają okrucieństwem dzikie bestie, ponieważ zabijają swoje potomstwo i składają je w ofierze diabłu”. „Są nieczyści i bezbożni”, „zabijają swoich synów na ofiarę” i „składają ich w ofierze demonom”. Dusze Żydów są „siedliskiem zabójców i łotrów, a nawet demonów”.  Świątynia żydowska jest nie tylko teatrem i domem publicznym, lecz również jaskinią zbójców, „ucieczką dla bestii”, miejscem: „hańby i szyderstwa”, „rozpusty”, „spotkań dla nierządnic”, gdzie „uprawia się prostytucję”. Jest ona także „siedliskiemdiabła”, „domem kupieckim”, „świątynią bałwochwalstwa” i „mieszkaniem nieprawości”. Faktycznie, powiada Chryzostom, Żydzi uprawiają kult diabła, ich obrzędy są „zbrodnicze i nieczyste”, a ich religia jest „chorobą”. Synagoga jest także „jaskinią złodziei, zgromadzeniem zbrodniarzy, legowiskiem diabłów, otchłanią zatracenia”. [Przez szereg stuleci w Europie uważano m.in., że żydowscy lekarze często zarzynają lub trują swych nieżydowskich pacjentów, kościół zaś katolicki nieraz doradzał wiernym nie leczyć się u Hebreów].
Te jaskrawe obrazy przeplatają się z fragmentami Pisma Świętego i teologicznymi rozważaniami.  Jan Chryzostom pytał, dlaczego Żydzi są tak zepsuci i zdegenerowani? I odpowiadał, że powodem takiego stanu rzeczy jest „ohydne zamordowanie przez nich Chrystusa”. Ta największa zbrodnia leży u podstaw ich degradacji i wszelkiego nieszczęścia: zniszczenia Jerozolimy i rozproszenia całego narodu. Nieszczęścia te są nawet dowodem na zmartwychwstanie Chrystusa: „(...) ten sam, któregoście ukrzyżowali, (...) obrócił w ruinę wasze miasta, zniszczył wasz lud, rozproszył wasz naród po całej ziemi, oznajmiając tym aktem potęgi, że zmartwychwstał, że żyje, że jest teraz w niebiosach”. Z tego samego powodu, ogłasza Jan Chryzostom, Żydzi będą żyli zawsze w jarzmie niewoli. Najbardziej złowrogo brzmią chyba te oto słowa nieprzejednanego kaznodziei z Antiochii: „Bóg nienawidzi Żydów i zawsze ich nienawidził”. W dniu sądu, wyrokuje Jan Złotousty, Bóg powie do tych wszystkich, którzy łaskawym okiem patrzą na judaizm: „Odejdźcie ode mnie, ponieważ utrzymywaliście stosunki z moimi mordercami”. Obowiązkiem chrześcijan jest wobec tego nienawidzić Żydów. Ten, kto potrafi kochać dostatecznie Chrystusa, nigdy nie zaprzestanie walki z Żydami, którzy Go nienawidzą – powiada Jan Chryzostom i sam daje przykład: „Jeżeli chodzi o mnie, to nienawidzę przede wszystkim synagogi, (...) tak samo nienawidzę Żydów, ponieważ mając w ręku prawo, obrażają je i przez to usiłują  zwieść prostych ludzi”.
                                                     ***
W kulturze i tradycji żydowskiej nie odnotowano przypadku ubóstwienia króla, choć szereg władców tego narodu cechowała iście neronowska  ambicja i okrucieństwo. Monarcha nie był tu traktowany jako namaszczony pośrednik między Bogiem a ludźmi, ponieważ tak czy inaczej Jahwe sam kieruje sprawami świata. Inna oryginalna cecha judaizmu to teza o domniemanym przymierzu (układzie!)  między Bogiem a Hebrajczykami, kiedy to dwie układające się strony nawzajem się po partnersku zobowiązują do takiego, a nie innego, postępowania. Według teologów muzułmańskich tak niezwykła koncepcja świadczy o zupełnym niepojmowaniu przez Hebrajczyków  faktu, iż dystans majestatu między Bogiem a człowiekiem jest tak olbrzymi, że    te  „strony”  nigdy nie mogą się  „układać”, a ludzie mogą tylko czcić Najwyższego,   do Niego się modlić  i  Go  błagać  „Niech  się stanie wola Twoja!”  Koncepcja tedy  rzekomego  „przymierza” ma dawać wyraz niespotykanej pysze i drastycznej głupocie autorów tego pomysłu.
Dla judaizmu jednak typowe są zasady równości i wolności. Także w stosunkach z Bogiem, nie mówiąc o relacjach z ludźmi. Ponieważ jedynym władcą świata jest Jahwe  (moc duchowa, abstrakcyjna, niemożliwa do ujęcia), Żydzi uważają każdą władzę ludzką  (szczególnie gojską)  za mało znaczącą i najczęściej ją ignorują. Zawsze więc są inicjatorami buntów, powstań, agitacji antyrządowej, zamieszek i rewolucji, ponieważ są przekonani, że nikt z ludzi nie ma prawa rządzić ludźmi i narzucać im swą wolę  -  jest to przywilej należący wyłącznie do Boga. Dawno więc zauważono, że Żydzi są jakby niezdolni do subordynacji i dyscypliny; są też antyetatystycznymi indywidualistami, fanatycznie, co prawda, wiernymi swej religii, rodzinie i narodowi, ale nie obcemu państwu. Takich współobywateli można utrzymać w ryzach tylko stosując środki zdecydowane.  Judaizm jest nacechowany niezachwianym konserwatyzmem, to znaczy dążeniem do zachowania własnego oblicza i swych tradycji kulturalnych za wszelką cenę. Jego sednem jest wiara w jedynego niematerialnego Boga, będącego duchową niezniszczalną substancją (inne religie zanikały po rozbiciu ich kamiennych lub drewnianych bałwanów i  rzeźb, po wycięciu kultowych gajów i spaleniu ich świątyń). Ta doktryna ma nie tylko finansowo-handlarski  (zadłużyć i kupić świat!), ale też twórczo-naukowy (zrozumieć i zmanipulować świat!) charakter. Niesystematyzowalny system judaizmu elastycznie i twórczo odzwierciedla wiecznie zmieniający się świat.
Podwójna moralność ustnej  Tory  (jeśli Żyd goja nabrać, to dobrze, ale jeśli goj nabrać Żyda, to skandal, grzech i antysemityzm!)  również stanowi skuteczną broń w walce życiowej. Judaizm nie stanowi wszelako spetryfikowanego systemu nienaruszalnych dogmatów  (prócz nauki o Bogu Jedynym i bogowybraności Izraela). Wieczne prawdy są w różnych czasach i przez różnych mędrców interpretowane odmiennie, na skutek czego okazuje się, że ta doktryna udziela tak czy inaczej odpowiedzi na wszystkie pytania. Prócz tego  -  ze względu na swe bogopodobieństwo  -  człowiek  (Żyd)  posiada moc twórczą, potrafi przekształcać świat odpowiednio do swych ideałów lub potrzeb. Staje się on pod tym względem niejako współpracownikiem Boga, który nie bardzo sobie radzi z własnym stworzeniem.
Według tradycji hebrajskiej pan Bóg stworzył świat w obecnej  (niezbyt udanej!) postaci dopiero na skutek 26-ej próby; poprzednie 25 okazały się niefortunne, lecz Stwórca nie ustawał w wysiłkach i w końcu dopiął swego. I był (jak w „Timajosie” Platona, zadowolony i radosny widząc, że się udało!). W  Księdze Rodzaju  znajdujemy twierdzenie o tym, iż  Bóg stworzył był wiele światów, lecz następnie, gdy przestały mu się podobać, wszystkie je zniszczył razem z tysiącami pokoleń, po których nawet nazwa nie pozostała. Ponieważ zaś człowiek  (Żyd) został stworzony na obraz i podobieństwo Boga, to znaczy, że i on  -  jak  Bóg!  -  może tworzyć, niszczyć, zmieniać, modyfikować wykreowane przez siebie światy  filozoficzne, moralne i społeczne, a w ich miejsce tworzyć coraz to nowe, też mniej lub bardziej udane i mające tylko względną wartość.  Stąd mentalność żydowską cechuje kompletny brak szacunku dla tych czy innych ładów religijnych czy ustrojów politycznych, a ich teoretycy wciąż na nowo wymyślają  mniej lub bardziej bezsensowne koncepcje teoretyczne (pozytywizm, egzystencjalizm, postmodernizm, komunizm, freudyzm i in.), wysuwają kolejne wizje przyszłości, dotyczące nie tylko swego narodu (ta wizja nie ulega zmianie od czasów Abrahama, któremu Bóg obiecał, że Żydzi będą wszystkim pożyczać, a sami nie będą od nikogo pożyczać), ale i całej ludzkości. Dlatego są oni  „wiecznymi rewolucjonistami”  i nigdy nie zaznającymi  spokoju reformatorami.   Można  to zjawisko opisać także jako okoliczność, że dla idealistycznego ducha żydowskiego jest czymś naturalnym  nieustanne  dążenie  do naprawy niedoskonałego świata…  Nie sposób wszelako nie zauważyć, iż szczególnie chętnie  „reformują”,  czyli wywracają, państwa  i  światopoglądy obce, zachowując jednocześnie pełną pietyzmu cześć dla niezmiennej, nietykalnej, niewzruszonej  własnej tradycji, religii i kultury. Wyznawcy judaizmu uważają, że mądrość przodków i mądrość  „prawa”  (tradycyjnych schematów postępowania) są ważniejsze niż indywidualne preferencje i nowinkarskie pomysły jednostek. Ale dotyczy to tylko żydowskiej tradycji, wszelkie inne można ogłaszać za  „przestarzałe”,  nieaktualne, przebrzmiałe, bezsensowne.
Biorąc przykład z Najwyższego usposobienie żydowskie stawia zawsze na nieustępliwość, upór i konsekwencję w postępowaniu. Skoro Bóg był tak uparty, że    26 razy przystępował do tworzenia świata, to i  „naród wybrany”  powinien zachowywać się podobnie. Nie trzeba rezygnować z raz powziętego zamiaru tylko dlatego, ze w tej chwili jego zrealizowanie napotyka trudności czy przeszkody. Powinno się wciąż na nowo podejmować wysiłki, czekać, znów działać, aż wreszcie pomyślny koniec uwieńczy dzieło. Działać i pracować, aż cel zostanie osiągnięty dzięki cierpliwości, nieustępliwości i cichemu, powolnemu  „drążeniu” tematu. Nie musi więc zadziwiać, że Żydzi są nader konsekwentni, nieustępliwi, uparci,  zdecydowani i nieugięci w rozstrzyganiu stojących przed nimi zadań; nie rezygnują, aż postawią na swoim. Tak, jak Bóg!  Ponieważ  człowiek jest cieniem Boga”, powinien i on być zdolnym do działań długofalowych, nieprzewidywalnych, mocnych.
Dawid Ben Gurion miał powiedzieć:  „Nie ma niepodległości narodowej bez niezależności moralnej i intelektualnej”. Stąd zarówno przywiązanie Żydów do własnej tradycji duchowej, jak i pogarda w stosunku do tradycji  obcych.  Chlubna zresztą to tradycja także w sferze etyki. Kultura żydowska kategorycznie zakazuje incestu, stosunków przed-  i  pozamałżeńskich w rodzinie. Świętość stanowi nic innego jak właśnie uporządkowanie światów przyrodniczych i społecznych.  Jest jednak  -  według  Talmudu  -  ideałem tylko w łonie  „narodu wybranego”,  a nie dotyczy gojów, którzy nie są nawet ludźmi we właściwym tego słowa znaczeniu. Nawiasem mówiąc, uczeni żydowscy są nieraz zdania, że właśnie szczególna czystość moralna Hebrajczyków w zakresie etyki płciowej sprawiła, iż  Bóg właśnie ich wytypował  na  „naród wybrany”, podczas  gdy inne narody były jakoby zdemoralizowane, zapite, spederastowane,   uprawiały seks oralny, analny, pedofilski i grupowy, jak też zoofilię i inne obrzydliwości, co napawało Stwórcę oburzeniem i wstrętem, tak iż zgładził wiele z nich ogniem piekielnym, tak jak Sodomę i Gomorę.  
Nie przypadkiem tedy wszyscy prorocy  Tory  byli zawziętymi moralizatorami  w  duchu szowinistycznym.   Prorok Ezdrasz w odnośnej księdze oburza się, że  „lud izraelski, kapłani i lewici, wcale nie zerwali z ludnością tego kraju. Naśladują obrzydliwości Kananejczyków, Jebuzytów, Chittytów, Peryszytów, Ammonitów, Moabitów, Egipcjan i Amorytów. Spośród ich córek pobrali żony dla siebie i swoich synów, i tak święte nasienie  (!)  pomieszało się z ludnością tego kraju, a w niewierności tej byli pierwszymi książęta i przełożeni. Skoro wieść ta doszła do moich uszu, rozerwałem szaty moje i płaszcz mój, rwałem włosy z głowy i brody i siedziałem do głębi wstrząśnięty”…  Trudno, by człek trzeźwy i zdrowego rozumu rwał sobie włosy na głowie i ubranie z powodu tego, że ktoś tam zmieszał swą spermę z obcym „nasieniem”  i zawarł związek małżeński  z  dziewczyną z sąsiedztwa. Lecz oto   Ezdrasz  zwraca się do Boga z następującymi słowy:  „Przekroczyliśmy Twoje przykazania, które przekazałeś nam za pośrednictwem Twoich sług, Proroków, w następujących słowach:  „Ziemia, na którą wkraczacie, by ją objąć w posiadanie, jest ziemią nieczystości, splamioną nieczystością ludzi tego kraju przez ich obrzydliwości, którymi w swym nieczystym usposobieniu napełnili ją od krańca do krańca. Dlatego nie wydawajcie swych córek za ich synów. Nie troszczcie się nigdy ani o ich szczęście, ani powodzenie, byście się wzmocnili pożywając płody tego kraju i mogli przekazać go w dziedzictwie swoim synom”…  Jest to  -  na ile nam wiadomo  -  jedyny w starożytności wykład doktryny jednoznacznie rasistowskiej, wypełnionej nienawiścią do  „obcych”  i  postulującej bezwzględny apartheid.
Ezdrasz dziękuje Bogu, że nie ukarał w jakiś specjalny sposób  Hebrajczyków za to, że zaprzyjaźnili się   z ludami tak obrzydliwymi”.  „Gdy więc Ezdrasz płacząc i leżąc  (!?)  przed przybytkiem Boga modlił się i wyznawał przewiny, zgromadził się wokół niego ogromny tłum Izraelitów:  mężowie, kobiety i dzieci, a wszystek lud płakał z nim”.  Według więc Pisma  zarażenie psychiczne zataczało coraz szersze koła, a razem z tym przybierał na mocy szał rasistowski. W końcu, po kilku dniach wzmagania napięcia i mieszania w głowach, Ezdrasz przemówił do rodaków w te słowa:  „Popełniliście wiarołomstwo, pojmując obce niewiasty za żony i przez to pomnożyliście winy Izraela. Złóżcie teraz wyznanie grzechu przed Jahwe, Bogiem ojców waszych, i spełnijcie Jego wolę! Odłączcie się od pogańskiej ludności tego kraju i od obcych niewiast!”… Tak się też stało, żydowscy mężowie  (komentatorzy podają, iż w liczbie 114 osób, lecz z pewnością  jest  to  „święte”   szalbierstwo, mające na celu złagodzenie drastyczności tego, co się dzieje)  pogonili z domu nie tylko swe  „pogańskie”  żony, ale i wielokrotnie   liczniejsze dzieci. Nawet ówczesna ludzkość nie mogła  prawdopodobnie ocenić tego inaczej jak barbarzyństwo i rasistowskie zdziczenie, cóż dopiero mówić o tym po 27 stuleciach! Powiada się, że Ezdrasz dzięki swemu fanatycznemu nacjonalizmowi doprowadził do bezwzględnej krystalizacji narodowej samoświadomości Hebrajczyków i ocalił ich przed roztopieniem się w morzu innych ludów. Ale przecież też zamknął ten lud w hermetycznej puszce szowinizmu  i  otoczył go na skutek tego odwzajemnioną nienawiścią.  Znany historyk Salomon Dubnow napisze w dziele „Krótkie dziejeŻydów”:„Wygnanie obcoplemiennych żon ściągnęło na Judeów nienawiść sąsiednich ludów. Moabici, Ammonici i Samarytanie zaczęli niepokoić swymi militarnymi wycieczkami mieszkańców Jerozolimy i niszczyli miasto”.
Podobna fanatyczna mentalność zaczęła cechować chrześcijańską Europę od IV wieku, kiedy to w Imperium Rzymskim pogoniono Żydów z licznych wysokich stanowisk w administracji państwowej i wojsku, a mieszane małżeństwa żydowsko-chrześcijańskie zakazano pod grozą kary śmierci. III Sobór Orleański  (538)  zabronił Żydom zjawiania się na ulicach w ostatnich dniach Wielkiego Tygodnia, aby swym  „niechlujnym”  widokiem nie gorszyli ludzi dobrych. Kościół Katolicki kategorycznie zakazał Żydom zajmowania stanowisk państwowych, nabywania posiadłości ziemskich, uprawiania zawodów lekarskich, prawniczych, nauczycielskich  -  aby bronić chrześcijan przed  „nieczystymi”  i  pod każdym względem  „śmierdzącymi”  mordercami Jezusa.  Papieże i kardynałowie uważali bowiem, że „obrzydliwi”  Żydzi nie tylko wyniszczają ludność ekonomicznie, ale też usiłują ją rozkładać i niszczyć przez rozpijanie i celową demoralizację  (zakładanie domów publicznych, prowadzenie karczem  itp.). W 1099 roku Krzyżacy zajęli Jerozolimę, zgromadzili   Izraelitów tego miasta w synagodze i wszystkich spalili; następnie zakazali wszystkim nie-chrześcijanom zamieszkiwania w tym świętym mieście. W okresie wypraw  krzyżowych Żydzi Europy poddani zostali ciężkim prześladowaniom, szczególnie na terenie państw niemieckich.  W Worms  (maj 1096)  zaproponowano Żydom przejście na katolicyzm, a gdy odmówili, 800 osób wymordowano. Zdarzeń zaś takich było wiele. IV Sobór Laterański  (1215), zwołany przez papieża Innocentego III, postanowił, iż wyznawcy judaizmu zamieszkali w państwach chrześcijańskich muszą nosić na ubraniu żółtą  (pomarańczową)  łatkę.
Także w Państwie Moskiewskim  (nawiasem mówiąc, po uzgodnieniu z rabinami) nakazano Żydom noszenie specyficznego ubioru, jak też kategorycznie zabroniono zasiadać do stołu wspólnie z Rusiczami  (wierzono w bzdurę, iż Żydzi to notoryczni  „truciciele”  chrześcijan).  Iwan IV Groźny  (1533 – 1584) wzdragał się  nawet przed  wpuszczaniem od czasu do  czasu  do swego państwa żydowskich kupców z Litwy i Polski, aby ci  „źli ludzie”  nie naruszali spokoju jego poddanych. Gdy zaś wojska cara zajęły były  Połock, wszystkich tamtejszych, bardzo licznych, Żydów , nie robiąc różnicy płci i wieku, potopiono całymi rodzinami w rzece Połocie.
Bohdan Chmielnicki z kolei nienawidził Żydów z zasady, choć miał dwu najbliższych doradców właśnie spośród  „narodu wybranego”.  Jego Kozacy  -  jak donoszą ówcześni kronikarze  -  często zdzierali z żywych Żydów skórę, a ich posiekanymi ciałami karmili psy. Wielu dla zabawy odcinano ręce i nogi, rzucając je na drogę, gdzie były deptane kopytami koni i rozjeżdżane wozami na oczach jeszcze żywych ich właścicieli. Wielu zakopywano żywcem do ziemi. Mordowano dzieci na oczach rodziców, a rodziców na oczach dzieci. Ciężarnym kobietom rozcinano brzuchy, wyrywano z nich nienarodzone dzieci i  -  „dla żartu”  -  wsadzano   i  zaszywano  do środka żywe koty. Nie było takiego możliwego do wyobrażenia bestialstwa, którego nie zaznaliby Żydzi z rąk  tych, którzy mienili się  być  chrześcijanami.  W sumie wyginęło wówczas na lewobrzeżnej Ukrainie ponad sto tysięcy Żydów; nie pozostało tam ani jednego żydowskiego osiedla. Na długo więc przed Hitlerem Kozacy uczynili swój kraj  „judenfrei”. No i oczywiście to szaleństwo osiągnęło swe apogeum w Ustawach  Norymberskich, zakazujących   -  tak jak  ongiś  Ezdrasz  -  małżeństw mieszanych, a nawet życzliwości w stosunku do członków   „ras niższych”.  Fanatyzm i rasizm wszelkiego rodzaju stanowią więc zagrożenie dla całej ludzkości. A ulepszanie świata najlepiej zacząć od samego siebie i swych  własnych zabobonów religijnych lub narodowych. 
                                                              ***
         Historyk żydowski  Łourie w swej monografii „Antysemityzm w starożytności” na podstawie skrupulatnego przebadania materiału historycznego doszedł do szeregu znamiennych wniosków. Epidemie antysemityzmu, które oto już od 2500 lat regularnie wybuchają to w jednym, to w drugim kraju i zapisują w ten sposób   krwawe kartki hańby w dziejach ludzkości, stanowią przedmiot zainteresowania dla niniejszego tekstu głównie dlatego, że jak to stwierdzają niektórzy kompetentni historycy, te epidemie zawsze były dziełem szerokich mas ludowych, a rządy z reguły plotły się noga za nogą gdzieś w ogonie tych ruchów narodowych.
Tenże autor (Łourie) na podstawie przestudiowanego materiału historycznego dochodzi do kolejnego, również niesłychanie interesującego, wniosku dotyczącego mechaniki ruchów antysemickich, mianowicie twierdzi, że «antysemityzm w starożytności nie tylko nie był mniej intensywny niż w naszych czasach, ale i się wyrażał dokładnie w tych samych formach co i dziś». Nie ma ani jednego zarzutu, rzucanego dziś w twarz Żydom, który by nie był już wysuwany w starożytności. Co więcej, sam rozwój stosunków między Żydami a nie-Żydami – tolerancja i asymilacja, antysemityzm i partykularyzm – w starożytności odbywał się w tychże formach, co   obecnie. Co więcej, mówiąc o pogromach w zamierzchłej przeszłości Łourie zauważa: „Okoliczności tych pogromów co do najmniejszych szczegółów są tożsame z okolicznościami późniejszych „pogromów klasycznych”.
Pierwsze przejawy antysemityzmu znajdujemy w głębokiej starożytności, wówczas mianowicie, gdy Żydzi zaczęli się zjawiać poza granicami Palestyny.
Najstarsze w dziejach prześladowanie Żydów miało miejsce jeszcze w okresie perskiej dominacji nad Egiptem w roku 410 p.n.e., następnie był pogrom żydowski w 405 roku p.n.e. Kolejne ekscesy antyżydowskie nastąpiły w 350 roku p.n.e.
Stykamy się z prześladowaniem Żydów za Ptolemeusza IV Filopatora (223-205 p.n.e.), za Antiocha IV Epifaniasza (176-164 p.n.e.), za Ptolemeusza VII i VIII (146-81 p.n.e.), za Ptolemeusza XI, Auletesa i za Kleopatry (55-30 p.n.e), za Kaliguli (37-41).  Wszystko  motywowano  ich  nienawistnością  i  lichwą.
Słynny był pogrom Żydów w 88 roku p.n.e., gdy mieszkańcy Aleksandrii zaatakowali swych żydowskich współobywateli i wymordowali ich. Następnie jeden z najstraszliwszych ruchów antyżydowskich przypada na rok 38 nowej ery. On zaistniał w tejże Aleksandrii i został szczegółowo opisany przez żydowskiego filozofa i historyka Filona (ur. w 30 roku p.n.e.). Następnie, za Nerona, 6 sierpnia 66 roku odbyło się powszechne niemal  wymordowanie Żydów. W tymże czasie miały miejsce żydowskie pogromy w Damaszku, Askalonie, Scytopolisie, Hipposie, Gadarze, Ptolemaidzie i Tyrze. Dwa lata później, w 68 roku, z inicjatywy mas ludowych wybuchł ponownie pogrom w Aleksandrii, gdzie zamordowano około 56 tysięcy Żydów. Wreszcie są znane prześladowania Żydów, które się zaczęły w Egipcie w 146 roku.  Wszędzie  nienawidzono  tych  ludzi.
Za panowania Trajana (98-117) i Hadriana (117-138) rzymski antysemityzm sięgnął swego apogeum.
Antysemityzm tedy w żadnym razie nie jest wytworem chrześcijaństwa, istniał na długo przed nim, a wyrastał najczęściej z antagonizmów ekonomicznych, moralnych, politycznych, religijnych, intelektualnych, które zawsze i wszędzie powstawały między ludnością rdzenną a koczującymi po świecie Żydami.
Ponieważ prowadzili oni wędrowny tryb życia w rozproszeniu wśród innych narodów (etnosy w zasadzie nie lubią „obcych” na swoim terenie etnicznym), narażali się już przez sam fakt swej obecności w obcych państwach na antypatię, a często i na czynną wrogość, chociaż nie zabrakło nigdy i tych, którzy traktowali ich nader przyjaźnie i życzliwie. Krótko mówiąc, wypowiadano w tej materii nieraz sądy krańcowe i nawzajem się wykluczające, oscylujące między uwielbieniem a potępieniem.
Antysemityzm, czyli przypisywanie Żydom cech demonicznych i intencji przewrotnych, ma swój odpowiednik a rebours w postaci skłonności dowęszenia wszędzie antyżydowskich spisków i tendencji, do demaskowania rzekomej nietolerancji czy nienawiści rasowej tam, gdzie jej nie ma. Być może jest to odruch samoobrony lub obrony zdobytej pozycji socjalnej przez międzynarodową społeczność żydowską. Przeciwieństwem antysemityzmu wydaje się być – tylko wydaje się! – mitomania narodowa Żydów, ich zasklepianie się w megalomańskich mitach kompensacyjnych, które w obecnym świecie są jakimś absurdalnym nieporozumieniem, szczególnie jeśli bazują na przekłamaniach, na ignorowaniu i przemilczaniu jednych faktów historycznych, a na wyolbrzymianiu lub zgoła wymyślaniu innych. Jest to zjawisko równie chorobliwe i aberracyjne jak antysemityzm.
Mity istnieją i funkcjonują wbrew faktom historycznym, są po prostu faktami psychicznymi. Krzysztof Rachański na łamach ukazującego się w USA periodyku „Gwiazda Polarna” (nr 9/2002) pisał: „Burzą okazał się artykuł wybitnego archeologa Ze'ew Herzoga z uniwersytetu w Tel Awiwie, ogłoszony w czasopiśmie „Ha’aretz” z października 1999 r. Stwierdził on, że w świetle dotychczasowych wykopalisk, archeolodzy doszli do wniosku, iż Izraelici nigdy nie byli w Egipcie, nie tułali się po pustyni, nie podbili Ziemi Kananejskiej zbrojnie i nie rozdzielili jej między dwanaście pokoleń izraelskich. Trudniejszym do przełknięcia okazał się fakt, że połączone królestwo Dawida i Salomona, które Biblia opisuje jako potęgę, w najlepszym przypadku było małą siłą regionalną lub księstwem szczepowym.
Naturalnie, na takie podsumowanie 50-letnich wysiłków archeologicznych zareagowała szkoła tradycyjna. Przytoczono drobiazgowe argumenty, że nie można zaprzeczyć pobytowi Semitów w Egipcie, gdyż przemieszczanie szczepów pasterskich było powszechną praktyką tamtych niszczonych suszami terenów. Że przecież Hyksosi – szczep semicki – podbili Egipt i panowali na tronie faraonów przez prawie sto lat. Uczeni przyjmują możliwość, że w okresie tego panowania miało miejsce obsadzenie ważniejszych stanowisk rządowych przeważnie Semitami, a więc ewentualne zaistnienie Józefa z pozycją drugą po faraonie, możliwość ściągnięcia ojca i braci z rodzinami oraz zasiedlenia okupowanych ziem. Zaskakujący jest jednak fakt, że przy w miarę bogatych zapiskach egipskich, na wzmiankę o tak wysoko   ustawionej w hierarchii państwowej osobie jak Jozef nie natrafiono.
Po obaleniu Hyksosów nastąpił odwrotny proces. Egipcjanie brali odwet za okupacyjne upokorzenia, zapędzając w niewolnictwo nowo przybyłych, zmuszając ich do często morderczych prac i wysiłków. Istnieje wzmianka w zapiskach z okresu panowania faraona Tuthmozisa III (1479-1425 p.n.e.) o pewnym tajemniczym ludzie zwanym „Apiru”, na ziemi egipskiej wprzęgniętym do prac budowlanych i wyrobu cegły.
Argumenty szkoły archeologicznej nie negują tych ruchów migracyjnych, uwzględniając jednak całkowity brak wzmianek lub zapisów historycznych egipskich, zaprzeczają zdecydowanie masowemu „historycznemu exodusowi”, tym samym poddając w wątpliwość „rozbudowane” zaistnienie i działalność Mojżesza. Wiąże się z nim również za dużo legend wplecionych w religię i tradycje Egiptu (mit boga Ozyrysa spławionego Nilem), brak wzmianki w zapisach – przy częstym wymienianiu nawet wodzów poszczególnych batalii wojskowych – a przecież miał być usynowiony przez córkę faraona i życie młodzieńcze spędzić w kręgu najbliższym władzy.
Ciała faraonów, którzy panowali w ewentualnym okresie wyjścia szczepu Izraela z Egiptu, znajdują się w grobowcach, a nie na dnie Morza Czerwonego, zatopione wraz ze ścigającą Izrael armią. Liczne zapiski historyczne Egiptu nie wspominają bytności większej grupy Izraelitów w dorzeczu Nilu ani ich ewentualnego wyjścia.
Przy tym 40-letnie błąkanie się po pustyni jakiejkolwiek większej grupy ludzi pozostawia pokaźne zwaliska śmieci, które w suchym klimacie mogą przetrwać tysiące lat i są przebogatym źródłem badawczym historii. Niestety, na takie ślady wysypiskowe nie natrafiono, przeczesując mozolnie domniemaną trasę wędrówki do „Ziemi Obiecanej”. [Jak ustalił Zygmunt Freud, Mojżesz był rodowitym Egipcjaninem, a Lewici etnicznymi starożytnymi Egipcjanami, panującymi nad etnicznymi Żydami i uważającymi ostatnich za – jak to tłumaczy Martin Luther – „Hurenvolk” -  „naród  kurewski”].
„Monoteizm Mojżesza, wypracowany w latach wyjścia, zdradza ślady rewolucji religijnej i zaprowadzenie na okres panowania faraona Echnatona (około 150 lat przed Mojżeszem) pierwszego chyba monoteizmu w dziejach zapisanych ludzkości, a zaistniałego na terenie Egiptu. Sama wzmianka biblijna o zgodzie na wystawienie posągu brązowego węża w celu ratowania umierających dotkniętych zarazą Izraelitów, nawiązuje modlitwami i symboliką nie do Jahwe, a do bóstw egipskich reprezentowanych kształtem kobry na tiarach faraonów.
Odejście Mojżesza, tajemnicze milczenie zapisów biblijnych o jego ostatnich latach ipoczynaniach, brak jakiejkolwiek wzmianki o miejscu jego pochówku, przy bogatych tradycjach tak dalekich, jak ślady i miejsce spoczynku Abrahama, skłaniają raczej do zaakceptowania legendarności, a nie historyczności owego twórcy judaizmu i jahwizmu.
Monoteistyczna czystość Jahwe była ciągle podważana przez samych Izraelitów w późniejszych czasach. Ostatnie wykopaliska odkryły na terenie Izraela kamień, prawdopodobnie umieszczony nad drzwiami świątyni, z okresu panowania na tych terenach Egiptu, z napisem – „Jahwe i partnerka Astarte”.
Biblical Archeology Review (May – June 2001)zamieścił zdjęcie nowo odkrytego głazu z rzeźbą ręki i napisem „Błogosławiony będzie Ariyahu przez Jahwe i partnerkę Astarte”, czyli Izraelici wierzyli, że Jahwe ma partnerkę. Imię Ariyahu wskazuje nawet na kapłana, gdyż ta kasta dodawała do swoich imion końcówki: -yahu, -yo i -yah na pieczęciach i w odnośnikach biblijnych.
W ostatnich latach czasopisma fachowe sygnalizują tendencje umiejscowienia Góry Synaj, na której – zgodnie z podaniem – Bóg wręczył Mojżeszowi Dziesięć Przykazań, nie na Półwyspie Synajskim, ale w górach na pograniczu z Arabią Saudyjską, w aktualnie niedostępnej strefie silnego zmilitaryzowania.
Większość historyków wyraża obecnie przekonanie, że w najlepszym przypadku pobyt w Egipcie, a następnie wyjście objęło zaledwie kilka lub kilkanaście rodzin, a ich prywatna historia została z czasem rozbudowana, niejako znacjonalizowana, tworząc kanwę dla konstrukcji teologicznej.
Podobnie zarysowuje się problem podboju Ziemi Kananejskiej. Podbój ten, zgodnie z przekazem, scalił wędrujący szczep Izraela, tworząc w nim świadomość narodową.
Heroiczne opisy zmagań z czasów wkroczenia Izraela do Kanaanu, zbrojnego podboju przez zastępy Jozuego, również nie znajdują potwierdzeń archeologicznych. Naukowcy są zgodni, że miejsca wymieniane jako wynik zwycięskiego podboju zamierały raczej w swej gospodarczej aktywności, a następnie zwyczajnie opuszczano je w różnych okresach. Co bardziej ciekawe, to opisy istniejących potężnych fortyfikacji w kontekście badań i odkryć archeologicznych w ogóle nie istniały, gdyż większość miast okresu „wyjścia i podboju” nie miała fortyfikacji lub tylko szczątkowe, które otaczały pomieszczenia lokalnych władców.
Urbanizacja Palestyny okresu „późnego brązu”, czyli biblijnego podboju, zamierała w wyniku kilkusetletniego rozkładu, nie znaleziono natomiast śladów zniszczeń na skutek podbojów czy gwałtownego unicestwienia. O ile przyjmie się za większością naukowców wyjście Izraela z Egiptu – exodus –na czas panowania faraona Ramzesa (1279 – 1212 p. Chr.), to Egipt w tym okresie był największą potęgą, a jego granice wschodnie sięgały Libanu i Syrii. Ramzes II ustanowił również posterunki egipskie wzdłuż rzeki Jordan, mające za zadanie obronę Ziemi Kanaanu przed częstą infiltracją irabunkami nomadów napływających z Moabu. Izraelici wychodząc z Egiptu ciągle znajdowali się na terenie tego państwa i ewentualna zbrojna infiltracja Kanaanu zetknęłaby się z posterunkami egipskimi, co oznaczałoby wojnę z faraonem.
Zauważa się natomiast pewną pokojową infiltrację opuszczonych terenów, jak wzmiankuje Izrael Finkelstein – prof. archeologii z Uniwersytetu w Tel Awiwie. Wskazują na to znaleziska archeologiczne z okresu „wczesnego żelaza” (1200 p. Chr.), które cechuje wzmożone zasiedlenie. Pozostałości setek małych rolniczo-pasterskich osad odkryto w górzystych rejonach Izraela. Mogą to być ruchy migracyjne grup koczowniczych lub „powracających z Egiptu”. Z tego okresu w jednym z egipskich dokumentów, za panowania faraona Merneptaha (około 1208 p. Chr.), referując spustoszenia poczynione przez niego w Ziemi Kanaanu, wymieniono owe górzyste osiedla jako „Izrael”. Miasta natomiast, w oparciu o znaleziska, pozostawały w posiadaniu Kanaanitów, z prawdopodobną dopuszczalnością rezydowania w nich starszyzny, owego górzystego ludu.
Tereny Kanaanu były w tym okresie objęte administracją egipską. Jedna z największych bitew owych czasów rozegrała się między faraonem Ramzesem II a potężną koalicją zorganizowaną przez Hetytów na terenie dzisiejszego Libanu, w okolicach ówczesnego miasta Qualesh. Ramzes, opuszczony przez swoje wojska, pędzać w rydwanie wojennym, wygłosił słynny hymn do boga Amun, błagając go jako ojca o pomoc. W odpowiedzi usłyszał glos: „Do przodu, jestem z tobą, ja, twój ojciec. Moje ramię wspiera cię, ja pokonałem tysiące, jestem bogiem zwycięstwa”. Ramzes nie zginął, szala zwycięstwa przechyliła się na jego stronę. Proces całkowitego zwycięstwa przeciągał się jednak. Były to kilkuletnie powroty armii aż do zawarcia pokoju popartego wielokrotnymi małżeństwami Ramzesa z księżniczkami hetyckimi.
W tym czasie centra administracji egipskiej znajdowały się w Gazie, Yaffo i Beit She'an. Jak wspomniałem – obydwa brzegi Jordanu zawierają bogatą gamę znalezisk rozsypanych osad egipskich. Ta widoczna obecność administracji egipskiej nie była jednak zauważana lub choćby wzmiankowana przez pisarzy scalających w okresie późniejszym Księgi Pism Świętych. Fakt ten zdaje się potwierdzać hipotezę, że okres ten nie był im znany, a tym samym został przedstawiony w krzywym zwierciadle.
W miesięczniku „Przegląd Archeologii Biblijnej” z marca 2000 r. w artykule Philipa Daviesa pojawił się nagłówek: „Co dzieli minimalistów od maksymalistów biblijnych –niewiele”. „Rozdźwięk między Izraelem biblijnym a historycznym, opartym na archeologii, jest potężny. Natrafiamy na dwie całkowicie odrębne społeczności. Poza nazwą Izrael i tym samym umiejscowieniem geograficznym, nie dysponują cechami wspólnymi. Izraelici (z okresu żelaza) w świetle wykopalisk nie rozpoznaliby swojego portretu skreślonego w Biblii. Tyle K. Rachański.
Ktoś może powiedzieć, że powyższe sprawozdanie z badań archeologicznych stanowi przejaw „antysemityzmu”. Czy stwierdzenie tych udokumentowanych i nieraz opisanych w odnośnej literaturze faktów, naprawdę stanowi wyraz antysemityzmu? Z całą stanowczością: tak nie jest! Nazwanie, wymienienie, podanie lub opisanie faktów nie może być antysemickie, gdyż w takim razie wypadałoby uznać, że fakty są antysemickie; to by zaś z kolei znaczyło, że antysemityzm jest ugruntowany w faktach, w rzeczywistości, ba, że sama rzeczywistość jest antysemicka. A przecież nie jest! Antysemickie bywają tylko nieusprawiedliwione uogólnienia, w rodzaju fałszywych sloganów o domniemanej „żydowskiej przewrotności i chciwości”, o   dążeniu Żydów do panowania nad światem, o Żydach jako siewcach zgorszenia i demoralizacji. Ale i te slogany są tylko pustym wstrząsaniem powietrza. Antysemityzm zaczyna się tak naprawdę dopiero tam, gdzie się zaczyna czynna pogarda, dyskryminacja, szykany i prześladowania.
                                                             ***
Ludzkość istnieje w formie narodów, z których każdy ma swój dom w postaci swego miejsca stałego zamieszkania, własnego kraju lub państwa. Dzieje ludzkości to dzieje nieustającej nigdy rywalizacji między osobami, rodzinami, grupami i klasami społecznymi, między narodami, rasami, kulturami i cywilizacjami. Formy tej rywalizacji są różne, mieszczą się w przestrzeni między pokojową współpracą a walką na śmierć i życie. Każdy uczestnik takiego współzawodnictwa, w tym każdy etnos, ma właściwe sobie metody i style walki. Jedne ludy trwają cicho przez całe stulecia na swej ziemi i nigdy się nie wychylają poza obręb domu ojczystego, inne nawykłe są do czynienia wypraw handlowych lub zbrojnych na ziemie innych narodów, jeszcze inne wędrują z domu do domu i wynajdują rozmaite wyszukane metody zapewnienia sobie życia, dobrobytu i pomyślności. Także Żydzi nie stanowią pod tym względem wyjątku, także ich sposób istnienia doznawał w ciągu stuleci zmian i modyfikacji, zachowując jednak pewien rdzeń niezmienny, wynikający z wrodzonych predyspozycji genetycznych. I właśnie na tym podłożu powstają animozje międzyetniczne, złośliwe i wrogie wyobrażenia, łącznie z antysemityzmem, który demonizuje Żydów jako ucieleśnienie wszelkiego zła i wszelkiej nieprawości.
Tego rodzaju fobie dotykają zresztą różne etnosy. Tak np. na Litwie niektórzy mówią o Polakach „pusżmogus” (półczłowiek) lub „lenkiška ropuše” (polska ropucha). Na Słowacji dość szerokie kręgi zatacza hungarofobia, której reprezentanci nazywają Węgrów „mongoloidalnymi typami o krótkich nóżkach” itp. Są to niewątpliwie stereotypy złośliwe, krzywdzące i niesprawiedliwe.
Często się twierdzi, że przyczynę antysemityzmu stanowi m.in. ekonomiczny wyzysk ludności chrześcijańskiej przez Żydów. Cóż można by na to powiedzieć? Prawdą jest, że Żydzi są w zasadzie narodem trzeźwym i umiejącym rachować. To przecież Georg Brandes – w zupełnej zresztą zgodzie z rzeczywistością – napisał: „Ideały bezinteresowne, to zbytek, który się mści na narodzie tak, jak mszczą się na nim jego nieprawości”.
Jak mawiał reb Chaim Szapiro z Landwarowa, bohater jednej z opowiastek ze zbioru Jakoba Simona (Joske Bursteina) Jüdische Provinzbilder aus Litauen(Memel 1929): „Aber in den heutigen schweren Zeiten darf man nicht stille stehen, und wenn man Geld hat, muss man etwas tun, damit es mehr werden soll” – „Ale w dzisiejszych trudnych czasach nie można stać w bezruchu i gdy się ma pieniądze, trzeba zrobić coś, żeby ich było więcej”. Pieniądze bowiem są środkiem do życia, pomocą w trudnych czasach, niekiedy jedynym ratunkiem dla wiecznych wygnańców.  [W  jednym  ze  źródeł  żydowskich  czytamy  powiastkę  o  tym,  jak  to  pewien  Żyd  kazał  sobie  przyszyć  małe  kieszenie,  aby  mógł  tym  łatwiej  i  nie  kłamiąc  powiedzieć,  że  ma  kieszenie  pełne  pieniędzy]. 
Oczywiście, czynienie z pieniędzy, z zysku przedmiotu  kultu i absolutu jest czymś odrażającym, a nawet niebezpiecznym. Wiele głębokich spostrzeżeń znajduje się na ten temat w starotestamentowych księgach Koheletai Syracha. Miał też rację znakomity pedagog Fryderyk Wilhelm Foerster, gdy pisał w dziele „Etyka a polityka”  (Lwów 1926): „Siła intelektu słabnie, ilekroć umysłem zawładnie egoizm. Egoizm chorobliwie spotęgowany może nawet osobniki skądinąd intelektualnie wysoce uzdolnione całkowicie ogłupić. Kto pożąda tylko własnej korzyści, staje się ślepym na prawdziwą swą korzyść. Dlaczego? Bo z chwilą proklamowania izolacji człowieka od całości życia egoizm ten opanowuje także wszystkie funkcje cząstkowe organizmu i odwodzi je od posłuszeństwa wobec ogólnej ekonomii organizmu. Rozpoczyna się anarchia instynktów. Instynkty te poszukują bezmyślnie tylko własnego, najbliższego i całkiem wyłącznego zadowolenia, nie bacząc na to, czy nie doprowadzi to samego indywiduum do zguby. Tak właśnie dokonuje się ruina hulaków; życie oparte na egoizmie wiedzie do własnej zatraty. Jedynie oddanie się dobru wyższemu od własnego „ja” zdolne jest uchronić nas od dyktatury najniższych pożądań naszej natury i od ujarzmienia przez nie naszego intelektu.
Zupełnie tak samo ma się sprawa z państwem. I w narodzie wyniesienie tak zwanego „egoismo sacro” do zasady racji stanu pociąga za sobą ten skutek, że rozpętane krótkowzroczne pożądania i instynkty gwałtu zacieśniają fatalnie rozum polityczny. Naród o tyle tylko osiągnie duchową moc i swobodę w wyborze prawdziwych i trwałych swych korzyści, o ile wyzwoli się z głuchego opętania egoizmem... Istnieje tedy egocentryczna oraz socjalna metoda samozachowawcza, jedna z nich tkwi w ustawicznej gorączce i hipochondrii myślenia (tylko) o sobie i wskutek tego budzi we własnym wnętrzu człowieka (a tak samo i we wnętrzu narodu) wszelkiego rodzaju rozkładający „partykularyzm”,... – druga zaś to ta, która świat miłością ogarnia i przez to wyzwala z pełnego trwogi afektu samozachowawczego, utwierdzając w ten sposób i w łonie własnego świata przewagę tendencji twórczych i zmierzających ku jedności świata nad tendencjami rozstroju i rozkładu”.
Wydaje się, że inteligencja żydowska zawsze była tych faktów świadoma. Wiemy dziś dobrze, że nie wszystkie nasze ułomności, ale wszystkie cnoty zostają zauważone i przykładnie ukarane. Żydów prześladowano także za ich kulturę, poziom oświecenia, wykształcenie.
W 1861 roku pośród katolickiej ludności włoskiej   na 1000 osób przypadało 615 analfabetów, wśród Żydów – 58. W Prusach jeden uczeń szkoły średniej przypadał między katolikami na 467 mieszkańców, między protestantami – na 243, między Żydami – na 53.  C. Lombroso pisze: „Jeżeli przyjmiemy zdanie Buckle’a, że zamożność jest pierwszym koniecznym warunkiem kultury, to znaczną liczbę uczonych wśród Żydów można objaśnić ich bogactwem” (Cesare Lombroso, Geniusz i obłąkanie, Warszawa 1987).
Liczby te Lombroso przytacza na dowód szczególnych uzdolnień rasy semickiej, chociaż, widocznie, możliwa jest i inna interpretacja tych faktów. Ten włoski Żyd pisze: „Żydzi odznaczyli się w wielu gałęziach działalności umysłowej: w handlu, w muzyce, w dziennikarstwie, w literaturze humorystycznej i satyrycznej, w medycynie wreszcie... Nawet w matematyce, do której Semici w ogóle nie mają zdolności, można wskazać kilku wybitnych specjalistów Żydów...Prawie wszyscy ci znakomici Żydzi byli geniuszami twórczymi: w polityce są oni rewolucjonistami, w religii – założycielami nowych sekt. Właściwie Żydom zawdzięczają, jeżeli nie pierwszy pomysł, to przynajmniej szersze zapoczątkowanie z jednej strony socjalizm i nihilizm, z drugiej – chrystianizm i mozaizm; w handlu oni pierwsi wprowadzili weksle; w filozofii – pozytywizm; w literaturze – neohumanizm”.
Pewną rolę odgrywa w tym wychowanie, ale największą – dziedziczność; chodzi przede wszystkim o wyjątkowo wrażliwą i wysubtelnioną duszę rasy żydowskiej, skłonnej nie tylko do medytacji, uniesień, ale i do załamań. „Ciekawy jest fakt, że wśród Żydów jest cztery lub nawet sześć razy większy procent obłąkanych aniżeli wśród innych... Znany badacz Servi wyliczył, że w 1869 roku jeden obłąkany przypadał na 391 Żydów; wśród katolików procent obłąkanych był w czwórnasób mniejszy” (C. Lombroso).
Badania przeprowadzone w wieku XX w USA wykazały, że zapadalność na choroby psychiczne i nerwowe jest w społeczności żydowskiej tego kraju pięć-sześć razy wyższa niż przeciętna. Trudno jest unosić tak potworny bagaż obciążeń historycznych, do dźwigania którego jest przecież zmuszona światowa wspólnota żydowska.
 ***

Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że zarówno w Starym, jak i NowymTestamencie można znaleźć szereg sformułowań, które – jeśli się chce – można interpretować wduchuantyżydowskimOtonp. król SalomonporównujeŻydów,wyruszającychw „rozproszeniu” na podbój świata, do szarańczy, pisząc: „Szarańcze króla nie mają, a wszakże wszystkie wyruszają w szeregu niszcząc całe kraje, jak gdyby planowo”.W Pięcioksięgu Mojżesza diaspora żydowska jest definiowana jako kara Boża i „bicz”, którym Bóg chłoszcze narody głupie i nieprawe, zsyłając na nich lud „wybrany”, będący prawdziwą plagą  egipską  i klęską żywiołową.
Z Ewangelii według Mateusza (3, 7) dowiadujemy się o tym, jak Jan Chrzciciel w wodzie Jordanu chrzcił mieszkańców Jerozolimy i całej Judei (terenu wieloetnicznego), a gdy widział,zezbliżająsiędo niego(powodowaniciekawością,awcale me chęcią bycia ochrzczonymi, jak błędnie podają tynieccy tłumacze w tzw. Biblii Tysiąclecia oraz ks. Marian Wolniewicz w swym tłumaczeniu) wyznawcy Mojżesza ... Czytamy: „A gdy widział. że przychodzi do chrztu(?) wielu spośród faryzeuszów i saduceuszów, mówił im: „Plemię żmijowe, kto wam pokazał, jak uciec przed nadchodzącym gniewem? Wydajcie więc godny owoc! Wydajcie więc godny owoc nawrócenia, a nie myślcie, że możecie sobie mówić: „Abrahama mamy za ojca”, bo powiadam wam, że z tych kamieni może Bóg wzbudzić dzieci Abrahamowi. Już siekiera do korzenia drzew jest przyłożona. Każde więc drzewo, które nie wydaje dobrego owocu, będzie wycięte i w ogień wrzucone” ... (Poprawne tłumaczenie powinno brzmieć: „Kto wam wmówił, że możecie uciec przed nadchodzącym gniewem?”)
U Mateusza (15, 1-19) też czytamy jednoznacznie antyżydowski fragment, dotyczący sporu o tradycję: „Wtedy przyszli do Jezusa faryzeusze i uczeni w Piśmie z Jerozolimy z zapytaniem: „Dlaczego Twoi uczniowie postępują wbrew tradycji starszych? Bo nie myją sobie rąk przed jedzeniem”. On im opowiedział: ..Dlaczego i wy przestępujecie przykazanie Boże dla waszej tradycji? (...) Obłudnicy, dobrze powiedział o was prorok Izajasz: Ten lud czci Mnie wargami, lecz sercem swym daleki jest ode Mnie. Ale czci Mnie na próżno, ucząc zasad podanych przez ludzi”.
I dalej o faryzeuszach, czyli mędrcach żydowskich, Jezus mówił do ludu: „Zostawcie ich! To są ślepi przewodnicy ślepych. Lecz jeśli ślepy ślepego prowadzi, obaj w dół wpadną”...
Pisać o faryzeuszach jako o „żmijach”, „obłudnikach”, „ślepcach”, to dokładnie to samo, jak gdyby ktoś w Polsce czy we Włoszech napisał o księżach katolickich: „Żmije! Obłudnicy! Ślepcy! Cudzołożnicy! Kanalie! Szalbierze! Donosiciele! Judasze!”... 
W Ewangelii według  św.  Mateusza (13, 14, 15, 23, 25, 27, 29) znajdujemy liczne opisy tego, jak Jezus z Nazaretu potępiał i odrzucał tradycję judejską, atakował mędrców żydowskich i wyśmiewał ich fałszywe – jego zdaniem – nauki.
W Ewangelii według św. Marka Jezus ostrzega swych uczniów przed „kwasem faryzeuszy” (8, 15). Faryzeusze zresztą wciąż czyhali na jego życie i snuli przeciwko niemu intrygi (3, 6). Podobnież u św. Jana (12, 10-11) czytamy: „Arcykapłani zatem postanowili stracić również Łazarza, gdyż wielu z jego powodu odłączyło się od Żydów i uwierzyło w Jezusa”.
Obiektywnie rzecz ujmując, wypada przyznać, że w ewangeliach znajduje się mnóstwo ujęć antysemickich – nie przypadkiem przecież żydowscy kapłani i mędrcy czuli się zmuszeni doprowadzić do ukrzyżowania Jezusa z Nazaretu jako nieprzebłaganego „antysemity”. Trudno im się dziwić, byli ludźmi zasadniczymi, wykształconymi, usposobionymi narodowo i dalekowzrocznymi – rozumieli, że duch i nauka chrześcijaństwa z gruntu jest nie tylko obca, ale i niebezpieczna dla judaizmu i teorii „narodu wybranego”. Czy można więc brać im za złe, że się per fas et nefas przed zagrożeniem się bronili, słusznie mniemając, że między religią Jezusa a religią judaizmu znajduje się głęboka przepaść i przeciwieństwo nie do pogodzenia?
Izrael Szamir, wielki uczony żydowski, pisze: „Ewangelia mówi, że Jezus został skazany na śmierć przez najwyższego kapłana żydowskiego i jego towarzyszy, następnie wyrok został potwierdzony przez Sanhedryn, żydowski Sąd Najwyższy, po czym więzień oddany został rzymskiemu namiestnikowi prowincji w celu wykonania egzekucji. Podczas gdy starzy żydowscy teolodzy i naukowcy szczęśliwie zgadzali się z Ewangelią, współcześni żydowscy historycy i religioznawcy mówią, że historię tą wymyślili antysemici, aby na Żydów padła nienawiść.
Hayim Cohen, sędzia izraelskiego Sadu Najwyższego, napisał, że Żydzi nigdy by nie skazali niewinnego człowieka na śmierć. Hyam Maccobi, angielski naukowiec żydowskiego pochodzenia (niestety, fanatyczny nacjonalista), twierdził, że Jezus kierował walką Żydów przeciwko rządom nie-Żydów, i że w rezultacie został zabity przez Rzymian. Dawid Flusser, izraelski znawca tekstów z Qumran, uważał, że opowieść o Męce Pańskiej była napisana wiele lat po wydarzeniu, w charakterze antyżydowskiej polemiki Kościoła. Inni zaprzeczają, by Żydzi praktykowali ukrzyżowanie, lub w ogóle stosowali karę śmierci.
Jednakże  lektura źródeł żydowskich obala te argumenty. Talmud mówi, że żydowski mędrzec, żyjący przed Chrystusem, ukrzyżował jednego dnia osiemdziesiąt czarownic. Gdyby Jezus walczył za sprawę żydowską, cieszyłby się wielkim szacunkiem, jakim cieszyli się zbóje z Masady. W takim wypadku jego pretensje do tytułu Mesjasza nie dyskryminowałyby go: Szymon Bar Kochba, ostatni żydowski władca w Palestynie, był ogłoszony Mesjaszem przez rabina Akibę, najwyższy ówczesny duchowy autorytet żydowski, i wciąż jest wysoce poważany. Nawet lepszy dowód czegoś przeciwnego dostarczają liczni wielbiciele świętej pamięci Rebe Lubawitscher’a. Plakaty z wizerunkiem tego starego brodatego Żyda pokrywają wiele ścian w Izraelu, widnieje na nich napis: „Mesjasz Królem”. Tak więc, nawet śmierć Mesjasza nie jest przeszkodą dla oddawania mu przez Żydów czci natomiast odrzucenie żydowskiej wyjątkowości – oczywiście jest.
Chrześcijańscy historycy i naukowcy, od Orygenesa z Aleksandrii i Euzebiusza z Cezarei, do Chestertona, uważali ewangeliczny opis, według którego żydowscy przywódcy faktycznie skazali Jezusa na śmierć, za perfekcyjnie realistyczny. Tradycyjne źródła żydowskie, od Midraszy do późniejszych pism średniowiecznych, także potwierdzają tą historię, i dodają, że należało tak uczynić. Ponadto, zwolennicy judaizmu prowadzili walkę przeciwko Chrystusowi i chrześcijanom. Żołnierze ostatniego króla żydowskiego, Bar Kochby, zmasakrowali chrześcijan w roku 135. W Jemenie, w roku 519, żydowski władca, Yusuf Zu Nawas, spalił kościoły i zabił tysiące chrześcijan. Rzezie palestyńskich chrześcijan miały miejsce w latach 529 i 614.
Później, wojna toczyła się w obszarze ideologii. Średniowiecze było pełne brutalnej żydowskiej propagandy antychrześcijańskiej, czego przykłady można było znaleźć w „Jezus w oczach Żydów”, ostatnio opublikowanym kompendium żydowskiego piśmiennictwa o Jezusie, które zawiera podłe, napisane po arabsku w IX wieku „Toledot Yeshu” oraz „Nestor Hakomer”. Nawet dzisiaj  ulotki w Jerozolimie nazywają Judasza „wybawcą Izraela”. Dlatego, w wielkim skrócie, Żydów określano jako „wrogów Chrystusa”. Chrześcijanie bronili się, i także wymordowali niemało Żydów. Jednak osobliwością współczesnego spaczonego dyskursu jest to, że prześladowania Żydów przez chrześcijan są dobrze naświetlone, natomiast prześladowania chrześcijan przez Żydów są puszczone w zapomnienie. Istnieje „teologia chrześcijańska po Auschwitz”, lecz nie ma „judaizmu po masakrze nad sadzawką Mamilla, lub po Deir Yassin”. To zniekształcenie historii jest wykorzystywane przez przywódców żydowskich dla wywołania u chrześcijan zabójczego poczucia winy. Dlatego ważnym jest, aby wzajemne stosunki Żydów i chrześcijan nie były przedstawiane jednostronnie, jak to robią żydowscy apologeci.
Ostatecznie trzeba przyznać rację profesorowi Dawidowi Flusserowi, który ongiś napisał: „Żydzi nie powinni być potępiani za zamordowanie Chrystusa bardziej niż Francuzi za spalenie Joanny d’Arc lub Grecy za skazanie na śmierć Sokratesa”. Poniekąd tak, ale Francuzi wyrazili skruchę, a Grecy żal, z powodu owych  mordów.  Żydzi zaś nigdy nie ubolewali nad ukrzyżowaniem Aramejczyka.
 ***

O ile Chrystus chrześcijan przyszedł na ziemię, by zbawić i odkupić całą ludzkość, o tyle mesjasz żydowski ma przyjść po to, by zemścić się na całej ludzkości za cierpienia Izraela i ustanowić żydowską dyktaturę nad światem. Jak brzmi zapis w księdze Sefer Nitzahon Yashan z XIII wieku: „W dniach ostatnich, kiedy Mesjasz przyjdzie, Bóg zniszczy, zabije i unicestwi wszystkie nieczyste narody, za wyjątkiem synów Izraela”. (Por.: Israel Jacob Yuvala, Dwa narody w Twoim łonie).
O „kosmosie żydowskim” wybitny intelektualista Israel Szamir pisze: „W nim stworzenie świata oddzieliło świat odBoga czyniąc go w rezultacie bezbożnym,lecz w swoim miłosierdziu Wszechmocnywybrał Yizraela i dał mu Torę. Tora zstąpiłado naszego świata podobnie jak Mądrość wwizji gnostycznej, przy czym zrobiła to nazawsze, by nigdy nie opuścić już ziemi. Poślubiła ona Yizraela i razem rozpalili wyspęświatła w uprzednio ciemnym świecie.Yizrael jest Kościołem Ludzkości, jest to jedyny ślad obecności Boga w materialnymświecie, ponieważ Yizrael mógł obcować zBogiem, natomiast nie-Żydzi są egzystencjalnie rożni od ludu Yizraela i nie są oni w stanie wielbić Boga Yizraela, a tylko służyćYizraelowi. Yizrael jest światłem dla narodów i narody są oświecane tym światłem,podobnie jak drzewo jest oświetlane słońcem, lecz pozostaje drzewem. W kosmosieżydowskim, wszelka łączność pomiędzyczłowiekiem i Bogiem jest przerwana. Nawet bezpośrednia interwencja Boga jest odrzucana przez żydowskich „mędrców”, cow Talmudzie jest przedstawione następującymi słowy: ponieważ Tora została dana Izraelowi, więc wszystkie decyzje na ziemi sąwykonywane przez nas. Po zniszczeniuŚwiątyni, nawet Yizrael nie może obcowaćz Bogiem.
Tutaj wybraństwo Yizraela jest wieczystym wybraństwem pewnej linii krwi. Nawet przyjmowanie neofitów nie zmienia tej zasady, ponieważ prawdziwy neofita rodzi się z żydowską duszą, lecz z niezbadanego wyroku Opatrzności Bożej, rodzi się w ciele nie-Żyda. Dla niego, nawrócenie jest jedynie sposobem naprawienia błędu, jaki zaistniał przy urodzeniu. Prawdziwy nie-Żyd nie może nawrócić się, ponieważ nie ma sposobu zapewnienia mu żydowskiej duszy. Niektórzy współcześni kabaliści uważają, że różnica pomiędzy Żydem i nie-Żydem zaznaczona jest na genetycznym poziomie DNA. Nie-Żyd, jak każde żyjące stworzenie, ma obowiązek czczenia Boga Yizraela: lecz nigdy nie powinien on próbować połączyć się z Izraelem. Goj usiłujący postępować zgodnie z naukami Tory, danej Yizraelowi, powinien być uśmiercony, podobnie jak człowiek z ludu próbujący nałożyć na swoją głowę koronę (królewską lub kapłańską). Nawet goj studiujący Torę powinien być uśmiercony, chociaż tutaj pojawia się problem naukowy, pod jakim pretekstem powinien on być uśmiercony, czy jako złodziej, który śmie pokusić się na dziedzictwo Yizraela, czy też jako cudzołożnik, za próbę pohańbienia prawowitej małżonki Izraela. A zatem żydowski kosmos jest odzwierciedlony w społeczeństwie kastowym, w którym kasta kapłańska jest oddzielona od reszty i nie ma przyzwolenia dla społecznej mobilności. W kosmosie żydowskim, Yizrael to realność, natomiast narody nie-żydowskie i ich bogowie to jedynie wymysł wyobraźni. Rozkład narodów nie-żydowskich oraz eliminacja ich bogów to teologiczny cel Yizraela, głoszona przez niego misja posiadania jedynego Boga i jednej Świątyni w Jerozolimie, bez żadnych innych form oddawania czci religijnej. Samo istnienie jakichkolwiek narodów nie-Żydów, posiadających własną sferę duchową, stanowi obrazę dla zawistnego Yizraela. Oto dlaczego Yizrael globalizuje i ujednolica świat, wykorzenia i rozbija ludzkość. Żydowskie poparcie dla globalizacji było potwierdzone przez dr Avi Bekera, dyrektora ds. Spraw Międzynarodowych Światowego Kongresu Żydów, członka zarządów Yad Vashem, Uniwersytetu Bar llan oraz Beth Hatefutsoth. W książce „Dispersion and Globalization: The Jews and the International Economy” pisał on: „Rozproszenie żydowskiego ludu, jego skoncentrowanie w pewnych dziedzinach ekonomiki, jego parcie do centrów ekonomicznych, i być może nawet jego narodowe i religijne charakterystyki, dały mu pewne przewagi, wymagane w ekonomice globalnej. W ciągu setek lat egzystencja Żydów w diasporze była oparta na globalizacji, a zatem i dzisiaj, tak jak w przeszłości, Żydzi poparli idee globalizacji, i stali się jej przedstawicielami.” Żydowską skłonność do internacjonalizmu i globalizacji można interpretować na kilka sposobów. Optymiści widzą ją jako dowód doskonałego człowieczeństwa Żydów. Jest to oczywiście możliwe. Możliwe jest także to, co mówią cynicy, że Żydzi widzą jedynie niewielkie różnice pomiędzy różnymi narodami i ludami; dla Żydów, goj jest gojem, a gojów można traktować jednakowo. Rozważmy takie żydowskie hasła: „Nacjonalizm zniknie! Religie muszą przeminąć! Jednakże Izrael nigdy nie zaginie, ponieważ ten mały lud jest Wybranym Ludem Bożym”.
Lecz czy Yizrael sam się nie zniszczy przez nowoczesność i globalizację? «Żydowskość» jest pojęciem głęboko teologicznym, archetypowym stosunkiem do rzeczy i człowieka, i Żydzi wierzą, że może ona przetrwać i wykorzenianie i homogenizację. Niektórzy Żydzi wyobrażają sobie doskonale wykorzenionego świeckiego Żyda, bez własnego języka, kultury i religii, w dalszym ciągu będącego Żydem. Niektórzy tradycjonaliści, mianowicie Aleksander Dugin, wierzą, że Yizrael jest także niszczony przez nowoczesność i dlatego Żydów można będzie przekonać, by w swoim własnym interesie przestali popierać wykorzenianie. Pożar jednak, pochłaniając drewno, niszczy także podstawę swojego istnienia. Mimo to nie można go przekonać, by powstrzymał się przed wypaleniem lasu. Zachowanie Yizraela jest podobnie bezwarunkowe, ponieważ nie ma sposobu, by można było jakoś powstrzymać tę osobę wyższego rzędu. Jak Golem, robi ona rzeczy, które jej rozkazano w innych okolicznościach i nie da się jej zatrzymać. Mamoniści nie-Żydzi w pełni popierają globalizację. „Uczniowie Mammona nie lubią zachwycającej mozaiki ras i kultur; zamiast tego chcą ujednolicić świat. Mają oni przyczynę praktyczną: łatwiej jest sprzedawać towary ujednoliconej ludzkości. Mają także przyczynę moralną: nie chcą, by ludzie cieszyli się tym pięknem wynikającym z wolności, należy więc to piękno zniszczyć. Po zniszczeniu wioski, wspaniałe starożytne przedmioty powinny być przekazane do muzeum (lub skansenu), bo dzięki nim można będzie zwiększyć cenę biletu wejściowego”. Yizrael popiera imigrację, ponieważ pomaga ona ujednolicić nie-Żydów; «wielokulturowość» powoduje obojętność religijną. Weil była przerażona ideą «wielokulturowości» polegającą na ogłoszeniu religii sprawą prywatną, nie mającą znaczenia publicznego, tak jak pójście na przyjęcie lub wybór krawatu. Była przerażona zdaniami w rodzaju: «Katolicy, protestanci, Żydzi lub ateiści – wszyscy jesteśmy Francuzami», jak gdyby wiara była bez znaczenia. Dla niej, wiara najbardziej określała jakość człowieka. Lecz w kosmosie żydowskim, bezbożny nie-Żyd jest o wiele lepszy od pobożnego, ponieważ bezbożnik jawnie świadczy o braku Boga poza Yizraelem, natomiast pobożny goj tworzy dla siebie fałszywego bałwana lub pretenduje do Korony Yizraela. Tak więc USA, będące obecnie państwem żydowskim, tak jak Włochy były katolickim, zakazały wspominać Allaha i Koranu w podręcznikach okupowanego Iraku. Personel USAID zażądał od ekspertów irackiego ministerstwa oświaty usunięcia wersetów Koranu z eksperymentalnych podręczników gramatyki arabskiej, i zastąpienia ich treścią neutralną. Amerykański ekspert proponował: „Jeśli w podręczniku gramatyki jest zdanie w rodzaju „Chwała Bogu”, musimy przedyskutować skorygowanie lub zamianę tego na inne zdanie”. Wojna przeciwko Islamowi nie jest tylko wojną o naftę, nie jest tylko wojną o państwo izraelskie i jego interesy, jest to także wojna religijna o narzucenie wiary w «Boga Yizraela» i wyrwanie z korzeniami istniejącej wiary. W USA wiara w Chrystusa jest z trudem tolerowana. Nawet męka Chrystusa okazuje się zakazana: film Mela Gibsona, ostro skrytykowany przez Żydów, nie mógł znaleźć dystrybutora. Zakazane jest nawet wystawianie w miejscach publicznych figurek bożonarodzeniowych. W rzeczy samej, według prawa żydowskiego, „nie-Żyd, wymyślający dla siebie święto religijne [takie jak Boże Narodzenie], podlega karze śmierci.
Jeśli Israel Szamir mówi prawdę, to wychodzi na to, że ideologia judaizmu jest najdzikszą formą zaślepienia szowinistycznego, odmawiającą całej ludzkości prawa do człowieczeństwa, a  dla  siebie  uzurpująca  miano  „wyższości”  i  „wybraństwa”. 
Nacjonalizm, jak twierdzą niektórzy ukraińscy teoretycy, jest wyższą formą patriotyzmu. Ale też staje się aberracją umysłową i moralną, gdy się stacza do poziomu chorobliwego szowinizmu  i  teokratycznego  etnocentryzmu,  stanowiącego  ostrą  aberrację  umysłową.   
                                                         ***
„Kosmos chrześcijański” jest zasadniczo różny od żydowskiego, na co wskazuje Israel Szamir: „W kosmosie chrześcijańskim, nie ma niemożliwej do przebycia egzystencjalnej przepaści pomiędzy Bogiem i światem, ponieważ sam Bóg zstąpił na świat i przyjął w nim ciało. Nigdy nie było także egzystencjalnej przepaści pomiędzy Żydami i nie-Żydami. Wszyscy jesteśmy synami Adama. Przed wcieleniem się Chrystusa, Żydzi czcili Boga, lecz nie mieli monopolu: Melchizedek, kapłan Boga Najwyższego, był rówieśnikiem Abrahama i jego przełożonym. Melchizedek, był kapłanem Najwyższego Boga, zwiastunem chrześcijańskiej tradycji przed przyjęciem ciała przez Jezusa Chrystusa. Chrystus jest nie tylko Mesjaszem Izraela, lecz także najwyższym kapłanem Kościoła Melchizedeka, Kościoła Ludzkości. Chrystus otworzył Izrael dla wszystkich. Światło, które było wewnątrz Izraela, objęło swym zasięgiem wszystkie narody, na podobieństwo rozprzestrzeniania się ognia w lesie. Było to możliwe, ponieważ idee chrześcijańskie były obecne pośród narodów świata tak samo jak były one obecne w starożytnym Izraelu. Simone Weil pisała o przedchrześcijańskich przeczuciach Greków i podkreślała nieżydowskie źródła wiary chrześcijańskiej. Odrzuciła ona koncepcję bałwochwalstwa nie-Żydów jako «wymysł żydowskiego fanatyzmu, ponieważ wszystkie narody przez wszystkie wieki znały Jedynego Boga».
Masowe objęcie nie-Żydów mocą i łaską Chrystusa nie spowodowało anulowania wybraństwa Izraela: był on i pozostał Wybrany. Izrael po Chrystusie, lub prawdziwy Izrael, to Kościół Chrystusowy, obejmujący Żydów i nie-Źydów, którzy przyjęli Chrystusa. Żydzi, którzy odrzucili Chrystusa, przestali należeć do Prawdziwego i jedynego Izraela, a zatem pozostają oni poza Przymierzem z Bogiem. A zatem z chrześcijańskiego punktu widzenia, Żydzi którzy odrzucili Chrystusa, zerwali z Bogiem. Dla Simone Weil, wiara żydowska po Chrystusie stała się formą bałwochwalstwa, ponieważ w samym określeniu Narodu Wybranego jest obecne żydowskie uwielbienie swego narodu względnie rasy (czyli doczesnego przedmiotu z tego świata). A zatem żydowski Yizrael jest wydzieloną resztką starożytnego rzeczywistego Izraela, która w najlepszym wypadku jest niczym, a w najgorszym jest sprzymierzeńcem szatana.” Analogia: Ortodoksyjne prawosławie uznaje papieża w Watykanie za aktualne wcielenie Szatana, gdyż katolicyzm jest właśnie chimerą moralną, zwaną często judeochrześcijaństwem.
Głębokie i płodne są rozważania Israela Szamira nad zachodnim „judeochrześcijaństwem” („żydokatolicyzmem”, jak to ujmuje arcybiskup Henryk  Muszyński, w którym  się  śpiewa  -  zupełnie  w  duchu  żydowskiego satanizmu   , że  nie  ma  Boga  poza  Izraelem” i że „pan Bóg zostałsługą obrzezanych”), a wschodnim „grekochrześcijaństwem” (prawosławiem). Uczony pisze: „Jeśli judaistyczna tendencja w chrześcijaństwie kładła nacisk na Chrystusa jako Człowieka (proroka lub nauczyciela), to tendencja gnostyczna widziała go jako Boga, którego wcielenie było jedynie iluzją. Dla gnostyków materia była szatańską pułapką na ludzkie dusze, ten świat to jedynie tymczasowe więzienie Ducha. Według tego archetypowego wyjaśnienia, świat został stworzony przez ignoranta (lub zwyczajnego diabła) Demiurga, żydowskiego Boga Jahwe, który nie był nawet świadomy wyższych sfer duchowych. Dlatego nasz świat jest daleki od doskonałości. Mądrość, archetypowa dusza, pokłóciła się z Najwyższym Bogiem i zstąpiła do świata materialnego. Tutaj cierpiała, została poniżona i doprowadzona do całkowitej nędzy. Poprosiła wtedy Ojca, Boga Najwyższego i zesłał On Chrystusa, Jej Oblubieńca i Zbawiciela. Chrystus poślubił Ją i zabrał, z powrotem do wyższego Świata Duchowego. Ta gnostyczna koncepcja była problematyczna, ponieważ odrzucała wzniosłą piękność naszego świata, jego cudowną naturę, materialną radość, oraz dzieło Chrystusa. Rzeczywiście, dla gnostyków Chrystus nie miał realnego ciała materialnego, i nie mógłby być ukrzyżowany: męka Golgoty była jedynie wizją. Koncepcja złego Demiurga przypomniała o rozłamie między człowiekiem i światem. W swojej radykalnej postaci gnostycyzm odrzucił małżeństwo, odrzucił naturę, odrzucił społeczeństwo i uważał tymczasowe przebywanie człowieka na ziemi za wyrok skazujący. Taki nihilizm był nie do wytrzymania, mało tego, był samobójczy dla społeczeństwa i rodzący się Kościół przeciwdziałał temu, skłaniając się ku tendencji judaistycznej, gloryfikującej Stwórcę i świat materialny. Krótko mówiąc tendencja judaistyczna wychwala  Materię i umniejsza Ducha zaledwie do koniecznego dodatku, natomiast tendencja gnostyczna uwielbia Ducha i uważa Materię za iluzyjne więzienie. Były to Scylla i Charybda myśli chrześcijańskiej, i Kościół płynął pomiędzy tymi niebezpieczeństwami, tocząc ostre i pasjonujące dyskusje. Drogą wybraną przez Kościół była zasada złotego środka pomiędzy dwiema sprzecznymi tendencjami; nazywa się to ortodoksją. Subtelnie wyważona, ortodoksyjna nauka mogła doprowadzić człowieka do Boga, utrzymując go w jedności ze społeczeństwem i przyrodą.
Żyjemy w czasach przytłaczającej przewagi tendencji judaistycznej; wiary w Materię i oddalenia się od Ducha. Sprawy teologiczne są tłumaczone na pozycje budżetowe i prawo kryminalne. Na przykład dla gnostyka  śmierć ciała jest mało ważna, lub nawet jest pożądana; chrześcijanin złotego środka uważa, że nie powinniśmy się obawiać tych, którzy chcą zabić nasze ciało, powinniśmy się obawiać tych, którzy chcą zabić naszą duszę; natomiast dla Żydów, ten kto zabija Żyda jest jak ktoś, kto niszczy cały świat. Idee te oznaczają, że: myśl gnostyczna jest dobra dla żołnierzy i dla ludzi uduchowionych, lecz może się wydać surowa zwykłym ludziom, natomiast idea żydowska jest pozornie humanistyczna, lecz doprowadziła do wielkiego przeludnienia, nadmiernej opieki nad ludźmi starymi i ułomnymi dziećmi, kwitnącej opieki medycznej dla bogatych, i zakazu eutanazji. Powrót do chrześcijańskiej równowagi pozwoliłby starym ludziom umierać w spokoju, a młodym normalnie się rozwijać.
Żydzi nie są niebezpieczni dla społeczeństw niechrześcijańskich, ich koncepcje nie rezonują tam z najgłębszymi strukturami. Żydzi w Indiach, Chinach lub Japonii byli jedynie niewiele znaczącą etniczną lub religijną mniejszością, lecz dla społeczeństw chrześcijańskich stanowili oni siłę śmiertelnie niebezpieczną.
Rene Guenon sformułował koncepcję „przeciw-wtajemniczenia”. Jest to grupa uczniów doskonale znających ezoteryczną stronę wiary, lecz działających przeciw jej celom. Dla niego sataniści lub niektórzy masoni byli uczniami przeciw-wtajemniczenia. Natomiast Aleksander Dugin zaproponował inne spojrzenie: pewne religie działają jako grupy «przeciw-wtajemniczenia» wzajemnie w stosunku do siebie. Judaizm oraz chrześcijaństwo są taką parą wzajemnie przeciw-wtajemniczonych religii. Rozpowszechniły się one w tym samym czasie, w pierwszych wiekach po Chrystusie, gdy ojcowie Kościoła z jednej strony i Tanaim oraz Amoraim z drugiej, stworzyli, będąc całkowicie świadomi swojej przeciwstawności, wzajemnie wykluczające się komentarze do Biblii. Odpowiednio wykształcony żydowski erudyta działa w społeczeństwie chrześcijańskim jako przeciw-wtajemniczony, natomiast chrześcijański duchowny w państwie żydowskim podkopuje ślepą lojalność Żydów. Nie na darmo w państwie żydowskim, chrześcijaństwo jest szykanowane. Aby wyżyć, chrześcijaństwo musi zwalczać tendencję judaistyczną nawet jeśli jest ona zamaskowana jako ruch niereligijny. Jednakże symetria nie jest tutaj pełna.
Religie zwykle odgrywają podwójne role, jako instytucje określające ograniczenia dla społeczeństw, oraz jako protektorki różnorodności. Podział na szyitów i sunnitów pozwolił Persom  i  Arabomzachować ich odmienne kulturalne dziedzictwa. Podobnie, istnienie odmiennych kościołów, prawosławnego i katolickiego, pozwoliło Rusinom zachować swoją kulturę nawet wtedy, gdy Zachód miał przewagę. Niektóre społeczności religijne mogą pokojowo współistnieć w jednym państwie: przykładem są sunnicki islam i prawosławne chrześcijaństwo, zgodnie współżyjące razem od Palestyny do Turcji i Rosji. Lecz para ta nie może dzielić jednego państwa z chrześcijanami zachodnimi, katolikami lub protestantami, co przejawiło się rozpadem Jugosławii i Czechosłowacji, niemożnością utrzymania katolickiej Chorwacji przez Imperium Ottomańskie, oraz niemożnością podporządkowania sobie przez Rosję katolickiej Polski i Litwy, a także protestanckich państw bałtyckich. Różnice religijne często wskazują na niezdolność społeczeństw do mieszania się ze sobą. Istnieje rosyjski żart: „Co jest zdrowe dla Rosjanina, zabija Niemca”. Japonia, sprzed epoki Meidzi, pozwalała holenderskim kupcom przekraczać swoje granice pod jednym warunkiem: mieli oni podeptać Ewangelię. Japończycy uważali, że tacy kupcy nie zabiorą ze sobą religijnego bagażu i nie zagrożą zwartości japońskiego społeczeństwa. Wracając do judaizmu i chrześcijaństwa, napotkamy na następujący problem: tendencja judaistyczna może przeniknąć do społeczeństwa chrześcijańskiego pod niereligijną postacią materialną i zacząć go rozkładać. W przeciwieństwie do powyższego przykładu japońskiego, i odrzucenie przez Żydów ich tradycyjnej wiary jest dalece  niewystarczające.
Tradycyjnym lekarstwem na wpływy judaistyczne jest tendencja gnostyczna, i dlatego Simone Weil poszła za Marcjanem odrzucając Boga Żydów i Stary Testament. Wpływ gnostyczny jest szczególnie silny w Islamie: muzułmanie, podobnie jak doketystyczni gnostycy, wierzą, ze ukrzyżowanie było jedynie wizją i że Bóg wziął Chrystusa do nieba, pozostawiając wyobrażenie człowieka na krzyżu. Usuwając Biblię z kanonu Islamu, muzułmanie uchronili się przed niewolniczym trzymaniem się tendencji judaistycznej; zakazując lichwy uniemożliwili żydowsko-mammonistyczny sojusz. Nie posiadając ani papieża ani Watykanu, uniknęli oni wyjaławiającej resztę kraju koncentracji władzy duchowej w jednym miejscu. Zwycięstwo muzułmanów nad Żydami było tak całkowite, że Żydzi przestali zagrażać Islamowi. Mała społeczność zajmująca się rzeczami zakazanymi (lichwa, pożyczki, magiczne czary) osiągnęła pozycję podobną do wspólnoty Barakumin w Japonii, która była kastą pariasów zajmującą się ubojem zwierząt, zabronionym przez prawo buddyjskie. Jednak tylko do pewnego momentu: Barakumin nie mogli polepszyć swego losu poprzez ścisłe stosowanie się do norm buddyjskich, natomiast Żydzi w świecie muzułmańskim mogli włączyć się w społeczeństwo przyjmując islam. W bajkach Tysiąca i jednej nocy, które powstały w abbasydzkim Bagdadzie, muzułmański bohater pokonujący bogatego, nikczemnego i wstrętnego żydowskiego czarnoksiężnika, zawsze wymaga porzucenia jego szatańskiej wiary. Żydówki nawracają się z łatwością i wychodzą za mąż za muzułmanów. Dlatego anty-judaistyczna ideologia w Islamie z trudem utrzymuje się przy życiu. Muzułmanie nie potrzebują i nie rozumieją anty-judaistycznych pomysłów społeczeństw Europy Zachodniej, względnie prawosławnego chrześcijaństwa: żadne ilości drukowanych Protokołów, ani nawet sterowana przez Żydów antyislamska propaganda nie może zmienić tego faktu. Dla muzułmanów Żydzi nie stanowią ideologicznego niebezpieczeństwa i Żydzi muszą walczyć z nimi czołgami oraz rakietami, zamiast używać bardziej subtelnych sposobów, jakie stosują przeciwko chrześcijaństwu. Opowiadania o «muzułmańskim antysemityzmie» to nie tylko wprowadzanie w błąd, to są po prostu kłamstwa. Lecz oznacza to także, że przykład muzułmański nie jest w stanie pomóc napastowanemu chrześcijaństwu w walce z jego najstarszym wrogiem. Dopiero ostatnio powstała sekta wahabitów, która odrzucając pielgrzymki do lokalnych świątyń (ziyara) i okazywanie czci świętym, uznając «ścisły monoteizm» zwraca się ku tendencji judaistycznej. Wahabici nie są przyjaciółmi Żydów, lecz nie byli także poprzednikami chrześcijan-syjonistów.
Wewnątrz doktryny chrześcijańskiej, napięcie pomiędzy Jerozolimą i Atenami, pomiędzy aktem stworzenia i objawieniem, pomiędzy judeo-chrześcijanstwem i greko-chrześcijaństwem, doprowadziło do różnych rozwiązań na Wschodzie i Zachodzie. Nawet przed schizmą, Kościół Wschodni wolał tendencję hellenistyczną z jej ezoterycznymi rysami i Chrystusem-Bogiem, natomiast Kościół Zachodni był za tendencją judaistyczną   ezoterycznego kultu z Chrystusem-Człowiekiem. Wewnątrz tej samej ortodoksji, Wschód wolał Ducha, natomiast Zachód wolał Materię. Schizma pomiędzy Wschodem i Zachodem wzmocniła te przeciwstawne tendencje i chrześcijaństwo zachodnie, odłączone od swoich duchowych korzeni na wschodzie, przesunęło się w kierunku większego materializmu. Lecz tego było za mało dla kalwinistów, którzy praktycznie odtworzyli judaizm bez Żydów. Powrócili do Starego Testamentu, uprawomocnili lichwę, zrezygnowali z kultu Matki Boskiej, odrzucili Kościół i sakramenty, popełnili wiele zbrodni ludobójstwa i doprowadzili do powstania drapieżnego kapitalizmu. Jeśli chcemy myśleć o tej tendencji pozytywnie, to możemy identyfikować ją z wolnością, wolnością od ograniczeń nakładanych przez społeczeństwo, wolnością od moralności, wolnością dla silnych do uciskania słabych, i na koniec, wolnością od Boga. To królestwo wolności było zaledwie pośrednim etapem na drodze do zniewolenia pozbawionego swoich korzeni człowieka, jednak poszukiwacze wolności nie zrozumieli tego. W rezultacie tendencja judaistyczna odniosła zwycięstwo na Zachodzie, tworząc bezduszny, zeświecczony świat, przygotowany dla judaistycznego kościoła Mamona. Jednakże bitwa nie skończyła się: tendencja judaistyczna została zaatakowana z lewa  przez komunistów i z prawa  przez narodowych socjalistów. Żyjemy dzisiaj w świecie powstałym po wielkim zwycięstwie żydo-mamonistów nad tymi buntownikami.
                                                              ***
Także w zakresie etyki mają miejsce istotne różnice interpretacyjne tych samych norm. Opierając się na książce Andrzeja Niemojewskiego Dusza żydowska w zwierciadle Talmudu, można dostrzec istotne różnice między treścią chrześcijańskiego i talmudycznego Dekalogu.
Przykazanie 1. Jam jest Jahwe, Bóg twój, nie będziesz miał cudzych bogów przed obliczem moim.
Talmud bałwochwalstwa, czyli oddawania czci innemu Bogu, nie zalicza do „znieważenia imienia bożego”. Natomiast przez znieważenie imienia bożego”, Żydzi rozumieją wyłącznie przyłapanie ich na mistyfikacji, oszustwie lub krzywoprzysięstwie. Wielu Żydów pozornie np. przyjmowało chrześcijaństwo, pozostając w duchu Żydami. W relacjach z gojami przechrzty prezentowali się jako katolicy, a wobec Żydów jako Żydzi. Nie było to grzechem, lecz sprytem.
Przykazanie 2. Nie wzywaj imienia Jahwe, Boga twojego, do fałszu. (Nie będziesz brał imienia Boga twego, Pana twego, nadaremno.)
Dla chrześcijan jest oczywistym, że dla uwiarygodnienia nieprawdy, nie godzi się powoływać na świadka Boga. Talmud widzi to inaczej. Żyd nie jest zobowiązany dotrzymywać złożonej przysięgi. Każdy Żyd może zwolnić się z przysięgi złożonej w imię Boga Izraela, oświadczając trzem specjalnie w tym celu obranym Żydom, iż chce nie dotrzymać przysięgi. Jeśli oni trzykrotnie powiedzą do niego mutter lach (wolno tobie), jest uwolniony. Zresztą Żydzi mogą podczas przysięgania, odczyniać w sercu magicznie przysięgi, unieważniające przysięgę. Natomiast „wobec gojów orazcelników i rozbójników” przysięgi nie obowiązują. Żyd może wymamrotać „wszelki ślub, który uczynię, niechaj będzie unieważniony”,lecz powinien on o tym pamiętać podczas ślubu (Miszna, Nedarim III, 1).
Przykazanie 3. Pamiętaj o dniu szabasu, abyś go święcił. (Pamiętaj, abyś dzień święty święcił). Stosowanie się do tego przykazania nie ma kontrowersji, choć Żydzi przestrzegają je bardziej rygorystycznie.
Przykazanie 4. Czcij ojca twego i matkę twoją.
Gdy Żyd nie chce łożyć na utrzymanie rodziców, może powiedzieć: wszystko, cowam byłoby ode mnie użyteczne, jest – korban”, czyli ofiarą na świątynię. Wówczas, zostaje uwolniony z tego przykazania, czyli z troski o los swych rodziców. Chrześcijanie też często zaniedbują starych rodziców.
Przykazanie 5. Nie zabijaj.
Wedle Miszny Żyd ma prawo zabić własne dziecko, jeśli sądzi, nawet mylnie, że jest niezdolne do życia. Także wolno mu bezkarnie zabić goja, a nawet podstępnie zabijać tych Żydów, którzy innym Żydom szkodzą w interesach na rzecz gojów lub władzy gojskiej. „Jeśli (Żyd) chciał zabić bydlę, a zabił człowieka, nie-Żyda, a zabił Żyda, dziecko przedwcześnie zrodzone, a zabił dziecko zdolne do życia, jest wolny” (Miszna, Sanhedryn IX. 2).
I dalej: „Jeżeli goj zabił goja lub zabił Żyda, to odpowiada, a jeżeli Żyd zabił goja, to nie odpowiada (Tosefta, Awoda Zara VIII, 5. Kto zabije goja, wolny jest od sądu ludzkiego, lecz sąd nad nim pozostawia się niebu” (Mechilta Miszpatim do Exodusu XXI, 14).
Przykazanie 6. Nie cudzołóż. Łącznie z Przykazaniem 9. Nie pożądaj żony bliźniego twego.
Cudzołóstwo, będące skutkiem pożądania, polega na złamaniu przysięgi (obietnicy) wierności małżeńskiej i może jako takie, mieć miejsce w odniesieniu do małżeństw związanych przysięgą wierności. Żyd jednak może przysięgę unieważnić, tym bardziej, że wg Talmudukobieta ma status niewolnicy lub przedmiotu stanowiącego własność małżonka. Zatem trudno byłoby mówić o przysiędze małżeńskiej i jej łamaniu przez Żydów. Z księgi EbenHaecer (§ 62 art. 2) dowiadujemy się: „Żyd może pojąć jednego dnia tyle żon, ilemusię podoba...”,może też bez uzasadnienia wręczyć swejżonie pismo rozwodne, które unieważnia małżeństwo. Talmud jednak za cudzołóstwo przewiduje ukamienowanie, ale dla sodomitek – tylko chłostę i śmierć bydlęcia.
Uzasadniając niewinność Żyda za czyny popełnione w stanie „niewiedzy”, Toseita, Keritot(11,12) pisze: „...z nim jego żona i jego siostra, i on miał stosunek z jedną z nich, i nie wiadomo, z którą”.Oczywiście, ów Żyd nie jest winny kazirodztwa, po prostu nie wiedział. Albo „nie powinno się karać mężczyzny za stosunek płciowy z dziewczynką poniżej trzech lat”(Eben Haecer§ 20 art. 1 Hagah). Albo też wedle tej samej księgi Eben Haecer§ 37 art. 4 „Żydówka może być zaręczona, mając trzy lata i jeden dzień. Ojcu wolno ją zaręczyć przez stosunek płciowy z nią!”
Przykazanie 7. Nie kradnij.
Pojęcie kradzieży w kulturze chrześcijańskiej jest dość wyraziste i nie wymaga wyjaśnień ani interpretacji. Natomiast według Talmudu, kradzież istnieć może w różnych wariantach etycznych, prawnych i obyczajowych.
„Majętności gojów są jako pustynia, kto je pierwszy zajął, pierwszy ma do nich prawo”(Baba Batra 54b oraz Choszen Hamiszpat§ 156 art. 5). Jest to podstawowa kategoria prawa talmudycznego w stosunku do własności. Żydzi, kupując cokolwiek z rąk gojów, według Talmuduwyzwalają własność”,„ratują” z rąk gojskich” (Tosefta, AwodaZara I, 8). Nie-Żyda wolno bezpośrednio okraść tj. oszukać go w rachunku itp. byle tego nie zmiarkował, gdyż imię boże mogłoby być znieważone” (Choszen Hamiszpat§ 348).
Na przełomie XVIII-XIX wieku kahały (gminy żydowskie), sprzedawały potajemnie Żydom prawo rozporządzania majętnościami gojów, czyli chazakę. Nabywający Żyd mógł te majętności jako handlarz, faktor, lichwiarz eksploatować nie obawiając się konkurencji innych Żydów. Poza chazakąkahały sprzedawały także meropę, czyli osobę goja razem z jego majątkiem, z którą inny Żyd nie mógł już wchodzić w stosunki handlowe.
Żydzi dzielili i wyprzedawali między sobą place, domy i sklepy nieżydowskie, nawet majętności klasztorne i arcybiskupie. Nabywca tej cudzej własności, której właściciel nic naturalnie o tym nie wiedział, stawał się jej „posiadaczem od środka ziemi, ażdowyżyny niebios”. Solidarnie współdziałając wywłaszczali też z mienia i dobrego imienia tysiące uczciwych ludzi, pozbawiając ich rodziny chleba.
Przykazanie 8. Nie mów fałszywego świadectwa przeciwko bliźniemu twemu.
Chrześcijanie za bliźniego uważają każdego człowieka. Talmud jednak za bliźniego uważa tylko Żyda.  Według Talmudu, Żyd niezależnie od racji, nie może fałszywie świadczyć   o innym Żydzie. Zakaz dawania fałszywego świadectwa nie obejmuje gojów, których można fałszywie oskarżać. („Żyd nie może świadczyć w sądzie gojskim na niekorzyść Żyda, ale może świadczyć na niekorzyść goja”Choszen Hamiszpat§ 28, art. 3 i 4).
Przykazanie 10. Nie pożądaj domu bliźniego twego, ani sługi, ani służebnicy, ani wołu, ani osła, ani żadnej rzeczy, która jego jest.
Żyd ma dla zaspokojenia swych pożądań majętności goja, nie będącego jego „bliźnim”. Te majętności, jak uczy Baba Batra 54b, są dla Żyda, narodu wybranego, jako rzecz niczyja, a jeżeli pierwszy na nich rękę położy, będą jego na zasadzie prawa dawności, chazaka (Miszna, Baba Batra III, 1).
Żyd nie musi pożądać niczego, co posiada jego bliźni – Żyd, bowiem jest właścicielem dóbr gojskich. A sądy żydowskie strzegą praw żydowskich z całą determinacją bez względu na rację. Nie wolno sądzić się w sądzie nieżydowskim i w nieżydowskich instancjach. Zakaz ten nie traci siły nawet w wypadkach, kiedy prawo nieżydowskie to samo mówi, co żydowskie, oraz gdyby obie strony życzyły sobie, zwrócić się do sądu nieżydowsktego. Kto naruszy ten zakaz, jest złoczyńcą.” (Choszen Hamiszpat§ 26 ar. 1).
Powyższe zestawienia wykazują dostatecznie, że religia Dekalogu, jest zgoła czymś innym – niż religia Talmudu. Dobro w Talmudzienie jest wartością obiektywną, wszystko jest dobre, co  jest skuteczne, a skuteczność, mierzy się korzyścią  żydowskich  „współplemieńców”.
 ***

Jest to wszelako tylko jedna strona medalu, a przecież istnieje i druga, naprawdę piękna i błyskotliwa. I owszem, przytoczone powyżej sformułowania, brane poza konkretnym kontekstem historycznym, socjologicznym i psychologicznym, w którym powstały, budzą zaskoczenie i zgorszenie. Nie mają one jednak charakteru uniwersalnego w przeciwieństwie do wzniosłych i mądrych sformułowań, które w dużej obfitości też się w Talmudzie znajdują, a garść z których poniżej przytaczamy:
– „Hillel zwykł był mówić: Jeżeli nie ja sobie, to kto mnie (pomoże); jeżeli jestem sam, to kim jestem; a jeżeli nie teraz, to kiedy?” (Awot1, 14).
– „Rabbi Jehuda Ha Nassi powiada: Jakaż jest droga prosta, którąwybrać ma człowiek? Każda przynosząca zaszczyt temu, kto ją wybiera i przynosząca mu zaszczyt u ludzi. Bądź ostrożny zarównow przykazaniach drobnych jak i wielkich, bo nie wiesz, jaka jestnagroda, a obliczaj korzyść czynu dobrego w stosunku do nagrodyi korzyść grzechu w stosunku do straty. Zważaj na trzy rzeczy,a nie dojdziesz do grzechu. Wiedz, co jest w górze nad tobą: okowidzące, ucho słyszące a wszystkie twoje czyny zapisane w księdze” (Awot2, 1).
– „Rabbi Tarfon powiada: Dzień krótki, praca długa, robotnicy leniwi, nagroda wielka, a gospodarz pogania” (Awot2, 20).
– „Akawia ben Mahalalel powiada: Zważaj na trzy rzeczy, a nie dojdziesz do grzechu: Wiedz, skąd przychodzisz, dokąd idziesz i przedkim masz zdać sprawę. Skąd przychodzisz? Ze śmierdzącej kropli.Dokąd idziesz? Do miejsca prochu, robactwa i czerwi. A przedkim będziesz musiał zdać sprawę? Przed królem, który jest Królemkrólów, przed Tym, który jest Święty Błogosławiony” (Awot3,1).
– „BenAzajpowiada:Spełniajochoczo dobreczyny choćby najłatwiejsze, a uciekaj od grzechu, bo dobry czyn pociąga za sobą dobry czyn, a grzech pociąga za sobą grzech; nagrodą dobrego czynu jest dobry czyn, a karą za grzech jest sam grzech” (Awot4, 2).
– „Ben Azaj mówił: Nie gardź żadnym człowiekiem i nie lekceważżadnej rzeczy, bo każdy człowiek ma swoją godzinę, a każda rzeczma swoje miejsce” (Awot4, 3).
– „Rabbi Lewitas, mieszkaniec Jawne, powiada: Bądź bardzo, bardzo pokorny, bo całą nadzieją człowieka jest robactwo” (Awot4, 4).
– „Szemuel Młodszy powiada: Nie ciesz się, gdy pada twój wróg, nieraduj się w duchu, kiedy się potknie, bo Pan zobaczy i uzna toza złe i odwróci swój gniew od niego” (Awot4, 24).  [Dziwna  argumentacja!].
– „Wydawało mi się, że parzy was nawet letnia woda, a okazuje się, że nie parzy was nawet wrzątek” (Berachot16).
– „Bądź raczej przeklinany, ale sam nie przeklinaj” (Berachot51).
– „Niechaj człowiek nie czuwa pośród śpiących, nie śpi wśród czuwających, nie płacze pośród śmiejących się, nie śmieje się wśród płaczących. Niech nie czyta Pisma pośród studiujących Misznę i niechnie studiuje Miszny wśród czytających Pismo. W ogóle: niech sięnie wyróżnia od innych” (Derech Erec Zutta5).
– „Pewien człowiek przyszedł do Rawa i rzekł: Władca mojego miasta przykazał mi: Idź i zabij tego i tego człowieka, a jeżeli tego nie zrobisz, ja zabiję ciebie.
Odrzekł mu Rawa: Niech cię zabije, a ty nie zabijaj. Czemu sądzisz, że twoja krew jest czerwieńsza? A może to krew tamtegoczłowieka jest czerwieńsza od twojej?” (Pesachim25).
– „O trzech Święty Błogosławiony ogłasza i oznajmia dzień w dzień:o bezżennym, który mieszka w wielkim mieście i nie grzeszy, o biedaku, który znalazł zgubę i zwrócił ją właścicielowi, i o bogaczu,który płaci swoje podatki bez rozgłosu” (Pesachim113).
– „Trzej kochają się wzajemnie, a oto oni: ludzie na obczyźnie, niewolnicy i kruki” (Pesachim113).
– „Biada pokoleniu, którego bohaterzy są w pogardzie” (Jalkut  Szimeoni-Rut).
– „Miłuj bliźniego swego jak siebie samego.” Rzecze Rabbi Akiwa: To wielka zasada Tory.
Ben Azaj powiada: „Oto księga dziejów Adama... stworzył go na podobieństwo Boga”. To zasada większa od tamtej” (Siffra Kedoszim).
– „Człowiek powinien postępować tak, jakby mieszkał w nim Bóg” (Taanit 11).
– „Raw Baroka Chozaa przechadzał się po rynku w miejscowości Bej Lefet. Razem z nim był Elijahu. Zapytał go: Czy tu na rynku jest jakiś człowiek godny życia przyszłego? Odpowiedział mu: Nie. – W tej chwili nadeszło dwóch ludzi. Rzekł doń Elijahu: Oto ci ludzie będą mieszkańcami przyszłego świata.
Raw Baroka podszedł do nich i zapytał: Czym się trudnicie? Odpowiedzieli: Jesteśmy ludźmi wesołymi, rozweselamy smutnych, akiedy widzimy dwóch kłócących się, usiłujemy skłonić ich dozgody” (Taanit22).
– „Gdy myślisz i rozważasz, dochodzisz do tego, że każdy człowiek matrzy imiona: jedno to, jakim nazywają go ojciec i matka, drugiejakim nazywają go ludzie, i trzecie – jakie zdobywa sobie sam; a najważniejsze jest to własnie” (Tanchum Wajichal).
– „Uczyliśmy się: Tak postępowali porządni ludzie w Jerozolimie:Nie podpisywali weksli, chyba że wiedzieli, kto podpisuje wrazz nimi. Nie zasiadali w sądzie, chyba że wiedzieli, kto zasiada razem z nimi. Nie brali udziału w uczcie, chyba że wiedzieli, kim sąwspółbiesiadnicy” (Sanhedrin 23).
– „Dobry jest wspólny posiłek, bo zbliża oddalonych” (Sanhedrin103).
– „Siedemdołkówpodczłowiekiemuczciwym,atylkojedenpod złym(Sanhedrin 7).
– „Jeśli jakieś sprawy stoją między tobą a Stwórcą – będzie ci wybaczone, ale jeśli są jakieś sprawy między tobą a twoim bliźnim, nie będzie ci wybaczone, dopóki go nie przeprosisz(Siffa Amare).
– „Rzekł Rabbi Jehoszua ben Lewi: Każdy, kto ma zwyczaj dobrze czynić, doczeka się synów mądrych, bogatych, biegłych w Agadzie” (Bawa Battra19).
– „Jeśli ktoś ci powiada: Usuń źdźbło z twoich oczu, odpowiedz: Usuńbelkę z twoich oczu(Bawa Batra15).
– „Niech twoja wola ustąpi przed wolą bliźniego(Derech Erec Zutta 1).
– „Moje poniżenie to moje wywyższenie, moje wywyższenie – moje poniżenie” (Szemot Rabba45).
– „Jaką miarą kto mierzy, taką mu odmierzą” (Sotta 5).
– „Lepszy jest ten, kto czyni dobrze z miłości niż ten, kto działa ze strachu” (Sotta31).
– „Gdy oddalasz od siebie kogoś lewą ręką, prawą natychmiast goprzybliżaj” (Sotta47).
– „Nie mieszka się pod jednym dachem z wężem” (Jewamot112).
– „Temu, kto pluje w górę, plwocina spadnie na twarz” (Kohelet Rabba 7).
– „Kto uwłacza swemu bliźniemu choćby tylko słowami, winien go przeprosić.
Rzekł Rabbi Chisda: A winien go przeprosić przed trzema szeregami po trzech ludzi” (Joma87).
– „Mawiali nasi mistrzowie: Życie człowieka należy ratować nawet w sobotę, godny pochwały jest ten, kto czyni to najgorliwiej: nie potrzeba na to specjalnego pozwolenia, sądu. Jakie bywają sytuacje?
Ktoś ujrzał dziecko, które wpadło do morza, zarzuca sieć i wydobywa je. Widzi dziecko, które wpadło do dołu i zostało zasypane – odwala bryłę ziemi i wydobywa je. Ktoś widzi, że zatrzasnęły się drzwi za dzieckiem – wyłamuje drzwi i wyprowadza je. W sobotę gasi się pożar i pilnuje, aby się nie rozprzestrzenił, a kto czyni to najgorliwiej, godzien jest pochwały i nie potrzeba na to pozwolenia sądu” (Joma84).
– „Trzy rzeczy niweczą okrutne wyroki: modlitwa, jałmużna i skrucha” (Jeruszalmi, Taanit 2).
– „Gdy pada jeden rząd winorośli,wkrótce niszczeje cała winnica” (Awot d'Rabbi Natan 24).
– „Rabbi Eliezer zwykł był mówić: Człowiek powinien unikać tego,co brzydkie, a nawet tego, co wydaje się brzydkie(Tossefta, Cholin 2).
„Sławiłem radość” – to radość spełniania nakazów. A radości – gdzież tu jest miejsce?” – to radość spełniania nakazów. Nauczają, że Duch Boży nie gości tam, gdzie panuje smutek, gdzie lenistwo, śmiech, lekkomyślność, gadulstwo i błahostki – ale tam, gdzie jest radość spełniania nakazów, jak powiedziano: „A teraz przyprowadźcie mi muzykanta, i stało się, gdypoczął grać muzykant, że spoczęła na nim ręka Pana” (Szabbat30).
– „Rabbi Akiba miał córkę. Chaldejczycy przepowiedzieli mu, że w dniu, w którym stanie pod ślubnym baldachimem, zostanie ukąszona przez węża i umrze. Zmartwił się bardzo.
Nadszedł ów dzień. Córka jego wzięła długą ozdobną szpilę i wbiła ją w ścianę; szpila trafiła w oko węża i w nim utkwiła. Nazajutrz rano, gdy wyjmowała ze ściany szpilę, spadł ze ściany wąż. Zapytał ojciec: Cóżeś takiego uczyniła?
Odrzekła: Wczoraj wieczorem przyszedł jakiś biedak i stanął uwejścia. Wszyscy zajęci byli ucztą i nie zwracali na niego uwagi.Ja wstałam i oddałam mu jedzenie, które mi podałeś.
Rzekł jej: Zrobiłaś dobry uczynek. I zaraz zaczął nauczać: „Jałmużna wybawia od śmierci” i to nie tylko od śmierci gwałtownej,ale od każdej śmierci(Szabbat156).
– „Rzekł Rabbi Chanina: Jak należy rozumieć powiedzenie: „Panwzywa na sąd starszyznę swego ludu i jego wielmożów” – wszakjeśli wielmoże zawinili, to czemu winić starszych? Dlatego, że cistarsi nie przeciwstawiali się wielmożom” (Szabbat54, 55).
– „Oto obrońcy człowieka: skrucha i dobre uczynki” (Szabbat 32).
– „Nie czyń bliźniemu co tobie nie miłe” (Szabbat31).

Przytoczone fragmenty -  jedne  z  bardzo  wielu  -  podważają  mniemanie o rzekomo barbarzyńskiej, szowinistycznej, nacechowanej nienawiścią do innych ludzi i narodów mentalności żydowskiej, która z natury – z pewnymi wyjątkami oczywiście – jest wzniosła, szlachetna i głęboko humanistyczna. A niekiedy nawet zabawna: w Izraelu samoloty pasażerskie nie startują w nocy, ponieważ Talmud kategorycznie nakazuje obowiązek zupełnej ciszy w okresie snu…
 ***

Jeśli chodzi o współczesność, to wydaje się, że jednym z najważniejszych faktycznych źródeł antysemityzmu jest pazerność na cudze mienie międzynarodowej oligarchii żydowskiej, która chętnie tworzy sieć mafijną o zasięgu globalnym, wyzyskuje, grabi, okrada i doprowadza do rozpaczy całe narody i państwa przez perfekcyjnie dokonywane wrogie przejęcia całych gałęzi gospodarki, bankowości, mediów,anawetrządówwposzczególnychkrajach,doprowadzając jenastępniedo materialnej i moralnej ruiny. Jest to postępowanie – przy całej swej perfidii – nader krótkowzroczne, gdyż brzemienne w możliwość niekontrolowanych, żywiołowych wybuchów masowego antysemityzmu praktycznego, jak to np. stało się w Niemczech podczas Republiki Weimarskiej, która   skończyła  się rokiem 1933 i obozami zagłady. Ale cóż wspólnego z oligarchicznymi złodziejami miały miliony prawych, szlachetnych, pracowitych, a niewinnie pomordowanych zwykłych Żydów, którzy tak niesprawiedliwie musieli płacić życiem za zbrodnie zawsze  nienasyconych   miliarderów?
Isaiah Berlin pisał: „Z ludźmi dzieje się podobnie, jak z rzeczami: na ogół są tym, za co się ich uważa, a niekoniecznie tym, za co chcieliby się sami uważać. Stół jest tym, co ludzie zwykli traktować jako stół i nie jest w stanie na to nic poradzić. Nie wiemy, co powiedziałby, gdyby umiał mówić, gdyby jednak stwierdził, że według niego nie jest stołem, nie przestalibyśmy z tego powodu uważać, że jednak nim jest. Jest to równie prawdziwe w odniesieniu do osób. Spędziwszy ostatnie pół wieku na powtarzaniu sobie, że Żydzi  w Niemczech są Niemcami, we Francji Francuzami, Peruwiańczykami w Peru, i że wszędzie uznano to za normalne, Żydzi świata zachodniego nie mogli na dłuższą metę udawać, że w opinii swoich sąsiadów są tacy sami jak wszyscy. Niektórzy z sąsiadów bynajmniej nie kryli się z przeciwną opinią, co więcej, przynajmniej w pewnych okresach, zaczęli ją głosić natarczywie i bez litości. Raz mówiło się, że to antysemityzm, kiedy indziej, że ignorancja, kiedy indziej jeszcze, że to złudzenie rozpowszechniane wśród Żydów umyślnie przez obskurantów i szowinistów. Dziewiętnastowieczni optymiści mogli utrzymywać, że problem nie istnieje lub też zanika. Doszło do tego, że dotykalną realność tego problemu musiano uznać w najbardziej asymilacjonistycznych kołach żydowskich naszej epoki, co doprowadziło do zróżnicowanych, niemniej w każdym przypadku równie osobliwych, skutków psychologicznych.
Skorzystajmy, jeśli nie będzie to nadużyciem, z nowego porównania. Oto jak się chwilami ta sytuacja przedstawiała. Żydzi z tych kręgów zachowywali się jak grupa ludzi ułomnych, dajmy na to garbatych. Można było wśród nich wyróżnić trzy typy, w zależności od tego, jak podchodzili do swego garbu. Pierwszą kategorię stanowili ci, którzy utrzymywali, że nie mają garbu. Jeśli udało się ich sprowokować, przedstawiali dokument poświadczony i podpisany przez przywódców wszystkich państw, a zwłaszcza najbardziej spośród nich oświeconych. Czytało się tam uroczystą deklarację, że osoby legitymujące się niniejszym zaświadczeniem są normalnie zbudowane i normalnie rozwinięte, że nic ich nie odróżnia od innych zdrowych istot i że sądzić odwrotnie jest obelgą wobec międzynarodowej moralności. Jeśli mimo to ktoś uporczywie wpatrywał się w ich plecy, garbaci dowodzili, że jest to przypadek złudzenia optycznego albo też gwałtowna forma zabobonu, który wywodzi się z czasów, gdy uważano, niesłusznie zresztą, że mają oni garby, a może nawet z tej zamierzchłej epoki, kiedy rzeczywiście na świecie istnieli garbaci; ale ta rasa już dawno wygasła. Nieraz zdarzało im się przysięgać, że ktoś ukradkiem spojrzał na tę część ichpleców, gdzie,mówili,nie maprzecież najmniejszegośladu garbu; a zdarzało się to i wtedy, kiedy jak okiem sięgnąć nie było iani jednego potencjalnego widza. Gdy nie mogli okazać zaświadczenia o niegarbatości, bo przypadkiem zostawili je w domu, cytowali najbardziej oświeconych i liberalnych intelektualistów XIX wieku, uczonych antropologów, teoretyków socjalizmu i temu podobnych, którzy dowiedli, że samo pojęcie garbaty jest nieporozumieniem, bo owi rzekomi garbaci nie istnieją; a jeśli nawet ktoś takiego widział, to było to bardzo dawno, jeszcze przed ich zniknięciem; a nawet gdyby znalazła się gdzieś jeszcze istota tego typu, to jej istnienie nie da się pogodzić z wymogami metodologii naukowej.
Druga postawa była zaprzeczeniem pierwszej. Garbaty nie ukrywał bynajmniej swego garbu. Oświadczał głośno, że jest z tego powodu bardzo zadowolony, a nawet dumny; że noszenie garbu jest przywilejem i zaszczytem, że ta cecha szczególna nadaje mu przynależność do pewnej wyższej kasty. Jeśli jego prześladowcy rzucają za nim kamieniami, to dzieje się tak dlatego, że skrycie mu zazdroszczą, że są zawistni, świadomie lub nie, z powodu tak rzadkiej właściwości, której nie można sobie sprokurować na poczekaniu. Osoba taka zwykła mówić: „Nie wstydzę się być garbatym. Przeciwnie, uważam, że to jest wspaniałe; jestem garbaty i jestem z tego dumny.”
Trzecią grupę stanowiły szacowne i bojaźliwe osoby, które dochodziły do wniosku, że jeśli nigdy nie będą czynić najlżejszych aluzji w sprawie garbu, i jeśli wyrobią u rozmówców przekonanie, że samo używanie tego słowa stanowi dowód ohydnej dyskryminacji, czy też raczej dowód złego smaku, to będą w stanie zamknąć wszelką dyskusję na ten temat w rozsądnych i coraz bardziej zacieśnianych granicach, a także będą utrzymywać stosunki z ludźmi o plecach prostych jak ściana bez żadnego lub prawie bez żadnego zakłopotania, przynajmniej jeśli chodzi o nich samych. Nosili chętnie obszerne płaszcze (jak wszyscy ludzie pracy, mawiali) o kroju na tyle nieokreślonym, że zacierały nieco ich garbatą sylwetkę. Między sobą zdarzało im się czasem schodzić na zakazany temat, a nawet wymieniać przepisy na maści, którymi należało się smarować co wieczór przez wiele wieków, co wedle zasłyszanych wieści miało cudowną moc nieznacznego zmniejszenia garbu, a może nawet, kto wie? całkowitego jego usunięcia. Wertując archiwa można było stwierdzić, że wypadki całkowitego zniknięcia nie były zupełnie nieznane, zwłaszcza w dalekich krajach i w odległej przeszłości. Nadzieja była więc dostępna dla każdego, pod warunkiem, że będzie się mówiło o tym jak najmniej oraz że pilnie i systematycznie będzie się używać stosownych leków. A poza tym, pytali nie bez zdenerwowania, jakie pan widzi inne wyjście?
Przez dłuższy czas były to trzy podstawowe kategorie „zasymilowanych” Żydów, których nienormalność ich statusu pogrążała w różnych stadiach przygnębienia. W każdej z trzech grup patrzono na dwie pozostałe z pewną niechęcią, ponieważ uważano, że ich polityka prowadzi na manowce, a nędzny los głupców może stać się udziałem także mądrych i rozważnych. Lecz znaleźli się i tacy, którzy zaczęli głosić tezy następujące: garb jest garbem, niepożądanym dodatkiem, którego nie da się zatuszować przez stosowanie łagodnych paliatywów. A na razie jest powodem mnóstwa przykrości dla tych, którzy są nim dotknięci. Ludzie ci zalecali – widziano w tym zuchwalstwo zbliżone do umysłowej dewiacji – by pozbyć się garbu drogą zabiegu chirurgicznego. Przyznawali, rzecz jasna, że zabieg ten, jak każda poważna operacja, niesie z sobą poważne ryzyko dla życia pacjenta. Może on doprowadzić do komplikacji atakujących inne narządy. Może spowodować nieprzewidziane zmiany w psychice. Może się nawet okazać śmiertelny, a jakże trudno byłoby go wykonać w tajemnicy; lecz jeśli się uda, koniec z garbem. Być może zresztą garb nie jest najgorszym złem; operacja jest w tym samym stopniu kosztowna, co niebezpieczna. Lecz jeśli chce się spowodować zniknięcie garbów na masową skalę, krótko mówiąc, jeśli wszystko miałoby się okazać lepsze od garbu, to nie ma rady; tylko zabieg tego typu jest w stanie zagwarantować pożądany rezultat. Faktycznie taki zabieg proponowały koncepcje syjonistyczne w swej najbardziej dopracowanej politycznie formie. Pewien fakt wskazywałby na ich triumf, a myślę, że ten fakt ma miejsce, mianowicie Żydzi z Izraela, a już z całą pewnością ci, którzy urodzili się tam w niedalekiej przeszłości, czują się, niezależnie od ich dodatkowych wad i zalet, ludźmi o prostych plecach. Nie znamy jeszcze wszystkich obecnych i przyszłych efektówtejoperacji naŻydachiich otoczeniu,jednakżetrzy wymienione wyżej postawy są historycznie zdyskredytowane przez powstanie państwa izraelskiego. To nieoczekiwane zdarzenie zmieniło położenie Żydów wręcz diametralnie. Odesłało ono do lamusa wszystkie teorie i działania wynikające z istniejącej uprzednio sytuacji. Doprowadziło za to do pojawienia się nowych problemów, nowych rozwiązań”...
Pobudką do zmiany sytuacji był XIX-wieczny nacjonalizm europejski, a raczej jego skrajne formy, pełne  zbiorowej  brutalności  i histerii. W niektórych wypadkach ujawniały się spontaniczne nastroje tłumów. W innych jednak w grę wchodziły ewidentne machinacje politycznych koterii i policyjne prowokacje. Nastroje wrogie mniejszościom etnicznym i religijnym nie były w Europie kierowane wyłącznie przeciwko Żydom, lecz w istocie najczęściej uderzały właśnie w ich skupiska. Oburzano się na to, że ubogie, tradycyjne żydostwo Europy środkowej i wschodniej izoluje się od reszty społeczeństw barierą stroju, obyczaju, obrzędów religijnych, a nawet mowy. Równocześnie jednak zaczęto atakować Żydów, którzy postanowili asymilować się z narodami, wśród których żyli od pokoleń. Zarzucano im fałsz, wyrachowanie, knowania typu mafijnego. Antysemityzm europejski zrodził z kolei inny ruch, mianowicie żydowski syjonizm. Symbolem stała się gwiazda Dawida i góra Syjon, podobnie jak dla nacjonalistów ormiańskich uosobieniem ich patriotycznych dążeń stała się góra Ararat.
W roku 1896 ukazuje się drukiem książka Teodora Herzla Judenstaat, a w roku następnym w Bazylei otwiera swe obrady I Kongres Syjonistyczny. Rzucone zostaje hasło znalezienia dla Żydów z całego świata jakiejś wspólnej ojczyzny, skoro prześladowania, pogromy i antyasymilacyjne filipiki dowodzą, że Europa ma Żydów dość... Początki imigracji żydowskiej do Palestyny sięgają  zresztą  już roku 1882, przy czym pierwsze jej efekty były raczej nikłe i zniechęcające. Sam Herzl nie był wcale pewien, czy to właśnie Palestyna winna stać się nową Ziemią Obiecaną. Poddawał pod rozwagę zwrócenie się do Anglików z propozycją, by udostępnili Żydom część swoich posiadłości w tropikalnej Afryce Wschodniej. Jednakże ugrupowania tradycjonalistów w ruchu syjonistycznym, wywodzące się z Europy środkowo-wschodniej przeforsowały ostatecznie koncepcję Palestyny. Idea „powrotu” do Palestyny pozostałaby tylko hasłem, gdyby nie poparł jej wpływowy kapitał żydowski, między innymi Rotszylda. Za pionierów osadnictwa żydowskiego powszechnie zwykło się uważać grupę kolonistów z terenów Rosji, przybyłą na Bliski Wschód w roku 1882. W rzeczywistości jednak pierwsi osadnicy żydowscy przybyli do Jerozolimy już w roku 1881 i byli to drobni rzemieślnicy oraz kupcy z jemeńskiego miasta Sana. Po wielu latach, po licznych perypetiach i wojnach, wreszcie w 1948 roku powstało państwo Izrael, ojczyzna wszystkich Żydów.
Mimo iż narody europejskie dość podejrzliwie traktowały naród we własnym przekonaniu „wybrany”, udało się reprezentantom tego etnosu zająć dominujące położenie w odnośnych państwach aryjskich. Warto zaznaczyć, że liczna i wpływowa szlachta żydowska (nobilitowana przede wszystkim ze względu na posiadane kapitały, a nie za zasługi dla kraju zamieszkania) istniała w wielu krajach Europy. Tak np. do włoskiej szlachty neofickiej należeli: Abravonel, ks. Aldobrandini, hr. Antonelli, Balme, hr. Bardeau, Dernburg, br. Drecoll, Fonseca, ks. Frangipane, hr. Hebrail, br. Horschitz, br. Levi, br. Levi de Veali, Lippomani, hr. Manini, hr. Mastai-Feretti, Montalcino d’Asti, br. Oppenheimer, hr. Ottolenghi, ks. Papareschi, ks. Pierleoni, br. Ponte Reno von Ponnrode, hr. Rampolla, hr. Reinach, hr. Reisner von Kollmann, br. Rinaldini, hr. Savorgnan, ks. Torlonia, Montefiori.
„Z krwi żydowskiej” pochodzą także takie rody włoskie, jak Borgia, Romani, Gradelli, Frangipani,   Salviati, Torloni, Pierleoni i wiele innych. Papieżami żydowskiego pochodzenia byli: Anacletus II (w okresie 1130 – 1138), Jan VIII, Innocenty II, Kalikst III (Alfonso Borgia, 1455-1458), Aleksander VI (Rodrigo Borgia, 1492-1503), Klemens VIII (Ippolito Aldobrandini, 1592-1605), Paweł V (Camillo Borghese, 1605-1621), Pius IX (1846-1878, Jan Maria hr. Mastaj-Feretti).
O Borgiach L. Korwin (Szlachta neoficka, Kraków 1939, t. 2) podaje: „Rodzina osiadła w Hiszpanii, Francji i we Włoszech, gdzie do dziś dnia istnieją. Ochrzcili się około 1400 roku. Szlachectwo otrzymali w XV wieku w Hiszpanii, nosili wtedy nazwisko „Lenzuoli”. Z tej rodziny Aleksander VI, papież panujący na Stolicy Apostolskiej od 1492 roku do 1502 roku, zmarł otruty.
Urodził się w Walencji i nazywał Roderigo Borgia. Ojciec jego tegoż imienia Rodryg, zmienił nazwisko „Langola-Lenzuoli” na „Borgia”. Rodryg, późniejszy osławiony papież, jeden z wyjątkowo nikczemnych ludzi. Papież ten, już jako papież, miał publiczną faworytę Julię Farnese, zwaną „Qiulia Bella”, którą wydał za Ursyniusa Orsyniego. Jedynym człowiekiem, który nie obawiał się strasznej potęgi Borgiów, był kaznodzieja Savonarolla, który publicznie potępiał papieża. Został on z rozkazu papieża ujęty i jako schizmatyk i heretyk spalony na stosie, a prochy jego wrzucono do rzeki Arno. Aleksander VI, papież, był za młodu żołnierzem, uwiódł wdowę Vanossa Różę Catanei, którą wydał potem za Dominika Arignano. Pozostawił z niej pięcioro nieprawych dzieci: 1) Jofre, 2) Franciszek, 3) Cezary, Vanotia de Captaneis, 4) Ludovico Giorvanni, 5) Lukrecja. Za czasów, gdy na Stolicy Piotrowej zasiadł stryj Rodryga Alfons Borgia (1455-1458), jako papież Kalikst III, udał się spiesznie do Rzymu, gdzie godny stryj mianował go kardynałem w 1456 roku. Następny papież Sykstus IV (1471-1484), nadał mu biskupstwo Alby i Porto. Jako posiadacz olbrzymich beneficjów, po śmierci papieża Innocentego VIII, gdy z chwilą objęcia pontyfikatu musiał zrzec się tych beneficjów, został przez kolegium kardynałów wybrany papieżem, gdyż kardynałowie mieli w tym największy interes.
Z dzieci jego: Jofre otrzymał księstwo Squillace, pojął córkę Alfonsa, księcia Neapolu; 2) Franciszek, książę Gandii, zamordowany przez brata swego Cezara z zazdrości, gdyż obaj kochali się w siostrze Lukrecji; 3) Cezary, którego ojciec mianował już w 16 roku życia biskupem Valencji, był typowym średniowiecznym bandytą, a zarazem od 1493 roku kardynałem, po czym księciem Valencji z tytułem „de Valentinois”, który otrzymał od króla Francji Ludwika XII. Cezar ożenił się z Karoliną, siostrą króla Navarry, a w r. 1501 zdobył księstwo Romanii, którego rządcą mianował Ramiro Orca, będącego postrachem dla całego kraju. Później został on z rozkazu Cezara ścięty. Przy zajęciu Kapui wymordował 7 tysięcy mieszkańców, a 40 najpiękniejszych kobiet zabrał do siebie. Cezar zdradziecko zawładnął księstwem Urbino i Camerino, którego władcę wraz z dwoma synami kazał udusić, po czym podstępnie wciągnął w zasadzkę rody Vitellich, Oliverottich i Orsinich, których również kazał udusić.
Papież Aleksander VI (Rodrigo Borgia), zanim został „ojcem świętym”, spłodził jako kardynał liczną gromadkę dzieci. Już zasiadając na stolcu papieskim dbał bardzo o dobro potomstwa: 17-letniego syna Cezarego uczynił kardynałem, a ukochaną córkę Lukrecję trzykrotnie bardzo korzystnie wydawał za mąż (po otruciu poprzedniego małżonka). Był jednak srogi w gniewie i jednego ze swych synów kazał zamordować: ciało młodego człowieka wyłowiono z Tybru i złożono u stóp ojca.
Jako Żyd, Aleksander VI miał wielki talent do robienia interesów: sprzedawał tytuły kardynalskie i biskupie oraz za wysoki wykup ułaskawiał i kazał wypuszczać z więzień ciężkich zbrodniarzy, morderców, ojcobójców itp.
Na jego rozkaz przez kilka dni męczono (przypalano węglami, rwano ciało obcęgami, łamano kości itd.) świątobliwego mnicha Girolamo Savonarolę, którego powieszono na placu rynkowym Florencji 23 maja 1498 roku, a zwłoki spalono – tylko za to, że nawoływał do praktycznego postępowania w duchu chrześcijaństwa.
W 1503 roku Aleksander VI został przez pomyłkę otruty przez własnego ukochanego syna Cezarego, pijąc zatrute  wino z kielicha,  przeznaczonego dla jednego z gości. Przez kilka godzin, mając nalane krwią oczy, żółtą skórę, trzewia przeżarte jadem, umierał w straszliwych mękach, a po śmierci jego trup rozdął się do potwornych rozmiarów, poczerniał i w końcu pękł.
Kiedy po śmierci Aleksandra VI zasiadł na stolicy papieskiej Pius III Piccolomini, a po 26 dniach panowania wybrano papieżem Juliusza II, ten uwięził Cezara i wypuścił go z więzienia dopiero po zrzeczeniu się przez niego fortec zdobytych. Cezar wyjechał do Hiszpanii, gdzie został zdradziecko ujęty i zamknięty w fortecy Medina del Campo. Po trzech latach zbiegł do swego szwagra Jana d’Albrecht, króla Nawarry. Zginął w 1507 roku w zasadzce porąbany w kawałki. 4) Ludovico Giovanni, książę Beneventu, najukochańszy syn Aleksandra VI, zginął, zabity przez Cezara i Lukrecję.
Siostrą, godną brata Cezara i ojca Aleksandra VI, może jeszcze więcej od nich przewrotną, była sławna piękność Lukrecja. W r. 1491 wydał Lukrecję papież kontraktowo za Don Cherubini de Centelles, gdy miała 11 lat. Rodryg Borgia zerwał ten ślub i w tym samym roku zawarto ślub Lukrecji z Gasparem hr. Averso, który za 3 tysiące dukatów zrezygnował z praw małżeńskich, po czym w 1493 r. zawarto rzeczywisty ślub z ks. Janem Sforzą.
Na życzenie ojca Lukrecji unieważniono jej małżeństwo ze Sforzą z chwilą upadku znaczenia tej rodziny. Cezar zabił ks. Jana Sforzę, a ciało jego wrzucono do Tybru. Lukrecja wychodzi po raz drugi za nieślubnego syna króla Neapolu Alfonsa ks. neapolitańskiego, mając lat 18, podczas gdy mąż jej miał 17. Tenże został z rozkazu Cezara uduszony. W końcu po raz trzeci wychodzi Lukrecja za mąż za Alfonsa ks. Ferrary, z rodziny d’Este. Zmarła w 1519 roku pozostawiwszy 5 dzieci, jako bigotka, fundatorka klasztorów i szpitali.
Jeden z członków tej rodziny Francesco, urodzony w 1501 r. wstąpił w 1548 do zakonu jezuitów, którego był trzecim z kolei generałem od 1565 r. Zmarł w Rzymie w 1572 r., kanonizowany po śmierci w 1625 r. Jeden z potomków Jefrego, Aleksander, urodzony w 1682 r., zmarł w 1742 jako arcybiskup Fermo. Tegoż siostrzeniec, kardynał Stefan Borgia, urodzony w 1731 r., zmarły w Lyonie w 1804 r. w drodze z papieżem Piusem VII na koronację Napoleona I.
Do dziś mieszkają we Włoszech (w Rzymie i Neapolu) liczni potomkowie tego rodu. Wypada bodaj przytoczyć w tym miejscu i świadectwo pisarza bardziej bezstronnego niż Ludwik Korwin, który stanowczo przesadza w swej antypatii do „narodu wybranego” i do wyżej przedstawionej w jaskrawej tonacji rodziny.
Pisząc o Borgiach Jacob Burckhardt w dziele Kultura Odrodzenia we Włoszech zaznacza, iż reprezentantom tego wpływowego rodu „zależało jedynie na używaniu władzy w znaczeniu najniższym, mianowicie w celu gromadzenia pieniędzy”. Nie tylko wysprzedawali oni dostojeństwa i posady kościelne i świeckie, lecz założyli nawet bank łask świętych, gdzie za złożeniem odpowiednio wysokiej sumy nawet bez skruchy i spowiedzi otrzymywano przebaczenie za najohydniejsze morderstwa,  łącznie z ojco- i dzieciobójstwem. Co prawda, nie byli Borgiowie (ojciec Aleksander i syn Cezary) wynalazcami tych nikczemności; „co do zepsucia– pisze Burckhardt – które ród ten doprowadził do najwyższego stopnia, to należy przyznać, że zastał je już był w Rzymie w pełni rozkwitu”... A jednak...
Żądza panowania, chciwość i pożądliwość jednoczyły się u ojca z indywidualnością silną i świetną. Od pierwszej chwili panowania na wszystko, co składa się na rozkosz używania władzy i życia, pozwalał sobie w całej pełni. I od pierwszej też chwili nie przebierał w środkach... Już w roku 1494 znaleziono pewnego karmelitę, Adama z Genui, który w Rzymie występował przeciw symonii, zamordowanego we własnym łóżku, a martwe jego ciało pokryte było dwudziestoma ranami... Bez otrzymania wysokiej zapłaty Aleksander nie zamianował ani jednego kardynała.
Z chwilą jednak, gdy papież uległ całkowicie woli syna, gwałtowne środki przybrały ów charakter demoniczny, z nieuniknioną koniecznością oddziałując też na cele. Wiarołomstwo i okrucieństwo, jakimi posługiwano się w walce przeciw możnym Rzymu i książętom Romanii, przekracza nawet tę miarę, do której świat się już był przyzwyczaił (...), a obłuda była tu jeszcze większa. W sposób zgoła już potworny Cezar izoluje ojca, zamordowawszy brata, szwagra i innych krewnych i dworzan, skoro tylko ich łaski u papieża lub w ogóle ich stanowisko stało się dla niego niedogodne. Aleksander musiał zezwolić na zamordowanie swego najukochańszego syna, księcia Gandii, gdyż sam każdej chwili drżał przed zamachem Cezara...
Borgiowie zmierzali do wytępienia po cichu wszystkich, którzy im w jakikolwiek sposób zawadzali lub po których pragnęli objąć spadki...
Poseł wenecki Paolo Capello donosi w roku 1500, jak następuje: „Co noc znajdują w Rzymie czterech lub pięciu zamordowanych, mianowicie biskupów, prałatów i innych panów, a wszyscy w Rzymie drżą ze strachu, by ich książę Cezar nie wymordował”. On sam w otoczeniu swej straży włóczył się po przerażonym mieście (...) w celu zaspokojenia żądzy mordu, której ofiarą padali również ludzie zgoła mu nie znani...
Gdzie Borgiowie nie mogli popełnić gwałtu jawnego, tam uciekali się do trucizny. W wypadkach wymagających pewnej dyskrecji posługiwano się owym śnieżnobiałym proszkiem o przyjemnym smaku, który nie działał momentalnie, lecz stopniowo, i który można było wsypywać niepostrzeżenie do każdej potrawy czy napoju... A pod koniec swej kariery zatruli się nim ojciec i syn, przypadkiem wypiwszy wino, przygotowane dla jednego z bogatych kardynałów”. Tyle wybitny historyk w klasycznym dziele.
Wiele wymownych szczegółów o rodzie Borgiów można znaleźć w książce: Seppelt Fr. Ksawery, Löffler Klemens, Zieliński Zygmunt, Dzieje papieży, Poznań-Warszawa 1997.
Gwoli sprawiedliwości trzeba wyraźnie zaznaczyć, iż Jacob Burckhardt nazywa ród Borgiów Hiszpanami, a to że byli oni maranami, to jest dla pozoru ochrzczonymi Żydami hiszpańskimi, jest podawane w wątpliwość przez niektórych badaczy, chociaż przez innych uważane za rzecz pewną. Tak czy inaczej nie sposób wątpić o straszliwych zbrodniach tej zwyrodniałej rodziny, jak też nie sposób zaakceptować zbyt prymitywnego rozumowania, iż byli Borgiowie zbrodniarzami dlatego, że byli Żydami. Każdy liczny naród o długiej i bogatej historii – a do takich narodów niewątpliwie należy i żydowski – wydał w biegu dziejów cały szereg zarówno osobistości wspaniałych  i szlachetnych, jak też nikczemnych i patologicznych. Kryterium etniczne w tych sprawach nic nie wyjaśnia i nie stanowi cechy decydującej.
We Włoszech – choć przecież tak wyrafinowanych, mądrych i subtelnych, a przy tym „zażydzonych” – również istniała tradycja antyżydowska. Wielki uczony Giordano Bruno pisał: Żydzi stanowią taki zadżumiony, trędowaty, niebezpieczny dla wszystkich ród, że na nic innego nie zasługują, jak na wytępienie jeszcze przed urodzeniem”. Być może także ta wypowiedź przyczyniła się do okoliczności, że ten znakomity astronom i filozof został w 1600 roku spalony przez   żydokatolików na stosie za głoszone przez siebie „herezje”.
We Francji antysemityzm zawsze miał swych zwolenników. Francois Marie Arouet (1694-1778), wielki filozof i pisarz zwany Voltairem, twierdził: „Mały naród żydowski odważył się wykazać niezgodliwą nienawiść w stosunku do wszystkich narodów, jest zawsze zabobonny i chciwy na dobro innych, pokorny w nieszczęściu, bezczelny w szczęściu”. A jednak wśród szlachty francuskiej w XVIII-XIX wieku widzimy nazwiska żydowskich neofitów: br. Arnauld, ks. Avigdor, hr. Barreme, hr. Benedetti, Bernard, hr. Blanc (córki tego rodu wychodziły za książąt francuskich, greckich, polskich: 1875 ks. Konstanty Radziwiłł), hr. Bombelles, ks. Massen d’Essling de Rivoli.
W Belgii wielkimi wpływami cieszyły się rodziny Żydów nobilitowanych br. Empain i br. Lambert.
Holenderska szlachta neoficka to takie rodziny, jak Asser, Caan, Raalde, hr. Verhuell-Badinet.
Wśród hiszpańskiej szlachty widzimy neofitów: hr. Aguado, hr. Aguilar, ks. Belmonte, ks. Borgia (ochrzcili się około 1400), Castro (z tego chyba rodu Fidel, przez  pół  wieku  dyktator Kuby socjalistycznej), hr. Rodes Rodriguez d’Evora J. Vega, ks. Salamanca, hr. Saporta.
Portugalska szlachta żydowska to baron Almeda, br. Burchardt, hr. Cohen, br. Eisenmann, br. Erlanger, hr. Goess, br. Rosenthal, Telles-Pereira de Vasconcellos, Teixeira de Abrena, Teixeira – Sampayo und Dor.
We wszystkich tych krajach finansowa “arystokracja” żydowska pozawierała liczne małżeństwa z prawdziwą arystokracją rodową i w ten sposób na dobre się w nich zadomowiła i zakorzeniła.
Spośród rodzin żydowskiego pochodzenia w Wielkiej Brytanii do najbardziej znanych należą hr. Beaconsfield (przed 1492 w Hiszpanii znani jako Disraeli), Behrens, Beit, Goldsmid, Hart, br. Head, br. Lopes, br. Ludlow, ks. Macdonald (niektórzy negują żydowskość tego rodu), Mackenzie (pochodzą z Kórnika pod Poznaniem), Melchett, br. Michelham, Michels, br. Northcliffle (pierwotnie Stern), Oppenheimer, Palgrave, br. Pirlbright of Pirlright, Rhodes, Simon, Turner, Vogel, br. Wernher, Wolff. „Angielską rodzinę panującą wyprowadzają niektórzy od żydowskiego króla Dawida. Wielka królowa Wiktoria wierzyła podobno, iż tak Georg II, jak i sasko-koburska rodzina wywodzą się od Żydów. Pisarz angielski Reades Harris wyjaśnia tę teorię w książce The lost tribes of Israel. Utrzymuje w niej, że córka księcia żydowskiego Zedekiasa uciekła z niewoli babilońskiej za wstawiennictwem proroka Jeremiasza do Irlandii i tam wyszła za króla irlandzkiego około 580 roku przed Chrystusem, po czym dynastia ta wydała 54 królów, z których w 487 roku po Chrystusie był historyczny panujący Fergus Moore. Jego potomkiem był pierwszy król szkocki w 834 r. Kenneth Mac Alpin, ten był przodkiem Jakuba I, króla angielskiego, który jako Jakub VI panował też i w Szkocji. Od niego idzie w prostej linii obecnie panująca rodzina w Anglii, która ma mieć prawdziwie homeopatyczną domieszkę krwi żydowskiej”. (L. Korwin, Szlachta mojżeszowa, t. 1). Wydaje się jednak, że jest to tylko czczy wymysł i legenda, być może wyprodukowane  przez samych Żydów. Po co bowiem w połowie XVII wieku miałby Żyd Oliver Cromwell (1599-1658) stawać na czele antykrólewskiej  rewolucji, gdyby ta monarchia była żydowską? Może chciał się zemścić na władzach tego państwa za to, że jego ojca, piwowara, sądy 48 razy skazywały na kary pieniężne za dolewanie wody do piwa? Monarchia brytyjska nie była „żydowską”, wręcz przeciwnie, wyróżniała się wielokrotnymi srogimi prześladowaniami Żydów i ich wypędzaniem z Wielkiej Brytanii pod pretekstem fałszowania pieniędzy itp.
 ***
             Naukowcy usiłowali na różne sposoby wyjaśniać fenomen antysemityzmu. Profesor Aleksander Czyżewski z wielkim współczuciem pisał  np.  o wielowiekowej martyrologii Żydów i, jakby przerażony ogromem cierpień „narodu wybranego”, próbował  znaleźć dla nich jakieś równie gigantyczne, pozaziemskie, kosmiczne wytłumaczenie. Pisał: „Na potwierdzenie tego, że w trakcie ruchu pogromowego najwyższy efekt następuje w apogeum aktywności Słońca, przytoczmy opis niektórych momentów tego ruchu, dokonany na podstawie sprawdzonych i dokładnych danych.
Oto typowy przebieg żydowskiego pogromu na Ukrainie w 1919 roku.
Po wtargnięciu do miasta, miasteczka lub sioła uzbrojeni ludzie kierują swe kroki do dzielnic żydowskich u rozpoczynają masowe tępienie Żydów, które jest poprzedzane przez grabież, wymuszanie okupu i wywłaszczanie. Wymusza się pieniądze, lecz potem jednak się zabija. Na miejscu są gwałcone kobiety i małoletnie dziewczynki, zmusza się do zupełnego rozbierania Żydów i Żydówek, znęca się, niszczy sprzęt domowy, pali domy i chaty. Na zmianę pierwszej fali pogromców przychodzi druga, następnie trzecia itd. W czasie pogromu w Perejasławiu 15-19 lipca 1919 roku każde żydowskie mieszkanie było nawiedzane przez bandytów 20-30 razy dziennie. Bardzo często Żydów spędza się w celu zbiorowego wymordowania i znęcania się do jakiegoś jednego domu, i tutaj się zaczyna krwawa orgia, kończąca się jatką, chociaż w sposobach zabijania oddziały bandytów wykazują duże zróżnicowanie: wieszają, kłują bagnetami i żelazem, smażą na ogniu, rzucają do studzien, topią w rzekach, zakopują żywcem do ziemi, posypując jednocześnie wapnem, urządzają powszechne rzezie z wykorzystaniem „białej broni” lub masowe rozstrzelanie – „do ściany”. Niekiedy morduje się tylko mężczyzn, oszczędzając kobiety, częściej – i jednych i drugich razem, nie pomijając ni starych, ni małych.
Kończą się pogromy tym, że oszalała ze strachu ludność żydowska rzuca się precz z ojczystych miejsc, rozebrana, bosa, bez grosza w kieszeni, niosąc wszędzie przerażenie, choroby, obłęd.
Ukraina w 1919 roku przeżyła jedną z najbardziej okrutnych w historii epidemii antysemityzmu. W rzeczy samej na przeciągu tego roku zostały rozgromione 402 punkty, a ogólna liczba ofiar sięgnęła 100 000 osób. Nienawiść i wrogość narodowa w stosunku do Żydów były tak ogromne, że o litości nie mogło być nawet mowy. Dążąc w ogóle do starcia z oblicza ziemi plemienia żydowskiego pogromcy często poddawali zupełnemu zniszczeniu całe żydowskie miasteczka. Tak miasteczko Kublicz zostało zaorane; inne miejsca osiadłości żydowskiej ludności spalone do fundamentów to Bogusław, Wołodarka, Borszczagówka, Znamienka, Borzna”.
Wypada dodać dwa szczegóły do tych danych przytaczanych przez A. Czyżewskiego. Zamożna ukraińska ludność tych terenów została w 1918 roku poddana krwawym prześladowaniom ze strony oddziałów armii czerwonej, w której komisarzami politycznymi byli Żydzi, niekiedy pochodzący z tychże stron, a ludność żydowska (by uniknąć represji) witała wojska bolszewickie kwiatami i chlebem z solą. Toteż gdy czerwonoarmiści przejściowo musieli Ukrainę w 1919 roku opuścić, cała nienawiść Ukraińców do bolszewii skierowała się przeciwko Bogu ducha winnej pokojowej biedoty żydowskiej, która też została okrutnie, aczkolwiek zupełnie niewinnie i niezasłużenie, w ten sposób „ukarana”. Zresztą już niebawem przybył na Ukrainę z milionowym wojskiem bolszewickim Lew Dawidowicz Trocki (Bronsztejn), na którego rozkaz zrównano z ziemią wszystkie ukraińskie sioła tak czy inaczej zamieszane do niedawnych pogromów lub po prostu sąsiadujące z żydowskimi miasteczkami. Po tym zaś urządzono na całej Ukrainie masowe wywłaszczanie chłopów, którym odbierano nawet zboże przeznaczone na siew. W ciągu kilku lat głodu (1926-1929) zmarło 9 milionów ukraińskich rolników... Tak się zamknęło kolejne „zaklęte koło” wrogości między Żydami a gojami.
Kończąc swe wywody o epidemii antysemityzmu A. Czyżewski ujmuje ten problem w szerszym jeszcze kontekście i pisze: „Wypada w tym miejscu także podkreślić, że w swoim czasie straszliwym prześladowaniom ze strony pogan byli poddawani także chrześcijanie. To były autentyczne epidemie antychrystianizmu. Ogromne masy ludzi, którzy przyjęli naukę Chrystusa, wielokrotnie przechodziły straszliwe prześladowania, o których donosi historia. Nie zatrzymując się przy tym zagadnieniu dłużej, dodajmy, że wszystkie najbardziej znaczne prześladowania chrześcijan także harmonizują z okresami wielkiego napięcia w aktywności Słońca.” (A. Czyżewski, Kosmiczeskij puls żizni).
Nie ujmując nic z wartości naukowej tych rozważań Czyżewskiego i podzielając jego moralne zakłopotanie z powodu niezawinionych cierpień wielu Żydów, wypada jednak wskazać (co częściowo uczyniliśmy już powyżej) na to, że istnieją i inne, czysto psychologiczne i socjalne, przyczyny wybuchów nastrojów antyżydowskich. Nazwijmy tu chociażby odruch agresji w stosunku do „obcych”, cechujący wszystkie zbiorowości ludzkie, w tym narodowe – nie wyłączając zresztą i żydowskiej. Odgrywa w tym nie poślednią rolę i potencjał nienawiści, zła, agresji, który tkwi głęboko w naturze ludzkiej jako takiej i znajduje swój wyraz w aktach niszczycielskich, i owszem, skierowywanych nieraz na sąsiadów, w tym żydowskich. I wreszcie byłoby oznaką braku powagi naukowej pominięcie zachowań części samych Żydów, jako czynnika prowokującego niekiedy ekscesy antyżydowskie, że wspomnimy tu przykładowo o handlu przez nich niewolnikami w średniowieczu (mimo surowych zakazów ze strony Kościoła Katolickiego i wielu monarchów europejskich), o niesłychanych zdzierstwach, popełnianych przez wierchuszkę żydowską zarówno w stosunku do nędznych mas żydowskich, jak i w stosunku do obcoplemieńców. Z drugiej strony, w krajach Europy Zachodniej i islamskich Żydzi potrafili nie tylko bogacić się handlem niewolnikami, lichwą, prowadzeniem domów publicznych, ale również zdobywać wysokie urzędy na dworach królewskich. I tak na przykład Chasdai ibn Szaprut (915-970) objął w swoim czasie urząd ministra kalifa Abdurahmana III, Samuel Haleve ibn Negrela był doradcą króla Grenady Habusa i jego następcy Badisa około roku 1027. Na dworze króla kastylijskiego Alfonsa VI, zmarłego w 1090 roku, sekretarzem, nadwornym lekarzem i posłem do specjalnych poruczeń był w jednej osobie Abram ibn Izaak, któremu król bardziej ufał niż swoim rodakom. Król Alfons VII (1126-1157) mianował Jehudę ibn Ezra księciem i ochmistrzem królewskim. Alfons VIII (1166-1214) otaczał się bogatymi Żydami i miał żydowską kochanicę Formozę – ku zgorszeniu i oburzeniu rycerstwa kastylijskiego. Podobnie zachowali się niektórzy królowie Polski, Francji, Portugalii, Aragonii, innych krajów. Zresztą w samym fakcie robienia wielkich karier przez niektórych Żydów obdarzonych znakomitymi talentami, zaletami umysłu i charakteru nie ma niczego złego, czy podejrzanego. Chodzi o coś zupełnie innego. Stanisław Wysocki w książce Żydzi w Polsce (Warszawa 1995) pisze: „Żydzi nie potrafili zachować odpowiedniego umiaru w swym zachowaniu i obcowaniu z ludami krajów Zachodniej Europy. W miarę zdobywania urzędów i rozszerzania swych przywilejów tak się rozwydrzyli, iż zaczęli jawnie drwić z wiary chrześcijańskiej, nazywali ją bałwochwalczą oraz obrażali biskupów i kapłanów chrześcijańskich”.
Co gorsza, gdy byli panami poddanych chrześcijańskich, jak np. na Ukrainie, w Hiszpanii, w Niemczech, dosłownie zdzierali skórę ze swych niewolników, nie znali żadnych granic w wyzysku, zmuszając gojów do egzystencji urągającej wszelkim wymaganiom człowieczeństwa. Nic dziwnego, że spotykały ich z tego powodu zarówno represje odgórne, jak i nienawiść i bunty oddolne. Pierwsi krzyżowcy pod przywództwem Piotra z Amiens i ubogiego rycerza Waltera von Habenichts’a, rekrutujący się przeważnie z chłopów francuskich i niemieckich, wyprawili się przeciwko Saracenom, ale też po drodze niemało sadła zalali za skórę także Żydom, też jawnym wrogom chrześcijaństwa. Tego rodzaju ekscesy powtarzały się po niejednokroć również podczas następnych wypraw krzyżowych. Żydzi, co prawda, próbowali przekupić wielu królów w tym okresie, a ci za ciężki pieniądz publikowali groźne memoranda, na które nie zwracali uwagi obdarci do nitki przez żydowskich lichwiarzy nędzarze, a więc krew lała się dość obficie. Cesarz niemiecki Henryk VI, król Sycylii Roger, angielski Ryszard Lwie Serce, austriacki Fryderyk, kastylijscy Alfonsowie (VI, VII, VIII, X), kilku królów polskich i wielkich książąt litewskich usiłowało wziąć pod opiekę zachłanną oligarchię żydowską. Ale raczej bezskutecznie. Zrujnowani przez lichwę i wygłodzeni chłopi, którym powymierały nieraz z głodu rodziny, nie bali się już ani Boga, ani szatana, a najmniej przekupionego króla i jego żydowskiej oligarchii.
Niektórzy monarchowie zresztą zachowywali neutralizm w tych konfliktach. Niemiecki cesarz Henryk Święty zachował daleko posuniętą powściągliwość w stosunku do rozruchów antyżydowskich, ponieważ znane mu były antychrześcijańskie paszkwile żydowskich „teoretyków”. Niekonwencjonalny cesarz Fryderyk Barbarossa miał ponoć nienawidzić Żydów za ich rasizm, za skłonność do wynoszenia się ponad inne narody. Król czeski Wratysław zamierzał nawet poodbierać Żydom majątki wyrosłe z lichwy, wyzysku, handlu niewolnikami, ale się nie odważył, gdyż wywiad doniósł mu, że lada chwila może być otruty przez szpiegów żydowskich, dysponujących ogromnym pieniądzem. W podobnej sytuacji francuski monarcha August kazał pewnej soboty, gdy Żydzi masowo udali się do swych bożnic (rok 1180) ich wszystkich zamknąć i uwięzić w synagogach, a gdy ci uparcie nie chcieli podporządkować się jego woli, nakazującej zrzeczenie się zwrotu pożyczek udzielonych chrześcijanom wraz z lichwą, wypędził ich z kraju. Podobnie czuł się zmuszony postąpić w Anglii w 1211 roku Jan bez Ziemi.
Wiele narodów chrześcijańskich i ich władców czuło się zmuszonymi – w obliczu ogromnej nieprawości oligarchii żydowskiej – do wypędzenia tego plemienia ze swych krajów. Anglicy uczynili to w 1290 roku, Francuzi najbardziej zdecydowanie w 1394 (z konfiskatą mienia w całości). Na długo przedtem zresztą, w roku 1306 król Filip IV nakazał Żydom wynieść się w ciągu miesiąca z Francji, ci zaś przenieśli się na autonomiczne południe kraju, a w 1315 Ludwik X ponownie pozwolił im na uprawianie zdzierczej lichwy w całym królestwie. Aż znów zrujnowali ludność i państwo i zostali wypędzeni do Włoch w roku właśnie 1394.
Szczególnie dramatycznymi i powikłanymi były stosunki między Żydami a chrześcijanami w Hiszpanii, gdzie od X wieku mieszkała bardzo liczna społeczność wyznawców Mojżesza, a dziś prawie co piąty Hiszpan ma domieszkę żydowskich genów.
Henryk Rolicki (Tadeusz Gluziński) w fundamentalnym dziele Zmierzch Izraela (Warszawa 1932) w następujący sposób przedstawia rozwój wydarzeń w Hiszpanii: „Życzliwość króla kastylskiego don Pedra (1350-1369) ośmieliła Żydów do tego stopnia, że zwalczając wpływy niechętnej im królowej Blanki, doprowadzili do wojny domowej w Kastylii.
W rezultacie doszło w Toledo do pogromu Żydów, z trudem przerwanego przez wojska królewskie. Na dworze Pedra wszechwładnie rządził podskarbi Samuel ben Meir Allavi, który musiał się nieźle na swym dostojeństwie obłowić, skoro nagle król kazał go uwięzić i skonfiskował jego majątek, składający się z 170 000 dublonów, 4000 marek srebra, 125 skrzyń materii tkanych złotem i srebrem, 80 000 niewolników oraz 60 000 dublonów przechowywanych przez jego krewnych. Dostojnik żydowski zginął w więzieniu.
Wkrótce potem niechętna Żydom królowa Blanka, którą podejrzewali zapewne o spowodowanie katastrofy Samuela, została otruta”.
Jest to fakt niepodważalny, o którym nawet znakomity historyk żydowski Heinrich Graetz pisze, iż „z rozkazu don Pedra pewien Żyd miał zadać królowej Blance truciznę, ponieważ opierała się przy wypędzeniu wszystkich żydów z królestwa” (por.: Historia Żydów, t. 6).
Mszcząc się za tę zbrodnię brat królowej don Henryk de Trastamare przy pomocy króla francuskiego, odwołując się do klątwy papieskiej, która spadła na Pedra, zajął zbrojnie Kastylię po długich walkach.
Żydzi wszędzie popierali don Pedra i formowali nawet hufce w obronie króla-judofila, lecz wreszcie musieli ulec.
Kortezy w Burgos wręczyły nowemu królowi Henrykowi petycję, w której czytamy:
„Ponieważ Żydzi, jako ulubieńcy i urzędnicy poprzedniego króla, winni są wybuchu wojny domowej, niechże więc nowy król wyda prawo, zakazujące nadal Żydom piastować jakiekolwiek urzędy, nawet obowiązki lekarza przybocznego króla i królowej. Niech też usunie Żydów od dzierżawy podatków”.”
Żydzi jednak nie dawali za wygraną, dzielnie, wręcz bohatersko bronili się w swym głównym mieście Toledo przez wiele miesięcy i dopiero, gdy zostali zdziesiątkowani przez wojska królewskie, ich resztki rozproszono po okolicy. Ale setki tysięcy Żydów w innych miastach i prowincjach nie godzili się na utratę swych przywilejów, choć król zabronił im używania imion chrześcijańskich i zmusił do noszenia specjalnego ubioru, walczyli nadal o swoje na różne sposoby. Niektórzy starozakonni podjęli współpracę z nowymi władzami, ale zostali niebawem zasztyletowani przez rodaków. Popełniali  też nadal liczne nadużycia, przez co zmuszali władze hiszpańskie do dalszych posunięć restrykcyjnych. „Żydom robi się coraz ciaśniej– pisze Rolicki – a wśród ludu wrzenie przeciw nim coraz silniej występuje na jaw”.
W roku 1391 miał miejsce wielki pogrom Żydów w Sewilli i spalenie synagog, a zaraz potem fala rozruchów rozlała się po całej Hiszpanii. Żydzi, zastraszeni nastrojem tłumów, wypróbowanym obyczajem postanowili wdziać maskę i tłumnie jęli przyjmować chrzest. Więcej niż połowa Żydów hiszpańskich przyjęła pozornie chrześcijaństwo. Ci pozorni chrześcijanie, uprawiający skrycie judaizm, otrzymali później w historii nazwę marranów („Przeklętych”).
Historyk żydowski Majer Bałaban konstatuje: „W ciągu dwudziestu lat dziesiątki tysięcy Żydów przyjęło chrzest, całe gminy przeszły na łono Kościoła, bożnice zamieniły się w kościoły, miejsce rodąłów zajęły ołtarze, miejsce gwiazdy Dawida – krzyże. Rabini zmienili się w nader krótkim czasie w księży, zdolniejsi zajęli krzesła biskupie, bogatsi posiedli berła komturskie w zakonach rycerskich Alkantara i Kalatrawa; kobiety żydowskie lub ich córki stały się przeoryszami klasztorów, a również i wśród urzędników świeckich zajęli marrani pierwsze miejsca. Bogaci koligowali się z arystokracją rodową i złocili swym majątkiem zblakłe herby podupadłej szlachty. Wydostawszy się raz z getta, pobudowali marrani pałace i zajęli najpiękniejsze dzielnice miast
Władze hiszpańskie brały tę maskaradę za dobrą monetę, korzystając zaś z ich naiwności starozakonni wrócili do dawnych praktyk. Rolicki pisze: „Przebrali się i miało być znowu tak, jak dotąd bywało. Staraniem marranów odzyskali znowu Żydzi jurysdykcję kryminalną (1432). Wkrótce jednak wyszło na jaw, że Żydzi wychrzczeni uprawiają tylko komedię, zaś w gruncie rzeczy stosują się po kryjomu do przepisów Zakonu, naigrawając się z obrzędów chrześcijańskich. Już w roku 1451 król zwrócił się do papieża z tym oskarżeniem. Także ludność poznała się na sztuce i dzieje notują ekscesy przeciw marranom, jak dawniej przeciw Żydom. W roku 1449 wybuchają rozruchy w stolicy, w samym Toledo. W roku 1453 kanclerz królewski, marran Alvar de Luna za potajemne hołdowanie przepisom Zakonu zostaje skazany na śmierć (...)”
W okresie 1478-1480 powstał w okręgu Sewilli pierwszy trybunał inkwizycji, mający za cel wykrywanie knowań ukrytych Judejczyków przeciwko Kościołowi. W 1485 powstał także trybunał w Toledo, który wezwał marranów do zaniechania podwójnej gry i do szczerego nawrócenia się na katolicyzm. Nic z tego. Heinrich Graetz (Historia Żydów, t. 7) pisze: „Owszem marrani uknuli spisek: podczas jakiejś procesji umyślili napaść na inkwizytorów, wymordować ich wraz z towarzyszami, szlachtą i rycerstwem i, jak głosiła później wieść przesadna, wyciąć w pień całą ludność chrześcijańską Toleda (...) Ktoś jednak spisek zdradził i akcję na razie udaremniono. Ale 15 września 1485 roku zamordowano głównego inkwizytora Aragonii Arbuesa”.
Hiszpanom poszło więc bardzo trudno, gdyż kraj był nadal kontrolowany przez wyznawców judaizmu, faktycznie prawie wszystkie liczące się urzędy i stanowiska nawet w Kościele, były obsadzone przez jawnych lub ukrytych Żydów. Toteż ci ostatni wywoływali wciąż gwałtowne bunty i rozruchy, faktycznie wojnę domową w kraju. Ofiarami terroru żydowskiego padli setki inkwizytorów, aż wreszcie 31 marca 1492 opublikowano edykt królewski nakazujący Żydom hiszpańskim opuszczenie tego zrujnowanego i zniszczonego przez nich kraju. Wielu Żydów znalazło przytułek w Portugalii, gdzie jednak już niebawem tak dopiekli miejscowej ludności, że zostali zmuszeni uchodzić stamtąd w 1496 roku. Podobne historie powtarzały się  niejednokrotnie  także w   księstwach niemieckich.
Doszło też w wielu krajach do palenia ksiąg żydowskich jako rzekomych źródeł „szatańskiej mądrości” wyznawców Mojżesza.
Gdy prześladowani Żydzi Prowansji, których  często cechowała   przysłowiowa francuska duma, odwaga i prostolinijność, zwrócili się w 1489 roku o radę do zarządu żydowskiej gminy w Konstantynopolu, otrzymali następującą odpowiedź w języku hiszpańskim (cytujemy za Revue des Estudes Juives): „Kochani bracia w Mojżeszu! Otrzymaliśmy Wasz list, w którym dajecie nam poznać przeciwności i nieszczęścia, które znosicie. Uczucie, które nas tak samo dotyka jak was, lecz najwięksi rabini i satrapi naszego prawa wyrzekli następujące zdanie: Mówicie, że król Francji chce, abyście zostali chrześcijanami, zróbcie to, jeśli inaczej zrobić nie możecie, lecz zachowajcie zawsze pamięć o Mojżeszu w sercu. Mówicie, że chcą zabrać Wasze mienie: uczyńcie Wasze dzieci kupcami, a przy pomocy handlu niepostrzeżenie wszystko ich mieć będziecie. Wy się skarżycie, że oni godzą na Wasze życie, uczyńcie dzieci Wasze lekarzami i aptekarzami, którzy sprawią, że oni swoje utracą i to bez obawy kary. Do tego, co mówicie, że niszczą Wasze synagogi, starajcie się, aby Wasze dzieci były kanonikami i duchownymi, aby one rujnowały ich kościoły.
A co do tego, co mówicie, że Was bardzo gnębią, uczyńcie dzieci Wasze adwokatami, notariuszami i ludźmi, którzy mają się zajmować zwyczajnie sprawami publicznymi, a w ten sposób Wy zapanujecie nad chrześcijanami, zajmiecie ich ziemię i pomścicie się nad nimi. Nie zarzucajcie nakazu, jaki my Wam dajemy, a zobaczycie przez doświadczenie, że z uciśnionych staniecie się wysoko wyniesionymi.
Nawet jeśli ten list, jak twierdzą niektórzy, jest podróbką spreparowaną przez działaczy antyżydowskich, i tak wskazuje on, jak pogmatwane i skomplikowane bywały stosunki między wyznawcami Mojżesza a Chrystusa.
Ani chrześcijanie ani Żydzi przez wiele stuleci nie potrafili w Hiszpanii wyjść z zaklętego koła wzajemnej wrogości, mściwości i nienawiści. Obie strony wykorzystywały każdą nadarzającą się okazję, by dopiec sobie jak najboleśniej. Tak np. postąpili zjechani do Hiszpanii Żydzi w latach trzydziestych XX wieku.
W czasie trwania krwawej rewolucji komunistycznej w Hiszpanii w latach 1936-1939 szczególnie ucierpiał tamtejszy kościół katolicki, który był głównym przedmiotem ataków. Wówczas zrujnowano kilkanaście tysięcy pięknych świątyń, będących najwspanialszym dziełem kulturotwórczej działalności narodu hiszpańskiego. Zgładzono 7 937 osób duchownych, w tym 12 biskupów, 283 zakonnice, 5 255 księży, 2 492 braci zakonnych, 249 osób z nowicjatu. (Por.: Marbono, Rabinacki rasizm, „Ojczyzna” nr 3/98, s. 14).
Nieco odmienne dane przytacza ksiądz dr Andrzej Zwoliński w artykule Ateiści („Głos Polski”, Toronto, nr 24 1998), gdy pisze: „W 1936 roku komuniści przejęli władzę, przeciwko czemu wybuchło w Hiszpanii powstanie narodowe, na czele którego stanął gen. Francisco Franco. W kilka miesięcy po wybuchu powstania, w liście pasterskim z listopada 1936 roku prymas Hiszpanii, kard. Goma, pisał: „Pierwszy atak rewolucji skierował się przeciw religii. (...) Niszczenie bibliotek i archiwów, profanacja grobów, gwałcenie Bogu poświęconych dziewic, mordowanie niewinnych dzieci, najdziksze, najohydniejsze sposoby zabijania, wypróbowane na tysiącach ludzi; instynkt świętokradzki prowadzący tych ludzi bez Boga ni prawa do niszczenia wszystkiego, co najbardziej z religią chrześcijańską związane...”
Straty po rewolucji były ogromne. Ogółem w wyniku prześladowań zamordowano 12 biskupów, 4 184 kapłanów diecezjalnych, 2 365 zakonników i 283 zakonnice. Na śmierć skazano również blisko pół miliona katolików świeckich. Zniszczeniu uległo ok. 14 tys. kościołów. Ze skarbca katedralnego w Toledo zrabowano i wywieziono do ZSRR wiele bezcennych skarbów, np. płaszcz Madonny utkany z 80 tys. pereł, Biblię św. Ludwika – króla francuskiego.
W 1937 roku Jose Dias, przewodniczący hiszpańskiej sekcji trzeciej międzynarodówki, powiedział: „W prowincjach przez nas kontrolowanych Kościół nie istnieje. Przewyższyliśmy nawet sowietów, bowiem dziś Kościół w Hiszpanii jest całkowicie zniszczony”.
Prześladowania Kościoła ustały dopiero wraz z zakończeniem wojny, na wiosnę 1939 roku, gdy powstańcze wojska narodowe gen. Franco zdobyły Madryt i zlikwidowały resztki komunistycznych rządów”.
Na przykładzie wszystkich przytoczonych powyżej faktów widać, jak złożone, tragiczne, niejednoznaczne, wynikające z mnóstwa przyczyn socjalnych, ekonomicznych, politycznych, duchowych, wojskowych, psychologicznych, były liczące wiele setek lat zmagania Żydów z chrześcijanami. A przecież zilustrowaliśmy tylko jeden drobny fragment tych tytanicznych i wcale nie  zakończonych zmagań!
 ***
           Ucisk etniczny rodzi w duszach uciśnionych odruch sprzeciwu polegający m.in. na przekonaniu o własnej wyższej wartości, jak też o niższej wartości uciskających, czyli jeden z aspektów nacjonalizmu. Jak bardzo trafnie pisał Isaiah Berlin: „Jest chyba oczywiste, że uraza uczuć zbiorowych społeczeństwa lub uczuć jego przywódców duchowych jest warunkiem koniecznym narodzin nacjonalizmu (...). Nacjonalizm, jako coś różnego od zwykłej świadomości narodowej, – poczucia przynależności do narodu – jest przede wszystkim reakcją na protekcjonalny lub lekceważący stosunek do tradycyjnych wartości społeczeństwa, jest wynikiem zranionej dumy i poczucia upokorzenia spadającego na jego najbardziej wrażliwych społecznie członków, co w efekcie wzbudza gniew i samoakceptację”.
W dalszym ciągu te uczucia zostają przybrane w otoczkę filozofii narodowej, mitów, stereotypów ideologicznych i w ten sposób nacjonalizm staje się sposobem myślenia i życia danej zbiorowości. Isaiah Berlin zaznacza: „Aby nacjonalizm mógł rozwinąć się w społeczeństwie, musi ono zawierać w umysłach jego wrażliwych członków przynajmniej embrionalny obraz samego siebie jako narodu, obejmujący jakiś ogólny czynnik zespalający – język, pochodzenie etniczne, wymyślone czy rzeczywiste wspólne dzieje. Idee i sentymenty tego rodzaju są w miarę wyraźne w umysłach elit lepiej wykształconych i bardziej świadomych społecznie i politycznie, choć mogą być zupełnie obce albo znacznie mniej wyraźne w pozostałej części narodu. Ów narodowy obraz, dający podstawy do resentymentu w przypadku urazy czy napaści, powoduje, że ludzie ci przeobrażają się w warstwę głęboko świadomej inteligencji, zwłaszcza wówczas, gdy stają w obliczu wspólnego, wewnętrznego czy zewnętrznego wroga – czy to będzie kościół, rząd czy obcy prześladowca”...
Ta warstwa natychmiast organizuje opór przeciwko uciskowi, opracowuje na bieżąco taktykę i strategię walki, która, i owszem, przybiera często formy nader drastyczne. Miał rację Karol Henryk Marks, gdy pisał, że „nieszczęściem dla narodu jest ujarzmienie przeczeń innego narodu”. Prowadzi bowiem nieuchronnie do wojny.
Żydzi przez tysiąclecia prowadzili swą bohaterską wojnę wyzwoleńczą przeciwko całemu światu. Całe zastępy ich wyginęły w tej nierównej walce, a ci, co zostali, przejawiają ogromną determinację i siłę ducha.
Zeev Żabotyński, wybitny teoretyk syjonizmu, pisał w 1910 roku: „Mądry był człowiek, który powiedział, że „homo homini  lupus”. Człowiek człowiekowi jest gorszy niż wilk, i długo jeszcze nie potrafimy tego zmienić ani przez reformę państwa, ani przez kulturę, ani przez gorzkie nauki życia. Głupi jest, kto wierzy sąsiadowi, choćby najlepszemu i najłagodniejszemu. Głupi , kto polega na sprawiedliwości: ona istnieje tylko dla tych, którzy pięścią i uporem są zdolni ją wywalczyć. Gdy się słyszy zarzuty za propagandę nieufności, odosobnienia i innych ostrych rzeczy, chce się odpowiedzieć: „Tak, jestem winien. Propagowałem to i będę nadal propagował, ponieważ w odosobnieniu, w nieufności, w wiecznym byciu czujnym, w wiecznym trzymaniu kamienia w zanadrzu – jest jedyny środek ku temu, by jakoś ustać na nogach w tej walce wilków”... (por.: Avinieri Shlomo, Osnownyje naprawlenija w jewriejskoj politiczeskoj mysli,).
Tenże Z. Żabotyński w okresie późniejszym wyznawał: „Tak, byłem bojownikiem ludzkości, ale też uczyłem swych rodaków, że nie ma na świecie wyższego Boga, niż Naród i Ojczyzna, i nie ma na świecie takiego Boga, któremu w ofierze warto byłoby złożyć te dwa klejnoty”.
Zauważmy, że w cytowanym powyżej eseju Homo homini lupus Z. Żabotyński zawarł też pewne akcenty antypolskie, w ogóle zresztą był jednym z najzawziętszych polonofobów. Choć z drugiej strony nie sposób nie uznać faktu, iż wiele jego myśli wyróżnia nie tylko dynamika i energia, ale też dojrzałość i głębia.
Jak  pisze  jeden  z  żydowskich  socjologów: „All Jewry shuddered at the thought that the apparition could return at any time, anywhere. The Olem is a Golem: the whole word is a mad monster.” (Howard F. Stein, Judaism and Group-Fantasy of Martyrdom, in: “The Journal of Psychohistory”, vol. 6, No. 2, 1978, p. 155).
Poczucie kosmologicznego terroru lub kosmicznego sterroryzowania może być poczuciem starych, zmęczonych życiem narodów i jednostek, ale też stanem duszy młodego rewolucjonisty, montującego w swym mieszkaniu kolejną „bombę dla cara”... Można tę postawę rozumieć, interpretować ją z punktu widzenia historii, psychologii, filozofii, socjologii, a nawet podziwiać. Nie sposób jednak nie zauważyć, że jest to postawa niezdrowa, nacechowana swoistą hipochondrią, coś graniczącego z manią prześladowczą.
Victimology or martyrdom is the dominant group-fantasy of the Jewish people, a fantasy in which ego-alien and ethos-alien cultural groups come to be delegated and assume the role of persecutor. The Chosen-People are self-chosen to be the sacrificial people. Each generation binds the next anew onto the ethnic altar on Mt.Moriah.” (Howard F. Stein, Judaism and Group-Fantasy of Martyrdom, in: “The Journal of Psychohistory”, vol. 6, No. 2, 1978, p. 154).
Taki stan duszy zbiorowej może być potencjalnie bardzo niebezpieczny. Wydaje się, że zarówno antysemici, jak i niektórzy Żydzi wpadają do tej samej pułapki, którą zastawiają na innych.
Aby łatwiej zwalczyć lub zmusić do milczenia przeciwnika ideowego, daje mu się miano „wroga” („wroga” ludu, narodu, wiary, wolności, postępu itp.!), przypisuje mu się wrogie zamiary, a przy pomocy bezczelnej i ustawicznej propagandy piętnuje się go jako napastnika. Przewrotne budzenie podejrzeń, manipulowanie informacją i dezinformacją, systematyczne oczernianie osoby i zamiarów przeciwnika politycznego, a także jego czynów, szantaż i zastraszenie, skrytobójcze morderstwa, prowokacje – cały ten nieprzebrany arsenał broni wykorzystuje się w celu zwalczania oponenta. Jasne, że tak zmasowany i systematyczny nacisk na umysł ludzki nie pozostaje bez śladu, bowiem, jak powiedział pewien cyniczny, ale przenikliwy, polityk, nawet najbardziej bzdurne wyobrażenia mogą być w końcu przyjmowane za prawdę, jeśli je dostatecznie długo i uporczywie wbijać ludziom do głowy.
Leszek Kołakowski mówi o tzw. „prawie nieskończonego rogu obfitości”, które głosi, że „nigdy nie brak argumentów dla uzasadnienia doktryny, w którą z jakichkolwiek powodów chce się wierzyć”.
Skoro się raz do tego zaklętego koła trafi, trudno z niego się wydostać. Johann Wolfgang Goethe zauważył: „Charaktery często czynią słabość prawem. Znawcy życia powiadają: »Przebiegłość, za którą kryje się strach, jest nie do pokonania«. Ludzie słabi często mają rewolucyjne skłonności. Mniemają oni, że dobrze by się czuli, gdyby nikt nimi nie rządził i nie widzą, że sami nie potrafią rządzić ani sobą, ani innymi”. E. A. Chabauty pisał w 1880 roku w książce Żydzi, nasi panowie: „Żydzi występują wśród innych narodów w roli rewolucjonistów”. Miał rację, ale częściowo się mylił, gdy dodawał: „Takie zachowanie jest im dyktowane przez ich przywódców i liderów religijnych”.
Zagadnienie to, jak wykazaliśmy powyżej, jest bardziej złożone i trudne. Oczywiście, najłatwiej jest przyjąć proste rozwiązanie, prostą interpretację nawet najbardziej skomplikowanego i wieloaspektowego zjawiska. Najlepiej jest w ogóle być nieświadomym. Dla takiego świat jawi się jako prosty i nieskomplikowany. A problemy, nad którymi latami głowią się fachowcy, są dla niego łatwo rozstrzygalne, w każdym bądź razie ma na nie gotowe, „niezawodne” recepty. – Jak antysemici na „kwestię żydowską”...
Jak wiadomo, ludzie z prymitywnym intelektem rozumieją i wiedzą „wszystko”, nie ma dla nich na świecie żadnych niejasności i „cudów”. Spośród nich to rekrutuje się gros wszelkiej maści inkwizytorów i fałszywych wyroczni. Natomiast „istoty złożone nie są zdolne do prostych odczuć, a tym bardziej do prostego poznania” (Johann G. Hamann).
Najprostsze, zdawałoby się, zagadnienie odkrywa przed człowiekiem myślącym całą otchłań niejasności, problemów, zagadek, a wszystko to rozwija się, porusza, wiruje i mknie nie wiadomo skąd i dokąd. Jan Kasprowicz z czcią i zachwytem pochylał się nad niezgłębioną tajemnicą płaczącej wierzby i konika polnego. Sokrates, wypowiadając swe „wiem, że nic nie wiem”, dawał do zrozumienia, iż doskonale wiedział, że jego ograniczona mądrość była zerem wobec nieskończonej, pełnej wiedzy, której mu właśnie brakowało. „Wiem, że nic nie wiem” – powiedział Sokrates, lecz inny grecki myśliciel dodał: „I nawet nie wiem, czy to wiem”.
Oto właśnie wyraz „zrozumienia”, a raczej wyczucia przez człowieka niepojętej tajemnicy i nieskończonej złożoności wszystkiego co istnieje. Przy tym najistotniejsze jest, że cała ta zagadkowa głębia uwidacznia się przed mądrym spojrzeniem dosłownie w każdym fragmencie bytu. Oto parę zdań z Dialogu o dwu najważniejszych układach świata Galileusza: „Kto tylko raz jeden dokonał próby zrozumienia w pełni jednej jedynej rzeczy – a przez to naprawdę zakosztował smaku wiedzy – na pewno doszedłby do przekonania, że nie rozumie ani tej, ani jakiejkolwiek innej z niezliczonych prawd... Są wśród ludzi tacy, którzy znają się lepiej na rolnictwie niż inni. Jednakowoż, czymże jest umiejętność sadzenia latorośli winnej w bruździe wobec zdolności puszczania przez nią pędów, wciągania pożywki, wydobywania z niej części zdatnych bądź do wytwarzania liści, bądź do formowania wąsików, bądź wreszcie do wydawania gron – co wszystko stanowi dzieło najmądrzejszej przyrody? Jest to tylko jedno spośród niezliczonych jej dzieł i właśnie w nim objawia się ta nieskończona mądrość”...
Od wszystkich tych uciążliwych (lecz jakże pięknych) rozterek uwalnia człowieka ideologiczny autorytaryzm. On wszystko stawia „na swoje miejsce”, z góry wie, gdzie jest prawda, a gdzie fałsz. Natomiast „wyższe” potrzeby estetyczne, religijne i etyczne zadowalane są poprzez uczestnictwo w takich masowych a sugestywnych widowiskach jak palenie, wieszanie, rozstrzeliwanie, ćwiartowanie, rwanie końmi, łamanie kołem „niewiernych”.
Jest to reguła, dająca się zaobserwować w różnych kręgach cywilizacyjnych.   Tamerlan przejawiał swą „prawdę” w sposób nawet jak na azjatyckie obyczaje oryginalny. W 1383 roku kazał wybudować w m. Zirih minaret z 5 tysięcy głów ludzkich. Dwa lata później na podobne cele przeznaczył już 70 tysięcy czaszek. W roku 1398 urządził w Delhi rzeź 100 tysięcy jeńców. Wkrótce zaś potem kazał zakopać żywcem 4 tysiące chrześcijańskich rycerzy oraz wybudować aż dwadzieścia wież z odciętych ludzkich głów.
W równie nieszablonowy sposób czcili swych bogów amerykańscy Aztekowi. Zwyczajny obrzęd ofiarny polegał na wyrwani serca, którym następnie, trzepocącym jeszcze i parującym żywą krwią, nacierano miedziane oblicza „boskich” posągów. Uprawiano też obrzędy bardziej wyrafinowane. Na przykład ku czci boga Xipe-Toteca kapłani obdzierali ofiarę (ludzką!) żywcem ze skóry, po czym obnosili ją przez wiele dni, aż ostatecznie umierała. O rozmiarach tych obrzędów świadczyć może poświęcenie w 1487 roku wielkiej świątyni, z okazji którego dokonano mordu rytualnego na 20 tysiącach ludzi. Zastanawiające, że na ofiary często wybierano najpiękniejsze dziewczęta i najdzielniejszych chłopców z najznakomitszych rodzin. Jeśli powyższe dane nie są „świętym szalbierstwem”  europejskich, katolickich  zbirów, usiłujących w tak podły sposób post factum niejako usprawiedliwić swe zbrodnie na rdzennej ludności kontynentu amerykańskiego, to wychodzi, iż  bogowie Azteków nie zadowalali się byle czym.
Jak dobrze wiemy z historii XX wieku, także fanatyzm polityczny i narodowy ma gotowe recepty na wszystko, a środki przezeń stosowane w niczym nie odbiegają od wspomnianych powyżej.  Jak mawiał Ludwik Pasteur, „są godni pożałowania ludzie, którym wszystko jest jasne”.
                                                          ***
 W kwietniu 1918 roku rabin Juda Magnes na konferencji publicznie zadeklarował: „Uważam siebie za prawdziwego bolszewika!” (por.: Russkij Wiestnik, nr 30-31, 1992). Lecz niewielu rozumie, jak złożona treść kryje się za tą na pozór prostą deklaracją.  Jak bardzo trafnie pisze Stanley Rothman (Group Fantasies and Jewish Radicalism: A Psychodynamic Interpretation, in: “The Journal ofPsychohistory”, vol. 6, No 2, p. 212-213, 1978): „During the past 100 years men and women of Jewish background have played a very substantial role in the development of radical thought and political movements in both Europe and the United States... I argue that Jewish radicalism (as well as Zionism) stems from the historically marginal position of Jews in Christian societies and to the family structure and personality patterns derived from that marginality. Jews have developed a particular set of perceptions and underlying motivations which can be described as a group-fantasy... I do not mean to suggest that all Jews share such fantasies or even that the behavior of most Jews is determined by them. The fantasies are present in some sense in the psychic economy of a great many Jews, but the role they play is mediated by a host of other unconscious and conscious forces, as well as by external circumstances. (...)
Jews had been serving as a „radical” leaven in Europe since the mid-nineteenth century, when they began to emerge from various European ghettos (...).
Whatever the reasons, the disproportionate role of persons of Jewish background as a force for undermining traditional institutions continued well into the 2Oth century in most European countries and countries settled by Europeans, not only among the political leadership of radical groups but in terms of party cadres and even votes”...
Czytając te słowa nie można zapominać, iż w rewolucji komunistycznej w Rosji 1917 roku brały udział miliony przedstawicieli różnych narodów, w tym około 200 tysięcy Polaków, którzy, jak i Żydzi, pełnili często najwyższe funkcje przywódcze w obozie rewolucyjnym. To przecież jeszcze w 1875 roku K. Marks i F. Engels w zupełnej zgodzie z prawdą konstatowali: „Polaków spotykamy wszędzie tam, gdzie toczy się walka rewolucyjna”. 27 listopada  1880 roku zwracali się do mityngu, zorganizowanego w Genewie z okazji 50 rocznicy Powstania Listopadowego: „Po pierwszym podziale kraju Polacy, opuszczając swą ojczyznę, przepływają Atlantyk, aby bronić wielkiej, wówczas powstającej republiki amerykańskiej. Kościuszko walczy obok Waszyngtona. W 1794 roku, gdy rewolucja francuska z trudnością stawia opór siłom koalicji, sławne powstanie polskie wyswobadza ją. Polska traci swą niezależność, lecz rewolucja zostaje. Zwyciężeni Polacy wstępują do armii „sankiulotów” i pomagają im przy burzeniu feudalnej Europy. Na koniec, w roku 1830, gdy cesarz Mikołaj i król pruski zamierzają doprowadzić do skutku swe plany, by nowym napadem na Francję odrestaurować legitymistyczną monarchię, wówczas rewolucja polska,... zastępuje im drogę”...
Niech żyje Polska!... Okrzykiem tym witano naród, którego wszystkie powstania – tak dla niego samego fatalne – zatrzymywały zawsze pochód kontrrewolucji, naród, którego najlepsi synowie nie zaprzestali nigdy wojny obronnej, walcząc wszędzie pod sztandarem rewolucji ludowych”...
W 1848 i 1849 roku armie rewolucyjne – niemieckie, rumuńskie, węgierskie, włoskie – przepełnione były Polakami, którzy odznaczali się jako żołnierze i jako dowódcy”...
Na koniec, wśród polskich wygnańców Komuna Paryska znalazła swych prawdziwych obrońców, a po jej upadku dla sądów wojennych w Wersalu wystarczyło być Polakiem, aby zostać rozstrzelanym.
Polacy więc poza granicami swego kraju odegrali wielką rolę w walce o wyzwolenie proletariatu – byli wszędzie jej czołowymi bojownikami”...
I co z tym zrobić? Przecież to wszystko jest prawdą, jak jest prawdą, iż Polacy – podobnie do Żydów – brali udział w wojnach rewolucyjnych dlatego, że czuli się (i byli) zniewolonymi, że po prostu chcieli uczynić świat lepszym. Inna rzecz, że droga do celu prowadziła, niestety, nie tędy.
Profesor Uniwersytetu w Edynburgu, Charles Sarolea pisał w 20-tych latach XX wieku w książce Wrażenia z Rosji Sowieckiej (Częstochowa, 1925): „Na całość żydowskiego narodu nie może spadać odpowiedzialność za zbrodnie drobnej mniejszości. Nie można go winić za postępki Trockiego, Zinowiewa i Radka, jak również nie można czynić odpowiedzialnym cały naród francuski za postępki Marata i Robespiera... Niemniej czczym jest nieuznawanie dominującej roli Żydów w rewolucji światowej, jak ignorowanie ich roli w sprawie szerzenia się chrześcijaństwa. Ale należy po prostu stwierdzić fakt, że rewolucja bolszewicka była tworzona przez ludzi należących do żydowskiej rasy. Musimy dalej liczyć się z faktem, że postępki tych ludzi wzbudziły okrutne mściwe namiętności w sercach rosyjskiego narodu i że te namiętności mogą w najbliższym czasie zagrażać milionom niewinnych Żydów straszliwym odwetem”.
Jeden z niemieckich Żydów, intelektualista Rathenau również w tym czasie prorokował: „Nie ma wątpliwości, że końcem tragedii rosyjskiej będzie najpotworniejszy pogrom, jaki kiedykolwiek miał miejsce w historii narodu żydowskiego”. Profesor Sarolea dodaje: „Żydzi odegrali dominującą rolę w bolszewickim powstaniu i nadal odgrywają główną rolę w rządzie... Nieliczni żydowscy przywódcy są panami Rosji... Ludzie, należący do rasy semickiej, byli twórcami rosyjskiego dramatu.A, niestety, ci ludzie nie tylko odegrali rolę dominującą we wszczęciu i rozwoju bolszewickiej rewolucji, lecz byli też najokrutniejszymi uczestnikami najgorszych zbrodni, popełnionych w tej rewolucji. W kronikach terroryzmu zapisane są cztery imiona, zasługujące na złowrogie wyróżnienie: Jankiel Jurowski, potwór, który zamordował 12 członków cesarskiego domu, nie wyłączając czterech młodocianych córek cesarza, w piwnicach domu Ipatjewa w Jekatierinburgu; Mojżesz Uricki, pierwszy generalny kat Czrezwyczajki; Bela Kun, rzeźnik Budapesztu i Krymu; Dzierżyński, obecny generalny inkwizytor Czrezwyczajki: Z tych czterech imion ani jedno nie jest rosyjskim. Jeden z tej czwórki jest Polakiem, trzej inni są Żydami”.
Szkocki profesor nazywa fakt przewagi żydowskiej „historycznym przypadkiem i tragedią”. I chyba ma rację.
 ***
         Doktor Dariusz Ratajczak w artykule Żydzi a handel niewolnikami (2007) notował: „Ponad 50 lat temu Jacob Marcus, być może najznamienitszy historyk żydowski połowy XX wieku, stwierdził w „Encyclopedia Britannica”: „W wiekach ciemności (dla autora to średniowiecze – DR) handel zachodniej Europy pozostawał głównie w ich (Żydów – DR) rękach, szczególnie handel niewolnikami...”. Wspierał tym samym nieco wcześniejszą uwagę S. Grayzela poczynioną w książce „Historia Żyda; od Wygnania Babilońskiego do końca II Wojny Światowej” (Filadelfia 1948): „Żydzi byli najważniejszymi handlarzami niewolników”. Zauważyli to dużo wcześniej chrześcijańscy pisarze starożytni i średniowieczni. Nie mogło być inaczej. Żydowscy handlarze, posiłkując się biciem – i nazwijmy rzecz eufemistycznie – molestowaniem seksualnym, dostarczali z Europy na Bliski Wschód tysiące urodziwych i jasnowłosych kobiet i dzieci. Była to rynkowa odpowiedź na preferencje śniadych, kruczoczarnych i przede wszystkim bogatych klientów z Azji oraz północnej Afryki.
Przytoczone wyżej fakty nie mogą budzić większego poruszenia. Basen Morza Śródziemnego był przecież naturalnym rejonem działania żydowskich handlarzy „żywym towarem”. Natomiast współczesne pokolenia wychowane na filmach „made in Hollywood”, w których handlarzami czarnych nieszczęśników z Afryki są niezmiennie anglosaskie typy spod ciemnej gwiazdy (exemplum: „Amistad” Stevena Spielberga) za niespodziankę przyjmą twierdzenie, iż Żydzi niezbyt przecież liczni w angielskich (brytyjskich) koloniach w Ameryce Północnej –- dominowali również wśród handlarzy na amerykańskich trasach niewolniczych. Oddajmy w tym miejscu głos żydowskiemu historykowi Marcowi Raphaelowi („Żydzi i judaizm w Stanach Zjednoczonych: historia dokumentalna”, t. 14, Nowy Jork 1983):
„Żydowscy kupcy odgrywali wiodącą rolę w handlu niewolnikami. Rzeczywiście we wszystkich amerykańskich koloniach, czy to francuskich (Martynika), brytyjskich lub holenderskich, żydowscy kupcy często dominowali. Twierdzenie to odnosi się także do kontynentu północnoamerykańskiego, gdzie w XVIII w. Żydzi uczestniczyli w handlu polegającym na rym, że niewolników przywożono z Afryki do Indii Zachodnich, tam wymieniano na melasę, którą następnie zabierano do Nowej Anglii, gdzie następowała wymiana na rum, który z kolei wywożono na sprzedaż do Afryki. Od 1750 r. do wczesnych lat 70 XVIII w., żydowski handel na kontynencie zdominowali Isaac Da Costa z Charlestonu, David Franks z Filadelfii i Aaron Lopez z Newport.
W Ameryce Północnej głównym punktem handlu niewolnikami był Newport (Rhode Island). Miasto to stanowiło „osiowe” centrum „trójkątnego biznesu”. Stąd wywożono rum i melasę do Afryki, by powrócić z „żywym towarem” do Indii Zachodnich oraz kolonii na stałym lądzie. Zapewne nie jest dziełem przypadku, że Newport szczycił się najstarszą synagogą na kontynencie oraz największą i najlepiej prosperującą społecznością żydowską w amerykańskich koloniach Wielkiej Brytanii.
Zarabiano ogromne pieniądze kosztem zdrowia i życia „hebanowego ładunku”. Wspomniany mieszkaniec Newport Aaron Lopez, potomek portugalskich marranów, był w II połowie XVIII w. jednym z najpotężniejszych handlarzy niewolników w obu Amerykach. Jego licząca dziesiątki statków flota bez przerwy krążyła po wodach Atlantyku.
Warunki, jakie zapewniano przewożonym pod pokładami niewolnikom, wołały o pomstę do nieba. Z zachowanego sprawozdania z dwóch podróży statku „Kleopatra” (własność Lopeza) wynika, iż wojaży nie przeżyło 250 Murzynów. A mówimy tylko o jednym statku i zaledwie dwóch jego „kursach”. Jeżeli nie nazwiemy tego ludobójstwem, to co to słowo właściwie oznacza?!
Żydzi zdominowali handel niewolnikami nie tylko w amerykańskich koloniach, ale i w całym Nowym Świecie. W fundamentalnej pracy autorstwa Liebmana „Żydostwo Nowego Świata, 1492-1825: Requiem dla zapomnianych” (Nowy York 1982) czytamy: „Przypływali statkami z Afrykańczykami, których sprzedawano w niewolę. Handel niewolnikami był królewskim monopolem, a Żydów często mianowano królewskimi agentami ich sprzedaży... W całym regionie Karaibów flota handlowa była głównie żydowskim przedsięwzięciem. Statki były ich własnością, obsadzały je żydowskie załogi, żeglowały pod rozkazami żydowskich kapitanów”.
Inny żydowski badacz przeszłości, Arnold Aaron Wiznitzer („Żydzi w kolonialnej Brazylii, 1960), dodaje nie bez pewnej dumy: Kompania Zachodnioindyjska, która zmonopolizowała import niewolników z Afryki, sprzedawała ich na publicznych aukcjach za gotówkę. Tak się składało, że gotówkę przeważnie posiadali Żydzi.
Kupcy, którzy pojawiali się na aukcjach byli prawie zawsze Żydami. Z powodu braku konkurencji mogli oni nabywać niewolników po niskich cenach (a potem odstępować plantatorom na kredyt ściągany przy następnych zbiorach w cukrze –DR)... Jeżeli zdarzało się, że data danej aukcji pokrywała się z żydowskim świętem – odraczano ją. Tak było w piątek, 21 października 1644 r. Żydzi byli także posiadaczami niewolników w Ameryce Północnej.
Wspomniany Jacob Marcus napisał w innej książce („Żydostwo Stanów Zjednoczonych 1776-1885”, Detroit 1989): Przez cały wiek XVIII, aż do początków XIX w., Żydzi na Północy mieli własnych czarnych służących (niewolników – DR); na Południu kilka plantacji żydowskich opierało się na pracy niewolniczej.
W 1820 r. ponad 75% żydowskich rodzin z Charlestonu, Richmond i Savannah posiadało niewolników zatrudnionych w charakterze służby domowej; ponad 40% żydowskich właścicieli gospodarstw domowych w Stanach Zjednoczonych posiadało 1 lub więcej niewolników...
Bardzo mało Żydów w USA protestowało z pobudek moralnych przeciwko... niewolnictwu”.
Chciałoby się w tym miejscu zapytać: a czy wielu Polaków protestowało? I czy to np. Żydzi pod sztandarem krzewienia katolicyzmu wymordowali w XVI-XVII st. ponad 6 mln rdzennych mieszkańców Brazylii? Czy to też Żydzi w obu Amerykach wymordowali w XVI-XIX w. ponad 60 mln. rdzennej ludności? Nie, to uczynili członkowie rasy anglosaskiej oraz romańskiej, którzy też byli, nawiasem mówiąc, największymi handlarzami niewolników na przestrzeni dziejów.
 ***
           Antysemityzm publicystów jest bardziej płytki, mniej podbudowany argumentami i faktami, ale przecież też prowadzący na manowce. Potępianie albowiem jakiegokolwiek narodu jako całości za to, że jest taki, jaki jest, a nie taki, jakim by chcieli jego mieć ci, którzy potępiają, prowadzi donikąd, jest błędem merytorycznym i metodologicznym. Wszystkie bowiem narody zostały stworzone przez Boga takimi, jakimi są, a sądzić o ich przeznaczeniu i znaczeniu nie jest ludzką rzeczą. Dopiero po wypełnieniu się czasów sens życia i rola dziejotwórcza wszystkich narodów przestanie  być tajemnicą.
  Antysemici   z reguły popełniają  błąd rodzaju dwojakiego. Po pierwsze, gardzą i nienawidzą naród, który zasługuje na szacunek i uznanie. Po drugie,   zawsze mówią o Żydach jako o „małym narodzie”, podczas gdy faktycznie jest to – jak zauważyliśmy powyżej – etnos liczny „jak gwiazdy na niebie” i „jak piasek na pustyni”, liczący około 120 mln osób w skali światowej, a stanowiący „elitę” polityczną i umysłową m.in. w kilkudziesięciu krajach Europy oraz obu Ameryk.  Jeśli jakikolwiek naród zasługiwałby na lekceważenie i bagatelizowanie, to najmniej – właśnie żydowski. Jest to bowiem potężny etnos globalny (i globalistyczny), posiadający wybitne walory umysłowe i organizacyjne, kontrolujący w skali powszechnej obieg pieniądza i informacji (a więc i fundamentalne procesy socjalne), świetnie wykształcony i pod każdym względem wyrobiony, konsekwentny i bezwzględny w walce, a przy tym niezachwianie wierzący w swą szczególną misję dziejową, która to wiara dodaje mu otuchy i wiary w zwycięstwo w chwilach trudnych, a pewności siebie i buty w godzinie triumfu. Nie sposób znaleźć w dziejach ludzkości jakiejś analogii do losów tej zbiorowości.

                                                              ***







rozdział II.

ChiMerA   „judeochrześcijaństwa”



Niektóre  koła,  deklarujące  się  jako  zbliżone  do   kościoła  katolickiego w Polsce, często używają pojęcia „judeochrześcijaństwo”. Czy temu obiegowemu,   modnemu  i  usilnie  lansowanemu pojęciu odpowiada jednak jakaś realna historyczna treść? Przecież od samego początku wyznawcy judaizmu prześladowali chrześcijan,   wypędzali  ze  świątyń, denuncjowali  okupantom, wyklinali podczas nabożeństw.    Wilhelm  Ockham  w  Dialogu  podkreślał:  „Żydzi  (…) bardzo  silnie  podkreślają,  że  chrześcijańska  wiara  jest  zła”… Tak  było  od  samego  początku,  toteż w 70 roku chrześcijanie   nie przyłączyli się do powstania antyrzymskiego, wycofując się do jednego z prowincjonalnych miast. Także w okresie późniejszym Żydzi, jak tylko mogli, dokuczali „herezji” chrześcijańskiej, zwalczając ją m.in. wspólnie z wyznawcami islamu i zwolennikami marksistowskiego komunizmu  (zorganizowanie rzezi  prawie 2  milionów  prawosławnych Ormian  w  Turcji (1914-15)  czy  kilku  milionów  prawosławnych  Rosjan w  okresie  dyktatury  bolszewickiej  po  1917  roku). Filozof Bertrand Russel w 1920 roku wyznał: „Bolszewizm to butna i okrutna arystokracja, składająca się ze zamerykanizowanych pod względem psychologicznym Żydów. Rosjanie to naród artystów, aż do najprostszego chłopa; celem bolszewików jest ich industrializacja i uczynienie z nich, na ile to możliwe, Jankesów”.  Chrześcijanie  z  kolei  często  nie  tylko  szykanowali  Żydów,  ale  i  dokonywali  na  nich  okrutnych  mordów  rytualnych  przez  palenie  na  stosach  pod  wydumanym  zarzutem  uprawiania  czarów, zatruwania studni, jak  też  przez inicjowanie  straszliwych  pogromów  w  wielu  krajach  Europy.   Jan  Eriugena, irlandzki myśliciel  chrześcijański  wieku IX, kilkakrotnie pisze w swym „Komentarzu  do  Ewangelii  Jana  o  przewrotnych  i  niewiernych  Żydach, którzy   z racji ich  pychy  nie chcieli  uznać  Jezusa  za  Chrystusa  i  przeto  nie  zostali  zbawieni.  W  ciągu  wielu  stuleci  zarówno  teoretycy  judaizmu  jak  i  chrystianizmu  z  naciskiem  podkreślali przeciwieństwa  i  antagonizmy  dzielące te  dwa  wyznania.  
Do dziś w ortodoksyjnym judaizmie obowiązuje przepis prawa, na mocy którego każdy Żyd, który szczerze nawrócił się na chrześcijaństwo, automatycznie jest wyklęty i skazany na karę śmierci. Wszyscy chrześcijanie żydowskiego pochodzenia są więc objęci tą klątwą. Jeśli pozwalają na to warunki, należy każdego odstępcę dopaść w dogodnym miejscu, np. w łaźni, dusić sznurem, aż otworzy usta, a następnie lać mu do gardła roztopiony ołów; gdy zaś usta są ciągle zawarte, należy – jak radzi odnośny przepis – otworzyć je obcęgami. Można też wrzucić winowajcę do kotła z kipiącym wrzątkiem. Wykluczeni z tego prawa są w ewidentny sposób Żydzi i Żydówki podsyłani w tej czy innej sprawie do obozu wroga, aby coś wywęszyć, wyszpiegować, wprowadzić zamęt, przechwycić kierownictwo, sprowadzić na manowce. Jest wyrazem bezprecedensowej głupoty gojów cieszenie się niektórych chrześcijan, iż ten czy inny Żyd rzekomo został katolikiem czy prawosławnym. A już kompletny absurd stanowi oczekiwanie osób duchownych, iż nastanie kiedyś czas, gdy talmudyści się „nawrócą”.
Douglas Reed powiada, że cała historia Zachodu była widownią walk między dwoma ideami: gdy zwyciężało „prawo” w wydaniu lewitów i faryzeuszy, Zachód niewolił ludzi, stawiał ich przed inkwizycją, zabijał odstępców i hołdował idei rasy panów; okresy zaś, gdy Zachód kierował się nauką Jezusa, wyzwalano osoby i narody, ustanawiano sprawiedliwe i otwarte sądy, znoszono rasistowskie ustawy i uznawano powszechnego Boga – Ojca całej ludzkości. Wyznawcy judaizmu – według księgi „Targal” – oczekują mesjasza wojowniczego i mściwego, który „opasze swe biodra” i ruszy do walki z wrogami Żydów, w której to walce „padnie wiele królestw”. Zdruzgocze on „żelazną pałką” i „rozbije jak wazony” liczne państwa, a na ich zgliszczach i ruinach ustanowi globalne imperium despotyczne na czele z rodem Judy. Zresztą znacznie wcześniej talmudyczni skrybowie włożyli do ust swego szczepowego bóstwa Jahwe wielce wymowne przyrzeczenie, będące ich marzeniem i ich planem: „Będziesz panował nad wieloma narodami, a one nad tobą panować nie będą. Wywyższy cię Pan, Bóg twój, ponad wszystkie narody świata” (Księga Powtórzonego Prawa, 28, 1).
Obietnica ta ma się nijak do uniwersalistycznej nauki Jezusa o tym, że „nie masz Greka ani Żyda”, nawiązującej raczej do tradycji greko-rzymskiej niż hebrajskiej. Przekonywująco dowodził tego wybitny filozof, historyk i filolog  Tadeusz Zieliński, który wysunął, bronił i propagował przez całe życie tezę o „ciągłości psychologicznej”, łączącej świat Grecji antycznej, Rzymu starożytnego i Europy chrześcijańskiej. Przy tym myśl o „ciągłości” profesor rozumiał nie tylko jako kontinuum ideograficzne, lecz o wiele głębiej i wszechstronniej. Całą duszą też za tą ideą optował i jej słuszności dowodził,  przeciwstawiając  się  zdecydowanie  koncepcjom  „judeochrześcijańskim”. Pisał: „Więcej niż tysiąc lat przed Narodzeniem Chrystusa we wschodniej dzielnicy Grecji północnej, tam gdzie góra Ojte zbliża się do morza, tworząc przesmyk Termopil, zamieszkiwało bitne i dzielne plemię Dorów. W górskiej ojczystej krainie zrobiło się im zbyt ciasno, przedsięwzięli tedy nowych szukać okolic.
Słyszeli, że południowy półwysep Grecji – zwano go „wyspą Pelopsa”, czyli Peloponezem – obfituje w pastwiska górskie, w równiny urodzajne i w zamożne miasta. Kraj ten wprawdzie liczni zaludniali mieszkańcy: na południu Achajowie, na północy – Jończycy. Mniemali wszakże Dorowie, że ludy owe, otoczone dostatkiem, wyzbyły się waleczności, oni zaś, w ubóstwie wyrośli, mocni są ciałem i duchem i zdołają przeto ziemię ich podbić.
O samej  wyprawie wieść niesie, co następuje.
Królowie Dorów byli to potomkowie Heraklesa: uważali więc siebie za prawnych dziedziców Peloponezu – jeśli nie całego, to głównej jego części. Herakles bowiem – mówili – był prawnukiem Perseusza, króla Argosu, ponieważ zaś w Peloponezie ród Perseusza wygasł, przeto prawem dziedzictwa kraj ten powinien im przypaść w udziale.
Jeszcze Hyllos, syn Heraklesa, zapytał był wyroczni w Delfach, zali pozwala mu Apollon przedsięwziąć wyprawę na Peloponez. Bóg odpowiedział: „Czekajcie do trzeciego plonu”. Hyllos sądził, że bóg ma na myśli plon zboża; przeczekawszy tedy dwa lata, w trzecim roku ruszył na Peloponez.
Czas był sprzyjający”...
Tymi słowy Tadeusz Zieliński rozpoczyna Grecję niepodległą czyli drugą część swej wielkiej tetralogii o świecie antycznym.
Czuć w nich wielką miłość i fascynację Światem Greckim. W innych tekstach profesor daje jednak wyraz nie tylko sympatii do szczerego, otwartego, radosnego stosunku do życia Hellenów, lecz również ogromnemu szacunkowi dla ich postawy intelektualnej. I nie jest w tym odosobniony, Europa pamięta bowiem o swych pokrewieństwach i prawdziwych korzeniach.
Myślenie starogreckie nacechowane było niespotykanym rozmachem i metafizyczną szerokością, niekiedy ignorującą drobiazgi istnienia przyrodniczego i społecznego, które przeszkadzają ogólnemu filozoficznemu poglądowi na świat. Erwin Chargraff w książce Niepojęta tajemnica pisze: „Wielcy myśliciele okresu przedsokratesowego – może najgłębsi, jakich świat zachodni znał kiedykolwiek – tak byli przeniknięci niemierzalnością otaczającego ich świata, że każde zmierzenie go wydawałoby im się zuchwałością, każde zważenie nazbyt śmiałe”.
Emmanuelis  Levinas    (Całość  i  Nieskończoność)  za jedno z największych osiągnięć metafizyki greckiej uważał zrozumienie przez nią faktu, że Dobro ma charakter absolutu.  Grecka metafizyka pojmuje Dobro w separacji od całości istoty, a tym samym dostrzega już (bez żadnego wkładu tak zwanej myśli wschodniej) możliwość, że istnieje coś ponad całością. Dobro jest Dobrem w sobie, a nie w stosunku do potrzeby, która odczuwałaby jego brak. Z perspektywy potrzeb Dobro jest luksusem. Właśnie dlatego leży ponad bytem. Gdy przeciwstawialiśmy odsłonięcie objawieniu, w którym prawda wyraża się i oświeca nas, zanim jeszcze zaczęliśmy jej szukać, zakładaliśmy już pojęcie Dobra w sobie. Plotyn powraca do Parmenidesa, kiedy wyobraża sobie, że jestestwa pojawiają się przez emanację na drodze w dół Jednego. Ale Platon wcale nie wyprowadza bytu z Dobra, stwierdza tylko, że transcendencja wykracza poza całość. I właśnie Platon dostrzega, że obok potrzeb, których zaspokojenie polega na zapełnieniu pustki, są również takie, których nie poprzedza cierpienie i brak, w których można więc widzieć zarys Pragnienia – „potrzebę” tego, komu niczego nie brak, dążenie bytu, który całkowicie posiada swój byt, który wychodzi poza własną pełnię, który ma ideę Nieskończoności. Dobro mieści się ponad wszelką istotą – oto najgłębsza, ostateczna nauka nie teologii, lecz filozofii. (...) Nieskończoność otwiera porządek Dobra”.  
Było to jedno z wielkich ustaleń filozofii greckiej. A przecież Hellenowie zasłynęli i z tego, że byli wytrawnymi badaczami także przyrody, jej konkretnych materialnych przejawów, za którymi zresztą zawsze dostrzegali niewidoczne oblicze Stwórcy.
Od dawna ludzie rozumieli, że Bóg daje się (roz)poznawać także poprzez swe twory, przez przyrodę. Pojęli to starożytni Grecy, Rzymianie, Żydzi, zaś przed nimi Egipcjanie, pierwsi w dziejach uważni czytelnicy „księgi natury”. Jak pisał Jan Paweł II w encyklice Fides et ratio (II, 19, 22): „Odczytując ją [przyrodę] przy pomocy narzędzi właściwych ludzkiemu rozumowi, można dojść do poznania Stwórcy. Jeżeli człowiek mimo swej inteligencji nie potrafi rozpoznać Boga jako Stwórcy wszystkiego, to przyczyną jest nie tyle brak właściwych środków, co raczej przeszkody wzniesione przez jego wolną wolę i grzech”. Wówczas, gdy tej przeszkody nie ma: „Obserwacja „oczyma umysłu” rzeczywistości stworzonej może doprowadzić do poznania Boga. Poprzez stworzenia daje On bowiem rozumowi wyobrażenie o swojej „potędze” i „Boskości”... Wyraża się w tym uznanie, że rozum ludzki posiada zdolność, która zdaje się nieledwie przekraczać jego własne naturalne ograniczenia: nie tylko nie jest zamknięta w sferze poznania zmysłowego, potrafi bowiem poddać je krytycznej refleksji, ale analizując dane zmysłowe może też dotrzeć do przyczyny, z której bierze początek wszelka postrzegalna rzeczywistość”.
W ten sposób okazuje się, że nauka i religia podają sobie ręce, gdy pierwsza z nich wzniesie się na dość wysokie wyżyny.
J. Burnet twierdził trafnie, że „naukę jako taką można rozumieć jako rozmyślanie o świecie według metody Greków”. Według niego zachodni (grecki) styl myślenia polegał na odrębności poszukiwań filozoficznych i religijnych oraz na jedności myśli filozoficznej i przyrodniczej. Fizyka, chemia, biologia, matematyka, astronomia właśnie w Grecji zostały zrodzone jako twórcze, rozwijające się nauki. Jak pisał rosyjsko-żydowski historyk Henryk Wołkow: „Wszystkie kolejne wieki tylko rozwijały, doświadczalnie potwierdzały i konkretyzowały te idee, które zostały przez Greków sformułowane w okresie od VI do IV wieku przed nową erą”.
Jest to prawda, ale nie cała, jednocześnie bowiem z tym nurtem w niezwykle bogatej kulturze greckiej istniał i rozwijał się nurt odmienny, szerszy, łączący poszukiwania filozoficzne, metafizyczne, religijne i naukowe w jeden proces: w proces zdobywania wiedzy o świecie jako całości. Właśnie ta okoliczność spowodowała zadziwiający rozkwit ducha ludzkiego w Helladzie, tak iż po wielu stuleciach Bertrand Russel ze zdumieniem napisał w Historii zachodniej filozofii: „W całych dziejach ludzkości nie ma niczego bardziej niezwykłego i niczego bardziej trudnego do zgłębienia, niż raptowne powstanie cywilizacji w Grecji”.
Sami zresztą Grecy przeczuwali wielkość swych osiągnięć, o czym mogą świadczyć słowa Peryklesa: „Będziemy przedmiotem podziwu zarówno współczesnych, jak i dla potomnych”.
Możliwe zaś greckie osiągnięcia stały się dlatego, że tu we wszystkich wiekach (za wyjątkiem krótkotrwałych okresów dogmatycznej nietolerancji) kwitły różne filozofie, współistniały różne punkty widzenia, a państwo unikało interwencji w kwestie teoriopoznawcze, podczas gdy na Wschodzie odmienność myślenia była karalna, a proces nauki polegał na uczeniu się na pamięć cytatów z „klasyków”. Starorzymski historyk Józef Flawiusz (Żyd) tak określił różnicę między greckim (zachodnim) a żydowskim (wschodnim) stylem myślenia: „Żydowskie dziejopisarstwo bazuje na niewzruszonym autorytecie, co do którego żaden Żyd nigdy nie ma najmniejszych wątpliwości. I na odwrót znajomość nauki greckiej wykazuje, że Grecy nigdy nic nie wiedzą na pewno, a mówią to, co każdemu z nich według jego własnego rozumu wydaje się najbardziej słuszne. Oni nie zastanawiając się przeczą sobie wzajemnie, spierają się, zarzucają błądzenie nie tylko jeden drugiemu, ale i swym powszechnie uznawanym autorytetom”...
Tadeusz Zieliński, idąc w ślady żydowsko-rzymskiego historyka, także uwypukla w swych rozważaniach tę fundamentalną cechę mentalności greckiej; w szóstym wykładzie ze zbiorku esejów Świat antyczny a my profesor wywodził: „Przypuśćmy na chwilę, że cała treść filozofii Platona nie tylko jest błędna, ale i niedorzeczna, że nie ma dla nas żadnej wartości: czyż wolno będzie złożyć jego dialogi ad acta? Nie; wartość dialogów tych, jako utworów literackich, niezależna jest od tego, co stanowi o ich wartości filozoficznej. To, co w nich najbardziej uderza każdego jako tako myślącego czytelnika, nie są to bynajmniej ich wnioski, ale metoda, dzięki której do wniosków tych się dochodzi. Porównajmy, dla jasności, grecką literaturę filozoficzną z tym, co jest odpowiednikiem jej u narodów, nietkniętych cywilizacją grecką, u Hindusów, u narodów tak zwanego wschodu klasycznego, u Hebrajczyków. I tam spotkać możemy głębokomyślne zasady: nikt nie ma prawa patrzeć z góry na naukę Buddy lub proroków starego Zakonu. Wszelako u Greków spotykamy coś, co oni wprowadzili pierwsi w pracę naszej myśli, a mianowicie, wszędy przenikające przekonanie, że każde twierdzenie nasze o tyle bywa słuszne, o ile bywa uzasadnione. Nie dość na tym: istnieje założenie, że owa zasadność lub bezzasadność jest rzeczą jedyną, z jaką liczyć się powinien myśliciel, i że owa zasadność, skoro istnieje, osłaniać powinna myśliciela od wszelkich antypatii ogółu. „Jak to? Twierdzisz to i to?” – oponuje Sokratesowi partner, oburzony jego wywodami. – O, nie, – odpowiada Sokrates, – to twierdzę nie ja, ale Logos, którego jestem narzędziem. Podoba ci się to, co Logos uzasadnia moimi ustami – tym lepiej; nie podoba ci się – nie miej żalu do mnie, ale do Logosa, albo raczej – do samego siebie.”
Tego rodzaju atoli stosunek wobec sprawy prowadzi w skutku do postulatu, aby człowiek był istotą dającą się przekonać. Logos stawia przed nami poważne, nieraz ciężkie warunki. Obowiązany jesteś uznać tezę najbardziej dla się przykrą, skoro jest udowodniona; obowiązany jesteś wyrzec się przekonania, najdroższego dla siebie, skoro jest obalone. – Oto kodeks honoru myśliciela. Jeśli nie zechcesz, będziesz baranem śród stada, niewolnikiem pod władzą pana, nie zaś wolnym obywatelem rzeczpospolitej ducha. A przeto – obalaj, udowadniaj, ale daj pokój skargom, obmowom, hazardom. I pilnie zważaj na swe dowody oraz zarzuty, ażeby istotnie posiadały one moc przekonywającą; częstokroć sympatie i antypatie paczą nasze sądy, skłaniając nas do uznawania za dostateczne dowodów najmniej przekonywających – tego być nie powinno. Argument niedowodowy, podszepnięty sympatią, w sporze naukowym jest to to samo, co cios nielegalny w pojedynku: kto się do nich ucieka, ten narusza kodeks honorowy.
Tak, zdolność ulegania argumentom jest owym ziarnem, które zawiera w sobie filozofia antyczna, i tylko ona; ziarno to wzejść powinno w każdym z nas, jeżeli chcemy zdobyć się na postawę świadomą wobec zjawiska życia, jeśli pragniemy wyjść z mroku przesądów. Niestety, rola dla ziarna owego nie jest w człowieku współczesnym uprawiona. Wszyscy my, mocą dziedziczności, jesteśmy, mniej lub więcej, woluntarystami; intelektualizm jest cienką zaledwie warstwą napływową czarnoziemu na pokładach naszego umysłu. Można nas nastrajać tak, można nastrajać nas inaczej; w żywiołowy sposób działa na nas środowisko i warunki naszego życia, a przecież wszystko to stanowi proste przeciwieństwo tej właściwości intelektualnej, która jest zdolnością ważenia dowodów i ulegania temu, który waży więcej.
I teraz, gdy mówię o tej zdolności, obawiam się nade wszystko, aby słów mych nie przetłumaczyli na język woluntarystyczny i zdolności do ulegania argumentom nie pomieszali z tym, co nazwałbym zdolnością ulegania nastrojom, tą niezawodną poszlaką słabości moralnej i umysłowej. Nie o to chodzi, aby człowiek zdolny był zmieniać przekonania; jest to zjawiskiem tak pospolitym, że nie warto o nim wspominać. Ludzie ustawicznie, przechodząc z jednego środowiska w drugie, przekonania swe zmieniają – nie nagle, oczywiście, ale stopniowo; dotyczy to zwłaszcza przekonań politycznych. Metamorfozy tego rodzaju odbywają się z regularnością, która przypomina metamorfozy owadów; co dzień prawie bywamy świadkami, jak z najradykalniejszych poczwarek wylęgają się wspaniałe motyle wstecznictwa. Mam nadzieję, że nie zostanę posądzony o to, iż w postaci nadmienionej wyżej właściwości zalecam tego rodzaju metamorfozę, wręcz przeciwnie, metamorfoza taka jest oczywistym wrogiem tamtej starodawnej cnoty greckiej. Wszelako, nie jest to wróg jedyny; wrogiem drugim jest to, co w języku woluntarystycznym przyjęto nazywać statecznością przekonań, gdy tymczasem w naszym języku intelektualistycznym przymiot ów nazywa się bezwładem i ślepotą umysłową. Z naszego stanowiska, na jednakowe zasługuje potępienie zarówno ten, kto własnych wyrzeka się przekonań, nie mając logicznych po temu uzasadnień, jak i ten, kto mając te uzasadnienia, przekonań swych nie odrzuca; obaj ludzie tacy są wrogami i przeniewiercami w obliczu Logosa, owego „słowa-rozumu”, które, wedle głębokiego powiedzenia czwartego ewangelisty, istniało na samym początku bytu – po raz pierwszy zaś objawiło się w filozofii antycznej...
W tej oto chwili, nad naszymi głowami krąży Logos; to, co mówię do was, dąży nie ku temu, aby was tak lub inaczej nastroić, ale ku temu, aby was przekonać, że jest to zadanie trudne, że wykłady moje wiele wywołują krytyk i niezadowolenia – o tym wiedziałem sam i uprzedzałem was z góry: trudna to rzecz przekonywać i obalać stare przekonania tam, gdzie mamy przed sobą całymi latami nagromadzony stos przesądów, przekazanych przez środowisko i omalże utrwalonych dziedzicznie. Sądzę wszelako, że, jeśli mnie zależy na tym, aby wam oznajmić prawdę, do której doszedłem, to wam nie mniej zależeć powinno, aby ją powzięć w siebie, o ile jest to... prawda. Aby zaś o tym się przekonać, istnieje środek tylko jeden – ów kodeks honoru myśliciela, o którym mówiłem przed chwilą: „Obowiązany jesteś uznać tezę najbardziej dla się przykrą, skoro jest udowodniona; obowiązany jesteś wyrzec się przekonania najdroższego dla siebie, skoro jest obalone”. Tymczasem czytelnik i słuchacz współczesny w liczbie innych cech, którymi różni się od antycznego, odznacza się cechą następującą: gdy mu coś udowadniacie, puszcza on tok rozumowań mimo uszu lub oczu i skupia całą uwagę na wyniku; gdy wynik ten podoba mu się, przyznaje słuszność autorowi, choćby samo dowodzenie oparte było na najdzikszym sylogizmie; gdy wynik mu się nie podoba, wówczas autor jest zgubiony: przeciw takiemu traktowaniu sprawy pragnąłbym was jak najskuteczniej uzbroić, dopóki jeszcze czas, dopóki jeszcze stoję przed wami.
Tak, raz jeszcze powtarzam: uległość wobec argumentów zasadnych, owa rękojmia wolności umysłowej i postępu umysłowego – to najcenniejsza puścizna filozofii antycznej. Odpowiadającą jej formą jest dialog; oto przyczyna, dla której Platon dzieła swe napisał w formie dialogów, przy czym przekonywanie i obalanie przekonań odbywa się w naszych oczach”...
Widocznie nie jest sprawą przypadku, że podstawową formę starogreckich dzieł filozoficznych stanowił dialog, a nie monolog, wymiana zdań, a nie ich narzucanie. Ta też okoliczność została w całości przejęta przez cywilizację i kulturę umysłową chrześcijaństwa. Nie ulega wątpliwości, że dialogiczna forma wielkich dzieł Św. Augustyna czy Św. Tomasza z Akwinu wywodzi się lub wzoruje na dialogach Platona, choć jednak za pośrednictwem kultury łacińskiej. Rzymianie, którzy podbili Helladę, zostali dziedzicami i skarbnikami jej kultury, zachowując swe cechy etniczne jako właściwości lokalne. Oni też przekazali kulturę hellenistyczną wszystkim swym prowincjom, zaś po upadku politycznej potęgi Rzymu – europejskim romańskim oraz częściowo słowiańskim i germańskim etnosom.
Nie ulega zresztą żadnej wątpliwości, że liczne ważkie aspekty kultury chrześcijańskiej, nawet o znaczeniu czysto teologicznym, takie np. jak wyobrażenie o trójcy świętej, o zmartwychwstaniu, o walce Dobra ze Złem na tym świecie, wyrastały z kultur o całe tysiąclecia wcześniejszych, takich jak asyryjska, staroegipska, filistyńska, perska. Nawet sam symbol krzyża był znany o 2-3 tysiące lat wcześniej niż powstało chrześcijaństwo. Inna rzecz, że w obrębie chrystianizmu wszystkie te nauki, wyobrażenia i symbole nabrały głębszej treści, zostały wyniesione na bardziej wysoki poziom. Ale faktem jest, że myśl chrześcijańska stanowiła owoc całego dotychczasowego rozwoju świata europejskiego czy dokładniej śródziemnomorskiego.
Jak powiadał Giacomo Leopardi, „idee chrześcijaństwa zostały wyprodukowane wcześniej, niż ono się narodziło”.
Bardzo głębokie spostrzeżenia poczyniła w tej materii Simone Weil, która w dziele Świadomość nadprzyrodzona pisała: „Treści chrystianizmu istniały już przed przyjściem Chrystusa...Święty Augustyn: przed przyjściem Chrystusa istnieli poza Izraelem „duchowi członkowie” Izraela wśród innych narodów i każdemu z nich objawione było mocą Boską mające nastąpić przyjście jedynego Pośrednika. Na przykład: Hiob.
Żadne dane nie wskazują, że ich liczba i wpływy były ograniczone. Nie ma powodu, abyśmy nie przypuszczali, że egipscy kapłani, wtajemniczeni w Eleuzis (w dobrym okresie), pitagorejczycy, druidowie, indyjscy gimnosofiści oraz chińscy taoiści należeli do nich w większości wypadków. Jeśli to przyjąć, prawdziwe są również i te tradycje, i ci, którzy dziś w nich żyją, są w prawdzie. Dobra Nowina ma istotne znaczenie dla zbawienia bynajmniej nie jako opowieść historyczna.
Jeśli pełne niepokoju oczekiwanie na Zbawiciela doprowadziło do tego, że wzięto mylnie za zbawiciela człowieka nazwanego Buddą, jeśli wzywany on dziś jest jako człowiek doskonały, Boski i niosący odkupienie, to wezwania te są równie skuteczne, jak wezwania skierowane do Chrystusa.
Głupcy mówią w związku z Platonem o synkretyzmie. Synkretyzm nie jest potrzebny temu, co jest jednością. Tales, Anaksymander, Heraklit, Sokrates, Pitagoras, wszystko to była ta sama doktryna, jedyna grecka doktryna, przełamująca się w odmiennych ludzkich temperamentach.
Pomiędzy mistykami prawie wszystkich tradycji religijnych istnieje rzeczywiście wspólnota dochodząca niemal do identyczności. Oni stanowią o prawdzie każdej z tych tradycji.
Kontemplacja, praktykowana w Indiach, Grecji, Chinach itd. jest w równym stopniu nadprzyrodzona, jak kontemplacja u mistyków chrześcijańskich. Szczególnie silne pokrewieństwo istnieje na przykład pomiędzy Platonem i świętym Janem od Krzyża. A także pomiędzy „Upaniszadami” a świętym Janem od Krzyża. Bardzo bliski mistyce chrześcijańskiej jest również taoizm.
Orfizm i pitagoreizm były autentycznymi tradycjami mistyki. A także Eleuzis...
Religia katolicka mieści w sobie i formułuje wyraźnie prawdy, które w innych religiach zawarte są w sposób ukryty. Ale i odwrotnie: inne religie zawierają w sobie sformułowane prawdy, które w chrystianizmie są zawarte w sposób ukryty (...).
Różne autentyczne tradycje religijne to różne i być może równie cenne odblaski tej samej prawdy. Ale nie zdajemy sobie z tego sprawy, bo każdy żyje tylko jedną spośród tych tradycji, a inne ogląda z zewnątrz. A tymczasem religię można poznać tylko od wewnątrz, jak to, całkiem słusznie, powtarzają bez przerwy katolicy ludziom niewierzącym.
To tak jakby dwóch ludzi, mieszkających w dwóch połączonych ze sobą pokojach, widziało słońce – a jednocześnie ścianę w pokoju sąsiada, oświeconą odblaskiem słońca, i każdy z nich był przeświadczony, że on tylko widzi słońce, a sąsiad – tylko jego odblask”...
Simone Weil, choć przecież rodowita i szlachetna Żydówka, która nigdy się swej żydowskości ani wypierała, ani się zrzekała, była również – jak T. Zieliński – pewna, iż między duchem judaizmu a chrystianizmu istnieje głęboka przepaść, że chrześcijaństwo było zaprzeczeniem duchowym i etycznym judaizmu. W powyżej cytowanym dziele ta znakomita kobieta – filozof pisała: „Wśród postaci z opowiadań Starego Testamentu tylko Abel, Enoch, Noe, Melchizedech, Hiob i Daniel byli czyści. Trudno się dziwić, że lud zbiegłych niewolników, zdobywców ziemi podobnej do raju, a zagospodarowanej przez inne cywilizacje, w których trudzie oni nie wzięli żadnego udziału i które krwawo wyniszczyli – że taki lud niewiele mógł wydać dobrego. Mówić w związku z tym ludem o „Bogu nauczycielu” to okrutny żart (...). Po ich owocach poznacie ich. Nie ma większego zła, jak czynić ludziom zło, ani większego dobra, niż czynić ludziom dobro.
Nie możemy wiedzieć, co jakiś człowiek ma na myśli wymawiając pewne słowa (Bóg, wolność, postęp...). O sumie dobra, które jest w jego duszy, można sądzić tylko na podstawie dobra, które jest w jego czynach albo w wyrazie, jaki daje własnym oryginalnym myślom.
Nie można dostrzec obecności Boga w człowieku, a tylko odblask Jego światłości w sposobie, w jaki pojmuje życie doczesne. Toteż Bóg prawdziwy obecny jest w „Iliadzie”, a nie w „Księdze Jozuego”.
Autor „Iliady” tak maluje życie ludzkie, jak może je widzieć tylko ten, kto kocha Boga. Autor Jozuego tak, jak może je widzieć tylko ten, kto Boga nie kocha (...).
Izrael był tą społecznością opryszków, o której mówi Platon, że usiłują wewnątrz siebie zaprowadzić sprawiedliwość”...
Simone Weil dawała wyraz przekonaniu, że teologia judaizmu, a teologia chrystianizmu są nie do pogodzenia. Bo przecież podstawowa prawda dotycząca Boga w chrześcijaństwie – to, że on jest dobry. Wierzyć, że Bóg może nakazywać ludziom jakieś okrutne czyny – niesprawiedliwość i okrucieństwo, to największy grzech, jaki można w stosunku do Niego popełnić.
Zeus w Iliadzienie nakazuje żadnych okrucieństw. Grecy wierzyli, że „Zeus błagający” przebywa w każdym nieszczęśliwym, który błaga o litość. Jahwe jest „Bogiem Zastępów”. Historia Hebrajczyków wskazuje na to, że nie tylko o gwiazdy tu chodziło, ale i o izraelskich wojowników. Otóż Herodot wymienia wielką liczbę ludów helleńskich i azjatyckich, pomiędzy którymi jeden tylko czcił „Zeusa zastępów”. Żaden inny naród nie znał tego bluźnierczego pojęcia. Egipska Księgaumarłych, licząca sobie przynajmniej trzy tysiące lat, a pewno i wiele więcej, przepojona jest ewangeliczną miłością. (Umarły mówi do Ozyrysa: „Panie Prawdy, przynoszę ci prawdę... Dla ciebie walczyłem ze złem... Nie zabiłem nikogo. Nie jestem winien niczyich łez. Nie minąłem obojętnie nikogo, kto cierpiał głód. Nie dałem nigdy powodu, aby z mojej winy pan skrzywdził niewolnika. Żadnemu człowiekowi nie dałem powodów do strachu. Nie przemawiałem nigdy głosem wyniosłym. Nie zamykałem nigdy uszu na słowa prawdy i sprawiedliwości. Nie wysuwałem naprzód swojego imienia dążąc do zaszczytów. Nie odtrącałem od siebie Boga, w czymkolwiek by się objawił...”).
Hebrajczycy stykali się przez cztery stulecia z cywilizacją egipską i nie chcieli przyjąć tego ducha łagodności. Pragnęli potęgi... „Nowe Przymierze bardzo daleko odbiegało od Starego” – stwierdza Simone Weil.
Jak widzimy, rozumowanie żydowskiej filozofki Simone Weil jest bliźniaczo podobne do toku myśli T. Zielińskiego w Hellenizmie a judaizmie, co więcej, jest nawet jeszcze bardziej radykalne. I zresztą zgodne ze spostrzeżeniami szeregu innych wybitnych teoretyków kultury. Tym, którzy usiłują mówić o istnieniu jakiegoś chimerycznego „judeochrześcijaństwa”, warto przypomnieć, że np. wybitny żydowski biblista Pinchas Lapide (Jesu, das Geld und der Weltfrieden, Güttersloh, 1991) uważa wszystkie ewangelie za dzieło rzymskich antysemitów, a teksty te, jego zdaniem, są jaskrawo antyżydowskie.
Żadna to nowość, na przeciwieństwo duchowości judaistycznej a chrześcijańskiej bardzo dawno temu wskazywał m.in. Max Stirner, który pisał: „Jeszcze dzisiaj żydzi, te nad wiek mądre dzieci starożytności, nie wyszli poza takie [zmysłowe] myślenie i przy całej subtelności i potędze mądrości i rozumu nie mogą znaleźć Ducha, który nic sobie z rzeczy nie robi, który bez trudu staje się ich panem i zmusza je, by mu służyły.
Chrześcijanin ma duchowe zainteresowania, gdyż pozwala sobie na to, by być duchowym człowiekiem; żyd nie pojmuje tych zainteresowań w ich czystej postaci, gdyż nie pozwala sobie na nieprzypisywanie rzeczom żadnej wartości. Nie osiąga czystej duchowości, duchowości w sensie religijnym, która jest wyrażana jedynie w wierze chrześcijańskiej, bez uczynków, które ją potwierdzają. Bezduchowość żydów na zawsze oddzieliła ich od chrześcijan, albowiem dla pozbawionego ducha duchowy jest niezrozumiały; tak jak dla duchowego pozbawiony ducha jest godny pogardy. Żydzi posiadają jedynie „ducha tego świata” (Max Stirner, Jedyny i jego własność).
Także A. Schopenhauer twierdził, że tym, co różni „prawdziwe chrześcijaństwo” od „prymitywnego żydostwa”, jest przekonanie o tym, iż „człowiek nie jest dziełem cudzej, lecz swej własnej woli”. W dziele Świat jako wola i przedstawienie gdański myśliciel wywodził: Różnicy podstawowej między religiami nie można upatrywać, jak się to dzieje powszechnie, w tym, czy są monoteistyczne politeistyczne, panteistyczne czy ateistyczne, lecz tylko w tym, czy są optymistyczne, czy też pesymistyczne, tj. czy ukazują istnienie świata jako usprawiedliwione samo przez się, czyli je pochwalają i wychwalają, czy też uznają je za coś, co pojąć można tylko jako skutek naszej winy i czego zatem właściwie być nie powinno, skoro poznają, że ból i śmierć nie mogą mieścić się w wiecznym pierwotnym, niezmiennym porządku rzeczy, w tym, co pod każdym względem być powinno. Siła, dzięki której chrześcijaństwo mogło przezwyciężyć najpierw żydostwo, a potem greckie i rzymskie pogaństwo, tkwi wyłącznie w jego pesymizmie, w przyznaniu, że nasz stan jest w najwyższym stopniu nieszczęsny, a zarazem grzeszny, podczas gdy żydostwo i pogaństwo było optymistyczne. Ta prawda, przez każdego boleśnie odczuwana, utorowała sobie drogę, a towarzyszyła jej potrzeba zbawienia”.
Arthur Schopenhauer uważał, że cały judaizm „został zaczerpnięty z Zendawesty”; co do chrześcijaństwa, twierdził, że etyka tej religii „jest z ducha buddyjska i bramińska”, tj. pesymistyczna i nie harmonizuje z raczej optymistycznym Starym Testamentem (por.: Świat..., t. 2). Jest rzeczą ewidentną, że schopenhauerowska interpretacja w tym miejscu jest dość słaba i nie da się jej utrzymać chociażby w świetle myśli Karola Wojtyły. Lecz pozostawmy ten wątek na uboczu, przypominając jedynie znamienne zdania, w których Max Scheler porównywał odczuwanie świata przez ludzi antyku a chrześcijan: „Dla człowieka starożytnego, będącego w gruncie rzeczy eudajmonistą, świat zewnętrzny był pogodny i wesoły. W swej istocie jednak był on dla niego głęboko smutny i mroczny. Poza tą radosną jawnością i powierzchnią świata, którą zwie się „wesołą starożytnością”, zieje „Mojra” i „przypadek”. Dla chrześcijanina świat zewnętrzny jest mroczny, spowity nocą i pełen cierpienia. Ale jego istota jest samą szczęśliwością i zachwyceniem”.
Jest to bodaj najbardziej trafne spostrzeżenie co do kwestii, czy chrystianizm jest optymistyczny, czy pesymistyczny. Jest on bowiem jednocześnie w najwyższym stopniu pesymistyczny i w najwyższym stopniu optymistyczny. Na tym polega jego największa mądrość i największa siła przyciągająca. Bóg judaizmu jest inny. Jak pisał C. G. Jung: „Bóg między Starym a Nowym Testamentem zmienił się z Boga gniewu w Boga Miłości”. Bóg oczywiście się nie zmienił, ale różne rasy odmiennie go pojmują i wyobrażają. Co do tego zgadzają się zresztą w zupełności zarówno rzetelni przedstawiciele chrześcijaństwa jak i judaizmu.
Papieże Paweł VI oraz Jan Paweł II nazwali Żydów „starszymi braćmi w wierze”, arcybiskupi zaś żydopolscy Muszyński, Gocłowski i inni religię panującą w Polsce – „żydokatolicyzmem”. Przy głębszym zastanowieniu widać, że są to tezy absurdalne, podobnie jak co najmniej  nieporozumieniem, a raczej bluźnierstwem i głupstwem,  jest śpiewanie w kościołach „Bóg został sługą Obrzezanych!” czynie ma Boga poza Izraelem!”; i nic w tym nie mogą zmienić sofistyczne wykręty tych czy innych demagogów. Chrześcijanie są zwani w Talmudzie„nazarejczykami”, akum, nokrim lub gojim i nie są uważani za ludzi, lecz za zwierzęta  człekokształtne: „Stworzył ich Bóg w kształcie ludzkim na cześć Izraela, nie są bowiem stworzeni akum w innym celu, jak tylko dla służenia Żydom we dnie i w nocy. Nie przystoi bowiem Izraelicie, aby mu służyły zwierzęta we własnej postaci, lecz zwierzęta w postaci ludzkiej”. Jezus – według Talmudu– po życiu pełnym nieprawości i ohydy, zrodzony przecież z nieprawego łoża – „został pogrzebany w piekle”.


Wybitny  uczony  i  filozof  żydowski  Martin  Buber  (1878 – 1965),  pierwszy  prezydent  Akademii  Nauk  Izraela,  negował  boskość  Jezusa  i  wyznawał,    nie  potrafi  sobie  nawet  wyobrazić,  aby  Żyd  mógł   na  serio  zostać  chrześcijaninem  i  dostrzegać  w  Nazaretańczyku  Mesjasza.  Zaiste  Żyd  musiałby  być  niespełna  rozumu,  aby  uznawać  za  „syna  bożego”  Jezusa  z  Nazaretu,  który  uważał  Żydów  za  satanistów,  za  „dzieci  Szatana”  i  -  według  Ewangelii  Św.  Jana  (8, 44)  -  zwracał  się  do  nich  w  następujący  sposób:  „Wy  jesteście  z  waszego  ojca,  Diabła,  i  chcecie  spełniać  pragnienia  waszego  ojca.  Ten  był  zabójcą,  i  nie  stał  mocno  w  prawdzie,  gdyż  prawdy  w  nim  nie  ma.  Kiedy  mówi  kłamstwo,  mówi  zgodnie  z  własnym  usposobieniem,  gdyż  jest  kłamcą  i  ojcem  kłamstwa”.  M.  Buber  uważał  chrześcijaństwo  za  światopogląd  fałszywy,  nacechowany  elementami  idololatrii  i  politeizmu,  oraz  twierdził,  że  chrześcijanie,  wierząc  w  Jezusa  Chrystusa  jako  w  rzekomego  „syna  bożego”  (podczas  gdy  był  to  zwykły  człowiek)  zamykają  sobie  drogę  do  poznania  Boga  prawdziwego. Tak  więc  teza  o  pokrewieństwie  judaizmu  i  chrystianizmu  stanowi  z  żydowskiego  punktu  widzenia  czysty  absurd.  W  kościele  katolickim  głosicielami  tego  absurdu    -  jak  twierdzą  niektórzy  kapłani  -    osoby  żydowskiego  pochodzenia,  które  wyruszyły  na  „pokojowy  podbój”  chrześcijaństwa. 
Ksiądz Michał Poradowski, profesor Katolickiego Uniwersytetu w Santiago de Chile pisze: „W ostatnich latach spotykamy się coraz częściej z opinią, że Żydzi są rzekomo naszymi „starszymi braćmi w wierze religijnej”.
Otóż jest to bałamuctwo, gdyż religia żydowska zawsze w ciągu tysięcy lat podkreśla, że jest wiarą w Boga jednoosobowego, podczas gdy wiara chrześcijańska, tak katolicka jak i prawosławna, a także protestancka i anglikańska zawsze podkreślają istnienie Boga w Trójcy Przenajświętszej, a więc czczą Boga-Ojca, Boga-Syna i Boga-Ducha Świętego.
Istnieje więc zasadnicza różnica między wiarą chrześcijańską a wiarą żydowską.
Stąd też nigdy nie byli, nie są i nie mogą być Żydzi uważani przez chrześcijan za „starszych braci w wierze”, gdyż ich wiara w Boga absolutnie jedynego jest całkowicie inna od naszej wiary chrześcijańskiej w Boga w Trójcy Świętej Jedynego, a objawionego nam przez Chrystusa Pana, którego Żydzi nie tylko że nie uznają, ale którego zawsze i ciągle odrzucają i którego naukę prześladują.
Wystarczy zajrzeć do głównych pism żydowskich, a przede wszystkim do Talmudu, tak w wydaniu jerozolimskim, jak i wydaniu babilońskim, aby przekonać się, że Żydzi poza dekalogiem Mojżesza nie mają nic wspólnego z wiarą chrześcijańską, która powstała z nauki Jezusa Chrystusa, którego Żydzi uważali za zdrajcę i którego ukrzyżowali.
Zaś zwolenników Jezusa Chrystusa najokrutniej prześladowali i stali się największymi wrogami chrześcijaństwa.
Żydzi byli inspiratorami prześladowań chrześcijan za czasów Nerona, aż do czasów rewolucji francuskiej, a bardziej jeszcze w okresie rewolucji bolszewickiej w Rosji.
Nazywanie więc Żydów „starszymi braćmi w wierze” jest bluźnierstwem!
Przecież sam Chrystus Pan wyrzucał im brak wiary starotestamentowej i oskarżał ich o satanizm, mówiąc: „Wy z ojca diabła jesteście...” (Ew. Św. Jana 8:44).
Nie można jednak zapominać, że niektórzy Żydzi przyjęli naukę Chrystusa Pana, ale niemal wszyscy apostołowie byli pochodzenia celtyckiego, a nie semickiego – bodajże tylko Judasz i Paweł byli semitami.
W okresie Chrystusa Pana, Palestyna była krajem zaludnionym przez najrozmaitsze ludy, ale głównie przez Celtów. Tak wiec obdarzać Żydów tytułem „naszych starszych braci w wierze” jest co najmniej nieporozumieniem.
Niestety w Polsce, w ostatnim 50-leciu, duchowieństwo katolickie zostało bardzo zażydzone, gdyż Żydzi masowo wstępowali do seminariów, głównie do warszawskiego. Stąd też mamy obecnie w Polsce wielu księży i biskupów pochodzenia żydowskiego i to oni właśnie tak często używają zwrotu „nasi starsi bracia w wierze”.
Także z punktu widzenia ortodoksyjnego judaizmu teza o pokrewieństwie chrześcijaństwa i mozaizmu jest nie do przyjęcia. Rabin Simon Warsaw w londyńskim piśmie Jewish Chronicle obala lansowaną przez niektórych chrześcijan tezę o „jedności” Boga żydowskiego a chrześcijańskiego: „Deklaracja, że Żydzi i chrześcijanie rzeczywiście wielbią tego samego Boga jest całkowicie fałszywa i bałamutna. Prawdą jest bowiem, że my uznajemy całkowitą niezgodność między tymi bóstwami i mnóstwo kazuistycznych twierdzeń nie może doprowadzić do ich tożsamości. Chrześcijańska doktryna o Trójcy jest diametralnie przeciwna pojęciu Boga Izraela, który jest niezbędnym elementem żydowskiej wiary. Z tego powodu tego rodzaju bratania są nieuczciwe i szkodliwe dla osiągnięcia wymuszonej jedności, która nie ma w rzeczywistości żadnych podstaw.
Chrześcijańska nauka o Trójcy Przenajświętszej jest przez uczonych żydowskich uważana za jedną z form politeizmu; posługiwanie się zaś w kościołach prawosławnych i katolickich obrazami – za odmianę pogańskiego bałwochwalstwa,  idololatrii.  Teoryjkę o rzekomej jedności judaizmu i chrześcijaństwa głoszą wewnątrz tego drugiego  księża żydowskiego pochodzenia, wewnątrz zaś pierwszego – nikt.
***

Podobnie jak na długo przed nią Tadeusz Zieliński, Simone Weil uważała  hellenizm za prawdziwego „ojca” kultury chrześcijańskiej; w Świadomości nadprzyrodzonej m.in. zaznaczała: „Kultura Greków. Nie ma w niej uwielbienia siły. To, co doczesne, było tylko mostem. W stanach duszy nie szukano potęgi, ale czystości”.
Jeśli tak, to przecież rzeczywiście hellenizm a chrystianizm są jakby dwoma historycznymi etapami tego samego zjawiska: najwyższej kultury europejskiej. Jest to zresztą obecnie przekonanie dość szeroko rozpowszechnione. „Dzieła filozofów pogańskich– stwierdzał Vilfredo Pareto – bardzo często zawierały myśli „chrześcijańskie”; nie było to zapożyczenie, lecz wyłącznie forma, która ujawniała podstawę wspólnych ludziom owych czasów idei. Religia, która zatriumfowała, jawi się nam teraz w formie syntezy i ukoronowania powszechnego ruchu; zresztą, aby zwyciężyć, musiała się do głębi przekształcić i dokonać licznych zapożyczeń od swoich rywalek”.
Zaznaczmy na marginesie, że rywalizacja może się odbywać także w formie symbiozy, a nawet dziedziczenia.
Jeszcze dalej posuwał się Carl Gustaw Jung, gdy wskazywał na głębokie powinowactwo i na nieprzerwaną linię rozwoju, jeśli chodzi o świat greckiego i rzymskiego antyku a chrystianizm. W rozprawie Typy psychologiczne C. G. Jung wywodził: „Podobnie jak antyk popierał rozwój jednostek w obrębie wyższych klas uciskając większość prostego ludu (helotów, niewolników), tak chrześcijaństwo osiągnęło stan kultury zbiorowej przez to, że o tyle, o ile to było możliwe, przeniosło ten sam proces do wnętrza jednostki (podniosło na poziom subiektywny, jak zwykliśmy to określać). Ponieważ chrześcijański dogmat o niezbywalnej duszy nadał wartość jednostce, nie można już było mniej wartościowej większości podporządkować w praktyce wolności bardziej wartościowej mniejszości, i w jednostce główna funkcja psychiczna zajęła w stosunku do funkcji niższych miejsce uprzywilejowane. W ten sposób zasadnicze znaczenie przypisano jednej wartościowej funkcji na niekorzyść wszystkich innych funkcji. Tym samym zewnętrzną społeczną formę kultury antycznej przeniesiono – w sensie psychologicznym – do wnętrza podmiotu, przez co w jednostce wytworzył się stan wewnętrzny odpowiadający w starożytności sytuacji zewnętrznej: dominująca, uprzywilejowana funkcja rozwijała się i różnicowała kosztem mniej wartościowej większości. Dzięki temu procesowi psychologicznemu stopniowo powstawała kultura zbiorowa, która wprawdzie gwarantuje jednostce prawa człowieka w o wiele większym stopniu niż w czasach antyku, jednakże ma tę wadę, że opiera się na subiektywnej „kulturze niewolniczej”, tj. na przeniesieniu antycznego zniewolenia większości w głąb psychiki, co wprawdzie podwyższa poziom kultury zbiorowej, ale za to obniża poziom kultury indywidualnej. Podobnie jak niewolnictwo mas było otwartą raną antyku, tak zniewolenie niższych funkcji stanowi nieustannie krwawiącą ranę w duszy dzisiejszego człowieka... Faworyzowanie wyższej funkcji przynosi zasadniczo korzyść społeczeństwu, ale wyrządza szkodę indywidualności”...
Nie koniecznie musimy się godzić z ostatnim zdaniem tego rozumowania. Chrystianizm bowiem niewątpliwie wytworzył i spotęgował dynamiczny proces indywidualizacji i personalizacji człowieka Europy. Nie przypadkiem A. Schopenhauer wywodził: „Człowiek zawsze jest zdany na samego siebie, zarówno w każdej sprawie, jak w najważniejszej. Daremnie tworzy sobie bogów, aby wybłagać u nich lub wyłudzić od nich pochlebstwem coś, co sprawić może tylko własną siłą woli. Jeśli Stary Testament uczynił świat i człowieka dziełem Boga, to Nowy, aby nauczyć, że ratunek i zbawienie od nędzy tego świata może wyjść tylko od samego człowieka, zmuszony był uczynić z owego Boga człowieka. Wola człowieka jest i będzie dla niego tym, od czego wszystko zależy” (Arthur Schopenhauer, Świat..., t. 1).
Pomijając niuanse ideograficzne, gdyż interesują nas one tu tylko jako materiał wyjściowy do konfrontacji o charakterze raczej ogólno-filozoficznym i socjalno-psychologicznym, przypomnijmy, że na powinowactwa hellenizmu a chrystianizmu wskazywało też wielu innych (prócz powyżej cytowanych) intelektualistów.
Dopóki na świecie będzie istniała śmierć, hellenizm pozostanie siłą twórczą, ponieważ chrześcijaństwo hellenizuje śmierć... Hellenizm, zapłodniony przez śmierć, i jest właśnie chrześcijaństwem. Nasienie śmierci, padając na ziemię Hellady, rozkwitło cudownie: cała nasza kultura wyrosła z tego nasienia, mierzymy nasz czas od tego momentu, gdy przyjęła je ziemia Hellady” – pisał np. Osip Mandelsztam w szkicu Skriabin i chrześcijaństwo.    
Europa duchowa– powiada trafnie Edmund Husserl – posiada miejsce narodzin. Nazywam tak nie miejsce geograficzne związane z określonym krajem, ale miejsce duchowych narodzin w obrębie pewnego narodu czy raczej u pewnych ludzi i grup należących do tego narodu. Jest to starożytna Grecja VII i VI wieku przed Chrystusem. Tam to kształtuje się u pewnych ludzi nowego rodzaju postawa wobec otaczającego świata. Konsekwencją tego jest pojawienie się całkowicie nowego rodzaju postaci ducha, które rychło przybierają kształt określonego systemu kulturalnego: to jest to, co Grecy nazwali filozofią. Filozofia oznacza właśnie naukę uniwersalną, naukę o wszechświecie, o całościowym uniwersum obejmującym wszystko to, co jest”...
Wydaje się, iż do tychże przekonań przychyla się Vilfredo Pareto, gdy pisze: „Podstawa uczuć jest trwała, natomiast forma, w jakiej emocje się wyrażają, może podlegać zmianom... Instytucje i doktryny z pozoru zupełnie różne i konkurencyjne mogą się wywodzić z tego samego źródła. Niegdyś to samo uczucie przybierało u niektórych ludzi formę stoicyzmu, a u innych formę chrystianizmu” (V. Pareto, Uczucia i działania, Warszawa 1994).
Także wybitny profesor Uniwersytetu Wileńskiego Feliks Koneczny wnioskował, że w przeglądzie dziejów etyki naturalnej wypada też zrobić to powtarzające się spostrzeżenie co do Rzymian, jako należy im przyznać miejsce nie tylko pierwsze, ale zarazem całkiem odrębne, bo w wielu wypadkach jakżeż bliskie chrześcijaństwa!... (Por.: Feliks Koneczny, O wielości cywilizacji).
W podobny sposób Karol Wojtyła również uważa, że: „Spotkanie Ewangelii ze światem hellenistycznym okazało się nad wyraz owocne. Wśród wszystkich słuchaczy, jakich św. Paweł zdołał zgromadzić wokół siebie, na szczególną uwagę zasługują ci, którzy przyszli go słuchać na ateńskim Areopagu”...
I wreszcie niektórzy badacze wskazują na pewne wartości aksjologiczne, których cenienie jakby łączy świat antyku a świat nowożytny w jedną całość. Dla przykładu francuski uczony N. D. Fustel de Coulanges (La cite antique, Paris 1885) powiada: „Istnieją trzy rzeczy, które od najdawniejszych czasów są ustanowione i mocno utrwalone w społeczeństwach greckim i włoskim: rodzima religia, rodzina, prawo własności; trzy rzeczy, których wzajemny związek był na początku wyraźny i które wydawały się nierozłączne. Rodzina, która z obowiązku i ze względu na religię gromadzi się zawsze wokół swojego ołtarza, osiedla się na ziemi, tak jak na ziemi jest sam ołtarz”...
                                                          ***
        Bylibyśmy w głębokim błędzie, gdybyśmy twierdzili, że bezpośrednio przedstawiony powyżej nurt historiograficzno-religioznawczy jest jedynym lub dominującym w nauce europejskiej. Nie mniej rozpowszechnionym i silnym jest trend przeciwstawny, z naciskiem uwypuklający liczne – rzeczywiste lub hipotetyczne – pokrewieństwa między judaizmem a chrystianizmem, oraz negujący podobieństwa między duchem greko-rzymskim a chrześcijańskim.
Alasdair MacIntyre np. uważa chrześcijaństwo za „przekształcony judaizm”, do którego należy zasługa nawrócenia świata starożytnego. W dziele Dziedzictwo cnotypisze: „Nietzsche i naziści, którzy uznawali chrześcijaństwo za religię zasadniczo żydowską, dzięki swojej wrogości zrozumieli prawdę, której nie potrafili zrozumieć nowocześni rzekomi zwolennicy chrześcijaństwa. Tę mianowicie, że Tora jest prawem ustanowionym przez Boga zarówno w Nowym jak i w Starym Testamencie”... Na żadnej z greckich list cnót – powiada tenże autor – nie mogłaby się pojawić pokora, oszczędność i sumienność, inne cnoty chrześcijańskie.
Amerykański filozof Albert O. Hirschman (The Passions and the Interests, New Jersey 1977) też uważał, iż np. greckie „pragnienie chwały wyklucza się w sposób oczywisty z chrześcijańską cnotą pokory”.  Popiera tę tezę Francis Fukuyama, gdy w Końcu historii twierdzi: „Akceptowalność pragnienia uznania lub honoru stanowi jedną z najistotniejszych różnic między moralnością grecką i chrześcijańską”.
Szczególnie wpływowy był ten nurt – akcentujący „żydowski charakter chrystianizmu” – w obrębie jednej ze „szkół” filozofii niemieckiej, która się wywodziła z kultury i ducha niemieckiego romantyzmu XIX wieku. Max Stirner np. (Jedyny i jego własność) twierdził: „Właśnie to, w czym starożytni widzieli najwyższą wartość, zostało przez chrześcijan odrzucone jako bezwartościowe; a to, co starożytni uznawali za Prawdę, napiętnowano jako wierutne kłamstwo. Wzniosłe pojęcie ojczyzny traci znaczenie, gdyż chrześcijanin uważa się za „pielgrzyma na tej ziemi”. Święty charakter pochówku, z którego zrodziło się takie dzieło sztuki jak Sofoklejska Antygona, określono mianem rzeczy godnej pogardy („zostaw umarłym grzebanie swych umarłych”), a niezłomną prawdę o rodzinnych więzach przedstawiono jako fałsz, od którego należy się zawczasu uwolnić. I tak we wszystkim”...
Wydaje się jednak, że najbardziej typowym i najbardziej wpływowym reprezentantem tego punktu widzenia, który kojarzył żydowskość i chrześcijaństwo w jedną niepodzielną całość, był Fryderyk Nietzsche, który w Wiedzy radosnej m.in. zaznaczał: „Wszędzie, gdzie Żydzi doszli do wpływu, nauczyli bardziej drobiazgowo odróżniać, bystrzej wnioskować, jaśniej i przejrzyściej pisać: zadaniem ich było zawsze jakiś naród „uczyć rozumu”.” I oto ta skłonność Żydów do brania na siebie roli „nauczycieli” innych narodów skończyła się tym, że „wymyślili” oni „niewolniczą” i zniewalającą filozofię chrystianizmu, filozofię pokory. Przypomnijmy więc kilka nader wymownych wypowiedzi autora Zaratustry na ten – jakże „śliski” – temat.
– „Wiara chrześcijańska– pisał Nietzsche – jest od początku wyrzeczeniem się: wyrzeczeniem się wszelkiej swobody, wszelkiej dumy, wszelkiego przeświadczenia ducha o sobie; zarazem poniżeniem i samowyszydzeniem, samookaleczeniem”...
W chrześcijaństwie występują na czoło instynkty podbitych i uciśnionych: najniższe stany szukają w nim zbawienia... Chrześcijański jest pewien zmysł okrucieństwa względem siebie i innych, nienawiść do inaczej myślących, wola prześladowania... Chrześcijańska jest nienawiść do ducha, do dumy, odwagi, wolności; chrześcijańska jest nienawiść do zmysłów, do radości zmysłów, do radości w ogóle” – pisał Nietzsche w Antychryście.
Przy czym miał na myśli kościelny chrystianizm zorganizowany, a nie samego Jezusa, którego nazywał „wolnym duchem”, i którego odczucie świata i styl życia cenił nadzwyczaj wysoko, uważał je za „uczciwość przeistoczoną w instynkt inamiętność”. Zaznaczał też, że Jezus Chrystus w żadnym razie nie mógł być Żydem, gdyż miał charakter i duszę, które stanowiły bezwzględne zaprzeczenie żydowskości...
 Tak czy inaczej chrześcijaństwo zatryumfowało w obrębie kilku wielkich cywilizacji, otwierając w ten sposób nową erę w dziejach świata, czyli – jak pisał Max Scheler w książce Problemy socjologii wiedzy– „odnosząc zwycięstwo nad religią i metafizyką świata antycznego, chrześcijańsko-judejski monoteizm Stwórcy otworzył niewątpliwie pierwszą fundamentalną możliwość swobodnego prowadzenia na Zachodzie systematycznych badań przyrody”. Można powiedzieć szerzej: systematycznych badań rzeczywistości, w tym też socjalno-historycznej i religijno-duchowej. A stąd wynikło i ogromne urozmaicenie myśli i kultury umysłowej Europy. Choć z drugiej strony nie sposób przeoczyć, że te badania Grecy rozpoczęli jeszcze w VIII-VII wieku przed narodzeniem Chrystusa.
*         *         *
       Prawie przed trzema tysiącami lat starożytni Grecy zrozumieli , że rozum, filozofia i nauka, stanowią zarówno warunek wewnętrznej wolności człowieka, jak i barierę dla politycznego despotyzmu. Wszelka tyrania bowiem dąży m.in. do narzucenia obywatelom monolitycznej oficjalnej ideologii, najczęściej zbudowanej na kłamstwie, służącej celom manipulatywnym, lecz maskującej się pod światopogląd naukowy lub pseudoreligijny, tak czy inaczej „niewzruszony”. Prawda ma chronić ludzi przed tego rodzaju nadużyciami. Dlatego Anaksagoras napisał: „Celem życia jest prawdziwe poznanie (teoretyczne) i wyrastająca stąd wolność”.
Jest to postawa wybitnie etyczna, stanowiąca rdzeń cywilizacji greko-rzymsko-chrześcijańskiej. Móc dobrze radzić państwu – oto istota wolności w rozumieniu greckich demokratów. Zasada zaś rządów prawa polegała na tym, że wolny obywatel słuchał tylko tych praw, które ustanowili sami obywatele. W granicach nakreślonych przez prawo każdy mógł żyć według swego własnego upodobania, robić i mówić to, co chce. Kluczowe znaczenie miała przy tym wolność słowa.
Sir Isaiah Berlin pisał w monografii o Machiavellim: „Przyczyną świetności i Aten i Rzymu był fakt, że żyli tam ludzie świadomi, jak osiąga się wielkość miast-państw. A jak się ją osiąga? – Przez rozwijanie w ludziach pewnych określonych cech, takich, jak wewnętrzna siła moralna, wielkoduszność, tężyzna, żywotność, szczodrość, lojalność, prospołeczna postawa, duch obywatelski, oddanie sprawie bezpieczeństwa, siły, chwały i ekspansji ojczyzny. Cechy te starożytni rozwijali u obywateli różnymi sposobami. Między innymi służyły temu wspaniałe igrzyska i krwawe ofiary, podniecały one ludzi i budziły wojowniczego ducha i męstwo. Ważne były tu również prawodawstwo i wychowanie, propagowały one pogańskie cnoty. Potęga, świetność, duma, surowość zasad, dążenie do chwały, tężyzny, dyscypliny, do antiqua virtus – oto co czyni państwo wielkim”.
Niemałą część tego kompleksu zasad przejął świat późniejszy, tak zwana chrześcijańska Europa, co się też walnie przyczyniło do jej rozkwitu duchowego i cywilizacyjnego.
*         *         *

Lwowskie wydanie 1921 roku broszury Chrześcijaństwo starożytne a filozofia rzymska profesor T. Zieliński rozpoczyna następnym wywodem: „Ziarno nauki Chrystusowej siali apostołowie Ewangelii po całym obszarze cesarstwa rzymskiego; ale niejednakowa była ruń, jaka z biegiem stuleci wzeszła z tego siewu w jego zachodniej i w jego wschodniej połaci. I tu i tam, oczywiście, powstało bardzo wiele odmian; obraz, jaki przedstawiały rozmaite kierunki chrześcijaństwa w pierwszych wiekach jego istnienia był tak dalece różnolity, że zrazu bywa bardzo trudno w nim się zorientować; mimo to wszakże, skoro pominąć ścieże i ścieżyny drugorzędne, udać się natomiast, jeśli tak wolno się wyrazić, głównym gościńcem w rozwoju myśli chrześcijańskiej, w obu połowach cesarstwa rzymskiego, to można będzie powiedzieć: chrześcijaństwo, o ile uległo wpływowi filozofii, nosi na wschodzie charakter neoplatoniczny, na zachodzie – stoicki. Na Wschodzie umysły teologów zaprzątało zagadnienie samego Bóstwa i jego objawień wobec świata; na Zachodzie – zagadnienie tego, jakimi drogami człowiek osiągnąć może zbawienie i szczęśliwość wieczną.
Rozumie się samo przez się, że to różnolite zabarwienie chrześcijaństwa tu i tam silnie zajmowało naukę, przy tym naukę nie tylko teologiczną, ale i kulturalno-historyczną. Starano się dociec przyczyn, które na to zabarwienie wpłynęły; upatrywano ich w duchu praktycznym, prawniczym Rzymu starożytnego, tak odbiegającym od bezinteresownej spekulacji marzycielskiej Hellady. Jest w tym, zapewne, sporo prawdy; niemniej wszakże przyczyną, działającą bezpośrednio, był różny charakter filozofii, pod której wpływem znajdowało się chrześcijaństwo tu i tam. W rzeczy samej duch rzymskiej oraz greckiej narodowości, nim odbił się na chrześcijaństwie, wywarł piętno swe na filozofii; myślenie chrześcijańskie było w tym względzie jedynie dalszym ciągiem myślenia filozoficznego, które także nie było jednakowe w obu połaciach świata starożytnego... Na pierwszy rzut oka, może się to wydać dziwne; zżyliśmy się tak dalece z wyobrażeniem o zupełnej niesamodzielności filozofii rzymskiej, o jej zależności całkowitej od filozofii greckiej, że sam podział filozofii na rzymską i grecką, przypuszczający, jak gdyby samoistność pierwszej, wydaje nam się rzeczą nie do przyjęcia. Przy tym, jednakowoż, zapominamy o jednym: ta filozofia, która wywiera wpływ na umysły ludzkie, popychając je w tym lub owym kierunku, bywa stale wynikiem nie tylko twórczości ale i doboru; jeśli w dziedzinie twórczości filozoficznej zajmują Rzymianie stanowisko dość skromne, to, jako czynnik doboru, byli oni instancją nadzwyczaj doniosłą i wpływową. Dotyczy to w szczególności jednego z nich, którego nazwać możemy po prostu geniuszem doboru w zakresie Rzymu i filozofii – Cycerona. Uczeni z dawien dawna bawią się detronizowaniem Cycerona jako filozofa, doszukując się greckich źródeł jego prac filozoficznych, których on, nota bene, bynajmniej za prace oryginalne nie podawał; jako źródła takie wskazują Antiocha, Filona, Posydoniusza, Panecjusza, Klitomacha i wielu innych. A jednak faktem być nie przestaje to, że z grona nadmienionych filozofów nie ostał się na Wschodzie żaden do owego czasu, w którym tam rodziła się filozofia chrześcijańska, gdy tymczasem na Zachodzie Cycero nie tylko przetrwał, ale wywierał ogromny wpływ na umysły.
Sprawa polega na tym, że filozofia Cycerona, będąc we wszystkich lub prawie we wszystkich swoich częściach zapożyczoną z nieprzebranej skarbnicy myśli greckiej, była jednocześnie, ze stanowiska doboru, wartością niezmiernie indywidualną: mistrzowie Cycerona, żywi i umarli, należeli do kierunków najprzeróżniejszych; sam on, ze swej strony, wniósł w pracę filozofowania zdrowy swój sąd rzymski oraz zaczerpnięte ze styczności bezpośredniej z życiem poczucie tego, co potrzebne, a co niepotrzebne. W rezultacie wypadło coś dosyć pstrego ze stanowiska systematyki filozoficznej, mieszanina zasad stoickich, epikurejskich, perypatetyckich, staro- i nowoakademickich; nie zawsze nawet sprawa obywa się bez sprzeczności; ale sprzeczności takie, nie będąc rekomendacją dla filozofa-teoretyka, nie pozbawiały nigdy filozofii praktycznej, przeznaczonej dla życia, jej twórczego działania. W ogóle zaś, system Cycerona, najwpływowszy ze wszystkich, z jakimi spotkało się na gruncie rzymskim wczesne chrześcijaństwo, przedstawia dla oka obserwatora trzy strony: jest on negatywny w stosunku do rzeczy nadzmysłowych, do cudów; jest pozytywny w dziedzinie moralności; jest on wreszcie sceptyczny w tej dziedzinie, którą współczesna filozofia empiryczna wyznacza „niepoznawalnemu”. A ponieważ w oczach człowieka, domagającego się przede wszystkim wiedzy pozytywnej, zaprzeczenie wiedzy o przedmiocie równoznaczne jest prawie z zaprzeczeniem samego przedmiotu, przeto postąpimy zupełnie słusznie, rozłamując całą filozofię Cycerona na dwie duże części, przeczącą i twierdzącą.
Dla wczesnego chrześcijaństwa obie te części miały bynajmniej nie jednakową wartość.
W dalszym ciągu swych rozważań Tadeusz Zieliński poddaje wnikliwej analizie i konfrontacji zasady etyki filozoficznej Grecji, Rzymu i chrześcijaństwa, uwypukla ich zbieżności i rozbieżności. Filozof pisze: „Wszelkie cnoty człowieka są to nic innego, jak tylko rozwinięcia jego przyrodzonych dążeń, przy tym rozwinięcia naturalne i konieczne, o ile nie staje im w poprzek szkodliwy wpływ środowiska. Przyroda tedy, będąc źródłem dobra, sama jest dobra u nieskażona. Utożsamiając – za przykładem stoików – przyrodę z bóstwem, otrzymujemy następującą tezę Cyceronowską: „Człowiek przy najlepszych warunkach stworzony jest przez Boga najwyższego”. Przekładając myśl tę na język chrześcijański, otrzymujemy dogmat łaski, świadczonej przez Boga człowiekowi w dniu jego stworzenia, łaski wyłącznie „odwiecznej”. Jest to podstawowy dogmat cyceronizmu chrześcijańskiego.
Znajdujemy go u pelagian w całej jego czystości. „Łaska – jest to właśnie przyroda, przez którą stworzeni jesteśmy tak, że posiadamy duszę rozumną, dającą nam poznać Boga”; „jeśli przyroda pochodzi od Boga , to nie może być skażona złem pierwiastkowym”. Przeciwko temu właśnie dogmatowi występuje Augustyn. Przyroda była ongi doskonała, tak, do czasu grzechu pierworodnego: „Wola pierwszego grzesznika przyrodę skaziła”. Z tego to powodu cnota nie może być rozwinięciem przyrody: „skoro sprawiedliwość pochodzi od przyrody i (powodowanej przez nią) woli człowieka, to Chrystus umarł nadaremno”. Nie; od czasu Adama przyroda jest skażona, i ażeby osiągnąć cnotę, człowiek innej potrzebuje łaski, niż ta, której udzielono mu w dniu stworzenia... Za najwyższy przejaw przyrody w człowieku filozofia uznaje jego rozum, jako tę z jego władz przyrodzonych, która przewodniczy innym i trzyma je na wodzy, wskazując im cele i drogi; prymat rozumu można przeto podać za wtórą zasadę, znamienną dla filozofii rzymskiej. Przekładając ją na chrześcijaństwo, możemy powiązać ją logicznie z łaską odwieczną: pierwszym owocem łaski, darowanej przez Stwórcę człowiekowi, był rozum.
Ten właśnie dogmat znajdujemy w pelagianiźmie; widzimy go w połączeniu z pierwszym w przytoczonych przed chwilą słowach: „Łaska jest to właśnie przyroda, przez którą stworzeni jesteśmy tak, że posiadamy duszę rozumną”; jeszcze wyraźniej brzmi drugi jego aforyzm: „Dusza rozumna jest źródłem wszelkich cnót”. Cała nauka Augustyna, przeciwnie, dąży do obalenia tego prymatu rozumu i postawienia na jego miejscu prymatu woli, tego dogmatu prawdziwie chrześcijańskiego, którego zaród pierwszy znajdujemy już w pieśni chwalebnej aniołów: pax hominibus bonae voluntatis... Po upływie wielu wieków Schopenhauer, ustalając prymat woli w psychologii współczesnej, uderzony był harmonią swych myśli z myślami Augustyna, na którego nieraz powołuje się w tym względzie; dzięki tej właśnie harmonii Augustyn zyskał zaszczytne imię „pierwszego człowieka nowoczesnego” (der erste moderne Mensch), które dali mu Siebeck i Harnack.
Jednakowoż – idziemy dalej z duchem filozofii rzymskiej – rozum, mimo swej roli przewodniej, nie mógłby prowadzić człowieka drogą moralnego udoskonalenia, gdyby człowiek nie posiadał całkowicie wolności woli, pozwalającej mu oddawać się temu, co rozum za najlepsze uzna. Zasada wolności woli ma w Cyceronie energicznego szermierza; broni on jej nie tylko przeciw ignava ratio fatalizmu, ale i przeciwko tej rozumnej formie, jaką zasada przeciwległa znalazła w tak zwanym determinizmie; zwycięstwo zasady wolności woli było jednakże krótkotrwałe; triumf astrologii zniweczył wiarę w wolność woli.
Chrześcijaństwo zajmowało wobec astrologii postawę po części niezdecydowaną, po części nawet wręcz wrogą: można więc było przypuścić, że przyjmie ono zasadę wolności woli w całym jej nietykalnym zakresie. W rzeczywistości zaś przyjęli ją w całej pełni tylko pelagianie, ci wierni spadkobiercy filozofii antycznej: „My utrzymujemy – powiada Pelagiusz – że wolność woli (liberum arbitrium) stanowi przyrodzoną własność każdego człowieka i że nawet grzech pierworodny Adama nie mógł jej zniweczyć” (...); „z własnej woli działa człowiek dobrze i źle; wprawdzie, w uczynkach dobrych wspiera go stale łaska Boża, do złych – pociąga kuszenie diabła”. I tutaj przeciwko Pelagiuszowi występuje Augustyn: nie przystaje on na fatum astrologiczne, ale z jeszcze większą zaciętością napada na „nienawistne rozumowanie” (detestabilis disputatio) Cycerona, usiłującego wolność woli ocalić nawet kosztem Opatrzności Bożej. Nie; do czasu grzechu pierworodnego wola człowieka rzeczywiście była o tyle wolna, że mógł on jednakowo chcieć i dobrego i złego, i jedynie do wykonania dobrego potrzebował pomocy łaski Bożej (gratia cooperativa); od czasu zaś grzechu pierworodnego wolna wola w człowieku, przez diabła powodowana, jedynie do grzechu jest dostatecznie silna, do życia zaś dobrego i pobożnego jest niedostateczna, jeśli sama nie została uprzednio do prawdziwej wolności łaską Bożą powołana (gratia praeventiva): Niemało pracy kosztowało ludzkość przyswojenie tej zagadkowej nauki o wolnej woli, która wszakże ku złemu tylko jest wolna, ku dobremu zaś musi być uprzednio wyzwolona. Ale czarujące słowo „łaska” złamało wszelkie przeszkody. Przy trzeźwej wszakże ocenie przytoczonych przez Augustyna wywodów, uznać wypadnie, że zachował on jedynie wyraz „wolność woli”, pojęcie zaś zastąpił pojęciem wolnej i wystarczającej sobie łaski Bożej, z góry wytykającej wolę i działanie człowieka.
W dalszych partiach swego tekstu profesor Zieliński dochodzi do wniosku, że: „Przyjmując zupełną i nieograniczoną wolność woli ludzkiej, filozofia rzymska rozpatruje cnoty człowieka jako jego nieodłączną własność: „Cnót własnych – powiada ona – nikt nie kładł nigdy na rachunek nieśmiertelnych bogów”. Pojęcie zasługi – jest bezpośrednim wnioskiem z zasady wolności woli tak samo jak i przeciwne mu pojęcie odpowiedzialności za grzechy.
Śladem Cycerona, pelagianie również dumnie mówili do Stwórcy: „Tyś uczynił nas ludźmi; ale my sami uczyniliśmy siebie ludźmi prawymi”. Dla zbawienia człowieka, oczywiście, trzeba łaski Bożej; ale łaski właśnie „dostępujemy wedle zasług swoich”. Tezy powyższe, snujące się przez całą naukę pelagian, stawiają pozagrobowy los człowieka w wyłączną zależność od niego samego; łaska i zbawienie stają się nieodzownym następstwem jego uczynków. Augustynizm w tym również względzie był prostym przeciwieństwem pelagianizmu: „My zaś – powiada jego przywódca – utrzymujemy, że łaskę człowiek otrzymuje darmo (gratis), i że dlatego właśnie nazywa się ona łaską (gratia), oraz, że wszystkie zasługi świętych z niej biorą początek; „wieńcząc tedy zasługi nasze, Bóg uwieńcza tylko swoje własne dary”. W przeciwieństwie zatem do Pelagiusza, Augustyn zasługi człowieka uzależnia od łaski; wyłącza to wszelką inicjatywę osobistą człowieka w sprawie zbawienia. Na pytanie zaś, czym łaskę Bożą się wywołuje, odpowiedzi nie ma: łaska działa samorzutnie i dowolnie, wyodrębniając przeznaczonych ku zbawieniu spośród potępionych. Na tym gruncie rozwija się nauka o powziętych z góry przez Boga wyrokach, tym kamieniu obrazy w filozofii religijnej Augustyna.
Pojęcie cnoty, w postaci rozwiniętej przez filozofię rzymską, składa się z dwu elementów, podmiotowego i przedmiotowego; podmiotowy polega na cnotliwym usposobieniu człowieka, przedmiotowy – na jego cnotliwym uczynku. Pierwsze bez drugiego nie jest doskonałe: virtus actuosa est, powiada Cycero, idąc śladem perypatetyków. Nietrudno jest uchwycić związek tego podwójnego określenia z prawniczymi skłonnościami Rzymian: przecież tak samo i w ich prawie karnym przestępstwa rozpatrywano jako połączenie czynu występnego (culpa) z zamiarem występnym (dolus).
Wczesne chrześcijaństwo odziedziczyło to podmiotowo-przedmiotowe określenie cnoty, przy czym jedynie ośrodek ciężkości został niepostrzeżenie przesunięty na stronę podmiotową: affectus tuus nomen imponit operi tuo, pięknie powiada Ambrozjusz. Przyjął je i pelagianizm. Wynika to niezachwianie z polemiki Augustyna, która jako pierwszy do dwu elementów cnoty pogańskiej dodaje trzeci, nadpodmiotowy; nazywa on go elementem „kresu” (finis), – rzec można: ustosunkowania. U pogan istniało tylko ustosunkowanie wobec ziemi; dlatego też można powiedzieć, że prawdziwa cnota była im nieznana; słynne jest zdanie Augustyna, że „cnoty pogan były utajonymi zdrożnościami”. Chrystus pierwszy nauczył ludzi kierować myśli i uczynki do Boga. On pierwszy postawił wiarę w centrum moralności ludzkiej. Ten to kierunek ku Bogu, ta wiara wyróżnia cnotę chrześcijańską od pogańskiej; w niej zawiera się przyczyna, dla której chrześcijanin może być zbawiony, najcnotliwszy zaś poganin musi ulec potępieniu.” – Tyle T. Zieliński, który dalej pisze dosłownie: „Moralność starożytna, konsekwentnie zasady swe interpretując, uznała najwyższy cel rozwoju człowieka w cnocie, która sama sobie wystarcza: virtus ad beate vivendum se ipsa contenta est. Tak głosi temat heroiczny, jeśli tak wolno się wyrazić, filozofii rzymskiej. Nie wyłączało to wiary w życie zagrobowe lepsze – Cycero życie to uznaje – ale była ona bodźcem drugorzędnym, ubocznym w porównaniu z głównym, za jaki uchodziło zadowolenie wewnętrzne.
Chrześcijaństwo do zapatrywania tego wniosło poprawkę obowiązkową: zbawienie w życiu  pozagrobowym stało się celem głównym wierzącego. Z tym wszakże nieuniknionym zastrzeżeniem chrześcijaństwo przed Augustynem, włącznie z pelagianizmem przyjęło tezę Cycerona: cnota pozostała jedynym środkiem do zbawienia – na tamtym świecie. I tutaj Augustyn wystąpił jako przeciwnik Pelagiusza i wszystkich chrześcijan wcześniejszych ze swoją nauką o samowystarczalnej łasce, przy czym te same występują antytezy, co i wyżej.
Tak przedstawiają się te zasady poszczególne, które spowodowały konflikt między filozofią rzymską a chrześcijaństwem w czasie Augustyna. Pokrewieństwo przytoczonych punktów między sobą rzuca się w oczy; w gruncie rzeczy cały antagonizm między Cyceronem a Augustynem daje się sprowadzić do jednej antytezy radykalnej, wyobrażonej przez różne jednego i drugiego poglądy na wartość przyrody ludzkiej. Cycero i w ogóle świat antyczny cenią przyrodę tę bardzo wysoko; Augustyn – bardzo nisko. Jeśli zaś zadamy sobie pytanie, podejmując w dalszym ciągu to samo zagadnienie, czym tę różnicę poglądów wytłumaczyć, wówczas wypadnie nam od logiki zwrócić się do psychologii: różnica owa nie z jakiegoś innego wypływa założenia, tylko z postawy zasadniczej świata antycznego i świata chrześcijańskiego. Postawą zasadniczą świata antycznego, wyrażając się własnymi jego słowy, jest animi magnitudo, dosłowny przekład polski – „wielkość duszy”, nie oddaje należytego znaczenia („wielkoduszność”, oczywiście, tym mniej). Megalopsychia – jest to postawa człowieka, który zna wartość własną i stawia siebie ani powyżej, ani też poniżej tego miejsca, którego jest godzien; u nas pospołu z pojęciem przepadło też i słowo. Przeciwnie, postawą zasadniczą świata chrześcijańskiego jest „pokora”.
Z tej postawy zasadniczej świata antycznego wypływa jego otucha, t. j. świadoma lub nieświadoma pewność, że albo stoimy na wyżynie życia, albo jesteśmy w drodze ku niej. Czy znaczy to, że wszyscy ludzie antyczni pewność tę podzielali? Nie, zapewne: liczba odtrąconych i wówczas, prawdopodobnie, znacznie górowała nad liczbą powołanych na ucztę życia. Lecz nie oni nadawali ton w kulturze antycznej: sztuka, literatura, filozofia należały nie do nich, lecz do tych, którzy uczestniczyli w sprawie postępu ludzkości. Jako ludzie pracy, widzący owoce pracy swej, byli oni przejęci naturalną wiarą w majestat i godność przyrody człowieczej: jak ziemia przoduje we wszechświecie, tak człowiek przoduje na ziemi. Słynna pieśń z Antygony Sofoklesa: „Wiele jest cudów na ziemi, ale nie ma nic, co by cudowniejsze było nad człowieka” – ta pieśń humanizmu antycznego napisana była właśnie dla ludzi tego hartu i tej postawy. Stanowisko to zarówno daje się godzić z optymizmem, jak i pesymizmem; sprzeczność obu tych zapatrywań dotyczyła porównawczej oceny uciech i smutków w życiu ludzkim, nie zaś pytania, czy uczynki ludzkie z ludzkiej wynikają przyrody, czy też nie: jedni zabarwiają człowieka na kolor jasny, drudzy – na ciemny, ale i jedni i drudzy zgodni byli w tym, że kolory te są jego kolorami własnymi, przyrodzonymi, nie zaś odbiciem innego, nadludzkiego jestestwa. Ze stanowiska chrześcijańskiego zarówno optymizm antyczny, jak pesymizm antyczny uznano by za jednakowo pyszałkowate.
Owo stanowisko, jak rzekliśmy, jest stanowiskiem pokory, stanowiskiem uczucia, które nakazuje nam ujemne tylko przyrody naszej przejawy brać na swoją odpowiedzialność, przy dodatnich natomiast zwracać się do Stwórcy: „Nie ja, ale Ty”. I ono również jednako daje się uzgodnić z optymizmem i z pesymizmem: chrześcijanin będzie pesymistą, jeśli czuć się będzie całkowicie zdanym na tę przyrodę, którą uważa za zdrożną; lecz i on będzie optymistą, gdy duszę swą odczuwać będzie jako naczynie tej łaski najwyższej, która pozwoli mu odnieść zwycięstwo nad swoją przyrodą. Pogląd jego na tę przyrodę jest w obu wypadkach jednakowy: przekonany jest o jej niemocy, o tym, że sama z siebie nic dobrego ani stworzyć, ani rozwinąć nie jest zdolna. Ten zaś pogląd uwarunkowuje rozmaite pojmowanie postępu i wpływu, wywieranego nań przez pracę ludzką. W samej rzeczy, cóż stać się ma przedmiotem owej pracy? Przyroda człowieka? Jest ona zepsuta do gruntu i żadną pracą podźwignąć jej nie można. A może łaska Boża? Prędzej zdołamy ziemię ruszyć z posad siłą swoich rąk, niż oddziałać pracą swoją na zrządzenia woli Bożej. Nie; rezultatem konsekwentnego rozwinięcia idei Augustyna musiał być ujemny stosunek do postępu ludzkiego – tego postępu, któremu hymn wyśpiewał Sofokles w swojej Antygonie. I jeżeli nie można tego samego powiedzieć o chrześcijaństwie w ogóle; jeśli społeczność chrześcijańska, w przeciwieństwie do bezwładu otaczających ją ludów niechrześcijańskich, stała się jedyną dźwignią idei postępu, to dlatego, że nie utożsamiła się z augustynizmem. Powiedziałem już wyżej, że zwycięstwo Augustyna pozostało zwycięstwem jedynie w teorii: w praktyce zaś wziął górę i w kościele zachodnim i następnie we wschodnim – tzw. półpelagianizm, tj. pojednanie filozofii antycznej, a zwłaszcza rzymskiej, z chrześcijaństwem. Jak się to dokonało, o tym mówić na tym miejscu nie będziemy; ewolucja idei chrześcijańskich po Augustynie nie należy do mojego tematu, który ogranicza się tylko do wczesnego chrześcijaństwa. Ale, że to się dokonało, o tym nie wątpimy, i jeśli słusznie poczytujemy słowa ora et labora za godło rozumnej społeczności chrześcijańskiej, to nie powinniśmy zapominać, że wtóra część tego godła swojego – labora – zawdzięcza ona filozofii rzymskiej.
W ten sposób T. Zieliński uwypukla z jednej strony fakt zarówno wewnętrznej złożoności jak filozofii antycznej, tak i światopoglądu chrześcijańskiego; z drugiej zaś strony ukazuje złożoną dialektykę genezy i zazębiania się poszczególnych wątków chrześcijaństwa z tymi czy innymi paradygmatami kultury greckiej i rzymskiej. Był to proces, jak widzieliśmy, bardzo złożony i nie pozbawiony wewnętrznych sprzeczności, na którą to okoliczność wskazywali także inni badacze, szczególnie francuscy i niemieccy. Ale też jest niewątpliwe, iż polemika Augustyna z Cyceronem jest polemiką wewnątrz tej samej formacji psychologiczno-cywilizacyjnej, polemiką dającą wyraz heglowskiemu prawu „jedności i walki przeciwieństw” w łonie jednego systemu światopoglądowego (czego dowodzi chociażby identyczny aparat kategorialny polemistów), nie zaś ścieraniem się dwóch zasadniczo ze sobą sprzecznych struktur kulturowo-aksjologicznych. Tę właśnie okoliczność wydaje się klarownie wyakcentowywać profesor Zieliński, gdy w końcowych uwagach do swego dzieła Hellenizm a judaizm wywodzi: „Termin „ciągłość psychologiczna”, ściśle określający stosunek religii helleńskiej do chrześcijaństwa, został utworzony przeze mnie (w wykładach – od dawna, w druku po raz pierwszy w książce pod tytułem La Sybille(1924): „continuité psychologique”). Pytanie jednak, na które odpowiada ten termin, było, jak się potem przekonałem, już postawione przez A. Harnacka (Mission und Ausbreitung des Christentums). Podkreślając fakt historyczny, który i dla mnie był punktem wyjścia, nazywa on ten fakt „wartym zastanowienia się nad nim, jak mało jaki inny” i ciągnie dalej: „Było oczywiście w religii chrześcijańskiej – i jest w niej – coś takiego, co czyni ją pokrewną bardziej wolnemu duchowi helleńskiemu”.
Chodzi o to, że teza o jedności ducha grecko-rzymsko-chrześcijańskiego z reguły uzupełniana bywa przez twierdzenie o biegunowej niezgodzie między judaizmem a chrześcijaństwem. Badacze niemieccy i francuscy zwracali uwagę na pewne niuanse, które, ich zdaniem, mają znaczenie fundamentalne. Wskazywali mianowicie na radykalne przeciwieństwo i zasadniczy antagonizm między stylem myślenia grecko-łacińsko-chrześcijańskim z jednej strony, a żydowsko-judaistycznym z drugiej. Dowodzono, że świat Europy a świat żydostwa to dwa różne łady moralne; twierdzono,   że w Ewangeliachużywa się odmiennych wyrazów: na oznaczenie arystokracji i bogaczy – Żydzi, zaś na oznaczenie biedoty, warstw niższych – „lud”. Czy jest to tylko konwenans językowy, czy też za tym rozróżnieniem tkwią istotne różnice etniczne? Nie ulega wątpliwości, że tereny, na których działał Chrystus nie były ani rdzennie żydowskie, ani nie zasiedlone przez samych Żydów. Obecni byli też Filistyni, Asyryjczycy, Arabowie, Grecy etc. Być może w tym mieszanym społeczeństwie właśnie Żydzi byli najbardziej wpływowi. Dlatego też namiestnik Piłat proponuje „Żydom” uwolnienie Jezusa, na co oni – zaślepieni nienawiścią rasową i religijną – reagują odmownie, domagają się śmierci Mesjasza, biorąc odpowiedzialność za ten wyrok „na siebie i synów swoich”.
I tu wyłania się niesłychanie dramatyczna antynomia dziejowa, do dziś w dużym stopniu warunkująca życie duchowe, umysłowe i społeczne Europy. Z Ewangelii wynika – pisał jeden z niemieckich bibliologów – że Jezus nie był ani Żydem, ani nie należał do jakiegokolwiek innego szczepu, lecz był Synem Bożym, poczętym za sprawą Ducha Świętego i skierowanym do misji w Izraelu. By więc podtrzymać tezę o jego żydostwie, trzeba by udowodnić, że także Bóg jest narodowości żydowskiej, czego się przeprowadzić żadną miarą nie da, chociażby z tego elementarnego względu, że natura Boga jest nieznana (także w oczach judejskich  faryzeuszy).
Wypada bodaj dość jednoznacznie zaprzeczyć tezie o genetycznej więzi między judaizmem, jako wcześniejszym etapem, a chrystianizmem, jako późniejszym, pochodnym, okresie rozwoju ducha. Aby dokładniej przyjrzeć się tym dwóm punktom widzenia, celowe byłoby umiejscowienie ich w realnym tle historycznym, by rozumowanie teoretyczne nie utraciło swych rzeczywistych korzeni. Wypada więc w tym miejscu uczynić krótką wycieczkę w dziedzinę historii narodu żydowskiego.
*         *         *

Żydzi – jak zaznaczono na początku tej książki – jako osobny etnos, zjawiają się na arenie międzynarodowej w II tysiącleciu p.n.e. Moment ten został odzwierciedlony we własnej tradycji pisanej tego ludu i ukazuje obraz niezbyt budujący.
Hebrajczycy, wówczas prymitywne plemię wędrowne, wtargnęli na teren Palestyny, gdzie obecnie jest państwo Izrael; miało to miejsce najwcześniej w XII wieku p.n.e. Po prawie całkowitym wymordowaniu tutejszej ludności osiedlili się na zdobytych terenach, ucząc się uprawy roli i tworząc luźną federację plemienną pod przywództwem tzw. „sędziów”, czyli obieralnych urzędników. Po około stu latach krystalizacji państwowości, powstaje tu królestwo Izrael. Spośród władców tego kraju do najbardziej znanych należeli legendarni Dawid i Salomon.
Po śmierci Salomona kraj rozpada się na dwa rywalizujące ze sobą państewka żydowskie: północny Izrael i południową Judeę. Także stosunki z obcoplemiennymi sąsiadami nie były zbyt poprawne; wzajemna wrogość, najazdy, ataki i okrutne wojny stanowiły zjawiska powszednie. W 722 roku p.n.e. potężna Asyria zdobywa Samarię, stolicę Izraela. Ludność żydowska, zgodnie z ówczesnymi obyczajami wojskowymi, uprowadzona zostaje w niewolę, a państwo Izrael przestaje istnieć.
Z kolei w roku 586 p.n.e. Babilonia zdobywa Jerozolimę, stolicę Judei, również uprowadzając gros ludności do niewoli. Kiedy jednak król Persji Cyrus najeżdża Babilon, część Żydów wraca do ojczyzny i odbudowuje zniszczone państwo, będące pod protektoratem życzliwych im Persów.
Później, gdy Persja stała się łupem Aleksandra Macedońskiego, także Żydzi trafili pod panowanie greckie.
Następnie Judea jest w składzie Egiptu Prolemeuszy, później wchodzi w skład Syrii Seleucydów. W połowie II stulecia p.n.e., w wyniku wojen religijnych zwanych machabejskimi (od imienia Machabeuszy, braci, którzy stanęli na czele bojowników żydowskich), powstaje samodzielne państwo izraelskie istniejące od 140 do 63 p.n.e. W dalszej kolei kraj ponownie zostaje podbity przez Rzymian; a wybuchające bunty są tłumione. Żydzi masowo uchodzą ze swego kraju, osiedlają się w innych państwach, gdzie uprawiają handel, rzemiosło, lichwiarstwo. Dążą do ekonomicznego zdominowania ludności rdzennej, często,  przeważnie  stosując  korupcję  -   wywierają decydujący wpływ na sprawy państwowe. Na przemian występują raz w roli prześladowanych, to znów sami są prześladowcami i wyzyskiwaczami.
Także we wcześniejszych okresach swej historii Żydzi, gdy uwalniali się spod obcego panowania, byli równie okrutni, jak ich wrogowie. Profesor Zieliński pisze o jednym z okresów w dziejach Judei (przełom starej i nowej ery): „Jak to często bywa, wczorajsi gnębieni teraz z kolei zostali gnębicielami. Jonatan Machabeusz nie poprzestał na tym, że „wygładził niezbożne z Izraela”, jak o tym ze złowróżbną krótkością opowiada autor pierwszej Księgi Machabejskiej; opanowawszy w jednej z wojen domowych miasto nadbrzeżne Seleucydów Azot, sprawił on sobie jeszcze „żydowską pociechę”, burząc świątynię Dagona. Nie pomogła biednemu bożkowi filistyńskiemu pokora, z którą powitał ongi zabraną przez jego wyznawców Arkę przymierza. Idąc śladem Jonatana, Jan Hyrkan podbił Sichem samarytańskie i zburzył jego świątynię na górze Garizim. Była to już wyraźnie zaczepna wojna religijna. Jeszcze dalej poszedł w tym kierunku drugi syn Hyrkana, Aleksander Janneusz (104-78). Był to wódz mężny, ale okrutny i dla swoich i dla obcych. Korzystając ze słabości kurczącego się w przedśmiertnej agonii państwa syryjskiego, podbijał otaczające Judeę miasta helleńskie, zmuszając ich mieszkańców do obrzezania i niszcząc te, które się opierały; dopiero Rzymianie po dwudziestu latach naprawili szkody, wyrządzone kulturze Palestyny przez tego barbarzyńcę – o ile ta naprawa była jeszcze możliwa”.
Żydowskie podboje niczym bowiem się nie różniły od podbojów innych, cechowała je taka sama buta, pycha, pogarda dla słabszych i okrucieństwo. Bóg miał zresztą już Abrahamowi nakazać: „Wynidź z ziemie twojey y od rodziny twojey, y z domu oyca twego: a idź do ziemie, którą ci ukażę. A uczynię cię narodem wielkim (...) Będę błogosławił błogosławiącym tobie, a przeklnę te, którzy cię przeklinają”... (Genesis, XII, 1, 2, 3)...
Wielu uczonych podkreśla fakt istnienia głębokiej urazy żydostwa przeciwko reszcie ludzkości, urazy o niejasnej etiologii, ale tkwiącej ponoć w zbiorowym kompleksie niższości tego etnosu, jak w to wierzyli m.in. Fryderyk Nietzsche czy Johann Wolfgang Goethe. Z tego żydowskiego resentymentu, według wielu teoretyków niemieckich, miało wykiełkować i chrześcijaństwo, jako rzekomy kult słabości i małości. „Nie widzę nic, tym więcej za to słyszę. Jakieś ostrożne, podstępne, ciche brzęczenia i szepty ze wszystkich zakamarków i kątów. Wydaje mi się, że ktoś kłamie, każdy dźwięk jest słodki i lepki jak cukier. To niewątpliwe, kłamstwem chce się słabość przekształcić w zasługę, (...) a niemoc, niezdolną do odpłaty, – w dobroć; bojaźliwą małoduszność – w pokorę; podporządkowanie się ludziom znienawidzonym – w posłuszeństwo (a mianowicie w posłuszeństwo wobec kogoś, o kim twierdzi się, że taką uległość nakazuje – zwą go Bogiem). Cechy człowieka słabego: nieofensywność, nawet tchórzostwo tak częste u niego, gotowość wystawania u drzwi, wewnętrzny przymus wyczekiwania zyskują tu dobre imię jako cierpliwość, nazywa się je też prawdziwą cnotą; niemożność pomsty zwie się brakiem chęci pomsty, a może nawet przebaczeniem (albowiem oni nie wiedzą, co czynią – my jedni wiemy, co oni czynią). Gada się też o miłowaniu nieprzyjaciół swoich – oblewając się potem” (Fr. Nietzsche, Z genealogii moralności, I).
I dalej przypomnijmy jeszcze dwa słynne fragmenty z tegoż dzieła Nietzscheańskiego, w których autor przedstawił swą koncepcję w sposób skrystalizowany i absolutnie jednoznaczny: wytwarzając „niewolnicze” chrześcijaństwo i narzucając je ludzkości żydostwo zapanowało nad światem. „W moralności bunt niewolników zaczyna się od tego, że resentyment staje się sam płodny i rodzi wartości: resentyment takich istot, które nie umiejąc reagować właściwie, tj. czynem, znajdują wyłączną rekompensatę w zemście wyimaginowanej. Podczas gdy każda dystyngowana moralność wyrasta z tryumfalnego samopotwierdzenia, moralność niewolnicza z góry neguje wszystko, co jest poza nią, co jest inne, co nią nie jest – i na tej negacji polega jej twórczy czyn. Takie ustanowienie wartości przez odwrócenie wzroku w inną stronę, koniecznie w kierunku zewnętrznym, a nie w głąb siebie samego – ono właśnie cechuje resentyment: aby powstała moralność niewolnicza, zawsze potrzebny jest przede wszystkim świat zewnętrzny, przeciwstawny, w ogóle działa ona tylko – mówiąc językiem fizjologii – pod wpływem bodźców zewnętrznych; jej akcja jest z istoty samej reakcją” (Fr. Nietzsche, Z genealogii moralności, I).
I wreszcie myśl najważniejsza dla filozofii religii Fryderyka Nietzschego: „A oto, co nastąpiło: z pnia owego drzewa zemsty i nienawiści, żydowskiej nienawiści – nienawiści najgłębszej i najbardziej wysublimowanej, mianowicie tworzącej ideały i przekształcającej wartości, nieporównywalnej z niczym, co kiedykolwiek istniało na ziemi – wyrosło zjawisko również z niczym nieporównywalne, miłość nowa, ze wszystkich rodzajów miłości najgłębsza i najbardziej wysublimowana. Z jakiegoż bowiem innego pnia mogłaby wyrosnąć?... Ale niech nikt nie sądzi, że wyrosła ona jako istotne zaprzeczenie owej żądzy zemsty, jako przeciwieństwo żydowskiej nienawiści. Nie, na odwrót! Miłość ta wyrosła jako jej korona rozpościerająca się coraz szerzej, jaśniejąca w pełnym blasku słońca, a dążyła ona w królestwie światła i na wysokościach do celów, jakie stawiała sobie nienawiść: do zwycięstwa, do łupów, do uwodzenia, dążyła do nich z taką samą siłą, z jaką owa nienawiść zapuszczała coraz bardziej, coraz zachłanniej korzenie w głąb, we wszelkie zło. Ów Jezus z Nazaretu, wcielenie ewangelii miłości, ów Zbawiciel, który ubogim, chorym, grzesznym przynosił zbawienie i zwycięstwo – czyż nie on właśnie stanowił pokusę w formie najbardziej niepokojącej i nieodpartej, pokusę, która okrężną drogą wiodła właśnie do owych żydowskich wartości i nowinek w świecie ideału? I czy nie tą okrężną drogą właśnie, przy pomocy owego Zbawiciela, owego pozornego przeciwnika, który rozwiązał zakon Izraela, wysublimowana mściwość Izraela osiągnęła swój cel ostateczny?” (Fr. Nietzsche, Z genealogii moralności, I).
Wszelako jeśli chrześcijaństwo stanowi „żydowską metodę” podboju świata  przez jego ubezwłasnowolnienie, to niejasne, dlaczego przez dwa tysiące lat trwał „pojedynek” między wyznawcami Chrystusa a zwolennikami judaizmu. Wydaje się, że powyższe, niewątpliwie dające do myślenia, idee Nietzschego są jednak przesadne. Mimo to do tych i im podobnych wywodów nawiązuje inny jeszcze filozof niemiecki, usiłujący ten wątek „rozwinąć”: „Podkreślany słusznie przez Nietzschego ogromny resentyment Żydów ma pożywkę podwójną: obok wielkiej dumy narodowej tego ludu („naród wybrany”) działają tu pogarda i dyskryminacja doznawane przez wieki, a odbierane jako przeznaczenie; zaś ostatnio sprzyja mu szczególnie formalne równouprawnienie na mocy konstytucji, przy równoczesnej dyskryminacji faktycznej. Żądza zysku, doprowadzona u tego narodu do skrajności, jest niewątpliwie – obok właściwości wrodzonych i innych przyczyn – następstwem zakłóconego samopoczucia Żydów, które stało się ich cechą ustrojową; kompensuje ona z nadwyżką brak społecznego uznania, które by odpowiadało narodowemu poczuciu własnej wartości. Poczucie, że już sama egzystencja grupy i niezawinione przez nią właściwości są czymś „wołającym o pomstę”... (Max Scheler, Resentyment a moralność).
Jak się wydaje, ta antyżydowska „psychoanaliza” jest w dużym stopniu chybiona – a to właśnie dlatego, że usiłuje, wbrew faktom, umieścić ducha żydowskiego na jakiejś jednej płaszczyźnie, sprowadzić go do jakiejś jednej postaci, podczas gdy faktycznie był on i pozostaje zjawiskiem ogromnie bogatym, wielorakim, wielopłaszczyznowym i wewnętrznie złożonym.
Żydowska kultura umysłowa jest wyjątkowo głęboka, różnorodna i wszechstronna. Wchłonęła ona wielowiekowy dorobek starszych od niej kultur Egiptu, Asyrii, Babilonii, Fenicji, Persji, Grecji, Rzymu. Jest to w ogóle cecha typowa umysłowości żydowskiej, że jest ona chłonna na wartości, stworzone przez inne narody, chętnie je przyswaja, asymiluje, po swojemu rozwija i interpretuje. W wielu żydowskich księgach mądrości znajdziemy ogromną ilość sformułowań znanych już z wcześniejszych o całe tysiąclecia źródeł egipskich czy hetyckich. Nie wynika z tego wcale, że żydowska kultura umysłowa jest czysto reprodukcyjna i naśladowcza. Ma ona wyraziste cechy rasowe i narodowe, swe niepowtarzalne oblicze i wywarła też istotny wpływ na obce kultury.
Największe dzieła myśli żydowskiej to Tora i Talmud. Według tych ksiąg Bóg (Jahwe) ustalił zasady moralne i nakreślił je na kamiennych tablicach, a następnie na górze Synaj przekazał je Mojżeszowi. Na zasady te składają się reguły religijne, dotyczące czci dla Boga, rytuałów oraz reguł ściśle moralnych, które uczą czci dla rodziców, przestrzegają przed kradzieżą, zabójstwem, kłamstwem i rozpustą. Są to często zasady głębokie, mądre i piękne, bez stosowania których życie społeczne przekształciłoby się we wzajemne zapamiętałe wygryzanie się dzikich bestii.
Niektórzy historycy twierdzą, że słynny Dekalog Mojżesza został przez tego egipskiego przywódcę Żydów „wykradziony” od kapłanów egipskich, którzy zachowywali wyłącznie dla swego stanu skondensowaną w tych zasadach najwyższą mądrość. Ale jest to chyba teza chybiona, wyrastająca po prostu z antypatii do Żydów jako takich. Gdy się bowiem kogoś nie lubi, to się dąży za wszelką cenę do odarcia go z cnót, zasług i osiągnięć.
Jak stwierdza wielu badaczy, prawo żydowskie z okresu formowania się państwowości narodowej było bardzo surowe. Przenikał je duch zemsty – czyli wzajemności – w myśl zasady: „życie za życie, oko za oko, ząb za ząb, rękę za rękę, nogę za nogę, oparzenie za oparzenie, ranę za ranę, siniec za siniec”.
Obok tej cechy wskazuje się na jeszcze jedną typową cechę umysłowości żydowskiej, a raczej judaistycznej: dzielenie ludzi na „swoich” (wyznawców judaizmu) i obcych („gojów”). W stosunku do jednych i drugich Talmud często – ale nie zawsze – zaleca różne postępowanie...
W Księdze Powtórzonego Prawa (14, 21) znajdują się rzeczywiście przykre słowa: „Nie wolno wam spożywać żadnej padliny. Możesz ją dać do zjedzenia cudzoziemcowi, mieszkającemu w twych osadach, albo możesz ją sprzedać obcemu. Ty bowiem jesteś narodem poświęconym Jahwe, twemu Bogu”... Trudno o bardziej gorszącą interpretację pojęcia „bogowybraności”...
Jahwe w tejże Księdze(12, 2-3, 29-30) nieraz nakazuje Żydom postępować w stylu dalekim od jakiejkolwiek tolerancji czy wyrozumiałości: „Macie doszczętnie zniszczyć wszystkie te miejsca, gdzie służyły swoim bogom narody, którymi zawładniecie: miejsca na wysokich górach, na wzgórzach i pod wszelkim zielonym drzewem. Powywracacie ich ołtarze, pokruszycie ich masseby, spalicie w ogniu ich aszery, a rzeźbione wyobrażenia ich bóstw porąbiecie. W ten sposób wykorzenicie ich imię z tego miejsca. (...) Kiedy już Jahwe, twój Bóg, wytraci przed tobą narody, do których idziesz, by nimi zawładnąć, kiedy już wygnasz je z posiadłości i zamieszkasz w ich ziemi, strzeż się, abyś nie dał się nakłonić do pójścia za ich przykładem – gdy już zostaną wyniszczone przed tobą – i abyś nie próbował dopytywać się o ich bogów”... W żadnym rozwiniętym pod względem moralnym człowieku – także Żydzie – tego rodzaju imperatywy nie mogą budzić entuzjazmu.
I znowuż w Księdze Powtórzonego Prawa (7, 2-6, 17-17, 22-25) Jahwe nakazuje jednak Izraelowi nienawiść do innych narodów: „Masz rzucić na nich klątwę. Nie będziesz zawierał z nimi przymierza ani nie będziesz miał nad nimi litości. Nie będziesz wchodził z nimi w związki powinowactwa: córki swej nie dasz ich synowi ani ich córki nie weźmiesz dla swego syna (...) Wytracisz więc wszystkie narody... Nie będziesz znał litości nad nimi (...) Twój Bóg, Jahwe, będzie stopniowo usuwał przed tobą te ludy; nie będziesz mógł ich wyniszczyć szybko, aby się nie rozmnożyły przeciw tobie dzikie zwierzęta. Jahwe, twój Bóg, wyda tobie te ludy i porazi je przerażeniem ogromnym, aż zostaną wytępione.Wyda też w twe ręce ich królów, a ty wygładzisz ich imię spod niebios. Nikt nie ostoi się przed tobą – aż wytępisz ich ostatecznie”... Czyli sprawisz im holocaust!...
Te słowa, skreślone w zamierzchłej i mrocznej przeszłości, nie świadczą o wysokiej kulturze etycznej ich autorów, ale nie stanowią też jedynej wykładni mentalności starożytnego judaizmu. Tym, którzy mówią zbyt pochopnie o żydowskiej ksenofobii, wypada przypomnieć piękne słowa z Księgi Kapłańskiej (19, 33-34): „Kiedy przybysz osiedli się u was, w waszym kraju, nie uciskajcie go. Niech ten przybysz osiadły pośród was będzie traktowany jak rodak; masz go miłować tak jak samego siebie”... Jest więc judaizm światopoglądem złożonym, wielowymiarowym, zawierającym idee i tendencje wewnętrznie sprzeczne – tak jak samo życie. „Żydowska cywilizacja wytworzyła trzy etyki: jedna jest na Palestynę dla swoich, druga dla swoich w golusie i trzecia dla gojów” (Feliks Koneczny, Rozwój moralności, Lublin 1938).
Ale, powtórzmy, nie zawsze tak jest, a już tym bardziej nie zawsze tak dzieje się w praktyce, wszystko bowiem zależy ostatecznie od osobistego sumienia i rozumu tej czy innej osoby ludzkiej, a nie od jej przynależności etnicznej. Moralność narodów jest też zmienna i niejednakowa  w różnych okresach historycznych.
Dawne judejskie źródła historyczne przynoszą opis stanu moralnego społeczeństwa żydowskiego w epoce poprzedzającej rozproszenie. „Brak wszelkiego poczucia sprawiedliwości, zdrady, oszustwa, krzywoprzysięstwa i lichwa, która zmieniała braci w niewolników” panowały nieomal niepodzielnie. Nieraz zawierano małżeństwa dla zysku. W świątyniach odbywano nabożeństwa, ale i tam oszukiwano Jehowę, składając mu w ofierze „bydlęta zdechłe, albo kalekie i chore”, na co piorunowali m.in. prorocy Nehemiasz i Malachijasz. Czystość etyczną zachowywała tylko garstka ascetów. Obyczaje te bywały jednak nieraz istotnie zmieniane przez czas i okoliczności. Wszelkie upraszczanie obrazu ducha judejskiego stanowi niebezpieczeństwo popełnienia wielkiego wykroczenia przeciwko prawdzie.
*         *         *
         Choć grecki NowyTestament– według przekonania chrześcijan, a wbrew temu, co myślą Żydzi – stanowi niejako drugą, późniejszą część Biblii, której podstawę tworzy  (tylko częściowo hebrajski) StaryTestament, dalece nie wszyscy specjaliści uważają, – jak dowiedliśmy powyżej – że istnieje więź genetyczna między judaizmem a chrystianizmem. Do różnic doktrynalnych powrócimy jeszcze w dalszych częściach naszych rozważań, w tym zaś miejscu wypada przywołać do pamięci fakt daleko posuniętej wrogości między tymi dwoma wyznaniami i ich zwolennikami. „Nauka Jezusa zaniepokoiła dwie wpływowe politycznie i religijnie grupy, faryzeuszy i saduceuszy. Pierwszych irytowała swoboda, z jaką Nazarejczyk traktował Torę. Saduceuszy niepokoiły natomiast ewentualne skutki szybko rosnącej popularności orędzia mesjańskiego” (Mircea Eliade: Historia wierzeń i idei religijnych, t. 2).
Wszczęto więc propagandową nagonkę przeciwko Jezusowi, która miała się zakończyć jego bestialskim zamordowaniem. Po zgonie Chrystusa prześladowania przeniesiono natychmiast na jego wyznawców. Od chwili narodzenia się chrześcijaństwa judaizm wystąpił przeciwko niemu. I to z całą zaciekłością religijnego i rasowego fanatyzmu. Chrześcijaństwo było w oczach judaistów zamachem – i w istocie rzeczy było – na ich najbardziej ambitne i łechtające próżność przekonanie o własnej wyższości nad innymi ludami. Wiadomo, ludzie z niczym nie rozstają się tak boleśnie, jak z pięknymi iluzjami co do własnej wartości. Zjawienie się uniwersalistycznej religii chrześcijańskiej jakby pozbawiało naród żydowski, uważający sam siebie za naród wybrany przez Boga – aureoli wyjątkowości i uprzywilejowanej pozycji, wręcz „uprawniającej” do wyzyskiwania i deptania praw innych narodów. Skoro Jezus twierdził, że wszystkie ludy są wybrane przez Boga, to także i Żydzi stawali się tacy sami, jak inni, „równouprawnieni”. Nie mogli oni oczywiście tego znieść, wyobrażenia o własnej wyższości usprawiedliwiały przecież cały ich tryb życia wśród innych szczepów oraz ciągotki do dominacji. A prócz tego, nikt nie lubi redukcji z nadzwyczajności do zwyczajności; stąd ta gwałtowna eksplozja nienawiści do chrześcijaństwa już od pierwszych dni jego istnienia i stąd ta zapiekła, trwająca tysiąclecia i przybierająca  różne formy, wrogość ku „nowej” religii. Wyznawcy  judaizmu  nigdy  nie  będą  w  stanie  zaakceptować  Chrystusowej    nauki o tym, że wszyscy ludzie, wszystkie narody są równe przed Bogiem.
Mimo iż prawie powszechnie narzuca się dziś przekonanie, że chrześcijaństwo wyrasta z judaizmu, nie może jednak być religii bardziej w duchu swym sprzecznych między sobą jak uniwersalistyczne chrześcijaństwo i etnocentryczny judaizm. Teolog amerykański Dale Crowley junior, pisał w 1997 roku na łamach pisma The Spotlight: „Judeo-chrześcijaństwo” jako pojęcie jest określeniem fikcyjnym, wynalezionym przez chrześcijan, judaiści o czymś takim nigdy nie mówią... Nie jest ono prawdziwe i tylko umniejsza chwałę dziedzictwa chrześcijańskiego (...). Jest faktem, że Pismo Święte – od Genesis do Apokalipsy, Stary i Nowy Testament – są pismami chrześcijańskimi (...) Stary Testament wskazuje na wypadki w Nowym Testamencie. Centralną postacią w Starym Testamencie jest przyrzeczony Mesjasz, który objawia się w Nowym Testamencie. Wiara w Starym Testamencie jest tą samą wiarą co i wyznawana w Nowym Testamencie. Wyznawana wiara w Starym Testamencie poprzedza pojawienie się Izraelitów, Mojżesza, Prawa i religii Żydów. Boża łaska obejmuje w Starym Testamencie tych samych ludzi, których obejmuje i w Nowym, to jest „resztek” każdej rasy ludzkiej... Największymi przeciwnikami naszego Pana podczas jego posłannictwa na ziemi byli ci, którzy nie wierzyli w pisma Starego Testamentu, lecz którzy zachowywali swą własną tradycję. (Ta ustna tradycja dała początek Talmudowi, podstawie nowoczesnego judaizmu)... Podstawowym pojęciem wiary chrześcijańskiej jest to, że Stary i Nowy Testament stanowią harmonijną całość”...
  Z tego wynika, że nie warto   przeceniać wpływów żydowskich na kształtowanie się oblicza wczesnego chrześcijaństwa, gdyż judaizm – jak widzieliśmy – już od samego początku zdecydowanie wrogo usposobił się wobec nowej religii, która, co prawda, w niektórych  punktach była podobna do niego, lecz miała też w sumie zupełnie odmienny charakter. Wyznawcy judaizmu zrobili wszystko, co było w ich mocy, aby ściągnąć na pierwszych chrześcijan prześladowania ze strony pogańskich państw. „Podczas gdy rodzący się Kościół uważa się za nowy Izrael i może ma nadzieję, że w tym charakterze uznany zostanie przez władze świeckie i będzie korzystał z przywilejów związanych z tą nazwą, stary Izrael odrzuca jego roszczenia. Zdaje się, że Żydzi zrobili wszystko, aby „oświecić” swoje pogańskie otoczenie, jaka jest istotna natura nowego ruchu, za którym w ogromnej większości iść nie chcieli... Najpierw oburza się opinia publiczna, pociągając za sobą władzę, która wreszcie zaczyna stosować wobec chrześcijan metody zastraszenia, represji, a wreszcie jawnych prześladowań” (M. Simon, Cywilizacja wczesnego chrześcijaństwa, Warszawa 1979).
W późniejszym okresie już sami chrześcijanie po wielokroć dawali się we znaki wyznawcom judaizmu, przy czym – ironią losu – najgorszymi prześladowcami Żydów wyznających mozaizm stawali się Żydzi, którzy przechodzili z tych czy innych względów na stronę chrześcijańską. Wybitny filolog klasyczny S. Lourie uznawał, że „przyczyna antysemityzmu tkwiła w samych Hebrajczykach”.
Jak stwierdza Israel Szahak (Żydowskie dzieje i religia): „Kampania chrześcijan przeciw Talmudowi została wszczęta z chwilą przejścia na chrześcijaństwo części Żydów oczytanych w Talmudzie i prawdziwie zafascynowanych filozofią chrześcijańską, zwłaszcza jej arystotelesowskim (a więc uniwersalnym) charakterem”. Sam fanatyczny mnich Savonarola – ponoć – był Żydem z pochodzenia, a przecież to właśnie on narzucał katolicyzmowi najostrzejsze tendencje antyżydowskie... „Trzeba przyznać– kontynuuje Israel Szahak – że zarówno Talmud, jak i pisma talmudyczne – choć przesiąknięte są negatywnym nastawieniem wobec nie-Żydów – zawierają szereg szczególnie obraźliwych stwierdzeń i przypowieści skierowanych właśnie przeciwko chrześcijaństwu.
Przykładowo, nie szczędząc obelżywych insynuacji dotyczących życia seksualnego Jezusa, Talmud stwierdza ponadto, iż Jezus będzie za karę gotować się w piekle zanurzony w ekskrementach. Takie stwierdzenie znalazło się w Talmudzie z pewnością nie po to, by pozyskać dlań sympatię pobożnych chrześcijan. Albo inny ustęp, w którym nakazuje się Żydom, by palili – koniecznie w miejscu publicznym – każdy egzemplarz Nowego Testamentu, jaki wpadnie w ich ręce. (Nakaz ten jest nie tylko aktualny, ale nadal praktykowany; i tak 23 marca 1980 roku spalono w Jerozolimie, ceremonialnie i publicznie, pod auspicjami Jad Leachim, żydowskiej organizacji religijnej, subsydiowanej przez izraelskie Ministerstwo ds. Wyznań, setki egzemplarzy Nowego Testamentu). (...) Pobożny Żyd, widząc duże zgromadzenie Żydów, musi pochwalić Boga, mijając zaś zgromadzenie gojów, powinien wypowiedzieć pod ich adresem przekleństwo... Talmud nakazuje, by Żyd przechodząc obok osiedla zamieszkanego przez gojów, prosił Boga o zniszczenie go, jeśli zaś zabudowania są w ruinie, powinien dziękować Bogu za zemstę (rzecz jasna, w przypadku osiedli zamieszkanych przez Żydów reguła ta jest odwrócona)... Nakaz ten został „wzbogacony” przez nowy zwyczaj; mianowicie przechodząc obok kościoła czy krzyża, Żyd ma zwyczaj spluwać (zwykle trzy razy)...
Istnieje również kilka reguł zabraniających wyrażania jakichkolwiek pochwał pod adresem gojów czy ich czynów, chyba że taka pochwała wywołałaby jeszcze większą pochwałę pod adresem Żydów”.
*         *         *

Niestety, wrogość wzajemna między chrześcijanami a judaistami zachowała się w dużym stopniu aż do dnia dzisiejszego, a jej korzenie tkwią w pewnych szkodliwych stereotypach emocjonalnych i mentalnych. Według badaczy krańcowy nacjonalizm Żydów przejawia się w ich specyficznie rozumianym mesjanizmie: „Gdyby nie było Izraela, świat by nie istniał”; „żeby świat istniał, powinno być co najmniej trzydziestu sprawiedliwych w każdym pokoleniu”; sprawiedliwy zaś to Żyd obserwujący Torę. „Teraz daje się temu dogmatowi– powiada np. Zieliński – bardzo szlachetne znaczenie: misją narodu żydowskiego jest krzewienie wśród ludzi religijno-etycznych ideałów. Temu oczywiście można tylko przyklasnąć: oby się każdy naród w tym sensie uważał się za wybrany”...
Jak łatwo wyczuć, jest to uwaga raczej ironiczna. Faktem jest, że w XX wieku ze strony chrześcijan dało się widzieć wiele słów i gestów, które trudno byłoby uznać za przejaw życzliwości, że zilustrujemy to przykładami wcale nie najbardziej „ostrymi”, bo jednak polskimi, ale też dość wymownymi.
Klemens Junosza (Szaniawski) pisał w książce Nasi Żydzi w miasteczkach i na wsiach: „W kwestii żydowskiej opinia publiczna kręci się w zaczarowanym kole i wyjść z niego nie może. Żyda zacofanego, w brudnym chałacie, wyzyskującego chłopów i trującego ich wódką, nazywamy łapserdakiem i mamy do niego wstręt. Żyda, który zerwał z macą, zrzucił brudny chałat, zamiast Talmudu i Zoharu przyjął wykształcenie europejskie i chce pracować produkcyjnie, nazywamy intruzem, arogantem i mamy do niego wstręt. Nareszcie Żyda, który przestał być Żydem, zerwał wszelkie węzły łączące go z tym plemieniem, przyjął chrześcijanizm i wszedł w społeczeństwo nasze, nazywamy „mechesem” i także mamy do niego wstręt. Żeby tylko do niego! Ale i do jego potomstwa, do dalszych pokoleń, które już literalnie z żydostwem nic wspólnego nie mają”...
Zaś ojciec Maksymilian Kolbe pisał w Rycerzu Niepokalanej: „Doprawdy słusznie powiedział Napoleon, kiedy niewielu jeszcze umiało czytać: „prasa jest piątą potęgą świata”. Zrozumieli to zaraz Żydzi i niech mi będzie wolno jaśniej powiedzieć – masoni, którzy z żelazną konsekwencją dążą do zrealizowania dewizy uchwalonej jeszcze w 1717 roku: zniszczyć wszelką religię, a zwłaszcza chrześcijańską. Żyd francuski Cremieux, założyciel wszechświatowego związku żydowskiego, na zjeździe masonów nie wahał się jeszcze przed sześćdziesięciu laty mówić: „Miejcie sobie wszystko za nic, za nic pieniądze, za nic poważanie, prasa jest wszystkim. Mając prasę, będziemy mieli wszystko”. A na międzynarodowym zjeździe rabinów w Krakowie w roku 1848 rabin angielski Mojżesz Montefiore głosił: „Jak długo gazety świata nie będą w naszych rękach, wszystko na nic się nie przyda. Bądźmy pomni przykazania XI: „Nie będziesz cierpiał nad sobą żadnej obcej prasy, abyś długo panował nad gojami”. Zapanujmy nad prasą, a wnet będziemy rządzić i kierować losami całej Europy”. W myśl tych haseł zabrali się oni intensywnie do pracy i, niestety, dokonali już bardzo wiele. Znaczna część, jeżeli nie większość, najpoczytniejszych dzienników, znajduje się w ich rękach.
(...) Chrystus Pan zmartwychwstaje, zakłada swój Kościół na opoce – Piotrze i obiecuje, że bramy piekielne nie przemogą go. Część narodu żydowskiego uznaje w Nim Mesjasza, inni, a zwłaszcza pyszni faryzeusze, nie chcieli Go uznać, prześladowali Jego wyznawców i potworzyli mnóstwo przepisów nakazujących Żydom prześladowanie chrześcijan. Przepisy te połączone z opowiadaniami poprzednich rabinów zebrał w roku 80. po Chr. rabbi Johanan ben Sakai, a ostatecznie wykończył około 200 r. rabbi Jehuda Hannasi i tak powstała Miszna. Późniejsi rabini znowu wiele dodali do Miszny tak, że około roku 500 rabbi Achai ben Huna mógł już z tych dodatków sklecić osobną księgę tzw. Gemara. Miszna i Gemara tworzą razem Talmud. W Talmudzie nazywają owi rabini chrześcijan bałwochwalcami, gorszymi od Turków, mężobójcami, rozpustnikami nieczystymi, gnojem, zwierzętami w ludzkiej postaci, gorszymi od zwierząt, synami diabła itd. Księży nazywają kamarin tj. wróżbiarzami i galachim, tj. z ogoloną głową, a szczególnie zaś nie cierpią dusz Bogu poświęconych w klasztorze. Kościół zowią zamiast Bejs tefila, tj. dom modlitwy, bejs tifla, tj. dom głupstwa, paskudztwa. Obrazki, medaliki, różańce itd., zowią elylym, co znaczy bałwany. Niedziele i święta przezywają w Talmudzie jom ejd, tj. dniami zatracenia. Uczą też, że Żydowi wolno oszukiwać, okraść chrześcijanina, bo „wszystkie majętności gojów są jako pustynia, kto je pierwszy zajmie, ten jest ich panem (...)
Panowie masoni, wy, którzyście niedawno na Kongresie w Bukareszcie cieszyli się, że masoneria się rozwija, zastanówcie się i powiedzcie szczerze, czy nie lepiej w pokoju wewnętrznym, w miłości radosnej służyć Stwórcy, niż słuchać rozkazów tajemniczej, podstępnej, nieznanej, nienawidzącej was, okrutnej kliki żydowskiej? I do was, nieliczna garstko Żydów, „mędrców Syjonu”, którzy ukryci, z dopuszczenia Bożego dla doświadczenia wiernych i cnotliwych, spowodowaliście świadomie tyle już nieszczęść i więcej jeszcze przygotowujecie, zwracam się z zapytaniem, co wam z tego przyjdzie?...”
Tyle święty Maksymilian Kolbe, a nie było to jedyne jego tego rodzaju publiczne wystąpienie... Natomiast polskie pismo Pro-Christo, wydawane przez ojców Marianów, w jednym z numerów z roku 1928 ostrzegało swych czytelników: „Żydzi, masoni i cała lewica wszystko postawi na kartę, by zyskać przewagę. Katolicy nie mogą na to pozwolić, bo inaczej na kościołach naszych na miejsce krzyża ukaże się trójkąt żydowski, a na ołtarzach zapłonie siedmioramienny świecznik. Dzieci wasze, matki-Polki, będą uczyły się po żydowsku i może im wpoją przekonanie, że religia to opium dla ludu”...
Autorzy tego rodzaju publikacji wychodzili z założenia, że Żydzi – zawsze i wszędzie – są siewcami nienawiści między ludźmi, wyznaniami i narodami. A to z kolei jest zupełnie sprzeczne z prawdą Chrystusową... I w ogóle – z wszelką prawdą.
*         *         *
         Powracając do zagadnienia „ciągłości psychologicznej” między antykiem a chrześcijaństwem, powinniśmy stwierdzić, że ten punkt widzenia ma obecnie wielu zwolenników w świecie nauki, i to w różnych krajach. Co więcej, ta idea jest wzbogacana, pogłębiana i poszerzana pod względem zastosowania i metodologii. Profesor uniwersytetu w Rostowie Michaił Pietrow notuje: „Ojcowie Kościoła, w szczególności aleksandryjczycy Klemens i Orygenes, usiłowali sankcjonować praktykę alegorycznej interpretacji Biblii, to jest przekładania jej na język „mądrości helleńskiej”, identyfikowali biblijny podział ludzi na cielesnych somatyków (z reguły Judajczyków, domagających się „cudów”), na typ psycho-duszny (z reguły Hellenów, którzy szukają „mądrości”) oraz uduchowionych pneumatyków jako ukoronowanie jedynego rzędu słabnącej emanacji: Bóg-Ojciec, Bóg-Syn, Duch Święty: pneumatyk, psychik, somatyk. W tym łańcuchu stanów namagnetyzowania – opętania przez bóstwo „helleńska mądrość” i helleńska praktyka oświatowa zajęła miejsce przejściowe między somatykiem, jakim się człowiek rodzi, a przemawiającym w imieniu Boga pneumatykiem, jakim człowiek może zostać pod warunkiem, iż przedtem opanuje mądrość helleńską”.
Pneumatycy stawali się później twórcami dogmatów kościelnych. Ale podskórnie uznanie linii słabnącej emanacji oznaczało nic innego jak tylko syntezę idei świata stworzonego przez jedynego Boga z ideami Platona i Arystotelesa, a syntezy tej dokonał, jak wiadomo, Św. Augustyn (354-430 r.), platonik nawrócony na wiarę Chrzystusową. W późniejszych wiekach ten proces syntezy wciąż przybierał na sile. W XI stuleciu Anzelm z Canterbury (1033-1109), opierając się na ideę-wzorzec jako na zasadę istnienia przyrody, utorował nowy szlak dla teologii poprzez ontologiczny dowód istnienia Boga: przez przyrodę do Boga. Z dzieła poznaje się Stwórcę. A jest to przecież owa linia emanacji Klemensa z Aleksandrii i Orygenesa, triada: przed rzeczami – w rzeczach – po rzeczach. „Zadziwiające– pisze profesor M. Pietrow – ale właśnie w ten sposób odbyło się w ciągu pierwszego tysiąclecia ery chrześcijańskiej „przełożenie” Księgi Rodzaju z Mojżeszowego języka mitu na Arystotelesowski język filozofii Syntezy; zaś zakończenia tego ogromnego procesu dokonał ostatecznie i dał jego wspaniałą wykładnię dominikanin Tomasz z Akwinu (1225-1274), wysuwający (dwa pierwsze za Arystotelesem, trzy kolejne za Platonem) pięć dowodów na istnienie Boga: 1. hierarchia ruchów (Bóg jako pierwoźródło ruchu); 2. hierarchia przyczyn (Bóg jako pierwotna przyczyna wszystkich dalszych przyczyn); 3. hierarchia konieczności (Bóg jest istotą nie mającą przyczyny, lecz stanowiącą przyczynę konieczności wszystkich innych); 4. hierarchia doskonałości (Bóg jako istota, będąca dla wszystkich innych istot źródłem dobra i doskonałości); 5. hierarchia celowości (Bóg jest rozumną istotą, określającą cel wszystkiego, co się dzieje w przyrodzie).
To właśnie stanowi helleńskie jądro filozofii chrześcijańskiej, wokół którego gromadzą się niezliczone dalsze idee: etyczne, historiozoficzne, estetyczne, aksjologiczne, felicitologiczne i in. Jest to niewątpliwie światopogląd o charakterze „gotyckim”, w którym rzeczywistość układa się w hierarchiczną triadę: świat – Kościół – Bóg, na linii wznoszącej się. Mimo licznych, mniej lub bardziej wyrafinowanych i zręcznych prób obalenia go ten paradygmat myślenia chrześcijańskiego dominuje i na progu III tysiąclecia nowej ery w kulturze europejskiej. A jest to poza wszelką wątpliwością paradygmat o pochodzeniu czysto helleńskim, jeśli chodzi o podstawowe tezy, kategorie i wartości filozoficzne.
*         *         *
          W tradycji i kulturze polskiej istnieje dawny i silny nurt w dziedzinie zarówno historiografii, jak i historiozofii, skłaniający się ku demonizowaniu Żydów, ku widzeniu ich jako groźnej, destruktywnej potęgi, dążącej do zagłady najlepszych dokonań ludzkości, w tym przede wszystkim chrześcijaństwa. Ten demonizujący nurt lękowy i jego idee wynikły widocznie z faktu, iż w Państwie Polskim ongiś Żydzi stanowili bardzo znaczny odłam ludności, która żyła w separacji, według własnych praw i obyczajów, które były samym Polakom prawie nieznane, a stąd odczuwane nie tylko jako obce, ale też jako wrogie i niebezpieczne.
W ten sposób ukształtował się w polskim dziejopisarstwie trend ideologiczny, w którym naród żydowski zupełnie błędnie był przedstawiany jako wewnętrznie monolityczna potęga z gruntu obca i niosąca w sobie dla ludzkości tylko to, co złe. Do formacji tej należą tak tędzy przecież uczeni, jak Feliks Koneczny, Tadeusz Gluziński (Henryk Rolicki), Jędrzej Giertych, Michał Poradowski, Roman Dmowski, Stanisław Trzeciak, Stanisław Wysocki, a w znacznym stopniu również Marian Zdziechowski i Tadeusz Zieliński. Podstawowym błędem tego nurtu naukowego jest właśnie skłonność – i to skłonność przesadna – do niezauważania ewidentnych faktów, mianowicie tych, że: 1. naród żydowski, jak każda inna wspólnota etniczna, jest zjawiskiem wewnętrznie złożonym zarówno jeśli chodzi o orientacje aksjologiczne i intelektualne, jak i o cechy charakterologiczne; 2. historia żydostwa obfituje w mnóstwo najrozmaitszych tendencji, faktów i nurtów, często przeczących sobie nawzajem; 3. obok pewnych wpływów negatywnych Żydzi dokonali jednak ogromnego wkładu pozytywnego w rozwój zarówno poszczególnych kultur narodowych, jak też kultury i cywilizacji ogólnoludzkiej; 4. jednostronne zauważanie w dziejach „narodu wybranego” tylko ujemnych tendencji prowadzi na manowce dokładnie tak, jak prowadziło by wówczas, gdyby ktoś chciał w tak opaczny sposób spisywać dzieje Polaków, Niemców, Anglików czy dowolnego innego narodu.
W marcu 2008 roku na łamach tygodnika „Tylko Polska” ukazał się artykuł Zygmunta Wawrzyńczaka pt. Gdyby nie było Żydów, który można uznać za  reprezentatywny dla tego nurtu myślowego: „Gdyby nie Żydzi, inaczej potoczyłyby się losy obecnego świata. Zapanowali oni w wielu krajach świata i zdominowali w nich najważniejsze dziedziny życia: gospodarkę, finanse, media. A mając to, wpływają na ich politykę, promują polityków, uzależniają ich od siebie i kierują nimi wedle własnych zamiarów i zgodnie ze swymi interesami. I w ten sposób faktycznie rządzą, z czego prawie nikt nie zdaje sobie sprawy, co ułatwia im podbój coraz to nowych krajów i okupację narodów. Jest to stary plan zapanowania nad światem powstały w roku 928 przed Chrystusem – za czasów Salomona. Odtąd przywódcy narodu żydowskiego pracują nad tym planem. A w najbliższych nam czasach dokładnie sprecyzował go dr Teodor Herzl i przedstawił go na kongresie Syjonistycznym w Bazylei w roku 1897. Następnie plan ten zatwierdziła Wysoka Rada złożona z Żydów-masonów po 33 stopniu wtajemniczenia. Jest on znany w skrócie jako „24 protokoły z posiedzeń Mędrców Syjonu”. Zaś 27.9.1913 roku ów plan, w zmodernizowanej wersji, trafił pod obrady loży masońskiej w Londynie. Uczestniczyło w nich 50 Żydów z 17 krajów świata, plan przedstawił ten sam dr Teodor Herzl. Jest on okrutny, a streszcza go Henryk Arciszewski w I rozdziale książki „Okrutni świata tego”, wydanej w 2000 roku. Warto się z tym zapoznać, aby zrozumieć skąd się wzięły wszystkie wydarzenia z lat 1931-1945. Zostały one dokładnie zaprogramowane i w szczegółach przewidziane. Dzieje świata potoczyły się zgodnie z ustaleniami, – dokładnie i bezbłędnie: – wojna domowa w Hiszpanii, – II wojna światowa, – holocaust, – zbrodnie faszyzmu hitlerowskiego, – ludobójstwo japońskie w Azji i na Pacyfiku i inne wydarzenia towarzyszące. Wszystko to było zaprogramowane, – opłacone i przeprowadzone przez Żydów, – zgodnie z ich planem przyjętym 27.9.1931 roku w Londynie. Odnieśli wielki sukces. Zwyciężyli i umocnili się w świecie na pozycji przywódców. Podporządkowali sobie USA, ZSRR, kraje dzisiejszej Unii Europejskiej, Australię i wiele krajów Ameryki Łacińskiej i Afryki, – zwłaszcza Południowej. Mają dziś plan Nowego Porządku Świata /New World Order/ i umacniają się w dalszym ciągu, – poprzez globalizację, – wspólny rynek, – banki światowe, – liberalizm, – relatywizm, – sojusze gospodarcze, – militarne i inne. Praktycznie są już panami świata i robią, co chcą, – jak powiedział Adam Michnik w wywiadzie dla telewizji australijskiej. I kto tego nie widzi, jest zaślepioną miernotą żyjącą w świecie zwodniczych iluzji. Tymczasem rzeczywistość jest coraz bardziej okrutna. Żydzi dominują i kształtują losy świata zgodnie z „Talmudem” i herzlowskim planem podboju świata. Ludzkość obawiała się tego od najdawniejszych czasów, – widziała, że większość zła od nich pochodzi i broniła się przed ich dominacją. W II tysiącleciu po Chrystusie byli wyrzucani ze wszystkich krajów Europy i to po kilka razy. Karano ich pogromami i ludobójstwem, nawet w XIX i XX wieku, ale to nic nie pomogło. Po jakimś czasie wracali oni do wszystkich krajów i opanowywali je, – przy pomocy przeróżnych podstępnych działań. Opanowali też Amerykę Północną. W ciągu 200 lat przybyło ich do USA i Kanady więcej niż 10 milionów. Opanowali gospodarkę, finanse, media i inne ważne dziedziny życia i zmienili formy rządzenia w tych krajach, – przed czym przestrzegał Benjamin Franklin /1706-1790/ – wybitny uczony, filozof i polityk. Domagał się usunięcia Żydów z Ameryki – dla dobra kraju. Potem ostrzegali przed nimi: Henry Ford /1863-1947/ – przemysłowiec USA z Detroit i Harry Truman – prezydent USA w latach 1945-1953. Ten ostatni ostrzegał, że Żydzi są okrutni, gdy są u władzy /„Jews are very selfish and cruel, when they have power...”/. I tak jest! Są na to rozliczne potwierdzenia. W ZSRR wymordowali ponad 100 milionów osób, – także Polaków /w Katyniu, Miednoje, Charkowie i setkach innych miejsc kaźni/. Oficerami zbrodniczego NKWD byli głównie Żydzi. I ci okazali się bardzo okrutni. Nie mieli skrupułów, litości i szacunku dla drugiego człowieka. Tacy oni byli od najdawniejszych czasów, co potwierdza nawet Biblia, – w wielu księgach Starego Testamentu, i pod tym względem nic się nie zmienili. Są tacy sami, – okrutni dla nie-Żydów!. Gdyby nie oni, nie byłoby większości nieszczęść pochodzących od ludzi... Nie byłoby Rewolucji Francuskiej, Rewolucji bolszewickiej, I i II Wojny Światowej, wojny domowej w Hiszpanii i dziesiątek innych wojen lokalnych, nie byłoby komunizmu, holocaustu, podziału świata na wrogie sobie obozy, chaosu, kryzysów gospodarczych, wywrotowych ideologii, zgubnych pseudonauk, szowinistycznych i rasistowskich organizacji i partii politycznych, fałszywych zwodniczych uczonych, przewrotnych porządków świata itd. ... Wszystko to od nich pochodzi i szkodzi ludzkości. Przez nich jest cały bałagan w obecnym świecie, – wszystkie konflikty, kryzysy i nieszczęścia narodów.”.
Wydaje się, że reprezentanci wyżej wymienionego nurtu w historiografii niepotrzebnie ignorują też głosy samych Żydów o sobie i swych dziejach, co też powoduje zawężenie perspektywy widzenia badanego zjawiska. Wiadomo bowiem nie od dziś, że nikt tak dobrze nie zna człowieka (czy narodu), jak on zna sam siebie. I choć prawdą również jest, że człowiek (czy naród) istnieje w trzech co najmniej podstawowych postaciach, to znaczy: 1. Jak jest postrzegany przez innych; 2. Jak jest postrzegany przez siebie; 3. Jaki jest w rzeczywistości, – to jednak samoocena i samopostrzeganie się osoby czy zbiorowości ludzkiej stanowią bardzo ważny aspekt w procesie tejże osoby (zbiorowości) poznawania ściśle naukowego.
Nawet zważywszy okoliczność, że ludzie często się łudzą w samoocenach, to przecież i nasze złudzenia dają o nas wcale interesujące i ważne świadectwo. Warto w związku z tym przypomnieć wypowiedź o Żydach jednego z najwybitniejszych uczonych i myślicieli XX wieku, zażartego uczestnika ruchu syjonistycznego Alberta Einsteina (1879-1955), który w dziele Mein Weltbild (polskie tłumaczenie Mój obraz świata, Warszawa 1935) pisał o istocie ducha żydowskiego: „Dążenie do poznania w imię samego poznania, graniczące z fanatyzmem umiłowanie sprawiedliwości oraz dążność do osobistej samodzielności – oto główne motywy tradycji ludu żydowskiego, które sprawiają, że swą przynależność do tego ludu poczytują sobie za prawdziwy dar przeznaczenia. (...) Historia obarczyła nas obowiązkiem ciężkiej walki; dopóki jednak pozostaniemy wiernymi sługami prawdy, sprawiedliwości i wolności, nie tylko wytrwamy nadal, lecz jak dotychczas, tworzyć będziemy w produkcyjnej pracy nowe wartości, przyczyniające się do uszlachetnienia rodzaju ludzkiego. (...)
Zdaje mi się, że istotę żydowskiego poglądu na życie stanowi uznanie prawa wszystkich stworzeń do życia. Życie jednostki ma o tyle sens, o ile służy do upiększenia i uszlachetnienia bytu wszystkiego, co żyje. Życie jest święte, stanowi więc najwyższą wartość, od której uzależnia się wszelkie wartościowanie. Cześć dla życia ponadindywidualnego pociąga za sobą kult dla wszelkiej duchowości – jest to szczególnie charakterystyczna cecha tradycji żydowskiej.
Judaizm nie jest wiarą. Żydowski Bóg jest tylko zaprzeczeniem przesądów, imaginacyjnym wynikiem wyrugowania zabobonu. Judaizm jest też próbą ugruntowania prawa moralnego na bojaźni, próbą niezaszczytną i godną pożałowania. Zdaje mi się jednak, że silna tradycja moralna ludu żydowskiego zdołała się w znacznej mierze wyzwolić spod wpływu tej bojaźni. Nie ulega również wątpliwości, że „służba Boża” traktowana tu jest na równi ze „służbą temu, co żyje”. Walczyli o to zapamiętale najlepsi przedstawiciele ludu żydowskiego, a zwłaszcza prorocy i Jezus.
Judaizm nie jest tedy religią transcendentną; ma on jedynie do czynienia z życiem doświadczanym przez nas samych, dotykalnym niejako, nie zaś z czymkolwiek innym. Wydaje mi się przeto wątpliwe, czy można nazwać go „religią” w potocznym znaczeniu tego wyrazu, zwłaszcza, że od Żyda nie wymaga się „wiary”, lecz tylko czci dla życia w znaczeniu ponadosobowym.
Tradycja żydowska zawiera w sobie jeszcze inny pierwiastek, objawiający się tak wspaniale w niektórych psalmach: pewien rodzaj upojonej radości i zachwytu w obliczu piękna i dostojeństwa tego świata, o których człowiek może mieć słabe zaledwie wyobrażenie. Jest to uczucie, z którego prawdziwa wiedza badawcza czerpie też swe siły duchowe, ale które zdaje się objawiać również i w śpiewie ptaków. Kojarzenie tego z ideą bóstwa wydaje się jedynie uporem dziecięcym. (...).
Czy to, cośmy powiedzieli wyżej, jest jednak znamienne dla judaizmu? Czy nie istnieje również gdzie indziej pod inną nazwą? W czystej postaci nie istnieje nigdzie, w judaizmie widzę jedną z najżywotniejszych i najczystszych realizacji tej nauki...
Rzecz to charakterystyczna, że przykazanie o świętowaniu szabatu obejmowało wyraźnie również i zwierzęta, solidarność wszystkiego co żyje uważano bowiem za ideał. Postulat solidarności wszystkich ludzi występuje tu jeszcze wyraźniej, nie jest to więc rzeczą przypadku, że postulaty socjalistyczne głosili przeważnie Żydzi.
O tym, jak bardzo żywe jest wśród ludu żydowskiego poczucie świętości życia, świadczy następujące zdanie Waltera Rathenau’a, wypowiedziane kiedyś w rozmowie ze mną: „Żyd kłamie, gdy powiada, że idzie na polowanie dla własnej przyjemności”. Trudno w prostszej formie dać wyraz poczuciu świętości życia, właściwemu ludowi żydowskiemu.”
Nietrudno zauważyć, że powyższy wywód wielkiego żydowskiego (choć już mocno zeuropeizowanego czyli „zhellenizowanego”) uczonego nie stanowi wykładni judaizmu, w niektórych zresztą punktach jest zbieżny z twierdzeniami Tadeusza Zielińskiego, lecz mimo to pozwala w bardziej obiektywny sposób zgłębić żydowski styl myślenia i odczuwania świata; myślenia i odczuwania – nacechowanego głęboką mądrością, humanitaryzmem, egzystencjalnym tragizmem i z głębi serca płynącą życzliwością wobec wszystkiego co żyje. O tych aspektach ducha żydowskiego nie powinno się zapominać, gdy się w ten czy inny sposób zahacza o „kwestię żydowską”. Ważny też jest fakt, iż Albert Einstein i inni wybitni intelektualiści żydowscy dalecy byli od zadufania i samouwielbienia narodowego, nieraz wypowiadali o swym narodzie myśli trzeźwe i krytyczne, co niewątpliwie daje świadectwo ich zdrowiu moralnemu.
Albert Einstein np. w eseju pt. Żydostwo (Mójobrazświata) pisał: „Największym wrogiem żydowskiego poczucia narodowego i godności narodowej jest zwyrodniałość pasibrzuchów, czyli brak przekonań, płynący z bogactwa i nadmiaru, jak również – pewien rodzaj wewnętrznej zależności od nieżydowskiego świata otaczającego, powstającej wskutek rozluźnienia więzów wspólnoty żydowskiej. To, co w człowieku jest najlepsze może się rozwijać dopiero wtedy, gdy stapia się on z jakąś społecznością; jakżeż więc moralnie upośledzony jest Żyd, który utracił związek z własnym organizmem narodowym, przez naród-gospodarza zaś traktowany jest jak obcy! Sytuacja taka rodzi częstokroć małostkowy, ponury egoizm”...
Nie jest też pełną prawdą twierdzenie, jakoby Żydzi zawsze byli nieprzejednanymi wrogami chrześcijaństwa. Albert Einstein np., który przecież był nie tylko wielkim uczonym, ale i aktywnym działaczem ruchu syjonistycznego, pisał w połowie XX wieku: „Gdy oczyścimy judaizm proroków i chrześcijaństwo ( w tej postaci, w jakiej nauczał go Jezus Chrystus) z wszelkich późniejszych dodatków, pochodzących zwłaszcza od kapłanów, otrzymamy naukę, która zdolna jest wyleczyć ludzkość ze wszystkich dolegliwości społecznych. Obowiązkiem ludzi dobrej woli jest uporczywe propagowanie tej nauki czystego humanitaryzmu wśród swego otoczenia. Jeżeli usiłowania takie będą przedsiębrane w sposób uczciwy i nie pociągną za sobą banicji i unicestwienia propagującego przez współczesnych, to zarówno on, jak i jego społeczeństwo będą się mogli uznać za szczęśliwych” (Albert Einstein, Mójobrazświata)
*         *         *
            Nie ulega wątpliwości, że istnieją określone konstytutywne cechy narodowego (rasowego) stylu myślenia i czucia. Mniejsza o to, jak je ktoś ocenia. Można się nimi zachwycać lub je potępiać – ważne jest, że one istnieją i pełnią doniosłą rolę w życiu świata. T. Zieliński pisał: „Dla oceny różnic charakteru narodowego bywa bardzo owocne porównanie traktowania przez różne narody jednego i tego samego motywu epickiego; na szczęście posiadamy jeden taki motyw w trzech różnych sposobach ujęcia, hebrajskim, greckim i rzymskim. Jest to motyw „nagrody zasłużonej nierządnicy”.
W Biblii spotykamy go w następującej powieści. Jozue posyła dwóch szpiegów do miasta Jerycho; ci wchodzą do domu nierządnicy imieniem Rahab. Jerychończycy dowiadują się o tym, ale Rahab daje ścigającym obłudną odpowiedź, szpiegów zaś wypuszcza na powrozie czerwonym przez okno (był bowiem jej dom przy murze), wziąwszy od nich obietnicę, że po zdobyciu miasta zachowają żywo jej ojca j matkę, braci i siostry i wszystko co ich jest. Szpiedzy uciekają, każąc jej, aby przy zdobyciu miasta uwiązała ten sam powróz w oknie, z którego ich puściła. Obietnica została dotrzymana.
Pod względem kompozycyjnym powieść jest nie bez zarzutu; miasto bowiem zostało wzięte cudem „trąb jerychońskich”, dla którego oczywiście wyprawa szpiegów była niepotrzebna. Przypuszcza się więc, że pierwotny koniec był inny, tj. że dobyte przez szpiegów wiadomości w znacznym stopniu przyczyniły się do tego, aby miasto mogło być wzięte. Ale i przy teraźniejszej formie powieści poziom jej moralny jest bardzo niski. Rahab jest nie tylko nierządnicą, ale i zdrajczynią swych współobywateli; ale pomimo to zostaje zbawiona, ona jedna. Należy także zwrócić uwagę na jej słowa... „ojca mojego”. A więc miała ojca, który mieszkał w domu swej córki i karmił się jej ciałem! W Lev. XIX 29 powiedziane jest: „Nie dawaj na wszeteczność córki twojej”; a tu nikczemnik, który to uczynił, jedyny śród wszystkich mężczyzn miasta otrzymuje zbawienie! – Ależ ta podwójna bezecność Rahaby była na korzyść Izraelowi; to usprawiedliwia wszystko. Toteż rabinowie poszli jeszcze dalej. Rahab była święta, mówi jeden. Ona – subtelnie prawi drugi – nie jeden, lecz trzy grzechy odkupiła potrójnym dobrym uczynkiem względem wywiadowców – że wypuściła ich 1) na powrozie, 2) przez okno, 3) na mur. I jeżeli chrześcijanin się dziwi, widząc tę wszetecznicę śród przodków Zbawiciela, jako żonę Salomona, z którego poszedł Booz, niech nie oskarża Ewangelisty: ten, uznając Chrystusa, jako Mesjasza, za potomka Dawida, z konieczności musiał się liczyć z tradycją rabiniczną o rodowodzie tego ostatniego; wnioskujemy więc, że ta tradycja zrobiła nierządnicę jerychońską prababką najsławniejszego króla Izraela.
Taki jest morał tej powieści; porównajmy z nią teraz grecką. Przytacza ją Ateneusz według historyka Neantesa. Miasto Abidos na Hellesponcie było zajęte przez nieprzyjacielską załogę; Abideńczycy je oblegali. Jednej nocy żołnierze załogi, upiwszy się, wzięli do siebie dużą liczbę heter; kiedy po rozpuście zasnęli, jedna z nich ukradła im klucze od miejskiej bramy i, przedostawszy się przez mury, odniosła je Abideńczykom. Ci natychmiast z orężem w ręku wtargnęli do miasta, pobili stróżów, zajęli twierdzę i w taki sposób zdobyli wolność dla swej ojczyzny. Odwdzięczając się zaś heterze, w jej imieniu zbudowali świątynię Afrodycie. – Oto prawdziwie helleńskie odczuwanie. Tu też mamy nierządnicę, dodającą zdradę do swego haniebnego przemysłu: ale nie współobywateli zdradza ona na korzyść wroga, lecz odwrotnie wroga-najeźdźcę na korzyść współobywateli. Słuszne więc jest, by ten obywatelski jej czyn został nagrodzony. Żadnego „hottentotyzmu” tu nie ma; nasze uczucie jest zgodne z uczuciami wyzwolonych Abideńczyków i ich dziejopisa.
Tak samo nas zadowala i rzymska forma legendy, którą nam zachował Liwiusz. Kapua kampańska, która po porażce Rzymian pod Kannami zrzekła się sojuszu z nimi i przyjęła w swe mury załogę Hannibala, – po długim oblężeniu została wzięta przez wojsko rzymskie. Senat obraduje nad tym, jak ma się zachować względem obywateli niewiernego miasta. Podczas obrad okazuje się, że niejaka Faukula Kluwia, niegdyś nierządnica, biednym jeńcom rzymskim potajemnie dostarczała pokarmu. Postanowiono więc zwrócić jej wolność i majątek i pozwolono, gdyby miała jeszcze jakie życzenie, udać się z nim do Rzymu. – Sądzę, że i ta powieść nie obraża naszego uczucia moralnego; Kluwia wprawdzie sprzyja wrogom swej ojczyzny, ale jej czyn jest czynem miłosierdzia względem uwięzionych i żadnej szkody jej współobywatelom nie przynosi.
Taka jest zasadnicza różnica między poczuciem moralnym antycznym a judejskim. Nie powiem, żeby Hellenowie i Rzymianie nigdy nie naruszali przykazań moralności gwoli korzyści politycznej: ale nigdy nie podawali oni takich wybryków za czyny cnotliwe. Człowiek może grzeszyć; jest on tylko człowiekiem. Ale nie powinien swego grzechu gloryfikować; to dopiero jest zatruciem sumienia.
Z etycznego więc punktu widzenia opowiadania Tory nie mogły zadowolić wymagań duszy helleńskiej; atoli urok utworu literackiego nie na etyce tylko polega, ale w równej mierze na jego wrażeniu estetycznym. Otóż pod tym względem stoi ona miejscami bardzo wysoko. Oprócz historii Józefa, należy tu wymienić posłannictwo Eleazara z jego tłem idyllicznym; powieść o „pszczole” Deborze – „za czasów Samgara puste były drogi, zdrożnymi ścieżkami szli podróżnicy, bezczynni byli włościanie, aż tyś powstała, Deboro, tyś powstała, coś była matką dla Izraela”; powieść o Jefte Galaadczyku i jego córce... Szczególnie ta ostatnia musiała się podobać Hellenom: mieli przecie i oni legendę równoległą o Idomeneuszu kreteńskim, który też, związany nieobacznym ślubem, musiał ofiarować swoje dziecko rodzone. I rzekła do ojca: „To mi tylko uczyń, o co proszę: puść mię, abym przez dwa miesiące obchodziła góry, a opłakała dziewictwo moje z towarzyszkami mojemi”. To zupełnie po helleńsku. Tak i królewna Andromeda u Eurypidesa, ofiarowana za ojczyznę, opłakuje dziewictwo swoje z towarzyszkami swymi, a echo gór wtórzy jej skargi. –- Nie powiem tego samego o Samsonie, izraelskim Słońcu-bohaterze: nie dorówna on helleńskiemu Heraklesowi ani w jego tragicznym, ani w jego komicznym ujęciu – wyjąwszy chyba jego śmierć: „jednym wstrząśnieniem kolumny zburzył gmach cały i runął pod gmachem”. – Wiele piękności znajdujemy też w dwóch pierwszych księgach Królewskich. Historia króla Saula – niestety, bardzo niezgrabnie zredagowana i zepsuta dubletami – uderza swą tragiczną wielkością, spotęgowaną przez demoniczną postać proroka Samuela. Niejednolite jest wrażenie, które sprawia historia Dawida. Nie współczujemy wcale jego pojedynkowi z rubasznym olbrzymem Goliatem. Nie w taki przecie podstępny sposób Polideukes zwalczył olbrzyma Amika w wyprawie Argonautów: zabić z procy – po naszemu z fuzji – beztroskiego przeciwnika, to nie bohaterski czyn. Ale dziejopisowi oczywiście nie chodzi o bohaterstwo. – Pierwsza połowa biografii Dawida – do śmierci Saula – ma kilka pięknych rysów, ale tu właśnie dały się we znaki dublety. Wygnaniec przy dworze króla filistyńskiego Achisa przypomina Temistoklesa i Koriolana; ale tu znowu judejski popęd do fortelów zepsuł całą opowieść. Otrzymawszy od szlachetnego króla miasto, pustoszy ziemię jego sprzymierzeńców, królowi zaś mówi, że plądruje wsie Izraela; żeby zaś ten nie dowiedział się o prawdzie, „nie żywił Dawid męża ani niewiasty” napadniętych krajów. Tego przecie ani Temistokles ani Koriolan nie robili. – Druga połowa – historia Dawida-króla – prawie cała jest napełniona jego sprawami haremowymi i ich skutkami – Betsaba, Ammon, Tamara II, Absalom Abisag, Adoniasz. Sprawy to ogromnie ciekawe; Hellenowi musiały one przypominać dzieje haremowe królów perskich, opisane przez Ktezjasza, o których nam daje pojęcie Plutarchowa biografia króla Artakserksesa. Kiedy niekiedy budzą one współczucie dla nieszczęsnego i wcale nie mężnie zachowującego się króla; ale to współczucie doszczętnie niszczy szatański testament, który on zostawia swemu synowi. l Hellen, dowiedziawszy się, że ten Dawid jest uważany przez Judejczyków za idealnego króla-bohatera, miał wszelkie prawo za taki ideał podziękować.
Dwie pozostałe księgi królewskie pod względem literackim stoją o wiele niżej, jeżeli nie liczyć powieści o sądzie Salomona, dającej ładną, chociaż nie najlepszą wariację wędrującego motywu.
Mówię tu tylko o wtrąconych w ogólne opowiadanie poszczególnych powieściach, więc poniekąd o rodzynkach w cieście. O samym bowiem cieście nic dobrego powiedzieć nie możemy. Jest ono nawet miejscami wprost nie do zniesienia; i kto narzeka np. na nudny charakter „katalogu okrętów” w drugiej pieśni Iliady, temu bym kazał za pokutę odmówić głośno rozdział Num. VII – ale cały, wszystkie 89 wierszy”. (…) „Na pytanie, jakie jest wielkie przykazanie w Zakonie, Pan Jezus odpowiedział: „Będziesz miłował Pana Boga twego ze wszystkiego serca twego... toć jest największe i pierwsze przykazanie. A wtóre podobne jest temu: będziesz miłował bliźniego twego, jako samego siebie”. Na tym miejscu Ewangelii przede wszystkim oparta jest nasza ocena chrześcijaństwa jako religii miłości.
A jednak w obu przykazaniach Pan Jezus literalnie cytuje Torę, a więc zakon Mojżeszowy. I apologeci tego ostatniego pozornie mają słuszność, utrzymując, że w zasadzie chrześcijaństwo nic nowego ludzkości nie dało, nic takiego, czego by już nie było w zakonie Mojżeszowym. Ale właśnie tylko pozornie.
Oba bowiem przykazania są wzięte z różnych części Tory –- pierwsze z Powtórzenia, drugie z księgi Lewickiej; i właśnie to połączenie było arcydziełem twórczej interpretacji, dzięki czemu i jedno i drugie otrzymało nowe znaczenie, właśnie to, które różni chrześcijaństwo od judaizmu.
W pierwszym – miłość Boga, wskutek jej połączenia z miłością człowieka, otrzymała znaczenie owego serdecznego kochania, które odczuwamy dla drogich nam ludzi, tylko w jeszcze większym, spotęgowanym stopniu, i została wyzwolona z pod nawałnicy strachu, która ją, jak widzieliśmy, zastąpiła w trwożliwych umysłach Izraela. W Zakonie bowiem owa miłość była połączona nie z tym kochaniem, lecz z jednej strony – ze skrupulatnym pisaniem na ręce i na podwojach, a z drugiej – z przykazaniem nienawiści dla narodów Chanaanu.
Ale nas tu szczególnie obchodzi przykazanie drugie. W Zakonie bowiem brzmi ono w sposób następujący (według hebrajskiego tekstu): „Nie będziesz szukał pokuty, ani pamiętał krzywdy synów narodu twego, lecz będziesz miłował bliźniego twego jako samego siebie”. A więc według Jehowy bliźnim jest tylko „syn narodu twego”: Chrystus zaś wyrwał przykazanie miłości ku bliźniemu z tego ograniczającego sąsiedztwa i, łącząc je z przykazaniem miłości Boga, dał mu to znaczenie, w którym je rozumiemy my, chrześcijanie. Bogu bowiem przeciwstawia się tylko człowiek, jako taki: Bóg nad nami i ludzkość dokoła nas, – oto wskazane przedmioty naszej miłości, nie jednakowej w swym stopniu, lecz jednakowo obowiązującej: skoro zaś tak, to słusznie nazywamy chrześcijaństwo religią miłości, i słusznie odmawiamy imienia chrześcijanina temu, który tego podwójnego przykazania „miłości chrześcijańskiej” nie spełnia. I niech nam tu nie wtrącają, że takich jest dużo, i że z drugiej strony i żydostwo wydało w nowszych czasach niemało ludzi szlachetnych, wyznających w teorii i w praktyce przykazania miłości wlaśnie w tym znaczeniu, jakie miał na względzie Chrystus – ich prototypem jest Natan Mądry Lessinga. Nie o nich nam tu chodzi, lecz o religię judaizmu i po części o religię Izraela, o ile ona była źródłem judaizmu.
A więc dla Izraelity i dla Judejczyka obcy w żaden sposób nie będzie „bliźnim”: po części pochodzenie od Abrahama, tj. pokrewieństwo rasowe, w każdym zaś razie wyznanie Jehowy – oto ten mur spiżowy, co dzieli bliźnich od tych, co nimi nie są. Nie znaczy to jednak, że tylko pierwsi mają być przedmiotem miłości, drudzy tylko przedmiotem nienawiści lzraelity i Judejczyka; musimy tu skonstatować rozwój w kulturze umysłowej ludu Jehowy, ale niestety, znowu tylko rozwój ku gorszemu. I tylko poznanie tego rozwoju da nam środki do pogodzenia tych rażących przeciwieństw, których pełne są księgi Zakonu.
Należy bowiem żywo pamiętać, że lud Jehowy w swych trzechtysiącletnich dziejach doświadczył trzech okresów zasklepienia się wobec obcych narodów.
Pierwszy okres tego zasklepienia zaczyna się od reformy proroczej, a więc od czasów Ezekiasza (VIII w.) do niewoli babilońskiej (VI w.); skutki tego zasklepienia się zostały ustalone dzięki reakcyjnej reformie Ezdrasza (V w.); ich wykładnikiem jest Tora z prorokami mniej więcej w swym teraźniejszym stanie.
Drugi okres zasklepienia zaczyna się od reformy faryzeuszowskiej, spowodowanej przez hellenofilstwo sadduceuszów; jego szczytem jest powstanie machabejskie. Wykładnikiem skutków tego drugiego okresu jest literatura apokaliptyczna począwszy od Daniela oraz pierwotne warstwy Miszny.
Trzeci okres zasklepienia zaczyna się od zburzenia świątyni przez Tytusa; jego wykładnikiem jest Talmud.
Te dwa ostatnie okresy nosiły wyraźnie antyhelleński charakter; ale i pierwszy, o szereg stuleci wyprzedzający pierwsze zetknięcie się judaizmu z hellenizmem, o tyle był antyhelleński, o ile antyhumanitarny. Jak widać z tego schematu, Talmud – wraz z aneksami – był ostatnim słowem antyhelleńskiego nastroju żydostwa; nie był on jednak ostatnim słowem żydostwa w ogóle. Urok hellenizmu jest bowiem niezwyciężony; zaczął on i po Talmudzie oddziaływać na Żydów, i gdyby moim zadaniem było wyłuszczenie dalszego rozwoju ich kultury – pokazałbym, że ten rozwój stanowiła wciąż wzmacniająca się hellenizacja żydostwa w jego najbardziej wybitnych przedstawicielach.
Zaczyna się ona wówczas, kiedy Żydzi wyświadczyli ludzkości ogromną usługę, jako łącznik między Arabami i chrześcijanami, i wpuścili do europejskiej kultury nowy prąd hellenizmu, tłumacząc dzieła helleńskiej literatury i nauki, które się zachowały w skarbnicy Arabów; oczywiście to obcowanie z hellenizmem nie mogło nie wywrzeć pewnego wpływu na ich umysłowość. Było to w ostatnich stuleciach średniowiecza; wkrótce potem zaczęło się Odrodzenie, nowa hellenizacja europejskiej ludzkości z Żydami włącznie. Były to właśnie czasy, kiedy córka Szajloka porzuciła ponury dom swego ojca i uciekła z owym Lorenzo, który zapewne nie był Wawrzyńcem Wspaniałym Medyceuszem, ale może nie zupełnie przypadkowo otrzymał od poety imię tej najbarwniejszej postaci Odrodzenia. „Kupiec wenecki” nie jest dramatem symbolicznym, ale jak każde genialne dzieło zawiera w sobie ideę, a więc i symbol.
Powtarzam, nie będę tu mówił o tej hellenizacji, ale proszę o niej pamiętać. Grzechy Talmudu są nie do przebaczenia; widać to chyba już z prób, które przytoczyłem w ciągu tej rozprawy, a przecie była to kropla z morza. Ale nie należy o te grzechy oskarżać tych, co będąc potomkami jego twórców, dziś stoją na daleko wznioślejszym stanowisku; to byłoby nie do przebaczenia również.
Postarajmy się więc przedstawić sobie dyktowany przez religię stosunek Izraela do obcokrajowców przed owym pierwszym zasklepieniem się, tj. przed reformą proroczą. Jedną próbę już mieliśmy wyżej; jest nią modlitwa króla Salomona, aby Jehowa wysłuchał także i cudzoziemca, jeżeli ten będzie modlił się na tym miejscu, – tj. w tej samej świątyni, wstęp do której został mu potem pod rygorem śmierci zakazany. Ogólny nastrój Izraela owych czasów zawarty jest w następującej przestrodze – jednej z najpiękniejszych w całym Starym Testamencie: „Będzie li przychodzień mieszkał w ziemi waszej, a będzie przebywał między wami, nie urągajcie mu, ale niech będzie między wami jako syn ziemi waszej; i będziecie go miłować jako sami siebie, boście i wy byli przychodniami w ziemi egipskiej”.
Nie daremnie jednak ową modlitwę przypisuje się właśnie królowi. Królowie bowiem byli naturalnymi opiekunami cudzoziemców w Izraelu, tak samo jak i u innych narodów. Należało przy tym odróżnić takiego obcokrajowca, który zamieszkiwał wśród Izraela (tzw. ger), od takiego, co tylko przyjeżdżał (tzw. nochri); ostatniego czczono, ponieważ szerzył sławę Izraela śród narodów, pierwszego tylko tolerowano. Ale życie jego było za królewskich czasów zupełnie znośne. Co prawda, musiał on mieszkać śród swoich współwyznawców w oddzielnych ghetti; ale tam mógł żyć według swoich obyczajów, a więc i stawiać ołtarze swoim bogom. To znaczy, że nie wymagano od niego, aby się formalnie przyłączył do gminy Jehowy, tj. dał się obrzezać. Małżeństwa między Izraelitami i „gerami” też były dozwolone. Świadczy to wszystko o dość wolnych, przyjaznych stosunkach między jednymi i drugimi; że były one i dla Izraelitów korzystne o tym – prawda, że w trochę dziwny sposób – świadczą niektóre przepisy Tory. Tak Dt. XIV 20: „A cokolwiek zdechliną jest, nie jedzcie z niego: przychodniowi, który jest między bramami twymi, daj, żeby zjadł, albo mu przedaj: boś ty jest lud święty Pana Boga twego”, albo Dt. XXIII 19: „Nie pożyczaj bratu twemu na lichwę pieniędzy, ani zboża, ani żadnej innej rzeczy, ale obcemu; lecz bratu twemu tego, czego mu trzeba, bez lichwy pożyczysz” (...).
Do jakiego stopnia doszła intolerancja względem nieobrzezanych za czasów judaizmu, o tym wyraźnie świadczy jeden wypadek, o którym mówi Józef w swojej autobiografii. Kiedy już się zaczęło powstanie przeciw Rzymowi, i Józef nim kierował w Galilei, przyszli do niego jako pomocnicy dwaj książęta z Dziesięciogrodzia z jazdą, orężem i pieniędzmi – a więc pod każdym względem pożądani sprzymierzeńcy. Otóż do nich przyczepili się Judejczycy: „jeżeli chcecie zostać u nas, musicie dać się obrzezać”. Józef – tak  mówi on sam – zaczął im perswadować, że „należy pozwolić wszystkim służyć Bogu według własnej woli, nie zaś z przymusu”, i że „byłoby źle, gdyby ci goście mieli żałować, że udali się do nas”; i przez pewien czas rzeczywiście zostawiono książąt w pokoju. Ale wrogie Józefowi stronnictwo skorzystało z tej jego pobłażliwości i zaczęło podjudzać motłoch przeciwko niemu; i wkrótce znowu zebrał się tłum przy domu książąt, grożąc zabiciem ich, jeżeli nie dadzą się obrzezać. Nastrój tłumu był taki stanowczy, że Józef się zląkł: zapłacił im za ich konie i na łódce przewiózł na tamten brzeg jeziora, tj. właśnie do tego Dziesięciogrodzia, z którego do niego przyszli. Wyświadczył im przez to bardzo kiepską przysługę; „ale”, mówi „wolałem, żeby ich zabito w ziemi Rzymian, byle nie w mojej”.
Smutny koniec tego powstania w r. 70 położył kres praktycznej nietolerancji Judejczyków względem ger’ów: teraz nie oni już byli gospodarzami w swojej ziemi, nie od nich zależało przepisywanie cudzoziemcom, na jakich warunkach mogą u nich zamieszkiwać. A kiedy i nowe, rozpaczliwe ich powstanie za Hadriana zostało stłumione, praktyczne jego skutki były jeszcze gorsze: teraz już Judejczykom zabroniono mieszkać w ich byłej stolicy, która straciła nawet imię Jerozolimy i urzędowo była nazwana Aelia Capitolina, i to obrzezanie, do którego chcieli zmuszać wszystkich żyjących między nimi, zostało zakazane nawet im samym.
Ale im groźniejsza była dla nich rzeczywistość, tym chętniej szukali oni pociechy w rajskiej krainie ułudy, w marzeniach o Nowej Jerozolimie i o swoim w niej życiu. Jaki więc będzie tam los ger’ów? Na to były u rabinów dwa poglądy, i oba w nader smutny sposób świadczą o niszczycielskim wpływie owego trzeciego zasklepienia
Według jednego z tych dwóch poglądów w ogóle nie powinno być ani jednego cudzoziemca w nowym Izraelu: potomkowie Abrahama, powróciwszy do ziemi obiecanej, będą tam obcować wyłącznie między sobą. Gerowie są niepotrzebni, ba, nawet szkodliwi: oni już przedtem zatrzymywali przyjście Mesjasza.
Przedstawiciele drugiego poglądu byli praktyczniejsi. Co będą robili nowi Izraelici w Nowej Jerozolimie? Oczywiście, będą służyli Bogu – to przecie jest ich przeznaczenie; ta zaś służba wypełnia cały ich czas – nie jest to żadną przesadą, jeżeli pamiętać np., że pobożność każe każdemu Izraelicie trzy razy dziennie modlić się w świątyni. Ale skoro tak, to kto będzie za nich i dla nich zajmować się gospodarstwem? Otóż to właśnie będzie obowiązkiem ger'ów i w ogóle cudzoziemców”...
W dalszym ciągu swych rozważań T. Zieliński zahacza o kolejne szczegółowe (i szczególne!) cechy myślenia narodowego. „Dotychczas– pisze – mieliśmy do czynienia ze stosunkiem Judejczyków do cudzoziemców w ich własnym kraju; ważniejsza jednak – wobec rozmiarów judejskiego rozproszenia – jest kwestia ich stosunku do tych, co byli dla nich nie gośćmi, lecz gospodarzami.
Przykładami były tutaj dla Judejczyków w interesujących nas czasach dwie poprzednie niewole, egipska i babilońska; i oczywiście tylko z tego punktu widzenia mają one znaczenie także i dla nas. Otóż co do pierwszej, to wielkie kłopoty sprawia apologetom pewien epizod w przededniu wyjścia Izraela z ziemi egipskiej. Mówi bowiem Jehowa do Mojżesza: „Dam łaskę ludowi temu (tj. Izraelowi) u Egiptjanów; i gdy wychodzić będziecie, nie wynidziecie próżni, ale prosić będzie niewiasta (izraelicka) u sąsiady swej i gospodyni swej (Egipcjanki) naczynia srebrnego i złotego i szat; i włożycie je na syny i na córki wasze i złupicie Egipt”. Tak się też stało: korzystając z dobrodusznej ufności Egipcjanek, Izraelitki pożyczyły u nich „naczynia srebrnego i złotego i szat bardzo wiele” – bo też Jehowa „dał łaskę ludowi przed Egiptjany, że im pożyczali” – i uciekły. Udział Jehowy w tej niepięknej sprawie jest podwójny: naprzód daje Mojżeszowi nieuczciwą radę, a nadto pomaga ją uskutecznić, dając swemu ludowi „łaskę u Egipcjan”; ale już nieraz widzieliśmy, że Pismo chętnie przypisuje Bogu to, co byłoby zanadto haniebne dla człowieka. Toteż apologeci byli w wielkim kłopocie, chcąc usprawiedliwić ten boski podstęp. Już za czasów judaizmu został wynaleziony następujący argument, mający nawet dziś swoich zwolenników: przecie Izrael przez cztery stulecia pełnił niewolniczą służbę u Egipcjan – cóż dziwnego, że upomina się teraz o swoją zapłatę? – Niechaj będzie, odpowiem; chętnie oddaję mu na złupienie cały skarb faraona. Ale tu chodzi nie o niego: Izraelitki zwracają się każda do swej „sąsiady i gospodyni”, a więc do ludzi, którzy dzięki ohydnemu paskarstwu ich przodka Józefa byli takimi samymi niewolnikami jak i one; zwracają się, nadużywając ich dobroci i zaufania, z prośbą o pożyczenie sprzętów i ozdób, rzekomo dla służby swemu Bogu – i w taki sposób odbierają im ostatnie klejnoty, które im pozostawił ów Józef. Czy byłoby to możliwe w stosunku do rodaków? Oczywiście Izraelowi zaleca się podwójną moralność, jedną w obcowaniu ze swoimi, włącznie z przykazaniem „nie kradnij”, drugą w stosunku do tego ludu, u którego mieszka. I tej deprawującej podwójnej moralności Izrael w swej całości nie przezwyciężył już nigdy (...). W ogóle hasłem Judejczyków w rozproszeniu było – suis legibus vivere, im dalej, tym bardziej. A to znowu z konieczności musiało przyprowadzić do sprzeczności w teorii i do konfliktów w praktyce.
Tu jednak, mówiąc o poganach, musimy odróżniać Hellenów od Rzymian. Wymaganie względem jednych i drugich było jednakowe, ale odpowiedź nie koniecznie była ta sama.
Weźmy naprzód miasta helleńskie – one przecie pierwsze zetknęły się z Judejczykami. A więc Gaza, Tyr, Damaszek, Antiochia, Aleksandria. Śród nich tworzą się gminy judejskie, ale i ich obywatele mieszkają w Jerozolimie. Gminy judejskie stawiają swoje wymaganie: „chcemy żyć według naszych praw”. – „Dobrze”, odpowiadają Hellenowie, „ale niech i nasi obywatele u was żyją według swych praw własnych”. – „Nie, na to pozwolić nie możemy; jeżeli chcą żyć śród nas, muszą się zrzec swoich bałwanów, poddać się obrzezaniu i w ogóle przyjąć zakon Mojżesza”. – „Cóż to za bezczelność?” odpowiedzą tamci; „wymagacie od nas tego, czego nam nie dajecie?”. Na to Judejczyk, jeżeli był szczery, mógł odpowiedzieć tylko jedno: „No tak, boć my jedni mamy prawdziwą wiarę”; ale jest rzeczą zrozumiałą, że ta odpowiedź nie bardzo trafiała do przekonania Hellenowi.
Ale nawet niezależnie od zachowania się palestyńskich Judejczyków wobec cudzoziemców, owo wymaganie musiało wywołać oburzenie ze strony Hellenów. „Żyć według swoich praw” – co to znaczy? No, między innymi – święcić szabaty. A ponieważ święcenie szabatu nie daje się połączyć ze służbą wojskową – zwolnienie od tej służby. To jest, innymi słowy: „wy, nasi gospodarze, broniąc swych siedzib, będziecie bronili i nas; ale my w obronie naszego wspólnego gniazda żadnego udziału brać nie będziemy”.
Jest to oczywiście nowe, wyraźne pogwałcenie zasady sprawiedliwości. W praktyce nie zawsze Judejczykom udawało się uzyskać ten niesłychany przywilej: widzimy ich kilkakrotnie w wojskach państw helleńskich i później w wojsku państwa rzymskiego, i nasze źródła niestety nie dają nam odpowiedzi na pytanie, w jaki sposób tę służbę udało się im pogodzić z przykazaniami o szabacie. To jednak jest niewątpliwe, że ta zgoda w żaden rozsądny sposób nie mogła być osiągnięta. Toteż zwolnienie od służby wojskowej, jako skutek zasady „żyć według swoich praw”, pozostawało celem polityki judejskiego rozproszenia – jak wiadomo, nawet w nowszych czasach. Często im się to udawało; ale możemy być pewni, że taki przywilej, zawdzięczany jedynie uporowi gmin i zręczności ich kierowników, wbrew najbardziej elementarnej sprawiedliwości, jeszcze bardziej oburzał przeciwko nim ich otoczenie pogańskie.
Należy raz jeszcze podkreślić, że owo uchylanie się od służby wojskowej było skutkiem niemożliwości uzgodnienia jej z obowiązkowymi przepisami szabatowymi – nie zaś organicznego tchórzostwa ludu judejskiego; nie dziw jednak, że źle względem niego usposobieni Hellenowie nie bardzo odróżniali jedną pobudkę od drugiej. Można jeszcze dodać, że sama Tora w swych przepisach o służbie wojskowej w sposób bardzo tkliwy troszczy się o tchórzów; powiedziane jest bowiem: „Który jest człowiek bojaźliwy i serca lękliwego, niech idzie i wróci się do domu swego, by nie kaził serca braciej swej, jako on sam strachem jest przerażony”. Wątpię, żeby jakiekolwiek inne prawodawstwo ustanawiało taki przywilej tchórzostwa; wątpię też, żeby on się dawał utrzymać kiedykolwiek w praktyce. Raczej możemy przypuścić, że mamy i tu, – co nieraz było zauważone w Powtórzeniu, – przepis zupełnie niepraktyczny, papierowy. Ale bądź co bądź, zarzut tchórzostwa należy do tych, które już za pogańskich czasów czyniono Judejczykom; spotykano go u Apoloniusza Molona, jak o tym świadczy Józef, i u Eliusza Arystyda.
A jednak właśnie ten nieprzyjazny stosunek helleńskiego społeczeństwa do Judejczyków i odwrotnie  dopomógł im, kiedy Rzymianie zaczęli się wtrącać do spraw wschodu. Rzymianie bowiem występowali jako wrogowie Seleucydów, którzy już od czasów Antiocha III Wielkiego widzieli w nich główne niebezpieczeństwo dla swego mocarstwa; nie dziw więc, że Judejczycy ze swoją opozycją przeciw tym samym Seleucydom znajdowali w nich sprzymierzeńców bardzo życzliwych i czynnych. Już za czasów machabejskich zostało zawarte pierwsze przymierze, albo przynajmniej porozumienie się między powstańcami judejskimi i Rzymianami; nie ulega wątpliwości, że tylko dzięki przychylności Rzymu mogło powstać samodzielne królestwo Hasmonejów. Co prawda ich nadużycia nie mogły być tolerowane; niszczycielska polityka Aleksandra Janneusza w stosunku do otaczających helleńskich miast – latrocinia, jak ją nazywano – doprowadziła do reakcji, której inicjatorem został Pompejusz i jego legat Gabiniusz. I znowu się Judejczykom powiodło: wybuchła wojna domowa, i wróg Pompejusza Cezar został wcale naturalnie czynnym ich opiekunem. Toteż był on ich bożyszczem; nikt tak rzewnie nie opłakał jego zgonu, jak judejska gmina w Rzymie. Ta sama gra powtórzyła się raz jeszcze z takim samym skutkiem w wojnie domowej między Antonim a Oktawianem, późniejszym Augustem: znowu zwyciężył ten, co był wrogiem wroga Judejczyków.
Dzięki temu powodzeniu Judejczycy mogli uzyskać od Rzymian szereg przywilejów w Palestynie, ale także i w rozproszeniu. Główną zasadą było tu wymienione już prawo: suis legibus vivere; ale to prawo, zachowywane przez Rzymian według możliwości w stosunku do wszystkich narodów, u Judejczyków, wskutek osobliwego charakteru ich leges, przybierało charakter wprost wyjątkowy i w swej wyjątkowości niesłychany. – „Chcemy służyć naszemu Bogu”.– Oczywiście Rzym nic przeciwko temu nie miał. tolerancja była główną zasadą jego polityki religijnej. – „Ale ta służba naszemu Bogu jest niezgodna ze służbą innym bogom, których my uważamy za bałwany i w najlepszym razie za «nice»”. – A więc zwalnia się Judejczyków od oddania im jakiejkolwiek bądź czci i nawet kiedy kult geniusza cesarza staje się ogólnopaństwowym na zachodzie, a kult samego cesarza na wschodzie, Judejczyków to nie dotyczy: mają oni swą własną przysięgę. – „Ale nasz Bóg zabrania nam wszelkich podobieństw”. – A więc kohorty Witeliusza w wyprawie przeciwko Arabom, wbrew wygodom strategii, omijają Judeę, aby jej nie zeszpecić widokiem cesarskich popiersi na swych sztandarach. – „Ale nasz Bóg wymaga od nas obrzezania”. – To według naszych praw nazywa się kaleczeniem i jest surowo zakazane; ale skoro to jest częścią waszego kultu, niech tak będzie. – „Ale ośrodkiem tego kultu jest na obczyźnie synagoga”. – A więc pomimo zakazu wszystkich w ogóle kolegiów czyni się dla synagogi wyjątek. „Ale nasz Bóg wymaga od nas zupełnej bezczynności w dnie szabbatowe”. – A więc rozkazuje się, żeby sprawy sądowe, w których Judejczycy biorą udział jako strony albo świadkowie, nie odbywały się w dnie szabbatu; nie dość na tym, pozwala się tym Judejczykom, którzy są upoważnieni do odbierania burs państwowych, aby w razie rozdawania tychże burs w dnie szabbatowe mogli przychodzić po swoje dnia następnego. – „Ale święcenie szabbatów jest niezgodne ze służbą wojskową, więc chcemy być od niej zwolnieni”. – No, to już chyba zanadto; ale, jak widzieliśmy, czasami udawało się uzyskać nawet i ten przywilej ostateczny.
Skąd ta niesłychana pobłażliwość władców świata względem żywiołu, wcale nie cieszącego się ich sympatią? Rozumiemy łaski rzymskich magnatów i cesarzy dla Hellenów – uznawali, że od nich pochodzi wszechświatowa i ich własna kultura, rozkoszowali się w ich dziejach, w ich literaturze, sztuce, ustroju życia. O Judejczykach nie słyszymy ani jednego pochlebnego słowa, owszem, uważano ich za najnieużyteczniejszy naród na świecie, despectissima gens, jak mówi Tacyt; a jednak pozwolono im zająć zupełnie wyjątkowe stanowisko w państwie. Jak to wytłumaczyć? – Po części, jak widzieliśmy, tym, że na ich szczęście Rzym prawie zawsze występował jako wróg ich bezpośrednich wrogów; ale obok tego powinniśmy zaznaczyć istnienie innych przyczyn, mniej widomych, ale za to stałych: zacietrzewionego uporu pospólstwa judejskiego i zręczności jego wodzów z jednej strony, lekceważenia – z drugiej. Tak jest, lekceważenia. Przecie „Jakób jest taki maluczki”, jak mówi prorok. Nie dziwimy się, jeżeli Hellenowie w Damaszku lub Gazie byli oburzeni, że Judejczycy, żądając własnych praw dla swoich gmin w tych miastach, jednocześnie odmawiali takich samych praw helleńskim kołom w Jerozolimie; ale czym była Jerozolima w porównaniu z ogromem państwa rzymskiego? Mógł więc Rzym, jako dobroduszny olbrzym, spokojnie znosić tę nierówność, w zasadzie oburzającą, w praktyce nieszkodliwą; mógł nawet, jak widzieliśmy, wyznaczyć karę śmierci dla własnych obywateli, którzyby przekroczyli zakazane progi świątyni jerozolimskiej.
A więc opór, zręczność, lekceważenie – i więcej nic? Może i jeszcze coś. W Talmudzie czytamy ładną historyjkę, anachronistycznie przeniesioną do chwili wzięcia Babilonu przez Medów, czyli Persów. Wielka trwoga ogarnęła gminę judejską: opowiadano bowiem straszne rzeczy o intolerancji magów, tj. kapłanów medyjskich, w stosunku do obcowyznawców. Stary rabin Jochanan siedzi, spokojnie głaszcząc swoją siwą brodę i czeka, aż ucichną lamenty, a potem pyta: „A czy magowie przyjmują – łapówki?” – „A i owszem”, odpowiadają mu, „bardzo chętnie”.– „No, skoro tak, to nie ma powodów do rozpaczy”.
Bądź co bądź – przywileje zostały osiągnięte. To właśnie było przyczyną gniewu Rzymian starej szkoły: „zwyciężeni zwycięzcom narzucili swoje prawa”, wołał Seneka (victi victoribus leges dederunt). Ale to wcale nie spowodowało polepszenia stosunków ludu judejskiego do Rzymu: odczuwano wdzięczność dla pewnych jednostek, jak dla Cezara, np., nie zaś dla władzy rzymskiej w ogóle. Zbyt wielka była nienawiść, zaszczepiona przez Torę i proroków w umysłowości judejskiej w stosunku do narodów, i również zarozumiałość, z którą ów lud, jako lud rzekomo wybrany, stawiał siebie wyżej od wszystkich innych (...)”.
Wydaje się, że to oburzenie, które w T. Zielińskim budzi żydowski fanatyzm i siła przebicia, jest raczej słabo ugruntowane, choć z etycznego punktu widzenia zrozumiałe. Bo przecież nie tylko Żydzi bywali dotknięci narodową megalomanią, lecz np. w mało mniejszym stopniu Niemcy, Chińczycy, Rosjanie czy Ukraińcy, które to narody tylko w XX wieku popełniły tyle makabrycznych zbrodni na innych ludach, że żydowskie zbrodnie tego rodzaju niby to popełnione w przeszłości, wcale nie wyglądają aż tak strasznie, jak to przedstawiają   antysemici.
Jeśli zaś chodzi o skłonność Żydów do narzucania innym etnosom swych żydowskich wyobrażeń i stereotypów myślenia, nie jest to również żaden ewenement czy wyjątek, lecz zwykła psychospołeczna prawidłowość, odnotowywana powszechnie. „Każda cywilizacja wierzy, że jedynym właściwym i jedynym do pomyślenia jest jej sposób bycia, że musi nawrócić na niego cały świat bądź światu go narzucić; jest dla niej równoznaczny z soteriologią – otwartą bądź zakamuflowaną – a w istocie jest to elegancki imperializm, który jednak traci na elegancji w chwili, gdy zaczyna mu towarzyszyć przygoda militarna. Imperiów nie zakłada się tylko przez kaprys. Podporządkowuje się innych, aby was naśladowali, aby się wzorowali na was, na waszych zachciankach i zwyczajach; następnie pojawia się perwersyjny imperatyw – chęć uczynienia z nich niewolników, aby kontemplować w nich pochlebczy lub karykaturalny wizerunek siebie. Zgodzę się, że istnieje jakościowa hierarchia imperiów: Mongołowie i Rzymianie nie ujarzmiali narodów z jednakich powodów i ich podboje nie przyniosły tych samych skutków. Co wszakże nie znaczy, że nie byli w równej mierze biegli w unicestwianiu przeciwnika przez redukowanie go do ich obrazu” (Emil Cioran, Historia i utopia).
W świetle tych słów zarzuty profesora Zielińskiego pod adresem Żydów wydają się być dość stronnicze. Nieco przesadne są np. wywody profesora z drugiego tomu Hellenizmu a judaizmu: „Dla Judejczyka jego bóstwo było realną osobistością, owym Jehową, który obrał sobie jego lud między wszystkimi, zakazując mu surowo wszelkiej służby bóstwom innych narodów, jako nieposiadającym żadnego udziału w prawdzie; wniosek z tego przekonania znalazł najjaskrawszy wyraz w słowach, z którymi Ezdrasz zwraca się do Jehowy: „Tyś dla nas stworzył ten pierwszy świat, pozostałe zaś narody, pochodzące od Adama, uważałeś za nic, za ślinę; za krople spływające z naczynia, miałeś ich obfitość... Jeśli zaś dla nas stworzyłeś ten świat, dlaczego nie posiadamy tego świata?”. To było napisane jeszcze przed trzecim, ostatecznym zasklepieniem się ludu Jehowy, którego wynikiem był Talmud; nie dziw, że tam nienawiść przeciwko narodom jest jeszcze większa. Nie powiem, żeby nie zawierał on żadnych przepisów zewnętrznie szlachetnych i humanitarnych; ale nam tu chodzi o ducha, nie o zewnętrzny wygląd. A jaki jest ten duch, o tym świadczą takie miejsca jak Nas. 30: „Czy mają Izraelici dawać jałmużnę ubogim śród pogan albo grzebać ich umarłych? Owszem, mają, ale tylko aby mieć od nich spokój”. Oczywiście to fatalne zakończenie nastręcza czytelnikowi podejrzenie także co do innych humanitarnych przepisów Talmudu: może one wszystkie mają za podstawę chęć spokoju od gojów? Nic dziwnego, że to zakończenie zostało w nowszych czasach obficie wyzyskane przez antysemitów; apologeci się bronią, ale bardzo niezgrabnie. Właściwa zaś obrona zawiera się w tym, co wymieniłem wyżej: że między Talmudem a dzisiejszym żydostwem, a przynajmniej jego znaczną i lepszą częścią, leży – hellenizacja.”...
Będąc świadomym bezkompromisowości swych wypowiedzi  Zieliński uważa za wskazane wysunięcie pewnych tez, mających niejako usprawiedliwić jego twierdzenia. W zakończeniu swego dzieła pisze, dość przekonująco zresztą: „Celem moim– powiada – było przedstawienie judaizmu nie samego w sobie i nie takiego, jakim się przedstawiał swoim wiernym, lecz takiego, jakim się wydawał lub musiał się wydawać Hellenom, do których się zwracał na drogach prozelityzmu. Przypominam ten zasadniczy punkt widzenia z całym naciskiem. Nie wątpię, owszem wiem o tym z całą pewnością, opierając się na analogii poprzednich doświadczeń – że oświetlenie judaizmu w tej rozprawie wyda się niesłusznym prawowiernemu wyznawcy zakonu Mojżesza, utożsamiającemu ten zakon i swoją własną wiarę z judaizmem; ów wyznawca bowiem wnosi do swojej krytyki, lub raczej do swojej rezygnacji z wszelkiej krytyki, takie czynniki, które z konieczności musiały być przeze mnie usunięte w toku tego badania. Tradycje familijne, upominania rodziców w najbardziej wrażliwym wieku, obyczaj przyjęty bez krytycznego roztrząsania, natomiast z całą miłością młodocianej duszy, jego łączność z najbardziej stanowczymi i uroczystymi chwilami życia rodzinnego – wszystkie te momenty i szereg innych tworzą w oczach wyznawcy piękną tęczę dokoła jego wyznania, i nie dziw, że nieświadomie przenosi on urok tej tęczy na to, co ona otacza, i widzi w owym pięknie organiczną cechę samego wyznania. Nie jest wcale moim zamiarem zamącać to dobre i szlachetne uczucie; już powiedziałem, że nie chcę nikogo ani gorszyć ani nawracać.
Ale powiedziałem także, że w tej książce mam do czynienia nie z samym judaizmem i tym bardziej nie z jego odbiciem w duszy jego wyznawców, lecz przeciwnie, z jego odbiciem w duszy tych Hellenów, do których ci jego wyznawcy się zwracali. A to znaczy, że wszystkie te czynniki, o których była mowa przed chwilą, działały nie w kierunku przychylnym dla nowej wiary, lecz w kierunku wprost odwrotnym. Przypomnę piękne słowa, w których Platon karci owych nieszczęsnych, „co zostali odszczepieńcami w stosunku do opowiadań, słyszanych w wieku dziecinnym od piastunek i od matek, w stosunku do wszystkiego tego, co towarzyszy ofiarom i modlitwom, oraz widowiskom świętym, i co wywiera taki potężny urok na duszę młodocianą, kiedy rodzice w wyrazach najbardziej uroczystych błagają bogów o błogosławieństwo i dla siebie i dla swych dzieci”. I pytanie było takie: czy posiadał judaizm sam w sobie takie zalety, taki urok, aby z powodzeniem mógł walczyć przeciw owym czynnikom? To pytanie stawiałem sobie w każdym rozdziale, w każdym paragrafie skończonej teraz rozprawy; ono właśnie stanowi największą różnicę między nią i pracami moich poprzedników. Otóż odpowiedź wszędzie była przecząca – musiała być przecząca, gdyż inaczej być nie mogło wobec osobliwości judaizmu z jednej strony a hellenizmu z drugiej”...
Oczywiście, jeśli rzeczywiście tylko ten cel przyświecał naszemu profesorowi, to żadna z nim polemika nie jest ani możliwa, ani potrzebna – dlatego, że wszystkie jego twierdzenia natychmiast nabierają charakteru hipotetycznego. Wypada jednak w tym miejscu zaznaczyć, że z punktu widzenia nowoczesnego religioznawstwa zarówno hellenizm, jak też judaizm (a przecież nie tylko one) wywarły znaczny wpływ na kształtowanie się kultury chrześcijańskiej.
*         *         *
            Wbrew ogólnie przyjętym poglądom Żydzi nie byli i nie są (podkreślmy to jeszcze raz) narodem „małym” – i to pod żadnym względem – w tym, jeśli chodzi o liczbę członków tego etnosu. Tak też było w starożytności. Już w czasach Jezusa z Nazaretu żyło na świecie około ośmiu milionów Żydów, przy tym w Palestynie tylko około  miliona, cała reszta w diasporze. Proporcjonalnie dziś musiałby ten lud liczyć grubo  ponad sto milionów członków.   I  tak  też  widocznie  jest,  przynajmniej  tak  twierdzą  rosyjscy  znawcy  tego  zagadnienia.  Ten naród zawsze odgrywał wielką i znaczącą rolę w dziejach ludzkości, jego kultura i wielojęzyczne piśmiennictwo są gigantyczne, a jego cywilizacja skutecznie stawiała i stawia czoło innym wielkim cywilizacjom świata.  Nie chodzi więc tylko o gołą liczbę, lecz i o „jakość” etnosu, a pod tym względem Żydzi tworzą naród pod wieloma względami znakomity.
A jednak nie wolno – ze względu na uczciwość intelektualną – wpadać w jednostronne uwielbienie, jeśli się chce adekwatnie ocenić dziejową rolę tego czy innego narodu. Zarówno antypatia, jak i sympatia mogą w tym względzie okazać się zgubne. T. Zieliński notuje: „Gminy Judejczyków istniały na całym obszarze państwa rzymskiego – „pełne ich były wszystkie ziemie”, mówi Sybilla, „pełne wszystkie morza”. Zewnętrzna asymilacja była posunięta bardzo daleko; Judejczycy, zapomniawszy o mowie rodzimej, przyjęli język grecki, jako środek obcowania nie tylko z otaczającymi ich poganami, ale nawet między sobą. Pismo święte Judejczyków było przetłumaczone na język grecki i dokoła niego powstała cala literatura judejska w języku greckim. Synagoga gościnnie otwierała swoje podwoje dla ciekawych śród pogan – a takich oczywiście nie brakowało – uprzystępniając im swe nabożeństwo już przez to samo, że jego językiem był język grecki. A pomimo to wszystko prąd judejski płynie śród morza helleńskiego niby prąd oleju, nie wywierając na to morze wpływu, i przy pierwszej okoliczności całkowicie się zeń wydzielając.
Należy bowiem dodać, że jednocześnie list rozwodowy pisze się i z tamtej strony – ze strony judejskiej. Pierwotne powodzenie prozelityzmu napełniło otuchą serca tych, co marzyli o władzy wszechświatowej w myśl znanej pretensji pseudo-Ezdrasza: „Skoroś dla nas stworzył ten świat – dlaczego go nie posiadamy?” Zjawili się fałszywi Mesjasze, starający się zużytkować to powszechne wierzenie, co prowadziło do powstań i obfitego przelewu krwi własnej i obcej – za Kaliguli w Aleksandrii, za Klaudiusza w Rzymie, za Nerona w Jerozolimie i całej Palestynie, za Trajana znów przeważnie w Aleksandrii, za Hadriana znów w Palestynie. Powodzenia nie miało – bo i nie mogło mieć – ani jedno, natomiast z każdym chybionym zamiarem opanowania świata rosła niechęć ku temu opornemu żywiołowi helleńskiemu, który unicestwiał wszystkie zamiary.
Pierwszym krokiem w kierunku opanowania świata był, jak widzieliśmy, grecki przekład Pisma, tzw. Septuaginta; toteż był on przez długi czas jedną z chlub judaizmu i dzień jego zakończenia świętowano w Aleksandrii, w miejscowej gminie judejskiej, jako święto narodowe. Teraz to się zmienia; wskutek przewagi prądu nacjonalistycznego powstaje opinia, że tłumaczenie Septuaginty było klęską narodową, ponieważ dało poganom prawo, posiadając ją, uważają siebie też za lud Boży. Zaczynają się z judejskiej strony zaczepki przeciw Septuagincie, dyskredytowanej, jak się zdaje, także dzięki użytkowi, który z niej robili chrześcijanie dla ufundowania swych dogmatów. Co prawda, jeszcze nie odważono się zamienić ją na hebrajski oryginał, albo też na jeden z kursujących w Palestynie aramejskich targumów, gdyż w rozproszeniu ani tego ani tamtego języka nie rozumiano; starano się jednak, i nie bez powodzenia – zwalczać ten stary przekład przez nowe – Akwili albo też Teodotiona, oba podobno z początku II w. po Chr. To się udało; możemy przypuścić, że właśnie słabość aleksandryjskiej gminy, prawie wytępionej za Trajana, przyczyniła się do tego zwycięstwa palestyńskiego judejstwa nad rozproszeniem. Ale naturalnie, wytworzony przez to stan rzeczy uważano tylko za przejściowy; celem było usunięcie w ogóle helleńskiego żywiołu z judejskich gmin.
Drugim krokiem był zakaz uczenia się greckiego języka, który Miszna odnosi do czasów Kwieta, namiestnika cesarza Trajana; Gemara komentuje to słowami: „przeklęty ten co hoduje świnie, i przeklęty ten, co uczy swego syna mądrości greckiej”. Było to podobno skutkiem represji wywołanych przez powstanie Judejczyków podczas wschodniej wojny Trajana. Oczywiście ta uchwała palestyńskiego rabinatu mogła tylko wskazać kierunek agitacji w judejskich gminach rozproszenia, na razie było tam dość trudno obejść się bez języka greckiego.
Natomiast można było się obejść bez „mądrości greckiej”, i nawet bardzo łatwo; toteż usiłowano doszczętnie wytępić z judaizmu ów hellenofilski kierunek, którego szczytem był w I w. po Chr. Judejczyk Filon. Na pytanie, kiedy człowiek może się uczyć mądrości greckiej, rabin odpowiada: powiedziane jest, aby się uczył Tory w każdej godzinie dnia i w każdej godzinie nocy; dla mądrości greckiej pozostaje więc taka tylko godzina, która nie jest ani godziną dnia ani nocy. A więc czas zmroku – mogli się pocieszać filohelleni – (który, zresztą, w krajach południowych jest bardzo krótki); ale właściwym sensem owej szyderczej odpowiedzi był oczywiście zakaz zupełny. Macie halachę, macie „gematrię”, macie kabbalistykę; na co wam mądrość helleńska? W taki to sposób oświata narodu judejskiego była gwałtownie cofnięta wstecz na tysiąclecie z górą. Zarodki hellenizmu – prawda, mniej niż skromne – które się zjawiły za przeszłych czasów w literaturze hellenistyczno-judejskiej, były skazane na zagładę; Filona i jego poprzedników i następców zapomniano. Nawet dzieje własnego ludu, ową epokę chluby narodowej, machabejskich czasów, zapomniano; były one, co prawda, napisane w języku hebrajskim, ale poniekąd w duchu helleńskiej historyczności, i były zbyteczne dla tego, kto miał haggadę z jej rozkiełznaną fantastyką. Tym bardziej był potępiony Józef Flawiusz, który używał dla swych prac literackich języka greckiego. Wolny od wszelkiego balastu helleńskiego, wstąpił judaizm, po stłumieniu powstania „syna gwiazdy” za Hadriana, w talmudyczny okres historii swej kultury.
Nie bez drgawek jednak. Historyk stosunków między hellenizmem a judaizmem nie powinien zapominać o ostatnim filhellenie wśród Judejczyków: był to rabin Elisza ben Abuja (II w. po Chr.). Jeszcze w młodości, opowiada o nim Talmud, poznał on księgi Homera, które wzbudziły w nim nieprzezwyciężoną miłość do literatury helleńskiej. Później zapoznał się także i z grecką filozofią; jej wyższość nad halachą stała się dla niego oczywistą, postanowił więc poświęcić swe życie służbie temu ideałowi śród swoich współwyznawców. Otóż i on, szlakiem ap. Pawła, jeździ po całym obszarze judejstwa, od synagogi do synagogi, wszędzie każąc o piękności hellenizmu i starając się przeciwdziałać zasklepieniu się judaizmu owych czasów. Spotkał go los, który i potem aż do naszych dni często spotykał jego naśladowców. Hellenowie nie zapisali jego imienia śród imion tych, co krzewili ich ideały; natomiast to imię zostało wyklęte w synagodze, nie wolno go było wymawiać, i kiedy chciano powiedzieć coś – oczywiście nie bardzo pochlebnego – o nim, oznaczano go słowem acher, to znaczy „ten inny”. Gutzkow w swej ciekawej tragedii „Uriel Akosta” wspomina o tym heretyku judaizmu i przez usta swego bohatera ładnie sublimizuje i symbolizuje samo pojęcie „tego innego”, odrywając je od osoby przypadkowego nosiciela. Rzeczywiście, wskutek dokonanego rozwoju, hellenizm ostatecznie został „tym innym” duchem dla judaizmu, szkodliwym i wyklętym; pomimo to jednak „ten inny” duch nie przestawał krążyć dokoła synagogi, wskazując jej wyznawcom, że nie w wyodrębnieniu się od otaczającego społeczeństwa, lecz w szczerym i uczciwym współżyciu i współpracy z nim zawiera się rękojmia ich zbawienia.
Niestety, trzeba przyznać rację tym krytycznym słowom, dotyczącym niektórych aspektów światopoglądu judaistycznego.
Maimonides, filozof żydowski XIII wieku, komentując Stary Testament mówi o nakazie Jehowy niszczyć wszystkich bałwochwalców aż do czwartego kolana (bałwochwalcami dla wyznawców nauk Mojżesza są wszyscy nie należący do nich, a więc również chrześcijanie): „Zadowolono się czterema pokoleniami, gdyż człowiek widoczny jest swym potomkom nie więcej niż przez cztery pokolenia. Tak więc w pogańskim mieście trzeba było zabić siwego bałwochwalcę i jego potomków aż do prawnuka włącznie. Tak więc stwierdzono, że do przykazań Bożych należy też nakaz zabijania wszystkich potomków pogan, w tym także – małych dzieci. Na ten nakaz powszechnie się natykamy w Pięcioksięgu... A wszystko to po to, aby wyrwać korzenie wielkiego zepsucia.
Jeden ze znanych judejskich teoretyków dr A. Ruppin stwierdził swego czasu, że siła wiary i nietolerancja względem inaczej myślących są nierozdzielne. „Żydowska ortodoksja– stwierdza on – z samego początku była w mniejszym stopniu religią niż ubraną w religijne szaty bojową organizacją, służącą zachowaniu żydowskiego narodu... Tolerancji w sprawach religijnych Żyd nie zna i nie może znać; zbyt ważna po temu jest dlań religia”.
Szczególnie znamienny jest stosunek judaizmu do swego – jak chcą niektórzy – „niechcianego dziecka” – chrześcijaństwa. Dr K. Lippe w wydanych w 1897 r. w Drohobyczu Rabinistyczno-naukowych odczytach stwierdzał: „Ewangelie zarówno jako źródło historyczne, jak i piśmiennictwo moralne nie posiadają żadnej wartości... Chrześcijaństwo w toku utwierdzania swych zasad etycznych przekształciło się w zaprzeczenie judaizmu, stało się ucieczką od świata, negacją wszelkiej kultury, wszelkiego postępu”.
Nie będziemy się spierać o słuszności wypowiedzi doktora K. Lippe. Dla nas ważne jest zawarte w jego słowach przeciwstawienie „gnuśnego” chrześcijaństwa „postępowemu” judaizmowi. Ale oto posłuchajmy zasad zawartych w Talmudzie– izraelickich „księgach mądrości”. Rabbi Jehuda: „Trzy rzeczy przedłużają dni i lata człowieka: kto długo trwa w modlitwie, przy swoim stole i w wychodku” (Berachoth). A oto rabin Elieser Wielki uczy swych wiernych rozumieć ukryty sens widzeń sennych (w tymże traktacie Berachoth): „Kto śpi we śnie ze swą matką, może mieć nadzieję na rozum. Kto śpi z zaręczoną dziewczyną może stać się znawcą Tory. Kto śpi we śnie z zamężną kobietą, ten może być pewny, iż jest synem przyszłego świata. Kto widzi gęś we śnie, może mieć nadzieję na mądrość, kto z nią spółkuje, ten stanie się kierownikiem szkoły. Kto we śnie odbywa swą potrzebę, jest to dlań dobrym znakiem; ale tylko wówczas, jeśli on po tym się nie oczyści...
„Mądrości” takich w Talmudzie jest moc, zacytowaliśmy ich znikomy tylko fragment. Najbardziej zastanawia jednak to, że nawet obecnie, wszystko to bywa niekiedy  przedstawiane jako nieomylny kodeks norm etycznych. Nic więc dziwnego, że gdy fanatycy przystępują do politycznego działania, to rezultatem tego bywa – jak przed wiekami – przelew niewinnej krwi, skrytobójcze morderstwa, oczernianie ludzi i instytucji, których stać na własne zdanie i niezależne postępowanie.
T. Zieliński poddaje analizie interesujące z psychospołecznego punktu widzenia zjawisko, jakim jest wzajemny prozelityzm judejsko-helleński i judejsko-chrześcijański. Uczony pisze: „Cesarz Hadrian po stłumieniu powstania bar-Kochby zapragnął go zgładzić razem z samym judaizmem; w całym swym cesarstwie zabronił rodzicom obrzezywać swoje dzieci, porównywając ten akt do kastracji, która była karana według prawa rzymskiego na równi z zabójstwem. Co prawda nie udało się utrzymać długo tej krańcowej miary, i następca Hadriana, Antonin Pobożny, pozwolił Judejczykom obrzezywać swoje dzieci, pozostawiając jednak edykt swego ojca w pełnej sile dla tych niejudejczyków, którzyby chcieli dokonać tego aktu na sobie lub na innych. To znaczyło, że judaizm i nadal miał być tolerowany, lecz prozelityzm był zabroniony. Dotyczyło to wprawdzie tylko prozelityzmu w ścisłym tego słowa znaczeniu, nie zaś owego pierwszego stopnia zbliżenia się do judaizmu, którego realizacją były gminy „bojących się Boga”; ale ponieważ te gminy za czasów Antonina już od dawna były chrześcijańskimi, przeto można powiedzieć, że od tego czasu dopływ niejudejczyków do judaizmu był w zasadzie zatamowany – w praktyce zapewne też.
Nie inaczej postępowano i z drugiego końca. Warto uprzytomnić sobie z czasów rozkwitu prozelityzmu słowa najwybitniejszego hellenizatora Judejczyków i jednocześnie judaizatora Hellenów – Filona. Poleca on swym współwyznawcom zachowywać się w stosunku do prozelitów, którzy wyszli z pogan, nie gorzej, lecz lepiej niż w stosunku do Judejczyków z pochodzenia. Tamci bowiem, zerwawszy związki, które ich łączyły ze swoimi, oraz z całym minionym życiem, daleko większą ofiarę złożyli Bogu i swej nowej wierze, niż ci, co w tej wierze się urodzili i przez swych rodziców w niej zostali wychowani. – Później zapał nawracających znacznie ostygł. Poleca się raczej odradzać tym, którzyby okazywali chęć wstąpienia do gminy Jehowy: czy też taki uprzytomnił sobie, co zamierza czynić? Nas przecie wszyscy nienawidzą, wszyscy prześladują: czy będziesz o tyle wytrwały, aby podzielić nasz los? Czy nie będziesz żałował popełnionego kroku? Jest to właśnie to zachowanie się, które zalecają rabini, mówiąc, że należy prozelitę lewą ręką odpychać, prawą zaś przygarniać. Toteż i stanowisko prozelitów w gminie judejskiej za czasów misznejskich dalekim było od idealnego poglądu Filona; w godności, mówi Miszna, „kapłan przewyższa lewitę, lewita (zwykłego) Izraelitę, Izraelita bękarta, bękart nathina (tj. sługę świątynnego), nathin prozelitę, prozelita wyzwoleńca”. Pomimo wszystko jednak nie mamy tu jeszcze wyraźnej niechęci do prozelitów; w całym bowiem świecie starożytnym tzw. metycy, tj. półobywatele, byli w stosunkach społecznych nieco upośledzeni w porównaniu z obywatelami z urodzenia – co prawda nie w takim stopniu, aby figurować niżej od sług świątynnych”...
Zieliński zauważył, że duch żydowski jest twardy i wytrwały, jeśli chodzi o znoszenie różnych form cierpienia, a nawet męczeństwa. Nie znosi ponoć tylko jednego – ośmieszania , drwiny, ironii, krytycyzmu w stosunku do niego. Cóż, nic w tym dziwnego: wielkość nie lubi być wyśmiewana. Tylko nikczemnicy dziękują, gdy się im pluje w twarz. Ludzie godni odpowiadają na tego rodzaju posunięcia godnie, a to znaczy nieraz także – stanowczo i bezwzględnie. Tak właśnie, jak Żydzi reagują na antysemityzm.

***

dr Jan Ciechanowicz - Antysemityzm cz 2

$
0
0


                             Rozdział III.

                           Mordy rytualne



Najpotworniejszym,   najstraszliwszym zarzutem  pod adresem Żydów jest posądzanie ich o  rzekome dokonywanie przez nich tak zwanych „mordów rytualnych”, popełnianych na dzieciach chrześcijańskich. Według  tego  punktu  widzenia  Żydzi  jakoby   nienawidzą wszystkich wyznawców Jezusa Chrystusa do takiego stopnia, że wykorzystują krew ich dzieci do wypieku macy, czyli chlebów rytualnych.   I owszem, w łonie judaizmu – jak twierdzą niektórzy żydowscy historycy – mogły ongiś powstawać jakieś  zwyrodniałe sekty, które -  być  może  -  popełniały mordy rytualne, a specjaliści oceniają ogólną liczbę tych przestępstw od kilkuset do dwu tysięcy. Czy ta liczba jest wystarczająca, by całemu wielomilionowemu narodowi stawiać zarzut dzieciobójstwa? Jeśli tak, to jeszcze większymi dzieciobójcami są Rosjanie, Niemcy, Litwini, Polacy, Ukraińcy, Turcy, Anglicy, Amerykanie, Francuzi, którzy w odwiecznych wojnach sąsiedzkich zapamiętale nawzajem się wymordowywali, nie oszczędzając też dzieci. Ale nikt nie posądza żadnego z tych narodów o to, że są zbiorowymi mordercami. Nikt nie stosuje zasady odpowiedzialności zbiorowej w stosunku do siebie samego, którą czemuś   „zastrzega” się wyłącznie dla Żydów.  
Nie  w  ostatniej  jednak  kolejności  wątpliwa  „zasługa”  w  zarzucaniu  Żydom  mordów  rytualnych  należy  do  samychże  Żydów,  najczęściej  tych,  którzy  porzucali  swe  środowisko  i,  aby  przypodobać  się  gojom,  wymyślali  na  swych  zdradzonych  rodaków  najpotworniejsze  oszczerstwa.  Jednym  ze  spektakularnych  tego  przykładów  jest  postępowanie  w  Rzeczypospolitej  tzw.  „frankistów”,  potomków  bałkańskich   Żydów,  którzy,  gdy  przybyli  w  połowie  XVIII  wieku  do  Polski,  zaraz  podjęli  walke  ideologiczną  ze  swymi   ortodoksyjnymi  jednowiercami,  zarzucając  im  wielokrotnie  i  publicznie  nienawiść  do  chrześcijan  i  popełnianie  morderstw  rytualnych oraz  zażywanie  krwi  niewinnych    dzieci   chrześcijańskich.  Trudno  się  dziwić,  że  te  potworne  kalumnie  głoszone  przez  samych  Żydów  znajdowały  posłuch  wśród  wielu  chrześcijan. 
Z punktu widzenia psychodiagnostyki warto poddać to zagadnienie bliższej analizie.
Na początku przytoczmy tekst Władimira Dahla, wybitnego rosyjskiego uczonego, który to tekst   w Rosji   był  publikowany  wielokrotnie.  
Władimir (Waldemar) Dahl, rodem Duńczyk, syn lekarza, który służył w Ługańsku    guberni Jekatierynosławskiej w zakładzie leczniczym, urodził się 10 listopada 1801 roku. Skończywszy kurs  w korpusie morskim, początkowo służył we flocie czarnomorskiej; lecz szybko porzucił tę służbę i w roku 1821 wstąpił na Uniwersytet Dorpacki, gdzie uzyskał stopień doktora medycyny. Następnie był   kilka lat lekarzem (w wojsku i w szpitalu wojskowym) aż do czasu, gdy poznał się z   gubernatorem  L. A. Pierowskim, który namówił go do przejścia do niego na służbę do Orenburga, gdzie przebywał 7 lat. W 1841 roku Pierowski powołany został na Ministra Spraw Wewnętrznych, a Dahl został przy nim wyznaczony na urzędnika do spraw specjalnych i przeniósł się do Petersburga. W latach 1849 -1859 był administratorem rejonowego biura w Niżnim Nowogrodzie, a po przejściu w stan spoczynku mieszkał w Moskwie i pracował nad zakończeniem i wydaniem swego fundamentalnego i do dziś cenionego Słownika opisowego narzecza wielkoruskiego. Zmarł 22 września 1872 roku.  A  więc  oddajemy  mu  głos. 

Dochodzenie w sprawie zabijania chrześcijańskich dzieci przez Żydów
i używania ich krwi

Wydrukowano na mocy rozporządzenia Ministra Spraw Wewnętrznych Rosji.
1844 r.

Wstęp
Wśród wszystkich narodów, gdzie tylko żyją Żydzi, istnieje od niepamiętnych czasów podanie lub legenda, że Żydzi w męczeński sposób uśmiercają chrześcijańskie dzieci, gdyż potrzebują dla jakichś tajemniczych obrzędów niewinnej krwi chrześcijańskiej. Dopiero w ostatnich czasach uczucia ludzkie tak bardzo zaczęły się buntować przeciw takim oskarżeniom, że w Europie zaczęto zdecydowanie odrzucać je, jako niedorzeczne bajki i potwarze. Oskarżenie to jest oczywiście straszne, lecz w kronikach religijnego fanatyzmu nie jest ono wyjątkowe: nie tylko bałwochwalcy indyjscy poddają siebie samych i innych ludzi strasznym mękom w oczekiwaniu przyszłej pomyślności, i nie tylko wśród nich są sekty, stale twierdzące, że jedną z dróg do zbawienia duszy jest zabójstwo – lecz i w Europie, wśród chrześcijan, powstała sekta assasinów. W ciągu dwóch albo trzech wieków paliły się stosy inkwizycyjne,   w samej Rosji w osiemnastym wieku byli ludzie, którzy palili się całymi wioskami, inni zabijali jeden drugiego, wszystko to robiono w celu zbawienia duszy.
Nie tylko sam lud oskarża Żydów o takie straszne zbrodnie; oskarżano ich wielokrotnie   też przed sądem. W większości wypadków nie przyznawali się, pomimo przeróżnych dowodów winy; lecz bywały i takie przykłady, gdy Żydów demaskowano i przyznawali się sami. Wydaje się, że jeden taki przypadek wystarczyłby do uznania za prawdę istnienia takiego zbrodniczego fanatyzmu; lecz obrońcy Żydów mówią, że przyznanie się było wymuszane torturami i dlatego o niczym nie świadczy. Jednak, dopuściwszy takie usprawiedliwienie i wszystko, cokolwiek i kiedykolwiek mówiono i pisano na ten temat na korzyść Żydów, to jeszcze pozostaje jedna okoliczność, na którą nigdy nie zwracano należytej uwagi, i która nie tylko nie została wyjaśniona, ale prawie uzyskuje jakość i ciężar pełnego dowodu winy. A mianowicie: nie ulega żadnej wątpliwości, że od czasu do czasu znajdowano trupy zaginionych bez śladu dzieci, w tak okaleczonym stanie i z takimi oznakami zewnętrznych obrażeń, które całkowicie zgadzają się z obrazem męczeńskiej śmierci i tego rodzaju zabójstw, o jakie oskarżani są Żydzi. Po drugie, wypadki te występowały jedynie w tych miejscach, gdzie mieszkali Żydzi. Powstaje zatem pytanie, jakiej to okoliczności trzeba przypisać powtarzające się od czasu do czasu przypadki męczeńskiej śmierci dziecka, w sposób zamierzony i powolny zamęczonego na śmierć, jeśli oskarżenie nie miałoby podstaw? Jaką można wymyślić przyczynę lub powód dla takiego zbrodniczego zakatowania dziecka, jeśli nie jest to fanatyzm? Zewnętrzne obrażenia trupa za każdym razem wskazywały, że śmierć w żadnym wypadku nie mogła być przypadkowa, a była umyślna; przy tym dziecko było męczone w sposób przemyślany i długotrwały: całe ciało podziurawione lub pokłute, czasami kawałki skóry wycięte, język i organy płciowe odcięte, lub u chłopców przeprowadzono żydowskie obrzezanie. Czasami niektóre członki odcięte, albo dłonie przekłute na wskroś, nierzadko były oznaki i siniaki od mocnych wiązań, założonych i ponownie zdjętych. Cała skóra podrapana i obtarta, jak gdyby opalona lub silnie natarta. Na koniec, trup był nawet myty, nie było na nim krwi, a także na bieliźnie, oraz na ubraniu, które zdejmowano na czas zabójstwa a po nim ponownie wkładano. Jaki byłby powód ze strony dziecka lub jego rodziców dla dokonania takiej zbrodni? Bez celu nigdy i nigdzie coś takiego nie mogło być zrobione, a tym bardziej nie mogło powtarzać się w różnych miejscach prawie jednakowo. Zwykłemu zabójcy w każdym wypadku wystarczyłoby samo zabójstwo, i w związku z tym nie można tutaj odrzucić jakiegoś tajemniczego, ważnego dla przestępców celu.
Słabe, niewłaściwie prowadzone przez sędziów śledczych śledztwa, różne podstępy i wykręty Żydów, bezczelne i uparte ich zapieranie się, nierzadko przekupstwo, wiara większości wykształconych ludzi, że takie oskarżenie to nikczemna potwarz i w końcu, oparte na miłości bliźniego nasze prawodawstwo, nie tylko dotychczas za każdym razem ratowały Żydów przed zasłużoną karą, ale oni, swoimi intrygami i zaklęciami o swojej niewinności i całkowitej niesprawiedliwości rzucanych na nich oskarżeń, prawie zawsze zdołali oskarżyć swoich oskarżycieli, którzy byli karani za nich. Żydzi zdołali wystarać się w 1817 roku o Najwyższy Ukaz (z 28 lutego, ogłoszony 6 marca), który zabraniał nawet podejrzewać Żydów o podobne przestępstwa, a podejrzenie  o tym, jakoby Żydzi wykorzystywali krew chrześcijańską, nazwał przesądem. Tymczasem, analiza niektórych tajnych nauk talmudystów wskazuje na możliwość zaistnienia tego barbarzyństwa, a bezstronna analiza spraw sądowych, prowadzonych w podobnych przypadkach, upewnia o niewątpliwej ich realności.

Talmud
Chociaż Żydzi, już z dawien dawna  swój Talmud uważają za o wiele ważniejszy od Starego Testamentu, tym niemniej potrafili oni w najbardziej niedorzeczny sposób przekręcić jeden werset Pisma Świętego i wyprowadzić z niego potworny obrzęd, o którym tutaj mówimy. Prorok Baal, powołany do przeklęcia narodu żydowskiego, odmawia tego i – na odwrót – za pomocą kilku aluzji odpłaca się mu natchnioną pochwałą. Między innymi mówi:„Oto lud ten jako lew silny powstanie, jako lwię młode podniesie się; nie układzie się, aż pożre łupy i krew pobitych wypije” (Księga Liczb, rozdział 23). Jest to, jak mówią, źródło nieludzkiego obrzędu. Komentatorzy przyjęli tę alegorię dosłownie i wyjaśniają, że krwią wroga, a Żydzi uważają chrześcijanina za głównego swojego wroga, należy się nasycać.
Talmud, stworzony z różnych przekazów i komentarzy w pierwszych wiekach chrześcijaństwa, pała taką złością przeciw wszystkim innowiercom, a w szczególności przeciwko chrześcijanom, że nie ma zbrodni, której by on w stosunku do nich nie dopuszczał. Napisany trudno zrozumiałą mieszaniną języka żydowskiego, chaldejskiego, syryjskiego, partyjskiego, greckiego, łaciny i innych języków, Talmud babiloński, zakończony w V stuleciu, składa się z 36 tomów i zawiera niesamowicie bezsensowną, obrzydliwą i niemoralną mieszankę szaleńczego diabelskiego fanatyzmu. Dlatego języka Talmudu nie można właściwie nazwać żydowskim; jest to oddzielny język talmudyczny, najtrudniejszy ze wszystkich języków żywych i martwych, nie wyłączając chińskiego. Talmud nie tylko napisano mistycznie, tajemniczo i niezrozumiale dla niewtajemniczonych, on aż do naszych czasów pozostał całkowicie niedostępnym dla nas, ponieważ nie przetłumaczono go, oprócz niektórych części, na żaden język. Lecz to nie wszystko: w Talmudach drukowanych w języku żydowskim są opuszczenia, zaznaczane czasami spacjami, nawiasami lub słowem: wedal, tj. domyśl się, znajdź prawdziwy sens. Weneckie wydanie Talmudu z roku 1520, podobno jest pełne, i zawiera wiele, chociaż nie całkowicie zrozumiałych, lecz jawnie do tej sprawy odnoszących się miejsc. Później Żydzi pilnowali się i uzupełniali opuszczenia notatkami lub ustną tradycją. W żydowskiej książce Seider-Godajdojs wyjaśniono przyczyny tych opuszczeń: powiedziano tam, że częste nawrócenia się Żydów na chrześcijaństwo w pierwszych jego wiekach, zmusiły rabinów przyjąć i włączyć do Talmudu szczególnie surowe i sztywne środki przeciwko Nazarejczykom. Jednakże, środki te zwróciły na siebie w IX wieku uwagę rządów, nastąpiły prześladowania Żydów prawie w całej Europie, w konsekwencji miejsca te często wyłączano z Talmudu, a często nie odnoszono ich do chrześcijan (goi), a do pogan (akum), chociaż Żydzi w tym wypadku nie robią żadnej różnicy i w obu wypadkach mają na myśli przede wszystkim chrześcijan. Za czasów papieża Grzegorza prześladowania Żydów rozpowszechniły się prawie na całą Europę. Powodem były ich bestialstwa i zbrodnie w stosunku do chrześcijan, chociaż nasz oświecony i humanitarny wiek uważa, że prześladowania te były wynikiem przede wszystkim fanatyzmu i nietolerancyjności katolicyzmu. Rabini byli zmuszeni otwarcie bronić wyjawionych tajemnic i – pomimo ogromnych sum wydawanych przez nich na przekupstwa – zmuszono ich do usuwania z ich ksiąg wszystkiego tego, co było na szkodę i bezcześciło chrześcijan. Talmudy pełne, bez opuszczeń, znalazły schronienie pod władzą Rzeczpospolitej, gdzie Żydzi w ogóle żyli swobodniej i nadzór nad nimi był słabszy. Tutaj właśnie kryli się bardzo fanatyczni, uparci Żydzi, dotychczas są to mateczniki żydostwa, natomiast oświecenie i nadzór nad Żydami znacznie zmieniły innych europejskich Żydów, a ich obyczaje złagodniały. Niezależnie od tego, istnieje mnóstwo rabinackich ksiąg-komentarzy, podobno do 50 tomów, ukrywanych w wielkiej tajemnicy. Istnieją także wśród rabinów szczególne, tak zwane kabalistyczne nauki, wyjaśniające w dowolny sposób  niezrozumiałe miejsca Talmudu. Dlatego Talmud jest niedostępny nawet dla naszych uczonych filologów, których świadectwa o tym, co w nim jest i czego w nim nie ma, nie są w ogóle pewne. Są także wśród Żydów ustne podania i nauki, trzymane w tajemnicy, lecz czasami wyjawiane przez nawróconych Żydów.

Nawróceni Żydzi i pisarze
Do tych ostatnich należy na przykład były rabin, mnich neofita, który w roku 1803 napisał po mołdawsku książkę „Obalenie wiary żydowskiej”. Podobno Żydzi  za duże pieniądze  skłonili hospodara Mołdawii  do zniszczenia tej książki; jednakże, pomimo tego, jej przekład w nowoczesnym języku greckim pojawił się w druku w Jassach w roku 1818. W książce tej pisze między innymi „o krwi, którą Żydzi zdobywają od chrześcijan, i o wykorzystaniu jej”. Opisawszy dokładnie ten potworny obrzęd, mnich neofita  kończy następująco: „Gdy osiągnąłem trzynaście lat (pełnoletniość u Żydów), ojciec wyjawił mi tajemnicę krwi, grożąc strasznymi klątwami, jeśli ja komukolwiek, nawet moim braciom, zdradzę tę tajemnicę. Jeśli będę miał kiedykolwiek dzieci, to mogę ujawnić to, czego się dowiedziałem, tylko jednemu z nich, najpewniejszemu, najmądrzejszemu i najtwardszemu w wierze. Znajdowałem się, i teraz także jestem, w wielkim niebezpieczeństwie za zdradzenie tej tajemnicy. Lecz, poznawszy prawdziwą wiarę i nawróciwszy się na Zbawiciela mojego, w nim pokładam moją nadzieję”. Neofita  wyjaśnia co następuje:
„Obrządek ten jest w księgach opisany niejasno, zagadkowo; tajemnicę tę nie wszyscy znają, a jedynie rabini i faryzeusze, których oni nazywają chasidim. Ci żydowscy fanatycy sądzą, po pierwsze, że zabijając chrześcijanina, podobają się Bogu. Po drugie, wykorzystują oni krew do czarów w zabobonnych obrzędach. W tym celu, w dzień ślubu, rabin podaje nowożeńcom pieczone jajko, posypane, zamiast soli, popiołem z kawałka płótna, umoczonego we krwi męczennika chrześcijańskiego”. Jest to bardzo ważna okoliczność, dlatego, że w śledztwach w sprawach o podejrzenie Żydów o zabójstwo wykrywano właśnie, że moczyli oni płótno w krwi i rozdzielali go między siebie na kawałki. „Młodzi jedzą jajko – kontynuuje neofita, a rabin czyta modlitwę, w której życzy im, aby oszukiwali chrześcijan i żywili się ich pracą. Żydzi, fanatycy, wykorzystują także krew zabitego chrześcijanina przy obrzezaniu. Wpuszczają do kielicha z winem kroplę krwi obrzezanego dziecka i drugą kroplę chłopczyka chrześcijańskiego”. Ta informacja jest także ważna, dlatego, że powtarza się w różnych innych świadectwach, przytoczonych poniżej, a także występuje w przypadku spraw karnych w tym przedmiocie; tak więc, w sprawie wieliskiej żołnierka Maksymowa, zeznała, że krew była Żydom potrzebna, według ich słów, dla rodzącej Żydówki. Podobne zeznania złożyła także Tekla Sieliezniewa, w innej, mińskiej sprawie, w roku 1833.
Neofita mówi także, że Żydzi, jedząc na Paschę swoje przaśniki, urągając chrześcijanom wszelkimi możliwymi bluźnierstwami, pieką jeden przaśnik oddzielnie, posypując go popiołem z chrześcijańską krwią, ten właśnie przaśnik nazywany jest efikoimon. I tę okoliczność potwierdzają śledztwa w podobnych sprawach, a także we wspomnianej sprawie wieliskiej. Tam trzy chrześcijanki służące u Żydów zeznały, każda oddzielnie, że one same mieszały ciasto na macę (przaśniki), dodawszy tam trochę zdobytej przez Żydów krwi. Wszyscy  żyjący wśród Żydów wiedzą, że oni rzeczywiście pieką jeden jakiś specjalny, święty dla nich przaśnik, nie tylko oddzielnie od innych i w innym czasie, nocą w przeddzień swojej Paschy, ale także, że podczas wyrabiania tego tajemniczego przaśnika wszystkie dzieci, kobiety i domownicy usuwani są z izby a drzwi są zamykane. Do tego właśnie przaśnika Żydzi sekty chasydów dodają, jeśli mogą zdobyć, chrześcijańską krew. Uwaga niektórych obrońców Żydów, że jeśli byłaby to prawda, to Żydzi nie potrzebowaliby dokonywać zabójstwa, a mogliby zawsze dostać krew w dowolnej balwierni, nie ma żadnych podstaw: tajemniczość tego szalonego obrzędu wymaga właśnie męczeńskiej krwi niewinnego chrześcijańskiego dziecka, a nie krwi chorego, któremu upuszczono w balwierni krew. Nawet w tych przypadkach, gdy Żydzi rzeczywiście zadowalali się zdobyciem krwi bez zabijania człowieka, spuszczaniu krwi, pomimo to, zawsze towarzyszyła przemoc, jak wykazano to niżej na podstawie zaistniałego przypadku oderżnięcia chłopcu końca języka na Wołyniu w roku 1833 i przymusowego spuszczenia krwi dziewczynce w Łucku, w roku 1843.
[To  zastanawiające,  jak  mógł  Żyd  neofita  pisać  w  swej  książce,  wydanej  w  1803  roku,  pisać  o  wydarzeniach  z  lat 1833  i  1843?!  -  J.C.]
Neofita powiada  dalej, że Żydzi także mażą się krwią chrześcijańską, ażeby wyleczyć się z różnych cierpień, że podczas pogrzebu takich fanatycznych Żydów wykorzystywane jest także białko jajka z krwią chrześcijańską, że w święto Purim, w lutym, na pamiątkę Mordechaja i  Estery,   fanatyczni Żydzi zabijają chrześcijanina, zamiast Hamana, pieką trójkątne miodowe przaśniki z cząstką jego krwi i rozsyłają wszędzie W tym czasie, mówi neofita, Żydzi kradną, jeśli mogą, dzieci chrześcijańskie, trzymają je w zamknięciu do Paschy i dokonują wtedy straszliwych swoich nad nimi mordów;  męczą je, jak Chrystus był męczony. Wolą do tego celu dzieci, prawdopodobnie dlatego, że można je łatwiej zdobyć i że łatwiej i bezpieczniej dać sobie z nimi radę, a także z powodu ich niewinności. Neofita  kończy   oświadczeniem  o wyjawieniu mu przez jego ojca tej tajemnicy, o zaklęciach i groźbach ojca, by nigdy jej nie wyjawiał; „lecz, mówi on: – uznawszy Pana naszego Jezusa Chrystusa za mego ojca, a święty kościół za matkę, objawiam teraz całą prawdę”.
Zgodnie z zeznaniami innych nawróconych, Żydzi wykorzystują trzy środki łagodzące poród u kobiety: mąż staje przy drzwiach i czyta 54 rozdział proroka Izajasza. Następnie przynosi z synagogipięć Ksiąg Mojżeszowych. W końcu, dają rodzącej wysuszoną krew. Wielu twierdzi, że jest to krew chrześcijańskiego dziecka, co potwierdzają przytoczone poniżej wypisy z ksiąg żydowskich, gdzie właśnie mówi się, że pozwala się do pożywienia dodawać krew ludzką dla naszego pożytku (od cierpień), a także i sprawa karna w Guberni Mińskiej z roku 1833, gdzie, jak wspomniano wcześniej, Tekla Sieliezniewa zeznała, ze Żyd Sabunia prosił ją o zdobycie krwi, choć kilku kropli, z małego palca dziewczynki, dla rodzącej Żydówki.
A oto jeszcze jedna okrutna przyczyna wykorzystywania przez Żydów krwi chrześcijańskiej: Zbawiciel nasz powiedział swoim uczniom: „To jest ciało Moje i krew Moja”, co jest dla nas podstawą przyjmowania komunii świętej, w postaci ciała i krwi Chrystusa. Aby zbezcześcić tę świętą czynność, Żydzi fanatycznej sekty chasydów dodają krew chrześcijańską, zdobywaną kosztem męczeństwa, do swoich przaśników, mówiąc: będziemy więc jeść ciało i krew ich, jak kazał nam prorok Baal.
[Żydzi wierzą w prawo pisane i mówione, pierwsze to Tora, Stary Testament, drugie to Talmud. Ten ostatni dzieli się na jerozolimski, napisany już w II wieku i będący niewielką książką, i na babiloński lub Talmud właściwy, który został napisany przez rabinów i przyjęty przez żydowskie zgromadzenie w V wieku. Ma on dwie części: Misznę i Gemarę; pierwsza jest tekstem, na tyle niejasnym, że nie można go wcale zrozumieć bez komentarzy; druga składa się właśnie z tych komentarzy, którym bez żadnych podstaw w sposób całkowicie nieracjonalny nadano przeogromne znaczenie. Wystarczy jeden przykład, aby pokazać ducha i kierunek wytyczany przez Gemarę. W Starym Testamencie powiedziano: „Przestrzegajcie tedy ustaw moich i sądów moich: które zachowując człowiek, będzie w nich żył”, 3 Mojżeszowa, rozdział 18 ustęp 5; Proroctwo Ezechielowe, rozdział 20 ustęp 11). Talmud interpretuje to tak „ażeby żył człowiek z przykazaniami Moimi, a nie żeby umarł za nie, i dlatego zezwala się, w razie konieczności, naruszać te przykazania”. (Talmud, ks. Awodyzary, rozdz. 4, arkusz 55).]
Wielu pisarzy dwóch ostatnich stuleci pisało na ten temat i demaskowało Żydów, którzy męcząc zabijali dzieci chrześcijańskie i używali ich krwi. Z wymienionych poniżej utworów wybrano większość przytoczonych w dalszej części przypadków i przykładów, oprócz tych, które wzięto z autentycznych spraw sądowych w Rosji i Polsce.
Tak więc, ponad trzydziestu autorów pisało na ten temat w różnych czasach. Podają oni mnóstwoprzykładów zaistniałych w różnych czasach i w różnych państwach, analizują tajemne żydowskie nauki oraz sens i znaczenie tego nieludzkiego obrzędu i udowadniają, że on rzeczywiście istniał. Na przykład Brenz, będąc nawróconym Żydem, mówi bardzo wyraźnie, ze bestialski ten obrzęd istnieje, chociaż trzymany jest w wielkiej tajemnicy  nawet wśród Żydów.
W wydanej przez Pikulskiego w roku 1760 we Lwowie książce o Żydach („Złość Żydowska”) pisze: „15 dnia miesiąca Szajwata starosta oblicza, ile synagoga zebrała pieniędzy na krew chrześcijańską, na którą wszyscy Żydzi, mający skończone trzynaście lat, wnoszą opłatę, następnie najmowani są specjalni Żydzi, którzy mają schwycić przy okazji dziecko, które jest potem trzymane w piwnicy, jest ono przez czterdzieści dni dobrze karmione i potem poddane męczeńskiej śmierci. W tym czasie starają się oni zdobyć Konsekrowaną Hostię, aby ją zbezcześcić w specjalnym obrzędzie. Wszystko to potwierdzane jest w jakimś stopniu przez sprawę wieliską i inne sprawy karne: w tej pierwszej wynika to z przejętej korespondencji zatrzymanych Żydów, ponieważ przypominają oni jakimś deputatom, aby ci usiłowali spełnić swoje obowiązki i postarali się w danej sprawie sądowej. Widać tutaj, że Żydzi przekupili między innymi kobietę, aby ukradła ona dla nich z cerkwi antymins (w cerkwi prawosławnej lniana lub jedwabna chusta z zaszytymi w rogu szczątkami relikwii, z przedstawieniem Chrystusa w grobie i czterech ewangelistów w rogach) i, aby nie przełykając podczas komunii świętej hostii, wypluła ją w chustkę i przyniosła im, czego i dokonała. Podobne przypadki opisywane są przez historyków bizantyjskich, potwierdza to także żyjący w początkach zeszłego wieku w Brześciu rabin Serafinowicz, który się ochrzcił i opisał potem zbrodnie Żydów. Między innymi pisze on, że sam kupował od świętokradczych chrześcijan hostie święte w celu ich zbezczeszczenia.
W dalszym ciągu Pikulski twierdzi, że tajna księga żydowska „Zewhelew” w następujący sposób wyjaśnia barbarzyński obrzęd zabójstwa dzieci: po kilkudziesięciu latach od ukrzyżowania Zbawiciela, Żydzi zauważyli z przerażeniem, że wiara chrześcijańska zaczęła bardzo się rozpowszechniać. Zwrócili się więc do najstarszego talmudzisty, jerozolimskiego rabina Rawasze, który znalazł środek przeciwko grożącemu im niebezpieczeństwu w żydowskiej księdze Rambam, gdzie napisano: „każdą szkodliwą rzecz można będzie zlikwidować jedynie poprzez zastosowanie innej rzeczy takiego samego rodzaju z odpowiednią intencją”. W dowód tego księga Rambam mówi, że po zabiciu proroka Zachariasza w świątyni, krew kipiała na tym miejscu i nie można jej było niczym zetrzeć. Książę Nabuzardan, zobaczywszy to, zapytał się o przyczynę tego zjawiska i, po otrzymaniu odpowiedzi, że jest to krew zarżniętych zwierząt, rozkazał przeprowadzić przy sobie doświadczenie, czy krew zwierząt będzie kipieć w taki sposób. Przekonawszy się, że go oszukano, mękami wymusił on przyznanie się wyższych kapłanów, że Zachariasza zabito i chcąc zemścić się na Żydach za śmierć proroka i uspokoić jego krew, rozkazał ścinać na tym samym miejscu taką ilość żydowskich dzieci, by kipiąca krew uspokoiła się i rzeczywiście środek ten pozwolił mu osiągnąć jego cel. Z tego Rawasze wysnuł wniosek, że płomień zawziętej wrogości i zemsty chrześcijan można będzie ugasić jedynie ich krwią właśnie, skrytym ofiarowywaniem niewinnych dzieci.
Serafinowicz opisuje po kolei ten nikczemny nieludzki obrzęd, nie tylko jako świadek, ale jako osoba uczestnicząca; pisze mianowicie: „jedno dziecko kazałem przywiązać do krzyża i ono długo żyło. Drugie kazałem przybić gwoździami i ono wkrótce umarło”. Mówi także, że dziecko toczą najpierw w beczce, jest to okoliczność potwierdzana prawie we wszystkich tego typu sprawach, a także, że dla zabicia dziecka trzymany jest specjalny nóż ze złotą rękojeścią i srebrne naczynie, a w sprawie przypadku wieliskiego mówi się o nożu w srebrnej oprawie, który nawet znaleziono, chociaż jego przeznaczenia dokładnie nie ustalono. Serafinowicz twierdzi, że w księdze żydowskiej „Gulen” mówi się o tej beczce, że rabin wymawia podczas tych działań: „przelewamy krew tego zrodzonego z nieprawego łoża, jak przelaliśmy już krew ich Boga, także zrodzonego z nieprawego łoża”. W pełnych wydaniach księgi Talmudu „Sanhedryn”, według Serafinowicza, w rozdziale 7 – pisze: „Dzieci chrześcijan są zrodzone z nieprawego łoża, a pismo każe męczyć i zabijać zrodzonych z nieprawego łoża”. Talmud nazywa martwych chrześcijan padliną, zdechłymi i dlatego nie pozwala ich pochować. Pikulski tak właśnie mówi, że zamęczonego dziecka nie grzebią, a wyrzucają gdziekolwiek lub wrzucają do wody. Tymczasem prawie wszystkie podobne zbrodnie rzeczywiście wykrywano jedynie dlatego, że okaleczone ciało dziecka przypadkowo było znalezione w polu, w lesie, lub wypłynęło na wodzie. Jeśli Żydzi nie byliby przez swoje zabobony zobowiązani do zwykłego wyrzucania okaleczonego trupa męczennika, to trudno byłoby zrozumieć, dlaczego nie starają się go zakopać i ukryć w taki sposób, aby przynajmniej nie rzucał się on w oczy pierwszemu, kto się na niego natknie.
Pikulski pisze dalej, po co Żydom potrzebnajest krew dziecka chrześcijańskiego. W dany dzień fanatycy mażą nią drzwi jakiegoś chrześcijanina, nowożeńcom dają jajko z tą krwią, podczas pogrzebu smarują oczy nieboszczyka białkiem jajka z krwią, do macy lub przaśników dodają trochę tej krwi i przechowują część przaśników w synagodze, aż do zdobycia nowej krwi, mocząc je w wodzie i używając zamiast krwi, kiedy nie uda się schwytać dziecka. Błogosławiąc Żydowi na szczęśliwy handel i oszustwa, rabin daje mu także jajko z tą krwią. W święto Purim Żydzi posyłają sobie wzajemnie podarunki, także z krwią. Wykorzystują jeszcze, mówi Pikulski, tę krew przy różnych gusłach, o czym jakoby wspomina się w księdze Talmudu „Hohmes Nyster”, chociaż nie jest to dokładnie opisane. Wszystko to jest wystarczająco zgodne z powyższym świadectwem Neofity i wieloma sprawami karnymi.
Następnie – mówi Pikulski – w księdze „Sanhedryn”, w rozdz. 6 i 7 pisze: „Jeśli dziecko twoje sprzyja chrześcijanom, to zabij je; zabić chrześcijanina to czyn miły Bogu. Jeśli Żyd zabije Żyda, to karane jest to śmiercią; jeśli zabije chrześcijanina, to nie podlega karze. Jeśli chrześcijanin zrobi Bogu ze swego dziecka ofiarę, ma wielką zasługę”. To ostatnie Żydzi wyjaśniają następująco: napisano tutaj chrześcijanin, żeby ukryć prawdziwy sens, lecz znaczy to, że Żydzi powinni robić ofiary z dzieci chrześcijańskich. Lecz główny sens tego obrzydliwego obrzędu – mówi Pikulski – polega na tym, że zabijając chrześcijańskie dzieci, Żydzi  uważają, że zabijają w nich Chrystusa i że zawziętość Żydów przeciwko chrześcijanom można nasycić jedynie krwią chrześcijańską.
Pikulski mówi dalej, że Żydzi w razie niepowodzenia, starają się kupić dziecko niewolnika w Carogrodzie. Chłopiec nie powinien mieć więcej niż trzynaście lat, i że Żydzi biorą w tym celu jedynie chłopców, dlatego że Jezus Chrystus był mężczyzną. Podane poniżej przykłady pokazują, że żydowscy fanatycy zabijają czasami także dziewczynki, a nawet dorosłych mężczyzn i kobiety. Pikulski mówi, że w niektórych gusłach Żydzi używają krwi spuszczonej z ręki chrześcijanina, co rzeczywiście potwierdza zaistniały w roku 1843 w Łucku przypadek, który będzie opisany poniżej, gdzie Żydzi przemocą spuścili dziewczynie, chrześcijance, krew z ręki.
Podczas dyskusji, jaką toczyli w roku 1759 we Lwowie talmudyści ze swymi przeciwnikami, Żydami  nie uznającymi Talmudu, były także rozważania o tym, że kto wierzy w Talmud, ten wierzy także w używanie krwi chrześcijańskiej; słowa Jaindym – czerwone wino i Jain-Edym – chrześcijańskie wino, po żydowsku pisane są za pomocą tych samych liter, a różnica jest tylko w znakach zastępujących samogłoski. Stąd podejrzenie, że trzeba tu się domyślać nie wina, lecz krwi chrześcijańskiej.
W księdze „Legendy Talmudu”, wydrukowanej najpierw po polsku w Krakowie, a następnie w roku 1794 po rosyjsku  w klasztorze w Poczajowie, też twierdzi się, że w kwietniu Żydzi krzyżują i męczą dziecko chrześcijańskie, jeśli mogą je dostać, i że o tym mówi się w księgach Talmudu „Zichvelev”, „Hohmes” i „Naiskobes”, chociaż sens tego obrzędu nie został ujawniony i jest niejasny. Autor twierdzi, że Żydom krew tego dziecka jest potrzebna: 1) przy odprawianiu guseł przeciwko chrześcijanom; 2) podczas obrzędu weselnego; 3) podczas obrzędu pogrzebowego; 4) do przaśników lub macy; 5) dla zapewnienia pomyślnego handlu; 6) na święto Hamana, kiedy to rabini krew tę dodają do ziarna i rozsyłają jako prezenty. [Zabijać chrześcijan, tam gdzie możliwe, Talmud nakazuje wielokrotnie. Patrz ks. Sanhedryn, rozdz. 6, str. 48 i rozdz. 7, str. 2 oraz 508; ks. Awodazara, rozdz. 1, str. 3, rozdz. 2, str. 13, str. 15; ks. Makeg, rozdz. 2, str. 9, str. 3, tam także, rozdz. 71 i inne.] Eisenmenherr mówi także, że Żydzi, według świadectw wielu pisarzy, wykorzystują krew zamęczonych przez nich dzieci do czarów, do tamowania krwi podczas obrzezania; dla seksualnej podniety; do leczenia chorób kobiecych i w końcu podczas składania ofiary dziękczynnej Bogu. Powyżej wyjaśniono, dlaczego Talmud wciąż jeszcze stanowi niedostępną dla nas tajemnicę, wyjaśniono, że wszystkie aktualne jego egzemplarze są niepełne, a sens niebezpiecznych miejsc jest celowo niejasny i robi się to celowo,  umyślnie i przebiegle. Na przykład, czasami należy odczytywać w sposób kabalistyczny, znany tylko wtajemniczonym, nie te słowa, które napisano, chociaż mają one sens, lecz przestawiać litery i wtedy wyjdzie coś całkiem innego. W innych miejscach wstawione są słowa, których każda litera oznacza cale słowo i stąd rzekome słowo oznacza całe wyrażenie. Pomimo tego  Talmud zawiera jeszcze ogromne ilości bezsensownego i nieludzkiego fanatyzmu i – oczywiście – nie ma zbrodni przeciwko chrześcijanom, na którą by nie pozwalał Żydom. Bez względu na to, do jakiej przysięgi, odnoszącej się do chrześcijanina, zmusi się Żyda, w każdym wypadku nie będzie ona miała znaczenia i nigdy żadnego talmudysty nie będzie obowiązywać. Wszystko, co w Starym Testamencie mówi się o ludziach, o człowieku i człowieczeństwie, Żydzi odnoszą właściwie i wyłącznie do siebie, dlatego, że tylko oni są ludźmi, a inne narody, na podstawie Gemary, to bydło lub zwierzęta. Dla przykładu przytoczmy kilka urywków z Talmudu, podanych przez wychrzczonego Żyda Paździerskiego w związku ze sprawą wieliską: „Wy, Żydzi, jesteście ludźmi, a nie inne narody świata” (Talmud, księga „Bowemece”, rozdz. 9). Dlatego Talmud pozwala Żydowi czynić innowiercy wszelkie krzywdy, gwałty i nikczemności: „Nie pożądaj... żadnej rzeczy która jego (bliźniego) jest, głosi przykazanie; ale twój bliźni to Żyd, a nie inne narody świata”. (Talmud księga „Sanhedryn”, rozdział 7, art. 59). W ten sposób Talmud objaśnia Stary Testament, od początku do końca, wszędzie uwzględnia tę różnicę, nazywając człowiekiem i bliźnim Żyda, Izraelitę, ale w żadnym wypadku nie innowiercę.
„Błogosław nieboszczyka, jeśli spotkasz mogiłę Żyda i przeklinaj umarłych innego narodu, mówiąc: pohańbiona matka wasza, rumieni się ta, która was urodziła, i tak dalej”. (Talmud, księga „Broches”, rozdz. 9, art. 58).
„Jeśli ktoś powie, że Bóg przyjął postać ludzką, to jest kłamcą - należy go zabić; dlatego na takiego człowieka Żyd może krzywoprzysięgać” (Talmud, księga „Sanhedryn”).
„Innowierca, który zabił innowiercę, ma być tak traktowany jak Żyd, który zabił Żyda – należy go ukarać śmiercią. Lecz Żyd, który zabił innowiercę, nie podlega karze”. (Księga „Sanhedryn”, rozdz. 7, art. 59).
„Jeśli innowierca czyta Talmud, winien jest śmierci, ponieważ w Starym Testamencie powiedziane jest: „Mojżesz dał nam dla naszego dobra prawo”, co oznacza, że dał tylko nam, ale nie innym narodom” (tamże). Należy obalić jeszcze jedno świadectwo, przedstawiane na korzyść Żydów, tj. że Prawo Mojżeszowe zabrania im, jak wiadomo, spożywać w pożywieniu krew. Odpowiadamy na to: po pierwsze, zgodnie z naukami Talmudu i rabinów, służba wojskowa i choroby zwalniają całkowicie z wypełniania prawa i z zakazów dotyczących konkretnego pożywienia. Po drugie, właśnie Talmud pozwala w określonych przypadkach spożywać zmieszaną z jedzeniem krew rybią i ludzką (Talmud, księga „Jore-dea”, rozdz. 66, art. 53) i mówi na ten temat tak: „krew bydlęca, zwierzęca i ptasia są zabronione; krew rybia nie jest zabroniona, jeśli tylko na podstawie dokładnych cech, na przykład, po łusce, można stwierdzić, że jest to rzeczywiście krew rybia”.
Krew ludzka jest także zabroniona ze względu na swoja istotę, ponieważ nie można jej odróżnić od bydlęcej; dlatego krew ludzką, jaka pozostała z zębów na skórce chleba, należy zeskrobać; ale krew, która pojawiła się w ustach można połknąć.
Natomiast ogólnie, krew rybia i ludzka, ponieważ prawem nie jest zabroniona, dozwolona jest w postaci dowolnie zmieszanej z jedzeniem. W książce „Szulchan Aruch”, str. 42, wers 67, powiedziane to jest wyraźnie: „krwi bydlęcej i zwierzęcej do jadła dodawać nie można, lecz krew ludzką, z korzyścią naszą, można”. Żydzi twierdzą, że odnosi się to do chorób, gdzie krew wykorzystywano w starożytności, jako lekarstwo; lecz objaśnienie przytoczonego miejsca mówi dokładnie: „Chrześcijanie dawno już zostali ostrzeżeni, lecz my nie możemy się obejść bez krwi, z powodu, o którym pisze księga Tojswis”. Dalej, na str. 119, 193: „nie przyjaźnij się z chrześcijaninem tam, gdzie tego ci nie  potrzeba, dlatego, aby nie dowiedzieli się o przelaniu krwi”. Oto przykład opuszczenia w Talmudzie, oczywiście, jest to więcej niż tylko podejrzenie.
Są także słowne świadectwa Żydów o ich tajemnicy krwi. Tak, na przykład, podoficer Sawicki, wychrzczony Żyd, zaświadczył, w związku ze zdarzeniem zaistniałym w Guberni Grodzieńskiej w roku 1816, że Żydzi rzeczywiście używają krwi chrześcijańskiej i w tym celu torturują dzieci. Według niego, obrzęd ten dokonywany jest w połowie kwietnia, przed świętem Pejsach, tj. przed Wielkanocą. Na pamiątkę ofiarowania baranka nadproże opryskują krwią dziecka, lub dotykają je nitką, zmoczoną w tej krwi. Wszystko to całkowicie zgadza się z zamieszczonymi powyżej wiadomościami i oświadczeniami, a także z okolicznościami zaistniałych przypadków. W dalszym ciągu Sawicki zeznał: dzieci brane są przede wszystkim dlatego, że łatwiej sobie z nimi poradzić i łatwiej je złapać. Każdy Żyd, który tego dokonał, dostaje odpuszczenie grzechów. Torturowanie dziecka, jego ukrzyżowanie itd. są dokładnie określone przez przepisy i wszystko to powinno być wykonane w synagodze. Lecz gdy istnieje niebezpieczeństwo, że sprawa mogłaby się przez to wydać, to zezwala się na zabicie chrześcijanina gdziekolwiek i jakkolwiek , bez zachowywania żadnych specjalnych obrządków i dlatego w ostatnich latach zrezygnowano z beczki, w której ma być toczona ofiara dla spowodowania podskórnych wybroczyn – mianowicie zezwolił na to wileński rabin Ilia, chasyd. Sawicki prosił jedynie o ochronę przed bardzo niebezpiecznymi prześladowaniami ze  strony Żydów i w przypadku zapewnienia mu jej podejmował się wyjawić wszystko; lecz propozycji tej nie przyjęto. Między innymi zeznał on, że Żydzi czytają w czasie torturowania dziecka następującą modlitwę z księgi „Mangogima”: „radujcie się i weselcie  , niech wypłynie krew ta na wieczną pamiątkę, nie jako pacholęcia tego, lecz jako upadłego Kudra (Zbawiciela)”. Potem następuje Modlitwa Olejna z księgi „Sejder”: „Chrześcijanie czczą bożków, kamień lub drzewo, przedstawiając na nich Chrystusa, lecz nie uzyskują od Niego żadnej pomocy. Niech sczeźnie imię Jego i niech zginą wierzący w Niego, jak schnąca trawa i jak topiący się wosk”. Wspomniany chasyd napisał o tym bardzo rzadką i trzymaną w wielkiej tajemnicy książkę pod tytułem „Ciwuj”.
Szeregowiec lejb-gwardii z Pułku Finlandzkiego Fiodorow, wychrzczony Żyd, w związku ze sprawą wieliską zaświadczył w roku 1830, że zgodnie z powszechnie znanym i trzymanym wśród Żydów w tajemnicy nauczaniem, im rzeczywiście jest potrzebna chrześcijańska krew na święto Pejsach (Wielkanoc) do przaśników, że jego – Fiodorowa – ojciec mu o tym powiedział, że on sam, jako wierzący, spożywał przaśniki z tą krwią. Fiodorowowi udowodniono, że niektóre jego zeznania były fałszywe, gdy zechciał się podlizać   i zaczął wyjaśnić szczegóły sprawy wieliskiej, które znał tylko powierzchownie; nie świadczy to jednakże, że wszystkie jego zeznania nie miały podstaw, tym  bardziej  że są one zgodne z   innymi  informacjami w tym przedmiocie.
Wychrzczony Żyd  Grudziński  w związku z tą samą sprawą zeznał to samo. Wiele jego zeznań okazało się fałszywych; tym niemniej z wielką dokładnością i zgodnie z tym co wiadomo skądinąd opisał on przebieg i cel tego fanatycznego obrządku. Twierdził  , że jest trzymana w wielkiej tajemnicy księga „Rambam” (...), w której obrzęd ten opisany jest bardzo dokładnie; że on sam widział i czytał tą książkę i że na egzemplarzu tym narysowane były, w postaci winietki, wszystkie przyrządy, niezbędne do przeprowadzenia tego nieludzkiego obrzędu; że w tym celu w synagodze trzymana jest żelazna korona, dwie żelazne włócznie, nóż do obrzezania, półokrągłe dłuto do zadania żłobkowanej rany w boku dziecka; beczka, w której go toczą dla wywołania podskórnych wybroczyn, i z wielką dokładnością opisuje wygląd i specjalną budowę tej beczki, jak może ją opisać tylko człowiek, który dokładnie widział przedmiot. Mówi on o tym, że barbarzyński ten obrzęd trochę zmienia się, gdy (w przypadku braku chłopca) torturują dziewczynkę. Zgadza się to także z zeznaniami żołnierki Tierientiewej w sprawie wieliskiej. Między innymi Grudziński mówi, że dziewczynki należy toczyć w innej beczce, niż chłopców, że beczka ta jest inaczej zbudowana. Tierientiewa, która sama uczestniczyła w kilku podobnych zbrodniach, zeznaje mianowicie, że dziewczynkę Żydzi zamęczyli w ten sam sposób, obciąwszy jej naprzód paznokcie i cycuszki na piersi, gdy tymczasem chłopcu zrobili żydowskie obrzezanie, lecz że dziewczynkę toczyli w innej, inaczej zbudowanej beczce. Grudziński dodał jeszcze jedną, wydawałoby się mającą małe znaczenie, lecz w rzeczywistości ważną okoliczność, a mianowicie, że na pamiątkę zdradzenia przez Judasza Iskariotę Zbawiciela dziecko powinno być kupione od dowolnego chrześcijanina za 30 srebrników; lecz gdy zachodzi potrzeba, zezwala się, aby sami Żydzi łapali dzieci i za to przekazywali chrześcijanom, pod dowolnym pretekstem, chociażby w różnym czasie i do różnych rąk, 30 monet.
Zeznanie to jest ważne dlatego, że prawie we wszystkich podobnych sprawach, w których zdemoralizowani chrześcijanie przyznali się później, że dostarczyli Żydom dziecko za pieniądze, mówi się właśnie o trzydziestu monetach. Tak właśnie w sprawie mińskiej, Tekla Sieliezniowa zeznała, że Sabunia obiecał jej 30 rubli za chrześcijańskie dziecko; Pikulski („Złość Żydowska”, 1760, Lwów) mówi, że każdy Żyd płaci za tę krew i za kupienie dziecka po dwa złote, czyli 30 kopiejek w srebrze; Serafinowicz, wspomniany powyżej, przyznaje się sam, że płacił po 30 czerwonych złotych, itp.
Grudziński i inni objaśniają ten szalony obrządek w następujący sposób: nasz Zbawiciel, według Żydów, nie był synem Boga, lecz człowiekiem i dokonywał cudów mocą czarnoksięską. Przy jej pomocy zamienił on Izraelitów, nazwawszy ich wściekłymi, w stado świń, utopiwszy w jeziorze. Tak więc, chrześcijanie jedzą świnie, chociaż wiedzą, że jest to krew przemienionych Izraelitów; a Żydzi, którym Bóg kazał ukrzyżować i umęczyć Chrystusa, powtarzają to teraz z Jego naśladowcami,  sycą swoją chęć zemsty ich krwią i ofiarują dzieci, zamiast paschalnego baranka.
Jedną z najznakomitszych książek w tym przedmiocie jest, bez wątpienia, dzieło opata Ciarini, wydrukowane w Paryżu w roku 1830 i zadedykowane Jego Cesarskiej Mości. Ciarini ze wzorową bezstronnością analizuje podstawową naukę Żydów, i    dowodzi, że wszystkie zasady Talmudu zawierają naukę destrukcyjną, nie uznającą ani społeczeństw, oprócz żydowskiego, ani samego człowieczeństwa lub człowieka, oprócz  Żyda. Ciarini demaskuje całą fałszywą mądrość, zajadły fanatyzm i nietolerancję trzymanych w tajemnicy nauk; napisał on swoją książkę mając na uwadze szlachetny cel: dokładnie zbadać prawdziwy byt i stosunki u Żydów i wskazać środki, przy pomocy których można podźwignąć ten nieszczęsny naród z jego zgubnego położenia. Dlatego Ciarini nie wykazuje najmniejszej nienawiści do Żydów, a ograniczywszy się jedynie do badań naukowych, patrzy na naród ten z chrześcijańską pokorą. Jednakże tym niemniej, jeśli chodzi o przedmiot niniejszego raportu, pisze on:„Krwawy, fanatyczny obrządek, który, prawdopodobnie, znajduje naśladowców jedynie w niewielkiej liczbie fanatyków w niższej warstwie Żydów, polega na tym, żeby zwabiać przy pomocy różnych środków dzieci chrześcijańskie i dokonywać z nich ofiary w czasie żydowskiego święta Paschy. Być może odświeża to pamięć o bogobójstwie dokonanym przez ich prarodziców, albo krew dzieci wykorzystywana jest dla celów okrutnych zabobonów, a prawdopodobnie mamy do czynienia z obiema tymi rzeczami naraz. Rajmund Martin twierdzi, że zwyczaj ten oparty jest na sentencji Talmudu, lecz ja sądzę, że w przytaczanych przez niego słowach jest tylko zezwolenie na dokonywanie w tajemnicy zabójstw chrześcijan, które to zezwolenie fanatyczny lud mógł, oczywiście, objaśniać po swojemu. W słowach „w tajemnicy” widzimy także zastrzeżenie lub usprawiedliwienie, jeśli zbrodnia ta nie zostanie dokonana; widzimy także, że Talmud wyraźnie nakazuje Żydom, by starali się martwić, zasmucać czymś chrześcijan, przed ich uroczystym świętem, ażeby tych chrześcijan odciągnąć od spełnienia kościelnych obrzędów i by nie dać im spokojnie cieszyć się świętymi dla nich uroczystościami. Oczywiście, takie zalecenia mogą być interpretowane przez Żydów w dowolny sposób”. To miejsce w Talmudzie, jak zauważa Ciarini, w najnowszych wydaniach jest specjalnie zniekształcone, aby nie wywołać podejrzeń u chrześcijan. Następnie kontynuuje: „Zaprzeczanie, że Żydzi w wielu krajach europejskich, w swoim szaleństwie dokonywali tego nieludzkiego obrzędu (zabijania dzieci chrześcijańskich), oznaczałoby wykreślenie ze stron kronik kilkudziesięciu zdarzeń lub przypadków, z całą dokładnością opisanych i z pełnym uzasadnieniem udowodnionych. Oznaczałoby to zburzenie i zniszczenie kilku pomników zachowanych przez niektóre miasta, razem z podaniami o tych potwornych przestępstwach. W końcu, oznaczałoby to uznanie – bez żadnych na to dowodów – za fałszywych świadków ludzi, którzy jeszcze żyją i widzieli na własne oczy, jeśli nie samą zbrodnię, to co najmniej niewątpliwe próby dokonania jej. W bieżącym roku (1827) Żydzi w Warszawie, dla żartu – jak mówili – złapali dziecko chrześcijańskie i zamknęli w kuferku, gdzie je znaleziono. Lecz jeśli uświadomić sobie, że stało się to, jak zwykle, dzień lub dwa przed Paschą, i że Żydzi zgodnie z nauką talmudystów, odpowiednio się zatroszczyli i zapewnili sobie wszelkie środki ostrożności, to trudno będzie przykryć takie działania maską całkowicie niestosownego żartu”.
W Ministerstwie Spraw Wewnętrznych znajdujesię w aktach, przekazany przez pewnego znanego wychrzczonego Żyda, wyciąg z żydowskiejksiążki „Ez-Chaim” („Drzewo życia”), napisanejw XVII wieku przez rabina Chaima Witała, który żyłw Polsce. W tym wypadku tłumacz oświadczył napiśmie, że w jego przekonaniu zwyczaj torturowania dzieci chrześcijańskich rzeczywiście istniejewśród Żydów. Wyciąg lub tłumaczenie to, w rzeczy samej służą za pełny dowód kwestionowanego problemu. Jeśli sam rabin, nie zastanawiającsię, zdecydował się na napisanie czegoś podobnego w wydanej przez niego książce, więc niemożna mieć wątpliwości, że znajdą się fanatycy,którzy w swoim zaślepieniu byliby gotowi porwaćsię na taką nieludzką zbrodnię.
Oto tłumaczenie rzeczonego wyciągu: „Każde zwierzę zachowuje za pośrednictwem życia określoną cząstkę świętości Najwyższego. Człowiek, kto by to nie był, zachowuje za życia tej świętości więcej  niż zwierzę . Gdy zarżniemy zwierzę, to uchodzi z niego duch życia razem z określoną cząstką świętości i przekształca się na pożytek tego, kto spożywa to zwierzę w jedzeniu; lecz jeśli duch życia ze zwierzęcia całkiem jeszcze nie uszedł, wtedy zachowująca się w nim określona cząsteczka świętości nie pozwala nam wykorzystywać go w jedzeniu. Powiedziane jest tak w Piśmie Świętym i o człowieku, Księga Liczb, rozdział 14, wers 9: „bo jako chleb pojeść je możemy; odstąpiła obrona ich od nich”. „Daje to nam do zrozumienia, że ponieważ w nich nie ma już więcej tej cząsteczki świętości, to oni, jak zarżnięte zwierzęta lub chleb, oddani są nam do zjedzenia; dlatego powiedziane jest w Księdze Liczb, rozdział 23, wers 24: – Oto lud ten (naród Izraela)... nie układzie się, aż pożre łupy, i krew pobitych wypije; wskazuje to na ludzi, którzy nie zachowują w sobie świętości nadanej z góry”. „Na podstawie tego wszystkiego dochodzimy do wniosku, że poprzez zabicie i picie krwi goja (niewiernego) powiększana jest świętość Izraela lub Żydów”. Tak właśnie napisano w księdze Ez-Chaim; a po takim porażającym i bezspornym udowodnieniu istnienia wśród Żydów tego szalonego obrządku, można jedynie stwierdzić, że Żydzi w większości nie postępują zgodnie z tymi wskazówkami, lecz negować samego ich istnienia nie można. W ten sposób widzimy, że wszyscy pisarze i wychrzczeni Żydzi, potwierdzający istnienie takiego obrzędu, zgadzają się co do celu, znaczenia i sposobu jego wypełniania. A gdy jeszcze zostanie wykazane poniżej, że we wszystkich wypadkach, gdzie zbrodnia została wykryta i męki lub oczywiste dowody winy i sumienie zmusiły do przyznania się, takie przyznania także całkowicie są zgodne ze wspomnianymi pisarzami i z powszechnymi ludowymi opowieściami, to wydaje się, że sprawę można będzie uważać za rozstrzygniętą. Co znaczą w porównaniu z tymi dowodami i bezspornymi wydarzeniami retoryczne okrzyki filantropów i kosmopolitów lub świadectwa kilku wykształconych i uczciwych Żydów, wcale nie wtajemniczonych w te tajemnice, lub też dowodzenie uczonych, że byłoby to całkowitym zaprzeczeniem Prawa Mojżeszowego? W tym duchu wydano dementi lub wyrzeczenie się, ogłoszone przez Żydów angielskich w parlamencie angielskim; w tym duchu była uroczysta przysięga kilku wychrzczonych niemieckich Żydów i w końcu za pomocą tej samej broni niektórzy pisarze gorąco bronili Żydów, jak, na przykład, uczony Gitzig z towarzyszami w najnowszym swoim dziele prawniczym: „Der neue Pitaval”. Wszystko to może zbić z pantałyku tylko tego, kto nie zna dokładnie ani zbrodni zacofanych Żydów, ani wydarzeń i sądowych procesów z nimi związanych; lecz może to doprowadzić do tego, że czarne stanie się białym, a zaistniałe niebyłym.
Przechodząc następnie do przedstawienia wypadków zbrodniczego fanatyzmu Żydów w przeszłości i do analizy ważniejszych z nich, lub przynajmniej bliższych nam czasowo i dlatego bardziej wiarygodnych, wziętych z autentycznych spraw sądowych i z różnych książek pisanych na ten temat, należy najpierw wspomnieć, że już w pierwszych wiekach chrześcijaństwa Żydzi nosili na ulicach wizerunek Hamana na krzyżu, aby bezcześcić chrześcijan i niejednokrotnie, gdzie mogli, ze złości zabijali chrześcijan (Schreck, Historia Kościoła, t. VII), i że w statutach polskich i litewskich z roku 1529 znajduje się specjalne, dla podobnego przypadku, prawo: „W przypadku oskarżenia Żyda o zabójstwo dziecka chrześcijańskiego należy przedstawić trzech chrześcijańskich świadków; a kto nie udowodni oskarżenia, ten sam podlega karze”. (Czacki, O prawach litewskich i polskich, t. I, O przywilejach Żydów). Tak więc:
W IV wieku
1) Za cesarza Konstantyna, Żydów wygnanoz niektórych prowincji za to, że ukrzyżowali nakrzyżu chrześcijańskie dziecko w Wielki Piątek.
W V wieku
2) W kodeksie cesarza Teodozjusza zabraniasię Żydom świętować swoje wspominki bezczeszczeniem podobieństwa krzyża, które oni uroczyście spalali; Teodozjusz zabronił budować synagogi w miejscach odosobnionych, aby zapobiecróżnym, wielokrotnie się zdarzającym bestialstwom; lecz Żydzi, pomimo tego, w tajemnicy krzyżowali chrześcijańskie dzieci i kilkoro ich ukaranoza to karą śmierci, co zdarzyło się w roku 419,w Syrii, pomiędzy Antiochią a Chalcedonem.   
W VII wieku
3) Podczas panowania Focjusza, Żydów wygnano z Antiochii za to, że uśmiercili pod wpływemfanatyzmu haniebną śmiercią biskupa Anastazego i zabili wielu chrześcijan.
W XI wieku
4) W roku 1067 w czeskiej Pradze sześcioro Żydów zaszyto w worki i utopiono w rzece za to, żespuścili z trzyletniego dziecka krew i wysłali ją innym Żydom, do Trewiru.
5) W kijowskich pieczarach dotychczas spoczywają relikwie wielebnego Elistrata, którego pamięć świętowana jest 28 marca. W Pateryku (żywotach ojców świętych) opisano jego żywot, który mówi, że błogosławiony Pański byłkijowianinem, został wzięty do niewoli przez Połowców podczas napadu chana Boniaka w roku1096, sprzedany do Chersonia Żydowi, który poddał go różnym mękom i w końcu, na święto Paschy, ukrzyżował go na krzyżu, a potem wrzucił domorza. Znaleźli go tam ruscy chrześcijanie i przywieźli do Kijowa.
6) Między Koblencją i Bingen, nad Renem, dotychczas dochowała się kaplica z relikwiami dziecka, zamęczonego w XI wieku przez Żydów; miejscowi katolicy uważają je za święte.
W XII wieku
7) W roku 1172 w Blois we Francji, Żydzi ukrzyżowali dziecko, włożyli trupa do worka i wrzucili do Loary.
8) To samo zdarzyło się tam w roku 1177, w dzień Paschy, kilku Żydów spalono za to na stosie.
9) W roku 1179 w Niemczech straceni zostali Żydzi za ukrzyżowanie dziecka.
10) W roku 1146 w Norwich (w Anglii) stracono Żydów, bo ukrzyżowali dziecko imieniem Wilhelm w Wielki Piątek. Przypadek ten opisano bardzo dokładnie.
11) W Bray (we Francji) Żydzi przekupstwem uzyskali pozwolenie na stracenie chrześcijanina, pod pretekstem, że był rozbójnikiem i zabójcą; nałożyli na niego żelazną koronę, bili go rózgami i ukrzyżowali.
12) Pisarze czasów przeszłych, Hegin i Nauder, dają świadectwo ogólne, że paryscy Żydzi w XII wieku porywali przed Paschą dzieci i zadawali im w piwnicach śmierć męczeńską.
13) W Gloucester, za czasów panowania Henryka II, Żydzi ukrzyżowali chrześcijańskie dziecko w czasie Paschy.
14) W roku 1179 w czeskiej Pradze stracono wielu Żydów za zamęczenie i ukrzyżowanie przez nich dziecka.
15) W pobliżu Orleanu we Francji, w roku 1175 spalono kilku rabinów za uśmiercenie dziecka, wrzuconego przez nich potem do wody. W roku 1180, za podobne zbrodnie, Żydów wygnano z Francji.
16) W tym samym mniej więcej czasie, to samo zdarzyło się w Augsburgu w Niemczech, za co wygnano stamtąd wszystkich Żydów.
17) W roku 1183 Żydzi, sądzeni za podobnązbrodnię dokonaną w Wielki Piątek, przyznali siędo niej, a także do tego, że są przez swoją wiaręzobowiązani do robienia tego.
W XIII wieku
18) W roku 1288   w Niemczech, Żydzi zamęczyli dziecko i nałożyli na niego ciężar, aby wycisnąć z niego krew.
19) W roku 1228 Żydzi w Augsburgu ukrzyżowali dziecko.
20) W roku 1234 w Norwich Żydzi porwali dziecko, trzymali je w tajemnicy kilka miesięcy, do Paschy, lecz nie zdążyli dokonać zbrodni; dziecko zostało znalezione, a oni zostali straceni.
21) W roku 1250 w Aragonii Żydzi ukrzyżowali w czasie swojej Paschy siedmioletnie dziecko.
22) W roku 1255 w Lincoln w Anglii, Żydzi porwali ośmioletnie pacholę, bili je biczami, nałożyli mu cierniową koronę i ukrzyżowali. Matka znalazła trupa w studni; Żydzi zostali zdemaskowani i przyznali się; jeden z nich był na miejscu rozerwany końmi, a dziewięćdziesięciu odesłano do Londynu i tam stracono.
23) W roku 1257 w Londynie, Żydzi na święto Paschy dokonali ofiary z chrześcijańskiego dziecka.
24) W roku 1261 we wsi Torgau w Niemczech, Żydzi spuścili z siedmioletniej dziewczynki krew ze wszystkich żył, a trupa rzucili do rzeki, gdzie go znaleźli rybacy. Żydów zdemaskowano i część z nich łamano kołem, część powieszono.
25) W roku 1282 kobieta sprzedała Żydom ukradzione przez siebie dziecko, a oni zamęczyli je, kłując je na całym ciele. Gdy ta sama kobieta chciała przekazać im jeszcze drugie dziecko, złapano ją, na mękach przyznała się do wszystkiego, wskazawszy miejsce, gdzie wyrzucono pierwsze dziecko; znaleziono je pokłute na całym ciele; z tego powodu w Monachium wybuchło powstanie, w którym zabito wielu Żydów.
26) W roku 1287 w Bernie w Szwajcarii, kilku Żydów łamano kołem za uśmiercenie dziecka, a pozostałych wygnano.
27) W roku 1295 Żydów powtórnie wygnano z całej Francji za podobne przestępstwa.
W XIV wieku
28) W roku 1303 w Weissensee w Turyngii, kilku Żydów spalono za uśmiercenie szlacheckiego dziecka, znalezionego w wodzie.
29) W roku 1305 w Pradze Żydzi uśmiercili w Paschę chrześcijańskie dziecko.
30) W roku 1331 w Guberline w Niemczech, Żydzi ukrzyżowali dziecko, za co zamknięto wszystkich w jednym domu żydowskim i spalono  .
31) W roku 1345 w Monachium kobietasprzedała chłopczyka, Henryka, Żydom, którzyzadali mu do 60 ran i ukrzyżowali.
32) W roku 1400 w Turyngii Żydzi kupili od katolika dziecko i zamęczyli je. Margrabiowie Fryderyki Wilhelm nakazali za to łamać kołem i ćwiartować katolika i Żydów.
W XV wieku
33) W roku 1401 w Szwabii wybuchły rozruchy ludowe z powodu uśmiercenia przez Żydów dwojga chrześcijańskich dzieci, kupionych od jakiejś kobiety, zamknięto wszystkich Żydów razem z nią w synagodze i spalono żywcem.
34) W roku 1407 w Krakowie, za króla Jagiełły, lud wzburzył się z powodu uśmiercenia przez Żydów dziecka, zabił wielu Żydów, zdewastował i spalił ich domy, i wygonił wszystkich z miasta.
35) W roku 1420 w Wenecji stracono kilku Żydów za zabite w Wielki Piątek dziecko.
36) W roku 1420 w  Wiedniu, za panowania Fryderyka, spalono 300 Żydów za uśmiercenie przez nich trojga dzieci.
37)W roku 1454, w  Wiedniu, stracono kilku Żydów za to, że zabili dziecko, wyjęli serce, spalili je na proszek i pili je w winie. Wypadek ten zwraca uwagę tym, że rosyjscy raskolnicy z sekty dzieciobójców, robili to samo, lecz pili proszek nie sami, a poili nim innych w celu przyciągnięcia, za pośrednictwem tych czarów, do swojego związku.
38) W roku 1456 w Ankonie, wychrzczony rabin Emanuel oświadczył, że mieszkający tam żydowski lekarz odciął głowę chrześcijańskiemu chłopcu, który u niego służył, i dokładnie zebrał krew.
39) On także zeznał o innym podobnym wypadku, gdzie Żydzi ukrzyżowali chłopca, nakłuwali go i zbierali krew do naczyń.
40) W roku 1486 w Regensburgu, znaleziono w jednej z żydowskich piwnic sześć trupów chrześcijańskich dzieci; podczas śledztwa znaleziono tam kamień, wymazany gliną, pod którą na kamieniu znaleziono ślady krwi, ponieważ zabijano na nim dzieci.
41) W roku 1475 w Trento w Tyrolu;
42) W roku 1486 we Wrocławiu;
43) W roku 1494 w Brandenburgu – stracono i częściowo spalono Żydów za zabicie chrześcijańskich dzieci.
Zdarzenie w Trento opisano bardzo dokładnie. Trzyletnie dziecko Symeon zostało zabite w czwartek w Wielki Tydzień i mieszkańcy czcili go, jako męczennika. Żyd Towi, przyniósł go do szkoły; tutaj zacisnęli mu usta, trzymając za ręce i nogi wycięli kawałek z prawego policzka, kłuli wielkimi igłami po całym ciele i, zebrawszy jego krew, od razu dodali do przaśników. Żydzi przeklinali dziecko, nazywali je  Jezusem Chrystusem, trupa wrzucili do wody. Rodzice znaleźli trupa i donieśli o tym władzom (Johannowi Saliskiemu i obywatelowi Briksenowi), którzy na mękach wymusili na Żydach przyznanie się do wszystkich szczegółów tej zbrodni. Na grób dziecka chodzono oddawać cześć i męczennik szybko uzyskał rozgłos jako sprawiedliwy. Później papież Sykstus IV sprzeciwił się temu i zabronił nawet prześladować Żydów w Trento, prawdopodobnie dlatego, że Żydzi zdołali przeciągnąć na swoją stronę bliskich współpracowników papieża. Zdarzenie to przedstawiono na obrazie we  Frankfurcie, który istniał jeszcze w roku 1700, był na nim dokładny opis, jak mówi świadek Eisenmenger.
44) W roku 1492 Żydzi   za podobne zbrodnie   zostali wygnani z Hiszpanii.
W XVI wieku
45) W roku 1502 w Pradze  Żyd został spalonyna stosie za zabicie dziecka i spuszczenie z niegokrwi.
46) W roku 1509 w Bossingen na Węgrzech, Żydzi zamęczyli dziecko, które ukradli pewnemu kołodziejowi i pokłuwszy go na całym ciele, spuścilikrew, a trupa wyrzucili za miastem. Winowajcyprzyznali się na mękach i zostali straceni.
47) W roku 1510 Żydów wygnano z Anglii, oskarżając ich o to samo.
48) Mniej więcej w tym samym czasie  w Gdańsku  Żyd ukradł syna pewnemu mieszczaninowi.
49) W Głogowie, za króla Augusta, sześcioletni chłopczyk Donat i siedmioletnia dziewczynka Dorota zostali zamęczeni przez Żydów.
50) W Rawie, dwaj Żydzi ukradli dziecko szewcowi i pozbawili je życia, za co zostali straceni.
51) W roku 1540, w księstwie Neuburg, Żydzibestialsko zamęczyli chrześcijańskie dziecko,które żyło jeszcze trzy doby. Sprawę wykryto w tensposób, że żydowski chłopiec, bawiąc się z innymina ulicy, powiedział: „trzy dni wył ten szczeniaki nareszcie zdechł”. Słyszeli to postronni ludzie; i dlatego, gdy pies pastucha znalazł w lesieoszpeconego trupa i ludzie zbiegli się, to już wiedzieli, za kogo się wziąć. Nawiasem mówiąc, krewtego męczennika znaleziono w innym mieście,w Posingen.
52 i 53) W roku 1566, w Narwi i Bielsku, Żydów podejrzewano o takie same przestępstwo i zdołali wystarać się o specjalne na ten wypadek rozporządzenie polskiego króla Zygmunta, obalające to podejrzenie jako niedorzeczne, król polecił, by w przyszłości podobne przypadki podlegały jego własnemu sądowi.
54) W roku 1569 w Łęczycy  w Polsce, w Klasztorze Wołowskim, Żydzi zamęczyli dwoje dzieci.
55) W roku 1570 Żydów wygnano z Margrabstwa Brandenburskiego za to, że lżyli Hostie Święte.
56) W roku 1571 w Niemczech  Żydzi zdarli skórę z pewnego chrześcijanina  o nazwisku Bragadin i zamęczyli go na śmierć.
57) W roku 1574 na Litwie  w miasteczku Poniewież  Żydzi zamęczyli jedno dziecko.
58) W roku 1589 w Wilnie na przedmieściu – pięcioro.
59) W roku 1589 w Tarnowie  jedno – za co winni ukarani zostali śmiercią.
60, 61 i 62) W roku 1590 w Olszowskiej Woli, pod Szydłowcem, w Kurozwękach, w Piotrkowie Żydzi zamęczyli troje dzieci.
63) W roku 1593, tamże, pewna kobieta sprzedała Żydom troje ukradzionych przez nią dzieci.
64) W  Krasnymstawie   zamęczony został w ten sposób student lub uczeń szkoły.
65) W roku 1597 w Szydłowcu, Żydzi pokropili swoją szkołę krwią zamęczonego przez nich dziecka, co zapisano w księgach sądowych. Zrobiono to zgodnie z żydowskim obrządkiem polegającym na pomazaniu drzwi w ich domach krwią paschalnego baranka, jak również zgodnie z przytoczonym wyżej zeznaniem na ten temat podoficera pochodzenia żydowskiego Sawickiego i świadectwem Pikulskiego, że Żydzi mażą tą krwią drzwi w domu chrześcijanina. Oni nie tylko sami jedzą przaśniki z krwią i słodkie ciasteczka, wyrabiane na święto Purim, lecz chętnie częstują nimi także chrześcijan.
66, 67 i 68) W roku 1598 w Lublinie, w Kole i Kutnie Żydzi zamęczyli troje dzieci, o czym świadczy wydrukowany opis sprawy; w szczególności godny uwagi jest dekret trybunału lubelskiego. Pokłutego i porzniętego chłopczyka o imieniu Albert znaleziono w lesie koło wsi Woźniki. Żydów zdemaskowano, lecz uparcie wypierali się; na mękach wszyscy pięcioro, przesłuchiwani oddzielnie, zeznali to samo, przyznając się do wszystkiego, i powtórzyli głośno swoje zeznania w sądzie, także w obecności specjalnie wezwanych Żydów. To także było przed Paschą. Żyd Jachim zeznał, że nie uczestniczył w zabójstwie, lecz widział przypadkowo krew chłopczyka w garnku, i nawet skosztował jej, zmoczywszy palec, myśląc, że to miód. Marko, bogaty arendarz, u którego mieszkał Jachim, i żona Marka zakazali mu  komukolwiek  mówić o tym, co widział, lecz nie wyjawili mu tajemnicy, po co potrzebna jest ta krew; Jachim, jednakże, dawno słyszał od innych Żydów, że potrzeba im właśnie krwi ludzkiej.
Aaron przyznał się, że razem z Izaakiem ukradł chłopczyka, kiedy wozili słód, i przekazał go ZeImanowi, który go zarżnął, zebrał krew i najął robotnicę Anastazję, żeby wynieść trupa do lasu. Aaron później kilka razy powtórzył swoje zeznanie, nie wypierając się więcej swoich słów, lecz nie kajał się, a wykazywał zatwardziały fanatyzm, nawet gdy dowiedział się o karze śmierci.
Izaak także przyznał się, opowiedział wszystkie detale zdarzenia, w zgodzie z wersją Aarona, i uzupełnił o odrażający dokładny obraz dręczenia i śmierci męczennika. Według jego słów, krew rozdano i użyto na przaśniki.
Mośka z Międzyrzecza zeznał dokładnie to samo i wyjaśnił przyczynę, dlaczego Żydzi zamęczonych dzieci nie chowają, powiedziawszy, że jest to niezgodne z ich wiarą; należy je wyrzucić, a nie grzebać. Zasada ta jest całkowicie zgodna z tym, co powiedziano na ten temat wyżej, w związku ze świadectwem wychrzczonego rabina Serafinowicza.
Robotnica Anastazja, chrześcijanka, przyznała się do wszystkiego bez mąk; dodała ona, że Żydówka, jej gospodyni, powiedziała jej, wynosząc razem z nią trupa, że jeśli oddano by go ziemi, to wszyscy Żydzi by zginęli. Winni zostali straceni.
W XVII wieku
69) W roku 1601  w     Polsce  Żydzi uśmiercili dziewczynkę;
70) W roku 1606 w Lublinie chłopczyka;
71) W roku 1607 w Zwołyniu chłopczyka, którego znaleziono w wodzie oszpeconego z odciętymi członkami.
72) W roku 1610 w Staszewie Żyd Szmul ukradłdziecko, sprzedał je w Szydłowcu, gdzie Żydzi zostali złapani w czasie, gdy torturowali swoją ofiarę. Żydzi zostali poćwiartowani, a ciało dziecka złożono w kaplicy, z napisem: Filius Johanni Koval et Susannae Nierychłovskiae, civium Staszoviensium, cujus vox sanguinis vindectum clamat ut Judei nominis Christiani hostes peliantur Stasovie; –Co oznacza: syn Jana Kowala i Zuzanny Nierychłowskiej, mieszczan Staszowskich, którego głoswzywa krwawej zemsty, by wygnać ze Staszowa Żydów, wrogów imienia Chrystusowego.
73)W roku 1616 24 kwietnia w Wilnie  Żyd Brodawka uśmiercił chłopca Jana, syna   dziedzica Oleśnickiego.
74) W roku 1617 w Sielcach pod Łukowem, zamęczony przez Żydów chłopczyk został odnaleziony i złożony w kolegiacie w Lublinie.
75) W roku 1626 w Sochaczewie  kilkoro chrześcijańskich dzieci zostało przez Żydów ukradzionych i zabitych.
76) W roku 1628 w Sandomierzu Żydzi zamęczyli dwoje dzieci aptekarza.
77) W roku 1636 w trybunał lubelski wydał dekret w podobnej sprawie: Żydzi zaprosili pod jakimś pretekstem karmelickiego laika (nowicjusza) i rzuciwszy się nagle na niego, spuścili z niego wiele krwi i grożąc mu śmiercią zobowiązali pod straszną klątwą nie rozgłaszać niczego o zaszłym. Lecz w wyniku tego gwałtu nowicjusz beznadziejnie zaniemógł, przyznał się do wszystkiego przeorowi i sam wkrótce zmarł, zdążył jednak przysięgnąć, że zeznania jego są prawdziwe. Na tej podstawie Żydów stracono.
78) W Guberni Kaliskiej, w mieście Łęczyca, w kościele Bernardynów, znajduje się dotychczas trup zamęczonego przez Żydów dziecka. Potomkowie winnych przez długi czas zobowiązani byli nosić po mieście, co roku w dzień przestępstwa, obraz przedstawiający uczestniczących w tym Żydów, których stracono. Później zwyczaj ten zlikwidowano, a na Żydów nałożono zamiast tego grzywnę pieniężną na rzecz klasztoru.
79) W roku 1639 zamęczono dziecko w Komoszycach.
80) W roku 1639 w Łęczycy zdarzył się podobny wypadek, którego autentyczne akta jeszcze niedawno były zachowane i z nich zrobiono wypis: poddany Mendyk został skuszony przez Żydów i sprzedał dziecko poddanego Michałkiewicza rabinowi Majerowi. Zebrawszy się nocą, Żydzi zamęczyli dziecko dokładnie w taki sam sposób, jak robiono to we wszystkich podobnych przypadkach, pokłuli go na całym ciele i spuścili z niego krew, a trupa zwrócili temu samemu chłopu Mendykowi. Wyrzuty sumienia zmusiły tego człowieka, by doniósł na siebie i na Żydów, przy czym zeznał, że przedtem sprzedał im jeszcze dwóch chłopców. Mendyk potwierdził to pod przysięgą i podczas dwukrotnej próby ognia, a także na miejscu egzekucji, przed straceniem. Tak więc, Mendyka za przyznanie się ćwiartowano; a Żydzi, którzy w zaparte do niczego się nie przyznawali, zostali przez wyższy sąd uniewinnieni. Była to jedna z pierwszych i najbardziej pamiętnych lekcji dla chrześcijan, aby nie przyznawali się i by nie obwiniali Żydów o takie straszne zbrodnie.
81) W roku 1648 w Iwaniskach  Żydzi zamęczyli i pokłuli dziecko  a rany zalali woskiem.
82) W roku 1650,21 marca, w Kodeniu łamano kołem pewnego Żyda za to, że uśmiercił dziecko, zadając mu osiem ran i obcinając palce rąk.
W roku 1649 Żydzi torturowali i uśmiercili dzieci:
83) W Chwostowie;
84) W Kijach, niedaleko od Pińczowa;
85) W Niegosłowicach pod Pacanowem;
86) W Sęciminie;
87) W Opatowie – winni zostali straceni.
88) W roku 1655 zdarzyło się to samo w Brzeźnicy pod Sandomierzem, gdzie oskarżono o to arendarza Citko,
89) W Ostrowiu, pod Lublinem,
90) W Praszce.
91) W roku 1660 w Tunguch, w Niemczech, Żydzi na Paschę zarżnęli dziecko chrześcijańskie, za co spalono 45 ludzi.
92) W roku 1669 koło Metz, we Francji, Żyd Levi ukradł dziecko, które znaleziono martwe w lesie; winny został spalony.
93) W roku 1665,12 maja, Żydzi w Wiedniu zamęczyli na śmierć kobietę, którą znaleziono pociętą na kawałki w jeziorze. Ponieważ podobne zbrodnie powtarzały się także później, więc Żydzi zostali w roku 1701 wygnani przez cesarza z Wiednia.
W roku 1689 zaistniały podobne wypadki, a winni zostali ukarani:
94) W Żółkwi;
95) We Lwowie;
96) W Ciechanowie;
97) W Drohobyczu. Sędziowie, zbierający się w tej ostatniej miejscowości w związku z tą sprawą, zostali wszyscy otruci.
98) W Guberni Mińskiej, koło Słucka, w klasztorze Świętej Trójcy, spoczywają relikwie chłopczyka Hawryły, zamęczonego roku 1690 przez Żydów. W napisie przedstawiono wszystkie szczegóły tego zdarzenia; zbrodni dokonano w Białymstoku, trupa znaleziono w gęstym zbożu, ze zwykłymi dla takich wypadków oznakami. Psy obszczekały znalezione ciało chłopca, który później uznany został za miejscowego błogosławionego. Na jego cześć ułożono pieśni religijne, zwane kancjonałami. Żyd, arendarz Szutka, byt głównym zabójcą. Pamiątek z tej sprawy sądowej nie pozostało z powodu pożarów.
99) W roku 1694 Żydzi uśmiercili dziecko we Włodzimierzu Wołyńskim.
100) To samo zdarzyło się w roku 1697 w Nowym Mieście pod Rawą, oraz
101) w Wilnie, gdzie kilku Żydów, za zamęczenie na śmierć dzieci, zostało straconych w roku 1698:
102) w Województwie Brzeskim, w Zabłudowie;
103) w Kodniu, pod Zamościem;
104) w Sandomierzu;
105) w Różanach;
106) w Słonimiu – Żydzi zamęczyli siedmioro dzieci; a w Brodach otruli biskupa Czeszejkę.
107) W roku 1699, w Ciechanowie i Białej, Żydów stracono na placu przed synagogą, za to, że spiwszy młodego człowieka, chrześcijanina, spuścili mu krew i zamęczyli na śmierć.
W XVIII wieku
108, 109 i 110) W roku 1705 w Grodnie, Chmielowie i Rzeszowie, Żydzi zamęczyli na Paschę troje chrześcijańskich dzieci.
111) W roku 1750  Żydzi  z powodu takiego samego przypadku  zostali wygnani z Kamieńca Podolskiego.
112) W roku 1753  w Żytomierzu  było zdarzenie prześledzone z całą dokładnością i udowodnione w śledztwie i w sądzie; decyzję podjętą w tej sprawie odnaleziono w archiwum w roku 1831.
W Wielki Piątek 20 kwietnia 1753 roku, we wsi Markowa Wolnica, Żydzi złapali wieczorem trzyletniego chłopczyka Stefana Studzickiego, zanieśli go do karczmy, poili miodem i karmili chlebem, namoczonym w wódce, w wyniku czego dziecko zasnęło i leżało spokojnie za piecem. W noc na Niedzielę Zmartwychwstania Pańskiego, Żydzi zebrali się w karczmie, zawiązali dziecku oczy, zacisnęli usta cęgami i trzymając nad balią, kłuli go ze wszystkich stron ostrymi gwoździami, obracając i podnosząc, aby lepiej spływała krew. Gdy męczennik oddał ducha, trupa odniesiono do lasu, gdzie go odnaleziono na drugi dzień. Stojąc przed oczywistymi dowodami, Żydówki Brejna i Fruzia bez mąk, przyznały się do tego zabójstwa, obwiniły przy tym swoich mężów, którzy także bez mąk przyznali się. Następnie poddano mękom innych, którzy przyznali się do winy i w sposób tak dokładny opisali to zbrodnicze przestępstwo, że już, oczywiście nie mogło być żadnej wątpliwości. Żydów stracono straszną śmiercią w Żytomierzu: rabinowi Połodkowi i pięciu innym Żydom spalono pod szubienicą ręce, związane nasmołowanymi konopiami, wycięto po trzy pasy z pleców, a potem   poćwiartowano, głowy osadzono na palach, a ciała powieszono, pięciu innych po prostu poćwiartowano, głowy osadzono na palach, a ciała powieszono, jednemu, który przyjął chrzest święty, ścięto głowę. W tym czasie namalowano obraz, przedstawiający trupa chłopczyka Studzickiego w takiej postaci, jak był znaleziony, pokłuty na całym ciele. Oryginalny obraz, prawdopodobnie, zachował się w całości dotychczas; przechowywany był u arcybiskupa lwowskiego.
113 i 114) W roku 1799, zgodnie z aktami departamentu wyznań obcych, były dwa podobne przypadki: 1) Pod Rzeczycą znaleziono w lesie martwego człowieka z niezwykłymi znakami i ranami na ciele: dłoń prawej ręki przekłuto, jak gdyby dłutem, tworząc ranę; druga rana powyżej lewego łokcia; trzecia, podobna, pod lewą łydką i czwarta na plecach. Rany w sposób oczywisty naniesiono umyślnie i kilkakrotnie; człowiek ten nocował w karczmie u Żyda, którego pracownik wywiózł go, w tym stanie, do lasu. Lecz w śledztwie niczego nie wykryto, dlatego, że wszyscy aresztowani Żydzi zbiegli i nie odnaleziono ich. 2) W tym samym roku, przed żydowską Paschą, w powiecie Siennińskim, w pobliżu żydowskiej karczmy znaleziono trupa kobiety, której twarz, ręce, nogi i całe ciało były pokłute; lecz na sukni nie znaleziono żadnego śladu krwi, z czego widać, że ją rozebrano, pokłuto, pozbawiono życia, a potem obmyto i ubrano. Jednak śledztwo niczego nie wykryło.
W XIX wieku
115) W roku 1805 prowadzono sprawę w Wieliskim sądzie powiatowym w związku ze znalezionym w rzece Dźwinie ciałem szesnastoletniego chłopca Trofima Nikitina; chłopiec miał poderżnięte gardło i na całym ciele był pokłuty, o co obwiniano trzech Żydów, w tym Chaima Czernego, który został powtórnie wplątany w taką samą sprawę w roku 1823. Z powodu braku dowodów sprawę przekazano woli Bożej; lecz później wykryto ważne przeoczenia prowadzących śledztwo, za co na sądy, ziemski i powiatowy, nałożono grzywnę, lecz sprawy powtórnie śledztwu nie poddano.
116) W roku 1811, przed Paschą, w Guberni Witebskiej, we wsi dziedziczki Tomaszewskiej, przepadło u chłopa dziecko z kołyski, i choć wiele okoliczności kierowało podejrzenia na Żydów, śledztwo niczego nie wykryło.
117) W roku 1816, w Grodnie, przed Paschą,znaleziono ofiarę, chłopską dziewczynkę, Adamowiczównę, której jedna ręka wycięta była ze stawułokciowego, a ciało pokłute w wielu miejscach.Podejrzewano, że zbrodni tej dokonali Żydzi,i pierwsze śledztwo wzmocniło podejrzenia; leczŻydzi posłali delegatów do Petersburga, skarżącsię na takie obrażające ich podejrzenie, przypisując je, bardzo chytrze, nienawiści Polaków za przywiązanie Żydów do rządu. Właśnie w wyniku tegowydano Najwyższy Ukaz z dnia 28 lutego (ogłoszony 6 marca) 1817 roku, „aby Żydów nie obwiniać o uśmiercanie chrześcijańskich dzieci jedynie na skutek przesądów, jakoby potrzebowali onikrwi chrześcijańskiej, i gdyby gdzieś zdarzyło sięzabójstwo i podejrzenie padło na Żydów, wtedy,jednak bez uprzedzenia, że zrobili to oni w celuuzyskania krwi chrześcijańskiej, ma być przeprowadzone śledztwo oparte na prawie itd.”. Na tejpodstawie, kierownictwo Guberni Grodzieńskiejotrzymało Najwyższe Upomnienie i sprawę zakończono. Lecz wobec nalegań prokuratora gubernialnego, który wykrył nieprawidłowości i niekompletność w początkowym śledztwie, wznowiono jepo 10 latach: Rada Państwa, wziąwszy pod uwagędziesięcioletnią dawność i Najwyższy Ukaz z roku1817, który zakazał rzucania  podobnych podejrzeń na Żydów – postanowiła puścić sprawę w zapomnienie.W związku z tym zgłosił się wychrzczony Żyd Sawicki, zgadzając się zdemaskować Żydów, jeśli tylko dostanie zabezpieczenie przed zagrażającymmu w tym wypadku niebezpieczeństwem; lecz Rada Państwa uznała, że „tego rodzaju śledztwa sązabronione wspomnianym Najwyższym Ukazem”.
118) W roku 1821, na brzegu rzeki Dźwiny znaleziono ciało Krystyny Śiepowrońskiej i o jej zabójstwo podejrzewano Żydów, chociaż niczego nie wykryto.
119) W roku 1821, przed Paschą, w Guberni Mohylewskiej, w powiecie czausowskim, we wsi Golenia znaleziono martwe ciało chłopca Łazariewa. Na podstawie oznak zewnętrznych sądzono, że musiał być on uśmiercony przez fanatycznych Żydów. Gubernator rozpoczął dokładne śledztwo, lecz Żydzi, powtórnie posławszy delegatów do Petersburga z listem powiatowego nadzorcy sądowego, oskarżającym go o zamiar nadużycia, skarżyli się na takie ubliżające im podejrzenie, niezgodne z Najwyższym Ukazem z roku 1817. Sprawę przerwano, a zarząd gubernialny upomniano, że postąpił sprzecznie ze wspomnianym Najwyższym Ukazem, powziąwszy podobne podejrzenie w stosunku do Żydów.
120) W roku 1823, pastor Oertel wykrył podobny przypadek, mający miejsce w Bawarii. Jest to widocznie ostatni przykład z Europy Zachodniej. Od tej pory takie zdarzenia wykrywano tylko w Polsce, w rosyjskich zachodnich guberniach i na Wschodzie, w Turcji, Syrii itd.
121) W roku 1823 zdarzył się podobny wypadek w Wieliżu, w Guberni Witebskiej. Była to jedna z najgłośniejszych spraw  ze względu na wielkość procesu, złożoność, dużą ilość wplątanych w nią ludzi, ze względu na wykryte w związku z tym inne podobne zbrodnie, ze względu na czas trwania, a w końcu i dlatego, że przekazana była do ostatecznej decyzji Radzie Państwa. O sprawie tej jest tyle dokładnych i kompletnych wiadomości, że zasługuje ona na szczególną uwagę i dlatego zostanie    dokładnie przedstawiona poniżej.
W związku z rozpatrywaniem sprawy wieliskiej ujawniono jeszcze kilka podobnych zbrodni, lecz dowody wszystkich tych spraw, rozsądzonych za jednym razem, uznane zostały za niedostateczne. Do spraw tych należą:
122) Zabójstwo w Wieliżu, w roku 1817, dwóch wiejskich chłopców. Pierwsze zeznanie o tym złożyli: robotnica Tierientiewa, która sama przyprowadziła, za pieniądze, chłopców do domu Żyda Cetlina. Robotnice Maksymowa i Kowalowa, uczestniczące także w tej sprawie, przyznały się i potwierdziły w całości zeznanie pierwszej; a Kowalowa, będąc poddaną bogatych Żydów Berlinów, którzy kupili cały majątek na imię powiatowego skarbnika Suszki, tak się przestraszyła swego przyznania się, że, przepłakawszy całą noc i twierdząc, że teraz to ona przepadła, udusiła się. Chłopcom, według zeznania tych kobiet, Żydzi obcięli paznokcie, potem obrzezali ich, toczyli w beczce, związali rzemieniem nogi pod kolanami, nakłuwali po całym ciele, zbierając wyciekającą krew, a martwych zrzucili z przystani do Dźwiny. Odrażające szczegóły zeznań tych trzech kobiet, pomimo ich zagmatwania, mają w sobie ślad prawdy nie do odrzucenia. Tak, na przykład, Kowalowa, we łzach i w strachu, opowiadała, gdzie i w jakich okolicznościach widziała, w specjalnej szkatułce u Cetlinowej, suche, krwawe placki z krwi tych chłopców, oraz część krwi, zebranej w srebrny puchar, dodając, że krew już się zepsuła i pachniała padliną.
123) Ta sama Kowalowa, oświadczyła przy tym,że, prawdopodobnie ci sami Żydzi zabili jej rodzonego brata, Jakowa, lecz ona nie śmiała o tymmówić. Według uzyskanych informacji okazało się,że małoletni Jakow w roku 1818 umarł, ponieważjakoby nieostrożnie sam sobie naniósł rany; sprawą tą, z powodu przedawnienia, nie zajęto się.
124) Przy okazji tej sprawy okazało się, że wszyscy Żydzi w roku 1817 torturowali i uśmierciliszlachciankę Dworzycką, dorosłą kobietę, którejszczątki znaleziono w lesie w następnym roku.W zbrodni tej uczestniczyły te same dwie rozpustne ruskie baby, które wyjawiły wszystkie jej szczegóły. Dworzycką upili, toczyli w beczce, bili po policzkach, przeklinali ją, położyli na dwa krzesła, nakłuwali w różnych miejscach i zbierali krew do podstawionego naczynia; martwą umyli, położyli w łuby i wywieźli za miasto, do lasu. Nawiasemmówiąc, ze zdarzenia tego widać, że Żydzi, którzytargnęli się na podobną sprawę, nie ograniczająsię do zabójstwa samych tylko chłopców lub mężczyzn, lecz gotowi są wykorzystać każdy sprzyjający wypadek, ażeby zabić chrześcijaninai wziąć jego krew do fanatycznych obrzędów. Nawiasem mówiąc, Tierientiewa zeznała, że nie wie,do czego Żydzi użyli krwi Dworzyckiej; lecz zauważyła, że oglądając tą krew, uznali ją oni za czarną i nie byli z niej zadowoleni.
125) Przy okazji tej sprawy okazało się, że Żydzi zabili dwie dziewczynki, żebraczki, w roku 1819, w Semiczewskiej karczmie koło Wieliża. I tutaj oburzające szczegóły, całkowicie zgodne z okolicznościami i innymi informacjami o podobnych sprawach, nie pozostawiają żadnych wątpliwości co  do  prawdziwości zdarzenia. Wielu Żydom, oskarżonym w tej sprawie, udowodniono całkowitą fałszywość zeznań i aroganckie kłamstwo; między innymi twierdzili oni, że wcale nie znali i nigdy nie widzieli Tierientiewej, a przecież udowodniono, że znali ją oni bardzo dobrze i już wiele lat, dlatego że pracowała u Żydów w tym samym miejscu.
126) Przy okazji tej sprawy wykryto zabójstwo w karczmie Brusowanowskiej jeszcze czworga dzieci. Zdarzyło się to także przed Paschą, w roku 1821 lub 1822, w czasie głodu, gdy dzieci chodziły po prośbie. Żydzi zawoławszy je do karczmy, zamknęli osobno, a potem pojedynczo uśmiercali, w obecności wielu innych Żydów, jak zwykle męcząc je. Współuczestniczki Żydów, Maksymowa i Tierientiewa, wymieniły z imienia wielką ilość winnych, opisawszy z całą dokładnością, jak przestępstwa dokonano, kto gdzie stał, co mówił i robił. Jednego Żyda doprowadzono dowodami do tego, że plącząc się i gubiąc się, zapłakawszy, powiedział w obecności komisji: „Jeśli ktoś z mojej rodziny przyzna się, lub jeśli ktoś inny powie to wszystko – wtedy i ja przyznam się”, inni Żydzi albo uparcie milczeli, lub tracili panowanie i wściekle krzyczeli i grozili świadkom.
Do tego wszystkiego dołączono jeszcze sprawę związaną ze zbezczeszczeniem Hostii Świętych, uzyskanych przekupstwem lub  skradzionych  specjalnie w tym celu z cerkwi. Śledztwo wykazało prawdziwość tego donosu, wyjaśniwszy wszystkie jego szczegóły; tym niemniej, Żydzi nie uznali za stosowne przyznać się i rzeczywiście wykręcili się gołosłownym, uporczywym zapieraniem się. Żydzi na przesłuchaniach tracili kontrolę, krzyczeli i klęli tak, że wyprowadzano ich precz i komisja nie mogła kontynuować przesłuchań. Nawiasem mówiąc, o tej sprawie wspominamy tutaj tylko w związku z poprzednimi.
127) W roku 1827, przed Paschą, w Guberni Wileńskiej,   we wsi dziedzica Dammi, przepadł bez wieści siedmioletni chłopiec, Piotrowicz. Pastuch Żukowski oświadczył, że widział, jak Żydzi złapali dziecko w polu i uwiedli; później znaleziono trupa okaleczonego w taki sam sposób, jak we wszystkich podobnych przypadkach; Żydzi plątali się podczas przesłuchań, składali fałszywe zeznania, znowu je zmieniali i w końcu udowodniono im tę zbrodnię na tyle, na ile można to udowodnić ludziom, nie mającym na swoje usprawiedliwienie niczego, oprócz gołosłownego zaprzeczania. Pomimo tego, że w tym wypadku był nawet jeden postronny świadek, wspomniany pastuch, Żydów pozostawiono jedynie w stanie podejrzeń. I to, oczywiście, już udowadnia, że wszystkie dowody, oprócz przyznania się, istniały, ponieważ we wszystkich innych współczesnych nam przypadkach, zamieszczonych powyżej i poniżej, Żydów zawsze uniewinniano. Należy do tego jeszcze dodać, że dwóch Żydów, którzy zaczęli już się przyznawać, znaleziono martwymi: jeden został zabity pod mostem, drugi otruty. Stosownie będzie tutaj wspomnieć, że w przypadku podobnego procesu, akt którego nie można było teraz odszukać, Żyd, który przyznał się do przestępstwa, został znaleziony powieszonym w żydowskiej szkole przy zamkniętych drzwiach; pomimo tego, przyjęto zeznanie Żydów, że on sam się powiesił.
128) W roku 1827 w Warszawie, na dwa dni przed Paschą przepadło dziecko; oczywiście podejrzenie padło na Żydów, znaleziono ślady, i dziecko, wbrew zapewnieniom i zaprzeczeniom gospodarza domu, Żyda, znaleziono w jego kufrze. Pomimo wielu okoliczności, które w sposób wołający o pomstę do nieba demaskowały winnych, że zamierzali w zwykły sposób złożyć dziecko jako ofiarę swojego szalonego fanatyzmu, Żydzi wykręcili się zapewnieniem, że zrobili to dla żartu.
129) W książce „Podróż po Turcji Anglika”   Wally  w  roku 1828  pisze:
„Konstantynopolscy chrześcijanie twierdzą, że Żydzi, uprowadzając dzieci, składają je jako ofiarę na Paschę, zamiast paschalnego baranka. Byłem świadkiem wielkiego wzburzenia wśród mieszkańców. Przepadło dziecko greckiego kupca i myślano, że zostało ukradzione i sprzedane w niewolę. Lecz wkrótce jego ciało znaleźli w Bosforze; ręce i nogi były związane, a specjalne rany i znaki na ciele wskazywały, że dziecko uśmiercono w sposób niezwykły, mając jakiś szczególny niewyjaśniony zamiar. Jawne obwinienia padły na Żydów, ponieważ zdarzyło się to przed Paschą; lecz niczego nie wykryto”.
130) W roku 1833 w powiecie borysowskim, w Guberni Mińskiej, mieszkający we wsi Plitczany Żyd Orko, zwabił do siebie chłopkę Teklę Sieliezniewą, która uciekła od dziedzica, i towarzyszącą jej dziewczynkę lat 12, Eufrozynę i według zeznań pierwszej, namówił ją, obiecawszy jej 30 rubli, żeby zgodziła się na zabicie dziewczynki, ażeby można było uzyskać z niej krew. Trupa znaleziono, a na nim, oprócz oznak uduszenia, na skroni była rana, skąd, według zeznań Tekli, Orko spuścił krew do butelki. Mówił jej, że krew ta jest potrzebna dla jakiejś ciężarnej krewniaczki, przy porodzie, której niezbędna jest chrześcijańska krew, do pomazania oczu dziecka. Namawiając Teklę, Orko powiedział: „Choćby z małego palca dostać krwi, bardzo potrzebna, bez tego w żaden sposób nie można się obejść”. W domu Żyda i częściowo nawet na jego żonie i córce znaleziono zdjęte z zabitej odzienie; Tekla, po zaparciu się i zaprzeczaniu, opowiedziała wszystkie szczegóły tego zabójstwa i w jaki sposób Orko nacedził krwi do butelki. W późniejszym czasie Żydom udowodniono przekupywanie podsądnej Tekli, żeby wzięła wszystko na siebie, a Żydów żeby nie wydawała. Orko namawiał także matkę zabitej, żeby nie szukała swojej córki, która żyje w dobrym miejscu; on także na siłę i biciem nie dopuszczał do przeszukania szopy, gdzie, na podstawie zeznań Tekli, znaleziono trupa. Żona i córka Orki i on sam ciągle plątali się w fałszywych zeznaniach. W wyniku tego wszystkiego Orko oskarżono o zabójstwo; lecz na podstawie Najwyższego Ukazu z 1817 roku, który zabraniał podejrzewania Żydów o wykorzystywanie  krwi chrześcijańskiej, sprawę tą skasowano.
131) W roku 1833 w Wołyńskiej Guberni, w powiecie Zasławskim, zdarzyło się co następuje:
Chłop hrabiego Grocholskiego, Prokop Kazan, przybył 20 marca do Zarządu Ekonomicznego i dał znać znakami, że na drodze do wsi Wołkowce napadli na niego trzej Żydzi i odcięli mu język. Gdy rana podgoiła się, opowiedział co następuje: „Gdy przeszedłem las, na skrzyżowaniu między wsiami Gorodziszcze i Seredince, doścignęli mnie Żydzi. Gdy zrównali się ze mną, najprzód podszedł do mnie jeden Żyd i rozmawiając, szedł obok; potem dołączył do nas drugi, a w końcu i trzeci. Niczego nie podejrzewając, z ufnością odpowiadałem na ich pytania, wtem jeden, pozostawszy trochę w tyle, schwycił mnie z tyłu i powalił; inni rzucili się i zaczęli naciskać na pierś i dusić za gardło, tak silnie, że straciłem przytomność i prawdopodobnie wysunąłem język. Gdy z bólu odzyskałem przytomność, zorientowałem się, że postawiono mnie na kolana i mam nachyloną głowę; jeden Żyd podtrzymywał moją głowę, a drugi podstawiał pod usta miseczkę, do której mocno lała się krew. W takim położeniu, ciągle szturchając mnie w boki i tył głowy, prawdopodobnie, aby krew silniej ciekła, trzymali mnie oni do tego momentu, aż miseczka napełniła się krwią więcej, niż do połowy. Wtedy, wziąwszy miskę z krwią i zabrawszy mi 12 rubli w srebrze, które znalazłem na jarmarku, siedli z powrotem w swoją bryczkę i pojechali. Zdarzyło się to koło południa. Na skutek utraty krwi znowu zemdlałem, a gdy przyszedłem do siebie, to słońce było już nisko. Żydzi pojechali bryczką, do której zaprzężono trzy gniade i jednego białego konia”.
Zasławski horodniczy natychmiast zebrał wszystkich tamtejszych Żydów furmanów, postawił ich w dwa rzędy i wezwawszy Kazana, kazał jemu rozpoznać spośród nich przestępców. Kazan, trzy razy przeszedł przed rzędami i nie mogąc jeszcze mówić, pokazał znakami, że ich tutaj nie ma. Sprawdziwszy obecnych Żydów według listy, horodniczy doszedł do wniosku, że wśród nich brakuje trzech, a mianowicie: Icka Małacha, Szaji Szopnika i Szlomy Kalija. Wezwano ich, postawiono w rzędy i znowu wezwano Kazana, któremu wcześniej pozwolono odejść. Tylko podszedł, jak od razu wskazał na Icka Małacha, starając się na wszelkie sposoby dać znać, że to jest ten sam, który odciął mu język; w Szopniku rozpoznał on tego, który go trzymał; w Kaliju rozpoznał podobieństwo z trzecim uczestnikiem przestępstwa, nie twierdząc jednakże absolutnie, że jest to on. Kazan twardo obstawał przy swoich zeznaniach, nawet po duchowym pouczeniu.
Żydzi wypierali się. Małach zapewniał, że on już dziesięć dni nie wyjeżdżał z miasta; Szopnik, że wyjeżdżał i wrócił dokładnie 20-go, lecz z Żydem Reznikiem, i jednym koniem. Kalij, że także był w tym czasie w mieście. Każdy przedstawił świadków.
Zeznanie Kalija, prawdopodobnie potwierdziło się; słowa Szopnika częściowo także, lecz była pewna różnica co do czasu; natomiast, jeśli chodzi o świadków przedstawionych przez Małacha, dwóch Żydów, w tym jego gospodarz Girsztel, w ogóle nie chcieli świadkować; a jego zeznanie potwierdził tylko jeden Żyd, jedna Żydówka, stróż i jego ojciec, szeregowy oddziału inwalidów, człowiek, ukarany kijami za niewłaściwe zachowanie i przeniesiony do inwalidów i – oprócz tego – wyznaczony jako wartownik przy Małachu.
Tymczasem przepytywano mieszkańców osiedli, sąsiadujących z miejscem, gdzie nastąpiło zdarzenie. Spośród nich wielu zeznało, że widzieli w ten dzień trzech Żydów, lecz dokąd oni jechali, nie zauważyli, równocześnie nie pamiętają ani maści, ani ilości koni. Inni zeznali, że rzeczywiście przejeżdżali Żydzi podobnymi końmi, lecz nie zauważyli, ilu było ludzi i dokąd pojechali; jeden : oświadczył, że widział właśnie trzech Żydów, przejeżdżających przez jego wieś, Gorodziszcze, trzema gniadymi końmi i jednym białym; a zasławski urzędnik policji konkretnie świadczył, że tylko Żyd Małach wyjeżdżał z miasta trzema gniadymi i jednym białym koniem, i że w tym czasie ani bryczki, ani takich koni u żadnego innego z zasławskich Żydów nie było. Nie mógł tylko konkretnie powiedzieć, czy Małach jeździł dokądś dokładnie w dzień zdarzenia.
Urzędujący lekarz, badający Kazana, doszedł do wniosku, że język rzeczywiście odcięto ostrym narzędziem, lecz by zrobiono to pod przymusem, lekarz uznał za niemożliwe, po pierwsze, troje ludzi nie jest w stanie dokonać podobnego gwałtu, a po drugie, dlatego, że Kazan, ani na ciele, ani na ubraniu, oprócz bielizny, którą, według jego słów, wytarł się po przyjściu do przytomności, nigdzie nie miał krwi, czego w przypadku gwałtu nie można byłoby uniknąć.
Magistrat z Nowogrodu Wołyńskiego postanowił: Żydów zostawić w stanie mocnego podejrzenia.
Izba karna postanowiła: pozostawić ich na wolności.
Gubernator zaopiniował, że uważa Żyda Małacha za zdemaskowanego i proponuje zesłać go na Syberię; Szopnika zostawić w stanie podejrzenia i zesłać go do innego miasta; Kaiija poddać nadzorowi policyjnemu w miejscu zamieszkania.
Rządzący Senat, opierając się: 1) na wnioskach urzędującego lekarza; 2) na dowodach Żydów, że w czasie zdarzenia przebywali w mieście nie wyjeżdżając, oprócz Szopnika, który udowodnił, że wyjeżdżał z Reznikiem; 3) na ogólnej przychylnej ocenie zachowania się Żydów; 4) na tym, że Kazan a) nie powiedział natychmiast o znalezionych przez niego 12 rublach b) bywał w karczmach i pił c) oszukał brata, zataiwszy prawdziwą przyczynę swojego odejścia z domu, i dlatego, pomimo przychylnej oceny postronnych, pokazał, że niewłaściwie się zachowuje – postanowił: 1) uznać, że Żydzi nie byli zamieszani w sprawę; 2) Kazana, za fałszywe ich pomówienie, ukarać dwudziestoma uderzeniami bata i oddać pod nadzór policji, w podejrzeniu, że on sam okaleczył się mając na uwadze przestępcze cele.
Nie możemy tutaj wstrzymać się od pewnych uwag. Po pierwsze, urzędujący lekarz albo sam, z naiwności, został oszukany, lub, co jest bardziej prawdopodobne, oszukał innych. Jego świadectwo jest całkiem fałszywe, nie ma podstaw. Jeśli troje ludzi przewróci jednego i będą go dusić za gardło, uciskając pierś do utraty przytomności, to nie tylko otworzą mu się usta, ale także wysunie się język, wystarczy tylko przycisnąć grdykę lub krtań. Tak samo jasnym jest, dlaczego na ubraniu Kazana nie było krwi: ocknął się on z pierwszego zemdlenia, klęcząc na kolanach, z pochyloną do przodu, nad naczyniem, głową, a trzej Żydzi trzymali go; wkrótce zemdlał on znowu i leżał, utraciwszy wiele krwi, od południa do wieczora. A więc, z początku krew ściekała do podstawionej ściśle do ust miseczki, potem, na przeciąg całego zemdlenia, przestała, zakrzepła na języku i gdy ponownie odzyskał świadomość, to krwawienia już nie było, i dlatego ubranie nie było zakrwawione.
132) W roku 1840, w czasie Paschy, duchowny katolicki, ojciec Tomasz, mieszkający w Damaszku, poszedł ze swoim sługą do dzielnicy żydowskiej, i obaj przepadli bez wieści. Oskarżenia padły na Żydów; cała chrześcijańska ludność Damaszku wzburzyła się, a oburzenie rozpaliło także muzułmanów. Konsul francuski, całkowicie przekonany o tym, że zbrodni dokonali Żydzi, prowadził własne śledztwo, wszelkimi środkami skłaniał rząd turecki do działań i nalegał na oskarżenie i ukaranie Żydów; konsul austriacki, w kompetencjach którego Żydzi częściowo pozostawali, sprzeciwiał się i bronił Żydów. Okropne męki wymuszały na tych ostatnich przyznanie się ze wszystkimi szczegółami do zbrodni; nawet kilkoro ludzi nie mogło przeżyć nieludzkich mąk, i dlatego teraz w Europie twierdzi się, że przyznanie się ich było wymuszone i fałszywe. Lecz to przyznanie się, we wszelkich swoich szczegółach, było jednakowe na przesłuchaniach kilku Żydów, przy tym szczątki pociętego na części mistrza i jego sługi znaleziono w różnych miejscach, zgodnie ze wskazaniami tych Żydów, między innymi znaleziono także część czapki lub biretu zabitego, i wszyscy, którzy znali go natychmiast rozpoznali te strzępy. Żydowskie delegacje z podarunkami z Paryża i Londynu do Aleksandrii, doprowadziły do zaniechania sprawy i Żydzi, którzy przeżyli,  zostali wypuszczeni na wolność.
133) W bieżącym 1844 roku, najwyższy sąd Porty wydał decyzję w sprawie Żydów, mieszkających na wyspie Marmara, oskarżonych o męczeńskie zabicie chrześcijańskiego chłopca, którego znaleziono okaleczonego, jak we wszystkich podobnych przypadkach. Skargę wniósł grecki patriarcha, lecz na skutek stanowczych nacisków posła angielskiego, jak doniosły gazety, Porta nie uznała Żydów za winnych i jeszcze skazała patriarchę na wynagrodzenie strat.
134) W roku 1843, w kwietniu, także przed Paschą, znowu u nas w Rosji wydarzył się godny uwagi tego rodzaju wypadek, choć nie tak zbrodniczy, ponieważ obeszło się bez zabójstwa. W Guberni Witebskiej, w mieście Łuck, dwaj Żydzi, bracia Berko i Szmaria Klepaczowie, złapawszy piętnastoletnią dziewczynę, Szczerbińską, siłą doprowadzili ją do krwawienia, zebrawszy krew do szklanki. Pomimo wszystkich dowodów, Berko i Szmaria wypierali się wszystkiego i nie można im było ani niczego udowodnić (dlatego, że nie było świadków), ani zmusić ich do przyznania się. Z tego powodu generał-gubernator starał się w tajemnicy zebrać na miejscu informacje i doszedł do wniosku, że chociaż dowody te praktycznie nie pozwalają na uwięzienie, lecz podtrzymują one z dawna istniejącą wiarę o wykorzystywaniu przez Żydów chrześcijańskiej krwi w jakichś fanatycznych obrządkach.

Sprawa wieliska
Kończąc na tym szereg wybranych z różnych książek i źródeł przykładów, służących za dowód istnienia pomiędzy Żydami obrządku, który nierzadko prowadzi do zabójstwa chrześcijan, w szczególności dzieci, trzeba jeszcze uwzględnić, że podane przykłady, chociaż jest ich niemało, stanowią oczywiście niewielką tylko część zaszłych przypadków, ponieważ nie wszystkie one zostały wykryte, nie wszystkie zachowały się w pisemnych zabytkach, i bynajmniej nie wszystkie można było zebrać: wszystkie podobne sprawy, zakończone procesem w niższych i średnich instancjach, nie mogły być włączone, dlatego, że nie było o nich żadnych wiadomości; także i te przypadki, przy których w ogóle niczego nie wykryto, a wszystkie informacje o nich ograniczają się do zeznań w raportach o zdarzeniach, że gdzieś tam dziecko zaginęło bez wieści. W celu konkretnego udowodnienia, że oskarżenie to nie jest oszczerstwem lub kłamstwem, i że nie tylko męki średniowieczne zmuszały Żydów do przyznawania się do tej strasznej prawdy, pozostaje przeanalizować trochę dokładniej jedną z nowszych spraw tego rodzaju, na przykład, sprawę wieliską, rozpoczętą 24 kwietnia 1823 roku w wieliskiej policji miejskiej, a zakończoną, po dwunastu latach, 18 stycznia 1835 roku na ogólnym posiedzeniu Rady Państwa. Sprawa ta godna jest uwagi ze względu na doskonałe przedstawienie jej szczegółów, wielokrotne wznawianie śledztwa i jasność wszystkich dowodów, nie wyłączając nawet własnego przyznania się niektórych. Lecz co mogłoby zmusić Żydów do przyznania się do podobnego przestępstwa, będącego religijną, fanatyczną tajemnicą, a przy tym na co w takim przypadku przestępcy mogliby liczyć? Na odwrót, zawzięte, bezczelne, gołosłowne wypieranie się ratowało ich prawie zawsze i uratowało także tym razem. 22 kwietnia 1823 roku syn żołnierza, Fiodor Jemielianow, mający trzy i pół roku, zaginął w Wieliżu bez wieści. Było to w dzień Zmartwychwstania Pańskiego. Trup chłopczyka znaleziono w drugim tygodniu po Wielkanocy za miastem, w lesie, w takim stanie, że nikt z mieszkańców nie mógł mieć wątpliwości co do prawdziwości powstałego podejrzenia i rozpowszechnianychprzez jakąś wróżbiarkę, głuchych wieści, a mianowicie, że chłopczyk został bestialsko zamęczony przez Żydów. Na całym ciele były zdarcia naskórka, jak gdyby skórę czymś silnie pocierano;paznokcie byty obcięte aż do ciała; na całym ciele mnóstwo niewielkich ran, jak gdyby przekłutychgwoździem; sine, nabrzmiałe krwią nogi wskazywały, że pod kolanami zawiązano mocną opaskę;nos i wargi były spłaszczone, także z powoduopaski, która pozostawiła także pąsowy znak napotylicy, od węzła; i w końcu, chłopca po żydowsku obrzezano. Wszystko to udowadniało bezspornie, jak zeznał pod przysięgą lekarz, że dziecko zamęczono umyślnie i celowo; ze stanuorganów wewnętrznych widać było, że trzymanoje kilka dni bez jedzenia. Ponadto zbrodni dokonano na dziecku rozebranym, następnie ciało obmyto i ubrano; ponieważ na bieliźnie i ubraniu niebyło żadnych śladów krwi. Ze śladów i kolein koło tego miejsca, gdzie leżał trup, było widać, żedo tego miejsca z drogi podjeżdżał powóz lubbryczka zaprzężona w parę koni, a trupa zaniesiono stamtąd do błota na piechotę. Rodzice i inni ludzie rzucili podejrzenie na Żydów, innej przyczyny męczeńskiej śmierci niewinnego dzieckanikt nie mógł wymyślić.
Tymczasem okazało się, że żołnierka Maria Tierientiewa jeszcze przed znalezieniem trupa, wywróżyła i wyjawiła matce, że jej syn jest jeszczeżywy, siedzi w piwnicy u Żydów Berlinów i nocązostanie zamęczony; to samo przepowiedziaładwunastoletnia dziewczynka Anna Jeremiejewa,chora, która mdlała i była znana wśród ludu z tego, że przepowiada. U Berlinów przeprowadzonow domu rewizję, lecz niczego podejrzanego nieznaleziono; gospodarz powiedział, że w jego domu nie ma piwnicy; lecz znaleziono dwie, chociażodkrycie to do niczego nie doprowadziło; rewizjęprowadził pewien rewirowy nadzorca z rajcą, który był po pierwsze – Żydem, a po drugie – bliskim krewnym Berlinów, w którego domu schowano chłopca na czas przeszukiwania.
Szmerka Berlin był kupcem, człowiekiem bardzo zamożnym, szanowanym wśród Żydów i żyjącym dostatnio; jego teściowa, Mirka, takżeuchodziła za bogatą, i dom ten przedstawiał wielką, zamożną rodzinę. Berlinowie władali także zamieszkałym majątkiem Krasne i poddanymi chłopami, kupionymi na imię powiatowego skarbnika Suszki. Najbliższymi krewnymi Berlinów byli Aronsonowie i Cetlinowie oraz jeszcze wiele innych rodzin w Wieliżu, Witebsku i innych sąsiednich miastach.
Siedem kobiet zeznało pod przysięgą, że wcześnie rano w ten sam dzień, kiedy znaleziono trupa, widziały dwukonną żydowską bryczkę, galopującą całym pędem na tej drodze, gdzie znaleziono ciało, która szybko wróciła z powrotem do miasta; a jedna świadkująca twierdziła dokładnie, że w bryczce siedział Josel, subiekt Berlina, z innym Żydem. Berlinowie, ich subiekt i woźnica, twierdzili, że nigdzie nie jeździli, i że nawet nie mają okutej bryczki; a okazało się, że Josel naprawdę przyjechał w tym czasie sam do Berlina w okutej bryczce, która nawet stała u tego ostatniego na podwórku. Lecz dwaj rajcowie, Żydzi, w tym sam Cetlin, starając się o wycofanie podejrzenia, z ogromnym tłumem Żydów wtargnęli na podwórze, gdzie stanął przejeżdżający ksiądz, zaczęli mierzyć szerokość rozstawu kół i twierdzili, że przejechał on chłopca, tymczasem Orlik i inni Żydzi rozpowiadali, że dziecko naprawdę przejechano lub zastrzelono przypadkowo śrutem ze strzelby (co tłumaczy ranki na całym ciele) i następnie wyrzucono, aby podejrzenie padło na Żydów.
Śledczy niczego więcej nie wykryli, nie zwracając uwagi na niezwykle ważną okoliczność: na wcześniejsze oświadczenie dwóch kobiet, Tierientiewej i Jeremiejewej, że chłopiec jest w rękach Żydów i to właśnie u Berlinów, i że on wkrótce zginie. Jedna z nich, Tierientiewa, była w samym Wieliżu, druga, Jeremiejewa, w Senciurach, dwanaście wiorst od miasta. Ta tajemnicza przepowiednia powinna nieuchronnie być kluczem do wszystkich dochodzeń, dlatego, że w sposób otwarty i bez żadnych wątpliwości wskazywała na związek dwóch wymienionych osób z samym zdarzeniem. Sprawę przekazano do wieliskiego sądu powiatowego, który 16 czerwca 1824 roku postanowił: „z powodu niedostatecznych dowodów Żydów uwolnić od oskarżenia o zabójstwo chłopca; lecz Hannę Cetlin i Josela pozostawić w stanie podejrzenia, a Szmerkę Berlina z towarzyszami oskarżyć o rozpowszechnianie fałszywych wieści o śmierci chłopca, który, prawdopodobnie, został zabity przez Żydów!”.
Sąd główny 22 listopada zgodził się z tą decyzją, dodawszy jednakże, że ponieważ dziecko było uśmiercone wyraźnie rozmyślnie, to należy starać się o wykrycie winnych. Gubernator zatwierdził wyrok, i sprawę zakończono.
Lecz w roku 1825, w czasie przejazdu świętej pamięci Miłościwego Pana Cesarza Aleksandra przez Wieliż, żołnierka Tierientiewa przekazała Jego Wysokości prośbę, w której nazywała chłopca Fiodora Jemielianowa swoim synem i skarżyła się, że został on zabity przez Żydów. Spowodowało to wznowienie sprawy, śledztwo z początku przekazano oddzielnemu urzędnikowi pod kontrolą generała-gubernatora; potem z najwyższego rozkazu przysłano fligeladiutanta, następnie generała-majora Szkurina, została utworzona cała komisja śledcza, w końcu przysłano jeszcze z Senatu starszego prokuratora i postanowiono przekazać sprawę bezpośrednio Rządzącemu Senatowi. Będąc już bardzo obszerną i skomplikowaną, sprawa ta została jeszcze bardziej zagmatwana, gdy przy okazji wykryto sześć lub siedem innych podobnych spraw: kradzież antyminsu; zbezczeszczenie jego oraz Świętej Hostii przez Żydów; nawrócenie się trzech chrześcijan na żydowską wiarę i uśmiercenie jeszcze kilku dzieci. Wykryto cały szereg strasznych przestępstw z piekła rodem, skutków   fanatyzmu i  zgubnej bezkarności. Lecz tutaj proponujemy prześledzić jedynie jedną z nich, główną, o synku żołnierza Jemielianowa.
Berlinowie mieli robotnicę Praskowię Pilenkową (później po mężu Kozłowską); Cetlinowie Awdotię Maksymową, Aronsonowie Marię Kowalową, wszystkie trzy były chrześcijankami, lecz były zżyte z Żydami i przywykły do ich bytu, obyczajów i obrzędów. Kozłowska była jeszcze bardzo młoda w czasie zdarzenia i wkrótce potem wyszła za mąż za szlachcica; Kowalowa była od dzieciństwa pokorną poddaną Aronsonów, która, jak zeznała później, nie śmiała nawet powiedzieć o mającym poważne podstawy swoim podejrzeniu, że jej panowie uśmiercili jej rodzonego brata. Maksymowa była kobietą zdecydowaną, rozpustną i wierną sługą Żydów za pieniądze oraz wino. Maria Tierientiewa, żołnierka lub chłopka, rozwiązłego prowadzenia się, także służyła w Wieliżu, tu i tam  u Żydów, a częściowo służyła tylko czasowo, i była gotowa na wszystko, jak Maksymowa, za pieniądze i za wódkę, od dawna była ich główną pomocnicą we wszystkich ohydnych i zbrodniczych sprawach.
Podczas nowego śledztwa Tierientiewa początkowo zeznała, że widziała, jak Hanna Cetlin w Niedzielę Zmartwychwstania Pańskiego przyprowadziła dziecko z ulicy do domu, że poszła w ślad za Hanną która napoiła ją winem; że wieczorem kazali jej odnieść dziecko razem z Maksymowa do Berlinów, gdzie Mirka dała je do piwnicy; w czwartek, po Wielkanocy, widziała ona chłopca już martwym, a krew jego stała w nowym korycie; Żydzi umyli i ubrali trupa, a Hanna kazała jej i Tierientiewej, w drugi poniedziałek po Wielkanocny odnieść, razem z Maksymową, chłopca nocą do lasu, co wykonały. Przesłuchiwano ją wielokrotnie w ciągu kilku miesięcy, namawiano, proszono, i najpierw się przyznała, że sama była u Berlinów, razem z Maksymową i Kozłowską, gdy torturowali i zamęczyli dziecko; potem, że sama je przyprowadziła, na prośbę (nie do odrzucenia) Żydów, do Cetlinów; że potem przeniesiono je do Berlinów, i tam właśnie w poniedziałek zamęczono; rozebrano je, wsadzono do beczki, toczono, położono na stół, obcięto paznokcie, dokonano obrzezania, przewiązano rzemieniami nogi pod kolanami; położono w korytko; wszyscy Żydzi kłuli chłopca gwoździem, spuścili krew i przekazali go Tierientiewej i Maksymowej, aby wyrzucić go do lasu; lecz ponieważ męczennik jeszcze dychał, więc zawiązały mu usta i nos, a gdy wyniosły, to zdjąwszy chustkę zobaczyły, że dziecko już umarło i położyły je tam, gdzie zostało odnalezione.
Potem Tierientiewa, potrzech latach od zdarzenia, przy czym często piła, powiedziała, że pomyliła się w pewnych szczegółach i teraz przypomniała sobie, że paznokcie obciął dziecku nie Żyd Posielony, który dokonał obrzezania, a Szyfra Berlin; że ona sama wyjęła chłopczyka z beczki i zaniosła go do żydowskiej szkoły; że ją właśnie zmuszono do związania mu nóg i ukłucia gwoździem; że, w końcu, ją i Maksymową ubrano w żydowskie ubranie i kazano wynieść trupa na błoto. Następnie, że była ona znowu także na drugi dzień z Żydami w szkole, mieszała i rozlewała na ich rozkaz krew męczennika, a na ostatku, umoczyła kawałek płótna, który Żyd Orlik pociął na ścinki i rozdał wszystkim po kawałeczku. Beczkę z krwią odniosła do narożnego domu z zielonym dachem. Znowu innym razem zeznała, że dziecko przyniosła ona nie do Mirki, a do pokoju jej córki, Stawki, w tym samym domu; że trzymali je nie w piwnicy, a w komórce; że wszyscy Żydzi długo toczyli beczkę, zmieniając się parami; że ona, Tierientiewa, odwiozła beczkę z zaschniętą krwią, na rozkaz Żydów, do Witebska. Jechali z nią Żydzi, których wymieniła po imieniu i było jasne, że oni, zgodnie z ogólną swoją zasadą postępowania we wszystkich podobnych wypadkach, i tym razem wykorzystali chrześcijankę, a przy tym pijącą, rozpustną babę, jako podstawioną przestępczynię, pakując jej do rąk beczułkę z krwią, żeby w razie nieszczęścia wyprzeć się tej beczułki i pozostawić ją samą jako winną. W Witebsku zatrzymali się u Żydów określonego wieku i wyglądu; rozpuścili oni krew w wodzie i zmoczyli płótno, pozostałą rozlali do butelek, dali podarunek i napoili Tierientiewą i wysłali przez nią jedną butelkę z krwią do miasteczka Leźna. Tutaj także namoczyli płótno, rozcięli i podzielili je. Tierientiewa dodała także, że Żydzi pochlebstwami i groźbami, że za zabójstwo chłopca zostanie zesłana na Sybir, zmusili ją do przyjęcia wiary żydowskiej i dokładnie opisała cały obrządek nawracania; między innymi, postawili ją na rozpaloną patelnię, zmusili do przysięgi, zacisnęli usta, żeby nie krzyczała i przytrzymywali; potem opatrzyli oparzone podeszwy maścią.
Żołnierka, Awdotia Maksymowa, robotnica Cetlinów, w czasie przesłuchań, które ciągnęły się prawie cały rok, w różnym czasie zeznawała: że widziała dziecko w Poniedziałek Wielkanocny u swojej gospodyni w kącie za łóżkiem; w środę widziała go w komórce, w kufrze, z którego wszystkie jedzenie wystawiono w tym celu na podłogę; w dalszym ciągu przyznała się, że Hanna Cetlin przyprowadziła chłopca na podwórko i ona, Maksymowa, sama przyniosła go do pokoju, potem Tierentiewa odniosła go do Mirki Berlin; w ten sposób przenosili go, ukrywając, kilka razy tu i tam. W poniedziałek, tydzień po Wielkanocy, zobaczyła go w piwnicy Mirki martwym; nocą Josel z innym Żydem odwieźli go bryczką do Cetlinów; Maksymowej kazali go umyć, ubrać i razem z Żydami odwieźć za miasto. W czasie konfrontacji z Tierientiewą, Maksymowa przyznała się jednakże do wszystkiego i potwierdziła wszystkie szczegóły jej zeznań. Było jasnym, że obie kobiety, ujawniając przestępstwo i głównych sprawców, chciały z początku zataić swoje w nim współuczestnictwo; dlatego pojawiły się u nich rozbieżności i początkowe niekompletne zeznania. Zeznała ona, że gdy rajca Cetlin, mąż Hanny, przeszukiwał z rewirowym dom Berlina, to Żydzi śmiali się, ponieważ dziecko znajdowało się w tym czasie w domu samego rajcy Cetlina, i że ją Maksymową, zmusili do przyjęcia wiary żydowskiej, upiwszy całkowicie itd. Opisała ona bardzo dokładnie obrzęd, jaki odbył się w szkole, gdzie nazwano ją Ryzą, i dodała, że od czasu zabójstwa chłopca miała pełną władzę w domu Cetlinów, którzy bali się jej, dogadzali, poili i karmili dobrze, i ze łzami w oczach prosili, jeśli straszyła, że chce odejść na inne miejsce. Okoliczność tą potwierdziła także córka Maksymowej, Melania, powiedziawszy, że od roku 1823 nie gospodyni, a matka Melanii była starszą w domu. To samo potwierdzili pod przysięgą postronni świadkowie, którzy słyszeli nieraz, jak Maksymowa, pijana, chwaliła się, że „Cetlinowa nie śmie wygnać jej z zajazdu, nawet gdyby chciała, dlatego że ona, Maksymowa, wie o takiej sprawie, która Cetlinową zgubi”. Gdy jej to udowodniono, Hanna przyznała, że Maksymowa rzeczywiście mówiła coś podobnego, „chociaż nie wie, dlaczego tak mówiła”.
Praskowia Kozłowska (Pilenkowa), robotnica Berlinów, zeznała: w noc na pierwszy dzień Paschy było potajemne zebranie Żydów u Sławki Berlin (córki Mirki); w środę widziała w sieni jakiegoś chłopczyka, który płakał. W czasie konfrontacji z tymi pierwszymi przyznała się i zeznała, że chłopca nosili tam i z powrotem do Berlinów i Cetlinów; że Tierientiewa i Maksymowa były na nocnych zebraniach, lecz jej, Kozłowskiej, tam nie było; posłali ją w poniedziałek wieczorem do szynku; po podejściu do okiennicy, z zewnątrz poprzez szparę zobaczyła beczkę, chłopca i Żydów, widziała, kto rozbierał, kładł go, obcinał paznokcie itd. Następnie chłopca przeniesiono do szkoły, a ona schowała się, poszła śladem i w oknie szkoły zobaczyła, jak jego kłuli; obracali w korytku, wyjęli, obmyli, ubrali; Tierientiewa i Maksymowa, ubrane w żydowskie suknie, wzięły chłopca i wyniosły ze szkoły, a ona, Kozłowska, uciekła. Potem przyznała się, że bała się mówić prawdę i chciała się usunąć, lecz w rzeczywistości, na rozkaz Mirki, sama uczestniczyła w tej zbrodni i była w tym właśnie pokoju, a później w szkole. Podawała ona wodę, toczyła beczkę, gdy przyszła na nią kolej, przebrała się razem z Tierientiewą i Maksymową; pierwsza zawiązała chłopcu usta, gdy przenosili go do szkoły, Josel dał jej butelkę, a sam niósł dwie. Tierientiewą jako pierwszą zmusili do ukłucia chłopczyka w skroń, potem przekazali gwóźdź Maksymowej, a po niej jej, Kozłowskiej, która ukłuła dziecko w ramię i przekazała gwóźdź Joselowi; ten, przekazawszy gwóźdź dalej, podprowadził ją do szafeczki, gdzie przechowywane są przykazania, zmusił do przysięgi na wierność, nawrócił na żydowską wiarę i nadał jej imię Leja. Gdy po zakończeniu tego obrzędu Kozłowska wróciła do stołu, to chłopczyk już nie żył. Zmoczywszy płótno we krwi, Tierientiewa i Maksymowa obmyły trupa; ubrały, Josel zaprzysiągł wszystkie trzy kobiety po żydowsku, że zachowają tajemnicę; pierwsze dwie wyniosły trupa, a ona butelkę z krwią do Sławki, za innymi Żydami. Gdy tamte wróciły, powiedziawszy, że wyrzuciły trupa do błota, to Sławka dała im pieniędzy, i wszyscy Żydzi ostrzegali je, aby one,gdy po pijanemu posprzeczają się, w jakiś sposób nie wygadały się; jeśli jednak do tego dojdzie, to same pozostaną winne i dostaną chłostę knutem, a Żydzi wyprą się i pozostaną niewinni.
W końcu, po długiej perswazji i wielu konfrontacjach, ze względu na sprzeczności, którym, trzy lata po zdarzeniu, u pijanych kobiet nie trzeba się dziwić, Maksymowa powiedziała, że dawno już wyspowiadała się trzem, wymienionym przez nią, unickim księżom, przyznając się do uczestnictwa w tym przestępstwie; a następnie wszystkie trzy – Tierientiewa, Maksymowa i Kozłowska – złożyły całkowicie jednomyślne zeznania, poświadczone we wszystkich szczegółach wzajemnym potwierdzeniem zeznających. Opowiedziały one z całkowitą szczerością wszystko, przypominając jedna drugiej różne okoliczności i poprawiając to, co ze względu na zapomnienie lub z powodu innych przyczyn, zeznały początkowo inaczej. Oto wspólna jednomyślność i dokładne ich zeznanie:
„W roku 1823, w Wielki Post, tydzień przed żydowskim Pejsach, szynkarka Hanna Cetlin  upiła Tierientiewą, dała jej pieniądze i prosiła o dostarczenie chrześcijańskiego chłopca. [Siostra chłopczyka, która wyszła z nim razem z domu, zeznała, że nie chciał on iść z nią dalej, lecz usiadł przy moście]. W pierwszy dzień święta Tierientiewa zobaczyła chłopczyka Jemielianowa przy moście i powiedziała o tym Hannie. Ta, upiwszy ją, dała jej pieniądze i kawałek cukru, żeby zwabić dziecko, a Maksymowa była w tym czasie tutaj, widziała i słyszała to. Tierientiewa przyprowadziła chłopca. [Postronni świadkowie zeznali, że widzieli w ten poranek Hannę, stojącą przy furtce swego domu; a jedna, Kosaczewska, że widziała, jak Hanna prowadziła chłopca za rękę.] Hanna spotkała ich na ulicy przed domem, wprowadziła na podwórko i przekazała Maksymowej, która wniosła go na pokoje. Byli tutaj: mąż Hanny Jewzik, córka Itka i robotnica Ryza. Tierientiewą  i  Maksymową upili, dali im pieniądze i one posnęły. Wieczorem kazali Tierientiewej odnieść dziecko do Mirki Berlin; przeniosła je ona do pokoju swojej córki Sławki, gdzie było dużo Żydów; chłopca zanieśli do komórki, a obu kobietom dali pić wino i pieniądze. Cały tydzień Tierientiewa widziała dziecko u Berlinów, oprócz środy, gdy nawracali ją na żydowską wiarę i oparzyli nogi. Maksymowa nosiła go z powrotem do Cetlinów w Poniedziałek Wielkanocny, co widziała także Kozłowska, a we wtorek rano znowu z powrotem. Zachodziła ona z dzieckiem do kuchni, pytając się, czy Berlinowie wstali i tam widziała ją i dziecko Kozłowska, kucharka Basia i dziewka Genemilchia – te ostatnie obie Żydówki. Po zastukaniu przez Maksymową, Sławka otworzyła drzwi, wzięła dziecko i kazała przyjść po nie wieczorem, kiedy to ponownie zanieśli je do Cetlinów, gdzie pozostało ono w środę; Hanna rozkazała Maksymowej wystawić z kufra w świetlicy jedzenie, tam położyli senne dziecko i nakryli prześcieradłem. [Córka Maksymowej, po mężu Zelnowa, która w tym czasie przyszła po coś do Cetlinów, widziała dziecko w kufrze, w koszuli, lub przykryte czymś białym, lecz śpiesząc się dobrze nie przyjrzała się]. Hanna kazała wieko zamykać nie całkowicie, a tak, żeby chłopiec nie udusił się, i powiedziała, że w południe, jej mąż, rajca, będzie z policją przeszukiwać dom Berlinów, a wieczorem mówiła, śmiejąc się, że tam niczego nie znaleziono. W czwartek Maksymowa odniosła chłopca znowu do Mirki, i Kozłowska widziała jego tam i spytała się kucharki Basi: czyj on jest? Maksymowa nie widziała, żeby chłopca przez ostatnie dni karmiono. [W zaświadczeniu lekarskim podano, że żołądek i kiszki chłopca były puste, chociaż był on dobrze wykarmiony, z czego należy wysnuć wniosek, że on w ostatnich dniach przed śmiercią niczego nie jadł.] W poniedziałek, tydzień po Wielkanocny, wieczorem Hanna dała obu kobietom wina, odprowadziła ich do Berlinów, gdzie u Sławki zebrało się dużo Żydów. Mirka także dała im obu wina i poprosiła naprzód, żeby obie nocą utopiły trupa chłopca w rzece. Przyniosły one chłopca z komórki, rozebrały na rozkaz Żydów i położyły na stół; Żyd Posielony dokonał obrzezania, a Szyfra Berlin obcięła jemu paznokcie aż do mięsa. W tym czasie Kozłowska wróciła z szynku; Sławka wyszła do niej do sieni, lecz zauważywszy, że ona już coś tam wdziała, zawołała ją do pokoju, gdzie Żydzi straszyli ją, że jeśli ona gdziekolwiek wygada się, to z nią zrobią to samo, co z chłopcem; ona przysięgła, że będzie milczeć. Następnie kontynuowano: Tierientiewa trzymała dziecko nad miednicą, Maksymowa obmywała je; położyły głową do przodu do beczki, w której połówka dna wyjmowała się; Josel ponownie włożył dno, zaczął toczyć beczkę po podłodze z Tierientiewą, potem wszyscy robili to samo, zmieniając się po dwoje, dwie godziny; dziecko wyjęto czerwone, jak oparzone; Tierientiewa zawinęła je i położyła na stół; wszystkie trzy kobiety ubrały się w żydowskie suknie, poniosły dziecko, zawiązawszy mu usta chustką, do szkoły, a Żydzi poszli za nimi. W szkole zastały tłum Żydów, położyły chłopca na stół do koryta, rozwiązawszy mu usta; tutaj rozkazywał Orlik Derwitz; Posielony podał rzemienie; Tierientiewa związała chłopcu nogi, pod kolanami, lecz słabo, i Posielony sam zaciągnął je mocniej. Kazali Tierientiewej uderzyć lekko chłopca w policzki, a za nią wszyscy inni zrobili to samo; podali duży, ostry i jasny gwóźdź i kazali jej ukłuć dziecko w skroń i bok; potem Maksymowa, Kozłowska, Josel i po kolei wszyscy Żydzi robili to samo. Tymczasem Kozłowską zaprowadzono do przykazań w szafeczce i nawrócono ją na żydowską wiarę, nazwawszy Leją. Orlik przewracał w korytku chłopca, który z początku krzyczał, a potem zamilkł, patrzył na wszystkich i ciężko wzdychał. Wkrótce wykrwawił się i wyzionął  ducha. Tierientiewa wyjęła go, rozwiązała mu nogi, trzymała nad drugim korytkiem, które stało na podłodze; Kozłowska podawała butelki z wodą, Josel polewał chłopczyka, a Maksymowa myła. Gdy na ciele nie było już krwi, a widać było jedynie ranki wielkości grochu, kazano ubrać i obuć trupa i położyć na stół. Josel przyprowadził wszystkie trzy kobiety do szafeczki i powiedział: „ponieważ wszystkie one przyjęły wiarę żydowską, więc powinny przysięgać na nią” i czytał im wielką księgę żydowską.
Następnie Żydzi przeklinali antymins, wykradziony przez Tierientiewą z cerkwi świętego llii, pluli na niego, deptali nogami itd.
Tymczasem już zaczynało świtać. Tierientiewa z Maksymową bały się nieść chłopczyka nad rzekę, gdzie czasami rano są ludzie, i dlatego zaniosły go do lasu, na błota, koło wiejskiego krzyża, gdzie go znaleziono. Po ich wyjściu Josel nalał krwi w jedną butelkę i kazał Kozłowskiej odnieść Sławce; pozostałą krew pozostawiono w korytku  w szkole. Wracając z lasu  Tierientiewa i Maksymowa spotkały samego Josela w bryczce zaprzężonej w parę koni; pojechali oni obserwować kobiety i Josel zszedł z bryczki i popatrzył, gdzie położyły trupa; potem Żydzi pogalopowali z powrotem do miasta. Mirka dała obu kobietom pić wina, Sławka dała pieniądze i namawiała, aby pijane, pokłóciwszy się, nie wygadały się: wszyscy Żydzi wyprą się, powiedziała, będziecie winne jedynie wy jedne. Obie zdjęły z siebie żydowskie suknie i poszły do domu.
Wieczorem Fradka, żona cyrulika Orlika, dała Tierientiewej pić, ubrała ją w żydowską suknię i zaprowadziła do szkoły. Byli tam wszyscy ci sami Żydzi, a także Kozłowska. Korytko z krwią stało jeszcze na stole, a obok dwie puste butelki, w których w przeddzień przynoszono wodę do obmywania, trzecia butelka była już przekazana Sławce. Leżał tu także zwój płótna. Przyszła Hanna z Maksymową, która przyniosła jeszcze butelkę, czarkę i lejek. Tierientiewa rozmieszała krew łopatką, a Josel nalał ją czarką przez lejek do butelek i do niewielkiej szczelnie obitej obręczami beczułki, którą podał Orlik. W reszcie krwi zmoczyli dwa arszyny płótna, kazali Tierientiewej wykręcić je, wyprostować, przewietrzyć, Josel pokroił je na maleńkie skrawki; Orlik maczał gwóźdź w ostatku krwi, kapał na każdy skrawek i rysował po nim wzory, każdemu dano po skrawku, tak samo jak trzem ruskim kobietom. Wszyscy rozeszli się: Maksymowa poniosła za Cetlinami jedną butelkę; Kozłowska za Berlinami dwie, a Tierientiewa za Orlikiem beczułkę. Maksymowa oddała później swój skrawek Hannie; Kozłowska zgubiła go, a Tierientiewa powiedziała, że powinien być on u niej w torebce z nankinu, którą przekazała na przechowanie, wraz z innymi rzeczami, żołnierce Iwanowej, gdy ją aresztowano. Śledczy natychmiast poszli tam i we wskazanym miejscu znaleźli trójkątny skrawek płótna, czerwonawy, uznany przez trzy skruszone kobiety za ten sam, o którym mówiły.
W domu Berlina, Cetlina i w szkole wszystkie trzy kobiety oddzielnie pokazały, całkowicie zgodnie z ich słowami, gdzie, jak i co robiono. Szczegóły te i miejsce, gdzie dokonano strasznego przestępstwa, wprawiały ich w zamieszanie i ledwo mogły mówić.
Fradka powiedziała Tierientiewej, że zakrwawionym skrawkiem przecierają oczy nowonarodzonym, a krew dodają do macy (do przaśników). Jest to całkowicie zgodne z wieloma zamieszczonymi powyżej świadectwami i z zeznaniami składanymi w przypadkach podobnych zdarzeń. Na drugi rok po tym, sama Tierientiewa piekła z Fradką i z innymi Żydówkami macę z tą krwią. Maksymowa dokładnie opisuje, jak robiła to samo u Hanny, rozmoczywszy zaschłą w butelce krew i zmieszawszy z szafranową nalewką. Hanna włożyła także trochę tej krwi do miodu, który pili. Kozłowska mówi, że to samo robili u Berlinów; wytrzęsły z butelki suchą krew, roztarty i wysypały do szafranowej nalewki, którą wylały do ciasta.
Generał-major Szkurin wziął z sobą Tierientiewą i Maksymową i pojechał do Witebska i do Leźny, dokąd woziły one krew. Maksymowa pokazała w Witebsku dom, gdzie przywiozła krew, z Mowszą Bieleckim, i poznała gospodarza; Tierientiewa nie mogła pierwszego dnia rozpoznać, prosiła dać jej czas, a na drugi dzień powiedziała, że daleko nie ma co szukać. Komisja zatrzymała się w tym samym domu i nawet w tym samym pokoju, gdzie ona w roku 1823 przywiozła krew. Udowodniła ona to w ten sposób, że pokazała ukryty w ścianie komin, gdzie w tamtym czasie spalono obręcze i klepki beczułki i opowiedziała o całym rozkładzie domu, chociaż przebyła noc pod strażą i nigdzie nie wychodziła; powiedziała, że powinny być tutaj jeszcze drugie drzwi, wiodące prosto do kuchni, i okazało się, że jest to prawda. Poznała ona wszystkich gospodarzy, których opisała naprzód w czasie śledztwa jeszcze w Wieliżu. Mowszę, jego żonę, Zielika, matkę jego Rywkę, Arona, jego żonę Ryzę. Rywka w tamtym czasie sama wzięła od niej beczułkę z krwią. Innych domów, gdzie ją gościli, nie mogła sobie przypomnieć. W Guberni Mohylewskiej w miasteczku Leźna, Tierientiewa nie mogła powiedzieć niczego twierdzącego, ponieważ przeszło już pięć lat, a ona więcej w Leźnie nie była.
Melania Żełnowa, córka Maksymowej, zeznała, że, gdy przyszła do matki w czasie pierwszego tygodnia po Wielkanocy, posłała ją Żydówka Ryza, służąca w domu razem z Maksymową, do osobnej świetlicy lub komórki, gdzie stał kufer z jedzeniem. Zajrzawszy do niego przelotnie, zobaczyła w nim śpiącego chłopczyka w białej koszuli, lub przykrytego czymś białym. Zeznała ona także, że widziała chłopczyka w sypialni Cetlinowej.
Mieszczanka Daria Kosaczewska zeznała, że idąc pierwszego dnia po Wielkanocy po piwo, widziała jak Hanna Cetlin prowadziła za rękę do swojego domu trzyletniego chłopczyka dokładnie w takim ubraniu, w jakie ubrany był zaginiony syn Jemielianowa. W konfrontacji z Cetlinową, Daria podniosła obie ręce, zwróciła się do obrazu i powiedziała: „zmiłuj się, Hanna, tyś nigdy zła mi nie zrobiła, nie mam za co się na ciebie gniewać; zabij mnie Boże, jeśli powiedziałam choć jedno słowo nieprawdy!”
Robotnica Maria Kowalowa, na którą powołały się Tierientiewa i Maksymowa w innej sprawie, w którą zamieszani byli ci sami Żydzi, długo się zapierała, w końcu przyznała się do wszystkiego, opowiedziawszy wszystkie szczegóły, w zgodzie z tymi pierwszymi. Lecz potem, przelękła  się tego, przemęczywszy się i przepłakawszy jakiś czas   powiedziała,  że nigdzie nie będzie miała życia, udusiła się.
Następnie wykryto, że u Berlinów w czasie tego zdarzenia całą noc palił się ogień, że u nich i u ich sąsiada Nachimowskiego podczas tych nocy, na podwórku stróżowali Żydzi, czego przecież ani tego ani tamtego przed i po tym zdarzeniu nigdy nie było. Berlin nic nie mógł o tym powiedzieć, dlaczego byli u niego stróże nocni, powiedział tylko w końcu, że zrobiono to z ostrożności, żeby nie wymazali mu wrót krwią, lub nie zrobili innego świństwa. Stróże, odnalezieni i oskarżeni zapewniali, że postawiono ich tak sobie, bez przyczyny, zgadzając się, że w tym czasie nie było w Wieliżu ani złodziejstwa ani pożarów.
Rajcowie Cetlin i Olejnik, jak wspomniano powyżej, wtargnęli gwałtem z tłumem Żydów na cudze podwórko i mierzyli rozstaw osi bryczki księdza, rozpowszechniając słuchy, że przejechał on na drodze dziecko. Odsunięty z tego powodu od sprawy Cetlin, z całych sił starał się znowu dostać jako delegat do komisji i żądał tego nawet na piśmie. Berlin twierdził, że chłopczyka oddano na leczenie lekarzowi Lewinowi, który oglądał trupa, i że lekarz zamęczywszy go, wywiózł na błota i wyrzucił. Cyrulik Orlik rozpowszechniał pogłoski, że dziecko zabito niechcący śrutem ze strzelby, stąd ranki na całym ciele, a potem wyrzucono. Orlik zapomniał tylko wyjaśnić, jak i dlaczego dziecko w tym celu wcześniej rozebrano, następnie umyto i ponownie ubrano; ponieważ ubranie było całe i nawet na bieliźnie nie było ani kropli krwi. Jeśli chodzi o obrzezanie, Żydzi mówili, że zrobiono to celowo, aby rzucić podejrzenie na Żydów.
Podczas powszechnej rewizji  dwanaścioro chrześcijan niczego złego o Berlinach nie zeznało, lecz pod przysięgą oświadczyli o swoim przeświadczeniu, że chłopczyk został zamęczony przez Żydów, i że zgodnie z ogólnymi pogłoskami  uczestniczyli w tym Berlinowie i Cetlinowie, którzy teraz nadzwyczajnie starają się i zabiegają o swoje sprawy.
Wszystkie trzy kobiety, oskarżywszy ogółem do pięćdziesięciu Żydów jako uczestników tej zbrodni, poznawały ich na konfrontacjach twarzą w twarz. Oskarżyły one także jakiegoś Abrama i na podstawie tego podejrzenia został aresztowany Abram Wiaźmieński: lecz wszystkie trzy kobiety, każda oddzielnie, poświadczyły, że to nie jest ten, i że tego one nie znają.
Unicki ksiądz Martusiewicz był duchowym opiekunem trzech kobiet – świadków dowodowych, i Żydzi starali się go przekupić, przysławszy do niego Żyda krawca w tym celu, aby Martusiewicz nakłonił kobiety do odwołania swoich zeznań. Udowodniono to za pomocą zeznań samego księdza, jego żony i jeszcze trzeciego świadka. Tierientiewa i Maksymowa, oschłe i rozpustne kobiety, po przyprowadzeniu do szkoły i do domu Cetlinów, na miejsce przestępstwa, i zobowiązane do szczegółowego opowiedzenia, gdzie, co i jak się odbywało, oglądały się ze strachem, drżały i płakały. One wrogo się do siebie odnosiły, wymyślały sobie w obecności komisji, robiły sobie wzajemnie zarzuty, wypominały stare, i dlatego w żadnym wypadku nie mogły wspólnie zgodnie wymyślić wszystkiego, co zeznały.
Wyżej wspomniano, że sprawa ta zaczęła się na skutek wróżby Tierientiewej, na prośbę matki chłopczyka, i na skutek przepowiedni dziewczynki Jeremiejewej. To pierwsze nie jest dziwne, dlatego że Tierientiewa dobrze wiedziała, gdzie jest dziecko, ale to drugie wymaga wyjaśnień.
Anna Jeremiejewa chodziła po prośbie, była sierotą, była skłonna do jakichś chorobliwych ataków, zemdlała, chciano już ją pochować, przyszła do siebie i opowiedziawszy jakiś cudowny sen lub widzenie, wsławiła się tym i wróżyła łatwowiernym za chleb powszedni. Podczas przesłuchania wyjaśniła   zagadkę i stała się, zamiast wróżącej, świadkiem. Gdy podczas Wielkiego Postu zaszła do sieni Berlinów prosić o jałmużnę, usłyszała, że Tierientiewa, śmiejąc się, głośno mówiła: „ponieważ przysięgłam wam wiernie służyć, więc zapewniam, że na pierwszy dzień świąt dostanę”.
Wiedząc od dzieciństwa, że Żydzi męczą i zabijają przed Paschą dzieci, Jeremiejewa natychmiast zrozumiała tą rozmowę, przestraszyła się, tym bardziej, że w tym czasie trzech Żydów wyszło do sieni, spojrzeli na nią i wzajemnie na siebie i zaczęli się jej pytać, kim ona jest. Cały dzień myślała o tym, co usłyszała i wieczorem ponownie podkradła się do domu Berlinów i zaczaiła się w sieni przy drzwiach. Żydów, widocznie, w tej połowie nie było, a Tierientiewa rozmawiała z Maksymową, która powiedziała: „nasi Żydzi chcieli zwabić dziewczynkę, która przyszła rano, lecz ja im odradziłam, niebezpiecznie. Obiecałam dostać, więc dostanę z żołnierskiej osady; niech zaczekają; trzeba postępować mądrze, żeby końce w wodę, jak my z tobą, Awdotiu, wcześniej robiłyśmy”. Jeremiejewa przestraszyła się, po cichu wyszła, chciała włóczyć się na drugi dzień koło domu, żeby podpatrywać, lecz zachorowała, ledwie dowlokła się do wsi Sienciury, gdzie mieszczanin Piastun, człowiek bardzo pobożny, zobaczył ją i wziął do domu. W dalszym ciągu bała się ona Żydów i obawiała się powiedzieć, co widziała i słyszała, i dlatego gdy później dziecko rzeczywiście przepadło w Wieliżu i matka jego przyszła do niej prosić o wróżbę, to ona, Jeremiejewa, powiedziała jej, że miała sen, w którym objawił się jej archanioł Michał; chłopczyk siedział wśród kwiatów, na niego syczała żmija, to jest Tierientiewa, wyjaśnia Jeremiejewa, natomiast archanioł powiedział jej, że chłopczykowi sądzone jest być zamęczonym przez Żydów za chrześcijaństwo. Następnie opisała ona szczegółowo dom Berlinów i dodała, że jeśli nie zdążą uratować chłopczyka, to on zginie. Jeremiejewa nie wyjaśnia, dlaczego powiedziała matce, że ona chodziła do tego domu, gdzie trzymany jest jej syn; lecz można sądzić, że zmartwiona matka sama wygadała się i zapomniała o tym, a Jeremiejewa wykorzystała to.
Takie więc były oskarżenia Żydów; pozostaje przeanalizowanie ich tłumaczeń.
To co było wspólne we wszystkich odpowiedziach Żydów – to było bezczelne i gołosłowne wypieranie się prawie wszystkiego, o co ich pytano, dlatego większości z nich udowodniono kłamliwe odpowiedzi i zeznania. Wielu z nich zapewniało, że wcale nie znają Tierientiewej i udowodniono im kłamstwo. Hanna Cetlin uparcie twierdziła, że była w tym czasie chora i nie wychodziła, lecz udowodniono jej coś przeciwnego. Wspólnym i jawnie wcześniej uzgodnionym wykrętem Żydów było: „Ponieważ kobiety będące świadkami dowodowymi same na siebie to wszystko przyjmują, więc nie ma potrzeby przeprowadzać śledztwa, ponieważ, one to zrobiły i są winne”. Samo zdarzenie znane było w całej guberni, interesowali się nim wszyscy, lecz niektórzy Żydzi twierdzili, że w ogóle o nim nie słyszeli. Całe miasto współczuło i chodziło oglądać ciało męczennika, lecz żaden Żyd nie pofatygował się tego zrobić, przy czym wiadomo, że lud ten, z powodu swojej maksymalnej ciekawości, zbiera się tłumnie oglądać każdy, najbardziej prosty wypadek i rozprawia o nim.
Podsądni zeznali, że do żadnej sekty nie należą, pomimo, że wszyscy wieliscy Żydzi dzielą się na misznagidów i na chasydów, a wszyscy podsądni należeli do tych ostatnich. Jest to tym bardziej znaczące, że nawrócony Żyd Neofita, o którym była mowa na początku niniejszego raportu, w swojej książce wyjaśnia, że bestialski zwyczaj, o którym tutaj mowa, praktykują właściwie sami chasydzi,  najbardziej  bestialscy  spośród  żydowskich  fanatyków.
Żydzi w ogóle nie mogli w żaden sposób odeprzeć oskarżeń, jak tylko poprzez gołosłowne zaparcie, uporczywe, złośliwe milczenie, krzyk, wściekłe przeklinanie, lub, po przyjściu do siebie, rozważania, że to nie mogło się wydarzyć; po co Żydom krew? Krew nie jest im potrzebna, nie mają potrzeby męczyć chłopczyka. Zabraniają nawet temu wierzyć nakazy różnych królów, a także Miłościwego Pana Cesarza Aleksandra I, a mianowicie z 6 marca 1817 roku. Komisja stale, podczas każdego przesłuchania, zapisywała w dziennikach, że przesłuchiwany okazał wielkie zakłopotanie, strach, drżał, wzdychał, mylił i plątał się, zmieniał zeznania, nie chciał ich podpisywać, twierdził, że jest chory i sam nie pamięta, co mówi. Wielu traciło nad sobą kontrolę – i więcej – po wulgarnych przekleństwach, rzucali się z gniewem na świadków dowodowych, to znów krzyczeli na członków sądu, przeklinali ich obraźliwymi słowami, rzucali się na podłogę, krzyczeli, że czyni im się gwałt, gdy tymczasem nikt ich nie tknął nawet palcem itd. Czy tak zachowują się niewinni  oskarżeni o taką straszną zbrodnię? Inni udawali wariatów, następni kilka razy próbowali uciekać z aresztu, a niektórzy zbiegli i nie odnaleziono ich.
Przechwycono korespondencję pomiędzy Żydami zatrzymanymi i pozostającymi na wolności na skrawkach, szczapkach, na naczyniach, w których przynoszono jeść itd. Pomimo zawiłego sensu tych zapisów i ciągle spotykanego słowa wedal, co oznacza połap się, domyśl się, wyraźnie i bezsprzecznie widać, że Żydzi kłócili się, że umawiali się, jak i co odpowiadać i zawiadamiali o tym siebie wzajemnie. I  tak, Itka Cetlin w kilku listach pisała „Kogo jeszcze wzięli?... Jeszcze wielu będzie zatrzymanych. Źle będzie, lecz można się poświęcić, aby sławiło się imię Boże. Zróbcie to, o czym wiecie, ponieważ nie ma nic do stracenia. Bardzo źle; trzy baby mówiły tak, że pociemniało mi w oczach; początkowo trzymałam się twardo, zanim nie zwaliłam się z nóg. Krótko mówiąc, bardzo źle, starajcie się zrobić to, aby sławiło się imię Boże i poświęćcie się; nie ma nic do stracenia. Dla nas wszystkich jest mało nadziei, z wszystkimi będzie bardzo źle”. Chaim Chripun pisał: „Jeśli zadecydujecie, aby moja żona nie uciekła, to na miłość Boską, pouczcie ją, żeby wiedziała, jak ma mówić, jeśli ją wezmą. Powiadomcie mnie, czy dobrze mówiłem na przesłuchaniu. Dajcie znać palcami, ilu ludzi już wzięto. Starajcie się wszyscy o nas, cały Izrael; niech nikt nie myśli: jeśli mnie nie ruszają, więc nie mam żadnej potrzeby! Wytrwamy, Boże zachowaj nas, ze względu na karę śmierci! Na przesłuchaniu powiedziałem, że nie wiem i nie słyszałem, czy chłopca znaleziono żywym, czy martwym. Pędźcie wszędzie, gdzie rozproszony jest Izrael, nawołujcie głośno: Biada, biada! Aby starali się świadczyć za nami: nie mamy więcej sił; nastraszcie świadków dowodowych przez strażników, powiedzcie im, że jest taki ukaz Miłościwego Pana: jeśli one pierwsze wyprą się swoich słów, to zostaną ułaskawione; a jeśli nie, to zostaną ukarane” – itd. Czy podobna korespondencja może w jakikolwiek sposób nastroić  przychylnie w stosunku do podsądnych, czy też wprost przeciwnie, czy nie udowadnia, że popełnili przestępstwo? W końcu  niektórzy z podsądnych, upadłszy na duchu i nie widząc możliwości dalszego zapierania się, przy tylu wyraźnych dowodach, przyznali się, lecz potem ponownie zaprzeczyli, były to Fejga Wulfson, Natan Prudkow, Zelik Brusowański, Fradka Derwitz, Icek Nachimowski. Tymczasem cała społeczność żydowska pozostała na wolności  starała się wszelkimi możliwymi sposobami spowalniać i plątać sprawę, składali podania w imieniu podsądnych, wymagali uporczywie widzenia z nimi, skarżyli się w ich imieniu na stronniczość, ogłaszali ich albo za chorych albo za obłąkanych, wymagali odsunięcia śledczych i wyznaczenia nowych itd. Cała nadzieja Żydów, którzy kilka razy wygadywali się o tym nawet w komisji, polegała na tym, że sprawa nie może być tutaj ostatecznie osądzona, i że tam, gdzie zostanie przekazana, oni będą odpowiadać i wytłumaczą się, a winnymi zostaną same  gojskie  kobiety – główni świadkowie dowodowi. W charakterze przykładu, przeanalizujmy niektóre odpowiedzi Żydów.
Szmerka Berlin dał cwaną, przemyślaną odpowiedź, dowodząc, że wszystko to nie mogło się zdarzyć, jest niemożliwe, że w takie bajki i brednie dawno już zabroniono wierzyć. Znaleziono u niego całe sterty pism, odnoszących się do podobnych przypadków, kopie ukazów, korespondencję, w której żąda on poinformowania, jak skończyła się podobna sprawa w Mohylewie, itd. Wszystko to wskazuje na to, że on, będąc zatrzymanym nagle, jednak przygotowywał się do tego i obmyślał, jak się bronić. Uważał, że chłopczyka przejechano i pokłuto ze złości na Żydów. Lecz dlaczego bielizna i ubranie nie są pokłute, i jeśli wszystko to jest kłamstwem, to dlaczego pokłuty trup ma wskazywać właśnie na Żydów, jako na winnych? Zapewniając, że nie zna Tierientiewej, krzyknął do niej, gdy tylko weszła: „to pierwsza zaraza: ona, na pewno, zacznie mówić to samo!”
Jego brat, Noson Berlin, plątał się, mylił,   uparcie nie odpowiadał po godzinie i więcej na pytania, bez żadnej przyczyny nie chciał podpisywać swoich zeznań; na konfrontacjach drżał ze złości i na wszelkie sposoby znieważał świadków oskarżenia. Był   tak ordynarny i bezczelny, że komisja nie mogła dać sobie z nim rady. Niejednokrotnie udowodniono mu jawne kłamstwo. Po długim przekonywaniu, że powinien podpisać swoje zeznania, w końcu napisał, że ich nie potwierdza, chociaż zeznania te nic nie zawierały, jak tylko jego odpowiedź, że on o niczym nie wie i nie zna.
Hirsz Berlin załamywał rozpaczliwie ręce, nie wiedział, co odpowiadać na dowody winy, krzyknął na Tierientiewą: „kłamiesz, nigdy ciebie nie znałem” i zapomniawszy się, od razu dodał: „byłaś żebraczką, chodziłaś po prośbie”.
Meir Berlin wściekle rzucił się na Tierientiewą w obecności komisji; gdy go zatrzymano, a Tierientiewa zaczęła mu udowadniać winę przytaczając wszystkie szczegóły zdarzenia, to on rozpaczliwie załamywał ręce, milczał, dziko rozglądał się, ciężko wzdychał i twierdził, że tej kobiety nie zna.
Rywka Berlin (Sundulichowa) tak się bezczelnie i gołosłownie zapierała, że sama sobie bez przerwy zaprzeczała i powinna była przyznać się do kłamstwa. Twierdziła ona, że Żydówka Leja nigdy u niej nie służyła, że Tierientiewej nie zna; natomiast Leja sama jej udowadniała, że służyła u niej kilka lat, a o Tierientiewej Rywka, zapomniawszy się, powiedziała później, że znała ją jako nikczemną pijaczkę dawno, jeszcze gdy mieszkała u kapitana Polskiego.
Sławka Berlin, zjawiwszy się przed komisją, zaczęła sama ze zdziwieniem opowiadać, że spotkała teraz w przedpokoju jakąś kobietę (Tierientiewą), która ukłoniła się jej i powiedziała do niej po imieniu, chociaż ona, Sławka, wcale jej nie zna. Kręciła, mówiła, znowu wypierała się; była tak zmieszana, że powiedziawszy słowo, zaraz potem zapewniała w oczy całą komisję, że nigdy tego nie mówiła, wypierając się nieustannie w ten sposób swoich własnych słów, niepotrzebnie i bez żadnego celu, odwoławszy wszystko i zeznawszy tylko, że o niczym nie wie i nie zna, w następnym dniu wymagała anulowania przesłuchania, zapewniając, że wczoraj nagadała na siebie ze strachu. Z trudem można było zakończyć przesłuchanie w ciągu kilku godzin, dlatego że Sławka za każdym razem twierdziła, że ją oszukują i piszą co innego. Tierientiewa powiedziała jej, płącząc: „jak wtedy mówiłaś, że wszystkiego się wyprzesz, tak teraz i robisz!”. Gdy dziecko przepadło i nikt jeszcze nie wiedział, co się z nim stało, to Tierientiewa i Jeremiejewa już powiedziały, że trzymane jest ono u Sławki lub u jej matki, Mirki. Na jej podwórzu postawiono nocnego stróża, na kilka nocy, a przecież ani przed, ani po zdarzeniu nie miała ona nocnej straży. Twierdziła, że kobiety – świadkowie dowodowi są w każdym wypadku same winne, nie powiedziawszy o tym zdarzeniu, jeśli ono było, w tym czasie, gdy zaistniało.
Basia Aronson między innymi powiedziała, plącząc się w zeznaniach: „nie jestem taka pobożna, żebym była przy takiej sprawie”. Tak więc, uważała ona męki chrześcijańskiego chłopczyka za sprawę miłą Bogu.
Jewzik Cetlin, rajca, zawiadamiał swoich o tym, kiedy będzie rewizja w domu, a potem o stanie sprawy. Gdy został odsunięty, domagał się ponownego dopuszczenia, jako delegat; starał się skierować podejrzenie na księdza. Na konfrontacjach tracił nad sobą kontrolę: to rzucał się ze złością i z pogróżkami, to znowu upraszał świadków dowodowych i podlizywał się im. Gubił i zapominał się, krzyczał i nieustannie sam sobie zaprzeczał. Nie podpisał swoich zeznań, nie podawszy przyczyny tego; udał wariata, wściekał się, a później prosił o przebaczenie mu tego. Między innymi powiedział: „Co wy mnie pytacie? W Rosji tolerowana jest każda wiara”. Gdy wyparł się wszystkiego, Tierientiewa, chwytając go za słowo, położyła rękę na sercu i powiedziała, patrząc mu w oczy: „i ty prawdę mówisz?” – to Cetlin odpowiedział nieśmiało: „nie twierdzę, że mówię prawdę, a mówię tylko, że niczego nie wiem i niczego nie widziałem”. Jest to odpowiedź całkowicie godna zwolennika talmudycznych wykrętów. Zamiast tego, aby tłumaczyć się z zabójstwa, starał się tylko przekonać, że Żydom krew nie jest potrzebna, i że zabroniono wierzyć w to.
Hanna Cetlin, żona Jewzika, twierdziła, że cały tydzień nie wychodziła z gospodarstwa, ponieważ chorowała ona i syn, a świadkowie zeznawali pod przysięgą, że widzieli ją na ulicy. Postronna kobieta widziała nawet, jak koło swojego domu prowadziła ona zabite później  dziecko za rękę, a Tierientiewa zeznała, że ona tam przekazała jej chłopczyka. Powiatowy lekarz, na którego się powołała w związku z ciężką chorobą syna, zeznał, że niczego o tym nie wie. Twierdziła, że wcale nie słyszała o zniknięciu chłopczyka; że nawet Tierientiewej wcale nie zna, a przecież już przy okazji pierwszego śledztwa powiedziała, że biedaczkę tę niejednokrotnie wyganiała ze swego domu. Na konfrontacjach bladła, drżała, to prawie traciła przytomność i padała, to nagle traciła nad sobą kontrolę i wściekle krzyczała, przeklinała, nie dawała odpowiedzi, tylko krzyczała: wszystko to kłamstwo, kobiety  zostały nauczone, one kłamią, niech więc same odpowiadają. W obecności komisji straszyła świadków dowodowych knutem i namawiała je, by wyrzekły się słów swoich; w końcu zaczęła krzyczeć i pleść wyszedłszy z siebie, bez żadnego związku, tak, że niczego nie można było zapisywać. Maksymowa powiedziała jej w oczy, że po tym zdarzeniu miała pełną wolność w domu i że Cetlinowa bała się jej. To samo potwierdziła córka Maksymowej, Żełnowa, Żydówka Rywka, a sama Hanna, nazywając Maksymową porywczą pijanicą, przyznała się, że robotnica ta często straszyła ją, chociaż nie rozumie dlaczego.
Ryza Jankielowa, robotnica Cetlinów, w czasie każdego przesłuchania mówiła co innego, plątała się, usprawiedliwiając się słabą pamięcią; po przesłuchaniu sama prosiła się do komisji i nie zeznając niczego nowego, wypierała się poprzedniego, powtarzając przy tym znowu to samo.
Roman Nachimowski, przy przesłuchiwaniu stanął w kącie, chwycił się rękami za brzuch i trząsł się, jak w gorączce, ciężko dysząc, ledwie odpowiadając. Lecz gdy weszła Tierientiewa, to zaczął krzyczeć na nią i wymyślać. Kozłowskiej powiedział, że „w tym czasie ona jeszcze była młoda i jej by do takiej sprawy nie dopuścili”; w przypadku mocnych i szczegółowych dowodów świadków dowodowych, chwycił się obiema rękami za głowę, odwrócił się od obecnych, oparł się głową o piec, i uparcie milczał, powiedziawszy tylko, że nie jest zdrowy i nie może mówić.
Icek Nachimowski, jego brat, po wezwaniu na komisję powiedział generałowi Szkurinowi, że chce powiedzieć całą prawdę, rozpoczął: „Bóg męczy mnie już drugi rok w niewoli, a Bóg zna prawdę; widocznie w tym celu męczy, aby Miłościwy Pan poznał prawdę”, lecz potem rozmyślił się i twierdził, że z głupoty sam nie wiedział, co mówił i usilnie prosił zlikwidować pierwsze zeznanie. Następnie zbiegł, lecz po złapaniu, stanął na kolana przed lustrem i powiedział „samemu Miłościwemu Panu wyjawię całą prawdę o zabójstwie chłopczyka” i podpisał to. Lecz później znowu wyparł się i udawał obłąkanego.
Josel Mirlas, subiekt Berlina, powoływał się na rozporządzenie polskiego króla Zygmunta i na Najwyższy Ukaz z 1817 roku, które nie pozwalały wierzyć w takie oszczerstwa, stracił nad sobą kontrolę, drżał, krzyczał: „ach mój Boże, co to będzie!” – oparł się o ścianę, trzymając brzuch rękami i mówił: „sam nie wiem, co się ze mną dzieje; tutaj całkiem robię się chory; gdy ona (Tierientiewa) to mówi, więc znaczy to, że ona to robiła!”. Potem uporczywie milczał i nie odpowiadał.
Josel Glickman sądził, że chłopczyka pokłuto, by zrobić przykrość Żydom. Podczas konfrontacji rzucił się w rozpaczy na kolana, krzyczał: „litości, litości!” – zakrywał twarz rękami, drżał, odwracał się i oświadczył, że nie chce patrzeć na kobiety będące świadkami dowodowymi.
Orlik Derwitz, żydowski cyrulik, zapewniał, że chłopczyka zabito śrutem, lecz wypierał się nawet tego, pomimo pięciu świadków. Odpowiadał nieśmiało, wolno, myślał, po każdym, najprostszym pytaniu wstrząsając się i popatrując na drzwi, skąd oczekiwał świadków dowodowych. Plątał się, zapewniał, że mu zaschło w ustach i nie może mówić; zeznawszy, że zna Tierientiewą, gdy mieszkała u kupca Babki, i że wałęsała się po domach, wyparłszy się znowu swoich słów zapewniał, że jej w ogóle nie zna. Krzyczał, że z kobietami w ogóle nie chce mówić i nie podpisał swoich zeznań, dlatego, że nie pamięta, co mówił. Znaleziono u niego przygotowane przez niego zaświadczenia, że jest biegłym felczerem. Na pytanie, w jakim celu on je przygotował, Orlik odpowiedział: „gdy ześlą mnie na Sybir, to ja pokażę je tam, być może, przynajmniej nie zmuszą mnie do kopania ziemi”.
Jego żona, Fradka, oświadczyła po zjawieniu się przed komisją, że wcale nie będzie odpowiadać i długo milczała. Potem zaczęła krzyczeć, wymyślać, chodzić  tam  i  z  powrotem, tupać, krzyczała w przystępie szału: „Czego ode mnie chcecie? Czemu nie wzywacie innych? Nie tylko sam mój mąż był, kiedy nakłuwali chłopczyka. Wszyscy mówią, że winna jest Hanna Cetlin – więc ją pytajcie, a nie mnie”. Później powiedziała, że nie była sama przy zabójstwie, lecz jakoby Roman Nachimowski przyznał się, że chłopczyk był uśmiercony przy nim w szkole przez Berlinów; że byli przy tym jeszcze: Mirka, Sławka, Szmerka, Hirsz, Szyfra, Jankiel, Basia, Jewzik, Hanna i inni. Że po tym zdarzeniu Żydzi ci stworzyli swoją oddzielną szkołę, dlatego że inni bali się wpaść – i śledztwo wykazało, że rzeczywiście w tym czasie stworzono oddzielną, niewielką szkołę. To samo powtarzała stróżom i wartownikom, biła się polanem, dogadując: „tak by wszystkich, kto kłuł chłopczyka”. Potem dodała: „ja bym wszystko opowiedziała, kto i jak kłuł, lecz boję się, zniszczą mnie, i boję się swoich Żydów”. To samo potwierdziła w komisji, lecz więcej mówić nie chciała i dodała: „jeśli Żydzi dowiedzą się o tym, to przepadłam”. Kierując się jej wskazówkami odnaleziono specjalny nóż, w srebrnej oprawie i safianowej pochwie, którym, według jej słów, dokonano obrzezania chłopczyka; kobiety – świadkowie dowodowi także uważały, że musi to być ten sam nóż. Dwa razy próbowała uciekać, lecz złapano ją. Wybiła szybę i jej kawałkiem chciała sobie podciąć żyły. Potem znowu wszystkiego tego wyparła się; a gdy w komisji zaczęto mówić o nożu, którym dokonano morderstwa, to Fradka powiedziała: „tutaj potrzebne są nie noże, a gwoździe”. Krzyczała, że jedynie Miłościwemu Panu powie całą prawdę; podoficerowi z warty powiedziała, w rozmowie, że krew była potrzebna Berlinowej, dlatego że jej dzieci nie trzymają się. W końcu, straciwszy nad sobą kontrolę, powiedziała w komisji: „być może wcześniej nasi to robili, ale nie teraz; a że Tierientiewa kłuła chłopczyka, to przecież prawda. Bierzcie mnie, oćwiczcie mnie batem, ja chcę tego, ja wszystko biorę na siebie, a już prawdy ja wam nie powiem”.
Zelik Brusowański, w obliczu mocnych dowodów, powiedział: „jeśli ktoś z mojej rodziny, lub choćby inny Żyd, przyzna się – wtedy i ja powiem, że prawda”.
Icek Bieliajew drżał, czy to ze strachu, czy ze złości, wymyślał i krzyczał, tak, że komisja nie mogła dać sobie z nim rady. Gdy Tierientiewa w czasie przeprowadzania dowodu, powiedziała, że ją i teraz jeszcze bolą nogi, poparzone na patelni, to Icek zapytał, uśmiechnąwszy się: „jak to, w ciągu trzech lat nie mogły się zagoić twoje oparzone nogi”?
Jankiel Czernomordin (Pietuszek), niczego nie słyszał, krzyczał: to jest nieszczęście, to jest napad; potem padłszy plackiem i nakrywszy twarz rękami: „Zmiłujcie się! Ja nie wiem, co ona (Maksymowa) mówi”, i nie chciał na nią patrzeć.
Jego żona, Estera, zeznała, że wcale nie zna Tierientiewej, a później sama się zaplątała i przyznała coś przeciwnego. W szale rzucała się na kobiety świadków dowodowych i wymyślała im przekleństwami.
Chajna Czernomordin zapewniała, że żadnej z tych trzech kobiet nie widziała i wcale nie słyszała o zabójstwie chłopczyka. Bladła, drżała, nie mogła ustać w miejscu, przestępowała z nogi na nogę, odwracała się, uparcie milczała lub ze złością krzyczała i wcale nie chciała patrzeć na pokazywany jej zakrwawiony skrawek płótna, o którym wspomniano powyżej.
Chaim Czerny (Chripun) krzyczał, wymyślał, drżał, nie odpowiadał na pytania i plątał się. „Niech kobiety mówią, co chcą”; powiedział: „żaden Żyd tego wam nie powie, bez względu na to, ile będziecie pytać”. Złośliwie wypierał się, że, podczas nawracania Tierientiewej, spółkował z nią na jednym łóżku, a w przejętej korespondencji prosi Żydów by nie wymyślali mu za to, gdyż ze wstydu i hańby zwariuje, a przecież gotowy jest poświęcić za nich życie. Wściekle krzyczał przed komisją, żądając każdorazowo ponownie, by mu naprzód przeczytać wcześniejsze jego zeznania; powiedziawszy kategorycznie, że nawet nie słyszał o tym zdarzeniu, wygadał się później, że wiedział o nim właśnie wtedy, kiedy miało ono miejsce. Zapamiętał się do tego stopnia i stracił nad sobą kontrolę, że wymyślał w oczy wszystkim członkom, przy pełnej ich obecności, i krzyczał do przewodniczącego, generała Szkurina, wskazując go palcem: „ja tobie, rozbójniku, oczy wykłuję, ty zbrodniarzu” – i tym podobne. Chaim był już sądzony w roku 1806, z innymi Żydami, z podejrzenia o torturowanie i zamordowanie chłopczyka dziedzica Mordwinowa; lecz z powodu braku dowodów  sprawę pozostawiono woli Bożej.
Abram Kisin plątał się i sam sobie zaprzeczał, udowodniono mu wiele fałszywych zeznań: powiedział, że o tych czasach niczego nie wie i nie słyszał o zdarzeniu; potem mu udowodniono, że był w tej samej sprawie przesłuchiwany podczas pierwszego śledztwa, trzy lata temu. Raz zeznał, że jest niepiśmienny, a innym razem, że umie czytać i pisać po żydowsku i po rosyjsku; powiedział, że wcale nie jest krewnym Berlinów, a przecież był ich bliskim krewnym; powiedział, że Tierientiewej nie zna wcale, że jeśli ona się przyznała, więc, można sądzić, że jest zabójczynią, lecz udowodniono mu, że zna ją dawno. W końcu zapłakał, patrzył dziko, jak obłąkany, upadł twarzą na podłogę i krzyczał: „zlitujcie się, ratujcie!”. Krzyczał, że jest mu niedobrze, że on nie może mówić; zaczęło nim rzucać i wykręcać, i udawał wariata, krzyczał i szalał.
Natan Prudkow – chciał udowodnić, że w czasie zdarzenia był na Siertejskiej przystani, lecz udowodniono, że był wtedy w Wieliżu, a ponadto przejęto jeszcze jego korespondencję, w której prosił, by uzyskać za pieniądze zaświadczenie, że był na Siertejskiej i sporządzić fałszywą umowę z chłopami; zapewniał, że spośród kobiet świadków dowodowych żadnej nie zna, a w listach do swojej żony wymienia je wszystkie z imienia, a na komisji nazwał Tierientiewą rozpustnicą. Udawał chorego i podwiązawszy brodę, wymagał na konfrontacji, żeby kobiety świadkowie dowodowi powiedziały, jakiego koloru ma brodę; powiedział generałowi Szkurinowi: „Jeśli by sam Miłościwy Pan obiecał Żydom łaskę, to oni by, oczywiście, przyznali się”; że właśnie Żydzi zamęczyli chłopczyka, a inni narzekają teraz na Berlinów i Cetlinów za tą niebezpieczną sprawę, że teraz oni wszędzie zbierają pieniądze na tą sprawę, mając nadzieję, że tutaj się ona nie zakończy; ale, że on, Prudkow, na komisji do niczego się nie przyzna. Tymczasem u generała Szkurina schowali się trzej urzędnicy, którzy wszystko to słyszeli i potwierdzili pod przysięgą. Trzy razy starał się uniknąć aresztowania; chciał się ochrzcić, potem się rozmyślił; zgłosił się, że przyzna się do wszystkiego osobiście generał-gubernatorowi, wysłano go do Witebska, lecz oszukał. Szumiał, krzyczał, uderzył w szczękę podoficera wartowniczego i został za to ukarany, lecz nie uspokoił się; gdy mu na komisji pokazano jego przejętą korespondencję, to rozzłościł się do wściekłości, krzyczał i wymyślał, nie dając odpowiedzi. „W prawie nic nie jest powiedziane, co będzie za to, jeśli ktoś zakłuje chłopczyka; my niczego nie boimy się, tylko aby sprawa wyszła z komisji. Jesteście zbójcami; nam nic nie będzie, ą was będą sądzić, zobaczycie!”
Icek Wulfson, który jeździł razem z Joselem Mirlasem obejrzeć wyrzuconego w lesie trupa dziecka, zagubił się do tego stopnia, że zeznawszy jakoby nie umie czytać, sam podpisał po rosyjsku swoje przesłuchanie. Zapewniając, że Tierientiewej nie zna wcale, dodał: „i nikt nie nawracał jej na żydowską wiarę – w każdym wypadku gdy odjeżdżałem do Dyneburga nie była ona Żydówką”. A więc on ją i wtedy znał?
Jego żona, Fejga, zeznała, że nie była w tym czasie wcale w Wieliżu, natomiast mąż jej zeznał, że ona tam była. Na konfrontacjach prawie umierała, nie mogła stać, kładła się na krzesło, żaliła się, że jest jej niedobrze, uporczywie milczała i nie podpisała swoich zeznań, bez żadnej przyczyny. Później była gotowa przyznać się do wszystkiego, lecz spytała się: „czy jest takie prawo, że gdy ktoś przyzna się do wszystkiego, to uzyska przebaczenie?” Powiedziano jej, że prawo w takim wypadku zmniejsza karę; wtedy ona powtarzała w rozpaczy: „wpadłam z innymi ze swojej głupoty”, a później uporczywie milczała. Chciała się ochrzcić, lecz potem rozmyśliła się. Powiedziała ona także „ja nie mogę oskarżać swojej matki, poza tym, wtedy musieliby przepaść wszyscy Żydzi”.
Leja Rudnikowa, była robotnicą Rywki Berlin, najpierw wypierała się, że nigdy u Rywki nie służyła, potem po udowodnieniu jej kłamstwa, przyznała się i mimowolnie wydała tym samym Rywkę. Zapewniała, że Tierientiewej wcale nie zna, a tymczasem powiedziała, że była ona żebraczką i chodziła po prośbie. W czasie przesłuchań rysowała palcem na plecach trzymanego na rękach dziecka jakieś znaki i, po zapytaniu jej, co robi, odpowiadała: „To Rywka, po żydowsku”. Gdy pokazano jej skrwawiony skrawek płótna, to bardzo się przestraszyła, zapłakała i wymyślała Tierientiewej najbardziej nieprzystojnymi przekleństwami.
Zusia Rudników, mąż Lei, także zapewniał, że nawet nie słyszał o zdarzeniu, o którym rozprawiano w Wieliżu trzy lata na wszystkich skrzyżowaniach. Patrzył w ziemię, mówił gwałtownie, wypierając się wszystkiego. Zadrżał, zobaczywszy zakrwawiony skrawek, odwrócił się, nie chciał patrzeć na niego i za nic nie chciał podejść do stołu. Nie podpisał konfrontacji, ponieważ zakręciło mu się w głowie, on sam nie rozumie, co mu czytają, i nie wie, czy to jest to, o czym mówił.
Bluma Natanowa, gdy Tierientiewa powiedziała jej: „na darmo ty się mnie wypierasz, znałaś mnie dawno, jeszcze kiedy zabito Horkę”, Bluma krzyknęła: „co ci teraz do Horki. Wtedy był sąd”. Okazało się, że Blumę razem z innymi podejrzewano w roku 1821 o zabójstwo Krystyny Ślepowrońskiej, także zamęczonej w żydowskiej szkole.
Rochla Fejtelson, wszedłszy na komisję, zanim jeszcze dała zapytać siebie o cokolwiek, zaczęła krzyczeć: „ja nie wiem za co mnie wzięli; nie pytajcie mnie o nic, ja niczego nie wiem, nigdzie nie byłam, niczego nie widziałam”. Ona także plątała się, gubiła się i drżała.
Oto główne odpowiedzi i usprawiedliwienia Żydów, jeśli tylko to można nazwać odpowiedziami i usprawiedliwieniami, wypisane w skrócie, lecz dokładnie i bez opuszczania choćby jednego słowa, które mogłoby posłużyć dla usprawiedliwienia podsądnych. Takiego słowa nie wypowiedział żaden. To co ujawniało się podczas przesłuchań, to wyłącznie tylko negowanie, często wyraźne kłamstwo, strach i złość. Tymczasem sprawa ciągnęła się i komisja pomimo swoich starań, nie mogła pójść dalej. Żydzi, którym wyraźnie i bezdyskusyjnie udowodniono winę, milczeli, upierali się, byli ordynarni. Generał-gubernator, książę Chowański, doniósł o tym Miłościwemu Panu i zarządzono by przekonywać Żydów, a rozrabiaków karać. Z powodu rozpoczętych w roku 1827, z wykorzystaniem tych samych kobiet świadków dowodowych, kilku podobnych spraw, zarządzono, by ta sama komisja zbadała je wszystkie. W roku 1828 oddelegowano do komisji urzędnika z Rządzącego Senatu; a potem zarządzono jeszcze, by przesłuchać podsądnych, czy nie wykazano w stosunku do nich stronniczości. Niektórzy zeznali, że nie wykazano, lecz inni żalili się na stronniczość, lecz niestety, nie byli w stanie wyjaśnić, na czym ona polegała. Mówili tylko ogólnymi słowami, że ich nie tak przesłuchiwano, nie tymi słowami pisano odpowiedzi, przesłuchiwano jak przestępców, pomimo, że trzy kobiety przyznały się, a więc, to one były prawdziwymi przestępczyniami; że nie odsuwano na ich żądanie śledczych i członków komisji, i tym podobnie.
W roku 1829 komisja przedstawiła w końcu pełny przegląd tych strasznych wydarzeń, oskarżając Żydów we wszystkim i uważając ich winę za udowodnioną. Oprócz tych, którzy umarli i zbiegli, pozostało ich jeszcze aresztowanych czterdzieści dwoje ludzi obu płci. Generał-gubernator, będąc tego samego zdania jak jego poprzednik, przedstawił wyczerpujący wiernopoddańczy raport, w którym także konkretnie oskarżył Żydów i uznał ich winę za udowodnioną.

W rzeczy samej, uwzględniwszy wszystkie okoliczności, nie można się nie zgodzić z wnioskiem komisji i generał-gubernatora. Przepowiedni Tierientiewej i Jeremiejewej, zgodnie z którymi wydarzenie dokonało się, w ogóle nie można wyjaśnić, jeśli im się nie uwierzy, że jedna sama sprzedała chłopczyka, a druga podsłuchała rozmowę. Zgodne zeznania Tierientiewej, Maksymowej i Kozłowskiej o wszystkich szczegółach zabójstwa i zgodne z tym podobne okoliczności, potwierdzone przez postronnych zaprzysiężonych świadków, całkowita niemożność złożenia takich, zgodnych we wszystkim, zeznań bez zmieniania ich w ciągu kilku lat, gdyby nie była to sama prawda – szczególnie gdy weźmiemy pod uwagę, że dwie z tych kobiet żyły w ciągłej wrogości, nie mogły ze sobą spokojnie rozmawiać, nawet w obecności komisji, a trzecia była już zamężna za szlachcicem i nie mogła mieć żadnego powodu, aby rzucać na siebie i na innych takie straszne oszczerstwo. Następnie, zeznania postronnych świadków, z których niektórzy widzieli, jak Żydzi przegalopowali o świcie bryczką w tym kierunku, gdzie znaleziono trupa – jedna widziała chłopczyka w rękach Cetlinowej, dwoje innych widziało go w jej domu, w sypialni i w skrzyni. Stan, w którym znaleziono trupa – zadrapania skóry, ranki, obrzmiałe, zaczerwienione nogi, spłaszczony nos i usta, siniak od węzła na potylicy, paznokcie obcięte do ciała, żydowskie obrzezanie i inne – całkowicie zgodne z zeznaniami trzech kobiet o tym, w jaki sposób zamęczono dziecko. Zachowanie się podsądnych na przesłuchaniach, wykryty spór pomiędzy nimi, gwałtowne i bezmyślne wypieranie się ich wszystkiego, co odnosiło się do tej sprawy; udowodnienie każdemu z nich wielu fałszywych zeznań; udawanie przez niektórych z nich chorych i obłąkanych; ucieczki innych i próby dokonania tego przez dalszych; próba przekupienia księdza, opiekuna duchowego kobiet świadków dowodowych; straż nocna i zebrania u Berlinów, Nachimowskich, Cetlinów – czego oni z początku także wypierali się; i w końcu własne przyznanie się Natana Prudkowa, Zelika Brusowańskiego, Fradki Derwitz, Fejgi Wulfson i Icka Nachimowskiego do przestępstwa i jawne wahanie się innych, a również przechwycona ich korespondencja demaskująca winnych – to są oskarżenia i dowody winy, na których opierała się komisja i generał-gubernator, uznając, że Żydom udowodniono winę w takim stopniu, że uważali już własne ich przyznanie się za niepotrzebne, tym bardziej, że na korzyść Żydów nie przemawiała również ani jedna okoliczność, a żadnych usprawiedliwień ani dowodów na niewinność swoją ani jeden z nich nie mógł przedstawić – oprócz jawnego kłamstwa i bezczelnego wypierania się. Przedstawili oni w ogólnym i szczegółowym raporcie imienny wykaz Żydów, w którym stopień winy każdego był szczegółowo określony.
W Rządzącym Senacie powstała różnica zdań; niektórzy panowie senatorowie zgadzali się z wnioskami komisji i skazywali Żydów na karę; drudzy wahali się; trzeci uniewinniali ich; jeszcze następni chcieli tylko podjąć środki zapobiegawcze na przyszłość i dawali różne w tym temacie propozycje. Wobec tego sprawę przekazano Radzie Państwa, gdzie 18 stycznia 1835 roku wypracowano opinię zatwierdzoną przez cesarza:
że zeznania denuncjatorek, zawierające wiele sprzeczności i niezgodności, bez żadnych konkretnych lub bezsprzecznych dowodów winy, nie mogą być uznane za dowód sądowy, oskarżający Żydów i dlatego:
1.Żydów, sądzonych w sprawie uśmiercenia żołnierskiego syna Jemielianowa i w innych podobnych sprawach, objętych wieliskim postępowaniem sądowym, a także w sprawach o bezczeszczenie świętości chrześcijańskich, ponieważ nie udowodniono im konkretnie winy, zwolnić z sądu i śledztwa.
2. Chrześcijanki, będące świadkami dowodowymi: chłopkę Tierientiewą, żołnierkę Maksymową i szlachciankę Kozłowską, które nie udowodniły tych strasznych przestępstw i odstępstwa od wiary, o jakie same one siebie oskarżały, lecz winne z powodu oszczerstw, których później niczym nie mogły potwierdzić, zesłać na Sybir, na osiedlenie, pozbawiwszy Kozłowską szlachectwa.
Ponadto Jeremiejewą, Żełnową i innych, zwolnić, nakładając na tą pierwszą cerkiewną pokutę.

Wnioski
Po rozpatrzeniu tych wszystkich strasznych przypadków i wzburzających duszę zdarzeń, częściowo udowodnionych historycznie i sądownie, oskarżenie Żydów o męczeńskie uśmiercanie na Paschę chrześcijańskich dzieci nie można uważać za przywidzenie i przesąd, a należy dojść do wniosku, że oskarżenie to ma podstawy, a także ma je ogólny pogląd o wykorzystywaniu przez nich krwi tych męczenników do jakichś tajemniczych czarów. Jest okoliczność, o której mówiono już na początku tego raportu, niezaprzeczalna i oczywista, na którą przy badaniu tego przedmiotu nikt dotychczas nie zwrócił uwagi, tymczasem powinna ona służyć jaskrawym dowodem dla wszystkich wątpiących. Nikt, oczywiście, nie będzie zaprzeczał, że w krajach, gdzie toleruje się Żydów, od czasu do czasu znajdowano trupy dzieci, zawsze w taki sam sposób okaleczonych, lub co najmniej z podobnymi oznakami zadanego gwałtu i śmierci. Nie mniej prawdziwe jest także to, że oznaki te wskazywały na umyślną, przemyślaną zbrodnię, męczeńską śmierć dziecka, i przy tym dziecka chrześcijańskiego: to (i co innego) udowodniło mnóstwo świadectw śledczych, sądowych i lekarskich. Lecz w jaki sposób wyjaśnić taką niepojętą zagadkę, chociażby za pomocą jakiegoś domysłu, nie tylko poprzez udowodnienie, jak wyjaśnić, co mogłoby skłonić kogokolwiek do takiego bezmyślnego, bestialskiego postępku, jak nie jakiś tajemniczy, kabalistyczny lub religijno-fanatyczny cel? Ni własny interes, ni gniew, ni inne namiętności i pobudki nie mogą tego w żaden sposób wyjaśnić. Nie mamy tutaj do czynienia tylko z samym zabójstwem, lecz z zamierzonym, męczeńskim torturowaniem niewinnego dziecka, a więc jest to albo rozkoszowanie się tymi mękami, albo zabójstwo to ma inny cel. Chrześcijaniekatolicy świętowalipamiątkę ukrzyżowania Jezusa Chrystusa wykorzystując przedstawienia, które miały na celu zbezczeszczenie Judasza; w Rosji była sekta staroobrzędowców, nazywanych dzieciobójcami – zabijali oni nieślubne dzieci, suszyli i zamieniali na proszek wyjęte z nich serca, wykorzystując go do czarów w celu przyciągnięcia do siebie naśladowców; zakaukascy muzułmanie, sunnici świętują w podobny sposób pamięć swojego proroka, urągając uroczyście jego przeciwnikowi Alemu, w tym celu najmują za pieniądze człowieka. Żydzi robią to samo, jeśli tylko mogą, w święto Hamana i Pejsach; jest to znane nie tylko z historii, od czasów cesarza Teodozjusza, lecz wie o tym każdy, kto żył między Żydami. Na przykład, mieszkańcy Charkowa pamiętają jeszcze woziwodę, który na trzy dni znikał co roku w czasie Wielkiego Tygodnia, pozostawiając nagle tych, komu służył, bez wody. W tym czasie zatrudniał się on stale u Żydów, aby przedstawiać Zbawiciela, i pozwalał, za dobrą opłatą, związać sobie ręce, bić po twarzy, ale nie boleśnie, jak zapewniał, opluwać siebie, krzyczeć, wymyślać i przeklinać siebie ile wlezie. Trzymali jego w tym czasie w szkole i dobrze karmili. Czyż można więc mieć wątpliwości, że doprowadzeni do szału, fanatyczni Żydzi nie byliby gotowi zrobić jeszcze jednego kroku dalej i dograć tę komedię do końca, jeśli by to nie było niebezpieczne? A jeśli jeszcze do tego dołączy się jakieś kabalistyczne, czarodziejskie wykorzystanie krwi chrześcijańskiej, to czyż połączenie jednego celu z drugim i oparty na tym fanatyzm mogą wydawać się na tyle nieprawdopodobne, żeby raczej oskarżać i karać chrześcijan będących świadkami oskarżenia, a nie Żydów, którym oni udowodnili winę? Skąd więc te w jednakowy sposób i umyślnie okaleczone trupy niewinnych dzieci? Dlaczego znajdowane są one tylko tam, gdzie są Żydzi? Dlaczego są to zawsze dzieci chrześcijan? I na koniec, dlaczego przypadki te zawsze zdarzały się wyłącznie w czasie lub przed samą Paschą? Z tej plątaniny niezaprzeczalnych zdarzeń, z tego labiryntu nie ma wyjścia, jeśli nie pójdziemy jedyną drogą, którą wskazuje nam nieprzerwana nić faktów, towarzysząca każdemu podobnemu wypadkowi. Autor niniejszego raportu osobiście znał w naszych zachodnich guberniach mądrego i wykształconego lekarza, Żyda, który w szczerej rozmowie, w cztery oczy, sam na ten temat przyznawał, że oskarżenie to, niewątpliwie jest uzasadnione, że są Żydzi, którzy w swoim fanatyzmie gotowi są dokonać takiej oburzającej zbrodni. Twierdził on, że nie jest to właściwie obrzęd żydowski, a wymysł wyrodków ludzkich. W Petersburgu jeszcze teraz służy wychrzczony, mądry Żyd, który z całym przekonaniem potwierdza istnienie tego obrzędu, nie w sensie ogólnym, jak się on wyraża, a w postaci wyjątku, lecz odmawia   jednocześnie świadczyć o tym gdziekolwiek w sposób jawny, dlatego że, oczywiście, nie jest w stanie udowodnić prawdziwości swoich słów, a także boi się zemsty bogatych Żydów, których intrygi sięgają daleko i którzy uznaliby podobne oskarżenie za ogólne okrycie hańbą ludu Izraela i za osobistą zniewagę swojej osoby.
Czy w tym sensie można uważać, że podobnych zbrodni dokonują chrześcijanie w celu rzucenia oszczerstwa na Żydów? Założyć, że znajdą się chrześcijanie gotowi z nienawiści do Żydów na więcej niż bestialstwo? Chociaż w naszych czasach, gdy już dawno minął czas wypraw krzyżowych, trudno o takie przypuszczenie; lecz dlaczego ludzie ci wybierają tak niebezpieczny, niepewny, nawet bezmyślny sposób zemsty, który, jak widzieliśmy, za każdym prawie razem zwraca się przeciwko nim samym, gdy tymczasem Żydzi są uniewinniani?
Nasz oświecony, przyjazny ludziom wiek, chwalący się swoją tolerancją, zrezygnował z mąk, stosów i wszelkich prześladowań za wiarę, uzbroił się także niedowierzaniem w stosunku do podobnego strasznego oskarżania Żydów i ze wstrętem odrzuca wszelką możliwość takiego fanatyzmu. Byłoby ono zbyt wielką hańbą dla całej ludzkości i dawanie mu wiary poniża, jak wiara w babskie bajki, przesądy i zabobony. Żydów prześladowano – czas uznać ich za braci, za równych nam; takie oskarżenie to pozostałość starych przesądów i szykan. Takie rozumowanie, oddając hołd naszej miłości do ludzi, udowadnia tylko, że i najbardziej szlachetne intencje mają swoją słaba stronę; współczując rzeczywiście pożałowania godnemu położeniu ludu Izraela, zapalamy się do tej idei, stajemy się stronniczy i zupełnie zapominamy się, oddajemy na ofiarę swoich współwyznawców, bezwiednie pobłażając jakiemuś potwornemu nasieniu diabelskiego fanatyzmu. Lecz Żydzi wiele razy byli oskarżani o tę zbrodnię niesprawiedliwie, jak jeszcze niedawno był taki wypadek na Śląsku, gdzie chłopca odnaleziono żywego! To prawda; i podobny przypadek zawsze był wielkim tryumfem dla Żydów, którzy z wielkim hałasem i krzykiem rozgłaszali go wszędzie i później jeszcze zasłaniali się nim. Lecz czego to dowodzi? Ile razy ludzie byli niesprawiedliwie oskarżani o złodziejstwo lub zabójstwo, czyż na podstawie tego można wnioskować, że złodziejstw i zabójstw nie ma na świecie, i że zawsze jest winien ten, kto poskarży się, że został okradziony? Jeśli kazańskiemu chłopu przepada koń, pierwszym słowem obwieszcza: zjedli go Tatarzy. Gdy znajdzie go później w lesie lub bagnie, to jego oskarżenie w tym wypadku było fałszywe; jednakże  ono w niczym nie osłabia wiadomej wszystkim prawdy, że Tatarzy kradną i jedzą konie.
Lecz Żydzi w Anglii, Francji, Niemczech, wykształceni, mądrzy, często nawet na najwyższych państwowych posadach i w każdym wypadku rzetelni, uczciwi obywatele, czyżby oni nie wykryli tak oburzającego obyczaju lub tajemnicy swojej wiary, szczególnie ci z nich, którzy przyjęli chrzest święty?
Ten sprzeciw prowadzi do wniosku końcowego, który kończy i jest celem niniejszego badania. Na początku niniejszego raportu powiedziano, że wielu nawróconych Żydów rzeczywiście zrobiło to, czego słusznie można było od nich oczekiwać; są to, na przykład, były rabin, mnich Neofita, były rabin Serafinowicz, Paździerski, Ciarini, Pikulski, Sawicki, Grudziński i inni, o których powiedziano wyżej. To samo twierdzili publicznie antytalmudyści w sporze z rabinami we Lwowie, w roku 1759. Lecz ilość takich demaskatorów nie jest  oczywiście duża w porównaniu z całym narodem i są tego przyczyny; tego fanatycznego obrzędu nie tylko nie można łączyć ze wszystkimi w ogóle Żydami, lecz nawet bez żadnych wątpliwości, bardzo niewielu o nim wie. Istnieje on tylko w sekcie chasydów, jak wyjaśniono wyżej – sekcie najbardziej upartej, fanatycznej, uznającej jedynie sam Talmud i księgi rabiniczne, która, można powiedzieć, wyrzekła się Starego Testamentu; lecz i tutaj stanowi on wielką tajemnicę, być może nie jest on znany wszystkim i oczywiście, co najmniej nie wszyscy chasydzi i nie zawsze go wypełniają; jednak nie ma żadnej wątpliwości, że nigdy nie zanikł on całkowicie od czasów rozprzestrzenienia się chrześcijaństwa, i że dotychczas pojawiają się od czasu do czasu wśród Żydów fanatycy i kabalistyczni znachorzy, którzy, mając na uwadze ten podwójny cel, ośmielają się pójść na męczeńskie zabicie chrześcijańskiego dziecka i wykorzystują jego krew w celach mistyczno-religijnych i pozornie magicznych. W Polsce i naszych zachodnich guberniach, do których od czasów średniowiecza uciekało zatwardziałe i ciemne żydostwo, dotychczas jest największa ilość przykładów podobnego fanatyzmu, szczególnie w Guberni Witebskiej, gdzie sekta chasydów znacznie się rozprzestrzeniła.
Tyle   Waldemar  Dahl   w   przerażającym  tekście  o  domniemanych   mordach  rytualnych   i  o  antyżydowskim  terrorze  z  tego  rodzaju  pomówieniami  związanym. 
 ***
            W  temacie  mordów  rytualnych  zabierali głos także Włosi. Oto ksiądz Curzio Nitoglia w artykule Kilka słów o mordach rytualnych (www.ultramontes.pl) wywodzi:
W Jampolu (obecnie Ukraina, dawne Wschodnie Kresy Polski), w rzece Oregna, która wpada do Dniestru, w 1756 roku, znaleziono ciało.
Żydzi zostali oskarżeni o mord rytualny i odwołali się do Rzymu; papież Benedykt XIV zwrócił się do Ojca Wawrzyńca Ganganelli, który później został kardynałem i papieżem, z prośbą o zbadanie tej sprawy przez Święte Oficjum. „(...) Ganganelli, wydal opinię, iż wyżej wspomniane oskarżenie jest zupełnie zbliżone do tego, które za czasów papieża Innocentego IV (1243-1254), zostało postawione przeciw niemieckim Żydom”. Papież Innocenty IV zaprzeczał jedynie temu iżby Żydzi „se corde pueri communicant interfecti”, nie zaś prawdziwości mordu rytualnego. Ganganelli przedstawił sprawozdanie do Kongregacji Ułaskawień, 2 marca 1758. Po gruntownym przebadaniu, chociaż Kongregacja uznała za prawdziwe zdarzenia z Trydentu i z Rinn, to jednak zawyrokowała, iż oskarżenie wystosowane przeciwko Żydom z Jampolu, którzy rzekomo spożyli w ramach komunii serce chrześcijanina znalezionego martwego w rzece, było fałszywe i że w tym szczególnym wypadku zabrakło poważnych dowodów świadczących o ich winie.
W swoim zeznaniu O. Ganganelii pisał: „Uznaję zatem za prawdziwy przypadek błogosławionego Szymona, trzyletniego dziecka, zabitego przez Żydów, z nienawiści do Wiary Jezusa Chrystusa, w Trydencie, w 1475 roku (...) Uznaję również za prawdziwy inny tego typu fakt, który miał miejsce w 1462 roku w wiosce Rinn (w Tyrolu), diecezji Bressanone, dotyczący osoby błogosławionego Andrzeja, dziecka zabitego w barbarzyński sposób przez Żydów z nienawiści do Wiary Jezusa Chrystusa”.
Zatem opinia Ganganelli’ego niezależnie od tego, iż była opinią zwykłego doktora prywatnego, nie negowała prawdy o oskarżeniach dotyczących przelewu krwi, (uznawała, i to nawet wyraźnie, śmierć męczeńską błogosławionego Szymona z Trydentu i Andrzeja z Rinn dokonaną przez Żydów). Ganganelli sprzeciwiał się jedynie hipotezie, podobnie zresztą jak Innocenty IV w XIII wieku, iżby Żydzi „komunikowali” spożywając serce chrześcijanina przy okazji obchodów paschy.
Ojciec P. Silva, około piętnaście lat później, na łamach „La Civilta Cattolica” zdementował zarzuty Lorda Rothschilda przeciw historycznej zasadności oskarżeń dotyczących przelewu krwi w dwóch artykułach zatytułowanych „Żydowskie oszustwa a dokumenty papieskie”.
„Spośród przesłuchanych autorytetów w sprawie o zatwierdzenie nieistnienia rytualnych zbrodni, istnieje jeden, którego zeznaniu synagoga przypisywała większą wartość (...), a który również z naszej strony zasługuje na szczególniejszą uwagę: jest to autorytet Stolicy Apostolskiej”. Czasopismo Jezuitów cytuje list lorda Rothschilda do kardynała Merry del Val (7 października 1913 roku), w którym lord Żyd odnosi się do opinii wyrażonej przez O. Ganganelliego, konsultora Świętego Oficjum (który później zasiądzie na Stolicy Apostolskiej jako papież Klemens XIV), pozornie przeciwnej tezie o żydowskim mordzie rytualnym. Następnie przytacza list papieża Innocentego IV, w którym Biskup Rzymu miałby rzekomo uznać za nieuzasadnione oskarżenie o mordzie rytualnym. Jednakże lord Żyd idąc w ślad za Justinusem Elisejevitchem Pranaitisem, znawcą teologii i księdzem rzymsko-katolickim prowincji Turkestanu, utrzymuje, iż teksty te prawdopodobnie zostały sfałszowane, w związku z czym zwraca się z prośbą do Kardynała Merry del Val o uwierzytelnienie tekstu opublikowanego listu Innocentego IV i wypowiedzi Ganganelli'ego. „La Civilta Cattolica” odpowiada: „Czego żąda lord Żyd? Chce wiedzieć (...) czy list Innocentego IV i wypowiedź konsultora Świętego Oficjum są autentyczne czy nie. Otóż, jak słusznie zauważono, aby uzyskać weryfikację, absolutnie nie było konieczne udawanie się do kardynała sekretarza stanu, ani też obciążanie go misją, która do niego nie należy (...) co się tyczy dokumentu Innocentego IV wystarczyłoby skonsultować w bibliotece publicznej wydania krytyczne dokumentów papieża (...) i w ten sposób, nie marnując innym czasu, lord mógłby dowiedzieć się prawdy (...). Co do listu Innocentego IV (...) zrobiono z niego obowiązkowy refren, który synagoga odśpiewuje za każdym razem kiedy wyrzuca się jej hańbę rytualnych zbrodni (...) Doktor Pranaitis nigdy nie wątpił w autentyczność tekstu Innocentego IV, ale raczej negował sens, jaki mu nadają obrońcy synagogi, a który również przyjmuje lord: i w tym właśnie względzie Pranaitis miał świętą rację, gdyż list papieża mówi coś zupełnie innego, niż to co oni chcą, by mówił”. Czasopismo Jezuitów, cytuje więc list Innocentego IV, nadając mu rzeczywiste znaczenie, i w ten sposób rozwiewa „żydowskie machinacje”. Pierwsza część listu –pisze „La Civitta Cattolica” – stanowi jedynie przedstawienie argumentów prezentowanych przez apelujących (Żydów); druga część zawiera rozporządzenie, to znaczy wolę papieża i to co on nakazuje. „Otóż w całym tym tekście, co jest rzeczą oczywistą, nie ma nic z tego, czego Rothschild i jego współwyznawcy usiłują się doszukiwać.
Papież (...), z jednej strony przyjmował (...) zażalenia, z drugiej jednak znał doskonale tych ludzi, i już kilka lat wcześniej, w 1244 roku, nakłaniał świętego króla Ludwika IX, aby im wyrwać z rąk bezbożny Talmud, a wszystkie jego kopie rzucić w ogień (...) Tak więc ten roztropny papież nie mógłby nierozważnie osądzać, nie zapoznawszy się uprzednio z zarzutami przeciwników, by stwierdzić, do jakiego stopnia można było wierzyć bądź nie wierzyć w skargi przedstawione w odwołaniu: to dlatego nie roztrząsał zagadnienia, lecz zadowalał się wydaniem rozporządzeń, których zastosowanie nie mogło nikogo wprowadzić w błąd, ponieważ było niczym innym jak prostymi zasadami prawnymi, które stanowią fundamentalny obowiązek każdego człowieka. A chodziło mianowicie o to, by biskupi nakazali wynagrodzenie szkód popełnionych przez despotów. Papież nic nie stwierdza i niczego nie definiuje, lecz biorąc pod uwagę hipotezę o zaistniałych krzywdach, nakazuje ich wynagrodzenie. I to wszystko. Tak więc list ten nie jest wyrokiem sądowym, i nie zawiera w żadnym razie „szczególnego orzeczenia, iż mord rytualny przypisywany judaizmowi jest perfidnym i bezpodstawnym wymysłem”.
W jaki więc sposób lord bankier miał czelnośćpublicznie to   twierdzić?”
Kardynał Merry del Val odpowiedział Rothschildowi 18 października 1913 roku, wysyłając mu proste i rzeczowe uwierzytelnienie listu Innocentego IVi wypowiedzi Ganganelli’ego skierowanej do konsultorów Świętego Oficjum.
Absolutnie nie oznaczało to (jak miało to miejsce około piętnaście lat temu), że Stolica Apostolska stwierdza brak podstaw do oskarżeniao rozlewie krwi. Wręcz przeciwnie, z przytaczanych tekstów można wywnioskować coś dokładnie przeciwnego!
Pod koniec 1899 roku przedstawiciele angielskiego judaizmu zwrócili się, za pośrednictwem arcybiskupa Westminsteru, do papieża Leona XIII, w celu uzyskania od Stolicy Apostolskiej oświadczenia potępiającego, jako fałszywe, oskarżenie o żydowskim mordzie rytualnym.Tymczasem żądanie to mijało się z prawdą historyczną. Kilkadziesiąt lat wcześniej w 1867 roku Pius IX zezwolił na kult błogosławionego Wawrzyńca z Marostica, który stał się ofiarą rytualnego mordu w Wielki Piątek 1485 roku.
W 1894 roku Rocca D’Adria na Kongresie Eucharystycznym w Turynie, w obecności szesnastu biskupów z Piemontu, przedstawił naturę rytualnego mordu w sprawozdaniu zatytułowanym: Eucharystia a współczesny żydowski ryt paschalny, znajdującym się w Aktach Kongresu Eucharystycznego, który miał miejsce w Turynie w dniach od 2 do 6 września 1894 roku. (Turyn 1895, tom lI, ss. 79-95).
Według Rocca D'Adria, pisze profesor Miccoli, „Opinia, w myśl której mord na dzieciach chrześcijańskich zachodziłby z nienawiści do Chrystusa, aby w ten sposób sprofanować święta Wielkanocne, nie odpowiada prawdziwemu motywowi. W rzeczywistości zbrodnia ta była ściśle narzucona przez religię talmudyczną, była aktem obrzędu religijnego, «zbrodnią narodową i prawnie ustanowioną». Rabini wiedzą i uznają, że Mesjasz przyszedł już w osobie Chrystusa, a przez swoją krew zbawił i zbawia chrześcijan. Zawładnięcie niewinną krwią chrześcijańską – oto wyimaginowany przez rabinów sposób, by ich naród miał udział w tej drodze zbawienia. Kropla tej krwi powinna być zmieszana z macą nakazaną na święto żydowskiej Paschy... Rabini i ojcowie rodzin, którzy z kolei przekazywali ten sekret bądź komuś zaufanemu bądź najstarszemu synowi, byli depozytariuszami straszliwej tajemnicy. W ten sposób utwierdzany był charakter zabobonny, formalistyczny, zewnętrzny religii talmudycznej. Ale nie tylko; gdyż, jak wiadomo, religia oparta na takim rycie nie mogła nie być religią zupełnie zdeprawowaną, a cały lud, bądź przynajmniej wszyscy praktykujący Żydzi byli w to uwikłani. Samo uporczywe odrzucanie Chrystusa i Kościoła przez Żydów wypaczało zupełnie charakter, gdyż w istocie odrzucenie to nie wynikało z nieświadomości czy zaślepienia, lecz z dobrowolnej chęci tkwienia w błędzie. Piętno Szatana odnalazło w religii żydowskiej idealną analogię: a zatem była to religia satanistyczna, która zupełnie zerwała pomost ze starotestamentowym mozaizmem”.
Ksiądz Giuseppe Oreglia konkluduje na łamach „Civilta Cattolica”: Jedyną obroną jaka pozostaje katolikom jest postępowanie z Żydami dokładnie tak jak postępuje się z dżumą: jeżeli nie można ich unicestwić, to przynajmniej należy ich obejść szerokim łukiem”.
Henri Desportes, w 1899 roku, wysyłając do Leona XIII kopię swojej książki, zatytułowanej „Tajemnica krwi u Żydów wszystkich czasów” („Le myste're du sang chez les juits de tous tes temps”) napisał: „Czyż to nie hańba, żeby ci, co w taki sposób mordują nasze dzieci z nienawiści do wiary katolickiej, byli wszędzie szanowani i żeby katolicy całowali ich ręce splamione krwią naszych braci? Chciałem więc przerwać tę hańbę”. (…)

Angielski katolicyzm a mordy   rytualne.
Niektórzy katolicy, a zwłaszcza liczni Żydzi, sprzeciwiali się tezie o żydowskim mordzie rytualnym. Szczególnie „katolicyzm mniejszościowy, jakim wówczas był katolicyzm angielski, uwidaczniał za pomocą prasy całą kłopotliwość sytuacji, nie wyłączając teologów i księży, wplątując w sprawę cały Kościół (...).
Oskarżenia o nietolerancję i antysemityzm formułowane pod adresem katolików i Kościoła przez organy zarówno konserwatywnej jak i liberalnej prasy angielskiej stanowiły dla mniejszości katolickiej dodatkowy bodziec do zajęcia otwarcie zdecydowanego stanowiska. A było nim powstrzymanie fali antysemityzmu... Lecz w gruncie rzeczy jedynie papież mógł na mocy swej władzy zawyrokować w tej sprawie”.
Lord Russel w długim liście z 28 listopada 1899 r. do Leona XIII sugerował, by papież ogłosił bezzasadny charakter tezy o żydowskim mordzie rytualnym. Tymczasem L'Osservatore Romano opublikował dokładnie w tym samym czasie artykuł, który wydawał się podtrzymywać zasadność tezy o mordzie rytualnym. Czytamy w nim: „Czy sądzicie, że doszło wtedy do rytualnego mordu? Nie ma najmniejszej wątpliwości, że tak... W takim razie dlaczego uwolniliście zabójcę? (...) Ponieważ nazajutrz po skazaniu  lud prawdopodobnie wybiłby dwadzieścia tysięcy Żydów, a zatem kto miałby nam dawać pieniądze, gdyby zabrakło Żydów?”.
Podobnie od 1892 L'Osservatore opublikowało dwa artykuły o mordzie rytualnym: w pierwszym: Bushoff i mordy rytualne, pisano „na temat prawdopodobieństwa ofiar ludzkich, bądź o rytualnych zabójstwach dzieci popełnianych przez Żydów. (...) Bez względu na to nadal gromadzono pieniądze z myślą wysłania ich Bushoffowi, (oskarżonemu o mord rytualny), jak gdyby nie dotyczyło go żadne podejrzenie w tej tragicznej sprawie (...) Trzeba mieć się na baczności, by wskutek ciągłego kwestionowania wyroków wymiaru sprawiedliwości w sprawach o podobne przestępstwa, nie podniosła się w konsekwencji okrutna i nieumiarkowana zemsta ludu”
W drugim artykule zatytułowanym „W sprawie Bushoffa”, który pojawił się w L'Osservatore napisano: „rozgrzeszenie rzeźnika chrześcijanobójcy [Bushoffa], którego Niemcy oskarżają o dokonanie trzech rytualnych mordów na dzieciach”.
A ponieważ L’Osservatore Romano nie jest oficjalnym organem Watykanu, lecz jedynie dziennikiem, na łamach którego watykańskie komunikaty są oficjalnie publikowane, dla lorda Russela stało się nie do pomyślenia, żeby imię Papieża i Stolicy Apostolskiej mogło być zamieszane w takie sprawy! Poprzez potępienie tezy o prawdziwości żydowskich mordów rytualnych, dążono do tego, by przerwać antyżydowską polemikę. W całą sprawę wmieszali się również książę Norfolku i kardynał Vaughan, arcybiskup Westminsteru.
„W rzeczywistości liczne przesłanki pozwalały jasno zrozumieć, że Stolica Apostolska nie tylko nie była skłonna do interweniowania w tej sprawie, lecz nawet dawała jasno do zrozumienia, iż jej osąd dotyczący tych oskarżeń był diametralnie różny od opinii prezentowanej przez angielskich rozmówców. Otrzymując woluminy od Desportes Leon XIII niezmiennie odpowiadał okazując swoje «uznanie» wobec «synowskiego hołdu» i udzielając «z głębi serca apostolskiego błogosławieństwa»”.
Artykuły L’Osservatore Romano oburzały lorda Russela, jednakże osąd Stolicy Apostolskiej i Sekretariatu Stanu pozostawał nadal w sprzeczności z jego opinią. Wystarczy wspomnieć o 26 artykułach, które w latach 80-tych i 90-tych, La Civilta’ Cattolica poświęciła żydowskim mordom rytualnym, podtrzymując i wykazując zasadność tezy o „eksterminacji” chrześcijan przez talmudyczny judaizm.

Raport powierzony Świętemu Oficjum
„Niemniej jednak autorytet osób, które zwracały się do Leona XIII, zabiegając usilnie o jego interwencję, z pewnością nie pozwalał na pozostawienie tej kwestii bez odpowiedzi... Cały raport został więc skierowany do Świętego Oficjum, od dawna zbierającego się, by rozstrzygać kwestie dotyczące Żydów, a mające związek z wiarą”.
Trzeba wiedzieć, że już w drugiej połowie XVIII wieku Święte Oficjum zajęło się tym zagadnieniem, i że Ojciec franciszkanin Wawrzyniec Ganganelli (który później został papieżem) wyraził osobistą opinię tylko pozornie sprzeczną z tezą o mordzie rytualnym.
Wielu przeciwników tej tezy, opierało się na tejże wypowiedzi, pomijając fakt, iż opinia wyrażona przez Ganganelliego jest osobistą opinią zwykłego doktora, nie zaś papieża. Przypisując wyżej wymienionej wypowiedzi inne znaczenie niż to rzeczywiste, jak wykazano w przypisie, szukali potwierdzenia, że Stolica Apostolska była przeciwna historycznej prawdziwości rytualnych mordów.
Raport rozpoczęty za pontyfikatu Leona XIII, został przesłany Świętemu Oficjum 4 grudnia 1900 r. i powierzony Msgr. Merry del Val.
„Obwieszczenie wewnętrzne, powiadamiająceo odbiorze raportu i objaśniające wybór Merry del Val w dużej mierze wyraża ducha w jakim uczestnicy Świętego Oficjum przygotowywali się do rozpatrzenia tej sprawy:
Kardynał, arcybiskup Westminsteru uznał za stosowne poinformowanie Stolicy Apostolskiej o dzisiejszym antysemityzmie, istotnym zwłaszcza w kwestii mordów rytualnych. Łatwo zrozumieć jak poważna jest to sprawa, jeśli zważyć zuchwałość londyńskich, wpływowych Żydów, którzy w swojej niekwestionowanej dominacji w Europie posuwają typową dla nich arogancką nierozwagę, aż do ubiegania się o obronę i protekcję Stolicy Apostolskiej. Merry del Val, który pośród swych przodków ma dziecko ukrzyżowane przez Żydów, obecnie czczone na ołtarzach, [chodzi tu o błogosławionego Dominika del Val, ukrzyżowanego w Saragossie w Wielkanoc 1250 roku] jest człowiekiem doskonale zorientowanym w sytuacji.
Kłopot związany z inicjatywą arcybiskupa Westminsteru, uważanego niemalże za pionka w rękach Żydów wydawał się ewidentny. Propozycja wyboru Merry del Val jasno pokazuje, w jakim duchu chciano by raport został zredagowany”. Sprawa nie szybko została rozwiązana przez Rzym i Anglicy wznowili atak. 26 marca 1900 roku kardynał Vaughan przekazał petycję z prośbą o interwencję z Rzymu, na ręce kardynała Rampolli, który po powiadomieniu papieża, przekazał ją, na jego polecenie, Świętemu Oficjum. Dla autorów petycji „oskarżenie o krew” nie było niczym innym jak „zupełnie niewiarygodną, przestarzałą, okrutną legendą”.
Profesor Miccołt komentuje: „Nigdy nie znalazłem bezpośrednich komentarzy Sekretariatu Stanu czy Świętego Oficjum dotyczących uwag bądź argumentów przedstawionych w petycji. Nie ma wątpliwości, że przesłanka stanowiąca punkt wyjściowy, w którym oskarżenie o «mord rytualny» było niczym innym jak tylko «przestarzałą  legendą», nie była w żadnym wypadku podzielana ani przez środowiska rzymskie, ani przez większość prasy poświęconej wydarzeniom aktualnym, ani przez europejską prasę katolicką (...).
W rzeczywistości oczywistym było, że Święte Oficjum przyjęło ich inicjatywę z zażenowaniem. Ale był to cały katolicyzm angielski, który nie cieszył się dobrą opinią w rzymskiej prasie (...)Z Rzymu przyglądano się z nieufnością i ironią kampaniom filosemickim tych katolików. W październiku 1899 roku La Civilta' Cattolica, reagując na oskarżenia skierowane pod adresem Kościoła o współodpowiedzialność za kampanię antysemicką, nie ukrywa swojej niechęci do angielskich katolików, uważając ich za „trochę płochliwych i onieśmielonych w stosunku do każdego oskarżenia jakie się rozpowszechnia, nawet bezpodstawnie, przeciwko Kościołowi rzymskiemu i religii katolickiej ”
Kongregacja Świętego Oficjum zebrała się w końcu 25 lipca 1900 roku. „Brakowało protokołu... Tymczasem żądanie było jasne: uznać za nieuzasadnione oskarżenie o mordzie rytualnym sformułowane przeciwko Żydom. Postanowienie mówi: «Respondeatur per Secretarium Status, petitam declarationem dari non posse». Dwa dni później, 27 lipca powyższe postanowienie zostało zatwierdzone przez papieża, a 31 lipca asesor Świętego Oficjum obwieścił jego treść kardynałowi Rampolli. Ten z kolei, za pośrednictwem kardynała Vaughan, przesłał ją do księcia Norfolku i do lorda Russela: tak więc ich usiłowania   spełzły na niczym”.
W krótkim tekście, napisanym ręcznie, wydanym przez Stolicę Apostolską z datą 25 lipca 1900 raku czytamy: „Mordy rytualne są historyczną prawdą, Benedykt XIV potwierdził je, a Stolica Apostolska dokonała kanonizacji, wynosząc na ołtarze dziecko zabite przez nich [Żydów] z nienawiści do wiary (...) Zważywszy na to, Stolica Apostolska nie może wydać żądanej deklaracji”.
Krótko mówiąc Stolica Apostolska odpowiada: „Żądana deklaracja nie może zostać wydana (...) ponieważ mordy rytualne, którym chciano zaprzeczyć, rzeczywiście miały miejsce”.
La Civilta’ Cattolica już w 1881 roku wykazała, że list papieża Innocentego IV napisany w obronie Żydów, nie tylko niczego nie dowodzi w związku z rytualnymi mordami, ale nawet absolutnie nie mówi o nich w sposób szczególny; ostatecznie wpływowe czasopismo Jezuitów stwierdza: „Niektórzy sądzą (...), że (...) z listu, który Innocenty IV napisał 3 lipca 1247 roku z Lyonu może wynikać niezbity argument przeciwko prawnym i historycznym dowodom dotyczącym praw i praktyk talmudyczno-hebrajskich, związanych z zabójstwami chrześcijan w duchu nabożności i żydowskiego kultu odbywającymi się zwłaszcza z okazji Świąt Wielkanocnych. Tymczasem list ten został wystosowany przez Papieża, aby bronić – podobnie jak czyniło to tylu innych jego poprzedników i następców – Żydów w państwach, w których byli oni zapalczywie gnębieni kalumniami i prześladowaniami (...).
Jednakże żaden argument nie może być wyciągnięty z wyżej wspomnianego listu Innocentego IV przeciwko, nie tylko udowodnionemu, ale również z całą pewnością często praktykowanemu przez rasę żydowską prawu talmudycznemu..., w myśl którego zabijano (...) chrześcijańskie dzieci i nie tylko dzieci... w duchu kultu, praktyk religijnych czy też przestrzegania prawa (...). Nikt (...) nigdy nie oskarżał (...) Żydów o spożywanie, w czasie świąt Wielkanocy, serca zabitego dziecka (...) co jest oszczerstwem, z którego Innocenty IV ich uniewinnia. Jednakże byli oni zawsze oskarżani o coś innego: to znaczy (...) o używanie krwi chrześcijańskich dzieci i nie tylko dzieci do pieczenia macy; o czym Innocenty IV nie wspomina”.

Monsignor Umberto Benigni a mord rytualny.
W 1922 roku Msgr Umberto Benigni, w swojej „Historii Społecznej Kościoła” („Storia Sociale delia Chiesa”), doszedł do identycznych wniosków, pomimo, że nie mógł skonsultować dokumentacji „O krwawej ofierze przypisywanej Żydom” („Sul sacrificio di sangue attribuito agli ebrei”), zachowanej w Tajnych Archiwach Watykanu. Do tej lektury został dopuszczony kilka lat temu Miccoli, natomiast Benigni mógł jedynie przestudiować artykuły z „La Civilta' Cattolica”.
Chciałbym tutaj przytoczyć wnioski słynnego historyka katolickiego, by móc jeszcze lepiej zgłębić „Tajemnicę Krwi”, nie popadając w żaden z dwóch ekstremalnych błędów: bądź w negujący wszystko sceptycyzm, bądź też w fanatyczną i przesądną łatwowierność, która, pragnąc za dużo stwierdzić, może skompromitować to, co zostało rzeczowo i historycznie udowodnione w tezie o żydowskim mordzie rytualnym.
Benigni wstępnie zauważa, że, aby móc stwierdzić czy zbrodnia jest rytualna, musi zostać dokonana z powodów religijnych (z nienawiści do wyznawców innej religii), a ponadto musi mieć formę rytu. Na przykład, zbrodnia będzie implicite (domyślnie) rytualna, jeśli katolik zostanie zabity przez Żydów  w czasie wielkiego tygodnia, aby w nienawiści upamiętnić mękę Jezusa poprzez akty przypominające biczowanie, cierniem ukoronowanie, ukrzyżowanie.
Zbrodnia będzie explicite (wyraźnie) czyli w pełni rytualna jeśli katolik zostanie zamordowany jak powyżej (z nienawiści do wiary katolickiej) i kiedy ponadto krew ofiary zostanie użyta w oficjalnych żydowskich ceremoniach zabobonnych, to znaczy w celu religijnej ofiary przebłagalnej bądź, jeszcze lepiej, zabobonnej.
Zbrodnia nie będzie w pełni rytualna, gdy użyje się krwi katolika do czegoś w rodzaju sakramentu czy środka zapobiegawczego, bez motywów nienawiści religijnej.
Benigni rozsądnie przyznaje, że spomiędzy wszystkich zbrodni uznanych w dziejach za rytualne, wiele nie zostało historycznie dowiedzionych jako takie, co jednak nie zezwala na stwierdzenie, że zbrodnie uważane za rytualne i jako takie uznane, były wszystkie fałszywe (abusus non tollit usum)!
Na żydowskie zarzuty, w myśl których papieże mieliby zaprzeczyć historyczności mordów rytualnych, Benigni odpowiada, że:
1) Innocenty IV w bulli z 28 maja 1247 roku do Arcybiskupa Wiednia Jana z Bernin, najpierw przedstawia odwołanie Żydów ubolewających nad tym, iż byli niesłusznie prześladowani z powodu oskarżenia o ukrzyżowanie małej dziewczynki. Następnie papież stwierdza, że jeżeli oskarżenia są fałszywe, to należy zabronić prześladowania niewinnych, lecz jeśli jest przeciwnie, i zbrodnia rzeczywiście miała miejsce, to musi zostać ukarana.
Papież w bulli z 5 lipca 1247 do episkopatu Francji i Niemiec, podtrzymuje, że Żydzi niemieccy oświadczają, iż zostali fałszywie oskarżeni o spożycie serca dziecka chrześcijańskiego na paschę, i że od tej chwili nie życzy sobie, by popełniano niesprawiedliwości przeciwko nim, a na wypadek gdyby takowe miały miejsce należy zaprzestać niesprawiedliwych szykan.
W bulli z 25 września 1253 roku, papież potwierdza, iż nie wierzy, by Żydzi spożywali ciała chrześcijan, to znaczy, że nie wierzy w ten szczególny koniec rytualnej  zbrodni: w kanibalizm. Uważa nawet, że niektórzy przedstawiciele katolickiej szlachty nadużywają tych oskarżeń, aby zawładnąć dobrami żydowskimi, czego zakazuje, lecz nie neguje samego istnienia rytualnych zbrodni.
2) Marcin V, w bulli z 13 lutego 1429 roku zakazał kaznodziejom nadużywania kwestii żydowskiej w czasie kazań.
W bulli z 2 listopada 1447 roku papież zaprzecza temu, iżby Żydzi obchodzili swoje święta spożywając wątrobę czy serce chrześcijanina.
Msgr Benigni pisze, że „żydowscy notable w 1913 roku przy okazji procesu Beylisa, zwrócili się do Stolicy Apostolskiej, stosując wszelkie formalności, z zapytaniem czy bulla Innocentego IV i wypowiedź kardynała Ganganelli'ego były autentyczne.
Stolica Apostolska udzieliła odpowiedzi pozytywnej w sprawie bulli Innocentego IV, uciekając się do opinii kompetentnych historyków; co się zaś tyczy raportu Ganganelliego, po zbadaniu dokumentów archiwalnych, również potwierdzono jego autentyczność (...).Jeśli zaś chodzi o raport Ganganelli’ego, to jest on wyrazem osobistej opinii purpurata (a jeszcze nie papieża), który negując fakt udowodnienia licznych zbrodni rytualnych, potwierdzał jednak prawdę historyczną dotyczącą kwestii dwóch błogosławionych: Andrzeja z Rinn i Szymona z Trydentu”.
Krótko mówiąc, Kościół, zawsze roztropny, przezorny i macierzyński, usiłuje uspokoić dusze, i aby nie dopuścić, by popadły w jeden z dwóch przeciwstawnych sobie błędów – tj. albo w fanatyzm wynikający z łatwowierności albo w sceptycyzm niedopuszczający historycznie potwierdzonej prawdziwości mordów rytualnych – w rezultacie dementuje szczegółowe oskarżenia, w myśl których Żydzi spożywają np. serce chrześcijańskiego dziecka.
Przecież nawet dziś nie brakuje postrzeleńców, którzy zapewniają, iż młodzi ludzie zmarli w sobotni wieczór w drodze powrotnej z dyskoteki, na skutek wypadku samochodowego, są ofiarami żydowskich mordów rytualnych. Naturalnie, jest to niedorzecznym absurdem, jednakże nie zezwala na negowanie prawdy historycznej o mordzie rytualnym, gdyż jak mówi łacińskie powiedzenie „nadużycie nie wyklucza zwyczaju”. W ten sposób, w przeszłości nie brakowało szaleńców, często niestety podjudzanych przez osoby interesowne, którzy w przypadku klęsk głodowych bądź epidemii oskarżali Żydów o zatruwanie powietrza, wody, pól, by następnie – o zgrozo – przejąć ich dobra. Kościół postępuje powoli, z największą rozwagą, gdyż jak się mawia, „pośpiech jest złym doradcą”: w przypadku Szymona z Trydentu – na przykład – Kościół interweniował kilkakrotnie. Sykstus IV, 10 października 1475, zawiesił ludowy kult oddawany już wtedy ku czci Szymona, umęczonego przez Żydów, ponieważ, jak wówczas orzekł papież, niczego jeszcze definitywnie w związku z tym nie stwierdzono. Biskup Trydentu Jan Hinterbach wszczął proces i opowiedział się za prawdziwością tezy o rytualnym zamordowaniu Szymona z rąk Żydów, lecz komisarz papieski rozpoczął kolejny proces, stwierdzając, iż biskup trydencki popełnił kilka prawnych nieścisłości. W związku z tym papież wszczął trzeci proces, po którym oświadczono, iż pierwszy, trydencki, został przeprowadzony „rite et recte”. Mimo to, nie wyrażono jeszcze zgody na publiczny kult Szymona. W 1584 Grzegorz XIII, w Martyrologium rzymskim (Martyrologium Romanum), ogłosił, że 24 marca 1475 roku, w Trydencie miało miejsce „passio sancti Simeonis pueri a judeis saevissime trucidati, qui multis postea miraculis coruscavit” (umęczenie świętego Szymona chłopca, w okrutny sposób zamordowanego przez Żydów, który następnie zajaśniał licznymi cudami). W dniu 8 czerwca 1588 roku, ponad sto lat po męczeńskiej śmierci błogosławionego Szymona, Sykstus V zatwierdził publiczny kult ku jego czci. Kościół zezwolił na publiczny kult i również beatyfikował Andrzeja z Rinn za pontyfikatu Benedykta XIV, 15 grudnia 1753, i 22 lutego 1755; a później jeszcze Dominika del Val (za pontyfikatu Piusa VII, 24 listopada 1805, 12 maja 1807 i 7 sierpnia tego samego roku), Krzysztofa z La Guardia, w pobliżu Toledo (za Piusa VII) i Wawrzyńca z Marostica (za Piusa IX w 1867).
Przypomnijmy jeszcze, że według opinii kardynała Ganganelli, referenta Świętego Oficjum, człowieka, któremu obcy był wszelki fanatyzm czy ekstremizm, spośród tak wielu zbrodni rytualnych przypisywanych Żydom na przestrzeni wieków, należy przyjąć za pewne i prawdziwe zbrodnie dokonane na Szymonie z Trydentu i Andrzeju z Rinn, zabitych „z nienawiści do wiary katolickiej”. To dlatego – konkluduje Msgr Benigni – „nawet Benedykt XIV i kardynał Ganganelli [których Żydzi usiłują cytować na swoją korzyść zaprzeczając jednocześnie tezie o «Tajemnicy Krwi»] uznali za historyczne męczeństwo Błogosławionych z Rinn i z Trydentu”.
Wydaje mi się, iż można bez obaw uznać historyczną prawdziwość tezy o żydowskim mordzie rytualnym, nie popadając ani w przesadny fanatyzm, który widzi ten fakt wszędzie, nawet tam gdzie go nie ma, ani w sceptycyzm, który uporczywie temu zaprzecza, nawet w obliczu tak przekonywających, historycznych i magisterialnych dowodów.” Tyleksiądz Curzio Nitoglia.  Domysły  i  oszczerstwa  nie    jednak  dowodami. 
 ***

W dziele Cywilizacja żydowska Feliks Koneczny z kolei pisał w rozdziale Uwaga o mordzie rytualnym: „Ponieważ przy cytatach, bezpośrednio ze starego pochodzących Talmudu, łatwo o refutacje, że dany przepis talmudyczny, przestarzały już, nie obowiązuje, lepiej sięgać do Szulchan-Aruchu, bo obowiązuje dotychczas. W rozdziale 66 drugiej jego księgi, Jore-dea, napotykamy kwestie o krew ludzką, która mogłaby puścić się z zębów Żydowi pijaczemu i napłynąć do kubka. Czegóżby Talmud nie wymyślił! Oto ów ustęp: „Chociażby wolno jadać krew z ryb, nie można jej jadać uzbieranej w jednym naczyniu, a to ze względu na pozory; albowiem bliźni (Żyd), który o tym nie wie, mógłby pomyśleć, że to krew bydlęca. Podobnież ma się rzecz z krwią ludzką, której spożywanie także nie jest zakazane. Jeżeli ktoś np. ugryzł kawałek chleba, a płynie skutkiem tego krew z zębów do kubka, musi to zetrzeć, bo mógłby kto nadejść i przypuścić, że on pije krew zwierzęcą; ale tę krew, jaką ma jeszcze pomiędzy zębami, może wycisnąć, wyssać”. Jest to jedyna, w Szulchan-Aruchu wiadomość pewna, niewątpliwa, o krwi ludzkiej. Ze zdziwieniem dowiadujemy się przy tej sposobności, że spożywanie krwi ludzkiej nie jest zakazane. Ma Talmud słuszność, że nigdzie w Starym Zakonie zakazu takiego nie ma; ale też nie ma zakazu wielu innych rzeczy, a to z tego powodu, że po prostu nie przypuszczało się takiej możliwości. My zaś nie przypuszczamy, żeby autorowi tego ustępu mogło chodzić o coś więcej, niż o krew z zębów; że chciał tylko popisać się swą przenikliwością kazuistyczną i nic więcej. Gdyby atoli znaleźli się tacy, którzy byliby gotowi świadomie spożywać krew ludzką, mogliby powołać się na Talmud, że to nie jest zakazane i wysuwać dalszy wniosek, że... wolno. Nigdzie atoli Talmud (Szulchan-Aruch) spożycia krwi ludzkiej nie zaleca; o mordzie rytualnym nie ma mowy. Mógłby był powstać tylko poza Talmudem. Kabałą? Ani nawet fundamentalne dzieła kabalistyczne nie są jeszcze należycie przestudiowane, nie mówiąc o długim szeregu rozmaitych podręczników. Jest niemało ksiąg kabalistycznych normujących rojenia i udzielających adeptom wskazówek, jak się zabierać do rozmaitej magii, jakimi środkami osiągać cele cudowne itp. Jest w Zoharze jedno miejsce podejrzane, o którym mowa w rozdziale XVIII, a które tu powtórzę: „Nie mamy (po zburzeniu świątyni) innej ofiary, oprócz tej, która polega na usuwaniu strony nieczystej”. W świątyni były ofiary krwawe, więc „usuwanie” traktować należy, jako ofiarę krwawą, rytualnie? Trzeba by specjalnego studium, uwzględniającego kontekst; jak w ogóle należałoby cały Zohar opracować nowoczesną metodą naukową. Na dowód miejsce to nie starczy, bo może tyczyć się tępienia gojów w ogóle; a w świątyni składano także niekrwawe ofiary. Ani też pylpul, ni chasydyzm nie dostarczają żadnych argumentów za mordem rytualnym. Słowem: żadna z czterech religii żydowskich, mordu rytualnego nie tylko nie zaleca, lecz w ogóle go nie zna. Trudno jednak przypuścić, żeby było „wyssanym z palca” coś, co przez długie wieki nie tylko utrzymywało się w tradycji, lecz wciąż się odnawiało. Jeżeli zaś powołujemy się niekiedy na tzw. consensus communis, jako na dowód uboczny, toć tu zachodziłby tego wypadek klasyczny. Nie daje to bynajmniej pewności, lecz sprawa osadza się na tym miejscu, w którym narzuca się uwaga, że „coś w tym być musi”. „Consensus” zaś, obejmuje wszystkie stany i warstwy. Mickiewicz, tak pełen czci dla „Izraela, starszego brata” pisze jednak o wytaczaniu szpilkami krwi z dziecięcia chrześcijańskiego, toczonego w beczce. Z powszechnego mniemania nie wynika jednakże nic, jeżeli brak dowodu pozytywnego. Mogą go dostarczyć procesy sądowe, jeżeli ich procedura stanęła na odpowiedniej wyżynie, i jeżeli były przeprowadzone poważnie i sumiennie. Co do tego, nie można nic zarzucić dwom procesom, posiadającym znaczenie zasadnicze: w Tisza-Eszlar (1883 r.) i potem w Kijowie z udziałem uczonego księdza Pranajtisa w 1913 roku. Powiem otwarcie, że studiując te procesy, uznałem kwestię mordu rytualnego za udowodnioną. Na pewno nie jestem jedynym; znalazłem szereg osób jak najpoważniejszych, dla których prawda była najwyższym walorem życia, a zapatrujących się podobnież na owe wielkie procesy. Ks. Pranajtis wywodzit, że ówczesne zabójstwo 13-letniego Andrzeja Juszczyńskiego „posiada wszystkie wyróżniające się i charakterystyczne cechy mordu rytualnego”. Możnaby dodać uwagę, że sposób zabójstwa zapobiegał zakazanemu w Torze rozlewaniu krwi ludzkiej, a zatem nie przekraczał „Prawa”. Taki też sposób, zupełnie taki sam, przekazuje tradycja odwieczna pomiędzy chrześcijanami. Żydzi powołują się na pewne bulle papieskie, zaprzeczające możliwości mordu rytualnego. Ks. Pranajtis stwierdził, że w oficjalnych wydawnictwach watykańskich bulli tych nie ma. Natomiast przytacza zdanie kardynała Merry del Val (sekretarza stanu) z roku 1913 „Inna rzecz zakazywać, aby na Żydów bez dostatecznych dowodów nie były rzucane oskarżenia o mord rytualny, a inna rzecz zaprzeczać temu, czy przez Żydów kiedykolwiek byli zabijani i nawet zamęczani chrześcijanie. Ostatnim – Kościół w żaden sposób zaprzeczyć nie może”. Z tego wszystkiego wynika, że skoro żadna religia żydowska mordu rytualnego nie zna, popełniać go może tylko jakaś sekta tajna, rabinom nieznana.
O fanatycznej tej sekcie wiadomo tyle, ile światła rzucają na nią wielkie procesy. Zamiast namiętności, należało by się zdobyć na badawczość i sektę wykryć. Żydzi sami winni dopomóc do tego. Wnosząc z poszlak, jakie da się wycisnąć z wadliwych źródeł, sekta istnieje od dawnych wieków. Czy powstała przeciwko chrześcijanom, jako takim? Być może, że zrazu było tylko jakie grono uprawiających magię z pomocą krwi dziecięcej i może niekoniecznie dziecka chrześcijańskiego. W magii użytek krwi jest wieloraki, a przeżytki znajdują się dotychczas w rozmaitych przesądach, znanych folklorowi. Żydzi z reguły wierzyli w magię i oni ją głównie uprawiali.
Znaczna cześć ideologii kabały, całą zaś ideologie pylpulu i wiarę w cudotwórczość cadyków można zaliczyć do magii, łatwo mogło nastąpić złączenie magii z nienawiścią do chrześcijan, aż w końcu wytworzyła się sekta, oddana tylko fanatyzmowi nienawiści i już nawet o magię nie troszcząca się. Sekt jest w Izraelu nie mato. Dowiadujemy się o nich jakby przygodnie przy rozmaitych sposobnościach; nikt nie opracował jeszcze tego tematu systematycznie (...).
 ***

Dziennik „Rzeczpospolita” informował w marcu 2007 roku: „Nowa książka znakomitego włosko-izraelskiego historyka, wprawiła Żydów we Włoszech i poza granicami w zdumienie i konsternację. Ariel Toaff, który wykłada historię Średniowiecza i Renesansu na Uniwersytecie Bar-llan w Ramat Gan w Izraelu, napisał, że Żydzi w średniowiecznej Europie mordowali chrześcijańskie dzieci, by używać ich krwi do religijnych rytuałów. Sprawa jest szczególnie kłopotliwa dla włoskich Żydów, ze względu na osobę autora. Jest on synem Elio Toaffa, który w latach 1951-2001 był naczelnym rabinem Rzymu, a tym samym przełożonym największej żydowskiej wspólnoty we Włoszech. Rabin Toaff jest poważaną przez wszystkich i szanowaną powszechnie postacią. To właśnie on w 1986 r. witał Jana Pawia II, przybywającego z historyczną wizytą do Tempio Maggiore, gdzie potem modlił się wspólnie z papieżem.
Sam Toaff, obecnie liczący 91 lat, nie wystosował żadnego oświadczenia na ten temat, mówi się jedynie, żeprzyłączył się do listuwłoskich rabinów.
W odpowiedzi nań ArielToaff napisał: „W mojejksiążce, liczącej ponad400 stron, chciałem jedynie sprawdzić, czy używanie chrześcijańskiej krwi na macę (azzim) to tylko kwestia antyżydowskich stereotypów. Moje badania trwały bardzo długo, ponad sześć lat sprawdzałem żydowskie i chrześcijańskie źródła na ten temat i przetrząsałem archiwa”.
Włoscy Żydzi nie są jedynymi oburzonymi tą publikacją.
Abraham H. Foxman dyrektor Anti-Deffamation League wydał oświadczenie: „Jest niewiarygodne, że ktokolwiek, mniejsza z tym, czy izraelski historyk, może próbować uzasadniać bezpodstawne oszczerstwa, które stanowią historyczne źródło największych cierpień i ataków skierowanych przeciwko Żydom”.
„Bloody Passover” opiera się głównie na zeznaniach, przeważnie wymuszonych torturami, Żydów oskarżonych o rytualne morderstwa. Procesy, które zbadał Toaff, toczyły się w Europie Środkowej w latach 1100-1500. Zwłaszcza znamienny jest proces, który miał miejsce w 1475 w Rento, podczas którego sądzono trzynastu Żydów niemieckiego pochodzenia. Torturowani  zeznali, że zamordowali i ukrzyżowali chrześcijańskie dziecko w wieczór Paschy.
Toaff stawia tezę, że rytualne morderstwa mogły być popełniane, i że w atmosferze religijnej żarliwości mogły się trafiać małe grupki aszkenazyjskich fanatyków, być może obłąkanych prześladowaniami, być może przepełnionych nienawiścią do swoich chrześcijańskich prześladowców, którzy szukali odwetu pod osłoną mieszaniny zabobonu i religijnych rytuałów.
Na książkę Ariela Toaffa ostro zareagował m.in. profesor Instytutu Yad Vashem w Jerozolimie Israel Gutman, który w artykule rozkolportowanym przez media we wszystkich krajach świata pisał: „Książka izraelskiego profesora budzi ogromne kontrowersje. Opisuje w niej rytualne mordy dokonywane przed wiekami przez Żydów na chrześcijańskich dzieciach.
Profesor Ariel Toaff jest szanowanym naukowcem, szefem Wydziału Historii Żydowskiej na Uniwersytecie Bar-IIan w Tel Awiwie. Specjalizuje się w dziejach wyznawców judaizmu mieszkających w średniowiecznej Europie.
Jego najnowsza publikacja wprawiła jednak w osłupienie kolegów historyków i przedstawicieli społeczności żydowskich. W monografii „Krwawa Pascha. Europejscy Żydzi i rytualne mordy” prezentuje tezę,że antysemicki mit dotyczący porywania i zabijania chrześcijańskich dzieci miał potwierdzenie w faktach. Według włoskiego dziennika „Corriere della Sera” Toaff udowadnia, że wiele podobnych zbrodni rzeczywiście miało miejsce w latach 1100-1500 w okolicach Trydentu.
Zdaniem izraelskiego historyka, związanego z Włochami – właśnie w tym kraju wydał swoją książkę – mordów dokonywali członkowie skrajnego odłamu wyznawców judaizmu pochodzenia aszkenazyjskiego. Krew dzieci była im rzekomo potrzebna do wyrabiania macy i sporządzania specjalnych eliksirów, tzw. koszernej krwi. Miały one mieć lecznicze właściwości i być opatrzone certyfikatem rabina.
– Nawet jeżeli autorowi udałoby się udowodnić, że przed wiekami istniała taka sekta dewiantów, nie można jej w żaden sposób identyfikować ze społecznością żydowską – oburzył się cytowany przez izraelski dziennik „Jerusalem Post” dr Amos Luzzatto, jeden z liderów społeczności żydowskiej we Włoszech. „Nie można brać deklaracji wymuszonych przed wiekami pod wpływem brutalnych tortur i stwarzać na ich podstawie szalonych i kłamliwych teorii” – napisało w specjalnym oświadczeniu 12 czołowych włoskich rabinów. Nie ukrywali oburzenia. Przypomnieli też, że choć Żydzi faktycznie często przyznawali się do mordów na chrześcijańskich dzieciach, ich zeznania były wymuszone na mękach. Jednak prof. Toaff nie tylko nie wziął tego pod uwagę, ale swoją książkę oparł właśnie na odnalezionych protokołach tych przesłuchań. Nawet  jego  ojciec  jest  przeciw  jego  tezom.

„Jedyna krew, jaka została przelana w związku z tymi sprawami, była krwią niewinnych Żydów” – napisali włoscy rabini. Za rzekome rytualne mordy głową płacili nie tylko domniemani sprawcy, ale również stawały się one zarzewiem brutalnych antysemickich pogromów. Co ciekawe, pod oświadczeniem podpisał się ojciec historyka, Elio Toaff, niegdyś naczelny rabin. Cytowany przez brytyjski „Daily Telegraph” autor książki określił oświadczenie rabinów jako „haniebne”. – Zanim mnie osądzili, powinni sobie zadać trochę trudu i przeczytać książkę – oświadczył.
Opisał m.in. przypadek dwuletniego Simonino z Trydentu, którego ciało zostało odnalezione w kanale w marcu 1475 roku. Za zabójstwo to uśmiercono 16 miejscowych Żydów.Chłopiec został beatyfikowany i przez blisko pięćset lat, do Soboru Watykańskiego II, otoczony kultem katolickiego męczennika.
W Polsce głosy na temat rzekomych zbrodni pojawiały się niekiedy w antysemickiej publicystyce przed II wojną światową. W XVIII wieku teorie takie głosił zaś rabin, który porzucił judaizm, niejaki Serafinowicz.
Obecnie, jak podkreślają eksperci, nikt poważny nie twierdzi w Polsce, że Żydzi rzeczywiście zabijali chrześcijańskie dzieci, aby wykorzystać ich krew.
– To niepoważne pomysły. Cały ten mit oparty był na zwykłych plotkach – powiedział „Rz” prof. Jerzy Robert Nowak, historyk związany z Radiem Maryja. – Podtrzymywanie takich plotek dzisiaj przez historyków wypływa z błędu warsztatowego. Istnieją bowiem na ich potwierdzenie tylko źródła ze strony chrześcijańskiej, a żadnych z żydowskiej. Żeby to udowodnić, trzeba by zaś było mieć oba i je skonfrontować.
W średniowiecznej i nowożytnej Europie, tak samo jak dziś, funkcjonowali pedofile-mordercy. To oni porywali i zabijali dzieci. Odpowiedzialność za te akty zrzucano zaś na Żydów. Nie widziałem żadnych dowodów, które potwierdzałyby takie oskarżenia. Nie znalazł ich też nikt inny. Nikt nie udowodnił również istnienia tajemniczej aszkenazyjskiej sekty, która miałaby dokonywać mordów. Nie sądzę więc, żeby nagle udało się to panu Toaftowi. Żaden szanujący się polski historyk nie mógłby napisać czegoś takiego. Nikt ze środowiska nie podałby mu ręki”.  Tyle  czołowy  ekspert  Radia  Maryja  i  Telewizji  Trwam. Niejasne tylko, dlaczego nikt by w Polsce nie podał ręki uczonemu, który by się poważył odkryć i opisać jakąś niemiłą prawdę, przeczącą  aktualnie panującemu owczemu pędowi; zaiste polska organiczna głupota nie zna granic.
Na   książkę Toaffa, oczywiście nawet nie czytając jej, z właściwą sobie werwą zareagowały też polskie  autorytety . Jeden z nich, Piotr Zychowicz, pisał: Nie mogę uwierzyć, że żydowski historyk mógł napisać taką książkę. To jakiś obłęd. Przecież mit o mordowaniu chrześcijańskich dzieci jest jednym z elementów dzikiego, prymitywnego antysemityzmu, który doprowadził w XX wieku do tak straszliwych skutków.
I ten człowiek jest profesorem historii na izraelskim uniwersytecie...? Przecież to, że Żydzi mordowali chrześcijańskie dzieci, jest tak samo prawdziwe, jak to, że my teraz jesteśmy na Księżycu. Zachowało się tyle żydowskich dokumentów z tamtych czasów, m.in. o obyczajach i życiu codziennym, ale w żadnym z nich nie ma o tym nawet najmniejszej wzmianki.
Emocje   nie są argumentem w żadnej naukowej dyskusji .  Faktów się nie neguje. Wariaci, zboczeńcy i złoczyńcy  są w każdym narodzie. A jeśli przebierają się w szaty kapłanów, uczonych, nauczycieli narodu czy polityków, trzeba ich demaskować za pomocą twardych faktów, naukowych argumentów, a nie histerycznych wyzwisk i – za przeproszeniem – leżenia krzyżem na placu, gdzie gromadzi się motłoch. Tyle komentarz w jednym z pism polskich.
 ***

Ariel Toaff urodził się w rodzinie głównego rabina Rzymu, miał za sobą wiele pokoleń przodków prawowiernych i wykształconych. Ani stronniczości, ani braku kultury intelektualnej nie sposób mu zarzucić. Został swego czasu profesorem judaistycznego uniwersytetu Bar-Ilan pod Tel-Awiwem i autorem trzytomowej monografii „Miłość, praca i śmierć. Życie Żydów w średniowiecznej Umbrii”. Opracowując to fundamentalne dzieło na podstawie źródeł archiwalnych odkrył, że niektóre średniowieczne wspólnoty Aszkenazyjczyków w północnych Włoszech praktykowały barbarzyński i odrażający rytuał mordów rytualnych. Żydowscy czarownicy i ich pomagierzy wykradali i mordowali chrześcijańskie dzieci, a ich krew wykorzystywali do zabiegów magicznych, mających na celu ściągnięcie na gojów wszelkich chorób i nieszczęść.
 Profesor Toaff zwrócił m.in. uwagę na sprawę św. Szymona z Trento. W przededniu żydowskiej Paschy roku 1475 we włoskim miasteczku Trento został wykradziony z domu dwuletni chłopczyk. Jak ustaliło śledztwo, w nocy przestępcy pozbawili dziecko życia przekłuwając wielokrotnie jego ciałko gwoźdźmi w celu wytoczenia krwi, a potem ukrzyżowali głową w dół wołając: „Niech zginą wszyscy chrześcijanie na lądzie i na morzu!”. W ten sposób wykonano archaiczny obrzęd pochodzący z epoki barbarzyństwa, zamiast zastąpić krew symbolizującym ją winem, jak to się czyni w innych konfesjach. Zabójcy zostali pochwyceni, a biskup Trento uznał ich za winnych. Tymczasem potężna i bogata wspólnota izraelicka zwróciła się z protestem do papieża, wysuwając własną charakterystyczną wersję zdarzeń: Szymona zamordowali chrześcijanie w prowokacyjnym celu zdyskredytowania Żydów i wywołania na nich nagonki. Papież Sykstus IV  (Żyd!) wysłał do Trento innego biskupa, kategorycznie zakazując stosowania wobec podejrzanych tortur czy jakichkolwiek nacisków. Następnie rada złożona z sześciu kardynałów szczegółowo i dokładnie rozważała przebieg zdarzeń. Wspólnota hebrajska domagała się oddania swych rodaków pod sąd rabiniczny, który niewątpliwie usprawiedliwiłby ich zbrodnię, ponieważ  Talmud nie uznaje zabójstwa goja przez Żyda za przestępstwo. Papież jednak tym razem nie ugiął się i po skrupulatnym rozważeniu sprawy sąd wydał wyrok nie stronniczy, a sprawiedliwy. Porywacze zostali uznani za winnych i skazani, a po wielu latach 2-letniego  chłopczyka Szymona ogłoszono za świętego kościoła katolickiego.
Minęło wszelako kilka stuleci, kościół katolicki ostatecznie i definitywnie przepoczwarzył się w żydokatolicki i w 1965 roku biskupi zgromadzeni na Soborze Watykańskim II zdjęli winę z przestępców i przeprosili Żydów za to,  że ongiś kościół poważył się wymierzyć im sprawiedliwość. Tym samym kult zamęczonego dziecka uznano za fałszywy, papieża Sykstusa IV za oszusta, ówczesnych kardynałów za łajdaków i świadomych kłamców, Jezusa za Judasza, a Judasza za Chrystusa.
Profesor Ariel Toaff jednak ponownie zbadał sprawę i jednoznacznie ustalił, że mordu dokonała grupa  Aszkenazyjczyków, którzy niedawno osiedlili się w Italii i mieli obyczaje mocno różniące się od obyczajów Żydów włoskich. [Profesor lingwistyki Uniwersytetu Tel-Awiw Paul Wexler  twierdzi, że jidysz jest językiem raczej słowiańskim niż germańskim, a „Żydzi” aszkenazyjscy to nie przybysze z Bliskiego Wschodu, lecz rdzenny lud Europy Środkowej złożony przeważnie ze Słowian Zachodnich (przede wszystkim Polaków), którzy nawrócili się byli na judaizm w późnym średniowieczu, z dodatkiem chazarskiego elementu turecko-irańskiego, bałkańskiego oraz odrobiny palestyńskiego]. Ariel Toaff doszedł też do wniosku, że podczas śledztwa w Trento nie stosowano nacisków ani tym bardziej tortur, zbrodniarze zaś sami szczegółowo opisali przebieg dokonania tego bestialstwa. Uczony odkrył zresztą i opisał także inne przypadki mordów rytualnych, podczas których pozyskiwano krew dzieci chrześcijańskich w celach magicznych i medycznych. W tym kontekście warto przypomnieć, że    od dawna uważano, że  krew posiada właściwości magiczne; dlatego m.in. Herod usiłował zachować młodość zażywając kąpieli w wannach wypełnionych krwią pozarzynanych nowo narodzonych dzieci żydowskich, a kupcy nawet handlowali zasuszoną krwią ludzką, w tym pozyskaną podczas obrzędu obrzezania noworodków. W książce Ariela Toaffa czytamy o mordach rytualnych: „Te krwawe ofiary stanowiły instynktowne, okrutne, pełne nienawiści działania, w których niewinne, niczego nie rozumiejące dzieci były składane w ofierze w imię miłości ku Bogu  i w imię  Odwetu… Krew omywała ołtarze Boga, którego, jak uważno, musi się ukierunkowywać, a nieraz i zmuszać do okazywania łaski lub dokonywania kary”…
Inny obiektywny  badacz  Israel Juwal wskazuje, iż te krwawe ofiary uważano za konieczne, aby zwrócić gniew boży na głowy chrześcijan. Elliot Horowitz zaś w książce „Nierozsądne rytuały: Purym i dziedzictwo żydowskiej przemocy”  opisuje nie tylko mordy rytualne na gojskich dzieciach, ale i biczowanie wizerunków Bogarodzicy, plucie na obrazy Chrystusa, na hostię i opłatkę, niszczenie krzyży, kaleczenie i mordowanie chrześcijan; w zakresie sztuk plastycznych – tworzenie „dzieł” poniżających, profanujących cudzą wiarę i wartości etyczne. Obecnie, jak zauwaza Izrael  Shamir, Żydzi wymuszają na chrześcijanach nawet ocenzurowanie Nowego Testamentu tak,  aby żadne jego słowo „nie wywoływało ujemnych uczuć u Żyda”! Tego rodzaju praktyki demaskowali i potępiali również inni wybitni reprezentanci Narodu Żydowskiego, jak np. Alfred M. Lilienthal czy Noam Chomsky.
Powracając do   Ariela Toaffa warto zaznaczyć, że został on przez większość środowisk żydowskich (akademickich, wyznaniowych, politycznych, artystycznych) napiętnowany i potępiony jako domniemany „antysemita”! Co więcej, donoszono, że tajny morderca, „kidon” już czeka na polecenie zabicia zacnego profesora, a rektor Uniwersytetu Bar-Ilan zapowiedział zwolnienie Toaffa z pracy z cofnięciem przewidzianych przepisami uprawnień emerytalnych. W ten sposób odważny intelektualista i wybitny uczony w wieku 65 lat stanął przed perspektywą pozostania bez środków do życia. Monstrualna nagonka w mediach i inne naciski sprawiły, że A. Toaff pokajał się i cofnął swe ustalenia naukowe. Okazało się, że ten, kto jest Żydem, nie ma prawa do nieskrępowanego poszukiwania prawdy historycznej i do jej ogłaszania, lecz przez całe życie musi bębnić to, co nakazuje „poprawność polityczna” i rabinat. Tej smutnej prawdy dowodzi zresztą także dramatyczny los Borucha Spinozy, Uriela Akosty, Moshe Zimmermana, Mordechaja Vanunu, Wilhelma Reicha, szeregu innych znakomitych mężów nauki.
                                                          ***
Ks. Stanisław Musiał kategorycznie odrzucał podejrzenia dotyczące popełniania przez Żydów mordów rytualnych, w tekście pt. Żydzi żądni krwi (2000) pisał: Wśród naukowców historyków nie ma jednomyślności co do tego, kto pierwszy przyczynił się do powstania pogłoski, że Żydzi mordują dzieci chrześcijańskie, zadając im cierpienia podobne do cierpień Jezusa Chrystusa.  
Pierwszym tekstem, w którym jest mowa o takiej zbrodni, jest dzieło angielskiego mnicha Tomasza z Monmouth „O życiu i męce Williama z Norwich”. Dzieło powstało najprawdopodobniej w latach 1150-54. Tomasz podaje, że w Wielką Sobotę 25 marca 1144 r. w lesie nieopodal Norwich znaleziono zwłoki 12-letniego Williama, któremu matka-wdowa pozwoliła w Wielki Wtorek na pójście do Norwich z nieznanym mężczyzną, który podawał się za kucharza jednego z duchownych tego miasta.
Podejrzenie o śmierć chłopca padło od razu na Żydów. Jedynie interwencja królewskiego przedstawiciela uratowała im życie. Tomasza nie było wtedy w mieście, jednak na podstawie własnych dochodzeń podał, że William został ukrzyżowany w domu najważniejszej w mieście osobistości żydowskiej, Eleazara, w Wielką Środę 22 marca, w żydowskie święto Pesach. Od mnicha konwertyty (przeszedł z judaizmu na chrześcijaństwo pod wpływem cudów dokonanych przez Williama), Teobalda, Tomasz uzyskał informację, że raz w roku zbiera się w Narbonie we Francji starszyzna żydowska, która losowo wybiera kraj, gdzie ma być dokonany mord rytualny. Żydzi mieli się kierować wiarą, że nigdy nie powrócą do swej ojczyzny, jeśli nie będą co roku składać ofiary z chrześcijanina „dla pogardy Chrystusa”.
To właśnie mnich Tomasz jest przypuszczalnie odpowiedzialny za rozpropagowanie idei żydowskiego mordu rytualnego. Wkrótce potem pojawiły się kolejne oskarżenia o rzekomy mord rytualny: Gloucester (1168), Blois (1171), Saragossa (1182), Fulda (1235). W kronikach klasztornych Anglii i kontynentu znajdujemy zapiski o mordzie w Norwich. Sprawa w Norwich zakończyła epokę antyjudaizmu w historii europejskie] i otworzyła nową epokę w historii antysemityzmu – dotychczasowa wrogość w stosunku do Żydów „wzbogaciła się” o groźny element irracjonalizmu.
Rok 1235 był przełomowy w historii mordu rytualnego. Dzieci chrześcijańskie miały być mordowane dla pozyskania krwi, potrzebnej do celów kultowych, terapeutycznych i magicznych. Od tej pory był to motyw dominujący, który będzie rozpowszechniany jeszcze w 1758 r. w wydanym we Lwowie dziele ks. Gaudentego Pikulskiego pt. „Złość żydowska”.
W pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia w pożarze młyna zginęło pięcioro dzieci. Ich rodzice byli w tym czasie w kościele. Podejrzenie od razu padło na Żydów. Ujęto dwóch spośród nich, którzy na torturach przyznali się do tego czynu. Mieli oni zebrać krew dzieci do impregnowanych woskiem worków, a dla zatarcia śladów zbrodni podpalić mieli młyn. W wyniku tego wszyscy Żydzi z Fuldy (32 osoby) zostali zamordowani. Sprawa oparła się o cesarza Fryderyka II przebywającego wówczas w Niemczech. Cesarz postanowił zbadać sprawę. Król angielski Henryk II udzielił cesarzowi pomocy wysyłając mu dwóch Żydów-konwertytów, którzy zaprzeczyli, jakoby Żydzi potrzebowali dla sprawowania swego kultu krwi. Cesarz odnowił potem przywileje nadane Żydom przez Fryderyka Barbarossę w 1157 r. i rozciągnął je na wszystkie wspólnoty w państwie. Zabronił też wysuwania pod adresem Żydów podobnych oskarżeń. Niewielkie było jednak praktyczne znaczenie cesarskich postanowień, gdyż już w 1243 r. w Kitzingen doszło do kolejnego wymordowania 11 Żydów pod zarzutem mordu rytualnego.
Przy okazji oskarżeń o mord rytualny dokonany rzekomo na dwuletniej dziewczynce w Burgundii w Wielki Wtorek, 26 marca 1247 r., zwrócono się do papieża o zajęcie stanowiska. Innocenty IV zwrócił się 28 maja z listem do arcybiskupa z Vienne i wziął w nim w obronę tamtejszych Żydów. Zarzucił panom świeckim i jednemu z biskupów kierowanie się wyłącznie chęcią materialnego wzbogacenia się kosztem Żydów. Uwięzionych Żydów polecił wypuścić na wolność, zwrócić im własność i zakazał niepokoić ich na przyszłość. Ingerencje cesarzy, królów i papieży nie przynosiły często żadnych rezultatów. Sytuacja będzie się wielokrotnie wymykać spod kontroli władz kościelnych i świeckich. Po odnalezieniu w 1287 r. zwłok 14-letniego żebraka Wernera w Bacharach w Niemczech pogromy ogarnęły ponad 20 miast i wsi i pociągnęły za sobą śmierć ponad 600 Żydów.
Stanowisko papieży, na początku bardzo wyraźne i nieugięte, stało się jednak później dwuznaczne: wprawdzie żaden z 39 (do XVIII w.) owych „męczenników” nie został kanonizowany, ale jednak lokalny kult był tolerowany, a nawet popierany. Wspomniany Werner w 1761 r. otrzymał swoje miejsce w kalendarzu liturgicznym diecezji trewirskiej pod datą 19 kwietnia (został z niego usunięty dopiero po Soborze Watykańskim II).
Pod wpływem reformacji, a także ze względu na rozwój nauk prawniczych, na Zachodzie posądzenia i procesy o mordy rytualne stały się coraz rzadsze, ale przeniosły się bardziej na wschód, do Polski, gdzie znalazły dla siebie żyzny grunt i przez ponad 200 lat zbierały obfite żniwo śmierci. Legendę mordu rytualnego wykorzystywali naziści. Ostatnie żniwo zebrała ona w Polsce podczas pogromu kieleckiego 1946 roku.” Tyle ksiądz Musiał.
*         *         *

W 2007 roku na łamach tygodnika „Polityka” ukazał się artykuł pt. Psychoza we krwi, w którym czytamy: „Nie byłoby pogromów w Krakowie i Kielcach, gdyby nie przekonanie Polaków, że Żydzi mordują chrześcijańskie dzieci. Ta wiara w mord rytualny nasiliła się po Holocauście. Pytanie, dlaczego odżyła właśnie wtedy, kiedy Żydzi sami stali się ofiarami?
Nieprzypadkowo do antyżydowskich zamieszek dochodziło najczęściej w okolicach Świąt Wielkanocnych. Mit mordu rytualnego, obecny od stuleci wśród chrześcijan, związany jest ze świętem Paschy, kiedy to Żydzi rzekomo mieli używać do sporządzania macy krwi chrześcijańskiego dziecka. Dzień ofiarowania Paschy przypada w chrześcijański Wielki Piątek. W 1945 r. Wielkanoc obchodzono w pierwszych dniach kwietnia. Wtedy to opowieść, że Żydzi zabili dziecko na macę, pojawiła się po raz pierwszy w Chełmie Lubelskim, potem w Rzeszowie, gdzie rzeczywiście zginęło dziecko.
Zwłoki zaginionej dwunastoletniej dziewczynki odnaleziono w piwnicy przy ul. Tannenbauma 11 czerwca 1945 r. Morderstwo zostało dokonane na tle seksualnym, a dodatkowo zabójca zdarł z twarzy dziecka skórę i wyciął mięśnie udowe. O dokonanie zbrodni podejrzewano Jonasa Landesmana, mieszkańca Rzeszowa narodowości żydowskiej. Z braku dowodów prokuratura umorzyła śledztwo, a oskarżonego wypuszczono z aresztu we wrześniu 1945 r. Milicja przeprowadziła rewizję w domach zamieszkanych przez ludność żydowską. Zebrany tłum, prawdopodobnie poinformowany o sprawie przez milicjantów, wykrzykiwał w stronę odprowadzanych na komisariat Żydów, że są zbrodniarzamii mordercami dzieci katolickich. W ruch poszły kamienie i pięści.
Morderstwo było na ustach wszystkich. Jeden z funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa podsłuchał rozmawiające na rynku rzeszowskim kobiety: „Ot, widzicie – powiada kobieta znajdująca się w grupie ludzi – za to, żeśmy im jeść dawali i ukrywali ich, to teraz mordują nasze dzieci . I trzeba Katynia?” – Powiada druga: Tu mamy Katyń dla naszych biednych dzieci, przez pięć lat męczonych. Oj, żeby tak moje dziecko zginęło, to ja bym tym żydziakom oczy wydrapała, ano by i milicja nie pomogła”. Wzburzenie było tak wielkie, że istniało niebezpieczeństwo samosądów. Niektórzy mówili, że Niemcy dobrze robili mordując Żydów i przechowujących ich Polaków. Po mieście krążyły fantastyczne wersje, jakoby ofiarami miało paść sześcioro, a nawet trzydzieścioro dzieci. Wieszczono krwawą zemstę. Jeszcze tego samego dnia stuosobowa grupa Żydów opuściła Rzeszów.
Trudno wskazać moment, w którym w opowieści pojawił się motyw rytualnego morderstwa. Być może przemiana dokonała się już na ulicach Rzeszowa, Według jednej z kolportowanych w podziemiu ulotek, patrol milicji miał nakryć „rabina w pokrwawionym kitlu przy wiszącej, nieżywej dziewczynce Bronisławie Madoń, znaleziono poza tym części ciała ludzkiego należące do 16 dzieci”.
Nie tylko Żydzi wyjechali z Rzeszowa, także mit mordu rytualnego szybko wydostał się z miasta. Potrzebował kilku dni, by dotrzeć do Przemyśla. Pod datą 22 czerwca słynny matematyk Hugo Steinhaus odnotował w swoim dzienniku wiadomość, jakoby także w Tarnowie doszło do napadu na dom, w którym schronili się Żydzi, i zauważył: „Okazuje się, że mord rytualny na Żydach nie zapobiegł mitowi, który przeżyje Żydów”.
W Krakowie wiara w mit mordu rytualnego dała o sobie znać 27 lipca 1945 r. Tego dnia milicja aresztowała kobietę podejrzaną o porwanie dziecka. W istocie matka pozostawiła je pod opieką tej kobiety. Szybko jednak po mieście zaczęła krążyć plotka, jakoby Żydówka porwała dziecko w celach rytualnych. Choć do pogromu nie doszło, przesiąknięta antysemityzmem atmosfera gęstniała. W sobotę, 11 sierpnia, podczas nabożeństwa szabasowego w synagodze Kupa, grupa chuliganów zaczęła obrzucać kamieniami budynek. W pewnym momencie ktoś dopadł jednego z wyrostków. Ten wyrwał się jednak i biegnąc w stronę pobliskiego bazaru krzyczał: „Ratunku, Żydzi chcieli mnie zamordować”.
W ten sposób dał sygnał do rozpoczęcia antysemickich zamieszek.
„Nagle plotka o mordzie rytualnym” – pisze w swojej książce o pogromie krakowskim Anna Cichopek – „powtarzana już od paru tygodni, znalazła swoje »potwierdzenie« w tym przerażonym chłopcu. Przekupki na pobliskim placu przekazywały sobie makabryczne wieści. Niektóre płakały i głośno zawodziły. Jedni mówili o dwójce zamordowanych dzieci, inni o osiemnastu, a nawet sześćdziesięciu ofiarach”. W tym czasie trzech żołnierzy wdarło się do synagogi, po wyjściu z niej oznajmili zgromadzonemu tłumowi, że znaleźli zamordowane dziecko. Rozpoczęło się wyłapywanie i bicie Żydów, w tym kobiet i dzieci. Znów kluczową rolę odegrali milicjanci, aktywnie biorąc udział w pogromie. Zginęło prawdopodobnie pięć osób, a kilkakrotnie więcej pobito.
Mit mordu rytualnego nie był pretekstem, zasłoną dymną dla użycia przemocy wobec Żydów. Nie miał nic wspólnego z koloryzowaniem, banalną plotką. „Raz powiedziany, to jest objawiony, mit – pisał Mircea Eliade – staje się prawdą apodyktyczną: stanowi prawdę absolutną”. Dla niektórych mieszkańców Krakowa opowieść o zabiciu przez Żydów chrześcijańskich dzieci ujawniała prawdę definitywną, niekwestionowaną. Potwierdzają to, nigdy wcześniej niepublikowane, fragmenty prywatnych listów przejętych przez Urząd Bezpieczeństwa w sierpniu 1945 r. List pierwszy: „U nas w mieście są potyczki z żydami, bo wyobraź sobie, że żydzi posunęli się do tego stopnia, że zabijają dzieci polskie na krew, a brali ich podstępem, aby im odnieśli walizki do bóżnicy. Płacili im po 100 zł, a wiesz, że dzieci są łakome na pieniądze, zwłaszcza chłopcy. Okazało się, że jeden był morowy dochodząc do bóżnicy usłyszał płacz dzieci i nie czekając na resztę z piątki zwiał i dał znać na milicję. Milicja zastała kilka trupów w piwnicy w bożnicy. Momentalnie rozniosło się po całym mieście i Polacy, gdzie spotkali Żyda to prali a na tandecie [chodzi o targ – M. Z.] porozbijali im kramy. Nawet była straszna strzelanina i było kilka ofiar, dokładnie – nie wiem kto”.
List drugi: „Opiszę ci jeszcze jeden wypadek w Krakowie, który rozegrał się w dzielnicy, gdzie obecnie mieszkam. Od jakiegoś czasu ginęły dzieci aż 11.08 wyrwał się z rąk żydów 14-letni chłopiec, który miał podcięte żyły u ręki. Żydzi spuszczali krew z rąk i nóg katolickim dzieciom i na co? To okaże się w tych dniach. Byty takie wypadki w Rzeszowie, ale prasa sprostowała, że to niemożliwe. Więc teraz wykryło się, że to jest święta prawda. Ludność rzuciła się i zdemolowała synagogę, a na Żydach spotkanych na ulicy robili samosądy. Żydzi z bronią w ręku bronili się, ale w tę sprawę weszło wojsko no i była haratanina. Teraz już nikt nie zaprzeczy, że jewreje tych rzeczy nie robili, nawet prasa”.
W takich listach widmo mordu rytualnego zaczęło krążyć po całym kraju; największy strach wzbudzając w byłym zaborze rosyjskim i Galicji. Zarażenie mitem postępowało błyskawicznie. W sierpniu 1945 r. w Częstochowie, jak zwykle zaczęło się od zaginięcia dziecka. „Poszła wersja, że żydzi zamordowali”. Choć po kilku godzinach odnalazło się, to jednak przez jeszcze kilka następnych dni pogrom wisiał w powietrzu. W Lublinie 17 września nie wróciła do domu 14-letnia dziewczynka Zofia Niemczyńska. Zaginięcie zgłosił na milicji ojciec. Szybko po mieście zaczęła krążyć plotka, jakoby odpowiedzialnymi za uprowadzenie byli Żydzi. Po kilku dniach dziennik „Sztandar Ludu” poinformował, że dziewczyna uciekła, ponieważ bała się ojca niezadowolonego z jej wyników w nauce. Ówczesna prasa próbowała zapobiec rozprzestrzenianiu się mitu, jednak bez skutku.
Dlaczego po Holocauście w społeczeństwie polskim odżyła wiara, że Żydzi mordują chrześcijańskie dzieci? Bez wątpienia mamy do czynienia ze zjawiskiem długiego trwania i obecnością mitu w polskiej kulturze ludowej.
Do Polski mit mordu rytualnego dotarł w XIII w. Najwcześniejsza wzmianka o nim pochodzi od Jana Długosza i dotyczy Żydów krakowskich w 1407 r. Pierwsze publiczne oskarżenie w tej sprawie postawiono w Rawie Mazowieckiej w 1547 r.
Nasilenie procesów w takich sprawach nastąpiło na przełomie XVII i XVIII w. Z tego czasu pochodzi namalowany przez Karola de Prevôt i wiszący do dziś w sandomierskiej katedrze obraz mordu rytualnego. Przedstawia kupowanie dzieci, pozyskiwanie z nich krwi, widać szczątki ciał i narzędzia tortur. Podobna w treści wizualizacja znajdowała się do 1946 r. w kościele oo. jezuitów w Łęczycy. Obraz przedstawiał, czytamy w relacji: „Grupę Żydów z brodami, w tałesach, siedzących koło stołu z nożami w ręku. Na stole okrytym białym obrusem stoi wanienka, w której znajduje się dziecko opływające i zanurzone we krwi. Jeden z otaczających Żydów ściąga krew dziecięcą do szklanki”. Obok obrazu znajdowała się szklana trumienka z zeschniętymi zwłokami dziecka. Zamieszczony napis informował, że zostało porwane przez Żydów w 1639 r. i znalezione ze stu ranami kłutymi.
W 1936 r. ks. Franciszek Konieczny w broszurze „Żydzi i ich wrogi stosunek do Narodu” pisał: „Pod wpływem podłości obficie tryskającej z talmudu, doszli żydzi do takiego zwyrodnienia iż pospolitą, a raczej rafinowaną zbrodnię podnoszą do godności obrządku religijnego”.
Powojenna reakcja Kościoła była dwuznaczna. Po pogromie kieleckim ordynariusz częstochowski biskup Teodor Kubina we wspólnej z władzami lokalnymi odezwie głosił, że „Wszelkie twierdzenia o istnieniu mordów rytualnych są kłamstwem. Nikt ze społeczności chrześcijańskiej w Kielcach ani w Częstochowie lub gdzie indziej nie został skrzywdzony przez Żydów dla celów religijnych i rytualnych. Nie jest nam znany ani jeden wypadek porwania dziecka chrześcijańskiego przez Żydów. Wszystkie szerzone w tej materii wiadomości i wersje są wymysłem świadomym zbrodniarzy lub nieświadomym ludzi obałamucanych i zmierzają do wywołania zbrodni”.
Nie wszyscy ludzie Kościoła podzielali jednak poglądy biskupa Kubina. Do tych, którzy uważali inaczej, należał m.in. biskup Juliusz Bieniek, ordynariusz Dolnego Śląska. W sierpniu 1946 r. spotkał się z nim ambasador Wielkiej Brytanii w Polsce. Anglik był zaskoczony, ponieważ biskup stwierdził, że istnieją dowody na maltretowanie dziecka przez Żydów przed pogromem w Kielcach. W tym kontekście cytowana jest często również wypowiedź ówczesnego biskupa lubelskiego Stefana Wyszyńskiego, który – odnosząc się do słynnego procesu w sprawie o mord rytualny Mendela Bejlisa (Rosja, 1911 r.) – miał powiedzieć: „Na procesie Bejlisa zebrano dużo dawnych i współczesnych ksiąg żydowskich, lecz kwestia używania przez Żydów krwi nie została decydująco rozwiązana”.” Tyle „Polityka”.
*         *         *

Z przytoczonych publikacji wynika, że kościół katolicki tak  naprawdę  przez  wiele  stuleci ani  nie zaprzeczał rzekomemu popełnianiu przez Żydów mordów rytualnych, ani też nie wystąpił przeciwko ich   prześladowaniu z powodu tych domniemanych czynów. W tym przypadku jedynie ofiary trzymały się zasady domniemania niewinności, reszta świata bezmyślnie i okrutnie domniemywała winę, a od prześladowanych – wbrew wszelkim normom kultury prawnej – oczekiwała, iż będą dowodzić swej niewinności, która i tak była ewidentna – choć przecież nie dla ludzi zaślepionych nienawiścią .  Dopiero  Sobór  Watykański  II  i  lata  następne  stały  się  pod  tym  względem  przełomem,  ale  tylko  dlatego,    (jak  np.  za  panowania  Jana  Pawła  II,  na  co  wskazywał  m.in.  na  łamach „Naszego  Dziennika”  ksiądz  profesor  Czesław  Bartnik  (2007), szansę  zostania  biskupem  kościoła  katolickiego  mają  tylko  osoby  żydowskiego  pochodzenia).
Warto uwypuklić okoliczność, że niektórzy – szczególnie rosyjscy  -  naukowcy, politycy i publicyści bywają skłonni do nadużywania pojęcia „mord rytualny”  w płaszczyźnie zagadnień czysto politycznych. Tak np. określa się jako „mord rytualny” na chrześcijanach  wymordowanie przez bolszewików rosyjskiej rodziny cesarskiej w 1918 roku,  czy zbrodnię katyńską z roku 1940. Aleksander Barkaszow, lider partii Russkoje Nacionalnoje Jedinstwo w wypowiedzi dla  Życia Warszawy  z 4 października 1994 roku mówił: „Wiem, jaką tragedią jest dla Polaków sprawa katyńska, ale z całą odpowiedzialnością oświadczam: polskich oficerów nie rozstrzeliwali Rosjanie. Sprawdzaliśmy przynależność etniczną enkawudzistów i wykonawców wyroku. Wszyscy byli Żydami i wypełniali rozkazy swych rodaków, stojących wyżej w ówczesnej hierarchii władzy. Rosjanie są z natury przyjaźnie nastawieni do Polski”. W rosyjskiej prasie narodowej zbrodnia katyńska jest przedstawiana wyłącznie jako domniemany żydowski mord rytualny popełniony na Polakach ze względu na ich wierność Kościołowi Katolickiemu.
Podsumowując wszystkie przytoczone wyżej teksty powinno się więc z całą jednoznacznością jeszcze raz podkreślić, że zbiorowe obarczanie wszystkich Żydów odpowiedzialnością za – domniemane, lecz niekoniecznie rzeczywiste – zbrodnie popełnione przez względnie nieliczne osoby jest absurdem. W każdym narodzie ogromną większość stanowią ludzie normalni, przyzwoici, rozumni i dobrzy. I zawsze istnieje też pewien wąski margines społeczny, złożony ze złodziei, morderców, pedofili, gwałcicieli, sadystów, prostytutek. Dotyczy to w równym stopniu narodu żydowskiego i włoskiego, niemieckiego i rosyjskiego, chińskiego i polskiego,  po  prostu  każdego.  Z  czego  nie  wynika,  że  powinno  się  całą  ludzkość  uznać  za  zbrodniczą  hordę  dewiantów  i  spalić    jakimś  ogniem  piekielnym,  jak  to  ponoć  kiedyś  uczynił  Bóg  z  mieszkańcami  Sodomy  i  Gomory,  którzy  w  całości  byli  ulegli  spederastowaniu. 

*         *         *



rozdział IV.

Antysemityzm Niemców



To zjawisko ma w kraju nad Renem i  Sprewą  długą a bogatą tradycję;   jest przy tym najbardziej unaukowione spośród wszystkich antysemityzmów świata, być może z wyjątkiem, równie „filozoficznego”, antysemityzmu greckiego  czy  rosyjskiego.  Choć przecież, z drugiej strony, przez wieki trwała też wcale owocna symbioza pierwiastka semickiego i germańskiego nie tylko w zakresie imperializmu antysłowiańskiego, ale i w dziedzinie kultury.
Heinrich Heine, Johannes Brahms, Ludwig  Börne, Anna Seghers, Albert Einstein,  Gustav  Mahler,  Arnold  Schönberg, Karol Marks, Theodor Adorno – któż zliczy to  mnóstwo  znakomitych imion żydowskich, stanowiących część kultury niemieckiej lub co najmniej niemieckojęzycznej. A jednak   historyk żydowski Heinrich Graetz czuje się zmuszony do stwierdzenia: „Nigdzie nie tępiono Żydów z taką systematycznością i pasją, jak w świętym państwie rzymsko-niemieckim” (Historia Żydów, t. 6). Daniel  J. Goldhagen   w  wydanej  w  1996  roku  w   Berlinie  książce  pt.  „Hitlers  willige  Vollstrecker.  Ganz  gewöhnliche  Deutsche  und  der  Holocaust”  absolutnie  jednoznacznie  i  wyraziście  twierdzi,  że  Niemcy    w  naturalny  sposób  antysemitami  i  mordercami  Żydów,  czemu  dawali  wyraz  wielokrotnie  w  swej  potwornej  historii.  Tego  rodzaju  punkt  widzenia,  jak  też  mocno  uargumentowaną  z  nim  polemikę   znajdujemy  w  zbiorowym  tomie  pod  redakcją  J.H. Schoeps   „Ein  Volk  von  Mördern ?”  (Hamburg  1986).  Skąd więc to rozdwojenie, z jednej strony symbiotyczna jedność (Państwo Niemieckie po hebrajsku nazywa się „Ashkenaz”), z drugiej – walka przeciwieństw?
Tytaniczne zmagania między żydostwem a chrześcijaństwem trwają od ponad 2 tysięcy lat. O ile chrześcijanie wciąż dążyli do tzw. „nawrócenia” i teologicznego zasymilowania wyznawców judaizmu, o tyle ci ostatni niezmiennie usiłowali się wybronić, a często też obsadzić swymi ludźmi gremia kierownicze kościołów chrześcijańskich, by następnie   je „unieszkodliwiać”. [Czynią zresztą to samo od kilku pokoleń w stosunku do islamu, fałszywie się nań nawracając, a potem siejąc podziały i rozpalając wewnątrz tej religii wrogość między poszczególnymi odłamami wyznawców Mahometa].  To,  czyli  skuteczne  osłabianie  przeciwnika,    należy  do  wielkiej  sztuki   panowania  i  dyplomacji,  którą  elity  żydowskie  doprowadziły  niemal  do  perfekcji,  o  czym  pisze  w  swej  książce  The  Jewish  Century”  Yuri  Slezkin.   
Trzynastokrotnie papieżami kościoła katolickiego byli osobnicy żydowskiego pochodzenia. Robili wszystko, by kościół zdemoralizować, osłabić, zdezorganizować i zniszczyć od wewnątrz. Obsadzali masowo stanowiska administracyjne swymi rodakami, nadawali im godności biskupów i kardynałów. Popełniali liczne zbrodnie  i  nadużycia,  byle   podważyć autorytet kościoła. Papież Juliusz II miał kilkanaście dzieci z różnymi kobietami, później  ciężko chorował na syfilis, słynął jako hulaka, pijak i amator publicznych kobiet. Papież Paweł IV był okrutny do takiego stopnia, że gdy pewnego razu nie przypadła mu do gustu rzeźba przedstawiająca Jezusa Chrystusa na krzyżu, kazał autora rzeźby ukarać śmiercią, co też uczyniono (w połowie XVI wieku!).
Jest to zaledwie ułamek straszliwych potworności, dziejących się przez wieki w obrębie kościoła żydokatolickiego czyli zachodniego, obecnie oficjalnie deklarującego swą uległość i służebność w stosunku do dążeń światowego żydostwa do władzy globalnej. W kontekście tych faktów wcale adekwatnie brzmią słowa kardynała Herkulesa Consalvi, który w trakcie spotkania z Napoleonem I, gdy ów w pewnym momencie zagroził: „Zniszczę kościół rzymski!”, ironicznie i spokojnie odparł: „Panie, my robimy to już od osiemnastu wieków i wciąż bez rezultatu”...
Nie jest bodaj sprawą przypadku, że antykatolicki protestantyzm powstał w Niemczech, kraju o dawnych i głęboko zakorzenionych tradycjach antyżydowskich,  a  we  frazeologii  języka  niemieckiego  jüdisches  Kind  dotychczas  znaczy  „dziecko  z  nieprawego  łoża”,  „bękart”;  natomiast  „weisser  Jude”   to  nikt  inny,  jak  tylko  „chciwy  nie-Żyd”… Jeszcze  król  Franków  Guntram  w  VI  wieku  miał  się  wyrażać  w  taki  oto  sposób:  „Niech  będzie  przeklęty  ten  szatański  i  wiarołomny  naród  żydowski,  który  żyje  tylko  z  oszustwa”. 
Jedną z najsłynniejszych niemieckich rozpraw w tym temacie był tekst Marcina Lutra z 1543 roku pt. O Żydach i ich kłamstwach. Autor nawoływał do palenia synagog, niszczenia żydowskich domów, konfiskowania Talmudu i innych żydowskich ksiąg szerzących jakoby nienawiść do ludzkości. Doradzał też grabież mienia żydowskiego, złota i srebra,  rzekomo  nieuczciwie przez Żydów nagromadzonego.
Marcin Luter odnotowywał: „Żydzi to wierutni kłamcy i pijawki krwiożercze. Oni to pokrętnymi interpretacjami sfałszowali i przekręcili całe Pismo Święte. Pełni wszelkiej złości, pazerności, zawiści i nienawiści wśród siebie, zieją przekleństwem  także   względem innych narodów.
Są tak grubo zaślepieni, iż nie tylko praktykują lichwę, ale uczą, że ta lichwa jest prawowita, że sam Bóg przez usta Mojżesza nakazał uprawiać lichwę wśród innowierców. Nie ma pod słońcem narodu bardziej chciwego na pieniądze niż  Żydzi. Nawet gdy myślą o nowym Mesjaszu, cieszą się nadzieją, że on wszystkim zabierze złoto i srebro, a odda je Żydom (...) Żydzi są nieznośnym naszym ciężarem. Narzekają na nas, że ich rzekomo gnębimy i uciskamy, a tu nie ma wśród nas nikogo, co by na oścież nie otworzył drzwi domu swego, aby wyszli do miejsca, z którego do nas przybyli. Jeszcze byśmy ich darami obsypali na drogę, by się tylko od nas wynieśli. Nie my uciskamy Żydów, jeno Żydzi nas we własnym naszym kraju uciskają; my w pocie czoła pracujemy, a oni spokojnie owoce naszej pracy spożywają. Wymyślają nam od gojów, życzą nam w swych szkołach i modlitwach nieszczęścia, rabują nasze pieniądze i zabierają dorobek na drodze lichwy. Nie wierz lisowi na zielonej łące, nie wierz Żydowi, gdy przysięga ...  Żydom  szczególnie  bliska  jest  Księga  Estery,  która  usprawiedliwia  ich  krwiożerczość,  mściwość,  ich  rozbójnicze  apetyty  i  nadzieje.  Nigdy  słońce  nie  świeciło  narodowi  bardziej  krwawemu  i  mściwemu,  który  hołubi  w  sercu  ideę  zniszczenia  i  uduszenia  wszystkich  innych…  Żaden  z  ludów  nie  jest  tak  chciwy  jak  Żydzi,  którzy  byli,    i  wiecznie  będą  chciwcami,  na  co  wskazuje  ich  przeklęte  przez  Boga  lichwiarstwo.  Oni  pocieszają  siebie  myślą,  że  gdy  przyjdzie  Mesjasz,  to  zbierze  całe  złoto  i  srebro  świata  i  rozdzieli  je  między  nimi.  Powinno  się  zniszczyć  ich  księgi  modlitewne  i  talmudyczne,  które  uczą  ich  bezbożnictwa,  kłamstwa  i  szalbierstwa.  Młodym  Żydom  i  Żydówkom  należy  dać  do  rąk  motyki,  siekiery,  łopaty,  sierpy,  pralki  i  wrzeciona,  aby  zarabiali  na  chleb  w  pocie  oblicza  swego. (…) Czyż ich Talmud nie pisze, a rabini nie mówią, że nie jest grzechem, jeśli Żyd zabija goja, lecz jest strasznym grzechem, jeśli zabija brata z Izraela? Nie jest grzechem, jeśli nie dotrzymuje on przysięgi złożonej gojowi. Dlatego też kraść i rabować, co wciąż czynia, jest dla nich Bożą przysługą; a Żydzi są panami świata, my zaś tylko ich bydłem, inwentarzem pociągowym.
Jeśli ktoś mysli, że mówię zbyt dużo, odpowiadam: nie mówię zbyt dużo, lecz mówię zbyt mało, jeśli uwzględnić to,  co widzę w ich pismach, i to, jak oni nas przeklinają i życzą wszystkiego  co najgorsze w swoich naukach i modlitwach”… Twórca protestantyzmu nazywał Żydów „trucicielami”, którzy przenikając wszędzie do zawodów lekarskich trują po cichu każdego, kogo z jakichś swych względów uznają za „wroga”; posiadają przy tym „leki”, które mogą spowodować zgon za dzień, za miesiąc, za rok czy za kilka lat, i nagminnie stosują swe szatańskie sztuczki, aby zgładzać z tego świata najlepszych i najzdolniejszych ludzi. A z pomocą bezwstydnej lichwy wyniszczają całe narody.
[Nawiasem  mówiąc   o  parę  stuleci  wcześniej  w  dokładnie  takim  stylu  wypowiadał  się  Włoch, Święty  Tomasz  z  Akwinu,  który  uważał,  że  powinno  się  odebrać  Żydom  prawo  do  życia  z  lichwiarskich  procentów  i  zmusić  ich  do  uczciwej  pracy:  „Żydom  nie  powinno  się  pozwalać  na  posiadanie  tego,  co  nabyli  od  innych  drogą  lichwiarstwa.  Byłoby  lepiej,  gdyby  oni  pracowali,  aby  uczciwie  zarobić  sobie  na  życie,  gdyż  na  skutek  swego  próżniactwa  stają  się  coraz  bardziej  chciwi  i  nienasyceni”.  Gdyby  stało  się  po  myśli  tego  świętego,  90  procent  banków  świata  musiałoby  upaść].  Także  papież  Klemens  VIII  (XVI  wiek)  pisał  podobnie:  „Cały  świat  cierpi  od  żydowskiego  lichwiarstwa,  od  ich  monopolu  i  oszustw.  Żydzi  wpędzili  w  stan  nędzy  wielu  nieszczęśliwych  ludzi,  szczególnie  rolników,  robotników  i  biedaków”…  W  tymże  mniej  więcej  czasie  Erazm  z  Rotterdamu  wywodził:  „Cóż  za  grabież  i  ucisk  czynią  Żydzi  nad  biednymi  ludźmi,  którzy  już  nie  mogą  dalej  tego  znosić!...  Żydowscy  lichwiarze  szybko  się  wkorzeniają  nawet  w  małych  wiosczynach  i  jeśli  pożyczają  pięć  florenów,  wymuszają  zastaw  sześciokrotnie  wyższy.  Pobierają  procenty  z  procentów,  a  z  całości  jeszcze  procenty,  tak    biedak  traci  wszystko,  co  posiadał”.  Niestety,  w  tym  zgranym  chórze  potępień  zarówno  katolickich,  jak  i  protestanckich  zabrakło  słów  o  tym,  że  żydowscy  lichwiarze  to  zaledwie  drobna  część  w  obrębie  narodu  żydowskiego,  że  ci  lichwiarze  równie  bezwzględnie  wyzyskiwali  także  swych  biednych  rodaków,  że  w  końcu  lichwiarzami  byli  również  aryjscy  obszarnicy,  książęta,  a  także  biskupi  i  kardynałowie.   
W mentalności i kulturze niemieckiej także później było żywotne to antyżydowskie ukierunkowanie, które znalazło swe apogeum w hitlerowskich obozach koncentracyjnych dla Żydów i w ich wyniszczaniu   w obozach koncentracyjnych. Ale ideologiczne i psychologiczne przygotowanie do tego aktu trwało przez kilka wieków. Przypomnijmy, co pisali na ten temat wielcy luminarze   kultury niemieckiej. I tak Immanuel Kant (1724-1804) w Antropologiistwierdzał: „Żyjący pomiędzy nami Palestyńczycy dzięki swemu lichwiarskiemu duchowi, od najdawniejszych czasów w nich tkwiącemu, stali się najsłynniejszymi oszustami i tylko samym sobie tę powszechną sławę oszustów zawdzięczają. Wydaje się być trudnym do pojęcia, iż może istnieć naród składający się z samych przekupniów, którzy wciskając się między inne narody, nie myślą o pozyskiwaniu wśród nich czci obywatelskiej, ale głowią się jedynie nad tym, jak ten naród nieżydowski wyzyskać, a nie stracić nic z pozyskanych praw obywatelskich”...
Gotthold Ephraim Lessing nie bez przekąsu zauważał:  „Żyd zawsze pozostaje Żydem”.  I cóż z tego?  Czyżby nie miał racji  Michel de Montaigne, gdy zauważał, iż  niezależnie od tego, jaką rolę gra człowiek  (każdy człowiek, a nie tylko  Żyd!), zawsze odtwarza samego siebie,  czyli pozostaje sobą?..
W podobny sposób jak Kant wyrażał swe poglądy geniusz kultury światowej, wielki poeta i uczony Johann Wolfgang von Goethe (1749-1832): „Naród izraelski nigdy nie był wiele wart, co im ich wodzowie, sędziowie i prorocy tysiąckrotnie wypominali. Posiada on bardzo mało zalet, ale za to wszystkie prawie wady innych narodów. Cóż można powiedzieć o takim ludzie, który w swej wielowiekowej wędrówce pozostawia tylko ślady zepsucia i wyzysku innych narodów? Nikt się też nie powinien dziwić, że nie mamy do Żydów zaufania i że uważamy za obowiązek strzec naszej kultury od skażenia jej przez nich”...
Tenże autor w innym miejscu dodawał: „Istota Żydów. Energia – podstawą wszystkiego. Bezpośrednie cele. Nie ma takiego, nawet najmniejszego Żydka, który nie przejawiłby zdecydowanych dążeń, i to czysto ziemskich, doczesnych, chwilowych. Mowa Żydów ma w sobie coś patetycznego”... Poeta też przypuszczał, że nadchodzi w dziejach Europy epoka żydowska, gdyż „na świecie nie chodzi o to, by znać ludzi, lecz o to, by w danej chwili być mądrzejszym od człowieka, z którym właśnie mamy do czynienia. Świadczą o tym wszystkie jarmarki i wszyscy jarmarczni krzykacze”... Gdy zaś ci „krzykacze” osiągną pełnię władzy, nikt nie będzie mógł liczyć na ich litość: „der Jude wird uns nicht verschonen”... – „Żyd nas nie oszczędzi”...
Także czołowy filozof romantyzmu niemieckiego Johann Gottlieb von Fichte (1762-1814) ostrzegał: „Prawie we wszystkich krajach europejskich rozszerza się potężne wrogie państwo, które stale wojuje z innymi państwami i okrutnie uciska obywateli. Państwem tym jest żydostwo”.
Tego rodzaju ujęcia przedostały się rychło do sfer rządzących krajów niemieckich, tak iż wielka cesarzowa Austrii miała się aż nazbyt jednoznacznie wyrazić: „Nie znam w państwie gorszej zarazy od Żydów z powodu ich oszustw, lichwiarstwa i wyzysku. Wtrącają oni ludzi w nędzę i dokonują wszelkich podłości, którymi by się ludzie uczciwi odruchowo brzydzili”.
Johann Gottfried von Herder twierdził, że Żydzi od samego początku byli pasożytem na pniach innych narodów; Adolf Menzel, że „wysysają jak pijawki ciało chrześcijan, aby nim się tuczyć”; a socjolog Karl J. Weber napisał już w XX wieku: „Żydostwo, czyli banda przekupniów, kramarzy i lichwiarzy, zasługuje na nienawiść, pogardę i zniszczenie”. Żydzi ponoć są tak potrzebni w jakimś kraju, jak myszy grasujące w zbożu, albo mole w ubraniach. Szereg antyżydowskich sformułowań znajdziemy też w dziełach innych luminarzy kultury niemieckiej, takich jak Mistrz Eckhart, Tomasz a Kempis, Hegel, Feuerbach, Scheler, Schiller, Schopenhauer, a nawet Karol Marx.
Trudno więc się dziwić, że Adolf Hitler atakując Żydów w dziele Mein Kampf powoływał się niejednokrotnie na jednoznaczne w tej materii wypowiedzi Marcina Lutra i tych niemieckich intelektualistów, którzy tę linię kontynuowali i rozwijali, czyniąc z niej jedną z istotnych cech ducha niemieckiego, zawsze przekonanego o tym, że „Żydzi to trująca pleśń ludzkości”... Ta tradycja został podjęta i była kontynuowana zarówno w teorii, jak i w praktyce, przez III Rzeszę Niemiecką.
Adolf Hitler wyznawał: „Moje uczucia chrześcijanina wskazują mi na Pana i Odkupiciela jako na bojownika. One przywodzą mnie do człowieka, który ongiś, będąc samotnym, otoczonym zaledwie kilkoma zwolennikami, dostrzegł w Żydach ich prawdziwą istotę oraz nawoływał ludzi do walki przeciwko nim, i który, Święty Boże, był wielkim nie jako męczennik, lecz jako bojownik. Z bezgraniczną miłością, jako chrześcijanin i jako człowiek, czytałem rozdział o tym, jak Pan uniósł się wreszcie w swej mocy i chwycił za bicz, aby wygnać ze Świątyni żmijowe plemię. Jakąż straszliwą musi być walka przeciwko żydowskiemu jadowi!”. I była takową w wykonaniu autora Mein Kampf. Z tym, że jednak skończyła się zdruzgotaniem nie Żydów, lecz Niemców. Żydzi nigdy nie popuszczali tym, których byli uznali za swych wrogów i  zawsze  doprowadzali  do  ich  unicestwienia. Niektórzy nawet uważają, iż Adolf Hitler, jako kwadrogen, czyli w jednej czwartej Żyd (mieszaniec żydowsko-turko-mongolski, impotent o inklinacjach bestialsko-sadystycznych powstałych na skutek szoku genetycznego), świadomie doprowadził do wojny między narodami aryjskimi Europy, w czym pomógł mu jego rodak, czyli minister spraw zagranicznych Polski Józef Beck, łajdak mający gębę pełną frazesów o honorze, inicjując niemiecko-polski rozbiór Czechosłowacji w 1938 roku, rozpoczynający II wojnę światową.
*         *         *
             Socjolog niemiecki Werner Sombart pisał: „Wojny i rewolucje są żniwem dla Żydów”. Jakby nawiązywał w ten sposób do stylu i treści myślenia wielkiego filozofa Fryderyka Nietzschego, który Rewolucję Francuską uważał za wydarzenie, za pośrednictwem którego „doszła Judea raz jeszcze do zwycięstwa nad ideałem klasycznym”. – „Ostatnia polityczna dostojność, jaka była w Europie, dostojność siedemnastego i osiemnastego francuskiego stulecia padła pod gminnymi instynktami mściwej uraźliwości”. Niemiecki filozof nie błyszczy w tym miejscu oryginalnością, bowiem znacznie wcześniej, w okresie tzw. „wielkiej” rewolucji francuskiej i tuż po niej niektórzy tamtejsi autorzy (Barruel, Robinson, Chevalier de Maglier) pisali o międzynarodowym sprzysiężeniu filozofów, masonów i iluminatów przeciwko religii i przeciwko wszystkim europejskich monarchiom. Po Anglii (Cromwell), Francji (Robespierre) przyszła kolej na Rosję (Trocki – Bronstein, Lenin – Blank i in.). Księżna Radziwiłł pisała: „Już po zamordowaniu Aleksandra II, jego syn i dziedzic Aleksander III był nad wyraz zmartwiony tym, że morderstwo ojca całkowicie zostało przygotowane i urzeczywistnione przez Rosjan, i mianowicie przez Rosjan należących do wyższych sfer społecznych... Przywódcy partii konserwatywnej przy dworze usiłowali przekonać Aleksandra III, że zamordowanie jego ojca zostało spowodowane żydowskimi intrygami, mającymi na celu zniszczenie wszystkich monarchii europejskich”. Inicjatorami i nosicielami tej tendencji mieli być, oczywiście, Żydzi.
E. A. Saboty w 1880 roku pisał: „Żydzi wszędzie wśród innych narodów występują w roli rewolucjonistów. Taka postawa jest im narzucana przez ich własnych religijnych i społecznych przywódców. Dezorientując i demoralizując inne narody Żydzi je osłabiają, a tym samym tworzą dla siebie optymalne warunki do kradzieży, oszustw, grabieży i umocnienia swej dominacji”.
W tomie „Poza dobrem i złem” Nietzsche gorączkowo (ostatnie jedenaście lat swego życia był przez lekarzy żydowskich „leczony” w zamkniętym zakładzie dla umysłowo chorych!) wywodził: „Żydzi, lud „zrodzony do niewoli”, jak powiada Tacyt i cały świat starożytny, „lud wybrany wśród ludów”, jak mówią i wierzą oni sami. – Żydzi dokonali owego mistrzowskiego dzieła przemianowania wartości, dzięki któremu życie na ziemi nabrało dla kilku tysiącleci nowego i niebezpiecznego czaru: – prorocy, ich pojęcia „bogaty”, „bezbożny”, „zły”, „gwałtowny”, „zmysłowy” stopili w jedno i okryli po raz pierwszy słowo „świat” niesławą. Na tym przemianowaniu wartości (w którym słowo „biedny” bywa uważane za synonim „świętego” i „przyjaciela”) polega znaczenie żydowskiego ludu: od niego poczyna się rokosz niewolników w morale”...
F. Nietzsche uważał, że moc i siła Żydów kryją się zarówno w fanatyzmie ich kapłanów, w bogactwie ich kupców, jak i w przebiegłości ich publikatorów. W tomie „Wola mocy” zauważał: „Potęga i pewność przyszłości żydowskiego instynktu, potworność jego długotrwałej woli życia i mocy tkwi w jego panującej klasie”... Żydzi są bardzo sceptyczni i nie skłonni do żadnych zachwytów i entuzjazmu. Prócz najgorszego – zachwytu i entuzjazmu dla samych siebie jako domniemanego „narodu wybranego”... F. Nietzsche usiłuje w sposób naukowy lub pseudonaukowy wykazać jakąś szczególną szkodliwość Żydów czy ich moralne, fizyczne i psychiczne upośledzenie w stosunku do   „zdrowych i prężnych” narodów aryjskich lub innych. Szczególnie liczne i spektakularne próby tego rodzaju były zresztą   i  przed  nim  podejmowane w obrębie całej kultury niemieckiej.
  Filozof wskazuje na okoliczność, że dawną szlachtę, będącą spadkobierczynią klasycznej kultury grecko-bizantyjskiej,cechowałówprzedchrześcijańskiducharystokratyzmu,jeszczeprzed Nietzschem zdający sobie sprawę z tego, że „dobro najliczniejszych i dobro najnieliczniejszych to dwa przeciwległe punkty zapatrywania na wartość”. Szlachta ta ostro odrzucała żydowsko-plebejską filozofię egalitaryzmu i równości wszystkich ludzi, doskonale rozumiała nie tylko fakt, że ludzie nie są sobie równi, ale i fakt, że wszelkie dążenie do równości, a nawet do równouprawnienia stanowi reakcyjną próbę równania w dół, obniżenia wartości tych,którzy są najlepsi i ograniczenia ich przyrodzonych,genetycznie uwarunkowanych praw. Fryderyk Nietzsche w dziele  Z genealogii moralności”  wywodził: „Rzym odczuwał w Żydzie coś sprzecznego z samą naturą, niejako swe antypodyczne monstrum. W Rzymie uważano Żyda za tego, któremu dowiedziono nienawiści do całego rodzaju ludzkiego. Słusznie, o ile ma się słuszne prawo powiązywać rozkwit i przyszłość ludzkiego rodzaju z bezwzględnym panowaniem wartości arystokratycznych, wartości rzymskich. (...) Rzymianie byli przecież taksilni i dostojni, że silniejszych i dostojniejszych dotąd jeszcze na ziemi nie było. Takich nie śniono nawet nigdy. Każdy szczątek po nich, każdy napis zachwyca, ma się rozumieć, jeśli się odgadnie, co tam piszą. Żydzi, przeciwnie, byli owym kapłańskim narodem, opętanym przez „ressentiment par excellence”, posiadającym niemającą równej gminnie – moralną genialność... Kto na razie zwyciężył, Rzym czy Judea? Ależ tu nie ma wątpliwości. Zważmy tylko, przed czym kłaniają się dzisiaj nawet w Rzymie, jako przed wcieleniem wszystkich najwyższych wartości – i nie tylko w Rzymie, lecz prawie na przestrzeni pół ziemi, wszędzie, gdzie się tylko człowiek obłaskawił lub obłaskawić się pragnie. (...) To podziwu godne: Rzym uległ bezsprzecznie. Wprawdzie zdarzyło się za Odrodzenia wspaniałe, niepokojące przebudzenie klasycznego ideału, dostojnej oceny wartości wszystkich rzeczy. Nawet Rzym poruszał się, jak przebudzony z letargu, pod uciskiem nowego,zbudowanego na nim zażydziałego Rzymu, który przedstawiał widok ekumenicznej synagogi i zwał się „Kościołem”. Lecz natychmiast zatryumfowała znowu Judea, dzięki owemu zasadniczo gminnemu (niemieckiemu i angielskiemu) ruchowi „ressentiment”, który nazywają Reformacją (...). W pewnym nawet bardziej decydującym i głębszym znaczeniu, niż wówczas, doszła Judea raz jeszcze z Rewolucją Francuską do zwycięstwa nad ideałem klasycznym. Ostatnia polityczna dostojność, jaka była w Europie, dostojność siedemnastego i osiemnastego francuskiego stulecia padła pod gminnymi instynktami mściwej uraźliwości. Nigdy nie słyszano na ziemi większego okrzyku radości, wrzaskliwszego zachwytu! Wprawdzie zdarzyła się wśród tego rzecz najpotworniejsza, najnieoczekiwańsza: starożytny ideał wystąpił cieleśnie z niesłychanym przepychem przed oczy i sumienia ludzkości, – i raz jeszcze silniej, prościej, przenikliwiej niż kiedykolwiek, rozbrzmiało przeciwko starym łgarczym rozwiązaniom mściwej uraźliwości w myśl pierwszeństwa najliczniejszych, przeciwko żądzy zniżania, poniżania, zrównania, staczania się wstecz i w zmierzch człowieka. Rozbrzmiało straszliwe i porywające przeciwne rozwiązanie w myśl pierwszeństwa najnieliczniejszych! Jako ostatni drogowskaz ku innej drodze zjawił się Napoleon,ten najbardziej odosobniony i najpóźniejszy z późno zrodzonych, jaki istniał kiedykolwiek, a w nim ucieleśniony problemat dostojnego ideału samego w sobie”...
Jak pisał Nietzsche, w chrześcijaństwie, szczególnie w katolicyzmie, odbył się proces degeneracji duchowej i kompletnego zafałszowania rzeczywistości moralnej. Niemoc, nie odważającą się na odwet i zemstę, nazwano tu „dobrocią”; trwożliwą nikczemność – „pokorą”; uległość wobec tych, których się nienawidzi – „posłuszeństwem” czy „cierpliwością”, tchórzostwo – „przebaczeniem”, małoduszność – „łagodnością”, „miłością bliźniego” itp. Mówią też o „miłości dla wrogów swoich” – i pocą się przy tym... Są nędzni, bez wątpienia, te skrzeczki i pokątni fałszerze, choć siedzą w kupie i grzeją się nawzajem. Lecz mówią o sobie, że ich nędza jest ich wybraniem i odznaczeniem przez Boga, że się bije psy, które najbardziej się lubi. Może jest też ta nędza przygotowaniem, doświadczeniem, szkołą, a może jeszcze czymś więcej – czymś, co kiedyś wyrównanym zostanie i wypłaconym olbrzymimi odsetkami w złocie, nie! w szczęściu. To zwą „szczęśliwością wieczną” (...) Teraz dają mi do zrozumienia,żenie tylko są lepsi od możnych, panów ziemi, których plwociny lizać muszą. Nie z obawy, bynajmniej, nie z obawy, lecz tylko dlatego, a jakże, że to Bóg każe czcić wszelką zwierzchność! Twierdzą też, że nie tylko są lepsi, lecz także, że jest im lepiej”.W każdym razie kiedyś będzie im lepiej. Lecz dość, dość! Nie wytrzymam więcej! Zepsute powietrze! Śmierdzi tu od tych wszystkich kłamstw!...
Tyle wzburzony Fryderyk Nietzsche. W innym miejscu tegoż tekstu „Z genealogii moralności”filozof bardziej spokojnie opisuje to zjawisko: „Bunt niewolników na polu moralności zaczyna się tym, że „ressentiment” samo się staje twórczym i płodzi wartości; ressentiment takich istot, którym właściwa reakcja, reakcja czynu, jest wzbroniona i które wynagradzają ją sobie tylko zemstą w imaginacji. Gdy wszelka dostojna moralność wyrasta z tryumfującego potwierdzenia siebie samej, moralność niewolnicza mówi z góry „nie” wszystkiemu co „poza nią”, co „inne”, co nie jest „nią samą”: i to „nie” jest jej twórczym czynem. To odwrócenie ustanawiającego wartości spojrzenia – ten konieczny kierunek na zewnątrz, miast wstecz ku samemu sobie – jest właśnie właściwe uczuciu ressentiment. Moralność niewolników, by powstać, potrzebuje najpierw zawsze świata przeciwnego i zewnętrznego, potrzebuje, fizjologicznie mówiąc, zewnętrznych podniet, by w ogóle działać, – jej akcja jest z gruntu reakcją. Przeciwnie dzieje się z dostojną oceną wartości. Działa ona i rośnie spontanicznie. Wynachodzi jeno swoje przeciwieństwo, by siebie z tym większą wdzięcznością, tym radośniej potwierdzić. Jej negatywne pojęcie „niski”, „pospolity”. „zły” jest tylko później zrodzonym, bladym kontrastowym obrazem w stosunku do jej pozytywnego, na wskroś życiem i namiętnością przepojonego zasadniczego pojęcia „my dostojni, my dobrzy, my piękni, my szczęśliwi!” Jeśli dostojna ocena wartości zgrzeszy przeciw rzeczywistości, to dzieje się to w stosunku do sfery, która jej nie jest dostatecznie znana, owszem przeciw której prawdziwemu poznaniu broni się ona ostro: zaniepoznaje w pewnej mierze pogardzaną przez siebie sferę, sferę pospolitego człowieka i niskiego gminu. Z drugiej strony należy rozważyć, że w każdym razie uczucie pogardy, spoglądania w dół: spoglądania z góry, zgodziwszy się nawet na to, że fałszuje obraz pogardzanego, dalekim pozostaje od fałszerstwa, którego zepchnięta nienawiść, zemsta bezsilnego dopuszcza się wobec swego przeciwnika – oczywiście in effigie. W rzeczy samej zbyt wiele niedbałości, zbyt wiele lekceważenia, zbyt wiele odwracania oczu i zniecierpliwienia miesza się do pogardy, nawet zbyt wiele własnego uradowania, by zdolna była przemienić swój przedmiot w istotną karykaturę i potwora. Należy wsłuchać się w przychylne prawie odcienie, wkładane na przykład przez grecką szlachtę we wszystkie słowa, którymi odróżnia od siebie niski tłum, jak się w nie miesza ustawicznie i ocukrza je pewien rodzaj pożałowania, względności, wyrozumiałości, aż wreszcie wszystkie prawie słowa, pospolitemu przypadające człowiekowi, pozostały ostatecznie jako wyrazy na „nieszczęśliwy”, „pożałowania godny” (...) –i jak z drugiej strony „zły”, „niski”, „nieszczęśliwy” nigdy nie przestały dla ucha greckiego brzmieć w tonie, w którego barwie przeważa „nieszczęśliwy”. Jest to dziedzictwo starej szlachetniejszej arystokratycznej oceny wartości, która i w pogardzie nie sprzeniewierzyła się sobie. „Dobrze urodzeni” czuli się właśnie „szczęśliwymi”; nie musieli dopiero przez spojrzenie, skierowane na swych wrogów, sztucznie konstruować swojego szczęścia, w pewnym stopniu wmawiać, wkłamywać (jak to wszyscy ludzie opanowani przez ressentiment czynić zwykli). I umieli również, jako zupełni, siłą uposażeni, stąd z konieczności czynni ludzie, nie oddzielać działania  od szczęścia, – być czynnym wliczają z konieczności do szczęścia – wszystko to w zupełnym przeciwieństwie do „szczęścia” na szczeblu bezsilnych, uciskanych, owych od jadowitych i nieprzyjaznych uczuć ropiejących ludzi, u których występuje ono zasadniczo jako narkoza, oszołomienie, spoczynek, pokój, „sabbat”, odprężenie umysłu i wyciągnięcie członków, słowem biernie. Kiedy człowiek dostojny żyje ufnie i otwarcie przed samym sobą („szlachetnie urodzony” podkreśla odcień „szczery” a również i „naiwny”), to człowiek opanowany przez ressentiment nie jest ani szczerym, ani naiwnym, ani z samym sobą uczciwym i otwartym. Jego dusza zezuje. Duch jego kocha schówki, kryjome dróżki, wrota od tyłu. Wszystko, co skryte, ma powab dla niego  jako jego świat, jego pewność, jego uciecha. Zna się on na milczeniu, na niezapominaniu, na czekaniu, na tymczasowym umniejszaniu się i pokornieniu. Rasa takich, opanowanych przez ressentiment, ludzi stanie się w końcu z konieczności roztropniejsza, niż jakakolwiek inna rasa dostojna, będzie też czcić roztropność w zupełnie innej mierze: mianowicie jako pierwszorzędny warunek istnienia, gdy tymczasem w ludziach dostojnych ma roztropność lekką, wykwintną  przymieszkę zbytku i wyrafinowania. Jest ona bowiem w nich daleko mniej zasadnicza, niż doskonała pewność funkcji regulujących nieświadomych instynktów lub nawet pewna nieroztropność, pewne dzielne gnanie na oślep, czy to ku niebezpieczeństwu, czy to na wroga, lub owa zapalczywa nagłość gniewu, miłości, czci, wdzięczności i zemsty, po których wszelkiego czasu poznawały się dusze dostojne. Nawet ressentiment dostojnego człowieka, jeśli się pojawia w nim, spełnia się i wyczerpuje w natychmiastowej reakcji, dlatego nie zatruwa. Z drugiej strony nie występuje ono w niezliczonych wypadkach, w których nieuniknione jest u wszystkich słabych i bezsilnych. Nie pamiętać zbyt długo swoich wrogów, swoich przykrości, nawet swoich złoczynów – to oznaka silnych pełnych natur, w których jest nadwyżka plastycznej, kształtującej, gojącej i zapomnieniem darzącej siły (dobrym tego przykładem z nowoczesnego świata jest Mirabeau, któremu się nie trzymały pamięci żadne wyrządzane mu obelgi i podłości, i który dlatego tylko nie mógł przebaczać, bo – zapominał). Taki człowiek otrząsa z siebie jednym podrzutem wiele robactwa, które się w innych wżera i w nim jedynie jest możliwa – przypuściwszy, że jest w ogóle na ziemi możliwa –właściwa „miłość dla swoich wrogów”. Ileż już czci dla swego wroga ma człowiek dostojny! A taka cześć jest już mostem do miłości... On pragnie przecie swego wroga dla siebie, jako swego odznaczenia, on nie zniesie przecie żadnego innego wroga, tylko takiego, w którym nie ma nic do pogardzania, a bardzo wiele do czczenia! Natomiast przedstawcie sobie wroga, jak go pojmuje człowiek  opanowany przez ressentiment, – i w tym właśnie jest jego czyn, jego twórczość. Powziął on koncepcję „złego wroga”, „złego”, i to jako zasadnicze pojęcie, z którego, jako odbicie i przeciwieństwo wymyśli sobie „dobrego” – samego siebie!”...
Zupełnie więc przeciwnie, niż u dostojnego, który koncypuje zasadnicze pojęcie „dobry” wpierw i spontanicznie, mianowicie z samego siebie i stąd dopiero stwarza sobie wyobrażenie „lichy”! To „lichy” dostojnego pochodzenia i owo „zły” z kotła nienasyconej nienawiści – pierwsze jako twór późniejszy, przystawka, barwa dopełniająca, drugie jako oryginał, początek, właściwy czyn w pojęciu moralności niewolniczej – jakże różne są te oba, pozornie temu samemu pojęciu „dobry” przeciwstawione słowa „lichy” (schlecht) i „zły” (böse)! Lecz to nie jest to samo co pojęcie „dobry”. Raczej pytać należy, kto jest właściwie „zły” w znaczeniu moralności, stworzonej przez ressentiment. Najściślejsza odpowiedź: właśnie „dobry”, przeciwnej moralności, właśnie dostojny, możny, władnący, tylko przefarbowany, przeinaczony, nawywrót widziany jadowitym okiem,którym patrzy ressentiment. Tutaj jednemu bynajmniej nie chcemy przeczyć: kto tych „dobrych” poznał tylko jako wrogów, poznał tylko złych wrogów. Ci sami ludzie, którzy dzięki obyczajowi, zwyczajowi, czci, wdzięczności, a bardziej jeszcze przez wzajemne strażowanie się i zazdrość inter pares tak surowo trzymają się w karbach i którzy z drugiej strony w stosunku do siebie okazują się tak wynalazczymi na punkcie względności, panowania nad sobą. delikatności, wierności, dumy i przyjaźni – ci sami są na zewnątrz, tam gdzie się zaczyna co obce, obczyzna, niewiele lepsi, niż wolno puszczone zwierzęta drapieżne. Tam używają zwolnienia od wszelkiego społecznego przymusu, w puszczy wynagradzają sobie wytężenie, powodowane długim zamknięciem i ujęciem w płoty pokoju, powracają ku niewinności drapieżców, jako radosne potwory, które może po okropnym szeregu mordów, podpaleń, zgwałceń i znęcań się odchodzą z junactwem i równowagą duchową, jakby spełnili jeno psotę uczniacką, w przekonaniu, że poeci znów na długo będą mieli co opiewać i sławić. Na dnie wszystkich tych ras dostojnych nie należy przeoczać drapieżcy, tej wspanialej, za zdobyczą i zwycięstwem lubieżnie węszącej, płowej bestii. Dla tego ukrytego podłoża potrzeba co pewien czas wyładowania, zwierzę musi na wierzch się wydobyć, musi znów wrócić do puszczy. Rzymska, arabska, germańska, japońska szlachta, homerowscy bohaterowie, skandynawscy wikingowie – wszyscy jednako tę czuli potrzebę. To właśnie rasy dostojne pozostawiły pojecie „Barbarzyńca” na wszystkich śladach swojego pochodu. Jeszcze najwyższa ich kultura zdradza świadomość tego i nawet dumę (na przykład, gdy Perykles mówi Ateńczykom, w owej sławnej mowie pogrzebowej, „ku wszystkim lądom i morzom utorowała sobie drogę śmiałość nasza, wznosząc sobie wszędzie nieprzemijające pomniki dobrego i złego”). Ta „śmiałość” ras dostojnych, szalona, niedorzeczna, nagła w swym wyjawie, ta nieobliczalność, wprost nieprawdopodobność jej przedsięwzięć –Perykles podnosi i kładzie nacisk na bezwzględność Ateńczyków. – Jej obojętność i pogarda dla bezpieczeństwa, ciała, życia, wygody, jej przerażająca radość i głęboka rozkosz w wszelkim niszczeniu, we wszystkich uciechach zwycięstwa i okrucieństwa – wszystko to składało się dla cierpiących z powodu tego na obraz „barbarzyńcy”, „złego wroga”, coś jakby „Gota”, „Wandala”. Głęboka, lodowata nieufność, którą Niemiec wzbudza, skoro do władzy dojdzie, i teraz znowu –jest zawsze jeszcze oddźwiękiem owego niewygasłego przerażenia, z jakim przez całe stulecia Europa przyglądała się wściekłemu szałowi płowej germańskiej bestii (aczkolwiek pomiędzy starymi Germanami a nami, Niemcami, żadne nie ostało się powinowactwo pojęcia, a cóż dopiero krwi). Zwróciłem raz uwagę na zakłopotanie Hezjoda, gdy wymyślał następstwa kulturalnych epok i starał się je wyrazić w złocie, srebrze, spiżu. Nie umiał on sobie ze sprzecznością, którą mu nastręczał wspaniały, lecz zarówno grozą przejmujący, gwałtem dyszący, świat Homera, poradzić inaczej, niż dzieląc jedną epokę na dwie, którym kazał następować po sobie. Najpierw epoce bohaterów i półbogów z Troi i Teb, tak jak ten świat zachował się w pamięci dostojnych szczepów, które w niej miały własnych praszczurów; potem epoce spiżowej w sposób, w jaki ten sam świat jawił się potomkom zdeptanych, ograbionych, katowanych, uprowadzonych, sprzedanych: epoce spiżu, jak się rzekło, twardej, zimnej, srogiej, bez czucia i sumienia, wszystko miażdżącej i krwią zalewającej. Zgodziwszy się na to, iż prawdziwym jest, co się i tak dziś za „prawdę” uważa, że znaczenie wszelkiej kultury leży właśnie w tym, by z drapieżnego zwierza „człowieka” wyhodować obłaskawione, cywilizowane zwierzę, zwierzę domowe, to by należało bezsprzecznie wszystkie owe instynkty reakcji, instynkty mściwouraźliwe, z których pomocą szczepy dostojne i ich ideały zostały w końcu zniszczone i przemożone, uważać za właściwe narzędzia kultury, przez co wcale jeszcze nie powiedziano, jakoby ich przedstawiciele zarówno byli wyobrazicielami samej kultury. Raczej coś przeciwnego byłoby nie tylko prawdopodobne – nie! jest to dziś oczywiste! Ci przedstawiciele owych w dół gniotących, dyszących żądzą odwetu instynktów, ci potomkowie wszelkiego europejskiego i nieeuropejskiego niewolnictwa, w szczególności wszelkiej ludności przedaryjskiej, oni przedstawiają cofanie się ludzkości! Te „narzędzia kultury” są hańbą człowieka i raczej podejrzeniem, przeciwdowodem względem „kultury” w ogóle! Może być zupełnie usprawiedliwionym, jeśli się kto nie może wyzbyć obawy przed płową bestią, tkwiącą na dnie wszelkich ras dostojnych, i ma się przed nią na baczności. Lecz któżby po stokroć nie wolał bać się, jeśli równocześnie podziwiać może, niż nie bać się, lecz przy tym nie móc się pozbyć bardziej odrażającego widoku nieudatności, zmniejszenia, zniedołężnienia, zatrucia? A czyż nie jest to naszym przekleństwem? Cóż sprawia dziś naszą niechęć ku „człowiekowi”? – bo człowiek nam dolega, to niewątpliwe. – Nie obawa; raczej to, że nie mamy już czego bać się w człowieku: że to robactwo „człowiek” na pierwszym jest planie i mrowi się; że „obłaskawiony człowiek”, ten nieuleczalnie mierny i przykry, nauczył się czuć siebie prawie celem i szczytem, najgłębszą myślą dziejów, „człowiekiem wyższym”: – co więcej, że ma pewne prawo czuć się takim, o ile w przerwach nadmiaru nieudatności, chorowitości, znużenia przeżycia, którym Europa dziś śmierdzieć poczyna, czuje się czymś przynajmniej względnie udatnym, przynajmniej jeszcze największe niebezpieczeństwo, bo widok ten nuży... Nie widzimy dziś nic, co chce się stać większym, przeczuwamy, że to wciąż jeszcze wstecz i wstecz iść będzie, w coraz większą rozcieńczoność, w coraz większą dobroduszność, roztropność, wygodę, mierność, obojętność, chińszczyznę, chrześcijańskość –człowiek, nie ma wątpliwości, stawać się będzie coraz „lepszym”... W tym właśnie tkwi grożące fatum Europy, – wraz z obawą przed człowiekiem postradaliśmy i miłość dla niego, cześć dla niego, nadzieje i chęć ku niemu.Widok człowieka już nuży – czymże dziś jest nihilizm, jeśli nie tym?... Znużyliśmy się człowiekiem...
– Jednak zawróćmy: problemat innego początku „dobra”, dobra, jak je wymyślił sobie człowiek, opanowany przez ressentiment domaga się skończenia. – Że jagnięta czują urazę do wielkich ptaków drapieżnych, to nie dziwota. Lecz to jeszcze nie powód, by brać za złe wielkim ptakom drapieżnym, że porywają małe jagnięta. A jeśli jagnięta mówią między sobą: „te ptaki drapieżne są złe; a jagnię, które tak małe, jak tylko być może, nie jest ptakiem drapieżnym, owszem jego przeciwieństwem, – nie miałożby być dobrym?”, to nie można takiemu postawieniu ideału nic zarzucić, jakkolwiekby ptaki drapieżne nieco szyderczo na to spoglądały i nawet mówiły sobie: „my do nich nie mamy urazy, do tych dobrych jagniąt, kochamy je nawet; nie ma nic smaczniejszego nad delikatne jagnię”. – Żądać od siły, by nie objawiała się jako siła, aby nie była chęcią przemożenia, chęcią obalenia, chęcią owładnięcia, pragnieniem wrogów i oporów i tryumfów, jest równie niedorzeczne, jak żądać od słabości, by objawiała się jako siła. Pewne quantum siły jest właśnie takim quantum popędu, woli, działania – co więcej, nie jest niczym innym, jak właśnie samym popędem, chceniem, działaniem, a inaczej zdawać się może tylko dzięki zwodniczości mowy, (i skamieniałym w niej zasadniczym błędom rozsądku), która wszelkie działanie rozumie jako uwarunkowane tym, co działa, „podmiotem”, i mylnie rozumie. Tak samo bowiem, jak lud oddziela błyskawicę od jej światła i to ostatnie uważa jako jej czynność, jako działanie podmiotu, który się zwie błyskawicą, tak oddziela moralność tłumu także siłę od zewnętrznych siły objawów, jak gdyby poza silnym istniał indyferentny substrat, któremu jest pozostawionym do woli objawiać siłę, lub też nie. Lecz nie ma takiego substratu; nie ma żadnego „istnienia” poza czynieniem, działaniem, stawaniem się. „Czyniciel” jest tylko zmyśleniem do czynienia dodanym – czynność jest wszystkim. Tłum zdwaja w gruncie rzeczy czynność, każąc błyskawicy świecić: jest to czyn – czyn. To samo zdarzenie stawia raz jako przyczynę, a potem jeszcze raz jako skutek tejże. Przyrodnicy nie czynią lepiej, mówiąc: „siła porusza, siła powoduje” itp. – cała wiedza nasza stoi jeszcze, mimo cały swój chłód, wyzbycie się uczucia, pod uwodnym czarem mowy i nie wyzbyła się jeszcze podrzuconych bękartów, „podmiotów” (atom jest, na przykład, takim podrzutkiem, to samo kantowska „rzecz sama w sobie”). Cóż za dziwota, gdy upośledzone, skrycie tlące uczucia, zemsta i nienawiść, wyzyskują dla siebie tę wiarę i rzeczywiście nawet żadnej wiary nie zachowują żarliwiej, niż tę, że jest pozostawionym woli silnego być słabym, a drapieżnemu ptakowi jagnięciem. Zyskują tym przecie wobec siebie samych prawo winienia ptaka drapieżnego, że jest ptakiem drapieżnym... Jeśli uciśnieni, upośledzeni, przemocą zgnębieni z mściwej chytrości swej bezsiły wmawiają w siebie: „pozwólcie nam być innymi, nie zaś tylko złymi, to jest i dobrymi! A dobrym jest każdy, kto nie działa przemocą, kto nikogo nie zadraśnie, nikogo nie zaczepi, nikomu nie odpłaci w odwecie, który zemstę Bogu przekazuje, który jak my trzyma się w ukryciu, który wszystkiemu złemu schodzi z drogi i mało w ogóle wymaga od życia, podobnie nam, cierpliwym, pokornym, sprawiedliwym” – to nie znaczy to, dla słuchających na zimno i bez uprzedzenia, właściwie nic innego, niż: „my słabi jesteśmy, niestety, słabi; dobrze jest, jeśli nie czynimy nic, do czego nie jesteśmy dość silni”. Lecz ten cierpki stan rzeczy, ta roztropność najniższego rzędu, którą owady nawet mają (przecie udają martwość, by nie „za wiele” czynić wobec wielkiego niebezpieczeństwa), przybrała dzięki owemu fałszerstwu i samoobłudzie bezsilny strój pełnej zaparcia się cichej wyczekującej cnoty, jak gdyby słabość słabego –to znaczy przecie jego istota, jego działalność,jegonieunikniona,nieodłącznarzeczywistość – byładobrowolnym wysiłkiem, czymś chcianym, czymś z wyboru, czynem, zasługą. Temu rodzajowi człowieka potrzeba wiary w obojętny, mający wolność wyboru „podmiot”, złożony z instynktu samozachowawczości, samopotwierdzenia, w którym każde kłamstwo uświęcać się zwykło. Podmiot (lub, by popularnie powiedzieć, dusza) był może dlatego dotychczas na ziemi najlepszą podwaliną wiary, że bezlikowi śmiertelnych, słabych i uciemiężonych wszelkiego rodzaju umożliwiał owo wzniosłe oszustwo samych siebie, wykładające nawet słabość jako wolność, a to że są tacy, nie inni, jako zasługę”.
Wielce się do tego zafałszowania rzeczywistości moralnej przyczynili, zdaniem filozofa, żydowscy przede wszystkim, kapłani. Kapłańska ocena wartości łatwo może się od rycersko-arystokratycznej odgałęzić i potem dalej rozwijać w jej przeciwieństwo. „W szczególności bodźcem do tego za każdym razem jest, jeśli kasta kapłańska i wojownicza zazdroszczą sobie wzajem i nie chcą się zgodzić z sobą na punkcie ceny. Założeniem rycersko-arystokratycznych ocen jest potężna cielesność, kwitnące, bogate, aż przelewne zdrowie, a zarazem to, co jest warunkiem ich utrzymania, więc wojna, przygody, łowy, taniec, igrzyska i w ogóle wszystko, w czym tkwi silna, swobodna, radosna czynność. Kapłańsko-dostojna ocena wartości ma – jak widzieliśmy – inne warunki: dosyć złe dla niej, jeśli o wojnę chodzi! Kapłani są, jak wiadomo, najgorszymi nieprzyjaciółmi – czemuż to? Bo są najbezsilniejsi. Z niemocy wyrasta w nich zawiść do potworności niepokojącej, do najwyższej duchowości i jadowitości. W historii świata najbardziej nienawidzili zawsze kapłani, nienawidzili zarazem najgenialniej. Wobec ducha kapłańskiej zemsty, wszelki inny duch nie wchodzi w rachubę. Dzieje ludzkie byłyby nazbyt głupią sprawą bez tego ducha, którego w nie tchnęli bezsilni.Weźmy w tej chwili największy przykład.Wszystko, co na ziemi przedsiębrano przeciwko „dostojnym”, „gwałcicielom”, „panom”, „dzierżycielom władzy”, nie warto słowa w porównaniu z tym, co przeciwko nim Żydzi zdziałali; Żydzi, ten naród kapłański, który na wrogach swoich i zwycięzcach umiał sobie zdobyć zadośćuczynienie ostatecznie tylko przez radykalną zmianę ich wartości, więc przez akt najbardziej duchowej zemsty. Tak jedynie przystało właśnie narodowi kapłańskiemu, narodowi najbardziej zaczajonej kapłańskiej mściwości. Żydzi to przeciwko arystokratycznemu zrównaniu wartości (dobry = dostojny = możny =piękny = szczęśliwy = Bogu miły) odważyli się na przewrót z przejmującą lękiem konsekwencjąizębamiotchłannejnienawiści(nienawiścibezsilnych)utrzymaligo, mianowicie, że „nędzni jedynie są dobrzy; biedni; bezsilni, niscy są jedynie dobrzy; cierpiący, niedostatni, chorzy, szkaradni są jedynie niewinni, jedynie błogosławieni, dla nich tylko jest zbawienie, – zaś wy, dostojni i gwałcicie na całą wieczność jesteście źli, okrutni, rozpustni, nienasyceni,bezbożni,wyteżnawiekibędzieciezgubieni,przeklęci,potępieni!” ... Wiadomo, kto wziął dziedzictwo tej żydowskiej przemiany wartości... Co się tyczy potwornej i ponad wszelką miarę złowieszczej inicjatywy, którą dali Żydzi tym najbardziej zasadniczym ze wszystkich wyzywów wojennych, to przypominam zdanie, które przy innej wypowiedziałem sposobności („Poza dobrem i złem”), że mianowicie ze zjawieniem Żydów zaczyna się bunt niewolników na polu moralności, ów bunt, który dwutysięczne ma za sobą dzieje i który dlatego jedynie usunął się nam dziś z przed oczu, bo – był zwycięski”...
W „Zmierzchu bożyszcz” F. Nietzsche wyakcentował biologiczne i socjalne aspekty dotyczące kreowania nowej rasy ludzi, ludzi prawdziwych, czyli nadludzi. Ukazywał też zasadnicze przeciwieństwo wzajemne rasowego ducha Aryjczyków a Semitów. Pisał: „Weźmy przypadek tak zwanego morału, przypadek hodowli określonej rasy i odmiany. Najwiekopomniejszym przykładem jest morał indyjski, podniesiony jako „prawo Manu” do godności religii. Postawiono tu sobie za zadanie wyhodować naraz aż cztery rasy: kapłańską, rycerską, kupiecką, rolniczą, oraz rasę służebną, sudrów. Snadź nie jesteśmy tu wśród poskramiaczydzikichzwierząt:sam pomysł takiej hodowlikaże przypuszczaćstokroć łagodniejszą i rozumniejszą odmianę człowieka. Oddychamy swobodniej, wchodząc z zakażonego, więziennego chrześcijańskiego powietrza w ten świat zdrowszy, górniejszy, przestrzenniejszy. Jakżeż marnie przedstawia się, „Nowy Testament” w porównaniu z księgami Manu, jak trąci niemile! – Jednakże i ten ustrój musiał być straszliwym, – tym razem nie w walce z bestią, lecz ze swym pojęciem sprzecznym, z człowiekiem niehodowanym, człowiekiem-mieszańcem,zparią.Iznów jedynymśrodkiem,bystałsięsłabym, nieszkodliwym, było, uczynić go chorym, – była to walka  z „czernią”. Snadź nic tak nie razi uczuć naszych, jak te właśnie przepisy indyjskiego morału. Trzeci, na przykład, edykt o „nieczystych jarzynach” (Avadana Sastra l) postanawia, iż jedynym pożywieniem, dozwolonym pariom, ma być czosnek i cebula, ponieważ pismo święte zabrania im zboża, owoców ziarnistych, wody i ognia. Tenże sam edykt obwieszcza, że nie wolno im czerpać wody z rzek, źródeł i stawów, lecz tylko z odpływów bagiennych i zagłębień  utworzonych przez stopy zwierzęce. Również nie wolno im myć się i prać swej bielizny, gdyż wodą, którą przyznano im z łaski, winni zaspokajać tylko pragnienie. Wreszcie zakazano kobietom z kasty sudrów pomagać kobietom pariom przy połogu, tudzież w szczególności tym ostatnim, pomagać sobie wzajem... – Niedługo trzeba było czekać na wyniki takich przepisów sanitarnych: nastały zabójcze zarazy, ohydne choroby płciowe, które wywołały znów „prawo noża”, nakazujące obrzezanie dzieci płci męskiej i wycinanie mniejszych warg wstydliwych dzieciom pici żeńskiej. – Manu sam powiada: „pariowie są owocem cudzołóstwa, kazirodztwa i występku” (– to ostatnie jest koniecznym następstwem pojęcia hodowli). „Odzieniem ich niechaj będą łachmany zwleczone z trupów, naczyniami skorupy z garnków, ozdobą stare żelaziwo, służbą bożą modlitwa do złych duchów; niechaj błąkają się nieustannie z miejsca na miejsce. Nie wolno im pisać od strony lewej ku prawej i przy pisaniu posługiwać się prawicą: użycie tejże oraz pisanie od ręki lewej ku prawej przysługuje jeno ludziom cnotliwym, ludziom rasowym”. –
Zarządzenia te są nader pouczające: dają nam sposobność zapoznania się z aryjską humanitarnością, całkiem czystą, całkiem pierwotną, – przekonywamy się, iż pojęcie „czysta krew” tworzy zasadniczą sprzeczność do pojęć łagodnych. Z drugiej zaś strony uświadamiamy sobie, w którym to ludzie zakorzeniła się wiekuista nienawiść, nienawiść panów, do tej „humanitarności”, gdzie przetworzyła się w religię, w geniusz... Z tego punktu widzenia są Ewangelie dokumentem pierwszorzędnym; jeszcze więcej Księgi Henocha: – Chrześcijaństwo, ta na pniu żydowskim wybujała i jeno na nim zrozumiała latorośl, stanowi ruch skierowany przeciw wszelkiemu morałowi hodowli, rasy, przywileju: – jest to religia par excellence antyaryjska: chrześcijaństwo, to odwrócenie wszystkich wartości aryjskich, to zwycięstwo wartości pariów, to ewangelia głoszona ubogim i poniżonym, to powszechny rokosz wszystkiego zdeptanego, nędznego, chybionego, nieszczęsnego przeciwko »rasie«, – to wiekuista nienawiść pariów przedzierżgnięta w religię miłości”...
W ogóle F. Nietzsche uważał, iż kultura, struktury psychiczne i językowe, mentalność – wszystko jest warunkowane rasowo, które to podejście, jak wiemy, było w intelektualnej tradycji niemieckiej mocno zakorzenione. W pracy „Poza dobrem i złem”wywodził: Myślenie jest w rzeczywistości o wiele mniej odkrywaniem,niźli zapoznawaniem się na nowo,przypominaniem,nawrotemipowrotemdojakiegośdalekiegopraodwiecznego zbornego bytowania duszy, z którego wyrosły ongi owe pojęcia – filozofowanie jest zatem do pewnego stopnia rodzajem atawizmu najwyższego rzędu. Dziwne podobieństworodzinnewszelkiego filozofowaniaindyjskiego,greckiego,niemieckiego dośćprosto siętłumaczy. Tamwłaśnie,gdzieistniejepowinowactwojęzykowe,wprost uniknąć niepodobna, by dzięki wspólnej filozofii gramatyki – mniemam, dzięki nieświadomemu władaniu i kierownictwu jednakich funkcji gramatycznych –nie było wszystko przygotowane z góry do jednakowego rozwoju oraz następstwa systemów filozoficznych: tak samo, jak do jakowychś innych możliwości wytłumaczenia świata droga zda się jak gdyby zamknięta. Filozofowie z grupy językowej uralsko-ałtajskiej (gdzie pojęcie subiektu jest najgorzej rozwinięte) nader prawdopodobnie patrzą „na świat” inaczej i na innych znajdują się torach niźli Indogermanowie i Muzułmanie; wpływ określonych funkcji gramatycznych jest w ostatnim rozrachunku wpływem fizjologicznego „wartościowania” tudzież warunków rasowych. (...) Najtrudniejszym do przełożenia z jednego języka na drugi jest tempo stylu tegoż języka: ile że ma on uzasadnienie w charakterze rasy, fizjologiczniej mówiąc, w zwyczajnym tempie jej przemiany materii.
Także te idee, a szczególnie przekonanie o rozkładowej roli żydostwa w życiu państw aryjskich i o konieczności wykastrowania wszystkich Żydów, aby nie zaśmiecały swymi genami funduszu rozrodczego ludzkości, znalazły niejednego zwolennika w Niemczech, Rosji, całej Europie i obu Amerykach.
Trudno zresztą powiedzieć, kto pierwszy w piśmiennictwie europejskim wysunął tę ideę, że chrześcijaństwo stanowi dywersyjną doktrynę żydowską, mającą na celu osłabienie i rozkład moralny ludzkości z tym, by ułatwić Izraelowi (Yesroelowi) zapanowanie nad światem. Z całą pewnością ten pomysł mógł być bliski m.in. Arthurowi Schopenhauerowi, młodoheglistom niemieckim, Ernestowi Renanowi, a w XX wieku zupełnie oficjalnie głosili ją narodowi socjaliści niemieccy i inni. Nie wykluczone jednak, że ta interpretacja mogła się zrodzić wśród intelektualistów żydowskich. Najbardziej bowiem wykończoną wersję tego pomysłu przedstawił żydowski nacjonalistyczny publicysta i pisarz polityczny Marcus Eli Ravage, człowiek o rzadko spotykanej erudycji i niepospolitej kulturze intelektualnej. Ten znakomity mistrz pióra i myśli urodził się 25 czerwca 1884 roku w Rumunii z matki Belli Rosenthal i ojca Judy Revici. W 1900 roku wyemigrował do USA i zmienił nazwisko na bardziej z anglosaska brzmiące „Ravage”. (Żydzi przepadają za taką mimikrą). Studiował na uniwersytetach w Illinois, Missouri i New York, gdzie się doktoryzował. Ożenił się z pochodzącą z Francji rodaczką Joanne Louise Martin. Spod jego pióra wyszedł szereg interesujących publikacji w języku angielskim: The Jew Pays, The Mylady of Europe, The Story of Teaport Dome, Five Men of Frankfurt, The Story of Rothschild i in. Niektóre książki były tłumaczone na szereg języków europejskich.
W 1928 roku Marcus Eli Ravage opublikował dwa intrygujące opracowania: „Istotne oskarżenie przeciwko Żydom” oraz „Apostoł pogan”. Treść tych tekstów jest przez niektórych interpretowana jako wyjątkowo perfidna dywersja antychrześcijańska, przez innych jednak jako butna apologia żydowskiej mądrości i dalekowzroczności, a jeszcze przez innych jako wyjątkowo rzetelna analiza z pogranicza religioznawstwa i historii kultury duchowej.
 W niezwykłym dziele Fryderyka Nietzschego „Also sprach Zaratustra” czytamy: „Kiedyś – zdaje się, że było to w Pierwszym Roku Odkupienia, rzekła Sybilla pijana nie z wina: „Biada nam, teraz wszystko pójdzie na opak. Upadek widzę ja. Nigdy świat nie upadł tak nisko. Rzym nierządnicą stał się i budą nierządnic. Rzymski Cesarz poniżył się do rzędu bydlęcia, Bóg nawet stał się Żydem”... Według  Ravage’a  cała awantura miała  się  zacząć  pół tysiąca lat przed Jezusem z Nazaretu. Wówczas to bowiem Żydzi utracili własne państwo, którego później już właściwie nie odzyskali, mimo przejściowych sukcesów Machabeuszów. Przełomową datą w ich dziejach był rok 65 przed Chrystusem, kiedy to do Palestyny wkroczył Pompejusz, wezwany przez Żydów na rozjemcę w sporze między dwoma braćmi roszczącymi sobie pretensje do tronu. Pompejusz jednego z braci przepędził, a drugiemu narzucił godność arcykapłańską. Gdy Żydzi niezadowoleni z tych zarządzeń, zmierzających najwyraźniej do zlikwidowania resztek ich niepodległości, buntowali się i żądali króla, Pompejusz dał im go, ale według własnego wyboru. Z królikiem, kreaturą rzymską, wkroczyła do kraju obca armia i administracja, a z nią kultura i cywilizacja greko-rzymska: obrazy i rzeźby, dramat grecki, gladiatorzy, sport uprawiany nago, łaźnie, hetery itp.
Zwyczaje Greko-Rzymian Żydzi uważali za ciężką zniewagę nakazów Jehowy, jakkolwiek poganie nie narzucali im swoich urządzeń. Jeszcze większy gniew budzili w nich poborcy ceł i podatków,   których  nigdy  nikomu  nie  chcieli  płacić.   Przede wszystkim zaś pragnęli mieć króla z żydowskiej rasy i żydowskiego domu panującego.
Dochodziło więc do buntów. Wśród spisków i walk ożywała dawna wiara w mesjasza, męża przez Boga zesłanego, który miał wybawić naród spod obcego jarzma i uczynić go pierwszym narodem świata. Nie brakło też takich, co do tej godności rościli pretensje. Niejaki Judasz rozpętał w Galilei straszliwe powstanie, wspierane gorąco przez ludność. Nad brzegami Jordanu działał Jan Chrzciciel, znany później z ewangelii. Zastąpił go mąż z północnej części kraju, który się zwał Jezus z Nazaretu.Wszyscy trzej posługiwali się tym samym hasłem: „czasy się wypełniły”, co znaczyło, że nastał czas zrzucić jarzmo obrzydliwych pogan. Wszyscy trzej pochwyceni, ukarani zostali śmiercią: Jan zginął pod mieczem kata, dwaj inni na krzyżu.
Według Ravage’a nie ulega wątpliwości, że Jezus był, niezależnie od zaletintelektualno-moralnych, gorącym patriotą żydowskim, który chciałwyzwolić ojczyznę z jarzma obcych ciemiężców. Są nawet poszlaki, żepretendował do korony królewskiej. On, lub jego biografowie, wywodząrodowód Jezusa od króla Dawida. Jednakże sprawa jego ojcostwa nie jestjasno postawiona w ewangeliach. Ci sami pisarze, którzy pochodzenie Józefa,męża jego matki, wyprowadzają od Dawida, opowiadają o Jezusie jakosynu Jehowy, dodają jednak, że Józef nie był jego ojcem.
Jakimi drogami chciał Jezus wyzwolić swój naród? Na podstawie ewangelii niełatwo odpowiedzieć na to pytanie. Pewne wypowiedzi, na przykład „nie przyniosłem  pokój na ziemię, ale miecz” wskazują na to, że myślał przynajmniej początkowo o drodze orężnej. W każdym razie w późniejszej swej działalności zmienił program. Prawdopodobnie uświadomił sobie beznadziejność orężnej walki z Rzymianami. Wówczas swój talent krasomówczy i wielką popularność wśród ludu obrócił w innym kierunku. Począł głosić pewien prymitywny socjalizm i pacyfizm. Od tej jednak chwili kapłani i patrioci, rekrutujący się prawie wyłącznie z ludzi związanych bezpośrednio z świątynią, stali się jego najzawziętszymi wrogami. Koło zwolenników Jezusa zacieśniło się do ubogich, robotników i niewolników. Patrioci żydowscy, straciwszy wiarę w posłannictwo narodowe Jezusa, a z drugiej strony, czując się zagrożonymi ruchem socjalnym, wznieconym przez niego wśród dołów społecznych, porozumieli się z najeźdźcami, oskarżając go wobec nich, że chce być królem żydowskim; wobec Żydów zaś zarzucali mu, że zamierza zmienić prawo mojżeszowe. Rezultatem były dwa wyroki śmierci wydane na Jezusa: jeden przez kapłanów Izraela za „bluźnierstwo”, drugi przez prokuratora rzymskiego pod naciskiem tychże Żydów. Poniósł też okrutną śmierć na krzyżu jako ciężki zbrodniarz.
Po śmierci Jezusa jego adherenci, przeważnie niewolnicy i wyrobnicy, złączyli się w swym smutku w związek braterski złożony z niezdolnych do oporu pacyfistów. Na konspiracyjnych zebraniach wspominali swego ukrzyżowanego przywódcę i żyli w komunistycznej wspólności dóbr. Ideową podstawą ich życia stała się jedna z mów Jezusa, zwana powszechnie kazaniem na górze. Skierowaną ona była w pierwszym rzędzie do prostego ludu.
Wyzyskiwanym i prześladowanym na tej ziemi przyrzekała szczęście z tamtej strony grobu. Nędzę i słabość wynosiła do godności cnoty. Ludziom pozbawionym widoków lepszej przyszłości nakazywała nie troszczyć się o dzień jutrzejszy. Tych, którzy cierpieli krzywdę i niesprawiedliwość, pouczała, by nie płacili za zło złem, lecz modlitwą i miłością. Ludziom skazanym na dożywotnią biedę i trud, stawiała przed oczy zacność ubóstwa. Słabi, wzgardzeni, wydziedziczeni, zdeptani w tym życiu mieli stać się wybranymi i przyjaciółmi bożymi w życiu przyszłym. Po ziemsku usposobieni, wyniośli, bogacze, możni, mieli drogę do nieba zamkniętą.
Owocem działalności Jezusa była więc nowa sekta żydowska pozbawiona siły i wpływów, jedna z wielu, w które obfitował ten zakątek świata. Pod względem socjalnym sekta miała charakter wybitnie komunistyczny. Oni sami nazywali siebie ebionim, ebionici, ubodzy. Swej wiary nie uważali za nową religię. Wyznawcami prawa mojżeszowego się urodzili i takimi chcieli pozostać. Nauki mistrza miały dla nich charakter nie filozoficzno-teologiczny, ale socjalny i etyczny, były regulatorem praktycznego życia. Chrześcijanie naszych czasów pytają często naiwnie, dlaczego Żydzi nie przyjęli Jezusa i jego nauki. Ravage odpowiada im (niezgodnie zresztą z prawdą), że przez długi czas właśnie wyłącznie Żydzi byli wyznawcami Jezusa i jego nauki. Równie naiwnym byłoby dziwić się, dlaczego nie wszyscy Żydzi garnęli się do szeregów ebionitów. Znaczyłoby to tyle, co oczekiwać, że wszyscy chrześcijanie staną się wyznawcami jednej z pokrewnych sekt: katolickiej, kalwińskiej, protestanckiej lub innej.
W czasach normalnych nie zwracano by uwagi na nędzarzy, jakimi byli ebionici. Tym bardziej, że rekrutowali się oni wyłącznie z niewolników i wyrobników. Ale wśród walki z przeciwnikiem we własnym kraju nieżyciowy światopogląd zwolenników Jezusa przybierał kształt niebezpieczny. Była to przecie religia rozczarowania, rezygnacji i defetyzmu. Groziło niebezpieczeństwo, że w razie tolerowania sekty pacyfistów i zrezygnowanych moralnie obrońców ojczyzny na wypadek wojny ulegnie ta ostatnia podminowaniu. Wszystkim zabraknie serca do walki. Owe błogosławieństwa Jezusa dla pokój czyniących, owo nadstawienie drugiego policzka bijącym, zalecone przez mistrza, podobnie jak ciągłe ustępowanie i miłowanie nieprzyjaciół, to wszystko wyglądało na chęć podkopywania w momentach kryzysu siły odpornej narodu i ułatwienia w ten sposób wrogowi zwycięstwa.
Nic dziwnego, że władze żydowskie rozpoczęły prześladowania Ebionim. Rozpędzano ich zebrania, aresztowano przywódców, potępiano nauki. Zdawało się, że sekta zniknie z oblicza ziemi. Niespodziewanie jednak zaszły wypadki, które nadały sprawie zupełnie inny bieg. Najbardziej zawziętym wrogiem sekty jezusowej był Saul, z zawodu tkacz. Pochodził z Tarsu w Cylicji, gdzie otrzaskał się nieco z kulturą grecką. Pogardzał on nową nauką z powodu jej obcości w stosunku do życia i świata. Jako patriotycznie usposobiony Żyd obawiał się jej ujemnego wpływu na sprawę narodową. Władze żydowskie, biorąc pod uwagę jego obycie w świecie i znajomość języków, postawiły go na czele organizacji, której powierzono stłumienie komunistyczno-pacyfistycznej sekty.
Pewnego dnia, gdy Saul był w drodze do Damaszku, by tam uwięzić grupę sekciarzy, wpadł na pomysł, któremu Europa zawdzięcza „dobrodziejstwo” chrystianizmu. Według opowiadań Dziejów Apostolskich miał wizję. W gruncie rzeczy były to dwie wizje. Przede wszystkim jasnym mu się stało, że drobny naród żydowski nie zdoła w zbrojnym starciu zmóc największej potęgi militarnej ówczesnego świata. Co ważniejsze, pojął nagle, że wiara owych włóczęgów, którą dotychczas zwalczał, może być przekutą na nieodpartą broń przeciwko straszliwemu nieprzyjacielowi. Pacyfizm, ślepe posłuszeństwo, niewolnicza pokora, rezygnacja i miłość były niebezpieczną rzeczą nie tylko we własnym kraju: rozszerzone wśród nieprzyjacielskich legionów, „ideały” te zdolne będą do podkopania ich męskiej karności i – w konsekwencji – do zapewnienia Żydom ostatecznego zwycięstwa. Innymi słowy, Saul, tkacz z Tarsu, był najprawdopodobniej pierwszym człowiekiem, który odkrył możliwość prowadzenia wojny za pomocą propagandy;  zrozumiał,  że  pacyfistów  trzeba  ze  wszech  miar  wspierać  -  o  ile  znajdują  się  w  obozie  przeciwnika.
Wielkie było osłupienie i przyjaciół i tych, którzy mieli być uwięzieni, gdy Saul po przybyciu do Damaszku oświadczył im, że przyjmuje wiarę Ebionim i wstępuje do ich związku. Niemniej zaskoczeni byli Mędrcy Syjonu, kiedy Saul po powrocie do stolicy przedłożył im swój plan. Po długich rozprawach i dociekaniach plan Saula, który teraz przezywał się z rzymska Pawłem, został przyjęty. Większe trudności powstały z chwilą, gdy nowy apostoł zapoznał ze swym projektem przywódców chrześcijan w Jerozolimie. Tym pacyfistom i zrezygnowanym minimalistom obce były pobudki, którymi kierował się Paweł. Obawiali się nadto, że porzucenie wielu dawnych zwyczajów żydowskich, co było koniecznym w celu pozyskania dla wiary nie-Żydów, da w wyniku połowicznie nawróconych i osłabi surowość dyscypliny sekciarskiej. Jednak Paweł potrafił rozwiać ich wątpliwości. W ten sposób poczęła się szerzyć w pogańskich krajach Zachodu całkowicie nowa, orientalna religia.
Pomysł zresztą, aby zniszczyć przeciwnika przez wszczepienie mu do umysłu tych czy innych zgubnych idei, zrodził się już w zamierzchłych czasach w głowach magów Bliskiego Wschodu, zwłaszcza w Persji. Jednak próba podbicia świata przez szerzenie zoroastryzmu zakończyła się dla Persów fatalnie – prawdopodobnie dlatego, że wcześniej Zaratustra zdążył dogłębnie „zewangelizować” samo perskie społeczeństwo.
Kiedy w podbitym przez Rzymian Izraelu strzępy idei zoroastryzmu rozwinęły się w paraliżujące instynkt samozachowawczy człowieka chrześcijaństwo, elity żydowskie stanęły wobec konieczności wytępienia zgubnej idei pod groźbą zaniku narodu. Jednak próby tępienia chrześcijaństwa rozniecały tylko tę zarazę, a opracowana przez współczesnego Jezusowi Hillela (ze stronnictwa Faryzeuszów) wykładnia Tory, właściwa dla ówczesnej sytuacji Żydów, nie trafiała do gustu zniechęconego ludu. Pamiętny klęski Dariusza w wyprawie przeciwko Scytom arcykapłan Gamaliel poucza wyznaczonego przez Sanhedryn do wytępienia chrześcijaństwa Szawła o możliwościach wojny ideologicznej. Rodzi się idea „Idźcie inauczajcie wszystkie narody”. A wobec nawróconych Gamaliel ma taką już receptę: „Czy ty nie widzisz, że oni się sami wynoszą do Królestwa Niebieskiego, a nam Ziemia zostaje za darmo”.
Strategiczny plan Pawła udał się aż zadobrze. Zręcznie dostosowana przez niego nauka przyciągnęła zwolenników szybciej niż się spodziewał, a może nawet, niż sobie tego życzył. Pamiętać należy, że plan Pawła miał służyć początkowo celom wyłącznie obronnym. Nie szło mu o powszechną ewangelizację. Oczekiwał tylko, że za pomocą propagandy pacyfizmu i miłości podkopie u wrogów ich moc wewnętrzną i dyscyplinę bojową. Po osiągnięciu tego celu i zniknięciu garnizonów rzymskich z Palestyny gotów był do zawieszenia broni. Stało się jednak inaczej. Niewolnicy, proletariusze, wydziedziczeni z olbrzymiego imperium znajdowali w przykrojonej przez Pawła nauce chrześcijańskiej wiele pociechy.
Wynikiem tego nieoczekiwanego powodzenia było to, że nieprzyjacielowi otworzyły się oczy. Od dowódców armii rzymskich na Wschodzie dochodziły do władz centralnych alarmujące sprawozdania, wskazujące na zanikanie karności w wojsku. W Rzymie zorientowano się co do pochodzenia i charakteru agitacji. I jak jastrząb na swą zdobycz, tak rzuciły się legiony rzymskie na Palestynę i po czterech latach krwawych zmagań zniszczyły gniazdo spiskowców, a przynajmniej tak im się zdawało.
Historycy owych czasów nie pozostawiają wątpliwości co do zamiarów Rzymu. Opowiadają, że Neron wysłał na Wschód Wespazjana, a później Tytusa z wyraźnym rozkazem zniszczenia Palestyny, a jednocześnie i chrześcijaństwa. Rzymianie bowiem widzieli w chrześcijaństwie nie co innego jak zorganizowane teoretyczne żydostwo, pogląd, który, zdaniem Ravage’a, nie był zbyt dalekim od rzeczywistości. Jeżeli jednak chodzi o plan Nerona, to został on wykonany tylko w połowie: Palestyna uległa całkowitemu zniszczeniu i odtąd pozostała ruiną polityczną do XX wieku;chrześcijaństwo natomiast wyszło z opresji nie tylko cało, ale – wygląda to na paradoks – zagłada Palestyny zdecydowała o jego rozroście. Jak to się stało?
Jak wyżej wspomniano, taktyka Pawła zmierzała początkowo jedynie do zastraszenia Rzymian, podobnie jak kiedyś plagi Mojżesza wobec faraonów egipskich. Przystąpił on do dzieła ostrożnie i bez pośpiechu, i bynajmniej nie miał zamiaru drażnić potężnego przeciwnika. Gdy jednak żydostwo nic już do stracenia nie miało, Paweł zagrał va banque i poniósł bakcyl rozkładu w kraj nieprzyjaciela. Jego celem było upokorzyć Rzym, jak Rzym upokorzył Jerozolimę i zniszczyć go, jak on zniszczył Judeę.
Gdyby kogo pisma Pawła nie przekonywały co do istotnych pobudek i celów jego działalności – wnioskuje dalej Ravage – niech zwróci uwagę na towarzysza jego Jana, który nie kładł sobie klamki na usta. Paweł, działając wśród Greko-Rzymian, lub z murów więziennych, w których latami przesiadywał, zmuszony był posługiwać się alegoriami i aluzjami, zręcznie osłoniętymi, aby móc przeszmuglować swoje zasadnicze idee. Jan, przebywając wśród niezadowolonych Azjatów, i do nich się zwracając mógł sobie pozwolić na luksus otwartości. W każdym razie jego „Apokalipsa”maluje nam całkiem dokładnie charakter olbrzymiego spisku. Nawiasem mówiąc oficjalne kościoły chrześcijańskie nie znalazły dotychczas klucza do odcyfrowania „Apokalipsy”. Kościół katolicki twierdzi,że elukubracje Jana znajdą wytłumaczenie w przyszłości na podstawie specjalnego, nowego objawienia, którego się bliżej nie precyzuje.Ale to tylko wybieg.
W ujęciu Ravage’a Apokalipsa przestaje być sfinksem. Zaciekła nienawiść, z jaką Jan rozpisuje się o „Babilonie” (Rzymie) i jego mieszkańcach jest całkowicie zrozumiała. Babilon „Apokalipsy”to miasto wielkie, które panuje nad królami ziemi”, niejako współczesny Nowy Jork. Aluzja do Rzymu była jednak zupełnie przejrzysta. W ówczesnych czasach poza Rzymem nie było innego miasta, co by panowało nad królami ziemi. Ów Rzym – Babilon przedstawiony jest w Apokalipsie jako niewiasta lubieżna i okrutna, która pije krew świętych (tj. Żydów i chrześcijan), jako tyran panujący „nad ludami, pokoleniami, narodami i językami”. Nagle ukazuje się anioł i woła: „Babilon, wielki Babilon upadł, upadł”. Następuje orgiastyczny opis zniszczenia. Ustał ruch, komunikacja, żegluga, handel. Sztuka i muzyka, głos oblubieńca i oblubienicy ścichły. Ciemność i spustoszenie pokryły wszystko grobowym całunem. A pobożni chrześcijanie jako zwycięzcy broczą we krwi aż po wędzidła swych koni. „Radujcie się ponad nimi niebo i ziemia i wy święci apostołowie i prorocy, albowiem pomścił się Bóg na nich z powodu was”.
A jakiż był cel ostateczny tego chaosu i zniszczenia? Jan nie jest milczkiem i mówi wszystko. Kończy swe proroctwo wizją wspaniałości nowej tj. odnowionej Jerozolimy. Nie jest to jakiś gród na Marsie, ani symbol grodu, ale prawdziwe, namacalne Jeruzalem, stolica wielkiego królestwa żydowskiego, obejmującego „dwanaście pokoleń dzieci Izraela”. Czyż można napisać wyraźniej?
Żadna cywilizacja nie mogłaby trwale opierać się takiemu naporowi. Około roku dwusetnego wysiłki Pawła, Jana i ich następców poczyniły tak wielkie spustoszenie wśród wszystkich klas społeczeństwa, że chrześcijaństwo poczęło wypierać inne kulty cesarstwa. Tymczasem – jak przewidział Paweł – siła moralna i karność społeczeństwa uległy tak wielkiemu załamaniu, że wartość legionów rzymskich, będących niegdyś postrachem całego świata i kręgosłupem zachodniej kultury, malała coraz bardziej, coraz mniej dając odporu barbarzyńskim intruzom. Dotychczas Rzym niósł zagładę większym nawet od siebie potęgom (Kartagina). Teraz nie mógł powstrzymać niewielkich, źle uzbrojonych i o strategii pojęcia nie mających, lecz wojowniczych i odważnych, watah germańskich. Bakcyl działał powoli, ale dokładnie. Najmędrsi spośród sterników nawy państwowej olbrzymiego imperium zdawali sobie z tego sprawę, gdzie leży źródło zarazy i starali się je zatamować, wydając dekrety przeciw chrześcijaństwu. Wysiłki ich jednak nie dały pożądanych wyników. Cesarze „prześladujący” chrześcijan jak Trajan, Hadrian, Marek Aureliusz, Dacjuszi Dioklecjan, należeli do najlepszych i najdzielniejszych, ale i oni nie mogli dać rady tej epidemii.
W roku 326 cesarz Konstantyn przyjął chrześcijaństwo i ogłosił je religią panującą. Jak świadczą jego dalsze rządy, uczynił to nie z przekonania, ale wiedziony nadzieją, że w ten sposób opanuje tajemniczą chorobę. Ale już było za późno. Po nim cesarz Julian wrócił do polityki represji. Lecz ani ustępstwa, ani represje nie skutkowały. Rzymski aparat państwowy zmurszał zupełnie pod wpływem propagandy z Palestyny. W niespełna cztery wieki po wizji Pawła państwo rzymskie legło w gruzach, a z nim cywilizacja europejska, aryjska.
Uprzedzając ataki sceptyków, Ravage wskazuje na angielskiego historyka Gibbona, który 150 lat temu w dziele The Decline and Fall of the Roman Empirewyciągnął kota z worka. „Gibbon – pisze Ravage – nie był klechą patrolującym historię, nie próbował wyjaśnić sobie końca wielkiej epoki w ten sposób, że wymyślił idiotyczny nonsens o występkach izwyrodnieniu Rzymu, o moralnym upadku i rozkładzie życia religijnego w imperium, które znajdowało się właśnie u szczytu jednego z najświetniejszych okresów swego istnienia. Jakże by zresztą mógł tak myśleć? Żył on w epoce augustowskiej Londynu, który mimo osiemnastu z górą wieków, jakie upłynęły od chwili „odkupienia” Anglików i ludzkości – w swojej wyrafinowanej niemoralności, był tak dokładnym wizerunkiem Rzymu Augustów, na jaki tylko zdobyć się mogli mieszkańcy Albionu. Nie, Gibbon był świadomym rasowo Aryjczykiem i wielbicielem kultury pogańskiego Zachodu, jak również dziejopisarzem z otwartymi oczyma i rozumem w głowie. Nietrudno mu było wskazać na ognisko rozkładu i spustoszenia gigantycznego gmachu kultury starożytnej. Chrześcijaństwo, to jest prawo dane na górze Synaj i słowo boże wyszłe z Jerozolimy, przedstawił jako główną przyczynę zagłady Rzymu i wszystkich kulturalnych wartości, które łączą się z tym miastem.
Ale Gibbon nie poszedł dostatecznie daleko. Urodził się on i umarł na sto lat przed wynalezieniem naukowego antysemityzmu. Elementu świadomego planowania nie brał pod uwagę. Widział obcą, ze Wschodu przychodzącą, szybko rozszerzającą się wiarę, która sobie zdobyła kraje Zachodu. Nigdy mu jednak nie przyszło na myśl, że cały plan odkupienia miał służyć specjalnie celowi zagłady. Fakty atoli są tak oczywiste, że mówią same za siebie.
 ***

Krok dalszy, na który nie zdobył się Gibbon, zrobił więc sam Ravage. I uderzył w ton triumfu. Polscy narodowcy  -  zaznacza L. Ziemicki  -   przyjmujący za swoje i swego narodu ideały doktrynę  owej makabrycznej organizacji, co rozsadziła wielką epokę cywilizacyjną, nic w zamian nie dając,  winni wyuczyć się na pamięć hymnu samochwalczego Ravage’a, hymnu żydowskiego triumfu i powtarzać go dzień w dzień aż do skutku, to jest aż do uświadomienia sobie, jak iluzorycznym, śmiesznym, jałowym i beznadziejnym jest ich „nacjonalizm”, dopóki wypełnia go treść semicka,   obca z pochodzenia  i  istoty, międzynarodowa i rozkładowa w działaniu
 Ravage zwraca się do wszystkich chrześcijan w następujący sposób: „Pomawiacie nas o wzniecenie rewolucji w Moskwie. Przypuśćmy, że to prawda. I cóż z tego? W porównaniu z tym, czego dokonał Żyd Paweł z Tarsu w Rzymie, rosyjska rewolucja wygląda na awanturę uliczną...Robicie wiele hałasu z powodu nieprzyzwoitych wpływów Żydów na wasze teatry i kina. Pięknie. Zgódźmy się na to, że wasze skargi są uzasadnione. Ale cóż to znaczy w porównaniu z naszym przemożnym wpływem na wasze kościoły, wasze szkoły, wasze ustawodawstwo i wasze rządy, a nawet na najskrytsze poruszania waszych myśli?... Co za sens tracić słowa na rozprawy o rzekomej kontroli waszej opinii publicznej ze strony żydowskich finansistów, dziennikarzy i magnatów filmowych, jeżeli z równą słusznością możecie oskarżyć nas o kierowanie całą waszą  cywilizacją   za pomocą żydowskiej ewangelii?
Powiedźcie okiem po przeszłości waszej, aby zobaczyć co się właściwie stało. Przed dziewiętnastu wiekami byliście niezepsutą beztroską pogańską rasą. Czciliście wielu bogów i bogiń, duchów powietrza i wartkich strumieni i dalekich borów. Bez zarumienienia, owszem z pychą spoglądaliście na wspaniałość swoich obnażonych ciał. Rzeźbiliście wizerunki swoich bogów i swojej uwodzicielskiej ludzkiej postaci. Podobało się wam pole bitwy i pole wyścigów. Wojna i niewolnictwo były silnie utrwalonymi urządzeniami w waszych organizacjach państwowych. Uwijaliście się na świeżym powietrzu, po stokach gór i dnach dolin, przemyśliwaliście o dziwach i tajemnicach życia i kładliście kamień węgielny pod filozofię i nauki przyrodnicze. Waszą własnością była szlachetna, zmysłowa kultura, niesfałszowana subtelnościami społecznej świadomości i sentymentalnych dociekań na temat równości ludzi. Kto wie, jak wielkie i wzniosłe przeznaczenie stało by się było udziałem waszym, gdybyśmy byli pozostawili was sobie samym...
Ale my nie pozostawiliśmy was samych. Wzięliśmy was w swoje ręce i obaliliśmy piękny i wzniosły gmach, któryście zbudowali. Zmieniliśmy cały przebieg waszych dziejów. Nałożyliśmy wam swoje jarzmo tak dobrze, że żadna z waszych potęg nie ujarzmiła nigdy Afryki lub Azji w podobnym stopniu…   Zrobiliśmy z was powolnych, nieświadomych nosicieli naszego posłannictwa po całym świecie, wśród dzikich ludów ziemi i niezliczonych jeszcze nienarodzonych pokoleń. Bez pełnego zrozumienia tego, cośmy z was uczynili, staliście się głównymi pośrednikami tradycji naszej rasy, nieśliście naszą ewangelię w nieodkryte dotąd części świata.
Nasze obyczaje plemienne stały się trzonem waszego prawa obyczajowego. Nasze prawa plemienne dostarczyły materiału pod fundamenty wszystkich waszych wzniosłych konstytucji i systemów prawnych. Nasze legendy i podania ludowe stały się świętymi opowieściami, o których tajemniczym głosem szeptacie waszym, uważnie słuchającym dziatkom. Wasze śpiewniki i modlitewniki są przepełnione tworami naszych poetów. Nasze narodowe dzieje stały się niezbędną częścią nauki, której udzielają wam wasi pasterze, księża i nauczyciele. Nasi królowie, nasi prorocy i nasi wojownicy są waszymi postaciami bohaterskimi. Nasz dawniejszy kraik stał się waszą ziemią świętą. Nasza narodowa literatura i  mitologia jest waszym pismem świętym. Przedmiot myśli i propagandy naszego narodu został nierozerwalnie sprzęgnięty z waszą mową i tradycją tak, że żaden z was nie może uchodzić za wykształconego, jeżeli nie jest obeznany z naszym narodowym dziedzictwem.
Żydowscy rzemieślnicy i rybacy są waszymi nauczycielami i świętymi, których wyobrażenia zostały uwiecznione w niezliczonych wizerunkach i ku pamięci których wzniesiono niezliczone katedry. Żydowska dziewczyna jest waszym ideałem macierzyństwa i dziewictwa. Żydowski prorok-buntownik jest centralnym punktem waszego kultu. Obaliliśmy wasze bożyszcza, zepchnęliśmy w kąt wasze rasowe dziedzictwo, a na to miejsce podrzuciliśmy naszego boga i naszą tradycję. Żadna zdobycz w dziejach nie da się choćby z grubsza porównać z tym całym dziełem, którego dokonaliśmy poddając was pod swoje panowanie”. Tyle Ravage, znakomity  polemista  i    pisarz   żydowski.
 ***
      Trudno byłoby o bardziej perfidną i inteligentną dywersję antychrześcijańską.
Teoria Nietzschego (i  pośrednio  Ravage’a) o pochodzeniu chrześcijańskiej moralności z żydowskiego resentymentu znalazła jednak w obrębie kultury niemieckiej równie wnikliwego krytyka m.in. w osobie innego wielkiego filozofaMaxaSchelera,którywdzieleResentyment a moralność wywodziłwcale przekonująco:  Naszym zdaniem Nietzsche ma rację, kiedy sprowadza tę ideę – a zwłaszcza tendencję, jaką przybrała ona w nowożytnych ruchach społecznych – do resentymentu historycznie skumulowanego i narastającego igdy widzi w tej idei wyraz schyłku życia, ale nie ma racji w wypadku idei miłości chrześcijańskiej. Choćby po tym można poznać, że resentyment jest jądrem nowożytnego humanitaryzmu, iż ten duchowy prąd społeczno-historyczny nie polega bynajmniej na pierwotnej,spontanicznej skłonności do jakiejś wartości pozytywnej, lecz na proteście, na jawnym odruchu sprzeciwu (nienawiści, zazdrości, zemsty itd.), który godzi w panujące mniejszości, znane z tego, że są w posiadaniu wartości pozytywnych. Przy takim nastawieniu „ludzkość” nie jest bezpośrednio przedmiotem miłości (choćby dlatego, że wywołać miłość może tylko coś, co jest dane naocznie), lecz zostaje tylko taktycznie przeciwstawiona przedmiotowi nienawiści. Humanitaryzm jest przede wszystkim formą, w jakiej wyraża się stłumiona negacja Boga, odruch przeciw Bogu wymierzony. (Dostojewski w „Braciach Karamazow” przedstawił tę myśl po mistrzowsku w poglądach na życie i w sposobach wartościowania Iwana).
Jest to forma przybrana dla pozoru przez stłumioną nienawiść do Boga. Stale służy jej za rekomendację, że „za mało jest miłości na świecie”, by część z niej jeszcze oddawać istocie pozaludzkiej – zwrot podyktowany przez czysty resentyment! W humanitaryzmie na pierwszym miejsca stoi uczucie rozgoryczenia na Pana na wysokościach i uczucie, że nieznośne jest „wszystkowidzące oko”, czyli odruchy buntu przeciwko „Bogu”, nawet pojętemu jako symboliczna jedność i ogół wszystkich wartości pozytywnych, uprawnionych do panowania, natomiast „miłościwe” skłonienie się ku człowiekowi jako istocie przyrodniczej, jako istocie, która przez sam swój ból, swoje zło i cierpienie daje podstawę do radośnie podchwytywanego zastrzeżenia wobec „przezornych i dobrotliwych rządów” Boga –na drugim. Ilekroć spotykam w dziejach ślady takich uczuć, odnajduję ową tajemną rozkosz, iż można wnieść skargę na boskie rządy.
(Ilekroć sama religia i sam Kościół uzasadniają sens i wartość miłości Bożej odwołując się do obecnych w świecie, empirycznie spostrzegalnych dóbr pozytywnych i sensownych urządzeń (zamiast, na odwrót, uzasadnić miłość do świata faktem, że jest on „światem Bożym”), tylekroć oczywiście idea miłości Bożej ulega już wypaczeniu nawet w sferze religijnej i zmierza w stronę nowożytnego humanitaryzmu; a wtedy nowy „humanitaryzm” ma prawo ideę tę oskarżać).
Ponieważ wartości pozytywne zakotwiczone są –nawet u ludzi niewierzących – w idei Boga, zatem jestteż zrozumiałe i konieczne, że „humanitaryzm”, uzasadniony przez protest i negację, kieruje swój wzrok i swoje zainteresowanie przede wszystkim na najniższe, zwierzęce strony ludzkiej natury –a te są przecież wspólne wszystkim ludziom. Tendencję tę obserwujemy wyraźnie przy okazjach, kiedy jeszcze dziś powiada się dosłownie, że jakieś indywiduum „jest człowiekiem”. Zdarza się to w każdym razie znacznie rzadziej, jeśli ktoś postąpił dobrze i rozsądnie albo jeśli wyróżnia się spośród innych w sensie pozytywnym, niż w takich wypadkach, kiedy się go usprawiedliwia przed zarzutem lub oskarżeniem: „To przecież także człowiek”, „wszyscy jesteśmy ludźmi”, „błądzenie –rzecz ludzka” itd. Kto niczym ponadto nie jest i niczego nie posiada, ten zgodnie z tendencją uczuciową takich charakterystycznych dla nowożytnego humanitaryzmu zwrotów jest jeszcze wciąż „człowiekiem”. Już to nakierowanie humanitaryzmu na właściwości gatunku sprawia, że nastawia się on w istocie na cechy niskie, które należy „zrozumieć” i „wybaczyć”. Ale czyż nie widać w tym żaru utajonej nienawiści do pozytywnych wartości wyższych, które z samej swej istoty nie wiążą się z „właściwościami gatunku” – nienawiści ukrytej głęboko za tą „łagodną”, „wyrozumiałą”, „ludzką” postawą?
Ale „humanitaryzm" wyrósł z resentymentu w innym jeszcze, dwojakim sensie. Po pierwsze, jako forma, w której dają znać o sobie wewnętrzny sprzeciw oraz awersja wobec aktualnie najbliższego kręgu wspólnoty, z jakiej człowiek wywodzi się w sensie cielesnym i duchowym, oraz wobec immanentnych treści uznawanych przez nią wartości. Doświadczenie poucza niezmiernie często, że dzieci, które daremnie zabiegają o czułość rodziców albo z jakichkolwiek powodów czują się w domu „obco”, albo którym odmówiono czułości, gdy jej potrzebowały, protestując wewnętrznie przeciw temu objawiały bardzo wcześnie szczególnie silny entuzjazm dla „ludzkości”. Ten nieokreślony, niejasny entuzjazm jest tutaj także następstwem stłumionej nienawiści do rodziny, do najbliższego otoczenia.
Nie znam na to przykładu lepszego od biografii, a zwłaszcza młodzieńczej biografii wspaniałego księcia Kropotkina (patrz Wspomnienia rewolucjonisty). Wcześnie przeżyty wewnętrzny konflikt z ojcem, który po śmierci ukochanej matki drugi raz się ożenił, zmusił krok za krokiem tę naturę, z przyrodzenia i z istoty zawsze wytworną i miękką, najpierw do tego, że coraz bardziej opowiadał się on po stronie służby domowej, a wreszcie do zasadniczej negacji wszystkich pozytywnych rosyjskich wartości oraz ideałów ludowych i państwowych – aż doszedł w końcu do anarchizmu.
W starzejącym się państwie rzymskim, w miarę tego, jak jednostka –wyrwana z kręgu ożywczej i nośnej siły miasta-państwa –odczuwała swą samotność i brak wszelkiej podpory, powstało w ten sposób na skalę masową owo umiłowanie „ludzkości”, które widać wyraźnie w pismach młodszej Stoi. A ten sam właśnie motyw decyduje znowu w wypadku nowożytnego „humanitaryzmu”. Powstał on przede wszystkim jako protest przeciwko miłości ojczyzny, a ostatecznie stał się protestem przeciwko wszelkiej zorganizowanej wspólnocie. Pojawił się więc, po drugie, jako przytłumiona nienawiść do ojczyzny.
A wreszcie dowodem na to, że humanitaryzm nowożytny opiera się na resentymencie, jest również określenie go przez najwybitniejszych jego rzeczników (A. Comte) jako „altruizmu”. Zgodnie z chrześcijańskim pojęciem miłości poświęcenie się dla „kogoś”, jeśli jest to tylko ktoś „inny”, jest równie fałszywe i błędne, jak koncepcja liberalno-indywidualistyczna, wedle której całości i wspólnocie służy się najlepiej doskonaląc siebie samego w myśl słów: „Jeśli róża błyszczy krasą, zdobi także ogród”. Albowiem właśnie chrześcijańska koncepcja nazywa miłością akt określonej jakości skierowany ku idealnej osobie duchowej jako takiej, przy czym jest jeszcze rzeczą obojętną, kim jest ta osoba: tym, kto kocha, czy „kimś innym”. Dlatego poświęcenie własnego „zbawienia” dla kogoś jest w oczach chrześcijanina grzechem! I dlatego własne „zbawienie” gra dla niego rolę nie mniejszą niż miłość bliźniego. „Miłuj Boga i bliźniego swego jak siebie samego” brzmi nakaz chrześcijański. Jest rzeczą znamienną, że jeden z głównych rzeczników nowożytnego humanitaryzmu, August Comte – wynalazca barbaryzmu „altruizm” – gorszy się tym zdaniem, ba, z powodu nakazu, by dbać także o własne zbawienie, oskarża chrześcijaństwo o podtrzymywanie „odruchów egoistycznych” i chce zastąpić owo zdanie nowym nakazem pozytywistycznym: „Kochaj bliźniego twego bardziej niż siebie samego”. Nie dostrzega przy tym, że „miłość” w sensie chrześcijańskim należy rozumieć jako pewien akt natury duchowej, który zgodnie ze swą istotą skierowany jest przede wszystkim ku osobie duchowej (boskiej lub ludzkiej), ku ciału zaś dopiero jako jej nośnikowi i jej „świątyni”, a więc, że istota miłości nie polega bynajmniej na tym, iż odnosi się ona do innego człowieka; i że z tego powodu chrześcijaństwu także nie jest i nie może być obce „samolubstwo”, zasadniczo różne od wszelkiego „egoizmu”. Nie uwzględnia on, że jest rzeczą całkiem niepojętą, dlaczego komuś innemu miałoby przysługiwać prawo do dobroczynności –a przecież miłość ma dla niego wartość jedynie jako „przyczyna” dobrodziejstw –tylko z tej racji – powód ze wszystkich najgłupszy – iż jest „kimś innym”. Skoro ja nie jestem godzien miłości z tytułu jakiejś wartości pozytywnej, czemu miałby być jej godzien kto „inny”? Jak gdyby tamten nie był też jakimś „Ja” – mianowicie dla siebie, i jakbym ja nie był też kimś „innym” – mianowicie dla niego! Comte nie bierze pod uwagę, że nakaz jego jest albo pustym, patetycznym frazesem, albo żądaniem dla wszelkiego życia zabójczym, mało tego, nihilistycznym i likwidującym wszelką pozytywną postać bytu. Ale pytanie brzmi: jak wytłumaczyć psychologicznie takie żądanie?
Istnieje złudzenie polegające na tym, że za miłość bierze się coś, co z kolei samo jest tylko osobliwą miłością pozorną, opartą na nienawiści, mianowicie na nienawiści do siebie i na ucieczce przed sobą. Blaise Pascal naszkicował w swych Myślach klasyczny obraz człowieka, oddanego wszystkim formom życia zewnętrznego, jakie tylko są możliwe: zabawie, sportom, polowaniu itd., a także „interesom” lub nieustannej pracy dla dobra „wspólnoty” – jedynie z tego powodu, że człowiek tego typu nie może ani na chwilę zatrzymać na sobie wzroku i że usiłuje on nieustannie uciec przed pustką, przed stanem, kiedy „czuje dojmująco własną nicość”. Znamy w niektórych psychozach, np. przy histerii, szczególny rodzaj „altruizmu”, polegający na tym, że chory nie potrafi już wcale „czuć” i przeżywać samemu, lecz każde przeżycie buduje dopiero na współprzeżywaniu przeżyć innego człowieka,na potencjalnymujmowaniusprawy przeztamtego,na jegomożliwych oczekiwaniach, jego możliwej reakcji na jakiekolwiek zdarzenia. Chory nie „koncentruje” się wtedy już na własnej egzystencji, zaniedbuje wszystkie własne sprawy, wciągnięty jest całkowicie w „cudze” życie – cierpi nad tym. Nie je np. lub kaleczy się, aby „tamtego” złościć. W stopniu słabszym stan taki występuje też jako moment ruchu zwanego „humanitaryzmem”. Czasem zachowanie to przybiera nawet postać zbiorowego szaleństwa, np. wśród rosyjskiej inteligencji, a zwłaszcza akademickiej młodzieży męskiej i żeńskiej, która swoją chorobliwą żądzę poświęcenia oraz ucieczkę przed sobą z lubością wyraża w „celach” politycznych i społeczno-politycznych, a następnie wykłada własną chorobliwość jako „heroizm moralny”. (Sanin, który odniósł w Rosji taki sukces, jest wprawdzie powieścią mało budującą, a pod wielu względami nawet odstręczającą, niemniej w gruncie rzeczy słuszną, gdyż zwalcza chorobliwą, histeryczną żądzę politycznych poświęceń ze strony znacznej części młodzieży rosyjskiej. Smutne tylko, że celów podyktowanych tą żądzą autor nie umie zastąpić żadnymi wyższymi od erotyki zadaniami życiowymi. (Mowa o powieści M. Arcybaszewa (1873-1927), wydanej w 1907 r.). W ogóle „polityk socjalny” tego typu, ostatnio spotykany coraz częściej, który troszczy się o wszystko, co tylko możliwe, z wyjątkiem siebie i spraw własnych, to najczęściej tylko biedny człowiek, wewnętrznie pusty, uciekający przed sobą samym. (Do tego samego typu należą też owi odstręczający dydaktycy religijni, którzy – na dodatek uczciwie – ośmielają się „innym” zalecać wiarę głoszoną przez Kościół tylko dla umocnienia tradycji narodowej i tylko jako środek wychowawczy, chociaż sami mentorzy ludu wcale tej wiary nie podzielają. „Je suis athée –mais je suis catholique” – oświadczył ponoć kiedyś Maurice Barrés w parlamencie francuskim).
Nietzsche bardzo słusznie podkreślił, że żyć i czuć w ten sposób jest rzeczą chorobliwą, że powstają przez to tylko pozory etyki „wyższej” –a równocześnie, że świadczy to o dekadencji i o utajonym nihilizmie aksjologicznym. Tylko że była to krytyka niecelna, jeśli idzieo chrześcijańską miłośćbliźniego,godziła raczej w istotny składnik nowożytnego „humanitaryzmu”, którego prawdziwym jądrem jest zjawisko psychospołecznego zwyrodnienia.
Podczas gdy idea miłości chrześcijańskiej przedstawia najwyższą organizującą zasadę duchową życia ludzkiego, która – chociaż prawie nie powołuje się na ideę czegoś, co sprzyja życiu, jako na swój cel – w rzeczywistości jest też wyrazem życia w stadium wzrostu, to takie zniewieściałe zmysłowe uczucie bezkrytycznego udziału w życiu „cudzym” tylko dlatego, że jest to ktoś inny –a mianowicie przede wszystkim w jego „cierpieniach” – jest dla życia ludzkiego zasadą w najwyższym stopniu niwelującą i rozkładową –chociaż z naciskiem stawia sobie za cel „popieranie życia”. A chociaż taki cel stawia sobie świadomie, jest równocześnie wyrazem schyłku życia. Ponieważ „humanitaryzm” sam zniża się do poziomu wartości czysto instrumentalnej wobec powszechnego dobra, jego oceny wartości są faktycznie niesłychanym „zafałszowaniem tabel wartości”, albowiem nadrzędną wartość miłości oraz „szczęście” związane z jej aktem podporządkowuje zarazem dowolnej rozkoszy zmysłowej – i to niezależnie od wartości osoby,która jej doznaje.Gorejące serca,te najświętsze zjawiska historii doczesnej, które według wyobrażeń chrześcijańskich ukazują nam naocznie samo królestwo Boże, nie pojawiają się już teraz jako wzniosłe wzorce, coraz to nowe drogowskazy „ludzkości”, które niejako usprawiedliwiają samo istnienie rodzaju ludzkiego, a zarazem uczestnicząc w nim podnoszą go na wyższy poziom, lecz służą temu, by masy przeżywały większe rozkosze! Jest to naprawdę w dosłownym sensie „bunt niewolniczy” w moralności! Bunt nie „niewolników” samych, lecz wartości niewolniczych.
Chociaż istota i geneza idei miłości chrześcijańskiej i „nowożytnej miłości człowieka” różnią się zasadniczo od siebie, to jednak w konkretnych sytuacjach historycznych wchodzą one wwielorakieiskomplikowanepowiązania,którenieusprawiedliwiająwprawdzie dokonanego przez Nietzschego utożsamienia obu idei, ale pozwalają je zrozumieć. (...)Cechą, dzięki której moralność chrześcijańska zachowuje swój skrajnie indywidualistyczny charakter, jest też skupienie uwagi na zbawieniu duszy i jej bycie. Kto wychodzi od wartościowania społecznego, tj. wszystko mierzy korzyścią lub szkodą wspólnoty, musi mieć naturalnie zupełnie inne sądy i uczucia. Obojętne, jak sprawa wygląda od wewnątrz,obojętne nawet jak wyglądają te zachowania psychiczne,które nie podlegają jasnemu uświadomieniu – najważniejsze jest w tym wypadku,aby grzeszny impuls nie prowadził do działań społecznie szkodliwych. I tylko jako „dyspozycja” do takich działań impuls może być „grzeszny”. Jezus sądzi na odwrót: grzesznik, który grzeszy, lepszy jest od grzesznika, który nie grzeszy tłumiąc wewnętrznie grzeszny odruch, co zatruwa go na wskroś –nawet jeśli wspólnota ponosi w pierwszym wypadku szkodę, której by uniknęła w drugim. Skąd ta zasadnicza, z głębi własnego doświadczenia płynąca nieufność, to podejrzenie, że nawet człowiek, który w wyniku „skrupulatnej samokontroli” stwierdza, iż jest „sprawiedliwy” i „dobry” – a więc nie tylko faryzeusz, który dba jedynie o nieskazitelną opinię moralną w społeczeństwie, o swój „ufryzowany obraz społeczny”, lub stoik, któremu chodzi o to, by ostać się przed sądem własnym, „zachować dla siebie szacunek”, a zatem który oceniając siebie bierze pod uwagę nie swój byt, lecz swój obraz – nawet on kryje mimo to w sobie zalążki „grzechu” i że od świadomego grzesznika różni go często tylko nowy grzech niedostatecznego wniknięcia w źródła własnych motywów.(...)
Osoba odnajduje siebie w akcie samozatracenia. Człowiek jest szczęśliwy tytko wtedy, kiedy kocha i coś daje. Albowiem „większym szczęściem jest dawać niż brać”. Miłość nie jest „jeszcze jedną” z niezliczonych sił, dzięki którym rośnie pomyślność jednostki i społeczeństwa, i nie dlatego ma ona wartość i wyróżnia swe przedmioty. To ona sama posiada wartość autonomiczną wypełniając jakąś osobę i sprawiając, że bytowanie i życie, którego ozdobą i oznaką są same jej drgnienia, wznosi się wyżej, staje się trwalsze, bogatsze. Nie o to więc tu chodzi, by ludziom było najlepiej, lecz o to, by między nimi było jak najwięcej miłości. Pomoc jest bezpośrednim i adekwatnym wyrazem miłości, a nie jej „celem” i sensem. Ten sens w niej tylko tkwi –polega na rozjaśnieniu duszy oraz na szlachetności, jaka cechuje miłującą duszę w akcie miłości. Autentycznemu pojęciu miłości chrześcijańskiej nic więc nie jest tak obce jak wszelki „socjalizm”, wszelkie „społeczne nastawienie”, „altruizm” i tym podobne drugorzędne zjawiska współczesne. Nakaz, aby bogaty młodzieniec wyzbył się swych bogactw i rozdał je ubogim, ma miejsce doprawdy nie po to, aby „ ubodzy” coś dostali, i nie dlatego, by istniała nadzieja, że uzyska się przez to podział własności lepszy z punktu widzenia powszechnej pomyślności, ale również nie dlatego, by ubóstwo było samo przez się lepsze od bogactwa – lecz dlatego, że ów akt rozdania bogactw oraz wolność ducha i pełnia miłości, jakie się w tym akcie manifestują, uszlachetniają bogatego młodzieńca i czynią go jeszcze „bogatszym”, niż jest(Max Scheler, Resentyment a moralność, s. 102, 115, 141-149).
I oto rzecz ciekawa: przecież ta Jezusowa wolność ducha jest wolnością ducha Nietzscheańskiego „nadczłowieka”. Krańcowości się połączyły. I to nie w księgach filozofów, ale w samej tkance społecznej, w rzeczywistości socjalnej.   Aby zapobiec nierozdzielnemu zapanowaniu plebejskiego ducha równości, aryjscy władcy rosyjscy ograniczyli drastycznie prawa i możliwości cerkwi prawosławnej, a z biegiem czasu uczynili z niej po prostu jedno z narzędzi swego panowania, służące utrzymaniu ustroju społecznego opartego na zasadach arystokratycznych.  Z drugiej strony, duża część narodu rosyjskiego przejęła tradycyjną skłonność dusz szlachetnych do żelaznej samodyscypliny, do pokonywania namiętności i pokus, do świadomego kształtowania swego życia według najsurowszych wzorców bliskich do ideałów rzymskiego stoicyzmu.
Fryderyk Nietzsche w dziele „Wędrowiec i jego cień” (części drugiej zbioru aforyzmów „Ludzkie, arcyludzkie”) twierdził, że bardzo istotną cechą charakteru nadczłowieka, czyli charakteru arystokratycznego, jest pokonanie własnych namiętności: Człowiek, który pokonał swe namiętności, wszedł w posiadanie najurodzajniejszej gleby – jak kolonista, który stał się panem lasów i bagien. Siew dobrych dzieł duchowych na gruncie pokonanych namiętności jest wtedy najpilniejszym i najbliższym zadaniem. Samo pokonanie jest tylko środkiem, nie zaś celem; jeśli się na nie patrzy inaczej, szybko wschodzą wszelkiego rozkazu zielska i diabelstwa na opróżnionym żyznym gruncie i rychło rozrastają się bujniej i szaleniej, niż kiedykolwiek.Dla tego filozofa było sprawą ewidentną, że nadczłowiekiem może być wyłącznie reprezentant rasy aryjskiej, „płowa bestia”, nigdy zaś „moralnie upośledzony” Żyd.
 ***
      Mimo głęboko zakorzenionego i ideowo zaawansowanego antysemityzmu  elity  intelektualnej  narodu niemieckiego Żydzi cieszyli się w tym kraju wielkimi wpływami.
Dzięki niepospolitym zaletom ducha, dużej energii, ruchliwości, dalekowzroczności, sprytowi i inteligencji elita żydowskiego pochodzenia odgrywała w ostatnich paru stuleciach nieomalże decydującą rolę w życiu społecznym wielu krajów europejskich. Rola ta raz była pozytywna, innym razem nie za bardzo, ale z pewnością zawsze była i długo pozostanie – ważna i doniosła.  W roku 1886 Fryderyk Nietzsche proroczo pisał w Jutrzence o Żydach i ich roli w przyszłej Europie: „Oni sami nie przestawali nigdy uważać się za powołanych do najwyższych rzeczy i zdobić ich nie przestawały nigdy cnoty wszystkich cierpiących. Sposób, w jaki czczą swych ojców i swe dzieci, rozumne ich małżeństwa i zwyczaje małżeńskie wyróżniają ich spośród wszystkich Europejczyków. Nadto zdołali zaczerpnąć poczucia mocy oraz wiekuistej zemsty właśnie z tych zawodów, które im pozostawiono (lub którym ich pozostawiono); trzeba przyznać na usprawiedliwienie nawet ich lichwiarstwa, iż bez tego przygodnego, miłego i pożytecznego udręczania swych prześladowców nie byliby zdołali zachować tak długo poczucia własnej godności. Bowiem to poczucie zależy u nas od tego, iż możemy wywzajemniać złe i dobre. Przy tym nie tak łacno dają swej zemście unieść się za daleko, gdyż znamionuje ich szerokość umysłu oraz duszy, której nabywa się skutkiem częstej zmiany miejsca i klimatu, skutkiem stykania się z obyczajami sąsiadów i ciemiężycieli; celują bezwarunkowo największym doświadczeniem we wszystkich stosunkach międzyludzkich i nawet w namiętnościach zachowują oględność tego doświadczenia. Swej umysłowej gibkości i przebiegłości są tak dalece pewni, iż nigdy, nawet w najtrudniejszych warunkach, nie potrzebują zarabiać na chleb pracą fizyczną, jako prości robotnicy, posługacze i parobcy.
Ich zachowanie się świadczy dotychczas jeszcze, iż w dusze ich nie wszczepiono dostojnych rycerskich uczuć, że ciała ich nie nawykły do noszenia pięknego oręża... Atoli obecnie, łącząc się z roku na rok coraz liczniejszymi węzłami pokrewieństwa z najprzedniejszą szlachtą europejską, nabędą wkrótce cennej dziedzicznej wytworności ciała i ducha: za lat sto posiądą zatem tyle godności w wejrzeniu, iż jako panowie nie będą już u swych podwładnych wywoływali wstydu. A to rzecz główna!... Sami wiedzą najlepiej, iż o zdobyciu Europy i jakimkolwiek zamachu niepodobna im (na razie) myśleć; lecz wiedzą także, iż może nadejść czas, gdy dość będzie wyciągnąć im rękę, by Europa spadła w nią sama, jak dojrzały owoc. W tym celu konieczną jest dla nich rzeczą wyróżniać się na wszystkich polach europejskich wyróżnień i w pierwszych rzędach zająć miejsce, aż wreszcie dojdzie do tego, iż sami będą rozstrzygali o tym, co ma stanowić o wyróżnieniu”... W wieku XXI można stwierdzić o tym proroctwie: stało się!
*         *         *
            Liczna była niemiecko-żydowska szlachta neoficka: Anter, hr. Arnim, br. Asche, Bamberger, br. Bertholdi, Benedict, hr. Bethusy-Huc, Bogner von Steinburg, br. Breidenbach, Bresselau von Bressendorf, Caro, Cnobloch, Dessauer, br. Dreyfuss, br. Ehrenfels, Flies, Flügge, Franc von Liechtenstein, Franklin, Friedberg, Friedländer von Fuld, Fromm, Gerngross, Goldner, Gottfort, br. Haber von Linsberg, Hellmann, Henle, Hering, Heyer, Hitzig, Hopfen, Hornthal, Karstorff, Kilian (faktycznie Rosenbaum, słynne nazwisko bezprawnie przywłaszczyli), Kraft, hr. Landsberg, br. Lenval, hr. Lerchenfeld, hr. Leublfing, Levita, br. Lexa von Axhrenthal, Liebermann von Wahlendorf, Livio, Loebenstein, br. Magnus, br. Mahs, hr. Malchus, Marx, br. Mayer, br. Michel von Tüssling, Milewsky (pierwotnie Milkuschitz), Mossner, Normann, Oppenfeld, br. Pfordten, br. Philippsborn (Levi), Possart, Rachel von Löwmannsegk, Rachovin von Rosenstern, br. Rast (Liebmann), hr. Rhena, Rosenthal, Rothmund, Salomon, Schauss von Kempfenhausen, br. Schneider-Glend, Schuhmann, Schwabach (Wolff), br. Sensburg, Simon, hr. Sprinzenstein, Steinmann, br. Steffens, br. Stolzenau von Ketschendorf, Tepper von Trzebon-Ferguson, Uckro (Schlesinger), br. Vogel von Friesenhof, Wehner (Wiener), Weinberg, Weling (pierwotnie Seligmann), Wolf-Liebsteinsky, Wollheim de Fonsecca.

W Austrii było najwięcej ze wszystkich krajów uszlachconych Żydów. Ludwik Korwin wymienia część z nich: Abraham von Abrahamsberg, Abramovich von Adelburg, Adam von Hortenau, Ahsbads von Ravenna, Albrecht von Hoenigsschmied, br. Allmayer – Beck, Alpruni (Heilbrunn), Ankerberg, br. Arenfeld, Arnstein, br. Asche, Ascher, Bardas von Bardenen, Basch, Bassevi von Therewenberg, Bauer, br. Beck, Beck von Mannagetta, Becker, Beer, Beer von Baier, Berres von Perez, Bianchi, Bien de Pusstakowacs, Bienenfeld, Birnbaum, Blumenstock von Halban, Bogner, br. Born, Braisach, br. Bruck, Buchwaldt, hr. Cassis-Faraone, Cohn von Hortenau, hr. Consolati von und zu Heiligenbrunn und Banhof, br. Cresseri, David, br. David von Rhonfeld, Dittel, Dorn von Marwalt, Eberler-Grünenzweig, Ehrenstein, Englisch, Epenstein, br. Erggelt, hr. Feuerstein, Flesch von Ehrfeld, Frank, Freund von Arlhausen, Friedland, Friedländer von Malheim, br. Glaser, Glosersfeld von Helmwerth, br. Guttmann, br. Hans von Teichen Hackländer, Haimerle von Haimthal, br. Haymerle, Hartmann von Wartenschild, Hausser, Hebra, br. Hein, Heine, br. Heine-Geldern, Hennig, Herz von Rodenau, hr. Hierschel-Minerbi, Hirsch von Stronnstorff, Hirschfeld, br. Hork, br. Hofenfels, Horsetzki von Hornthal, Horowitz, Hortstein, Itz von Mildenstein, Jakobi, br. Jacobs von Kantstein, Janner von Schroggenegg, Jerusalem von Salensegg, br. Joelson, Kaan, Kadich von Pferd, Kanitz, br. Kaskel, Khunn, Kahen von Hohenland, Kohen von Tengerwar, Kohl von Kohlenegg, Kohner, Kolischer, br. König von Aradvar, hr. Königswarter, br. Kraus, Kriegshaber, br. Kubinsky, Kühn, br. Kuhu von Kuchnenfeld, ks. Künigl von Ehrenburg, Lackenbacher, br. Lapenna, Latscher, br. Latscher von Lauendorf, br. Lehne von Lehnscheim, Leitner, hr. Lexa von Aehrenthal, Lieb, Lindheim, Lippmann von Lissing, br. Loebenstein von Aigenhorst, br. Loebl, Lorenz von Liburnau, Löw, Löwenberg, Löwenstein, Malluer von Marsegg, br. Mattl von Löwenkreuz, br. Mauthner, Mauthner von Mautstein, Mauthner von Zgorzynski, Mauthner von Markhof, Mende, Menninger von Lerehenthal, Minerbi, br. Mittag von Lenkheym, Morawetz von Flienfeld, Morawetz von Moranow, br. Morpurgo, Morpurgo von Nilma, Mosenthal, Nassau, br. Neumann, br. Oberkampf, Ofenheim von Ponteuxin, Oppenheimer, Ornstein von Hörstein, br. Pereira-Arnstein, Perl von Hildrichsburg, Pfeifer von Hochwalden, Pfeiffer von Weissenegg, Pfeiffer von Wellheim, Pollak von Klumberg, Politzer, br. Puthon, Randa, br. Raule, Redlich, Reitzes von Marienwerth, Richter, Ripka von Rechthofen, Rosenberg, Rosenstock, Rosner, Russ von Russthal, Sachs von Hellenau, Salamon, br. Salvadori von Wiesenhoff, br. Salzgeber, Schenk, Schik von Markenau, Schlesinger, Schlesinger von Benfeld, Schmedes, Schmucker, br. Schöneich, Schönfeld (Dobruska), Schulheim, br. Schwarz, Schwarz von Brünnau, Schweitzer, Seelig, br. Seidler, Seligmann, br. Siber, Singer, br. Slatin, br. Sochor von Friedrichsthal, br. Sonnenfels, Sonnenhal, Spiegl von Rhurusee, Steingraber, Steinitzer, Stengel, Stern von Rechtfelden, Taussig von Bodonia, br. Teshenberg, Turteltaub von Thurnau, br. Uffenheimer von Fennheim, Valentsics, br. Waldek, Waldstein von Heilwehr, Weider von Billerburg, Weil von Wielen, Weil-Weiss di Lainate, Weiss von Wellenstein, Weissmann von Zawidowsky, Wertheim, br. Wertheim, br. Wetschl, br. Wetzlar von Plankenstern, Wiener, Winternitz von Veljenegg, br. Winterstein, Wolf, Wolf von Wolfsthal, br. Wolf-Zdekauer, Wolff, Wolff von Wolffstern, Wurm von Arnkrenz, Wurzel von Hohentann, Zeissl, Ziffer, Zigeuner von Blumendorf.
Wielu spośród uszlachconych Żydów austriackich piastowało wysokie rangi wojskowe i urzędy w administracji, dyplomacji itd. Oni też walnie przyczynili się do śmierci szeregu reprezentantów dynastii Habsburgów w pierwszych dziesięcioleciach XX wieku i do straszliwego upadku tej wielkiej monarchii.
*         *         *
          Mimo dominacji w wielu dziedzinach życia społecznego w Niemczech nawet Żydzi stawali się antysemitami. W tym kraju także socjalizm był narodowo zorientowany, nacjonalistyczny i antysemicki. Fichte, Rodbertus, Lassal, Stecker, Engels, Düring uważali  Żydów   za  rasę dogłębnie zdeprawowaną” (Düring), za „największe nieszczęście Niemiec” (Lassal), za „pomiot Lucyfera” - „das Luzifergesind” (Otto Rahn).  Intelektualne elity Niemiec dążyły do ustanowienia ustroju wolności i sprawiedliwości społecznej, lecz uważały, iż zadanie to jest nie do zrealizowania, dopóki w kraju żyje choćby jeden jedyny „siejący rozkładmoralny” Żyd.   Karol Marks, wnuk rabina, twórca teorii komunistycznej zawarł w swym znanym eseju  W kwestii żydowskiej”  („Zur  Judenfrage”)  takie oto „perełki” antyżydowskie:
Żyd żąda, aby państwo chrześcijańskie wyrzekło się swoich przesądów religijnych. Ale czy on, Żyd, wyrzeka się swoich przesądów religijnych? Czy ma on więc prawo od kogo innego wymagać takiego wyrzeczenia się religii?
Stosunek Żyda do państwa może być tylko żydowski, czyli uważa on państwo za coś obcego, przeciwstawiając rzeczywistej narodowości swą chimeryczną narodowość”.
Przypatrzmy się rzeczywistemu świeckiemu Żydowi, nie temu odświętnemu Żydowi dnia sobotniego,... lecz Żydowi dnia powszechnego. Nie szukajmy tajemnicy Żyda w jego religii, lecz szukajmy tajemnicy religii w rzeczywistym Żydzie.
Jaka jest świecka podstawa żydostwa? – Praktyczna potrzeba, własna korzyść.
Jaki jest świecki kult Żyda? – Handel.
Jaki jest jego świecki bóg? – Pieniądz.
Otóż właśnie! Emancypacja od handlu i od pieniądza, a zatem od praktycznego, rzeczywistego żydostwa byłaby autoemancypacją naszych czasów.
Taka organizacja społeczeństwa, która by usunęła przesłanki handlu, a więc i samą możliwość handlu, uniemożliwiłaby istnienie Żyda. Jego świadomość religijna rozwiałaby się jak mdłe opary w atmosferze prawdziwego życia społecznego...
Przez żydostwo rozumiemy więc pewien powszechny współczesny element antyspołeczny, który osiągnął swą obecną skrajną postać przez rozwój historyczny, do którego Żydzi, w tym sensie ujemnym, gorliwie się przyczynili; w tej obecnej zaś skrajnej postaci element ten musi nieuchronnie ulec likwidacji.
Emancypacja Żydów jest więc w swym ostatecznym znaczeniu emancypacją ludzkości od żydostwa.
Ale: „Żyd wyemancypował się na sposób żydowski, nie tylko dlatego, że zdobył sobie siłę, jaką daje pieniądz, lecz i dlatego, że dzięki niemu  pieniądz stał się potęgą światową, a praktyczny duch żydostwa stał się praktycznym duchem narodów chrześcijańskich. Żydzi wyemancypowali się o tyle, o ile chrześcijanie stali się Żydami”.
Dalej Marks z uznaniem cytuje lorda Hamiltona:  Mamona jest ich bożyszczem, wielbią go nie tylko ustami, lecz wszystkimi siłami swego ciała i duszy. Ziemia jest w ich oczach tylko giełdą i są oni przekonani, że jedynym ich zadaniem na tym padole jest stać się bogatszym od swych sąsiadów. Handel opanował wszystkie ich myśli, a zmiana przedmiotów handlu stanowi jedyną ich rozrywkę. W podróży noszą oni, rzec można, cały swój kram czy kontuar na plecach i nie mówią o niczym innym jak o procentach i zyskach. A jeżeli na chwilę tracą z oczu swoje interesy, to tylko po to, aby węszyć, jak idą interesy innych”.
...„Praktyczne panowanie ducha żydostwa nad światem chrześcijańskim osiągnęło w Ameryce Północnej zupełnie niedwuznaczny, normalny wyraz, tak że nawet głoszenie ewangelii, nauczanie religii chrześcijańskiej stało się przedmiotem handlu”...
Sprzeczność między polityczną siłą Żyda w praktyce a jego politycznymi prawami jest właściwie tą samą sprzecznością, jaka zachodzi między polityką a potęgą pieniądza w ogóle. Podczas gdy w idei polityka góruje nad siłą pieniądza, to w rzeczywistości stała się ona jego niewolnicą”...
Co było w istocie swej podłożem religii żydowskiej? Praktyczna potrzeba, egoizm”.  Pieniądz jest tym żarliwym bogiem Izraela, wobec którego żaden inny bóg ostać się nie może. Pieniądz poniża wszystkich bogów człowieka i zamienia ich w towar. Pieniądz jest ogólną, samą w sobie ukonstytuowaną wartością wszystkich rzeczy. Pozbawił on zatem cały świat – świat ludzi jak i przyrodę – jego właściwej wartości. Pieniądz jest wyobcowaną od człowieka istotą jego pracy; ta obca istota ma go w swej mocy, on zaś zanosi do niej modły.
Bóg żydowski stał się świeckim bogiem, stał się bogiem świata. Weksel jest rzeczywistym bogiem żydowskim, bóg zaś – tylko iluzorycznym wekslem”.
Chimeryczna narodowość Żyda to narodowość kupca, w ogóle człowieka pieniądza.
Pozbawione podstawy i uzasadnienia prawo żydowskie jest tylko religijną karykaturą moralności i prawa w ogóle, pozbawionych podstawy i uzasadnienia, karykaturą obrzędów mających jedynie formalny charakter, którymi się otacza ten świat egoizmu.
Jezuityzm żydowski... to stosunek tego świata egoizmu do rządzących nim praw, których chytre obejście jest najważniejszą sztuką na tym świecie”.
Religia praktycznej potrzeby z istoty swej nie mogła w pełni rozwinąć się w teorii, lecz tylko w praktyce, ponieważ jej prawdą jest praktyka.
Żydostwo nie mogło stworzyć nowego świata”...
Chrystianizm powstał z żydostwa i znów się w żydostwo przeobraził.
Chrześcijanin był od początku teoretyzującym Żydem, Żyd więc jest praktycznym chrześcijaninem, a praktyczny chrześcijanin stał się znowu Żydem.
Chrystianizm tylko pozornie przezwyciężył realne żydostwo...
Żydostwo, gdy zapanowało powszechnie, uczyniło z człowieka i przyrody przedmiot kupna i sprzedaży, znajdujący się w niewoli egoistycznego interesu i handlu”.
Wytłumaczenie żywotności Żyda znajdujemy nie w jego religii, lecz raczej w ludzkim podłożu jego religii– w praktycznej potrzebie, w egoizmie.
Gdy społeczeństwu uda się znieść empiryczną istotę żydostwa, handel i jego przesłanki, z tą chwilą Żyd stanie się niemożliwy, ponieważ subiektywna baza żydostwa – praktyczna potrzeba – nabędzie cech ludzkich i zniesiony zostanie konflikt między indywidualnym, konkretnym bytem człowieka a jego bytem gatunkowym.
Społeczna emancypacja Żydów jest emancypacją społeczeństwa od żydostwa”.
Jak łatwo zauważyć, podstawowym zarzutem Karola Marksa wobec swych rodaków była ich domniemana pazerność,  chciwość i wypływająca z tego sprzedajność   oraz  demoralizacja.  Autor „Kapitału” w swych publikacjach dziesiątki, jeśli nie setki razy zwymyśla swych rodaków od  „durniów”, „osłów”, „rozkochanych w samych sobie dudków” itp. O Ferdynandzie Lassalu zaś napisze, że ten rasowo nieczysty Żyd, sądząc z kształtu czaszki i wijących się włosaów, pochodził od Hebrejów, którzy w okresie niewoli egipskiej krzyżowali się z Murzynami. Oczywiście, wypowiedzi Karola Marksa, choć przecież Żyda,   muszą być traktowane ostrożnie, ponieważ były to wypowiedzi, po pierwsze, człowieka młodego i niezbyt wówczas wykształconego; po drugie – polemisty uwikłanego w bieżące dyskusje ideologiczne w Niemczech; po trzecie – znajdującego się ówcześnie pod niewątpliwym wpływem młodego i dynamicznego nacjonalizmu wszechniemieckiego (wielkoniemieckiego – „grossdeutsch”) o proweniencji młodoheglowskiej, nie tylko antyżydowskiej, ale też antysłowiańskiej, antybrytyjskiej i antyfrancuskiej.
Niejako na marginesie dodajmy, że przyjaciel Marksa i drugi wybitny teoretyk marksizmu Fryderyk Engels pisał: „Żydzi są na całym świecie osławieni jako idealne   uosobienie wszelakiego świństwa”. Engels jednak był Niemcem  i  trudno  się  dziwić  tonacji  tych  jego  słów.
***
         Znacznie bardziej wyważony styl myślenia w tym temacie manifestował znany socjolog Gustav Ratzenhofer, który w książce „Soziologie” (1907) m.in. notował: „Z reguły różnice pochodzenia nie stanowią pretekstu do dyferencjacji socjalnej. Na tym też polega możliwość rozwoju narodowego pomimo różnic rasowych. Rasa germańska i alpejska przemieszane ze sobą składają się na naród niemiecki i francuski. Tylko dlatego jest możliwe mówić np. – i to nie bez racji – o wiedeńczykach, choć przecież Wiedeń jest kotłem, w którym przemieszały się ze sobą wszystkie europejskie rasy i plemiona. Poddanie się wszystkich przybyszy pod niepolityczny, łagodny i wygodny program życiowy tego miasta czyni z niego określoną jednostkę socjalną. W ten sposób mogą dojść do narodowej jedności – przez osobników ćwierćkrwi lub półkrwi – nawet rasy główne, jak to np. można zaobserwować na przykładzie Meksyku i całej Ameryki Południowej.
Zupełnie inaczej kształtują się stosunki krwi wówczas, gdy znajdują w mocnym interesie powód i podstawę do zjednoczenia. Wiemy  np., że włóczęga wyklucza się ze społeczeństwa bez tego, że jego sprzeczna z cywilizacją natura ugruntowuje się w określonej rasowości. Jeśli jednak włóczęgostwo jest uprawiane przez indywidua, które, jak np. Cyganie, należą do określonej rasy, wówczas wytwarzają one, jako wędrowny, połączony wspólnym interesem lud, pewien socjalny typ na podstawie wspólnoty pochodzenia. W podobny sposób u rozproszonych ras handlowych utrzymuje się – poprzez wspólny interes ekonomiczny – silne poczucie odrębności rasowej. Armeńczycy, Persowie, Grecy tworzą na Wschodzie jednostki socjalne o wspólnym pochodzeniu, choć przecież nie taka czy inna konfesja, lecz handel stanowi interes podstawowy.
Najbardziej doskonały związek socjalny tego rodzaju stanowi żydostwo. Rozprzestrzenienie się jego na prawie wszystkie kręgi kulturowe, kolosalne wpływy Żydów, które oni od dawna posiadają i długo jeszcze posiadać będą, jeśli idzie o rozwój społeczny ras ucywilizowanych, nadaje im znaczenie uniwersalne. Tak naprawdę poważna socjologia nie jest możliwa, o ile nie zajmuje się gruntownie żydostwem, i to już w swej części teoretycznej, ponieważ żydostwu przysługuje nie, jak innym rasom, znaczenie specjalne, lecz właśnie uniwersalne. Różne społeczności, w których obrębie Żydzi przebywają, tak się w ciągu całych okresów kulturowych do obecności żydostwa przystosowali, że ono im się wydaje jakimś koniecznym członem ich własnej struktury.
Wspólność handlowych interesów, ćwiczona w żydostwie przez całe tysiąclecia i tak dlań charakterystyczna, skłoniła Żydów do pieczołowitego pielęgnowania poczucia rasowego i właśnie to jest przyczyną, dlaczego ich atawistyczna konfesja, zawierająca surowe i częstokroć bezsensowne przepisy formalistyczne, zachowała się nietknięta przez jakiekolwiek idee reformatorskie, choć przecież to właśnie Żydzi we wszystkich dziedzinach występują w roli pionierów oświecenia i postępu. Interes ekonomiczny, ten najpotężniejszy ze wszystkich interesów, który zresztą właśnie wśród Żydów jest szczególnie ostro wykształcony, gdyż samorealizacja w innych sferach była im często przez otoczenie wzbroniona, doprowadził tę rasę do tego, aby wbrew wolnomyślicielstwu i liberalnym wyobrażeniom o równości wszystkich ludzi, mocno trzymać się własnej konfesji i własnej rasy”.
O ile – pisze Ratzenhofer – liberalni żydowscy naukowcy twierdzą, że religia jest sprawą prywatną, indywidualną i że religia nie ma nic wspólnego z nauką, o tyle dla własnej wiary rezerwują zupełną nienaruszalność i uważają ją za istotne spoiwo swej rasy. „Żydzi w rzeczywistości są ekonomicznym związkiem socjalnym wszystkich członków tej rasy, w którym konfesja jest środkiem integracji. (...) Izraelici byli jednym z owych mieszanych ludów Syrii, któremu – wbrew wcale nie niewojowniczemu usposobieniu w pobliżu Egiptu i gwałtownych potęg militarnych Azji Przedniej – nie udało się utwierdzić samodzielności politycznej. Ich cechą charakterystyczną był wyprowadzony z baśni monoteizm, wiara w Boga ich ojców. Ta wiara w jakiś szczególny stosunek ich narodu do wszechmocnego Boga i porównywanie ich bardziej rozwiniętych poglądów religijnych z jaskrawym politeizmem ich otoczenia dawał im świadomość bycia narodem wybranym, choć przecież oni wcale nie przewyższali poziomu ówczesnych narodów kulturalnych. Ta świadomość narodowa pozostała... Naturalnym ośrodkiem ich uczuć narodowych była świętość ich Boga. Miało to za konsekwencję rozwój hierarchii, która inaczej niż inne organizacje polityczne nie traciła swego autorytetu na skutek porażek wojskowych czy politycznych, trwała także w nieszczęściu i mogła się rozwinąć w zupełną teokrację...
Wygnanie babilońskie, do którego udała się większa część właściwych Żydów z Palestyny, poszerzyło diasporę i dała Żydom powód, aby się poczuć specyficznym tworem socjalnym nie tylko wewnątrz swego węższego otoczenia, lecz w skali światowej w ogóle, na którą oni się rozszerzyli uprawiając handel. Najwyższy kapłan Ezra w 458 roku p.n.e. uczynił z żydowskości wyrazistą konfesję, opartą na wspólnocie obrzędów oraz przekonaniu o tym, iż Żydzi są narodem świętym, których królem jest sam Jahwe.” Z tego zaś wykiełkowało mesjaniczne przeświadczenie o przyszłym panowaniu Żydów nad światem, jak też internacjonalna solidarność żydostwa skierowana przeciwko wszystkim innym narodom świata.
Liczne narodowości – pisze Ratzenhofer – spotkał podobny los, zostały one rozproszone i bez śladu zostały pochłonięte przez inne rasy; tylko Żydzi twardo obstają przy swoim prawie i rytuale, przy idei narodowej i mesjanicznym powołaniu, nie ulegając przemieszaniu z innymi rasami.  Żydzi dawnych czasów byli zgoła kimś innym niż Żydzi współcześni. Tamci byli dość bojowo usposobieni, politycznie niewyrobieni, mało uzdolnieni pod względem kulturotwórczym. Uprawiali hodowlę i rolę i byli rozdzierani przeciwieństwami wewnętrznymi. Lecz poczynając od VI stulecia p.n.e. coraz wyraziściej występują w roli, jaką znamy współcześnie, jako jedność ugruntowana na podstawie prawa i obrządku, która zrezygnowała – wcale nie z tchórzostwa – z wszelkiej postawy wojowniczej i gwałtownej, i pod względem mądrości politycznej dalece wyprzedziła wszystkie inne rasy, a odwróciwszy się od podstawy geograficznej w całości zwrócili się do handlu i wolnych zawodów.
Żydowska konfesja z jej narodowym bogiem Jahwe  nie życzy sobie prozelitów, a oczekuje panowania nad światem wyłącznie dla siebie. Żywiąc wrodzoną odrazę do innych obrządków zachowuje czystość rasową w chaosie narodowościowym i niewzruszoną samoświadomość etniczną. Na nic jednak to by się na dłuższą metę nie zdało, gdyby nie było połączone z przewagą gospodarczą i skuteczną obroną wspólnego interesu ekonomicznego, także postawionego na służbę rasie  żydowskiej. „Rasa i konfesja są środkami, natomiast prosperity gospodarcze – cel. Rasa i wiara są dla Żydów czymś zewnętrznym, natomiast grupowy pożytek ekonomiczny (także poprzez wpływ na instytucje publiczne) stanowi jądro żydostwa. Dlatego wszelkie ataki judofobów wszystkich czasów tylko na zewnętrzne strony żydostwa, były daremne.
Żaden naród nie zachował tak dobrej kondycji jak Żydzi; nad każdą rasą wisi miecz Damoklesa w postaci hybrydyzacji; każda konfesja przeżyła tak czy inaczej swój upadek albo nosi na sobie pieczęć zmienności wszechrzeczy; tylko żydostwo trwa niewzruszenie i bez wątpliwości nie wykazując jakiejkolwiek potrzeby reformowania się. Jeśli nawet Żyd współczesny ma dość luźny stosunek do obrządku, przecież i tak absolutnie pozostaje Żydem, a to jest decydujące. W przeciwieństwie do tego chrześcijanin, który zaniedbał zwyczaje kościelne, wewnętrznie także odpada od chrześcijaństwa. Dla Żyda judaizm (das Judentum) nie stanowi interesu transcendentalnego, lecz warunek jego egzystencji, jego przywilejów, losu jego potomstwa. Inne zasady religijne są osłabiane przez czas, żydowska zaś przepowiednia o panowaniu nad światem narodu wybranego wciąż przybiera na sile, a dziś wydaje się, że nastąpił już czas ziszczenia. Jezus Chrystus był dla Żydów rzeczywiście owym mesjaszem, którego przepowiadali prorocy, ponieważ jego nauki o tolerancji utorowały im drogę do zapanowania nad światem. Przez swą pokorną śmierć na krzyżu został ich najskuteczniejszym bohaterem narodowym. Gdyż nic nie jest ważniejsze dla międzynarodowego narodu handlarzy niż miłość bliźniego, ofiarność, sumienność – ale wszystko to tylko dla innych, gdyż sami oni tych rzeczy nie potrzebują. Dlatego było to najostrzejszym nakazem rasowym wynikającym z instynktu narodowego, aby tego mesjasza nie uznać i go ukrzyżować. Gdyby Żydzi zostali chrześcijanami, dawno by już znikli.
Prawdziwymi przewodnikami chrześcijaństwa byli jednak nie średniowieczni księża, lecz humanizm i liberalizm. Panowanie wolnomyślnego ducha czasu było pod tym względem czasem urzeczywistnionego chrześcijaństwa. W tych warunkach Żydzi – jako związek socjalny – mogli z całą mocą walczyć o swe interesa. Wojownicze czasy wędrówki ludów i średniowiecza musiały z konieczności być dla nich okresem wyrzeczeń.
Najlepszymi czasami dla żydowskiego wyzysku innych narodów są okresy gnuśnego pokoju, zgniłego liberalizmu, zaniku granic etycznych i politycznych, kiedy powstają optymalne warunki dla swobodnej, nieskrępowanej, niekontrolowanej i nieograniczonej grabieży ekonomicznej.  Dlatego  organizują  rewolucje,  by  posiać  liberalistyczny  zamęt,  w  którym  czują  się  znakomicie  -  uważał   generał Gustaw   Ratzenhofer. „Gdzie nie panuje wolnomyślicielstwo, jak w Polsce z jej arystokratyczną organizacją socjalną, czy w Rosji z jej wszechpotęgą rządu, tam Żydzi są przeważnie biedni i uciśnieni (...). Podczas gdy międzynarodowy związek ekonomiczny Żydów rósł w siłę, pozostały świat (na skutek braku socjologicznego rozpoznania) nic o tym nie wiedział, wierząc, iż swoistość Żydów polega na ich konfesji. I tak stało się, że chrześcijaństwo i wolnomyślicielstwo zapewniły Żydom prawne równouprawnienie w społeczeństwie, podczas gdy Żydzi na podstawie ich socjalnej hermetyczności i ekonomicznej wyższości faktycznie uczynili z równouprawnienia uprzywilejowane położenie dla siebie. W szaleńczym przekonaniu, iż w antysemityzmie jakoby chodzi o tolerancję wyznaniową albo o wrogość do osób obcego pochodzenia, jeszcze dziś wielu nie-Żydów walczy o „prawa Żydów”. Sami Żydzi bardzo chętnie wskazują na prześladowania, jakie musieli znosić”...
W dalszym ciągu swych rozważań G. Ratzenhofer wskazuje, że szermując hasłami chrześcijańskimi Żydzi chętnie krzewili to wyznanie wśród obcych nacji, gdyż te nauki są absolutnie nieprzydatne jako program samoutwierdzania się narodów i jednostek i czynią je zupełnie niezdolnymi do walki o swe miejsce pod słońcem. „Ku temu dość podstaw dawał Stary Testament, który jest raczej historią polityczną niż nauką wiary. W rzeczywistości wszystkie hierarchie chrześcijańskie, a w szczególności papiestwo, stanowią powtórzenie wyższego kapłaństwa Izraelitów. Stan kapłański jednak wszędzie jest źródłem wyznaniowej nietolerancji”... Skuteczną okazała się też żydowska taktyka przenikania do instytucji konfesyjnych i opanowywanie ich od wewnątrz, jak też następne „reformowanie” w kierunku podkopywania i likwidacji. I w ten oto sposób żydostwo w kościołach chrześcijańskich jednocześnie zwyciężyło i przegrało. Wrogość Żydów oraz ich dążeń politycznych, szczególnie przeciwko papiestwu, nie wynika stąd, że są oni innego ducha, lecz stąd, że i jedni i drudzy są tym samym: związkiem socjalnym, który na zewnątrz ukazuje się jako coś zupełnie innego niż jest istotnie: są oni rywalami w dążeniu do panowania nad światem i do bogacenia się.  Nie podlega wątpliwości, że w tej walce judaizm już zwyciężył papiestwo. I to nie dlatego, że Państwo Kościelne utraciło swą władzę świecką, lecz dlatego, że moralne panowanie kościoła dawno zostało zniweczone”. Dla Ratzenhofera w 1907 roku było pewne, że już w najbliższym czasie syjonizm w połączeniu z wielkim kapitałem żydowskim ponownie odzyska  Ziemię Obiecaną i uczyni   z niej dzięki pieniądzom i wpływom politycznym ośrodek światowy swej wspólnoty. (Izrael powstał w 1948 roku).
Jeśli chodzi o ongisiejsze prześladowania Żydów– notuje dalej uczony niemiecki – to były one w porównaniu z krwawymi jatkami, które się rozgrywały na całym świecie w związku z walką o te czy inne interesy, wcale nieznaczne. Wszędzie miały miejsce najbardziej odrażające okrucieństwa i mordy masowe. Prześladowania Żydów, zburzenie Jerozolimy przez Rzymian wcale nie były bardziej ostre niż walka między innymi przeciwnikami, nie wspominając o wyrafinowanych prześladowaniach w stosunku do chrześcijan, które były bez porównania straszliwsze. Prześladowania Żydów w Hiszpanii stanowiły tylko część ogólnej polityki tego państwa w stosunku do inaczej wierzących, których uważano za wrogów państwa. Prześladowania w innych krajach Europy były nieznaczne, także jeśli uwzględnić te, które zostały spowodowane bajkami o mordach rytualnych, a nigdy nie posuwały się tak daleko, aby zmusić Żydów do wyjścia, jak to było np w przypadku hugonotów. Wręcz przeciwnie: Żydzi doznawali wielu różnorodnych ułatwień ze względu na swój stan ekonomiczny. Byli wyposażani przez książąt w rozmaite wolności, brani w obronę, a nawet ściągani do kraju wszelkiego rodzaju przyrzeczeniami i nadaniami, jak np. przez Jagiellonów do Polski. Jeśli się chce pewne ograniczenia wolności czy getta przedstawiać jako wyraz szczególnego okrucieństwa, to powinno się pamiętać, że także masa chrześcijan aż do XIX wieku włącznie znajdowała się w stanie poddaństwa. Uciśnienia Żydów w Rosji wydają się również nader ograniczone w porównaniu z kompletnym bezprawiem w stosunku do rosyjskich chłopów co najmniej do roku 1863. Gdy się mówi, że Żyd w Europie Wschodniej żyje w głębokiej nędzy, to przecież nie wolno nie wspomnieć o najsmutniejszym losie niższych warstw ludowych w Polsce czy Rosji. Także chłopi w Rosji wiele cierpią i przeżywają okresy głodu, w których tysiące z nich umierają, choć przecież wszyscy oni z ogromnym wysiłkiem pracują, podczas gdy Żyd w miastach, nie przynosząc nikomu żadnego pożytku, próżnuje i czeka na czas, kiedy także w Rosji rozwój zdarzeń i emancypacja pozbawionych inteligencji mas umożliwią mu osiągnięcie dominacji ekonomicznej (...)”. (Nastąpiło to zarówno w 1917, jak i w 1990 roku).
Powstaje w tym miejscu pytanie, jak się będzie rozwijał stosunek żydowskiej rasy handlarskiej do wielkich ras kulturalnych. Odpowiedź jest tu nasuwana przez obserwowalne tendencje rozwoju socjalnego. Z pewnością leży to w granicach możliwości ras europejskich, które przecież wyłoniły się ze szczęku broni, aby zastosować przemoc również w stosunku do rabujących je ras handlarskich. Tak mianowicie od czasu do czasu ogniem i mieczem prześladowano Żydów w średniowieczu, kiedy to tego rodzaju postępowanie stanowiło naturalną formę współzawodnictwa narodów. Tego jednak nie sposób oczekiwać w przyszłości w świecie cywilizowanym (...). Żydzi znajdują się dziś pod ochroną powszechnej potrzeby pozyskiwania kredytów. Widzimy np. w Wiedniu, gdzie panoszy się najzawziętszy antysemityzm, prosperujących Żydów... Jest tylko jedna droga do złagodzenia przewagi socjalnego zjednoczenia żydowskiego wewnątrz naszego ustroju kapitalistycznego, a polega ona na tym, by znieść gospodarcze i intelektualne przesłanki dominacji tego narodu. Droga przemocy mija się jednak z tym celem i skłania do akcji, które nawet te przesłanki wzmacnia.
Gustav Ratzenhofer był zdania, że tylko asymilacja Żydów przez mieszane małżeństwa prowadzi do celu. „Żydowska krew może okazać się korzystna dla ras, które są mniej uzdolnione pod względem gospodarczym i intelektualnym, podczas gdy takie wady żydowskiej rasy jak egoizm, bezduszny materializm zanikną w przeważającej masie obcoplemieńców. Asymilacja inteligentnego żydostwa byłaby dobrodziejstwem dla innych ras, a asymilacja żydostwa ubogiego zbawieniem dla niego samego. Zniknięcie żydostwa jest przesłanką dalszego istnienia cywilizacji. („Das Verschwinden des Judentums ist eine Voraussetzung der Zivilisation”). Jak długo jednak zniesienie związku żydowskiego należy do oddalonej przyszłości, byłoby wskazane, aby wszystkie narody usiłowały się bronić przed niebezpieczeństwami żydowskiej dominacji w życiu gospodarczym i publicznym.
W okresie późniejszym socjologia i antropologia niemiecka doszły do wniosku, że asymilacja Żydów nie tylko jest niemożliwa, lecz że byłaby ona nadzwyczaj szkodliwa dla ras aryjskich, gdyż jedna kropla krwi żydowskiej prowadziłaby do takiegoż zepsucia całej krwi danej osoby, jak łyżka przysłowiowego dziegciu psuje beczkę miodu. W  końcu  rozwiązanie kwestii żydowskiej ujrzano  w  ostatecznej  fizycznej likwidacji Żydów.
 ***
         O ile Nietzsche w swych utworach zawsze pozostawał tyle samo poetą i muzykiem, co naukowcem, o tyle wybitny socjolog niemiecki Max Weber (1864-1920) słusznie jest uważany za uczonego z prawdziwego zdarzenia, a przecież w swym fundamentalnym dziele Gospodarka i społeczeństwo twierdził: „Od niewoli babilońskiej faktycznie, a również formalnie od zburzenia Świątyni, Żydzi byli „ludem pariasów”, czyli grupą, która za sprawą (pierwotnie) magicznych, tabuistycznych i rytualnych barier stała się szczególną dziedziczną wspólnotą, nie będącą autonomicznym związkiem politycznym. Negatywnie uprzywilejowane, zawodowo wyspecjalizowane kasty indyjskie z ich gwarantowanym przez tabu zamknięciem wobec świata zewnętrznego, i ich dziedzicznymi religijnymi obowiązkami odnoszącymi się do sposobu życia, są im stosunkowo najbliższe, bo także w ich przypadku z pozycją pariasa jako taką wiąże się nadzieja zbawienia. Zarówno w indyjskich kastach, jak i wśród Żydów objawia się identyczne swoiste oddziaływanie religijności pariasów, fakt, że przykuwa ona swych wyznawców do siebie i do pozycji pariasa tym mocniej, w im trudniejszej sytuacji znajduje się lud pariasów, i im silniejsza jest zatem nadzieja zbawienia powiązana z nakazanym przez Boga wypełnianiem obowiązków religijnych. Właśnie najniższe kasty szczególnie gorliwie spełniają swe obowiązki kastowe, skoro stanowi to warunek ponownych narodzin w lepszym położeniu. Więź między Jahwe i jego ludem stawała się tym bardziej nierozerwalna, im bardziej mordercza pogarda i prześladowania dotykały Żydów. Dlatego w całkowitejopozycjina przykładwobecwschodnichchrześcijan,którzy podrządami Omajjadówprzechodzilinaislam,uprzywilejowanąreligię,takmasowo,żewładza polityczna w ekonomicznym interesie uprzywilejowanej warstwy utrudniła konwersję, wszystkie częste przymusowe masowe nawracania Żydów, które zapewniały im przecież przywileje panującej warstwy, pozostały daremne. Bowiem jedynym środkiem zbawienia, zarówno w przypadku indyjskiej kasty, jak i Żydów, było wypełnianie specjalnych przykazań religijnych dla ludu pariasów, których nie mógł lekceważyć nikt, bo wiązało się to z niebezpieczeństwem ściągnięcia na siebie złych czarów i zagrażało przyszłym szansom własnym lub własnych potomków. Odmienność religijności żydowskiej wobec hinduistycznej religijności kast zasadza się jednak na rodzaju nadziei zbawienia. Hindus oczekuje od spełniania obowiązków religijnych polepszenia osobistych szans ponownych narodzin, a zatem awansu lub nowego wcielenia jego duszy w jakiejś wyższej kaście. Żyd natomiast dla swych potomków udziału w mesjańskim królestwie, które całą wspólnotę pariasów wybawi z ich pozycji pariasów i zapewni pozycję panów w świecie. Boobiecując, że wszystkie narody ziemi będą pożyczać od Żydów, a oni od nikogo, Jahwe nie miał na myśli spełnienia w postaci drobnego lichwiarza z getta, lecz położenie typowych antycznych potężnych obywateli miast, których dłużnikami i niewolnikami dłużnymi byli mieszkańcypodporządkowanychwsiimałychmiasteczek.Hindus pracujezatemdla przyszłej ludzkiej istoty, która ma z nim coś wspólnego jedynie w myśl założeń animistycznej doktryny o wędrówce dusz, dla przyszłego wcielenia swej duszy, podobnie jak Żyd dla swych cielesnych potomków, a ich, animistycznie pojmowany, stosunek do niego zapewnia mu „ziemską nieśmiertelność”. Ale w przeciwieństwie do przedstawień Hindusa, który nie chce naruszać podziału świata na społeczne kasty oraz pozycji własnej kasty jako takiej i pozwala im istnieć wiecznie, i właśnie w ramach tego samego porządku rang chce polepszyć przyszły los swej indywidualnej duszy, Żyd oczekiwał własnego osobistego zbawienia w postaci obalenia obowiązującego porządku społecznych rang na korzyść jego ludu pariasów. Bo jego lud powołany i wybrany jest przez Boga do prestiżu, a nie do pozycji pariasa.
I dlatego na gruncie żydowskiej etycznej religijności zbawienia duże znaczenie zyskuje element, który jest zupełnie obcy wszelkiej magicznej i animistycznej religijności kastowej, a który dostrzegł jako pierwszy Nietzsche: resentyment. W sensie Nietzschego stanowi on zjawisko towarzyszące etyce religijnej negatywnie uprzywilejowanych, którzy, przekształcając całkowicie dawną wiarę, znajdują pociechę w tym, że zróżnicowanie ziemskich losów wynika z grzechu i nieprawości pozytywnie uprzywilejowanych, a zatem wcześniej czy później musi sprowadzić na nich zemstę Boga. W postaci tej teodycei negatywnie uprzywilejowanych moralizm służy jako środek uprawomocnienia świadomej lub nieświadomej żądzy zemsty. Zjawisko to pojawia się początkowo w powiązaniu z „religijnością odpłaty”. Jeśli istnieje już religijne przedstawienie odpłaty, to właśnie „ cierpienie” jako takie, skoro budzi silną nadzieję odpłaty, może zostać uznane w pewnej mierze za coś samo z siebie wartościowego religijnie. Pewne ascetyczne doktryny, z jednej strony, i specjalne predyspozycje neurotyczne, z drugiej, mogą sprzyjać wykształceniu się tego przedstawienia. Tyle że religijność cierpienia zyskuje swoisty resentymentalny charakter jedynie przy przyjęciu bardzo szczególnych założeń, a więc na przykład nie wśród Hindusów i buddystów. Bo u nich cierpienie człowieka jest zasłużone przez niego samego. Inaczej u Żydów. Religijność Psalmów przepełnia potrzeba zemsty, a w kapłańskich opracowaniach dawnych izraelickich przekazów odnajdujemy ten sam rys. Większość Psalmów w oczywisty sposób stanowi – nawet jeśli odpowiednie elementy zostały być może włączone dopiero późniejdodawniejszej,wolnejodnichwersjimoralistycznezaspokojeniei uprawomocnieniejawnejlubztrudempowstrzymywanejpotrzebyzemstyludu pariasów.Albo w tej formie,że przedstawia się Bogu własne przestrzeganie jego przykazań i własne nieszczęście, w opozycji do bezbożnych czynów dumnych i szczęśliwych pogan, urągających przez to jego obietnicom i jego władzy. Albo w innej formie, w której wyznaje się z pokorą własne grzechy, ale zarazem prosi Boga, by w końcu zrezygnował ze swego gniewu i znów okazał łaskę ludowi, który ostatecznie przecież jako jedyny jest jego ludem. W obu przypadkach wiąże się to z nadzieją, że zemsta, ostatecznie pojednanego ze swym ludem, Boga uczyni tym bardziej kiedyś bezbożnych wrogów podnóżkiem pod stopy Izraela, podobnie jak to się dzieje w kapłańskiej konstrukcji historycznej z kananejskimi wrogami ludu, o ile ten przez swe nieposłuszeństwo nie budzi gniewu Boga i przez to sam nie staje się winny swego poniżenia wobec pogan. Jeśli nawet niektóre z tych Psalmów zrodził być może, jak chcą nowocześni komentatorzy, indywidualny gniew faryzejskich wyznawców spowodowany prześladowaniami Aleksandra Janneusza, to charakterystyczna jest ich selekcja i zachowanie, a inne odnoszą się w oczywisty sposób do pozycji pariasów Żydów jako takich. W całej religijności świata nie istnieje żaden uniwersalny Bóg, którego cechowałaby równie niesłychana żądza zemsty jak Jahwe, a historyczną wartość faktów podawanych w kapłańskim opracowaniu dziejów można określić niemal dokładnie dzięki temu, że dany proces (jak na przykład bitwa pod Megiddo) nie pasuje do tej teodycei odpłaty i zemsty. Żydowska religijność stała się zatem religijnością odpłaty, mściwości. Nakazane przez Boga cnoty praktykowane są przez wzgląd na nadzieję odpłaty. I jest to w pierwszym rzędzie nadzieja kolektywna: to naród jako całość doznać ma wywyższenia, i jedynie przez to także jednostka może odzyskać swój honor. Towarzyszyła jej i mieszała się z nią naturalnie indywidualna teodycea osobistych losów jednostki – oczywista od zarania dziejów – której problemy odzwierciedla przede wszystkim, wywodząca się z zupełnie innych, nieludowych warstw, Księga Hioba, w rezygnacji z rozwiązania tego problemu i podporządkowaniu się absolutnie suwerennej władzy Boga nad stworzonymi przez niego istotami, zapowiadająca purytańską ideę predestynacji, która musiała się pojawić, gdy tylko dołączył do tego patos boskich wiecznych kar piekielnych. Ale wtedy się nie pojawiła, a przesłanie twórcy Księgi Hioba nie zostało, jak wiadomo, niemal wcale zrozumiane, tak niewzruszona była bowiem idea kolektywnej odpłaty w religijności żydowskiej. Nadzieja zemsty,dlapobożnychŻydównieuchronniewiążącasięzmoralizmemPrawa,bo przenikająca niemal wszystkie święte pisma okresu niewoli babilońskiej i późniejszej epoki, którą przez dwa i pól tysiąclecia świadomie lub nieświadomie musiała ożywiać na nowo niemal każda służba boża ludu spętanego dwoma nierozerwalnymi łańcuchami: religijnie uświęconym oddzieleniem od zewnętrznego świata i obietnicami jego Boga odnoszącymi się do tego świata, ustępowała, skoro Mesjasz kazał na siebie czekać, co i rusz to naturalnie w religijnej świadomości warstwy intelektualistów wartości samej zażyłości z Bogiem lub pobożnemu, nastrojowemu zawierzeniu boskiej dobroci jako takiej i gotowości pogodzenia się z całym światem. Działo się tak szczególnie wtedy, gdy społeczne położenie skazanych na całkowitą polityczną bezsilność gmin było znośne, natomiast w innych epokach, na przykład podczas prześladowań okresu krucjat, nadzieja owa przejawiała się znów albo w równie przenikliwym co bezowocnym wołaniu do Boga o zemstę, albo w modlitwie, żeby własna dusza w obliczu przeklinających Żydów wrogów „obróciła się w proch”, ale wystrzegała się złych słów i uczynków oraz ograniczyła się wyłącznie do milczącego spełniania przykazania Boga i otwarcia serca dla niego. Choć uznawanie resentymentu za rzeczywiście rozstrzygający element, ulegającej w dziejach istotnym zmianom religijności żydowskiej byłoby niesłychanym wypaczeniem, to jednak nie wolno umniejszać jego wpływu również na jej zasadnicze znamiona. Bo objawia on w rzeczy samej, wobec tego, co jest jej wspólne z innymi religiami zbawienia, jeden ze swoistych jej rysów i w żadnej innej religijności negatywnie uprzywilejowanych warstw nie odgrywa tak rzucającej się w oczy roli. Jednak w jakiejś formie ta teodycea negatywnie uprzywilejowanych stanowi element każdej religijności zbawienia, której wyznawcy należą głównie do tych warstw, a rozwój etyki kapłańskiej sprzyjał jej wszędzie tam, gdzie stała się elementem religijności gminy, wykształcającej się przede wszystkim w obrębie takich warstw. Fakt, że resentyment, a także właściwie jakakolwiek religijna społeczno-rewolucyjna etyka, nie pojawia się niemal wcale w religijności pobożnego Hindusa i buddystycznego Azjaty, tłumaczy swoistość teodycei ponownych narodzin: porządek kastowy jest wieczny iabsolutnie sprawiedliwy. Gdyż cnoty czy grzechy wcześniejszego życia uzasadniają urodzenie się w danej kaście, a zachowanie w obecnym życiu przesądza o szansach zmiany na lepsze. Dlatego nie spotykamy tu przede wszystkim żadnego śladu owego wyraźnego konfliktu między stworzonymi za sprawą bożych obietnic społecznymi pretensjami i pogardzanym położeniem w rzeczywistości, który u żyjących przez to w stałej sprzeczności ze swym położeniem klasowym i w stanie ciągłego oczekiwania i bezowocnej nadziei Żydów zniszczył wszelką prostotę w stosunku do świata, zaś religijną krytykę bezbożnych pogan, na którą odpowiedzią było bezlitosne szyderstwo, przekształcił w zawsze czujne, często prowadzące do rozgoryczenia, bo stale zagrożone przez skrytą samokrytykę, zważanie na własną prawowierność. Do tego dochodziło kazuistyczne, kultywowane przez całe życie rozważanie religijnych obowiązków członków narodu –bo od ich właściwego spełniania zależała przecież ostateczna łaska Jahwe – i charakterystyczna dla pewnych produktów okresu pobabilońskiego mieszanina zwątpienia w jakikolwiek sens tego marnego świata, poddania się bożemu karceniu, troski, by nie obrazić go swą dumą, i bojaźliwej, rytualno-moralnej poprawności, którą narzucała Żydom owa rozpaczliwa walka już nie o szacunek innych, lecz o szacunek do samego siebie i poczucie godności. Poczucie godności, które – skoro w końcu jednak to spełnienie obietnic Jahwe pozostawało stale miarą własnej wartości w obliczu Boga – samemu sobie mogło wydawać się coraz bardziej wątpliwe i przez to mogło zagrażać załamaniem się całego sensu własnego sposobu życia.
Uchwytnym dowodem osobistej łaski Boga staje się w rzeczy samej dla Żyda z getta w coraz większej mierze sukces w działalności zarobkowej. Tyle że właśnie dla Żyda idea „potwierdzenia się” w zrządzonym przez Boga „powołaniu” nie ma tego samego sensu, jaki jest jej właściwy w przypadku wewnątrzświatowej ascezy. Bo błogosławieństwo Boga w o wiele mniejszym stopniu niż u purytanów powiązane jest z systematyczną, ascetyczną, racjonalną metodyką życia, która dla nich jest jedynym możliwym źródłem certitudo salutis. Nie tylko na przykład etyka seksualna pozostała wprost antyascetyczna i naturalistyczna, a starożydowska etyka gospodarcza była w swych postulowanych stosunkach mocno tradycjonalistyczna i otwarcie ceniła bogactwo, w przeciwieństwie do wszelkiej ascezy, lecz także całe uświęcenie przez uczynki ma u Żydów rytualistyczną podstawę i ponadto często łączy się ze swoistym nastrojem religijności wiary. Jednak tradycjonalistyczne przepisy wewnątrzżydowskiej etyki gospodarczej obowiązują oczywiście, jak we wszystkich dawnych etykach, w pełnym zakresie jedynie wobec braci w wierze, a nie wobec świata zewnętrznego. Ale ogólnie rzecz biorąc obietnice Jahwe zrodziły rzeczywiście w ramach samego judaizmu silne znamiona resentymentalnego moralizmu. Całkowicie błędne byłoby mimo to ujmowanie potrzeby zbawienia, teodycei lub w ogóle religijności gminy jako wyrastających jedynie na gruncie negatywnie uprzywilejowanych warstw, czy tym bardziej tylko z resentymentu, a więc wyłącznie jako produktu „buntu niewolników w moralności”. Nie dotyczy to nawet wczesnego chrześcijaństwa, choć jego obietnice odnoszą się, co podkreślane jest z naciskiem, właśnie do duchowo i materialnie „ubogich”. Odmienność proroctwa Jezusa i jego bezpośrednie konsekwencje objawiają raczej nieuchronne skutki dewaluacji i rozsadzenia rytualnego, świadomie zmierzającego do zamknięcia wobec świata zewnętrznego Prawa i w rezultacie rozerwania więzi religijności z pozycją wiernych jako, zamkniętego na podobieństwo kasty, ludu pariasów. Z pewnością pierwotna chrześcijańska profecja zawiera znamienne rysy „odpłaty”, w sensie przyszłego zrównania losów (najwyraźniejsze w przypowieści o Łazarzu), i zemsty, która jest sprawą Boga. A królestwo boże jest również tutaj królestwem ziemskim, zrazu najprawdopodobniej przeznaczonym specjalnie lub przynajmniej w pierwszym rzędzie dla Żydów, którzy od początku wierzyli w prawdziwego Boga. Ale właśnie przenikający wszystko resentyment ludu pariasów zostaje tu, za sprawą konsekwencji nowych obietnic religijnych, wyłączony. Zaś niebezpieczeństwo, jakie bogactwo stanowi dla szansy zbawienia, przynajmniej w tych elementach przekazu, które uchodzą za własne kazanie Jezusa, nie jest w żadnym razie motywowane ascetycznie, a tym bardziej nie sposób go wywieść z resentymentu – czego dowodzą świadectwa tradycji dotyczące jego obcowania nie tylko z celnikami (którzy w Palestynie byli najczęściej drobnymi lichwiarzami), lecz także innymi wyróżniającymi się swą zamożnością ludźmi. Zbyt wielka była indyferencja wobec świata, wynikająca z siły eschatologicznych oczekiwań. Oczywiście, gdy chce być „doskonały”, czyli stać się uczniem, bogaty młodzieniec musi bezwarunkowo zerwać ze „światem”. Ale mówi się wprost, że u Boga wszystko, nawet zbawienie bogatego, który nie może zdecydować się na rozstanie ze swymi dobrami, choć trudniejsze, jest jednak możliwe. Prorokowi akosmicznej miłości, który duchowo i materialnie ubogim przynosi dobrą nowinę o tym, że królestwo boże jest bliskie, i uwolnienie z władzy demonów, „proletariackie instynkty” są równie obce jak na przykład Buddzie, dla którego absolutne zerwanie ze światem jest bezwarunkową przesłanką zbawienia. Ograniczone znaczenie „resentymentu” i niebezpieczeństwo wiążące się z nazbyt uniwersalnym stosowaniem schematu „wyparcia” ukazuje najjaśniej błąd Nietzschego, który swą teorię odnosi także do zupełnie nietrafnego przykładu buddyzmu. Bo stanowi on najbardziej radykalne przeciwieństwo każdego resentymentalnego moralizmu, jest raczej doktryną zbawienia warstwy intelektualistów dumnie i szlachetnie odrzucającej w równej mierze iluzje życia zarówno w tym i tamtym świecie, początkowo wywodzącej się niemal całkowicie z uprzywilejowanych kast, szczególnie z kasty wojowników, a jego społeczny rodowód można ewentualnie przyrównać do rodowodu hellenistycznych, przede wszystkim neoplatońskich, albo też manichejskich czy gnostycznych doktryn zbawienia, choć różnią się one zasadniczo od niego. Kto nie chce zbawienia prowadzącego do nirwany, temu buddyjski bhikszu pozostawia cały świat, łącznie z ponownymi narodzinami w raju. Właśnie ten przykład świadczy o tym, że potrzeba zbawienia i religijność etyczna mają jeszcze inne źródło niż społeczne położenie negatywnie uprzywilejowanych i uwarunkowany praktyczną sytuacją życiową racjonalizm mieszczaństwa: jest nim intelektualizm jako taki, zwłaszcza metafizyczne potrzeby ducha, którego do rozważania etycznych i religijnych problemów nie zmusza materialna niedola, lecz przymus wewnętrzny, by móc ująć świat jako sensowny kosmos i zająć wobec niego stanowisko.
W olbrzymiej mierze losy religii determinowała rola, jaką odgrywał w nich intelektualizm, oraz jego różnorakie stosunki z kapłanami i z władzami politycznymi, a te czynniki z kolei rodowód tej warstwy, która w szczególnym stopniu była nośnikiem intelektualizmu. Początkowo byli nią sami kapłani, zwłaszcza tam, gdzie charakter świętych pism i konieczność ich egzegezy oraz nauczania ich treści, ich interpretacji i właściwego posługiwania się nimi sprawiły, że stali się oni cechem literatów. Nie doszło do tego wcale w religiach antycznych ludów miejskich, przede wszystkim Fenicjan, Hellenów, Rzymian, z jednej strony, a w etyce chińskiej, z drugiej. Tu autentycznie teologiczne (Hezjod), wszelkie metafizyczne i etyczne myślenie stało się całkowicie udziałem osób nie będących kapłanami, i w rezultacie rozwinęło się w niewielkiej mierze. Zupełnie odmienna była natomiast sytuacja w Indiach, Egipcie i Babilonii, wśród wyznawców Zaratustry, w islamie, we wczesnym i średniowiecznym, a gdy idzie o teologię, również nowożytnym chrześcijaństwie. Kapłani egipscy, zaratustriańscy, przez pewien czas wczesnochrześcijańscy, zaś w epoce wedyjskiej, a więc przed powstaniem filozofii świeckiego ascetyzmu i upaniszad, także bramińscy, w mniejszym, znacznie ograniczanym przez świecką profecję, stopniu również żydowscy, w podobnym, po części umniejszanym przez suficką spekulację, także islamscy zmonopolizowali niemal całkowicie rozwój religijnej metafizyki i etyki. We wszystkich odgałęzieniach buddyzmu, w islamie oraz we wczesnym i średniowiecznym chrześcijaństwie oprócz kapłanów, lub zamiast nich, to przede wszystkim mnisi lub podobne do nich kręgi uznały za swą domenę i literacko kultywowały nie tylko teologiczne i etyczne, lecz także wszelkie myślenie metafizyczne oraz wiele dziedzin myślenia naukowego, a poza tym artystycznej twórczości piśmienniczej. Przynależność śpiewaków do kultowo doniosłych osób uwarunkowała włączenie epickich, lirycznych i satyrycznych poematów indyjskich do Wed, erotycznej poezji Izraela do świętych pism, a psychologiczne pokrewieństwo mistycznych i pneumatycznych emocji z poetyckimi rolę mistyka w liryce Wschodu i Zachodu. Ale tu nie chodzi nam o produkcję literacką i jej charakter, lecz o kształtowanie samej religijności przez swoistość wpływających na nią warstw intelektualistów. Wpływ kapłanów jako takich, również tam, gdzie byli oni głównymi reprezentantami literatury, był mocno zróżnicowany, w zależności od innych, niekapłańskich warstw, jakie istniały obok nich, oraz ich własnej władzy. Z pewnością najsilniejszy był swoisty wpływ kapłanów w późnej fazie rozwoju religijności zaratustriańskiej. Także egipskiej i babilońskiej. Prorocy, ale jednak również w znacznej mierze kapłani, uformowali judaizm epoki Deuteronomium oraz niewoli babilońskiej. W późnym judaizmie rozstrzygającą postacią stał się zamiast kapłanarabin.
O szczególnych zaś cechach Żydów jako etnosu i judaizmu, jako religii, będącej nie do pogodzenia z duchern chrześcijaństwa Max Weber w tymże dziele Gospodarka i społeczeństwo zauważał:  Trzecią w pewnym sensie „dostosowaną do świata”, a w każdym razie „zwróconą ku światu”, odrzucającą nie „świat”, lecz jedynie obowiązującą w nim społeczną hierarchię, religią jest judaizm, w swej wyłącznie interesującej nas tu, wykształconej po niewoli babilońskiej, przede wszystkim talmudycznej formie. Jego obietnice są, wedle swego sensu intencjonalnego, obietnicami odnoszącymi się do tego świata, a kontemplacyjna czy ascetyczna ucieczka od świata występuje w nim, podobnie jak w religijności chińskiej i w protestantyzmie, tylko jako zjawisko wyjątkowe. Od purytanizmu odróżnia go (jakkolwiek relatywny) brak systematycznej ascezy. „Ascetyczne” elementy wczesnochrześcijańskiej religijności nie wywodzą się z judaizmu, ale pojawiają się właśnie w składających się z nawróconych na chrześcijaństwo pogan w gminach misji Pawła. Przestrzeganie żydowskiego „prawa” jest „ascezą” w równie małej mierze jak przestrzeganie jakichkolwiek norm tabu czy norm rytualnych. Stosunek żydowskiej religijności do bogactwa, z jednej strony, i do życia seksualnego, z drugiej, nie jest w najmniejszym stopniu ascetyczny, lecz raczej zdecydowanie naturalistyczny. Bogactwo jest darem Boga, a zaspokajanie popędu seksualnego, naturalnie w legalnej formie, jest wprost nieodzowne, w tak wielkiej mierze, że osoba, która przekroczyła określony wiek, a nie zawarła małżeństwa, wydaje się Talmudowi po prostu moralnie podejrzana. Ujęcie małżeństwa jako czysto ekonomicznej, służącej płodzeniu i wychowywaniu dzieci instytucji nie jest samo w sobie swoiście żydowskie, ale uniwersalne. To, że nielegalne stosunki seksualne są surowo (a w pobożnych kręgach w sposób rzeczywiście skuteczny) zakazane, wspólne jest judaizmowi z islamem i wszelkimi religiami profetycznymi, a poza tym z hinduizmem, zaś czas oczyszczenia z większością religii rytualistycznych, tak że nie można tu mówić o szczególnym znaczeniu ascezy seksualnej.
Swobodne używanie życia, nawet luksus, nie są same w sobie zakazane, o ile przestrzega się przy tym pozytywnych zakazów i tabuizacji „prawa”. To społeczna, sprzeczna z duchem mojżeszowego prawa, niesprawiedliwość, do której tak często dochodzi wobec członków ludu żydowskiego przy zdobywaniu bogactwa, a ponadto pokusa swobodnego stosunku do prawowierności, butnego lekceważenia przykazań, przez to zaś i obietnic Jahwe, sprawiają, że bogactwo wydaje się prorokom, w Psalmach, w mądrości przysłów i później czymś potencjalnie groźnym. Nie jest łatwo oprzeć się pokusom bogactwa, i właśnie dlatego tym bardziej zasłużone jest błogosławieństwo bogacza, „którego znaleziono bez winy”. Jednak skoro nie istnieje tu idea predestynacji czy podobnie oddziałujące przedstawienia, to także bezustanna praca i sukces w działalności zarobkowej nie może być, z drugiej strony, uznawany za oznakę „potwierdzenia” w tym sensie, jaki właściwy był w największej mierze kalwińskim purytanom, a w pewnym stopniu również wszelkiemu ascetycznemu protestantyzmowi. Mimo wszystko idea dopatrywania się w uwieńczonej sukcesem działalności zarobkowej oznaki łaskawego boskiego zrządzenia była oczywiście religijności żydowskiej nie tylko równie bliska jak na przykład chińskiej, świeckiej buddyjskiej i w ogóle każdej nie odrzucającej świata religijności na ziemi, lecz jeszcze bliższa, skoro religia ta stała w obliczu bardzo szczególnych obietnic nadziemskiego Boga, powiązanych z bardzo widocznymi oznakami jego gniewu wobec wybranego przecież przez niego samego narodu. Jasne jest, że zarobek, zdobyty przy przestrzeganiu bożych przykazań, mógł i musiał zyskiwać znaczenie symptomu, że dana osoba podoba się Bogu. I rzeczywiście działo się tak stale. Lecz sytuacja zajmującego się działalnością zarobkową (pobożnego) Żyda była mimo wszystko zasadniczo całkowicie różna od sytuacji purytanina, a odmienność ta nie pozostała bez praktycznego wpływu na znaczenie Żydów w dziejach gospodarki. Ale na czym mniej więcej polegało to znaczenie?
Żydzi przyczynili się istotnie do rozwoju kapitalistycznego systemu gospodarczego w czasach nowożytnych. Jakie są swoiste ekonomiczne dokonania Żydów w średniowieczu i w czasach nowożytnych? Pożyczki, od lombardów aż do finansowania wielkich państw, pewne rodzaje handlu, wśród których na pierwszy plan zdecydowanie wysuwa się drobny handel kramarski i wędrowny oraz swoisty dla wsi „handel produktami”, pewne sfery handlu hurtowego i przede wszystkim handlu papierami wartościowymi, obie zwłaszcza w formie handlu giełdowego, wymiana pieniędzy i związane z nią zwykle interesy polegające na przekazywaniu pieniędzy, dostawy państwowe, finansowanie wojen i w bardzo znacznej mierze zakładania kolonii, dzierżawa podatków (naturalnie poza dzierżawą dezaprobowanych podatków, jak tych na rzecz Rzymian), wszelkiego rodzaju interesy kredytowe i bankowe, a także finansowanie emisji. Jednak z tych interesów nowoczesnemu zachodniemu kapitalizmowi (w przeciwieństwie do kapitalizmu antyku, średniowiecza i wschodnioazjatyckiej przeszłości) właściwe są pewne (choć bardzo istotne) formy interesów, zarówno prawne, jak i ekonomiczne. Na przykład w domenie prawnej: formy papierów wartościowych i kapitalistycznych stosunków stowarzyszenia. Nie mają one jednak swoiście żydowskiego rodowodu. Lecz, o ile to szczególnie Żydzi wprowadzili je na nowo na Zachodzie, mają one być może po prostu orientalny (babiloński), a w rezultacie hellenistyczny i bizantyjski, i dopiero za sprawą tego pośrednictwa żydowski rodowód, a poza tym najczęściej wspólne są Żydom i Arabom. Po części jednak są one tworami zachodniego średniowiecza, w pewnej mierze nawet ze swoiście germańską przymieszką. Szczegółowe dowodzenie tych twierdzeń zaprowadziłoby nas za daleko. Natomiast w ekonomicznym wymiarze na przykład giełda, jako „rynek kupców”, nie została stworzona przez Żydów, lecz chrześcijańskich kupców, a na swoisty sposób, w jaki adaptowano średniowieczne formy prawne do celów racjonalnej działalności, choćby zakładano spółki komandytowe, maony, uprzywilejowane kompanie wszelkiego rodzaju, w końcu spółki akcyjne, nie wpłynęli w jakiejś szczególnej mierze Żydzi, choć później brali znaczny udział w ich konstytuowaniu. W końcu zaś swoiście nowożytne zasady udzielania publicznych i prywatnych kredytów rozwinęły się zrazu w zaczątkowej postaci na gruncie średniowiecznych miast, a potem ich po części całkowicie nieżydowska średniowieczna forma prawna została dostosowana pod wpływem czynników ekonomicznych do potrzeb nowoczesnych państw i innych kredytobiorców. Przede wszystkim jednak w z pewnością długiej liście żydowskiej działalności ekonomicznej nie występuje pewna dziedzina, jeśli nawet niezupełnie, to mimo wszystko w rzucający się w oczy sposób, i to właśnie stanowiąca wyróżnik nowoczesnego kapitalizmu: organizacja pracy wytwórczej w postaci chałupnictwa, manufaktury i fabryki. Jak doszło do tego, że wobec mas proletariatu w gettach w czasach, gdy dla każdego nowego przedsięwzięcia przemysłowego można było uzyskać książęce patenty i przywileje (za odpowiednie świadczenia pieniężne), i gdy istniały także dostatecznie rozlegle, nie opanowane przez cechy, domeny działalności umożliwiające nowe przemysłowe przedsięwzięcia, jak doszło do tego, że w obliczu tej sytuacji żaden pobożny Żyd nie wpadł na myśl, by z pomocą pobożnej żydowskiej siły roboczej stworzyć w getcie działalność przemysłową, zupełnie tak samo jak to uczyniło tak wielu pobożnych purytańskich przedsiębiorców z pomocą pobożnych chrześcijańskich robotników i rzemieślników? I że również liczne, cierpiące biedę warstwy rzemieślników żydowskich aż do niedawnych czasów nie stały się podłożem żadnej rzeczywiście nowoczesnej, a to znaczy: przemysłowej, wykorzystującej w chałupnictwie tę żydowską pracę, burżuazji mającej jakieś istotne znaczenie? Dostawy państwowe, dzierżawa podatków, finansowanie wojen, kolonii, a zwłaszcza plantacji, handel tranzytowy, lichwa pożyczkowa istniały zawsze od tysiącleci niemal na całym świecie jako forma kapitalistycznego spożytkowywania posiadania. Właśnie w tych dziejach, obejmujących niemal wszystkie epoki i kraje, w szczególności także całą starożytność, brali udział Żydzi, w tych swoiście nowoczesnych formach prawnych i formachdziałalności, które stworzyło już średniowiecze, lecz nie Żydzi. Natomiast w tym, co swoiście nowe w nowoczesnym kapitalizmie: w racjonalnej organizacji pracy, zwłaszcza wytwórczej, w przemysłowym „przedsiębiorstwie” nie uczestniczą (relatywnie) właściwie wcale. A przede wszystkim owe zasady gospodarcze, które były i są typowe dla wszelkiego pierwotnego kupiectwa, antycznego, wschodnioazjatyckiego, indyjskiego, średniowiecznego, dla kramarstwa w małej skali, a dla finansistów w wielkiej: wola i zdolność bezwzględnego wykorzystywania każdej szansy zysku –„dla zysku i piekło przepłynąć, nawet jeśli żagle osmali” te zasady również Żydom właściwe są w znaczącej mierze. Ale właśnie one nie są wcale tym, co stanowi osobliwość nowoczesnego kapitalizmu, w opozycji do innych kapitalistycznych epok. Wręcz przeciwnie. Ani to, co swoiście nowe w nowoczesnym systemie gospodarczym, ani to, co swoiście nowe w nowoczesnych zasadach gospodarczych, nie jest swoiście żydowskie. Ostateczne, zasadnicze przyczyny tego stanu rzeczy powiązane są znów ze szczególnym charakterem Żydów jako ludu pariasów i jego religijnością. Przede wszystkim już czysto zewnętrzne trudności udziału w organizacji pracy wytwórczej: prawnie i faktycznie niestabilne położenie Żydów, które z pewnością nie przeszkadza handlowi, zwłaszcza handlowi pieniędzmi, lecz nie racjonalnej, wytwórczej ciągłej działalności ze stałym kapitałem. Ponadto także wewnętrzna sytuacja etyczna. Żydzi jako lud pariasów zachowali podwójną moralność, która w każdej wspólnocie jest pierwotna w stosunkach gospodarczych. To, co „między braćmi” odrzucane jest ze wzgardą, dozwolone jest wobec obcych. W stosunku do Żydów etyka żydowska jest w całości bez wątpienia tradycjonalistyczna, a jej punktem wyjścia zachowywanie „źródeł utrzymania”, i jeśli nawet rabini czynili tu pewne koncesje, i to również w odniesieniu do wewnątrz żydowskiego zachowania w interesach, to polegały one na dopuszczaniu pewnej swobody, lecz jej wykorzystywanie przez tych, którzy sobie na to pozwalali, sprawiało, że nie spełniali oni właśnie najwyższych wymagań żydowskiej etyki kupieckiej, i nie „potwierdzali się”. Natomiast domena interesów z obcymi jest w sprawach, które wśród samych Żydów byłyby zakazane, w dużej mierze sferą etycznie indyferentną. Taka jest pierwotna etyka kupiecka wszystkich ludów na całym świecie, ale to, że pozostała ona trwała, jest dla Żyda, dla którego obcy już w starożytności niemal wszędzie był „wrogiem”, po prostu samo przez się zrozumiałe. Wszystkie znane nawoływania rabinów do uczciwości i zaufania właśnie również wobec obcych nie mogły naturalnie zmienić oddziaływania faktu, że prawo zakazywało pobierania procentu od Żydów, od obcych natomiast dopuszczało, a także tego, że stopień wymaganej przez przepisy legalności (na przykład gdy idzie o wykorzystywanie błędów innych) wobec obcego, a więc wroga, był niższy. I żadnego dowodu nie wymaga teza (bo przeciwne zachowanie byłoby po prostu niepojęte), że na stworzoną przez obietnice Jahwe, jak już wiemy, pozycję pariasów, i wynikającą stąd stałą pogardę ze strony obcych, lud ten nie mógł reagować inaczej, jak przez to, że jego moralność kupiecka w stosunkach z obcymi pozostała na stałe inna niż wobec Żydów.
Wzajemne relacje sytuacji katolików, Żydów i purytanów w gospodarczej działalności zarobkowej można zatem podsumować następująco: naprawdę wierzący katolik poruszał się w swej działalności zarobkowej stale w sferze, albo na granicy, zachowania, które już to naruszało papieskie konstytucje i tylko rebus sic stantibus ignorowane było w konfesjonale, a dopuszczane jedynie w swobodnej (probabilistycznej) interpretacji moralności, już to było wprost wątpliwe, już to przynajmniej nie było zachowaniem rzeczywiście podobającym się Bogu. Pobożny Żyd znajdował się przez to nieuchronnie w położeniu, w którym czynił rzeczy, które wśród Żydów były po prostu sprzeczne z prawem lub wątpliwe z punktu widzenia tradycji, albo dopuszczalne jedynie w swobodnej interpretacji, a dozwolone tylko wobec obcych, nigdy jednak nie odznaczające się pozytywną etyczną wartością; jego etyczne zachowanie mogło być uważane jedynie, jako odpowiadające przeciętnemu i formalnie niesprzeczne z prawem, za dozwolone przez Boga i moralnie indyferentne. To właśnie na tym zasadza się to, co było rzeczywiście zgodne z prawdą w twierdzeniach o niższym standardzie legalności Żydów. Fakt, że Bóg zwieńczał jego działalność sukcesem, mógł być wprawdzie oznaką tego, że w tej domenie nie uczynił nic wprost zakazanego, a w innych sferach trzymał się bożych przykazań, nie mógł się on jednak raczej etycznie potwierdzić właśnie w swoiście nowoczesnym ekonomicznym działaniu zarobkowym. A tak było w przypadku pobożnego purytanina, który nie za sprawą swobodnej interpretacji lub podwójnej moralności, czy też dlatego, że czynił coś etycznie indyferentnego, lecz w sferze rzeczywistego obowiązywania etyki zakazanego, ale przeciwnie z najczystszym sumieniem, właśnie przez to, że działając zgodnie z prawem i rzeczowo, obiektywizował w „działalności” racjonalną metodykę swego całego sposobu życia, uprawomocniał się we własnych oczach i w kręgu swej gminy, i to tylko w tej mierze i przez to, że absolutna, nierelatywizowana nieskazitelność jego zachowania była całkowicie oczywista. Żaden rzeczywiście pobożny purytanin – i to jest tu ważne – nie mógłby uznawać pieniędzy zarobionych dzięki lichwie, wykorzystaniu błędu partnera (co u Żydów było dopuszczalne wobec obcych), targowaniu się i szachrowaniu, udziałowi w politycznej czy kolonialnej grabieży, za zysk podobający się Bogu. To stałym cenom, absolutnie rzeczowemu, gardzącemu wszelką żądzą pieniędzy, bezwarunkowo legalnemu zachowaniu w interesach wobec każdego oraz jego potwierdzeniu się w oczach ludzi kwakrzy i baptyści przypisywali to, że właśnie bezbożni kupowali u nich, a nie u sobie podobnych, im, a nie sobie podobnym, powierzali pieniądze na przechowanie czy w kommendę, przez to zaś czynili ich bogatymi, i to te cechy potwierdzały ich przed ich Bogiem. Natomiast żydowskie prawo odnoszące się do obcych, w praktyce: prawo pariasów, pozwalało, mimo wielu zastrzeżeń, na objawianie wobec nie-Żyda właśnie tych zasad, które purytanin odrzucał ze wstrętem jako przejawy żądnego zarobku kramarskiego ducha, które jednak mogły łączyć się u pobożnego Żyda z najskrupulatniejszą uczciwością, ścisłym przestrzeganiem prawa, pełnią możliwej w jego religii zażyłości z Bogiem, z gotową do wszelkich poświęceń miłością do osób związanych z nim w rodzinie i gminie oraz ze współczuciem i łagodnością wobec wszelkich tworów bożych. Żydowska pobożność, właśnie w praktyce życiowej, nigdy nie uważała sfery tego dozwolonego zarabiania, podlegającej prawu odnoszącemu się do obcych, za sferę, w której potwierdza się autentyczność posłuszeństwa wobec bożych przykazań. Pobożny Żyd nigdy nie traktował jako probierza wewnętrznych standardów swej etyki tego, co uważał w niej za dozwolone. Lecz, podobnie jak dla konfucjanisty wszechstronnie zaznajomiony z kwestiami ceremonialnymi i estetycznymi, literacko wykształcony i przez całe swe życie nadal studiujący klasyków gentleman, tak dla Żyda biegły w prawnej kazuistyce, uczony w Piśmie, kosztem swego interesu, który bardzo często przekazywał żonie, stale badający święte pisma i komentarze „intelektualista” stanowił rzeczywisty ideał życia.
Właśnie przeciw temu intelektualistycznemu, wywodzącemu się od uczonych w Piśmie rysowi autentycznego późnego judaizmu buntuje się Jezus. To nie wmawiane mu „proletariackie” instynkty, lecz typ wiary i poziom przestrzegania prawa mieszkańca prowincjonalnego miasta i wiejskiego rzemieślnika, w przeciwieństwie do wirtuozów znajomości prawa, przesądza, pod tym względem, o jego opozycji wobec wyrosłych na gruncie polis Jerozolimy warstw, które, tak jak wszyscy mieszkańcy wielkich miast starożytności, pytały: „Możeż z Nazaretu być co dobrego?”. Właściwy mu typ przestrzegania i znajomości prawa odpowiada przeciętnej rzeczywiście cechującej faktycznie pracującego człowieka, który także w szabat nie może pozostawić swej owcy w dole. Natomiast obligatoryjna dla człowieka naprawdę pobożnego znajomość prawa żydowskiego wykracza daleko, już w rezultacie sposobu wychowywania młodzieży, nie tylko ilościowo, ale i jakościowo poza znajomość Biblii przez purytanów, i można ją przyrównać ewentualnie jedynie do praw rytualnych Hindusów i Persów, tyle że obejmuje ona w o wiele większej mierze, oprócz czystych norm rytualnych i norm tabu, także przykazania moralne. Ekonomiczne zachowanie Żydów poszło po prostu po linii najmniejszego oporu, jaki dopuszczały te normy,a to oznaczało w praktyce,że rozpowszechniona we wszystkich warstwach i narodach, i jedynie mająca odmienne skutki, „dążność do zarabiania” skierowała się ku handlowi z obcymi, a więc „wrogami”. Pobożny Żyd już w czasach Jozjasza, a tym bardziej epoki po niewoli babilońskiej, jest mieszkańcem miasta. Całe prawo dostosowane jest do tej sytuacji. Ponieważ niezbędny był rzezak, ortodoksyjny Żyd nie żył w izolacji, lecz, jeśli to tylko było możliwe, w gminach (także i dziś swoistość ortodoksji wobec Żydów reformowanych na przykład w Ameryce). Rok szabatowy – w obecnym kształcie odnoszących się do niego przepisów z pewnością twór miejskich uczonych w Piśmie epoki pobabilońskiej – tam, gdzie obowiązywał, uniemożliwiał racjonalną intensywną uprawę roli: jeszcze dziś niemieccy rabini chcieli wymusić jego zastosowanie do syjonistycznego osadnictwa w Palestynie, co skazywałoby je na porażkę, a w epoce faryzeuszy „wieśniak” był tożsamy z Żydem drugiej klasy, który nie przestrzega, i nie może przestrzegać, w pełni prawa. Uczestnictwa w biesiadach cechów, i w ogóle wszelkiej wspólnoty stołu z nie-Żydami, zarówno w starożytności, jak i w średniowieczu stanowiącej niezbędną przesłankę zyskania statusu obywatela w danym środowisku, zabraniało prawo. Natomiast wspólny całemu Wschodowi, pierwotnie wywodzący się z wykluczenia córek z dziedziczenia, obyczaj dawania „posagu” sprzyjał (i sprzyja) tendencji do stawania się wraz z ożenkiem sklepikarzem (co oddziałuje po części także dziś w formie słabszej „świadomości klasowej” żydowskich pomocników handlowych). W każdej innej działalności, podobnie jak pobożnego Hindusa, tak i Żyda ogranicza na każdym kroku wzgląd na prawo. Rzeczywiste studiowanie prawa można było pogodzić najłatwiej z pożyczaniem pieniędzy, wiążącym się w stosunkowo małej mierze ze stałą pracą. Skutkiem prawa i intelektualistycznego szkolenia w prawie jest „metodyka życia” Żydów i ich „racjonalizm”. „Człowiek nigdy nie zmienia obyczaju” jest tezą Talmudu. Tylko i wyłącznie w domenie ekonomicznych stosunków z obcymi tradycja pozostawiła etycznie (względnie) nieistotną lukę. Poza tym nigdzie. W całej domenie tego, co istotne w obliczu Boga, rządzi tradycja i jej kazuistyka, a nie racjonalnie samo decydujące o swej, nie wynikającej z jakichś założeń, lecz z „prawa naturalnego”, orientacji, metodyczne działanie celowe. „Racjonalizujące” oddziaływanie lęku przed prawem jest głębokie, ale całkowicie pośrednie. „Czujny” i zawsze przytomny, opanowany i stateczny jest także konfucjanista, purytanin, buddyjski i każdy mnich, arabski szajch, rzymski senator. Lecz powód i sens tego samoopanowania są różne. Czujne opanowanie purytanina wynika z konieczności podporządkowania tego, co stworzone, racjonalnemu porządkowi i metodyce, w interesie pewności własnego zbawienia; konfucjanisty z pogardy wobec gminnej irracjonalności, wychowanego w kulcie przyzwoitości i godności, klasycznie wykształconego człowieka; pobożnego na dawną modłę Żyda z rozmyślań nad prawem, w którym wyszkolił swój intelekt, i z konieczności nieustannego zwracania uwagi na jego ścisłe przestrzeganie. Temu jednak swoiste zabarwienie i oddziaływanie nadawała wiedza pobożnego Żyda, że tylko on i jego lud mają to prawo, z racji którego prześladowani są przez cały świat i obrzucani błotem, że mimo to jest ono wiążące i że pewnego dnia, za sprawą czynu, do którego dojdzie nagle, którego czasu nikt nie zna, i nikt nie może go przyspieszyć, Bóg przekształci hierarchię świata w mesjańskie królestwo dla tych, którzy we wszystkim pozostali wierni prawu. Wiedział on, że już niezliczone pokolenia, wbrew wszelkim drwinom, czekały na to i czekają, a z uczuciem pewnej „nadczujności”, która z tego wynikała, wiązała się konieczność, im dłużej miałoby jeszcze trwać to daremne czekanie, w tym większej mierze, czerpania własnego poczucia godności z tego prawa i jego skrupulatnego przestrzegania, dla niego samego. A w końcu, co niemniej ważne, konieczność, żeby stale mieć się na baczności, i nie dawać upustu swoim uczuciom w obliczu równie potężnych co bezlitosnych wrogów, powiązana z opisanymi już wcześniej następstwami „resentymentu”, jako nieuchronnego elementu: tworzonego przez obietnice Jahwe i zawinione przez to, nie mające sobie równych w dziejach, losy tego ludu. To z tych czynników bierze się w istocie „racjonalizm” Żydów. Lecz nie „asceza”. „Ascetyczne” rysy istnieją w judaizmie, ale nie są niczym kluczowym, lecz stanowią jedynie po części konsekwencje prawa, a po części wynikły ze swoistych problemów żydowskiej pobożności, w każdym razie są równie wtórne jak wszystkie jego autentycznie mistyczne elementy. Nie zamierzamy tu ich jednak omawiać, bo ani kabalistyczne, ani chasydzkie czy inne formy mistyki nie zrodziły typowych motywów praktycznej postawy Żydów wobec gospodarki, mimo że oba te religijne twory ważne są jako symptomy. Powodem „ascetycznego” odwrócenia się od wszystkiego, co artystyczne, jest, oprócz drugiego przykazania, które w rzeczy samej przeszkodziło nadaniu artystycznej formy w swoim czasie znacznie rozwiniętej angelologii, przede wszystkim charakter typowej synagogalnej służby bożej, koncentrującej się jedynie wokół nauki i przykazań (w diasporze na długo przed zniszczeniem kultu świątynnego): już profecja stłumiła właśnie plastyczne elementy kultu, a orgiastyczne i taneczne w rezultacie niemal całkowicie wyrugowała. Rzymianie i purytanie podążyli (choć z całkowicie odmiennych motywów) w efekcie podobną drogą. Rzeźba, malarstwo, dramat nie znajdowały tu zatem normalnych wszędzie religijnych punktów zaczepienia, zaś zanikanie wszelkiej (świeckiej) liryki, a zwłaszcza erotycznej sublimacji seksualności, wobec jeszcze całkiem rubasznego, zmysłowego punktu szczytowego, jakim była Pieśń nad pieśniami, wynikało z naturalizmu etycznego ujęcia tej sfery. Wszystkie te braki tłumaczy to, że milczące, pełne wiary i pytań, oczekiwanie zbawienia z piekła tej egzystencji,wybranego przecież przez Boga narodu, skazane było stale jedynie na prawo i dawne obietnice, i że wobec tego, nawet gdyby tradycja nie przekazała odpowiednich wypowiedzi rabinów, wszelkie swobodne oddawanie się artystycznej i poetyckiej gloryfikacji tego świata, którego cel stworzenia już dla współczesnych późnego państwa machabejskiego czasem był dość problematyczny, musiało wydawać się w rzeczy samej przejawem niezwykłej próżności, odwodzącym od dróg i celów Pana. Ale nie istniało tu właśnie to, co nadaje „wewnątrzświatowej ascezie” jej rozstrzygające piętno: jednolity stosunek do „świata” z punktu widzenia certitudo salutis jako centrum, z którego wywodzi się wszystko. Religijność właściwa pariasom i obietnice Jahwe stanowią także tutaj ostateczną, decydującą podstawę. Charakterystyczne dla wewnątrzświatowej ascezy traktowanie świata –tego teraz, w rezultacie grzechów Izraela, tak opacznego świata, który mógł przywrócić do porządku jedynie swobodny cud Boga, lecz człowiek nie mógł go wymusić, ani go przyspieszyć –jako „zadania” i jako areny religijnego „powołania”, które ten świat, i właśnie również grzechy w nim, podporządkować chce racjonalnym normom objawionej boskiej woli, na chwałę Bożą, i jako oznakę własnego wybrania – to kalwińskie stanowisko było naturalnie z pewnością ostatnim, jakie mogło przyjść na myśl tradycjonalnie pobożnemu Żydowi. Musiał on stawić czoło o wiele trudniejszemu wewnętrznemu losowi niż pewny swego „wybrania” do tamtego świata purytanin. Jednostka musi pogodzić się z faktem, że istniejący świat nie odpowiada obietnicom, dopóki dopuszcza to Bóg, i zadowolić się tym, że Bóg obdarza ją łaską i sukcesem w obcowaniu z wrogami jej ludu, wobec których, jeśli chce spełnić wymagania rabinów, legalnie i trzeźwo licząc, bez upodobania i bez gniewu, postępuje „rzeczowo”, i traktuje ich tak, jak dozwala jej Bóg. Niesłuszne jest twierdzenie, że jedynie zewnętrzne przestrzeganie prawa stanowiło religijny wymóg. Tak wygląda zgodnie z naturą rzeczy przeciętna. Ale postulaty były wyższe. Jednak to pojedyncze działanie porównywane jest i bilansowane właśnie jako pojedyncze z innymi pojedynczymi działaniami. I jeśli nawet ujęcie stosunku do Boga jako rachunku bieżącego (okazjonalnie pojawia się ono także u purytanów) poszczególnych dobrych i złych uczynków z niepewnym saldem nie było oficjalnie dominujące, to mimo wszystko centralna metodyczno-ascetyczna orientacja sposobu życia, charakterystyczna dla purytanizmu, jeśli nawet abstrahować od wspomnianych już powodów, była choćby w rezultacie podwójnej moralności z konieczności o wiele słabsza niż tam. Ponadto i z tej racji, że tutaj w istocie, jak w katolicyzmie, czyn danego prawowiernego stwarza jego własną szansę zbawienia, jeśli nawet łaska Boga (i tu i tam) musi uzupełnić ludzką niedoskonałość – której, dodajmy, wcale nie uznawano (podobnie jak w katolicyzmie) powszechnie. Kościelna łaska instytucjonalna była wykształcona, od wyrugowania dawnej palestyńskiej spowiedzi (teszuba), w o wiele mniejszej mierze niż w katolicyzmie, i ta własna odpowiedzialność i brak pośredników nadawały żydowskiemu sposobowi życia rzeczywiście z konieczności zasadniczo bardziej autometodyczne i systematyczne piętno niż przeciętnemu katolickiemu sposobowi życia. Ale brak swoiście purytańskich, ascetycznych motywów i w zasadzie nie przełamany tradycjonalizm żydowskiej moralności wewnętrznej ograniczał także tutaj tę metodyczność. Pojawiają się tu zatem liczne oddziałujące na podobieństwo ascezy poszczególne motywy, tyle że brak właśnie religijnej jednoczącej więzi głównego ascetycznego motywu. Gdyż najwyższa forma pobożności Żyda sytuuje się po stronie „nastroju”, a nie aktywnego działania: bo i jak mógłby się on w tym opacznym i – co wiedział od czasów Hadriana – nie dającym się przekształcić dzięki ludzkim czynom, wrogim mu świecie uznawać za spełniającego wolę Boga za sprawą jego racjonalnego przeobrażania? Tak może postępować żydowski wolnomyśliciel, lecz nie pobożny Żyd. Dlatego purytanie uprzytamniali sobie zawsze zarówno to wewnętrzne pokrewieństwo, jak i jego granice. Pokrewieństwo to jest, mimo całkowitej odmienności uwarunkowań, jednak zasadniczo takie samo jak już w chrześcijaństwie wyznawców Pawła. Żydzi byli dla purytanów, i dla wczesnych chrześcijan, zawsze wybranym kiedyś przez Boga narodem. Dla wczesnego chrześcijaństwa niesłychanie brzemiennym w następstwa czynem Pawła było, z jednej strony, to, że uczynił świętą księgę żydowską –wtedy jedyną – świętą księgą chrześcijan i przez to zakreślił całkiem wyraźną granicę wszelkiej ekspansji helleńskiego (gnostyckiego) intelektualizmu. Z drugiej strony – za pomocą dialektyki, która mogła być właściwa jedynie rabinowi – wyłamanie się tu i ówdzie właśnie spod tego, co było dla „prawa” swoiste i oddziaływało szczególnie w judaizmie: norm tabu oraz całkiem swoistych, w swoich konsekwencjach tak strasznie mesjańskich obietnic, uzasadniających związanie całej religijnej godności Żydów ze statusem pariasów, które dzięki narodzeniu Chrystusa uznał za po części zniesione, a po części spełnione, z triumfującym i wysoce skutecznym powołaniem się na to, że przecież patriarchowie Izraela przed ustanowieniem owych norm żyli zgodnie z wolą bożą i mimo to, mocą swej wiary, która była rękojmią bożego wybrania, zostali zbawieni. Niesłychane wsparcie, jakie dawała świadomość, że można ujść losowi pariasa, dla Hellenów być tak samo Hellenem, jak dla Żydów Żydem, i to osiągnięta nie na drodze wrogiego wierze oświecenia, lecz w ramach paradoksu samej wiary – to namiętne poczucie wyzwolenia stanowi napędzającą siłę nieporównanej Pawłowej pracy misyjnej. Uwolnił się on rzeczywiście od obietnic Boga, przez którego opuszczony czuł się na krzyżu jego Zbawiciel. Dostatecznie dowiedziona, straszliwa nienawiść właśnie Żydów z diaspory wobec tego jednego człowieka, wahania i zakłopotanie chrześcijańskiej pragminy, próby Jakuba i „apostołów-filarów” skonstruowania, w nawiązaniu do praw samego Jezusa odnoszących się do świeckich, powszechnie wiążącego „etycznego minimum” obowiązującego prawa, w końcu otwarta wrogość Żydów-chrześcijan, stanowiły zjawiska towarzyszące temu rozerwaniu właśnie decydujących, utwierdzających status Żydów jako pariasów więzów. Zniewalająca ludzi radość wykupionego na wolność dzięki krwi Mesjasza spod pozbawionego nadziei „prawa niewolników” emanuje z każdej napisanej przez Pawła linijki. Następstwem była jednak możliwość chrześcijańskiej misji światowej. Zupełnie tak samo purytanie przejęli właśnie nietalmudyczne i także niestarotestamentowe swoiście żydowskie prawo rytualne, lecz pozostałe, poświadczone w Starym Testamencie – wahając się, w jakiej mierze są jeszcze miarodajne –objawy woli Boga, często aż do szczegółów, i połączyli je z nowotestamentowymi normami. Nie pobożni, ortodoksyjni Żydzi, z pewnością jednak zrywający z ortodoksją reformowani Żydzi, jeszcze i dziś na przykład wychowankowie Educational Alliance, a tym bardziej ochrzczeni Żydzi, w rzeczy samej byli wchłaniani właśnie przez ludy purytańskie, szczególnie Amerykanów, wcześniej całkowicie, a mimo wszystko i dziś jeszcze wchłaniani są względnie łatwo, aż do zupełnego zatarcia różnic, podczas gdy w Niemczech pozostali przez wiele pokoleń właśnie „zasymilowanymi Żydami”. Również w tym objawia się faktyczne „pokrewieństwo” purytanizmu i Żydów. Ale właśnie to, co w purytanizmie nieżydowskie, umożliwiło mu zarówno odegranie jego roli w rozwoju zasad gospodarczych, jak i wchłanianie żydowskich prozelitów, co nie udało się religijnie inaczej zorientowanym ludom.” W świetle powyższych analiz wprost na niepoważne wygląda usiłowanie stawiania pytania: czy Żydzi są narodem, czy też nie. Choć przecież tenże Max Weber pisał: „Pytanie, czy powinniśmy określać Żydów jako „naród”, jest stare; odpowiedź na nie byłaby w przeważającej mierze negatywna, a w każdym razie odmienna w przypadku masy rosyjskich Żydów, asymilujących się Żydów zachodnioeuropejskich i amerykańskich, syjonistów, przede wszystkim zaś różniłaby się bardzo znacznie w przypadku ludów, pośród których oni żyją; na przykład Rosjan, z jednej, i Amerykanów, z drugiej strony (przynajmniej tych, którzy dziś jeszcze utrzymują – jak pewien amerykański prezydent w oficjalnym piśmie (Theodor Roosvelt) – że między Amerykanami i Żydami występuje „podobieństwo istoty”).
Wypada jednak z całą jednoznacznością stwierdzić, że Żydzi stanowią wielki naród o wybitnej osobowości historiotwórczej i ogromnej roli w kształtowaniu oblicza świata od co najmniej kilku stuleci. Uznaje to zresztą i Max Weber, gdy jest zmuszony stwierdzić: „Gdziekolwiek pojawiają się Żydzi, są oni nośnikami gospodarki pieniężnej, a zwłaszcza (w epoce rozkwitu średniowiecza włącznie) transakcji pożyczkowych i znacznych sfer handlu. Dla niemieckich biskupów, gdy ci zakładali miasta, byli oni równie niezbędni jak dla polskich szlachciców. Stwierdzonym faktem jest ich pokaźny, często dominujący udział w dostawczych i pożyczkowych interesach nowoczesnych państw na początku czasów nowożytnych, w zakładaniu spółek kolonialnych, w handlu kolonialnym i handlu niewolnikami, w handlu bydłem i „produktami”, przede wszystkim w nowoczesnym giełdowym handlu papierami wartościowymi, a także w przedsięwzięciach emisyjnych. Problemem jednak pozostaje kwestia, w jakim sensie można im przypisywać rozstrzygającą rolę w rozwoju nowoczesnego kapitalizmu. Trzeba tu wziąć po uwagę to, że kapitalizm żyjący z lichwiarskich pożyczek lub z państwa, jego potrzeby dostaw i kredytów, oraz z rabunkowej gospodarki kolonialnej nie jest niczym swoiście nowoczesnym, ale przeciwnie, właśnie tym, co wspólne jest nowoczesnemu kapitalizmowi Zachodu i kapitalizmowi antyku, średniowiecza i nowoczesnego Wschodu. Dla nowoczesnego kapitalizmu natomiast, w porównaniu ze starożytnością (oraz Bliskim i Dalekim Wschodem), charakterystyczna jest kapitalistyczna organizacja przemysłu, a w jej rozwoju nie sposób przypisać Żydom znaczącego wpływu. Zasady pozbawionego skrupułów wielkiego finansisty i spekulanta właściwe są z pewnością już czasom proroków, podobnie jak antyku i średniowiecza. Również decydujące instytucje nowoczesnego handlu, prawne i ekonomiczne formy papierów wartościowych, giełdy, mają romańsko-germańskie źródła, choć Żydzi przyczynili się do dalszego wykształcania się zwłaszcza operacji giełdowych i nadania im ich dzisiejszego znaczenia. I w końcu typowy charakter żydowskiego „ducha” handlowego, o ile w ogóle można odpowiedzialnie mówić o czymś takim, nosi wspólne całemu Wschodowi piętno, po części nawet drobnomieszczańskie znamiona, swoiste dla epoki przedkapitalistycznej. Żydzi dzielą z purytanami – także w ich przypadku całkiem świadome – uprawomocnienie formalnie prawowitego zysku, uznawanego za symptom bożego błogosławieństwa, a w pewnej mierze ideę „zawodu”, która jednak u nich nie jest tak mocno zakorzeniona religijnie jak u purytanów. W rozwoju szczególnej, nowoczesnej etyki „kapitalistycznej” żydowskie „prawo” odegrało może najdonioślejszą rolę przez to, że jego etyka legalności została przejęta przez etykę purytańską i stała się tu elementem nowoczesnej „mieszczańskiej” moralności gospodarczej.
Ta zaś „moralność” umożliwiła im objęcie dominujących pozycji w gospodarce i polityce światowej. Poprzez wpływy ekonomiczne, przez opanowanie prasy i w ogóle sfery informatycznej,wtymwielukościołówchrześcijańskich,jakteżprzenikającdoelit tradycyjnych i nowoczesnych, Żydzi stanęli mocno na arenie światowej w gronie najpotężniejszych narodów. I to jest według M. Webera tegoż świata dramatem...
W rozważaniach tego niemieckiego socjologa zwraca na siebie uwagę notoryczne podkreślanie rzekomej plebejskości Żydów jako narodu, co przyprawia intelektualistów żydowskich o wściekłość: jak może być plebejskim „naród wybrany” czyli z definicji arystokratyczny! Prawda w tym względzie jest taka, że globalny naród żydowski – a taki niewątpliwie istnieje – jest podzielony na różne klasy społeczne, które uogólniając można nazwać górnymi i dolnymi, szlacheckimi i plebejskimi, posiadającymi i wydziedziczonymi. Żydami bowiem są zarówno kryminalni oligarchowie „rosyjscy” Abramowicz, Gusinskij, Bierezowskij, Deripaska, Wechselberg, Newzlin, czy kryminalny prezydent Ukrainy Poroszenko oraz takiż premier Hrojsman (Grosman), jak też setki tysięcy i miliony mieszkających w tych krajach  rzemieślników, introligatorów, naukowców, bibliotekarzy, nauczycieli, lekarzy, inżynierów, dziennikarzy itd. Wszyscy oni są Żydami, ale jedni z nich są pod jakimś względem plebejuszami, inni zaś – arystokratami. I tak jest w każdym kraju, gdzie mieszkają Żydzi. Dlatego nie wolno twierdzić, że Żydzi są plebejuszami i tylko plebejuszami lub arystokratami i tylko arystokratami. Każde z tych uogólnień będzie błędne pod względem merytorycznym i krzywdzące z moralnego, historycznego i psychologicznego punktu widzenia. Słusznie tedy krytycy żydowscy obruszają się na Maxa Webera za jego niekończące się powtarzanie sloganu o tym, iż Żydzi to „pariasi”. Myli się też niemiecki uczony, gdy bagatelizuje i pomniejsza rolę pierwiastka żydowskiego – również to słusznie mu się ma za złe – w kształtowaniu się nowożytnej gospodarki kapitalistycznej, sensu stricte z ducha bazującej na żydowskim i – szerzej – plebejskim kulcie złotego cielca. Nie wypada pomniejszać tak istotnych spraw.
 ***
          Niemało uwagi „kwestii żydowskiej” i jej ostatecznemu rozwiązaniu przez fizyczną likwidację „narodu wybranego” poświęcił Adolf Hitler, twórca i przywódca państwa nazistowskiego w okresie 1933 - 1945. Żydów A. Hitler określał jako „odwieczną grzybicę ludzkości” – „ewiger Spaltpilz der Menschheit”.  Uważał, że cały powszechny ruch socjaldemokratyczny (komunistyczny)  został zorganizowany przez Żydów, aby naszczuć ciemne, głupie, zmaterializowane i prymitywne masy różnych narodów przeciwko ich własnym elitom, co szczególnie klarownie uwypukliło się w przypadku marksizmu, za którego rzekomo wolnościową frazeologią miała się kryć „wykrzywiona w podłym uśmiechu żydowska gęba”...
Żydowskie nauki marksizmu odrzucają arystokratyczną zasadę natury i w miejsce odwiecznego przywileju mocy i siły [tego co osobowe] wprowadzają masę liczby i jej martwy ciężar. One negują w człowieku wartość osoby, podważają znaczenie narodowości i rasy, a przez to zabierają ludzkości podstawy jej trwania i jej kultury. W razie zwycięstwa one by prowadziły do kresu wszelkiego możliwego do pomyślenia porządku w uniwersum. I tak jak w tym największym dającym się rozpoznać organizmie tylko chaos byłby skutkiem zastosowania tych praw, tak na kuli ziemskiej dla mieszkańców tej gwiazdy byłby ich własny upadek.
Jeśli Żyd odniesie zwycięstwo nad narodami świata, ukoronowaniem tegoż świata stanie się taniec śmierci ludzkości, a nasza planeta ponownie będzie bez ludzi mknęła przez miliony lat w eterze. Wieczna przyroda mści się bezwzględnie za wykraczanie przeciwko jej przykazaniom.
Jestem więc przekonany, że dziś działam zgodnie z zamiarami Stwórcy: podczas gdy bronię się przed Żydem, walczę o dzieło Pana.
Demokracja dzisiejszego Zachodu jest przewodnikiem marksizmu, który bez niej byłby wręcz nie do pomyślenia. Ona stanowi podłoże odżywcze dla tej dżumy powszechnej, na którym dopiero ta zaraza może się rozpowszechniać. W jej krańcowej formie wyrazu, w parlamentaryzmie, wytworzyła ona dodatkowo zwyrodniały płód złożony z łajna”...
Die Majorität kann auch hier den Mann niemals ersetzen. Sie ist nicht nur immer eine Vertreterin der Dummheit, sondern auch der Feigheit. Und so wenig hundert Hohlköpfe einen Weisen ergeben, so wenig kommt aus hundert Feiglingen ein heldenhafter Entschluss... Zum ersten gibt es in einer Nation nur alle heiligen Zeiten einmal einen wirklichen Staatsmann und nicht gleich an die hundert und mehr auf einmal; und zum zweiten ist die Abneigung der Masse gegen jedes überragende Genie eine geradezu instinktive. Eher geht auch ein Kamel durch ein Nadelöhr, ehe ein grosser Mensch durch eine Wahl “entdeckt” wird.
Was wirklich über das Normalmas des breiten Durchschnitts hinausragt, pflegt sich  in der Weltgeschichte meistens persönlich anzumelden.
Żydowskiej demokracji masowej, jako chybionemu i choremu ustrojowi politycznemu, kiedy to głupie, nieprzygotowane pod względem merytorycznym (a więc łatwo dające się poprzez prasę manipulować Żydom) masy decydują w referendach o wszystkim, A. Hitler przeciwstawia koncepcję „demokracji germańskiej”, kiedy to ludność kraju w wolnych wyborach wybiera sobie najlepszego z możliwych wodza, który następnie rządzi jednoosobowo i ponosi absolutną odpowiedzialność za wszystkie podejmowane osobiście decyzje, nie chowając się za wyniki badań socjologicznych i za zasadę „demokratycznego” kierownictwa zespołowego.
W książce „Mein Kampf” A. Hitler twierdził, że cały przynoszący ogromne profity handel „żywym towarem”, zorganizowana na skalę globalną masowa prostytucja, sieć domów publicznych są dziełem przedsiębiorców wyłącznie  żydowskich,   którzy z ukrycia kontrolują, organizują i rozwijają ten nieludzki proceder. A. Hitler był przekonany, że, jak pisał w   Mein Kampf”, „nie ma żadnego draństwa, żadnego bezwstydu w jakiejkolwiek formie, przede wszystkim w życiu kulturalnym, w którym by nie brał udziału przynajmniej jeden Żyd. Wystarczy ostrożnie choćby tylko nadciąć taki guz, a zaraz w gnijącym mięsie znajdowało wijących się jak robaki w świetle dnia żydków”... Wszelkie fałszywe dzieła sztuki, każda profanacja, wszystkie brudy moralne miałyby być robione lub inspirowane właśnie przez Żydów, choć jako wykonawcy podłej roboty mogli być angażowani także szabesgoje.
Co jednak najbardziej zaskakiwało Hitlera w Żydach, to ich -  jak  pisał  -  rozkładowy, agresywny, destruktywny duch, skierowujący się także z niezwykłą zaciekłością również przeciwko ich własnej, żydowskiej tradycji i narodowości. Pisząc o wiedeńskim okresie swego życia A. Hitler zaznaczał: „Was aber unverständlich bleiben musste, war der grenzenlose Hass, mit dem sie ihr eigenes Volkstum belegten, die Grösse desselben schmähten, seine Geschichte verunreinigten und grosse Männer in die Gosse zogen.
Dieser Kampf gegen die eigene Art, das eigene Nest, die eigene Heimat war ebenso sinnlos wie unbegreiflich. Das war unnatürlich”...  A. Hitler dzielił wszystkie rasy i narody na trzy podstawowe klasy: tworzące kulturę, zachowujące kulturę oraz niszczące kulturę. Żydów jednoznacznie i definitywnie wpisywał do klasy trzeciej i uważał, że powinno się przeprowadzić ich całkowitą eksterminację, aby nie mogli w przyszłości zatruwać  krwi i duszy ras szlachetniejszych. Najbliższy współpracownik Führera,  Heinrich Himmler,  uważał, że jakakolwiek reedukacja Żydów jest niepodobieństwem, ponieważ nie da się zmienić wrodzonych, genetycznie zdeterminowanych cech rasowych. Stąd pomysł i potworna sieć obozów śmierci, zorganizowanych przez niego już na początku istnienia Trzeciej Rzeszy, w których miano unicestwiać „das Luzifergesind”, jak nazywał Żydów doktor Otto Rahn.
W „Mein Kampf”czytamy, że jednym z najperfidniejszych wynalazków żydowskich, służących do wyzysku i okradania uczciwej ludności aryjskiej są tzw. „spółki z ograniczoną odpowiedzialnością”: „Gesellschaften mit begrenzter Haftung”. Ten wynalazek ponoć pozwalał Żydom na bezkarne wyłudzanie pieniędzy od milionów rzetelnie pracujących ludzi i następne ogłaszanie upadku firmy bez ponoszenia jakichkolwiek konsekwencji za te ciężkie przestępstwa. Toteż pierwsze, co A. Hitler zamierzał uczynić w razie przejęcia władzy, to właśnie zlikwidować przepisy zezwalające na zakładanie „sp. z o.o.”,  a  drugie  -  odebrać  im  lichwiarskie  banki.  W walce z Żydami Hitler zalecał odrzucenie względów na humanitaryzm. „Humanität ist Ausdruck einer Mischung von Dummheit und Feigheit; im ewigen Kampfe ist die Menschheit  gross  geworden – im ewigen Frieden geht sie zu Grunde”. – „Humanitaryzm jest wyrazem mieszaniny głupoty i tchórzostwa; w odwiecznej walce ludzkość osiągnęła swą wielkość, w wiecznym pokoju znajdzie własny upadek.
I dalej: „Was der Güte verweigert wird, hat eben die Faust sich zu nehmen”. - „To, czego się odmawia dobrotliwości, ma sobie zabrać pięść”.
I wreszcie: „Wer nicht bereit oder nicht fähig ist, für sein Dasein zu streiten, dem hat die ewig gerechte Vorschung schon das Ende bestimmt; die Welt ist nicht da für feige Völker.
Zepsuciu i zgniliźnie moralnej Żydów Führer przeciwstawiał zdrowie i siłę ducha Niemców, szczególnie chłopów niemieckich. „Der gesunde Bauernzustand ist das Fundament der gesamten Nation”. – „Zdrowy stan rolniczy stanowi fundament narodu jako całości”...  Ten  styl  myślenia  okazał  się  katastrofalny  nie  tylko  dla  Żydów  i  Niemców  (pierwsi  zresztą  zwyciężyli  drugich),  lecz  i  dla  całej  ludzkości  wpędzonej  w  drugą  wojnę  światową. 
Żydzi odwzajemniali się Niemcom tą samą monetą. Rabin Moshe Diamont o Trzeciej Rzeszy pisał: „Morderstwo stało się powszednim zajęciem Niemców. Znaczna część ludności Niemiec była zajęta planowaniem, budowaniem i obsługiwaniem obozów zagłady”… Menachem Begin do tego dodawał: „Z żydowskich kości Niemcy produkowali mąkę i sprzedawali ją w sklepach. Z trupów wyrabiali mydło i posyłali jako prezenty swym żonom. Włosami żydowskich kobiet i dziewczyn wypełniali materace. Sześć milionów Żydów przekształciło się w popiół, mąkę i mydło”… Ilia Erenburg zaś w 1942 roku w następujący sposób zagrzewał sowieckich żołnierzy do walki: „Przekonać Niemca nie sposób, lecz pogrzebać go można i trzeba. Im więcej Niemców zabije każdy radziecki żołnierz, tym szybciej skończy się wojna. Zabij Niemca, aby Niemiec nie zabił ciebie! Jest ich jeszcze wielu, ale koniec już widać: wytępmy wszystkich! Niemcy mówili, że są narodem bez przestrzeni. Dajmy każdemu frycowi po dwa metry pod ziemią. Przeklęty kraj!... Niemcy będą przestrzenią bez narodu”…
 ***
            Alfred Rosenberg w książce „Die Spur des Juden im Wandel der Zeiten”twierdził, że „Talmud” różnie nazywa nie-Żyda: goj, nokri, akum, ale zawsze uważa go nie za człowieka, lecz za człekokształtne zwierzę, które powinno się wykorzystywać, rabować, grabić, okradać z własności, odzierać ze skóry, zabijać, bezlitośnie wyzyskiwać. Prawo hazuka szczegółowo przewiduje aż 45 sposobów zniewalania i wyzyskiwania nie-Żydów przez tę „rasę wyższą”, za jaką się w szowinistycznym zaślepieniu uważają. Żydowscy intelektualiści ponoć są niejako zawodowymi szydercami i odbrązowiaczami, ochlapują błotem wszelkie pomniki i symbole narodowe, obalają  świętości,  mity i tradycje, ale – tylko gojskie,  nie  własne. Przy swoich natomiast nie tylko trwają niewzruszenie, ale i nikomu nie dozwalają nawet je tknąć.
       Głęboka pogarda i wrogość do rasy żydowskiej bije z tekstów wielu niemieckich uczonych, medyków, antropologów, archeologów, historyków, filozofów, socjologów, takich choćby jak Ludwig Woltmann, Otto Georg Ammon, Bruno Begger, Otto Rahn, August Hirt, Lanz von Liebensfels, Otto Freiherr von Verschuer, Ernst Ruedin, Fritz Lenz, Wilhelm Frick, Rudolf Hippius, Carl Schneider, Guido von List, Herbert Lange, Dieter Eckart, Eugen Fischer, Elizabeth Ebertin, Herrmann Wirt. Wszyscy oni nazywali Żydów „rasą szatańską”, dogłębnie zdegenerowaną i chorą, samą swą obecnością zatruwającą normalne życie ludzkości. Uważali też „Pięcioksiąg Mojżeszowy” za księgę wszelakiego plugastwa i zepsucia, która to interpretacja odżywa obecnie w wielu publikacjach, jak m.in. w książce Maana Khamisa „Chojen by Satan. The Old Testament” (wyd. 2018): „Followers of the Old Testament are guided by error. The Old Testament and his conspirators are the epitomal of evil. Humanity will not reach enlightenment until all copies of the Old Testament are removed and thrown into a pit of fire where they will feel at home. The Old Testament should be displayed in mass serial killers section in all public libraries. It is the time for us to receive overdue apologies from the Jews”…
Teoretycy narodowego socjalizmu, którzy często z dumą nazywali siebie chrześcijanami, uważali jednocześnie, że kościół katolicki stanowi żydowską sektę satanistyczną, kierowaną przez judaistyczny sanhedrin. Podobnie jak niektórzy biskupi prawosławni uważali papieża za wcielonego szatana. [Zresztą w jakimś sensie biskupi i kardynałowie w rodzaju  Muszyńskiego, Dziwisza, Pieronka, Macharskiego, Polaka i wielu wielu innych hierarchów kościoła w Polsce  niechcący to w 2008 roku potwierdził, mówiąc, że religia wyznawana w tym kraju to nie jakieś tam bliżej nie określone chrześcijaństwo, lecz „żydokatolicyzm”; a Jan Paweł II wynosił do godności biskupiej w Polsce wyłącznie kapłanów żydowskiego pochodzenia, swe zaś wizyty w różnych krajach zawsze zaczynał od spotkania z lokalną społecznościa żydowską, a nie z odnośnymi głowami państw!].
W lutym 1933 roku Niemcy wprowadzili w życie ustawę o zakazie męczenia zwierząt i znieśli w ten sposób barbarzyński ubój rytualny. Ustawa o uporządkowaniu składu narodowościowego aparatu zarządzającego z 11 kwietnia 1933 roku nakazywała wyeliminowanie nie-Aryjczyków ze wszystkich struktur władzy. Ustawa o redagowaniu gazet z 4 listopada 1933 zakazywała pracy w mediach zarówno Żydom, jak i osobom mającym żydowskiego małżonka. Kraj podźwignął się z rozkładu, bezrobocie i nędza gwałtownie się skurczyły, podobnie jak liczba domów publicznych, przestępstw pospolitych i chorób wenerycznych. 15 września 1935 uchwalono słynne Ustawy Norymberskie  O obywatelstwie Rzeszy” oraz „O ochronieniemieckiej krwi i niemieckiej czystości” . W ten sposób Niemcy zostali najbardziej konsekwentnymi wyznawcami rasistowskiego ducha hebrajskiego „Pięcioksięgu” i „Talmudu”. Warto jednak  dodać, że Ustawy Norymberskie pod wieloma względami były wzorowane na ustawodawstwie USA z roku 1896, na mocy którego m.in. Biali i Murzyni musieli zamieszkiwać różne dzielnice miast. Aż do 1948 roku oddziały wojskowe Stanów Zjednoczonych kształtowano na zasadzie segregacji rasowej; po wojnie amerykańscy Murzyni żenili się dość często z białymi Europejkami, lecz po powrocie np. do Chicago mąż i żona musieli mieszkać osobno.
Według prawa hitlerowskiego nie-Aryjczykiem był każdy, kto miał dziadka lub babkę żydowską, a wszyscy zostali zobowiązani do posiadania udokumentowanej wiedzy o swym pochodzeniu o sześć pokoleń wstecz (do roku 1800), osoby zaś pretendujące do wojsk SS i wysokich urzędów – do roku 1750. Za Żydów zaś uznano osoby wyznające judaizm lub wciągnięte na listę lokalnej gminy żydowskiej, czyli że nawet czystej krwi Żyd, o ile nie wyznawał judaizmu i formalnie nie należał do wspólnoty żydowskiej, nie był już traktowany jako Żyd. Co prawda, mierzono proporcje czaszki, kształt uszu i penisa, lecz nie zawsze. Na mocy Ustaw Norymberskich z dnia na dzień 550 tysięcy niemieckich Żydów okazało się jakby poza prawem (vogelfrei), musiało zamieszkać osobno od Niemców, utraciło prawo do prestiżowych i dobrze płatnych posad, do niektórych form własności i poszczególnych zawodów oraz musiało nosić na ubraniu pomarańczowe gwiazdy Dawida. Jednocześnie  ponad pół miliona zeświecczonych Żydów etnicznych zostało takimiż pełnoprawnymi obywatelami Trzeciej Rzeszy, jak Aryjczycy; w szeregach Wehrmachtu znalazło się 150 tysięcy pół-Żydów i ćwierć-Żydów, a wśród nich było: 2 marszałków polnych, 5 generałów broni, 8 generał-lejtnantów, 5 generał-majorów, 23 pułkowników. Nie wiemy, czy szczerze i skutecznie walczyli o swą ojczyznę, czy po cichu sabotowali jej cele, ale wiemy, że wielu dostało za zasługi bojowe prestiżowe wyróżnienia, ordery i medale.
Jednocześnie Żydów „cudzych” seryjnie likwidowano w obozach zagłady i na terenach okupowanych. Co do liczby ofiar terroru hitlerowskiego nie ma dziś w świecie nauki jednomyślności. Kurt Herstein, esesman wzięty do niewoli we Francji, w styczniu 1945 roku twierdził, że Niemcy wymordowali nie mniej niż 40 milionów Żydów, w kwietniu obniżył tę liczbę do 25 milionów, a w maju tegoż roku – do sześciu milionów ofiar. Potem zakomunikowano, że świadek powiesił się w więzieniu rzekomo nie mogąc znieść wyrzutów sumienia, a na Procesie Norymberskim właśnie ową ostatnią liczbę wzięto za podstawę, choć nie bazowała ona na żadnych źródłach dokumentalnych, a powieszony Niemiec mógł liczbę jeszcze raz obniżyć. Oficjalne statystyki niemieckie (nie przeznaczone do publikacji) w 1944 roku odnotowywały, że na terenach zajętych przez Wehrmacht w sumie mieszkało 5,5 milionów  Żydów, z których zlikwidowano tylko część. Żydowski Światowy Ośrodek Dokumentacji podaje, że liczba ofiar sięgała 4,5 milionów Żydów. Żydowski badacz Reitlinger nazywa liczbę 2,79 mln; Jehuda Bauer – 1,6 mln; profesor Rassinier -  1,2 mln; profesor Hilberg – 897 tysięcy; Herald Rightling – 800 tysięcy, a neutralny Szwajcarski Czerwony Krzyż  oficjalnie podał, że między 1939 a1945 zginęło nie więcej niż 300 tysięcy Żydów europejskich. To samo stwierdził niedawno niemiecki uczony Sündel i dostał wyrok wieloletniego więzienia „za negowanie holocaustu”. Prawnik francuski Rassinier w książce „Dramat Żydów europejskich” napisał wprost: „Mit o sześciu milionach ofiar żydowskich to po prostu metoda, z której pomocą Izrael dostaje od Niemiec od 1953 roku olbrzymie reparacje, które idą w setki miliardów dolarów.”  Aby ukrócić jakiekolwiek dywagacje i dyskusje, a nawet badania naukowe tego tematu lobby syjonistyczne w wielu krajach narzuciło  przepisy prawne, na których mocy sama wymiana zdań  w tej kwestii jest interpretowana jako przejaw antysemityzmu i „negowanie holocaustu” i na mocy prawa jest karana wieloletnim więzieniem. 
***
         Ulubioną ideą niemieckiego antysemityzmu jest przekonanie o nietwórczym, naśladowczym, tylko improwizacyjnym charakterze talentu żydowskiego.
Pośrednim wyrazem antysemityzmu może być – niepodważalna skądinąd z naukowego punktu widzenia – teza o tym, że to wcale nie Żydzi byli odkrywcami i pierwszymi nosicielami monoteizmu, lecz Egipcjanie, których reprezentanci „narodu wybranego” także pod tym względem „złupili”.  Badacz niemiecki Michael Dienstbier pisał np. na łamach tygodnika „Der Spiegel” (nr 52, 2006), że monoteizm wcale nie został przez Żydów wynaleziony, lecz że przejęli oni tę naukę z Egiptu, w którym wprowadził ją genialny faraon Echnaton. Tenże autor, zresztą świadomy i konsekwentny ateista, pisze: „Alle Gottheiten sind von Menschen gemachte Konstrukte, die der Identitätsstiftung dienen und die somit alle gleich wahr oder besser:  gleich falsch sind.

 ***

dr Jan Ciechanowicz - Antysemityzm cz. 3

$
0
0

                          Rozdział V.

                   Antysemityzm  Żydów



Jeśli stosować poszerzoną definicję antysemityzmu, zatwierdzoną przez rząd USA (czy rządy w ogóle powinny zabierać głos w sprawach nauki?) i uważać za antysemickie wszelkie krytyczne wypowiedzi pod adresem dowolnej osoby żydowskiego pochodzenia, to największymi antysemitami okazują się sami Żydzi, którzy jako globalny, stojący na wyjątkowo wysokim poziomie umysłowym etnos, są też narodem nad wyraz wewnętrznie bogatym i zróżnicowanym, co z kolei w  naturalny  sposób  powoduje nieustanne wewnętrzne podziały, dyskusje, polemiki, krytyki, konflikty  i ataki żydowskich intelektualistów jednych przeciwko drugim. Da się to z łatwością zaobserwować w perspektywie zarówno historycznej, jak i aktualnej. Kto jednak potrafi w takich sytuacjach rozstrzygnąć, która ze ścierających się stron jest antysemicka, a która prosemicka?  Oto  np.  Żyd  Josef  Lemann  w  książce  „Napoleon  a  Izraelici”  (1894)  pisał:  „Nie  ulega  wątpliwości,  że  Żydzi  jako  ogół  i  jako  naród    lichwiarskimi  nabywcami  wszystkich  dóbr  świata  i  że  wchłaniają  w  siebie  systematycznie  dobytek  innych  narodów,  nigdy  się  nie  asymilują  i    olbrzymim  pasożytniczym  grzybem,  którego  rozrost  jest  wspierany  przez  liberalne  ustawodawstwo,  które  Żydzi  potrafią  sobie  zapewnić  w  każdych  warunkach”… 
Tego  rodzaju  samokrytyczne  wypowiedzi  żydowskich  luminarzy  kultury  o  swym  narodzie  nie  należą  do  rzadkości.  „Musieliśmy  od  początku  być  wstrętnym  narodem,  od  początku  bowiem  naszą  główną  wadą  było  pasożytnictwo.  Jesteśmy  narodem  sępów,  żyjących  z  pracy  i  dobroduszności  reszty  świata”  (Ben  Chaim,  1934).  „Jest  obojętne,  gdzie  Żyd  żyje  i  jaką  mową  się  posługuje;  zawsze  bowiem  pozostaje  Żydem,  cząstką  światowej  społeczności  żydowskiej,  i  solidaryzuje  się  z  nią”  (Josef  Tenenbaum,  1934).   „Nikt  nie  może  zaprzeczyć,  że  żydostwo  w  wybitnym  stopniu  samo  przyczyniło  się  do  zabagnienia  i  skorumpowania  wszystkich  dziedzin  życia”  (Konrad  Albert,  1889).  „Od  zamierzchłych  czasów  oszustwo  stanowi  podstawową  broń  Żydów  w  walce  z  duchem  nieżydowskim  na  całym  świecie”  (Arthur  Treibitsch,  1921).  „Musimy  omamiać  słodkimi  słowami  i  oszustwem  wszystkich,    wszystko  zgarniemy  w  swe  ręce.  Jedną z  form  jest  pozorne  i  ostentacyjne  przyjmowanie  chrztu,  do  czego  serdecznie  namawiam  Żydów”  (Aleksander  Kraushar,  1895).  „Wszelkie  ograniczenia  wydane  przez  państwo    dla  nich  tylko  bezsensowną  i  czczą  formalnością  i  nie  obowiązują  ich  zupełnie.  Jako  bardziej  chytrzy  i  doświadczeni  odpowiadają  na  to  przekupstwem  i  drwią  z  obowiązujących  praw”  (Arnold  Zweig). 
Istotną cechą kultury żydowskiej jest okoliczność, że Żydzi nieustannie ze sobą polemizują, rozważają „z jednej strony i z drugiej strony”, prowadzą – nieraz twardy – intelektualny dyskurs, analogicznie, jak Polacy nieustannie się ze sobą gryzą, przeciwko sobie intrygują i sobie nawzajem szkodzą,  znajdując  w  tym  jakąś  głupią  satysfakcję. Istnieją widocznie określone,  trwałe paradygmaty zachowań etnicznych. I gdy mówimy o Żydach, tym paradygmatem jest nieustanne poszukiwanie – nie, nie pieniędzy, jak twierdził K. Marks – lecz prawdy.
Podstawa narodu żydowskiego to siła ducha, pewność siebie, swego przeznaczenia i roli w dziejach ludzkości  a  nawet  wszechświata  (!).  Tylko  oni  i  żaden  inny  naród  nie  posunął  się  do  tak  krańcowego  samouwielbienia,  aby  poważnie  (?)  głosić,  że  „Bóg  stał  się  sługą  obrzezanych”.   Z psychologicznego punktu widzenia nie ma żadnego znaczenia, czy ambicjonalnym wyobrażeniom odpowiada jakakolwiek rzeczywistość poza tymi właśnie wyobrażeniami, które same są causa sui– przyczyną, podstawą samych siebie. Właśnie te wyobrażenia bowiem posiadają moc napędową, mobilizującą  i  organizującą,  są przysłowiową „siłą iluzji”, która i owszem może motywować do wielu działań o charakterze hubrystycznym, transgresyjnym, imperialistycznym, perfekcjonistycznym. Taka postawa może być jednak potencjalnie niebezpieczna w obliczu socjopsychologicznego i dziejowego prawa, które głosi: kto się wywyższa, poniżony  będzie.  Wielkość  wywołuje  zawiść.  Wywyższanie  się  powoduje  nienawiść  i  chęć  szkodzenia.   
Ekskluzywizm i megalomaństwo są wytworem fanatyzmu. Fanatyzm zaś jest dzieckiem ograniczonego poglądu na świat. Ergo: idea o wyłączności własnej grupy zawsze  jest:
a) przejawem ograniczoności, intelektualno-moralnej niedojrzałości („niedojrzewania”, że wszyscy ludzie -  a  nie  tylko  „wybrani”  - są wielcy i godni, tj., że w swym człowieczeństwie nie są „lepsi” lub „gorsi”);
b) przejawem egzaltowanego samozakochania się, zachwiania aksjologiczno-emocjonalnej równowagi;
c) przejawem świadomych socjotechnicznych zabiegów ze strony przywódców grupy, zmierzających do jej konsolidacji i przetrwania, ewentualnie też do jej dominacji nad innymi („lepsi” mają prawo...)  pod  pretekstem  „wyższości”.
Ontologicznie rzecz biorąc idea grupowej wyłączności bazuje nie na obiektywnych faktach, lecz na tendencyjnych wyobrażeniach, jest więc sprzeczna z prawdą. I jak wszelki fałsz, jest też sprzeczna z ideą moralnego dobra.  A  gdy  przekracza  pewne  granice,  stanowi  wyraz  dzikiego  satanizmu. 
Poczucie wybraństwa może być bardzo niebezpieczne i sprowadza na jego nosicieli   cierpienia i prześladowania, ponieważ jest odmianą zbiorowej  pychy i wyniosłego zaślepienia własną domniemaną wartością, która przecież jest bluźnierstwem w obliczu Boga.
Wydaje się, że świetnie zdawali sobie z tego sprawę wielcy żydowscy mędrcy, których za ten narodowy samokrytycyzm spotykała – jako domniemanych zdrajców i odszczepieńców w sprawach światopoglądu i wiary – surowa kara. Tradycja ta sięga wieków swymi korzeniami. Oto co radzi uczynić z odszczepieńcem traktat talmudyczny Sanhedrin: „Zbrodniarza wciska się do nawozu aż po kolana; zatem łoży się twardą chustę w miękką i okręca się mu wokół szyi; jeden ze świadków ciągnie do siebie jeden koniec, drugi - inny, aż zbrodniarz otworzy swe usta. W tym czasie rozgrzewa się ołów i wylewa się mu w usta   tak, żeby spłynął on w jego trzewia i spalił je”.
Naturalnie, rozproszeni wśród innych narodów i muszący brać pod uwagę ich ustawy i obyczaje fanatycy nie zawsze mogli otwarcie wykonywać podobne bestialskie zalecenia, lecz przykładów ich bezwzględnego okrucieństwa, prób zabójstwa, terroru wobec wolnomyślicieli tylko ostatnie wieki historii nowożytnej dostarczają co niemiara. Jak zaznaczał Douglas Reed, „w ciasnym zamknięciu getta reżim „Talmudu” siłą rzeczy musiał być oparty na terrorze, toteż stosował go przy użyciu wszystkich znanych metod, jak wzajemne szpiegostwo, donosicielstwo, denuncjowanie, klątwy, ekskomuniki i śmierć. Później komunistyczne rezimy tajnej policji i obozów koncentracyjnych mogły się posłużyć gotowym modelem, dobrze znanym organizatorom talmudycznym”. Na mocy donosu talmudystów w XIII wieku spalono mądre księgi filozoficzne Mojżesza Majmonidesa; w XIX wieku tenże los spotkał dzieła Mojżesza Mendelssohna za to, że w jednym z tekstów zwrócił się do rodaków z apelem: „Bracia moi, podążajcie za przykładem miłości do wszystkich ludzi, jak dotąd podążaliście za nienawiścią!”… Całą plejadę wybitnych osobistości i niezależnych charakterów wywodzących się ze środowisk żydowskich talmudyczna inkwizycja zmusiła do milczenia, sponiewierała, stłamsiła, zamordowała. Pod szyldem żydowskiej autonomii i samorządności kryła się w miastach europejskich bezwzględna dyktatura rabinów, tych absolutnych władców w gettach.
Wynalazkiem talmudystów było palenie na stosach ludzi i książek, niektóre kościoły chrześcijańskie przejęły ten dziki zwyczaj, gdy zostały zainfiltrowane przez Żydów udających nawrócenie (Torquemada w Hiszpanii, Savonarola we Włoszech itd.). Rabini w gettach wynaleźli też „trojkę”, czyli trzyosobowe sądy kapturowe, błyskawicznie skazujące na śmierć na podstawie anonimowych donosów i natychmiast wyroki uskuteczniające. Od talmudystów ten wynalazek zapożyczyła inkwizycja katolicka i protestancka, a później – reżym bolszewicki i NKWD.

Getto nie było obozem koncentracyjnym, wzniesionym przez Aryjczyków dla Żydów, lecz stanowiło przejaw etnicznej samoizolacji, która dosłownie murem odgradzała ludność żydowską  od świata zewnętrznego. Getto nie zostało Żydom narzucone, to ich właśni przywódcy, ziejący nienawiścią do reszty ludzkości, dokonali tego wynalazku. „Pierwszym jego przykładem było getto w Babilonie, założone przez Lewitów za przyzwoleniem władców babilońskich… Było ono idealnym środkiem odgrodzenia, zniewolenia umysłów i utrzymania władzy talmudystów… W starożytnej Aleksandrii, w średniowiecznym Kairze i Kordobie, a także w dzisiejszym Nowym Jorku dzielnice żydowskie powstały na żądanie rabinów, usiłujących utrzymać swoich wiernych w izolacji. W 1084 roku Żydzi mieszkający w Speyer wnieśli petycję do rządzącego księcia o utworzenie getta. W 1412 roku na prośbę Żydów wydany został w Portugalii edykt zezwalający na tworzenie gett. W Weronie i w Mantui Żydzi przez stulecia świętowali rocznice wzniesienia murów getta jako festiwal zwycięstwa (Purym). W Rosji i w Polsce getta stanowiły opokę organizacji talmudycznej – jakiekolwiek próby ich zniesienia poczytywane byłyby za prześladowanie… Zaciekłość rządów talmudycznych w gettach często powodowała wybuchy płaczu, lamentów i próby zerwania łańcuchów… Jarzmo talmudyczne nad rozproszonymi Żydami, gdziekolwiek żyli, na podobieństwo ścisłej sieci rządząc ich dniem powszednim, świetami, ich poczynaniami i modlitwami, ich całym życiem i każdym krokiem. Żaden aspekt ich życia nie został pozostawiony losowi ich własnej woli. Był to absolutny despotyzm” (Douglas Reed).   
Charakterystyczną ilustracją do tych słów są dzieje wybitnego myśliciela Uriela Acosty, który wywarł znaczny wpływ na Barucha Spinozę i innych filozofów, a którego los wstrząsnął sumieniem siedemnastowiecznej Europy.
Wiele lat upłynęło od chwili, gdy rozbrzmiał samobójczy strzał, który przerwał życie znajdującego się w rozkwicie sił umysłowych uczonego i polemisty, doprowadzonego do kresu ludzkiej wytrzymałości przez rozwydrzonych fanatyków, lecz trudno i dziś pozostawać wobec owych wydarzeń obojętnym...
Uriel Acosta (inaczej: Gabriel da Costa) urodził się w 1585 roku (według innych źródeł w 1590) w mieście Porto w Portugalii w żydowskiej rodzinie, która  pozornie  przeszła na katolicyzm. W duchu tego ostatniego był też w dzieciństwie wychowywany. Lecz od samego początku żywił wątpliwości co do słuszności zasad i nauk chrześcijańskich. Zajął się więc pilnymi studiami nad Deuteronomium, jako że Nowy Testament nie budził jego zaufania. Postanawia wkrótce nawrócić się na judaizm i wyjeżdża z fanatycznie katolickiej Portugalii do holenderskiego Amsterdamu, w którym panowały takie stosunki, że, jak pisał później Uriel Acosta „gdyby Jezus z Nazaretu przybył do Amsterdamu, a Żydzi by chcieli go ukrzyżować, mogliby to uczynić nie kryjąc się”. Po przybyciu do Niderlandów Uriel oficjalnie przechodzi na judaizm, poddaje się zabiegowi obrzezania i innym procedurom kultowym.
Wkrótce jednak staje się mu jasne, że nauki rabinów wcale nie są identyczne z wnioskami, które on samodzielnie wysnuł w trakcie studiów nad Pięcioksięgiem Mojżesza. O czym też nie zawahał się otwarcie mówić i pisać. W 1616 roku opublikował w Hamburgu „Tezy przeciw Tradycji”, w których skrytykował faryzeuszy, twierdząc, że teksty „Pięcioksięgu” i „Talmudu są dziełem ich, ludzi,, a nie jakiejś boskiej istoty. Traktat ten był zaadresowany do Żydów weneckich i ich rabin Leo Modena rzucił na da Costę najcięższą klątwę. Po śmierci rabina znaleziono jego papiery wskazujące, że hołdował on tym samym poglądom, za które ekskomunikował Uriela Acostę, lecz nie poważył się ich wyznawać publicznie. Wydał tedy wyrok śmierci na człowieka, którego poglądy podzielał.
W roku 1624 Uriel Acosta ponowił atak na rabiniczne nauki w dziele „Analiza tradycji faryzejskiej na tle prawa pisanego”, po czym talmudyści perfidnie zadenuncjowali go przed sądem holenderskim, twierdząc, że ta rozprawa jest jakoby antykatolicka i obraża wiarę chrześcijan. Podziałało. Goje ulegli i wydali wyrok, na którego mocy książkę publicznie spalono. Lecz odważny filozof i tym razem nie ustępował, rychło ściągając na siebie zapiekłą nienawiść miejscowych rabinów, którzy niebawem stawili go przed dylematem: albo natychmiastowe wyrzeczenie się swych słów i zadeklarowanie pełnej przed nimi intelektualnej pokory, albo wyklęcie ze wszystkimi wynikającymi z tego skutkami. Wolnomyśliciel nie ukorzył się, wystąpił nawet z obroną własną, zarzucając „faryzeuszom”, czyli rabinom, sfałszowanie nauk mojżeszowych. Został więc odłączony od judaizmu. Wszyscy Żydzi, w tym też jego bracia, zobowiązani zostali przez fanatyków do prześladowań „odszczepieńca” na wszelkie możliwe sposoby, do szczucia go, rzucania weń błotem i kamieniami, aby nawet we własnym domu nie mógł zaznać spokoju.
W dziele pt. „O śmiertelności duszy ludzkiej” Acosta zanegował dogmat o wiecznym życiu duszy, argumentując m.in., że Stary Testament jakoby nic nie mówi o rzekomej nieśmiertelności duszy. Rozwścieczony rabinat zaskarża Acostę przed władzami holenderskimi jako „epikurejczyka” i wroga wiary chrześcijańskiej. Dzięki tym zabiegom zostaje aresztowany, lecz za kaucją amsterdamskich przyjaciół spośród katolików zwolniony. Pisze wówczas jeszcze jeden utwór polemiczny piętnujący chytrość i obłudę rabinów. Książka ta została także publicznie spalona na placu przed synagogą amsterdamską. Prześladowania ze strony gminy żydowskiej przybierają na mocy i przemyślności. Taki stan rzeczy trwa lat kilkanaście. Zmęczony intrygami i izolacją ze strony swych rodaków Uriel Acosta postanawia wreszcie ponownie przyjąć judaizm. Lecz w momencie, gdy „kontrakcja” z rabinatem dochodziła akurat do skutku, zostaje przez własnego bratanka zaskarżony przed zarządem gminy wyznaniowej o to, iż jakoby nie przestrzegał określonych przepisów rytualnych związanych ze spożywaniem potraw. Wywołało to istną burzę nienawiści do Uriela, pokrzyżowało jego plany matrymonialne, a gdy jeszcze rozpowszechniono pogłoskę, iż rzekomo odwiódł od ich zamiaru dwóch chrześcijan, którzy chcieli przejść na judaizm, oburzenie fanatyków przekroczyło wszelkie możliwe granice. Gdy Acosta odmówił wyrażenia publicznie skruchy i bezwarunkowej uległości, został ponownie wyklęty.
Po kolejnych siedmiu latach cierpień moralnych i niedogodności materialnych Uriel załamał się i wyraził zgodę na pokorę przed rabinatem. Powrotowi na łono „wybranego narodu” i „objawionej przez Boga religii” towarzyszył poniżający rytuał zewnętrzny. Acosta w szacie żałobnej, z czarną świecą w ręku publicznie uznał, że swymi grzechami tysiąckrotnie zasłużył na śmierć, że gotów jest przyjąć każdą karę i obiecuje, iż nigdy więcej nie zostanie „odszczepieńcem”. Zatem musiał odejść w kąt bożnicy i rozebrać się. Po czym przywiązano go do jednej z kolumn i pod akompaniament chóru gminy, śpiewającego psalmy, w obecności licznych członków i członkiń sekty wymierzono mu 39 ciosów biczem po plecach. Lecz nie koniec na tym. Obalono go na twarz przed wejściem do synagogi i każdy wychodzący zadawał mu uderzenie nogą. Krewni podobnie kopali najdotkliwiej.
Zupełnie załamany tym poniżeniem Uriel Acosta po nieudanej próbie zamordowania swego brata, który obchodził się z nim w sposób wyszukanie bestialski, popełnił samobójstwo w 1640 roku.
***
         Także życie Borucha Spinozy, jednego z największych filozofów w dziejach Europy, było całkowitym przeciwieństwem ducha tego środowiska, z którego się wywodził. I środowisko to nigdy nie wybaczyło, że się mu przeciwstawił, że przez całe życie hołdował ideałom oświecenia, wolności, tolerancji, że pogardzał fanatycznym zacietrzewieniem, narodowym egoizmem, religianckim zabobonem i ślepotą moralną otoczenia.
B. Spinoza urodził się 24 listopada 1632 roku w rodzinie żydowskiej osiadłej w Niderlandach, zmarł w 1677 roku. Młodość swą spędził w Amsterdamie, gdzie ukończył szkołę zwaną „Drzewem Żywota”. Ojciec starał się nie tylko dać mu stosowne wykształcenie, lecz i sam udzielał synowi nauk praktycznej mądrości, której nie jest w stanie zapewnić żadna książka  czy szkoła. Nauczyciele zauważyli niezwykłą siłę myśli młodego człowieka, przepowiadali mu przyszłość najmądrzejszego rabina Europy, znawcy Pięcioksięgu i Talmudu...
Lecz losy jego potoczyły się innym torem. Nie każdy charakter i nie każda głowa da się zamknąć w jaskini swej epoki i środowiska. Mijały lata. Boruch Spinoza miał już ich 23, gdy w sprawie jego wydano następujący wyrok, który warto przytoczyć dosłownie: „Postanowieniem Aniołów i za wolą Świętych wyklinamy,  odłączamy, ekskomunikujemy, odżegnujemy się, skazujemy na hańbę i wyklinamy Barucha de Espinozę. Za zgodą Pana Boga Naszego, za aprobatą całej świętej gminy, wobec świętych Ksiąg Prawa, gdzie jest spisanych 613 przepisów, wypowiadamy przeciw niemu klątwę, którą Jozue rzucił na Jerycho, i klątwę, którą Eliasz przeklął swoje dzieci, i wszystkie klątwy zapisane w Torze. Niech będzie on przeklęty w dzień i w nocy, niech będzie przeklęty, kiedy się kładzie do snu, i niech będzie przeklęty kiedy wstaje, niech będzie przeklęty, kiedy wychodzi, i niech będzie przeklęty, kiedy wraca. Oby spodobało się Bogu nie udzielić mu swego przebaczenia. Niech gniew i złość Pana rozpętają się przeciw temu człowiekowi i zleją na jego głowę wszystkie klątwy przepisane w Księdze Prawa. Oby Pan wymazał jego imię spod firmamentu niebios, i wyznał jego zgubę wśród wszystkich plemion Izraela, i obłożył go wszystkimi przekleństwami Niebios!...Niech nikt nie waży się do niego przemówić, pisać, okazać mu przychylność, ani mieszkać z nim pod jednym dachem, ani się do niego zbliżyć”…
Jest to tekst anatemy, którą 27 lipca 1656 roku rabin gminy judejskiej Amsterdamu rzucił na Spinozę. Na czym jednak polegały „straszliwe herezje” Spinozy? – Okazuje się, że lekceważył on przepisy rytualne odnoszące się do spożywania pokarmów i niezbyt gorliwie uczęszczał do synagogi. Talmudyści żywili do niego wręcz zoologiczną nienawiść, współcześni wzmiankują nawet o próbie zgładzenia go przez nasłanego skrytobójcę. Został filozof wypędzony z Amsterdamu, ponieważ komitet gminy żydowskiej po rzuceniu klątwy odwołał się do władz miejskich twierdząc – że Spinoza, godząc w autorytet Mojżesza, równocześnie podważył rzekomo podstawowe zasady chrześcijaństwa. Znalazł tymczasowe schronienie u holenderskiego przyjaciela Dirka Tulpa, w jego wiejskim domu w okolicy Ouderkerk.
Po okresie tułaczki osiadł na stałe w Hadze dzięki życzliwości malarza holenderskiego Van der Spycka. Wykluczenie z gminy żydowskiej było silnym ciosem dla młodego człowieka. Nawet gdy nie mamy żadnych powiązań z rodzinnym środowiskiem, łączą nas z nim przecież mocne więzy emocjonalne. Jednak dzięki temu wyklęciu Spinoza został jednocześnie radykalnie wyzwolony z pęt przestarzałych zabobonnych wierzeń i wyobrażeń, nawiązał przyjaźń z wieloma wybitnymi politykami, pisarzami, myślicielami Holandii i całej Europy, otrzymał wstęp do skarbów jej wiedzy, poznał łacinę i grekę, podjął studia nad filozofią chrześcijańską. Imię jego, mimo młodego wieku, wkrótce było znane niemal w całym kulturalnym świecie. Leibniz, Boyle, Huygens podziwiali jego wiedzę w dziedzinie nauk przyrodniczych, chemii, medycyny, optyki. Liczne świadectwa współczesnych przedstawiają go jako opanowanego, pogodnego mędrca, bezinteresownie poświęcającego się gromadzeniu wiedzy.
Środki do życia zdobywał wykonując prace szlifierskie. Otrzymywał też stałe dotacje od holenderskiej szlachty i bogatych kupców. W życiu codziennym elegancki, zwykł był mawiać: „to nie wygląd niechlujny i zaniedbany czyni z nas uczonych, przeciwnie – udawanie niedbalstwa jest oznaką duszy niskiej, w której nie zagości mądrość i w której uczoność może zrodzić jedynie upodlenie i zepsucie”.
Rozwój umysłowy Spinozy określony był początkowo wpływami R. Kartezjusza, F. Bacona, T. Hobbesa, G. Bruno. Lecz podobnie jak małe źródełko górskie przekształca się w potężny potok, znoszący wszystkie przeszkody i tamy na swej drodze, tak i umysł genialny, żywiołowo uwalnia się spod obcych wpływów. Jeden z Holendrów nazwał Spinozę „wysłannikiem dobrej nowiny dla dojrzałej ludzkości”. Wiele z jego idei zostało podjętych dopiero przez myśl XVIII i XIX wieku. Powszechnie znany jest jego wpływ na francuskich encyklopedystów, niemieckich racjonalistów i romantyków (m.in. Voltaire, Rousseau, Herder, Goethe, Heine, Renan, Feuerbach, France).
Spuścizna teoretyczna B. Spinozy była interpretowana bardzo różnie, zgłaszali doń akces zarówno materialiści, jak i spirytualiści. Faktem jest jednak, że religijna ortodoksja żydowska, a również kościół katolicki zabroniły wiernym wydawania i czytania dzieł „holenderskiego ateisty”. Słysząc imię Spinozy powtarzali cytat z Pisma Świętego: „Zesłałem pośród was zarazę – mówi Pan”.
                                                             
W Traktacie teologiczno-politycznym (1670) Spinoza w następujący sposób streścił podstawy metodologiczne swej filozofii: „Starałem się usilnie o to, aby ludzkich postępków nie wyśmiewać, nie opłakiwać i nie potępiać, lecz je rozumieć. A dlatego rozpatrywałem wzruszenia ludzkie, jak miłość, nienawiść, gniew, zawiść, ambicję, miłosierdzie i wszystkie inne wstrząśnienia ducha nie jako występki natury ludzkiej, lecz jako własności, które tak do niej należą, jak do natury powietrza należą ciepło, zimno, burza, piorun itp. Wszystko to może być bardzo niedogodne, jednakże jest konieczne”... Tak trzeźwa, obiektywna postawa, wolna od jakiejkolwiek stronniczości zmusiła Spinozę do znalezienia się w opozycji do środowiska, z którego się wywodził, a którego ograniczoność musiał – jako geniusz myśli – prawie nieuchronnie przekroczyć, zarzucając w końcu swym fanatycznym rodakom grupową pychę, intelektualne zarozumialstwo i amoralizm w stosunku do „obcych”.
W wiekopomnym dziele pt. Etyka sposobem geometrycznym ułożona(1675) Boruch Spinoza notował: „Pycha (superbia) jest to sądzenie o sobie z powodu miłości własnej lepiej, niż słuszność wymaga...
Największa pycha albo najniższe o sobie mniemanie to największa nieznajomość siebie samego (...).
Największa pycha lub najniższe o sobie mniemanie świadczą o największej niemocy ducha...
Pierwszą podstawą cnoty jest zachowanie swego istnienia i to pod przewodem rozumu. Kto więc nie zna siebie samego, nie zna podstawy wszystkich cnót, a zatem i żadnych cnót. Następnie, działanie powodowane cnotą jest niczym innym, jak działaniem pod przewodem rozumu, a ten, kto działa powodowany rozumem, musi koniecznie wiedzieć o tym, że działa powodowany rozumem. Kto więc najmniej zna siebie samego, a zatem i wszystkie cnoty, ten w najmniejszym stopniu działa powodowany cnotą, tj. jest w najwyższym stopniu bezsilny duchem. Dlatego też największa pycha lub najniższe o sobie mniemanie świadczy o największej niemocy ducha...
Wynika stąd jak najjaśniej, że ludzie pyszni i ludzie, którzy mają niskie o sobie mniemanie, najbardziej są podlegli afektom...
Z niskiego o sobie mniemania można się jednak łatwiej poprawić aniżeli z pychy, gdyż ten drugi afekt jest afektem radości, pierwszy zaś afektem smutku, i dlatego drugi jest silniejszy od pierwszego...
Człowiek pyszny lubi obecność pasożytów i pochlebców, nienawidzi zaś szlachetnych...
Pycha jest to radość powstała stąd, że człowiek sądzi o sobie lepiej, niż słuszność wymaga, a człowiek pyszny dążyć będzie wedle możności do podtrzymania tego mniemania. Dlatego więc pyszni będą lubić obecność pasożytów i pochlebców, a unikać będą szlachetnych, którzy należycie ich oceniają...
Zbyt długo musiałbym wyliczać tutaj wszystkie zła pychy, ponieważ pyszni podlegają wszystkim afektom, ale żadnemu z nich tak mało, jak miłości i sympatii.
Nie można jednak tutaj przemilczeć, że i ten nazywa się pysznym, kto sądzi o innych gorzej, niż słuszność wymaga; dlatego też w tym znaczeniu trzeba zdefiniować pychę jako radość powstałą stąd, że człowiek żywi fałszywy pogląd, iż wyższy jest ponad innych; niskie zaś o sobie mniemanie, przeciwne tej pysze, należałoby zdefiniować jako smutek powstały stąd, że człowiek żywi fałszywy pogląd, iż stoi niżej od innych. Przy tym założeniu łatwo rozumiemy, że pyszny jest nieuchronnie zawistny i że najbardziej nienawidzi tych, których najbardziej chwali się dla ich cnót, następnie, że jego nienawiść wobec nich niełatwo przezwyciężyć miłością lub dobrodziejstwem i że znajduje on upodobanie w towarzystwie tych tylko, którzy powolni są jego bezsilnemu duchowi i czynią z głupca obłąkanego.
Aczkolwiek niskie o sobie mniemanie jest przeciwne pysze, jednak ten, kto niskie ma o sobie mniemanie, jest najbliższy pysznemu. Skoro bowiem smutek jego powstaje stąd, że osądza on swoją niemoc według mocy, czyli cnoty innych, to smutek jego zmniejszy się, tj. będzie się on radował, jeżeli jego wyobraźnię zajmie rozważanie cudzych wad. Stąd wzięło się przysłowie: „Mieć towarzyszy niedoli pociechą jest dla nędzarzy”. Przeciwnie zaś, będzie się on smucił tym bardziej, im bardziej uważać będzie siebie za niższego od innych. Stąd się bierze, że nikt nie jest tak bardzo skłonny do zawiści, jak ludzie mający o sobie niskie mniemanie, i że oni właśnie najbardziej usiłują śledzić czyny ludzkie, więcej dla wytykania ich, aniżeli dla poprawiania, i że wreszcie chwalą wyłącznie niskie o sobie mniemanie i chlubią się nim, tak jednak, żeby wyglądali na ludzi nisko siebie ceniących. To wszystko wynika z tego afektu w sposób równie konieczny, jak wynika z natury trójkąta, że trzy jego kąty są równe dwom prostym.
Bazując na tychże ogólniejszych przesłankach teoretycznych B. Spinoza w dziele Tractatus teologico-politicus wystąpił z wyjątkowo trafną i uargumentowaną krytyką szeregu judaistycznych dogmatów, w tym ich tematu centralnego: koncepcji o bogowybraności narodu żydowskiego. W drugim rozdziale tego nowatorskiego i odważnego dzieła jego autor nawiązuje do legend Starego Testamentu i pisze: Adam, pierwszy, któremu Bóg się objawił, nie wiedział, że Bóg jest wszechobecny i wszechwiedzący; schował się bowiem przed Bogiem, tak, jak gdyby miał człowieka przed sobą. Więc i jemu objawił się Bóg stosownie do jego pojętności, mianowicie jako taki, który nie jest wszędzie obecny i nie zna miejsca przebywania oraz grzechu Adama. Przecież Adam słyszał, czy też zdawało mu się, że słyszał Boga spacerującego po ogrodzie, wołającego go i pytającego, gdzie jest, a później, gdy go opanował wstyd, pytającego go, czy jadł z drzewa zakazanego. A zatem Adam nie znał żadnego innego przymiotu Boga, prócz tego, że Bóg był stwórcą wszystkich rzeczy. Również Kainowi objawił się Bóg stosownie do jego pojętności, mianowicie tak, jak gdyby nie znał postępków ludzkich: a nie potrzeba mu było żadnej wznioślejszej wiedzy o Bogu do tego, aby miał żałować swego grzechu. Labanowi objawił się Bóg jako Bóg Abrahama, albowiem wierzył on w to, że każdy naród posiada swego osobnego Boga (zob. Rdz 31, 29). Także Abraham nie wiedział, że Bóg jest wszędzie obecny i że wie z góry o wszystkim. Gdy bowiem usłyszał wyrok na mieszkańców Sodomy, to prosił Boga, aby wyroku tego nie wykonywał, zanim się nie przekona, że wszyscy oni zasłużyli sobie na karę; powiedział bowiem (zob. Rdz 18, 24): „może w tym mieście jest pięćdziesięciu sprawiedliwych”. Bóg zaś nie objawiał mu się inaczej, gdyż przemówił w jego wyobraźni w sposób następujący: „Jeżeli znajdę w Sodomie pięćdziesięciu sprawiedliwych przebaczę całemu miastu dla nich”. Także świadectwo boskie o Abrahamie (zob. o tym Rdz 18, 19) nie mówi o niczym więcej, jak o posłuszeństwie jego i o tym, że skłaniał domowników swoich do słuszności i dobra, a nie wzmiankuje nic o tym, aby miał wznioślejsze pojęcie o Bogu. Nawet Mojżesz nie poznał dostatecznie, że Bóg jest wszechwiedzący i że kieruje wszystkimi postępkami ludzkimi wyłącznie na podstawie swego wyroku. Otóż chociaż Bóg mu powiedział (Wj 3, 18), że Izraelici będą mu posłuszni, to jednak poddał on to w wątpliwość i odrzekł (Wj 4, 1): „ale oto, nie uwierzą mi, i nie usłuchają głosu mego”. Dlatego Bóg objawił się także jemu jako ktoś postronny i niewiedzący o przyszłych postępkach ludzkich. Toteż dal mu dwa znaki i odezwał się (Wj 4, 8): „I stanie się, jeśli nie uwierzą i nie usłuchają głosu znaku pierwszego, tedy uwierzą głosowi znaku pośledniego. I stanie się, jeśli nie uwierzą ani tym dwom znakom, i nic nie usłuchają głosu tego, weźmiesz (w takim razie) wody rzecznej” itd. Zaprawdę kto bez uprzedzenia rozważy wyrzeczenia Mojżesza, ten znajdzie w sposób jasny, że miał on o Bogu pojęcie takie, iż jest to byt, który wiecznie istniał, istnieje i zawsze istnieć będzie, i z tego powodu nazwał je Jehowa, co po hebrajsku wyraża te trzy czasy istnienia. Co się zaś tyczy natury Boga, to Mojżesz nie uczył o niej nic więcej nad to, że Bóg jest miłosierny, łaskawy itd. i w najwyższym stopniu zazdrosny, jak widać z wielu miejsc Pięcioksięgu. Następnie wierzył i uczył, że byt ten tym się różni od wszystkich innych bytów, że nie daje się wyrazić z pomocą żadnego obrazu jakiejkolwiek rzeczy widzialnej i że nie daje się oglądać, nie z powodu trudności przedmiotu, lecz z powodu słabości ludzkiej, wreszcie, że byt ten jest pod względem swej mocy niezrównany, czyli jedyny. Uznawał, że są byty, które (niewątpliwie z zarządzenia i rozkazu Boga) Boga zastępują, tj. byty, którym Bóg nadał powagę, prawo i moc do rządzenia narodami, do pilnowania ich i troszczenia się o nich. Ale o bycie, który Żydzi obowiązani byli czcić, uczył, że jest Bogiem najwyższym i najwznioślejszym, czyli (aby użyć wyrażenia hebrajskiego) Bogiem nad Bogami. Dlatego wyrzekł w swej pieśni (Wj 15, 11): „Któż podobien Tobie między mocarzami, Panie?”, a Jetro oświadczył (Wj 18, 11): „teraz doznałem, że większy jest Pan nade wszystkie bogi”, tzn. zmuszony jestem teraz przyznać Mojżeszowi, że Jehowa większy jest od wszystkich bogów i jedyny co do mocy. Można wątpić o tym, czy Mojżesz poczytywał owe byty, zastępujące Boga, za stworzenia boskie, albowiem o stworzeniu ich i powstaniu, o ile wiemy, nic nie powiedział. Poza tym bowiem uczył, że byt ten powołał świat do porządku z chaosu (zob. Rdz 1, 2) i że wszczepił w naturę zarodki, więc że posiada nad wszystkim najwyższe prawo i najwyższą moc, a na skutek tego prawa najwyższego i mocy wybrał dla siebie wyłącznie naród żydowski (zob. Pwt 10, 14 i 15) oraz oznaczoną dzielnicę ziemi (zob. Pwt 4, 19 oraz 32, 8 i 9), wszystkie inne narody i kraje pozostawiając pieczy innych ustanowionych na swoje miejsce bogów, wobec czego Bóg nazywany był Bogiem Izraela i Bogiem Jerozolimy (zob. 2 Krn 32, 19), pozostali zaś bogowie nazywani byli bogami innych narodów. Z tego też powodu wierzyli Żydzi, że ów kraj, który Bóg sobie obrał, wymaga osobliwej czci Boga, odmiennej całkiem od tej, jaka przynależy się innym krajom, a nawet że kraj ten nie może ścierpieć czczenia innych bogów, właściwych innym krajom. Wierzono przecież, że owe narody, które król asyryjski wprowadził do ziemi Żydów, były rozdarte przez lwy, dlatego że nie znały krajowej służby bożej (zob. 2 Kri 17, 25, 26 i nast.). Według zdania Ibn Ezry powiedział też Jakub z tego powodu do swoich synów, gdy zamierzał jechać do ojczyzny, żeby przygotowali się do nowej służby bożej i wyzbyli się bogów obcych, tzn. czci bogów tego kraju, w którym dotychczas przebywali (zob. Rdz 35, 2 i 3). Także Dawid, gdy rzekł do Saula, że zmuszony jest z powodu prześladowania z jego strony zamieszkać poza ojczyzną, dodał, że jest przepędzony od spuścizny Boga i zniewolony do służenia innym bogom (zob. 1 Sm 26, 19). Wreszcie wierzył Mojżesz, że ów byt, czyli Bóg, posiada siedlisko w niebie (Pwt 33, 27), a było to mniemanie bardzo rozpowszechnione wśród pogan.
Jeżeli teraz zwrócimy uwagę na objawienia Mojżesza, to znajdziemy, że były one przystosowane do tych poglądów. Otóż ponieważ on wierzył, że natura boska podlega, jak zauważyliśmy, takim stanom, jak miłosierdzie, łaskawość itd., przeto Bóg objawił mu się stosownie do tego jego poglądu w tych przymiotach (zob. Wj 34, 6 i 7, gdzie opowiada się, w jaki sposób Bóg ukazał się Mojżeszowi, oraz w w. 4 i 6 Dekalogu). Następnie w 33, 18 opowiada się, że Mojżesz prosił Boga, aby mu pozwolił go ujrzeć, ale że Mojżesz, jak już zauważyliśmy, nie był wytworzył sobie żadnego wyobrażenia o Bogu, a Bóg (jak już wykazałem), objawiał się Prorokom stosownie do ustroju ich wyobraźni, przeto Bóg nie ukazał mu się w żadnym obrazie; było tak, zdaniem moim, dlatego że wyobraźnia Mojżesza nie nadawała się do tego. a wszak inni Prorocy zaświadczają, że widzieli Boga, mianowicie Izajasz, Ezechiel, Daniel itd. Z tego powodu też dał mu Bóg odpowiedź: „nie będziesz mógł widzieć oblicza mego”, a ponieważ Mojżesz wierzył, że Bóg jest widzialny, tj. widzialność nie pozostaje w żadnej sprzeczności z naturą boską – inaczej bowiem nie prosiłby Boga o nic podobnego – więc Bóg dodał: „bo nie ujrzy mnie człowiek, aby żyw został”. Podaje więc Bóg powód, odpowiadający poglądowi Mojżesza; nie powiada bowiem, że widzialność pozostaje w sprzeczności z naturą boską, jak się to ma w rzeczywistości, lecz powiada, że nie może to nastąpić z powodu niedoskonałości ludzkiej. Dalej, gdy Bóg objawił Mojżeszowi, że Izraelici przez czczenie cielca stali się podobnymi do innych narodów, powiedział, jak czytamy w rozdziale 33, 2 i 3, że przyśle anioła, tj. byt, który w zastępstwie bytu najwyższego ma mieć pieczę nad Izraelitami, i że sam nie chce dalej być pośród nich. W ten sposób właśnie Mojżesz stracił całą podstawę do przyjęcia, że Izraelici są milsi Bogu od innych narodów, które Bóg także oddał pieczy innych bytów, czyli aniołów, jak widać z w. 16 tegoż rozdziału. Wreszcie objawiał się Bóg, jako zstępujący z nieba na górę, ponieważ wierzono, że mieszka w niebie, a dlatego Mojżesz wszedł na górę, aby rozmówić się z Bogiem, co byłoby całkiem zbyteczne, gdyby z równą łatwością mógł wyobrażać sobie Boga jako wszechobecnego.
Izraelici nie mieli o Bogu prawie żadnej wiedzy, aczkolwiek objawił się im. Wykazali to aż nadto dostatecznie, gdy po niewielu dniach czczenie Go i służenie Mu przenieśli na cielca i uwierzyli, że w nim mają owych bogów, którzy wyprowadzili ich z Egiptu. Trudno byłoby doprawdy, aby ludzie, przywykli do zabobonów egipskich, ludzie surowi i upodleni przez twarde niewolnictwo, mieli zdrowe pojęcie o Bogu, albo aby Mojżesz uczył ich czegoś innego, aniżeli sposobu prowadzenia się. Czynił on to nie jak filozof, tak aby zniewoleni byli do dobrego życia z własnego popędu, lecz jako prawodawca, aby ich zmusić do tego mocą prawa. Z tego powodu dobre prowadzenie się, czyli życie prawdziwe, służba boża i umiłowanie Boga, było dla nich więcej poddaństwem, aniżeli prawdziwą wolnością, łaską boską i darem. Przykazał im bowiem Boga miłować i być posłusznymi jego prawu, aby okazać wdzięczność Bogu za otrzymane dobrodziejstwa (jak wybawienie z niewoli egipskiej itd.), a następnie straszył ich groźbami, gdyby wykroczyli przeciwko owym przepisom, i przeciwnie, obiecał wiele dobrego, jeżeli będą im posłuszni. A więc nauczał ich w taki sam sposób, jak nauczają zwykle rodzice pozbawione jeszcze rozumu dzieci. Wobec tego jest rzeczą pewną, że nie znali oni doskonałości cnoty i szczęśliwości prawdziwej. Jonasz mniemał, że może uciec sprzed oblicza Boga, co dowodzi, jak się zdaje, że i on wierzył, iż Bóg oddał pieczę nad innymi krajami poza Judeą innym ustanowionym przez siebie mocom. W całym Starym Testamencie nikt nie przemawia rozumniej o Bogu od Salomona, który przewyższał wszystkich współczesnych światłem naturalnym. Dlatego uważał się za wyższego nad Zakon (albowiem ten jest dany jedynie dla tych, którym brak rozumu i nauk z pojmowania naturalnego) i nie pytał o wszelkie prawa, dotyczące króla i składające się głównie z trzech przykazań (zob. Pwt 17, 16 i 17), a nawet postępował wbrew im (czym zresztą zbłądził, ile że nie okazał się godnym filozofa, hołdując zmysłowości). Uczył on, że wszystkie dobra losu są próżne dla śmiertelników (zob. Kpł) i że najwyższym dobrem człowieka jest rozum, a największą karą głupota (zob. Prz 16, 22).
Ale wróćmy do Proroków, których zdania rozbieżne zaczęliśmy rozpatrywać. Już rabini, którzy pozostawili nam owe (istniejące jeszcze) księgi Proroków (o czym opowiada się w Traktacie Sabbath 1, 13, str. 2), znaleźli, że zdania Ezechiela pozostają w sprzeczności ze zdaniami Mojżesza, tak że wahali się bardzo, czy przyjąć jego księgę do zbioru pism kanonicznych, i byliby ją na pewno usunęli, gdyby niejaki Chananiasz nie był podjął wyjaśnienia jej, czego miał dokonać z wielką pracą i mozołem (jak tamże opowiada się). Jednakże nie wiadomo, w jaki sposób to uczynił, mianowicie czy napisał komentarz, który może zaginął, czy odmienił wyrazy i wywody samego Ezechiela według własnych pomysłów (co byłoby wielką śmiałością). Jakkolwiek postąpił, to rozdział 18 nie zgadza się z Wj 34, 7 ani też z Jr 32, 18 itd. Samuel wierzył, że Bóg, gdy coś postanowił, nie żałuje nigdy swego postanowienia (zob. 1 Sm 15, 29); powiedział bowiem do Saula, który żałował swoich grzechów i chciał modlić się do Boga i prosić o przebaczenie, że Bóg nie zmieni swego postanowienia względem niego. Przeciwnie zaś Jeremiaszowi było objawione (zob. 18, 8 i 10), że Bóg, postanowiwszy coś dobrego lub złego dla jakiegoś narodu, cofa swoje wyroki, jeśli ludzie po wydaniu ich zmieniają się na lepsze lub gorsze. Joel znów uczył, że Bóg bierze z powrotem jedynie kary (zob. 2, 13). Wreszcie z Rdz 4, 7 widać najjaśniej, że człowiek może pokonać pokusy grzeszne i postępować dobrze; powiada się to Kainowi, który przecież nie pokonał ich, jak widać z samego Pisma św. oraz z Józefa. To samo daje się w sposób oczywisty wyprowadzić z przytoczonego dopiero co rozdziału Jeremiasza; powiada on bowiem, że Bóg żałuje swych wyroków, zsyłających dobro lub zło na człowieka, jeżeli ludzie zechcą zmienić swe obyczaje i sposób prowadzenia się. Natomiast Paweł uczy najwyraźniej, że ludzie nie posiadają żadnej władzy nad pokusami ciała bez osobnego powołania i łaski; zob. Rz 9, 10 i nast. Jeżeli zaś w 3, 5 i 6, 19 przypisuje on Bogu sprawiedliwość, to poprawia siebie, dodając, że mówi tu w sposób ludzki, a to z powodu niemocy ciała.
Z tego wszystkiego aż nadto dobrze widać, co zamierzyliśmy wykazać, mianowicie że Bóg przystosował swe objawienia do pojętności i poglądów Proroków; dalej, że Prorocy mogli być niewiedzącymi w rzeczach, dotyczących spekulacji, a nie miłości i sposobu życia, i że doprawdy takimi byli, wreszcie, że posiadali poglądy sprzeczne. Dlatego trzeba być dalekim od chęci szukania u nich poznania spraw natury i ducha. Możemy więc wysnuć wniosek, że nie jesteśmy obowiązani wierzyć Prorokom w niczym innym, jak w tym, co jest celem i treścią objawienia; poza tym wolno jest wierzyć każdemu, co mu się podoba. Tak np. objawienie Kaina uczy nas tylko, że Bóg zwracał Kaina do życia moralnego. To był jedyny cel i treść objawienia, nie zaś pouczenie o wolności woli lub tego rodzaju sprawach filozoficznych. A dlatego, aczkolwiek w owych słowach napominania i w uzasadnieniu go zawarta jest najwyraźniej idea wolności woli, to jednak wolno nam być zdania przeciwnego, gdyż owe słowa i uzasadnienia były tylko zastosowane do pojęć Kaina. Podobnie objawienie Micheasza chce tylko uczyć, że Bóg objawił Micheaszowi prawdę co do wyniku wojny Achaba z Aramem, w co również jedynie obowiązani jesteśmy wierzyć; co zaś poza tym zawarte jest w owym objawieniu, mianowicie o prawdziwym i fałszywym duchu bożym, o zastępach niebieskich, stojących po obydwu stronach Boga, oraz pozostałe okoliczności – to wszystko nas mało obchodzi i każdy może przyjmować, co mu się wydaje zgodniejszym z jego rozumem. To samo należy powiedzieć o racjach, z pomocą których Bóg wykazuje Jobowi swoją wszechmoc – o ile jest prawdą, że było to Jobowi objawione i że autor opowiada zdarzenie rzeczywiste, a nie przedstawił (jak niektórzy przyjmują) tylko swoje myśli w ten sposób – mianowicie że były przystosowane do pojętności Joba i przeznaczone do przekonania go, a nie były racjami powszechnymi o sile przekonywującej wszystkich. Nie inaczej ma się z racjami Chrystusa, którymi wykazywał faryzeuszom ich upór i niewiedzę i skłaniał uczniów swoich do życia prawdziwego; także i on przystosowywał swe racje do poglądów i zasad każdego poszczególnie. Tak np. gdy odezwał się do faryzeuszy (zob. Mt 12, 26): „a jeśliż szatan szatana wygania, sam przeciwko sobie rozdzielony jest; jakoż się tedy ostoi królestwo jego?”, to chciał tylko pobić faryzeuszy ich własną bronią, a nie pouczać, że istnieją demony i jakieś ich królestwo. Również gdy rzekł do uczniów (Mt 18, 10): „Patrzajcież, abyście nie gardzili żadnym z tych maluczkich; albowiem wam powiadam, iż Aniołowie ich w niebiesiech” itd., to chciał tylko nauczyć, aby nie byli pysznymi i nie gardzili nikim, a nie tego wszystkiego, co zawarte jest w owych racjach, które są tylko przytoczone dla lepszego przekonania uczniów. Wreszcie bezwzględnie to samo trzeba powiedzieć o racjach i znakach Apostołów. Ale nie ma potrzeby mówić o tym obszerniej, gdybym bowiem miał przytaczać wszystkie miejsca Pisma św., które są napisane z uwzględnieniem pojętności człowieka w ogóle lub jakiegoś poszczególnego i które nie bez wielkiej szkody dla filozofii bronione są jako nauka boska, to musiałbym przestać być zwięzłym, jakim usiłuję być. Niech więc wystarczy tych niewiele znanych powszechnie przykładów, pozostałe zaś niech rozważy sam zainteresowany Czytelnik.
Aczkolwiek to, co powiedzieliśmy o Prorokach i proroctwie, należy istotnie do zadania, które sobie postawiłem, mianowicie do oddzielenia filozofii od teologii, to jednak mniemam, że skoro dotknąłem tej sprawy ogólnie, należy zbadać, czy dar proroczy był wyłączną osobliwością Żydów, czy też był wspólny wszystkim narodom, a następnie co mamy sądzić o powołaniu Żydów.

Trzeci rozdział Traktatu teologiczno-politycznego Spinoza nazwał, jak następuje: O powołaniu Żydów. Czy dar proroczy dany był wyłącznie Żydom? Już sama ta nazwa zbulwersowała rabinów, treść zaś – jak wiemy – wprawiła ich w szok i wściekłość. Oto zaś treść tego zadziwiającego tekstu:
Prawdziwa szczęśliwość i błogość człowieka polega jedynie na napawaniu się dobrem, nie zaś na takiej chwale, że napawa się dobrem sam jeden z wyłączeniem innych. Kto bowiem uważa się za szczęśliwego dlatego, że jemu samemu dobrze się powodzi, innym zaś nie, albo dlatego, że jest szczęśliwszy od innych i ma los pomyślniejszy od innych, ten nie zna prawdziwej szczęśliwości i błogości, a radość, którą odczuwa, jeżeli nie jest dziecinna, to nie pochodzi z niczego innego, jak z zawiści i niedobrego serca. Tak np. prawdziwa szczęśliwość i błogość człowieka polega wyłącznie na mądrości i poznaniu prawdy, a nie na tym, że jest mądrzejszy od innych, lub na tym, że inni pozbawieni są poznania prawdziwego; albowiem ta okoliczność zgoła nie zwiększa jego mądrości, czyli jego szczęśliwości. Kto więc raduje się z tego właśnie powodu, ten się raduje z czyjegoś zła, a więc jest zawistny i zły i nie zna ani prawdziwej mądrości, ani spokoju życia prawdziwego.
Skoro więc Pismo Św. celem skłonienia Żydów do posłuszeństwa prawu oznajmia, że Bóg wybrał ich sobie wśród innych narodów (zob. Pwt 10, 15), że jest im bliski, jak nikomu (Pwt 4, 4 i 7), że tylko im dał prawa sprawiedliwe (tamże 4, 8), wreszcie, że wyłącznie im jest znany, innym zaś nie (zob. tamże 4, 32) itd., to mówi jedynie stosownie do ich pojętności, ponieważ, jak wykazaliśmy w rozdziale poprzednim i jak też Mojżesz zaświadcza (zob. Pwt 9, 6 i 7), nie znali oni szczęśliwości prawdziwej. Przecież nie byliby oni doprawdy mniej szczęśliwi, gdyby Bóg, równie jak ich, wszystkich powołał do zbawienia; nie byłby dla nich mniej łaskawy, choćby innym równie był bliski; ich prawa nie byłyby mniej sprawiedliwe, a oni sami mniej mądrzy, gdyby te prawa przepisane były dla wszystkich ludzi; cuda nie mniej wykazywałyby moc Boga, gdyby zachodziły także gwoli innym narodom; wreszcie Żydzi byliby nie mniej obowiązani czcić Boga, gdyby Bóg wszystkie te dary rozdzielił na równi wśród wszystkich. Jeżeli zaś Bóg rzekł do Salomona (zob. 1 Krl 3, 12). że nikt po nim nie będzie tak mądry, jak on, to jest to chyba tylko sposób wyrażenia się dla oznaczenia wysokiej miary mądrości. Ale niech będzie jak chce, w żadnym razie nie można uwierzyć w to, aby Bóg miał obiecać Salomonowi dla zwiększenia jego szczęścia, że nikogo później nie obdarzy taką mądrością, gdyż to nie powiększyłoby wiedzy Salomona, a i mądry król nie mniej dziękowałby Bogu za taki dar, gdyby Bóg powiedział, że taką samą mądrością obdarzy wszystkich.
Jeżeli więc powiadamy, że Mojżesz w przytoczonych przed chwilą miejscach Pięcioksięgu, przemawiał do Żydów stosownie do ich pojęć, to jednak nie chcemy temu przeczyć, że Bóg nadał wyłącznie im owe prawa Pięcioksięgu, ani też temu, że Bóg wyłącznie do nich przemawiał, ani wreszcie temu, że Żydzi widzieli tyle cudów, ile nie zdarzyło się widzieć żadnemu innemu narodowi. Chcemy tylko powiedzieć, że Mojżesz chciał upominać Żydów w taki sposób, a zwłaszcza takimi racjami, które przy ich dziecinnej pojętności najbardziej skłoniłyby ich do czczenia Boga. Następnie chcielibyśmy wykazać, że Żydzi przewyższali wszystkie inne narody nie swoją wiedzą i nie swoją moralnością, lecz zgoła czym innym, czyli że (aby wyrazić się z Pismem św. stosownie do pojętności Żydów) Żydzi wybrani byli przez Boga wśród innych nie do życia prawdziwego oraz wzniosłych spekulacji, aczkolwiek często napominani byli w tym kierunku, lecz do czegoś całkiem innego. A czym to było, wykażę teraz w porządku.
Zanim przystąpię do rzeczy, wyjaśnię pokrótce, co rozumiem przez kierownictwo boskie, przez zewnętrzną i wewnętrzną pomoc Boga, przez wybranie boskie i wreszcie przez los.
Przez kierownictwo boskie rozumiem ów stały i niezmienny porządek natury, czyli połączenie rzeczy naturalnych. Już wyżej powiedziałem i wykazałem w innym miejscu, że powszechne prawa natury, według których wszystko zachodzi i jest wyznaczone, nie są niczym innym, jak zarządzeniem wiecznym Boga, zawierającym w sobie wieczną prawdę i konieczność. Wychodzi więc na jedno, czy powiemy, że wszystko zachodzi według praw natury, czy też, że jest porządkowane przez boskie zarządzenie i kierownictwo. Następnie ponieważ moc wszystkich rzeczy naturalnych nie jest niczym innym, jak samą mocą Boga, przez którą wyłącznie staje się i jest wyznaczone wszystko, przeto wynika stąd, że cokolwiek człowiek, który także jest częścią natury, czyni dla siebie, dla zachowania swego bytu, lub cokolwiek natura bez jego udziału jemu daje, wszystko to jest dla niego uczynione wyłącznie przez moc boską, która działa bądź przez naturę ludzką, bądź przez rzeczy zewnętrzne. Możemy zatem bez wahania nazwać wszystko to, co natura ludzka może zdziałać dla zachowania swego bytu ze swej własnej mocy, pomocą wewnętrzną Boga, a wszystko to, co nadarza się dla jego pożytku z mocy przyczyn zewnętrznych, pomocą zewnętrzną Boga. A stąd można łatwo wyprowadzić, co należy rozumieć przez wybranie boskie. Otóż skoro nikt nie może postępować inaczej, jakwedług wyznaczonego porządku natury, tj. według wiecznego kierownictwa i zarządzenia boskiego, to wynika stąd, że każdy wybiera sobiejakiś sposób życia i postępuje nie inaczej, jak ze szczególnego powołania boskiego, które go wybiera do danego dzieła lub danego sposobużycia. Wreszcie przez los nie rozumiem nic innego, jak kierownictwo boskie, o ile prowadzi sprawy ludzkie z pomocą przyczyn zewnętrznych i nieoczekiwanych.
Po tych uwagach wstępnych wróćmy do naszego zadania i zobaczmy, czemu to przypisać należy, że naród żydowski nazwano wybranym przez Boga wśród innych. Do wykazania tego obecnie przystępuję.
Wszystko, czego uczciwie pożądamy, daje się sprowadzić głównie do trzech rzeczy, mianowicie do poznawania rzeczy przez pierwsze ich przyczyny, do poskramiania wzruszeń, czyli zdobycia usposobienia cnotliwego, i wreszcie do życia w bezpieczeństwie i zdrowiu. Środki, które służą w pierwszym i drugim przypadku i mogą być uważane za najbliższe i sprawcze przyczyny, zawarte są w samej naturze ludzkiej, tak że nabycie ich zależy jedynie od naszej mocy, czyli wyłącznie od praw natury ludzkiej. Z tego powodu trzeba stanowczo twierdzić, że dary te nie były osobliwością żadnego narodu, lecz były zawsze wspólne całemu rodowi ludzkiemu; chyba że będziemy majaczyć, że naturakiedyś utworzyła rozmaite rodzaje ludzi. Środki zaś służące do zabezpieczenia życia i zachowania ciała dane są przeważnie w rzeczach zewnętrznych. Nazywają się one darami losu, dlatego że zależne są przeważnie od nieznanego nam kierownictwa przyczyn zewnętrznych, także tutaj głupiec może być równie szczęśliwy lub nieszczęśliwy, jak mędrzec. Poza tym jednak do zabezpieczenia życia i ochronienia się odkrzywd ze strony ludzi, a także zwierząt, może przyczynić się bardzoludzkie kierownictwo i ludzka czujność. Rozum i doświadczenie uczą, że nie ma tutaj lepszego środka, aniżeli utworzenie społeczeństwa ze stałymi prawami, zajęcie jakiejś połaci ziemi i połączenie wszystkich sił jakby w jedno ciało, mianowicie w społeczeństwo. Do wytworzeniazaś społeczeństwa i zachowania go potrzeba w znacznej mierze zręczności i czujności, a dlatego takie społeczeństwo będzie bezpieczniejsze i trwalsze oraz mniej od losu zależne, które jest utworzone i kierowane szczególnie przez ludzi mądrych i czujnych; przeciwnie zaś takie, które składa się z ludzi surowych, zależy przeważnie od losu i jest mniej trwałe, a jeżeli utrzymuje się mimo to długo, to zawdzięcza to kierownictwu obcemu, a nie własnemu, a nawet jeżeli przezwycięża wielkie niebezpieczeństwa i sprawy jego toczą się pomyślnie, to może ono tylko podziwiać i czcić kierownictwo boskie (mianowicie o ile Bóg działa przez ukryte przyczyny zewnętrzne, a nie przez naturę ludzką i ludzki umysł), gdyż nadarza mu się coś nieoczekiwanego i niepomyślanego, co rzeczywiście może uchodzić za cud.
Narody różnią się pomiędzy sobą tylko ze względu na stosunki i społeczne i prawa, pod którymi żyją i którymi się kierują. Przeto naród żydowski wybrany był przez Boga wśród innych nie dla poznania lub spokoju ducha, lecz w celu swego uspołecznienia i pomyślnego losu, dzięki czemu doszedł do państwowości i utrzymał ją przez przeciąg tylu lat. Wynika to z całą jasnością z samego Pisma św. Kto je przejrzy choćby powierzchownie, jasno ujrzy, że Żydzi przewyższyli inne narody tylko w tym, iż wykonywali pomyślnie swe przedsięwzięcia, dotyczące bezpieczeństwa życia i przezwyciężali wielkie niebezpieczeństwa, a to głównie dzięki zewnętrznej pomocy Boga, gdy tymczasem pod innymi względami byli tacy sami, jak inne narody, a Bóg jednakowo był przychylny dla wszystkich.
Co się tyczy poznania, to jest rzeczą pewną (jak wykazaliśmy w rozdziale poprzednim), że Żydzi posiadali o Bogu i naturze pojęcie bardzo pospolite; a zatem nie byli wybrani wśród innych przez Boga dla celu wiedzy. Tak samo celem nie mogła być cnota i życie moralne, gdyż i w tym względzie stali na jednym poziomie z innymi narodami, a tylko niewielu było wybranych, a więc ich wybranie i powołanie polegało jedynie na czasowym szczęściu i dostatku ich państwowości. Nie znajdujemy też nigdzie, aby Bóg obiecał coś innego od tego Patriarchom lub ich następcom; owszem w Zakonie nie obiecuje się za posłuszeństwo nic innego, jak ciągłe szczęście państwa oraz inne pomyślności tego życia i przeciwnie, za nieposłuszeństwo i zerwanie przymierza – upadek państwa i największe cierpienia. Nic w tym dziwnego, albowiem celem każdego społeczeństwa i państwa jest (jak widać z tego, cośmy dopiero co powiedzieli i jak obszerniej wykażemy poniżej) życie w bezpieczeństwie i dostatku. Państwo zaś może istnieć tylko dzięki prawom, obowiązującym każdego, tak że gdyby wszyscy członkowie jakiegoś społeczeństwa zechcieli zwolnić się od praw, to przez to samo rozwiązaliby społeczeństwo i zniweczyli państwo. Żydowskiemu tedy społeczeństwu nie mogło być obiecane nic innego za niezmienne posłuszeństwo prawom, jak bezpieczeństwo i dostatek życia, i przeciwnie, za nieposłuszeństwo nie mogła być zapowiedziana żadna pewniejsza kara niż upadek państwa oraz zło, które zazwyczaj z tego wynika, a w szczególności takie, które musiałoby wyniknąć specjalnie dla Żydów z upadku ich państwa. Ale o tym nie ma potrzeby rozwodzić się obszerniej.
Dodam tylko to, że prawa Starego Testamentu objawione były i przepisane tylko Żydom, gdyż skoro Bóg powołał ich do osobnej społeczności i założenia osobnego państwa, to z konieczności musieli oni też posiadać osobne prawa. Czy zaś Bóg innym narodom także przepisał osobne prawa, objawiając się ich prawodawcom na sposób proroczy, mianowicie pod tymi przymiotami, pod jakimi przywykli wyobrażać sobie Boga, tego nie mogę powiedzieć na pewno. Z samego Pisma św. widać przynajmniej tyle, że inne narody miały także dziękizewnętrznemu kierownictwu Boga państwa i prawa osobne. Dla wykazania tego przytoczę tylko dwa miejsca z Pisma św. W Rdz 14, 18, 19, 20 opowiada się, że Melchizedek był królem Jerozolimy i kapłanem Boga najwyższego i że pobłogosławił Abrahama zwyczajem kapłańskim (zob. Lb 6, 23), wreszcie, że ulubieniec Boga, Abraham, oddał temu kapłanowi Boga dziesiątą część całego swego dorobku. To wszystko świadczy o tym, że Bóg zanim utworzył plemię żydowskie, ustanowił był w Jerozolimie królów i kapłanów i przepisał im obrzędy i prawa. Czy odbyło się to sposobem proroczym, nie widać dostatecznie, jak rzekłem. Jestem tylko co do tego przekonany, że Abraham podczas swego przebywania tam prowadził się religijnie, zgodnie z owymi prawami; nie były mu bowiem osobno przypisane przez Boga żadne obrzędy, a przecież powiedziane jest w Rdz 26, 5, że Abrahamzachowywał obrządki, przepisy, urządzenia i prawa, a niewątpliwiedomyślać się należy – króla Melchizedeka. Malachiasz 1, 10 i 11 napada na Żydów następującymi słowy: „kto jest między wami, aby zawarł drzwi (mianowicie świątyni) albo darmo zapalił na ołtarzu moim? Nie mam chęci do was itd., albowiem od wschodu słońca aż do zachodu jego wielkie jest imię moje między narodami, a na wszelkim miejscu przyniesione będzie kadzenie imieniu memu i ofiara czysta; wielkie zaiste imię moje będzie między narodami, mówi Pan zastępów”. Te słowa, jeśli tylko nie będziemy ich naciągać, dotyczą jedynie owego czasu i świadczą aż nadto dobrze, że Żydzi wówczas nie byli przez Boga bardziej miłowani od innych narodów; owszem, mówią one, że Bóg dał się poznać przez cuda innym narodom więcej, aniżeli Żydom, którzy wtedy bez cudów po części osiągnęli ponownie państwowość; słowa te nawet znaczą, że inne narody posiadały rytuał i obrzędy, przez które miłe były Bogu.
Ale zostawiam to wszystko na boku, gdyż wystarczy dla mego zadania wykazanie, że wybranie Żydów dotyczyło jedynie ich czasowej materialnej szczęśliwości i wolności, innymi słowy, ich państwowości oraz sposobów i środków, z pomocą których ją osiągnęli, a skutkiem tego i praw, o ile były one konieczne do ustalenia owego poszczególnego państwa, a wreszcie i sposobu, w jaki owe prawa były im objawione, że zaś pod innymi względami i w tym, na czym polega prawdziwa szczęśliwość człowieka, nie różnili się oni od innych. Skoro tedy powiedziane jest w Piśmie św. (zob. Pwt 4, 7), że żaden naród nie był tak zbliżony do swoich Bogów, jak Żydzi do Boga, to należy to rozumieć jedynie ze względu na ich państwo i tylko w owym czasie, gdy zachodziło tyle cudów itd. Pod względem bowiem poznania i cnoty, tj. pod względem szczęśliwości, Bóg, jak już powiedzieliśmy i z samego rozumu wyprowadziliśmy, jednakowo bliski był wszystkim. Widać to z samego Pisma św. Otóż powiada Psalmista w Ps 145, 18: „Bliski jest Pan wszystkim, którzy go wzywają, wszystkim, którzy go wzywają w prawdzie”. W tymże Psalmie w. 9 czytamy: „Dobry jest Pan wszystkim, a miłosierdzie jego (jest) nad wszystkimi sprawami jego”. W Ps 33, 15 powiedziane jest jasno, że Bóg dał wszystkim umysł jednaki, mianowicie w słowach: „który kształtuje na jedną modłę ich serca”; serce uchodziło u Żydów za siedlisko duszy i umysłu, co, jak mniemam, wiadome jest wszystkim. Dalej z Job 28, 28 widać, że Bóg przepisał całemu rodowi ludzkiemu prawo, aby czcić Boga i powstrzymywać się od złych uczynków, czyli postępować dobrze; a dlatego Job, chociaż był poganinem, był Bogu najmilszym z wszystkich ludzi, ponieważ przewyższał wszystkich ludzi moralnością i bogobojnością. Wreszcie z Jon 4, 2 widać w sposób najjaśniejszy, że Bóg jest nie tylko dla Żydów, lecz i dla wszystkich łaskawy, litościwy, cierpliwy, miłosierny i darowujący zesłane zło; powiada bowiem Jonasz: „dlatego się pospieszyłem iuciekłem do Tarsu, gdyż wiedziałem (mianowicie ze słów Mojżesza w Wj 34, 6), żeś ty Bóg łaskawy i litościwy” itd., a zatem darujesz pogańskim mieszkańcom Niniwy. A zatem możemy wyprowadzić wniosek (ile że Bóg jest dla wszystkich jednakowo łaskawy, a Żydzi wybrani byli przez Boga jedynie ze względu na swoją społeczność i państwowość), że każdy poszczególny Żyd poza społeczeństwem i państwem nie posiada przed innymi żadnego daru boskiego i że między nim a poganinem nie istnieje żadna różnica w tym względzie.
Skoro rzecz ma się tak, że Bóg jest dla wszystkich jednakowo łaskawy, miłosierny itd. i że posłannictwo proroka polegało na nauczaniu nie poszczególnych praw swojej ojczyzny, lecz cnoty prawdziwej, i nawracaniu ludzi ku niej, to nie ulega wątpliwości, że wszystkie narody posiadały proroków i że dar proroczy nie był żadną osobliwością Żydów. Potwierdzają to rzeczywiście dzieje zarówno świeckie, jak i święte. A chociaż z dziejów świętych Starego Testamentu nie widać, aby inne narody miały tylu proroków, ile Żydzi, a nawet nie czytamy nigdzie, aby jakiś prorok pogański wysłany był umyślnie do innych narodów przez Boga, to nic to nie znaczy, ponieważ Żydzi dbali o spisanie swoich własnych, a nie obcych dziejów. Wystarcza więc że znajdujemy w Starym Testamencie, iż poganie i nieobrzezani jak Noe, Henoch, Abimelech, Bileam i inni prorokowali, a następnie, że Prorocy żydowscy wysyłani byli przez Boga nie tylko do swego narodu, lecz także i do innych. Otóż Ezechiel przepowiadał wszystkim znanym wówczas narodom, Abdiasz żadnym innym, o ile wiemy, jak Idumejczykom, a Jonasz był przeważnie Prorokiem mieszkańców Niniwy. Izajasz opłakuje i przepowiada klęski i opiewa odbudowanie nie tylko Żydów, lecz i innych plemion. Powiada on bowiem w 16, 9: „przetoż płaczę dla płaczu Jazerczyków”, a w rozdz. 19 przepowiada Egipcjanom klęski najpierw, a później odbudowanie (zob. tamże 19, 20, 21, 25). Otóż powiada on, że Bóg przyśle im zbawiciela, który ich oswobodzi, i że Bóg im się pokaże i wreszcie że Egipcjanie czcić będą Boga ofiarami i darami, a w końcu nazywa ten naród „błogosławionym ludem egipskim”. Miejsca te są w wysokim stopniu godne uwagi. Wreszcie Jeremiasz nazwany jest Prorokiem nie tylko narodu żydowskiego, lecz w ogóle narodów (zob. 1, 5). I on też opłakuje w przepowiedni swej klęski innych narodów i prorokuje ich odbudowę; powiada bowiem w 48, 31 o Moabitach: „dlatego nad Moabitami narzekam, a nade wszystkim Moabem wołam” itd., a w w. 36: „przetoż serce moje nad Moabem jako piszczałki piszczeć będzie”, a w końcu wróży im odbudowanie, jak i odbudowanie Egipcjan, Ammonitów i Elamitów.
Nie ulega więc wątpliwości, że inne narody miały proroków tak dobrze, jak Żydzi i że ci prorokowali im i Żydom. Wprawdzie Pismo św. wspomina tylko Balaama, któremu objawiona była przyszłość Żydów i innych narodów, jednakże trudno uwierzyć, aby Balaam miał przepowiadać wyłącznie przy owej sposobności, gdyż z własnego jego opowiadania wynika jak najjaśniej, że słynął on na długo przedtem ze swego proroctwa i innych darów boskich. Wszak mówi Balak, przywołując go do siebie (Lb 22, 6): „bo ja wiem, że komu błogosławisz, błogosławiony będzie, a kogo przeklinasz, przeklęty będzie”. A zatem Balaam posiadał tę samą zdolność, którą Bóg obdarzył Abrahama (zob. Rdz 12, 3). Następnie Balaam, jak ktoś przywykły do prorokowania, odpowiada posłom, aby zabawili u niego, aż mu się objawi wola Boga. A gdy prorokował, tj. gdy wyjaśniał prawdziwą myśl boską, zwykł był mówić o sobie: „mówił ten, który słyszał wyroki boże, a który ma umiejętność Najwyższego (czyli myśl i wiedzę z góry); który widział widzenie Wszechmocnego; kiedy padnie, otworzone ma oczy”. Wreszcie, gdy na rozkaz Boga błogosławił Żydów (co zwykle czynił), zaczął prorokować innym narodom i przepowiadać ich przyszłość. Świadczy to wszystko aż nadto o tym, że był on zawsze Prorokiem albo że częściej prorokował i że (na co zwrócić należy uwagę) posiadał to, co szczególnie upewniało Proroków o prawdziwości ich proroctwa, mianowicie duszę skłonną wyłącznie do słuszności i dobra, nie błogosławił bowiem tego, kogo mu się chciało, i nie przeklinał tego, kogo mu się chciało, jak go Balak posądzał, lecz jedynie tych, których Bóg chciał błogosławić lub przekląć. Toteż odpowiedział on Balakowi: „choćby mi dał Balak pełen dom swój srebra i złota, nie będę mógł przestąpić słowa Pańskiego, abym czynił co dobrego albo złego sam z siebie, co mi opowie Pan to będę mówił”. Jeżeli zaś Bóg zagniewał się na niego, gdy był w drodze, to zdarzyło się to samo Mojżeszowi, gdy z polecenia Boga udał się do Egiptu (zob. Wj 4, 24); a jeżeli brał pieniądze za swe prorokowanie, to czynił to też Samuel (zob. 1 Sm 9, 7 i 8); a jeżeli grzeszył w czymkolwiek (zob. o tym 2 List Piotra 2, 15 i 16 oraz List Judy w. 11), to wszak „zaiste nie masz człowieka sprawiedliwego na ziemi, który by czynił dobrze, a nie grzeszył” (zob. Koh 7, 20). Słowa Balaama musiały doprawdy mieć u Boga dużą wagę, a jego siła przeklinania musiała być znaczna, skoro znajdujemy tylekroć w Piśmie św. jako dowód wielkiego miłosierdzia Boga względem Izraelitów, że Bóg nie chciał dać posłuchu Balaamowi i obrócił jego przekleństwo na błogosławieństwo (zob. Pwt 23, 6, Joz 24, 10, Ne 13, 2). A zatem był on niewątpliwie bardzo miły Bogu, gdyż słowa i przekleństwa ludzi niemoralnych nie mają na Boga żadnego wpływu. Skoro więc był on prawdziwym prorokiem, a jednak Jozue (13, 22) nazywał go „wieszczkiem”, czyli „wieszczbiarzem”, to jest rzeczą pewną, że nazwę tę brać należy w dobrym sensie i że ci, których poganie nazywali wieszczbiarzami i wróżbitami, byli prawdziwymi prorokami, czemu nie przeszkadza, że ci, których Pismo św. często oskarża i potępia, byli niby wróżbitami, oszukującymi lud, jak niby prorocy Żydów, co widoczne jest również w sposób jasny w innych miejscach Pisma św.
Możemy więc wyprowadzić wniosek, że dar proroczy nie był żadną osobliwością Żydów, lecz czymś wspólnym wszystkim narodom. Wprawdzie faryzeusze utrzymują, przy tym bardzo stanowczo, że ten dar boski był właściwy tylko ich narodowi, a inne narody wróżyły przyszłość z jakiejś tam władzy diabelskiej (czegóż nie wymyśli zabobon!). Główne miejsce w Starym Testamencie, na które powołują się dla potwierdzenia powagą tego mniemania jest Wj 33, 16, gdzie Mojżesz powiada do Boga: „Po czym poznam, że znaleźliśmy łaskę w Twoich oczach ja i lud mój, jeśli nie po tym, że pójdziesz z nami, gdyż przez to będziemy wyróżnieni ze wszystkich narodów, które są na ziemi”. Stąd, powiadam, chcą oni wnosić, że Mojżesz prosił Boga, aby był przy nich obecny i objawiał się im proroczo, nie okazując tej łaski żadnemu innemu narodowi. Zaprawdę byłoby to śmieszne, gdyby Mojżesz zazdrościł innym ludom obecności Boga i ośmielił się prosić Boga o coś podobnego. W rzeczywistości rzecz miała się, jak następuje. Gdy Mojżesz poznał uparte usposobienie swego narodu, zrozumiał, że nie mogą oni doprowadzić do końca rozpoczętego dzieła bez największych cudów i szczególnej pomocy Boga, a nawet że bez takiej pomocy będą musieli zginąć, a dlatego prosił Boga o szczególną pomoc zewnętrzną, by zdobyć pewność, że Bóg chce ich zachować. Toteż mówi on w 34, 9: „jeśli teraz znalazłem łaskę w oczach twoich, Panie, niech idzie, proszę, Pan pośrodku nas, lud bowiem ten twardego karku jest” itd. Powodem więc, dlaczego prosił Boga o szczególną pomoc zewnętrzną, był upór narodu. Jeszcze jaśniej ujawnia się, że Mojżesz nie prosił o nic więcej, jak o pomoc Boga zewnętrzną, w odpowiedzi, którą dał Bóg. Otóż odpowiada on zaraz (w. 10 tegoż rozdz.): „Ja postanowię przymierze; przed wszystkim ludem twoim czynić będę cuda, które nie były czynione po wszystkiej ziemi i we wszystkich narodach” itd. A więc Mojżesz mówi tutaj jedynie o wybraniu Żydów w tym sensie, w jakim je wyjaśniłem, i o nic innego Boga nie prosił.
Ale oto znajduję w Liście Pawła do Rzymian jedno miejsce, które mi więcej trudności nastręcza, mianowicie 3, 1 i 2, gdzie Paweł, zdawałoby się, uczy czego innego niż my tutaj. Powiada on: „czymże tedy zacniejszy Żyd? albo co za pożytek obrzezania? Wielki z każde] miary. Albowiem to najpierwsza, iż im zwierzone były wyroki Boże”. Ale jeżeli przyjrzymy się bliżej nauce, którą on głównie chce wyłożyć, to nie znajdziemy nic takiego, co by się sprzeciwiało naszemu poglądowi. Przeciwnie, uczy on tego samego, co my tutaj, powiada bowiem w w. 29 tegoż rozdz., że Bóg jest Bogiem zarówno Żydów jak i pogan, a w 2, 25 i 26 oświadcza: „Jeżeli jednak Prawo przekraczasz, będąc obrzezanym, stajesz się takim jak nieobrzezany. Jeżeli zaś nieobrzezany zachowuje przepisy Prawa, to czyż jego brak obrzezania nie będzie mu oceniony na równi z obrzezanym?”. Dalej powiada on w 3, 9 i 4, 15, że wszyscy, zarówno Żydzi, jak poganie, byli w grzechu i że bez przykazania i prawa nie ma grzechu. Stąd widać najoczywiściej, że prawo było objawione bez wyjątku wszystkim (co też wyżej wykazaliśmy na podstawie Job 28, 28) i że wszyscy żyli pod prawem, mianowicie takim, które dotyczy wyłącznie prawdziwej cnoty, nie zaś takim, które ustanawia się stosownie do warunków i stanu jakiegoś poszczególnego państwa i do ducha jakiegoś jednego narodu. Dalej wnioskuje Paweł, że ponieważ Bóg jest Bogiem wszystkich narodów, tj. dla wszystkich jest jednakowo łaskawy i że wszyscy jednakowo pozostawali pod prawem i grzechem, więc Bóg zesłał wszystkim narodom swego Chrystusa, aby ich wszystkich wyzwolił z poddaństwa prawu po to, ażeby w przyszłości dobrze czynili nie z rozkazu prawa, lecz z mocnego postanowienia woli. A zatem uczy zupełnie tego samego, o co nam chodzi. Jeżeli zaś powiada: „tylko Żydom są zwierzone słowa Boże”, to należy to albo rozumieć tak, że wyłącznie im dane były prawa na piśmie, a innym narodom jedynie przez objawienie i wewnętrznie, albo należy przyjąć (co zmierza do obalenia zarzutów, które by tylko Żydzi mogli postawić), że Paweł dał odpowiedź stosownie do pojętności Żydów i zgodnie z poglądami wówczas przyjętymi; albowiem według tego, co on w części widział, w części słyszał, trzeba powiedzieć, że był on z Grekami Grekiem, a z Żydami Żydem.
Pozostaje mi jeszcze odpowiedzieć na niektóre argumenty, mające służyć przekonaniu, że wybranie Żydów nie było czasowe i nie dotyczyło jedynie ich państwa, lecz było wieczne. Otóż widzimy, powiada się, że Żydzi po upadku państwa, choć wszędzie rozsiani, jednakże trwają i żyją w odosobnieniu od wszystkich narodów, co się nie zdarzyło żadnemu innemu narodowi; a następnie, że Pismo św. w wielu miejscach, jak się zdaje, uczy, że Bóg wybrał sobie Żydów na wieki, a zatem pozostają oni wybrańcami Boga, pomimo że utracili państwo. Oto miejsca główne, mające rzekomo pouczać o wybraniu wiecznym Żydów: 1) Jr 31, 36, gdzie Prorok zaświadcza, że nasienie Izraela pozostanie na wieki ludem Boga i porównuje go z niezmiennym porządkiem niebios i natury. 2) Ez 20, 32 itd., gdzie, jak się zdaje, Prorok chce powiedzieć, że choć Żydzi chcieli rozmyślnie porzucić służbę bożą, Bóg jednakże ich zbierze z wszystkich krajów, w których są rozsiani, i poprowadzi do pustyni narodów, jak wyprowadził ich przodków do pustyni egipskiej, a w końcu, po wyłączeniu buntowniczych i odszczepieńczych, ku górze swej świętości, gdzie cały dom izraelski będzie go czcić. Przytacza się zwykle jeszcze inne miejsca, zwłaszcza czynią to faryzeusze, ale mniemam, że zadowolę wszystkich, jeżeli dam odpowiedź na powyższe dwa przytoczenia.
Taka odpowiedź nie będzie mi trudna, jeżeli dowiodę z samego Pisma św., że Bóg wybrał Żydów nie na wieki, lecz jedynie pod takim warunkiem, pod jakim wybrał był poprzednio Kananejczyków, którzy również, jak wykazaliśmy powyżej, posiadali kapłanów, czczących gorliwie Boga i których jednakże Bóg potępił z powodu życia zbytkownego, opuszczenia się i bałwochwalstwa.
Otóż Mojżesz upomina w Kpł 18, 27 i 28 Izraelitów, aby nie plugawili się porubstwem, jak Kananejczycy, aby ich nie wypluła ziemia, jak wypluła owe ludy, które zamieszkiwały ową ziemię, a w Pwt 8, 19 i 20 grozi im w ostrych słowach zupełną zagładą, powiadając: „oświadczam się przeciwko wam dziś, że koniecznie zginiecie; jako narody, które Pan wytraca przed wami, tak zaginiecie”. Tego rodzaju miejsca spotykają się wielokrotnie w Zakonie, a mówią one wyraźnie, że Bóg nie wybrał Żydów bezwzględnie ani też na wieczne czasy. Jeżeli więc Prorocy przepowiadali im nowe a wieczne przymierze poznania, miłości i łaski Boga, to łatwo się przekonać, że obiecane było to tylko ludziom moralnym. Przecież powiedziane jest wyraźnie w przytoczonym dopiero co rozdziale Ezechiela, że Bóg oddzielił buntowników i odszczepieńców, a w So 3, 12 i 13 czytamy, że Bóg wyjmie pysznych i pozostawi tylko lud ubogi. A ponieważ to wybranie dotyczy cnoty prawdziwej, to nie można myśleć, aby było obiecane jedynie moralnym Żydom z wyłączeniem wszystkich innych ludzi, lecz trzeba przyjąć, że prawdziwi prorocy pogańscy – wykazaliśmy, że wszystkie narody posiadały ich – to samo obiecywali wiernym swojego narodu i w ten sam sposób ich pocieszali. A zatem owo przymierze wieczne poznania i umiłowania Boga jest powszechne, jak najoczywiściej widać również z So 3, 10 i 11. Przeto nie można dopuścić żadnej różnicy w tym względzie pomiędzy Żydami a poganami, toteż nie było im właściwe żadne inne szczególne wybranie, aniżeli to, które powyżej wykazaliśmy.
Okoliczność, że Prorocy, mówiąc o wybraniu, które dotyczy wyłącznie cnoty prawdziwej, wtrącali wiele o ofiarach i innych obrzędach, o odbudowaniu świątyni i Jerozolimy, objaśnia się tym, że według zwyczaju i natury proroctwa chcieli objaśniać rzeczy duchowe pod postacią takich obrazów, a zarazem zapowiadali Żydom, których prorokami wszak byli, odbudowanie państwa i świątyni, oczekiwane za czasu Cyrusa.
Wobec tego Żydzi dzisiaj nie mają zgoła nic takiego, w czym mogliby sobie przypisać wyższość nad wszystkimi innymi narodami. Co się zaś tyczy tego, że utrzymali się przez tyle lat pomimo rozproszenia i braku państwa własnego, to nie ma się co dziwić, skoro tak oddzielali się od innych narodów, że zwrócili przeciw sobie nienawiść wszystkich, a odosobnienie to polegało nie tylko na obrzędach zewnętrznych, przeciwnych obrzędom innych narodów, lecz także na znamiennym obrzezaniu, które zachowują skrupulatnie. Że nienawiść narodów jest tym, co ich zachowuje, tego uczy doświadczenie. Otóż gdy kiedyś król hiszpański przymusił Żydów do tego, aby albo przyjęli religię państwową, albo poszli na wygnanie, to bardzo wielu Żydów przyjęło religię katolicką. A ponieważ ci, którzy przyjęli tę religię, korzystali z wszystkich praw rdzennych Hiszpanów i uznani byli za godnych wszelkich zaszczytów, przeto pomieszali się rychło z Hiszpanami tak dalece, że w krótkim czasie nie pozostało po nich ani śladu, ani wspomnienia. Całkiem coś przeciwnego zdarzyło się z tymi, których król portugalski zmusił do przyjęcia religii swego państwa, bo pozostali oni, aczkolwiek religijnie nawróceni, oddzieleni od wszystkich innych, a nic dziwnego, ponieważ uznani byli za niegodnych do zajmowania stanowisk zaszczytnych.
Zdaniem moim znak obrzezania jest w tej sprawie tak bardzo doniosły, że jestem przekonany, iż on jeden może zachować ten naród na wieki. A nawet bezwzględnie w to wierzę, że Żydzi, jeśli tylko nie zniewieścieją pod wpływem zasad swej religii, kiedyś, przy sprzyjających warunkach – rzeczy ludzkie są wszak zmienne – znów zbudują swoje państwo i Bóg ich na nowo wybierze. Świetny tego przykład mamy na Chińczykach, którzy również skrupulatnie zachowują pewien znak na głowie, którym odróżniają się od innych, a w ten sposób zachowali się przez tyle tysiącleci, tak że starożytnością swoją dalece przewyższają wszystkie narody. I oni nie zawsze utrzymywali swe państwo, jednakże, utraciwszy je, odzyskali z powrotem, a niewątpliwie odzyskają je znowu, gdy Tatarzy z powodu nadmiaru bogactw oraz opuszczenia się zniedołężnieją.
Ostatecznie, jeżeli ktoś chce bronić zdania, że Żydzi z takiego czy innego powodu byli wybrani przez Boga na wieki, to nie będę mu się sprzeciwiać, jeśli tylko uzna, że to wybranie, czy będzie ono czasowe, czy wieczne, o ile jest czymś właściwym Żydom, dotyczy jedynie państwowości i dostatku materialnego (tym tylko bowiem jeden naród może się różnić od drugiego), co zaś do poznania i cnoty prawdziwej, to tym żaden naród nie może się wyróżniać wśród innych, a więc pod tym względem żaden naród nie jest przed innymi wybrany.
Uniwersalistyczna, ogólnoludzka treść tej książki, spowodowała – jak wiemy – ciężkie prześladowania Borucha Spinozy ze strony rabinów, ale też sprawiła, że pozostanie on na zawsze w panteonie największych geniuszy filozofii światowej.
Co prawda, myśl Spinozy była nie tylko ceniona, ale też z różnych pozycji i za różne wątki krytykowana.
Etyka moja– pisał np. Arthur Schopenhauer – pokrywa się na wskroś z etyką chrześcijańską, i to z jej tendencją najwyższą, a w nie mniejszym stopniu z etyką braminizmu i buddyzmu. Spinoza natomiast nie pozbył się Żyda: „długo czuć w dzbanie zapach pierwszego likworu” (Horacy). Żydowska całkiem, a ponadto w połączeniu z panteizmem absurdalna i obrzydliwa jest jego pogarda wobec zwierząt, o których jako o zwykłych rzeczach na nasz użytek pisze jako o pozbawionych praw” (Świat jako wola i przedstawienie, t. 2).
To jest jednak rzeczą zrozumiałą, iż nikt z ludzi nie tworzy dzieł doskonałych czy przynajmniej takich, którym się nie da nic zarzucić. Zawsze znajdzie się w nich coś, z czym chce się podjąć polemikę – i na tym też polega ich hermeneutyczna i dialogiczna wartość.
B. Spinoza jako jeden z pierwszych zauważył doniosłość metod matematycznych dla nauk społecznych i napisał swą Etykę, metodą geometryczną wyłożoną, we wstępie do której powiedział: „Będę rozważał tutaj czyny i poglądy ludzkie tak samo. jak gdyby chodziło o linie, płaszczyzny albo ciała”. Metoda ta, która w konkretnym zastosowaniu Spinozy może u współczesnego czytelnika niekiedy wywołać uśmiech, w zasadzie, w swym sednie, jako pomysł, jest jednak i dziś nader aktualna.
Do czasu obecnego Etyka B. Spinozy, wydana została setki razy w kilkudziesięciu językach. Czyż stracą kiedykolwiek aktualność takie np. sentencje?
– „Wszystko, co wzniosłe, jest równie trudne jak rzadkie”.
– „Ostatecznym celem człowieka powodującego się rozumem jest pojmowanie w sposób prawdziwy siebie samego i wszystkich rzeczy”.
– „Człowiek wolny o niczym nie myśli mniej niż o śmierci, a mądrość jego jest rozmyślaniem nie o śmierci, lecz o życiu”.
Słynni historycy Anna i Jan Romein określili ducha Spinozy parafrazą ewangeliczną: „Błogosławieni, którzy rozumieją, albowiem oni odnajdą pokój”. W swym dziele Twórcy kultury holenderskiej pisali: „Spinoza personifikuje w naszych oczach marzenie młodości, które osiągnęło już swą dojrzałość... na które później obojętnie patrzymy z góry, z pobłażliwym uśmiechem, mimo iż w głębi serca dobrze wiemy, że ono właśnie jest najcenniejszą spuścizną...
Z  kolei  Lew  Szestow  zaznaczał:  „Spinoza  poznał,  co  to  jest  niedostatek  i  choroba,  był  prześladowany,  i  zmarł  młodo  -  lecz  nie  pozostawiło  to  widocznych  śladów  w  jego  filozofii.  Podobnie  jak  Sokrates,  nie  zamartwiał  się  tym,  co  przyniosło  mu  przeznaczenie,  bynajmniej  nie  beztroskę  i  radość,  lecz  życie  pełne  problemów  i  smutku.  Jego  cnota  była  mu  wystarczającym  pocieszeniem”…  Mądrość,  tak  jak  cnota,  chroni  przed  rozpaczą,  ponieważ  wie,    wszystko  na  tym  świecie  jest  dane  człowiekowi  w  formie  pożyczki,  a  nie  własności,  a  zatem  w  każdej  chwili  może  być  odebrane.  Także  samo  życie  jest  nie  darem,  lecz  pożyczką,  którą  zresztą  Bóg  w  końcu  bezwzględnie  ściąga  i  zabiera,  najczęściej  wbrew  naszej  woli.  Tylko  niektórzy  decydują  się  na  dobrowolne  oddanie  tego  długu,  o  zaciągnięcie  którego  nawiasem  mówiąc,  w  ogóle  nie  zabiegali.
Od 1921 roku istnieje międzynarodowe Societas Spinoziana (z siedzibą w Hadze), które uprawia studia i pracę edytorską nad spuścizną pisarską wielkiego filozofa, ongiś wyklętego i prześladowanego zawzięcie przez swych rodaków aż do przedwczesnej śmierci.
 ***
         Litewski syjonista Grigorij Wassermann w świetnie napisanej książce Lekcii po iudaizmu (Wilno 1990, s. 127-129) pisze: „Żydzi są narodem niesłychanie rozmiłowanym w przechwalaniu się. Uważają sami siebie za sól ziemi i uwielbiają zaginać palce wymieniając imiona wielkich Żydów: uczonych, adwokatów, lekarzy, muzyków, działaczy państwowych i społecznych, szachistów, a nawet słynnych krętaczy i hochsztaplerów. Prawie w każdej rozmowie o Żydach i żydostwie rozbrzmiewają imiona: Einstein, Freud, Karol Marks, niekiedy Heine i Börne, Disraeli.
Wszyscy mówią o niewątpliwej, szczególnej żydowskiej ruchliwości: sami Żydzi – z entuzjazmem, antysemici – z oburzeniem, liberałowie – oględnie. Lecz pytanie o korzeniach tego zjawiska prawie wszyscy starannie omijają... I jako skutek do powszechnego mitu o Żydach jako złych duchach świata dochodzi nowa cecha specyficzna: oto Żydzi ciągle wszędzie się pchają, lecz dlaczego to czynią i czego chcą – niejasne. Mistyka!
Jedni uważają to za ich odrażającą cechę rasową: tacy oni są i nie ma na to rady – trzeba ich zniszczyć... Wśród innych przyczyn wymieniany jest specyficzny żydowski system wartości: unikalny status nauki i uczoności w społeczeństwie żydowskim... Dopóki każdy rodzic żydowski posyła swe dzieci do szkół, wszystko będzie w porządku. Słońce będzie świeciło, Ziemia się obracała, a Żydzi błyszczeć ku radości papachen i mamachen.
A przecież jest to samookłamywanie się. Oczywiście, nie jest obojętne, że żydowskie dzieci czegoś się uczą i co studiują, i nad czym dywagują żydowscy uczeni. Ale we wszystkich czasach w centrum życia naszego narodu znajdowały się Tora i Talmud! Właśnie one żywiły duszę i mózg każdego Żyda, ostrzyły go i szlifowały. Naukę wysoko ceniono, lecz była to nauka Tory. Uczony zięć uchodził za bardzo korzystny wybór, lecz ten młody człowiek był kimś czyniącym postępy w studiowaniu Talmudu. Oświata rzeczywiście była powszechna, lecz to dotyczyło przede wszystkim Pisma Świętego. Pięcioksiąg Mojżeszowy znali wszyscy, Miszna była znana większości Żydów, a odsetek znawców Talmudu daleko przekraczał odsetek uczonych we współczesnym świecie zachodnim.
Tora i Talmud w dawnych czasach nie stanowiły „przedmiotów kultury”, nie były czymś zewnętrznym w stosunku do życia tego narodu, gminy, każdego Żyda. One nie były książkami leżącymi na zakurzonych półkach, lecz najbardziej jaskrawymi realiami, jakie tylko mogą być w życiu. One ukształtowały życie, duszę i los naszego narodu. Praojcowie, protoplaści pokoleń, Mosze Rabejnu, król Dawid byli prawdziwymi, żywymi ludźmi, współczesnymi. Ich los był dla Żydów równie ważny, jak los ich dzieci i wnuków, ich łzy były łzami wspólnymi, ich radości stawały się świętami ludowymi. Dysputy talmudystów III-V wieków były nieoddzielną częścią życia Żydów Persji i Francji, Polski i Rosji, Włoch i Tunisu. Angażowały ich bardziej niż najnowsze wydarzenia polityczne, niż debaty parlamentarne w jakimś najbardziej nawet aktualnym temacie.
Studiowanie Tory nie jest tym samym, czym studiowanie arytmetyki, metalurgii czy anatomii. Tora skierowuje umysł człowieka na istotę zjawisk, uczy dostrzegać jedność we wszystkich zachodzących w świecie zdarzeniach. Komentarze mędrców żydowskich dają świetne wzorce zarówno logiki klasycznej, jak i nieklasycznej. Złożoność i elegancja więzi skojarzeniowych różnych miejsc Pisma podbija swym pięknem i doskonałością, przyucza umysł do nieoczekiwanych rozwiązań, do niezwykłej zmienności planów, do różnorodnej i racjonalnej giętkości myśli.
Tora stanowi źródło najgłębszego duchowego doświadczenia. Nie przypadkiem się powiada, że rozmyślanie nad psalmami dają duszy człowieka więcej niż studiowanie historii starożytnej.
Zupełnie unikatowym zjawiskiem jest Talmud. Doskonałość, wytrawność wywodów talmudystów stała się przysłowiową. Ich niezwykłe dysputy, splatające w całość na drodze dziwacznych skojarzeń nawet na pozór najbardziej od siebie odległe kwestie, stanowiły wspaniałą szkołę, w której kształcono i kształtowano serca i umysły tysięcy Żydów...
Tora i Talmud złożyły się na najgłębszą istotę owej atmosfery, w której wzrastali i żyli Żydzi w ciągu całych swych dziejów. Ukształtowały one zarówno styl myślenia, jak i odczuwania Żyda, cały jego pogląd na świat. Ten sposób spostrzegania świata był przekazywany z pokolenia na pokolenie, od nauczyciela do ucznia.
Gdy w czasach nowożytnych zostały zniesione mury getta, a przed Żydami otworzyły się drogi ku wielu sferom działalności intelektualnej społeczeństwa zachodniego, ich przewaga w wyćwiczeniu umysłu, w tradycji niezawisłości intelektualnej, wielowiekowa skłonność do myślenia skojarzeniowego – wszystko to wytworzyło sytuację, gdy Żydzi powszechnie i wszędzie okazali się na pierwszym miejscu. Twórczo, z niczym się nie licząc wykorzystywali swój potencjał aktywności mózgowej i otrzymywali niesłychane procenty. Sukcesy Żydów w świeckich naukach, w działalności społecznej i politycznej, w ekonomice, krótko mówiąc, we wszystkich sferach życia nowego społeczeństwa stanowiły wynik działalności dziesiątków poprzednich pokoleń.
Nie sposób nie przyznać częściowo racji temu obszernemu i błyskotliwemu wywodowi syjonisty G. Wassermanna. Przodująca rola narodu żydowskiego w dobie obecnej jest wynikiem ogromnego potencjału energetycznego i intelektualnego tych ludzi, ich samoorganizacji i umiejętności współdziałania w skali globalnej. Tora i Talmud mówią bowiem im: jesteście narodem „wybranym”, umiłowanym przez Boga, jedynym w swoim rodzaju i najlepszym. A to dodaje mocy i dynamizmu, nawet gdy nie jest prawdą. Energia złudzenia bywa ogromna i potrafi mobilizować do czynów niezwykłych i imponujących, co się właśnie widzi na przykładzie Żydów. Ale trzeba też przyznać, że złudzenia narodowej manii wielkości mogą być potencjalnie bardzo niebezpieczne, jak niebezpieczna i złudna jest każda pycha, prowadząca do samouwielbienia, megalomańskiego zaślepienia, niesprawiedliwości i nienawiści. Jeśli bowiem księga mądrości żydowskiej Szulchan aruch powiada, że nie-Żydzi są kimś niższym od bydła; że każdy goj to zwierzę; że własność goja jest jakby niczyja i każdy Żyd ma prawo ją zabrać; że powinno się spluwać i przeklinać na widok każdej nieżydowskiej świątyni; że religijnym obowiązkiem Żydów jest profanacja i niszczenie obcych świętości; że w stosunku do gojów nie obowiązuje litość – to nie sposób mówić w ogóle ani o mądrości, ani o kulturze tego narodu, lecz wyłącznie o jego szowinistycznym zacietrzewieniu, o ciężkim   schorzeniu jego duszy zbiorowej.
Byłaby to postawa tyleż krótkowzroczna, co niemądra i niebezpieczna. Kto bowiem wszystkimi gardzi, przez wszystkich będzie wzgardzony, a kto wszystkich nienawidzi, przez wszystkich będzie znienawidzony. Rozumieli to i rozumieją liczni naprawdę inteligentni reprezentanci tego wielkiego narodu, że wspomnimy tu tylko imiona wspaniałych i szlachetnych ludzi: Romana Brandstettera, Roberta Fischera, Dory Kacnelson, Jehudi Menuhina, Ariela Toaffa, Izraela Shamira czy Normana Finkelsteina, którzy otwarcie sprzeciwili się  megalomańskim zabobonom   talmudystów. Wiadomo też, że tylko niektóre żydowskie ugrupowania   i  poszczególne osoby biorą owe „nakazy mądrości” za dobrą monetę; ogromna większość narodu żydowskiego to ludzie trzeźwo i racjonalnie myślący, zupełnie obcy rasistowskiej,  wulgarnej treści niektórych nakazów Szulchan aruch. Lecz trzeba też przyznać, że szowinistyczne ugrupowania żydowskich miliarderów i milionerów, posiadających gigantyczne kapitały, są mistrzami bezwzględnego wyzysku, posiadają władzę ekonomiczną i propagandową nad dużą częścią kuli ziemskiej, a globalizacja w ich wykonaniu i w ich interesie może okazać się wielką tragedią dla całej ludzkości, w  tym dla   Pax  Judaica.
Wracając do wypowiedzi G. Wassermanna wypada zresztą podważyć jego tezę o tym, że wszyscy Żydzi są niesłychanie wyrobieni pod względem intelektualnym i strasznie mądrzy. To nieprawda. Ludzie rzeczywiście mądrzy stanowią mniejszość w każdym narodzie, także w żydowskim. Mnóstwo jest Żydów głupich, prymitywnych, bezmyślnych, nieodpowiedzialnych, a jeszcze więcej zdemoralizowanych, podłych i zepsutych, kompletnie pozbawionych duchowości – jak w każdym innym narodzie. Żyd Cesare Lombroso wskazywał, że liczba psychopatów, wariatów, różnego rodzaju fanatyków i oszołomów, samobójców, wykolejeńców (w tym pederastów) wśród Żydów jest procentowo  sześciokrotnie wyższa niż przeciętnie wśród nieżydowskiej ludności Europy.
 Natomiast tym, -  naszym  zdaniem  -  co istotnie różni Żydów od innych narodów, w szczególności od Polaków,  Ukraińców czy Białorusinów, to fakt, że prawie każdy Żyd, niezależnie od własnego potencjału intelektualnego i edukacyjnego, wynosi z domu wielkie uszanowanie dla uczoności, oczytania, kultury umysłowej, dla ludzi rozumnych i wykształconych. W Polsce dureń gardzi mądrym, w Izraelu – szanuje go.  W  Izraelu  opowiada  się  kawały  (polish  jokes)  o  „głupich  Żydach  polskich”,  a  o  Polsce,  jako  o  kraju,  w  którym  jakoby  „nawet  Żydzi    durniami”.  Mimo  niezgody  na  takie  uproszczenie wypada  przyznać,  że  ten naród stanowi świetne środowisko socjalne i psychologiczne dla każdego uzdolnionego dziecka, podczas gdy w Polsce im dziecko zdolniejsze, tym bardziej jest znienawidzone, szykanowane, prześladowane  (za  to  niedołęgów  i  umysłowo  upośledzonych  otacza  się  niemal  religijną  czcią!), a wyraz „profesor” jest w tym, jak w innych   społecznościach słowiańskich, słowem niemal niecenzuralnym, obelgą, jednym z najbardziej złośliwych przezwisk. W tym względzie wyższość Żydów jest ewidentna i niemożliwa do przeoczenia, gdyż umożliwia pełny rozwój i wykorzystanie dla dobra narodu każdego talentu.
Przekonanie o własnej wyższości nad innymi każe wielu Żydom trzymać sztamę ze sobą, nawzajem się wspomagać i awansować, niezależnie od poziomu intelektualnego, co daje jednak nieraz opłakane skutki. Tam bowiem, gdzie dobór kadry kierowniczej odbywa się wyłącznie według kryterium narodowościowego, kadra ta drastycznie obniża swój lot i skuteczność, co poglądowo widać na przykładzie krajów mających żydowską elitę polityczną: są one często rządzone źle, niesprawnie i nieskutecznie. Widocznie powinno się w tej materii stosować kryteria nie etniczne i nie  rasowe, lecz merytoryczne, co właśnie świadczyłoby o prawdziwej mądrości.
 ***
          Zdarza się jednak, że nawet osoba o wybitnym potencjale intelektualnym pod innymi względami jest nic nie warta. Weźmy przykład uczonego, którego imię jest powszechnie znane cywilizowanej ludzkości, a któremu poświęcono setki panegirycznych książek i pomniejszych publikacji o charakterze biograficznym czy wręcz hagiograficznym. Wśród tej powodzi literatury wyłaniają się ostatnio teksty, których treść zaskakuje i budzi sprzeciw, choć może, właśnie ten „odbrązowiony” wizerunek jest bliższy prawdy. Naukowcy, podobnie jak artyści, często bywają charakterami wewnętrznie sprzecznymi, bardzo trudnymi we współżyciu rodzinnym, towarzyskim i zawodowym. Zarówno styl ich myślenia, jak i sposób bycia, są z reguły paradoksalne, niepraktyczne, zaskakujące i niestereotypowe. Charakterystycznym przykładem tego typu osobowości był m.in. Albert Einstein (1879-1955), laureat Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki (1921), współtwórca teorii względności i teorii pola.
A. Einstein bardzo trafnie ongiś zauważył: „Najbardziej niepojętą w świecie rzeczą jest fakt, że świat daje się pojąć”... Choć przecież tak do końca nie możemy być tego pewni, świat jawi się bowiem nam w postaci tym zrozumialszej, im jesteśmy głupsi. Nie przypadkiem w Kazaniu na Górze miał Jezus z Nazaretu powiedzieć, iż „błogosławieni są ubodzy w duchu”, żadna wątpliwość bowiem czy rozterka, ani żadne poczucie odpowiedzialności nie zakłóca ich błogiej pewności siebie i swej mądrości.
Bogaci w duchu natomiast przebywają w stanie ciągłego niepokoju i mają daleko do „królestwa niebieskiego” z jego niezmąconą szczęśliwością. Einsteina zapytano pewnego razu, w jaki sposób pojawiają się odkrycia, które przeobrażają świat. Słynny fizyk odpowiedział: „Bardzo prosto. Wszyscy wiedzą, że czegoś zrobić nie można. Ale przypadkowo znajduje się jakiś nieuk, który tego nie wie. I on właśnie robi odkrycie.” Czyż to nie paradoks, że uczeni mężowie przez lata drepczą w kółko wydeptanymi ścieżkami, a przychodzi „nieuk” i robi epokowe odkrycie?... Ale tylko „nieuk” jest bardzo dobrze do tego rodzaju misji przygotowany; często bezradny wobec banalnych trudności dnia powszedniego, ale zdolny do wywrócenia obrazu świata do góry dnem. Byle tylko miał punkt oparcia. Jak wiadomo, „uczony to człowiek, który wie o rzeczach nieznanych innym i nie ma pojęcia o tym, co znają wszyscy” (Albert Einstein).
Przyszli wybitni naukowcy i artyści często dopiero w dojrzałym wieku pokazują „lwi pazur” swego geniuszu. W dzieciństwie A. Einstein   robił wrażenie kretyna, pierwsze słówko powiedział dopiero mając 2,5 roku, natomiast mniej więcej normalnie mówić zaczął dopiero w wieku siedmiu lat. Usposobienie miał gwałtowne, gdy rodzice nie wykonywali natychmiast każdego jego życzenia, wpadał w szał, robił się żółty na twarzy i zaczynał miotać w ludzi wszystkim, co trafiało akurat do ręki. W ten sposób rzucił nawet krzesłem w nauczycielkę muzyki. (I pomyśleć, że ten raptus po latach miał wcale rozsądnie zauważyć: „Jedynym rozsądnym sposobem wychowywania jest oddziaływanie własnym dobrym przykładem, a jeśli nie można inaczej – odstraszającym przykładem”...).
W gimnazjum Albert siedział na ostatniej ławce, zachowywał się krańcowo wyniośle i bezczelnie, był nielubiany zarówno przez kolegów, jak i przez nauczycieli. Czynił zawrotne postępy w zakresie fizyki, ale w innych dyscyplinach był typowym słabeuszem. Niebawem zresztą gimnazjum wbrew woli ojca porzucił, wstąpił do technikum technicznego i bez reszty poświęcił się fizyce teoretycznej, która go po prostu fascynowała.
Brak wrodzonych uzdolnień w pewnych dziedzinach powoduje, że jednostki o niezmiernie wysokiej inteligencji, żyjące przy tym w optymalnych warunkach bytowych i socjalnych, nie potrafią opanować niektórych obszarów wiedzy czy umiejętności, do których nie mają wrodzonych uzdolnień. Tak Albert Einstein do końca życia nie potrafił przyzwoicie nauczyć się języka angielskiego, mimo iż wiele lat żył w środowisku anglojęzycznym. Używał tylko języka niemieckiego w pracy naukowej... Widocznie także w sferze nauki, wiedzy, jak i sztuki o rozwoju osobowości decydują w pierwszym rzędzie wrodzone zdolności, specyficzne struktury mózgu, które dopiero mogą się rozwinąć w sprzyjających warunkach mikro- i makrospołecznych.
A. Einstein  był  „płodny”  nie  tylko  pod  względem  publikacji  naukowych;  miał  siedmioro  dzieci,  z  nich  czworo  z  nieprawego  łoża,  w  tym  jedno  ze  swą  kuzynką,  a  jedno  -  z  jej  córką.  Żadne  z  jego  potomstwa  nie  było  pod  jakimkolwiek  względem  wybitne.
Pierwszą żoną  Einsteina była Serbka Milewa Maricz, pochodząca z Wojewodiny, nieco od niego starsza. Jeszcze przed zawarciem małżeństwa młodzi ludzie spłodzili córeczkę Liserl czyli Elizę. Rodzice Alberta, jako świadomi Żydzi, słyszeć nie chcieli o małżeństwie syna z gojką, toteż dopiero po śmierci jego ojca związek sformalizowano w jednej z prawosławnych cerkwi szwajcarskiego Berna. Koszmar rodzinny zaczął się od razu. Albert był w młodości osobnikiem raczej niepraktycznym, tak iż musiała go utrzymywać z zarobków korepetytorskich żona. W początkach naukowej kariery Einsteina pewien dziennikarz zapytał jego żonę, co myśli o swoim mężu, która zaraz ironicznie odparła: „Mój mąż to geniusz, umie robić wszystko, z wyjątkiem pieniędzy”. I rzeczywiście. Umiał robić m.in. dzieci, która to umiejętność, jak wiadomo, jest powszechna, ale nie potrafił zarówno zarobić na ich utrzymanie, jak i je kochać.
Jak dowodzą niektórzy jego biografowie, Einstein był kompletnie pozbawiony uczuć rodzicielskich i od początku nalegał, by małą córeczkę oddać do domu dziecka. W ciągu roku zalana łzami matka sprzeciwiała się tym naciskom, w końcu musiała ulec, a po kilku dalszych miesiącach pierwsza córka Alberta Einsteina zmarła z wycieńczenia w cudzej rodzinie, która wzięła ją na wychowanie. Milewa Maricz nigdy sobie nie wybaczyła tego grzechu, ale nadal nie tylko pozostawała z Albertem, lecz nadal współpracowała z nim w tworzeniu koncepcji naukowej, którą nazwano później teorią względności. Była bowiem wybitnie uzdolnionym matematykiem, tak iż historycy nauki nieraz twierdzą, że to w większym stopniu ona niż jej mąż była autorem tej hipotezy. Po kilku latach Milewa urodziła dwóch kolejnych synów Einsteina, Edwarda i Hansa Alberta. Żaden z nich nie doznał ojcowskiej miłości i opieki. Edward w wieku 20 lat zapadł na schizofrenię i zmarł nie  leczony (ze względu na brak pieniędzy na leki, gdyż bajecznie bogaty ojciec nie dał ani grosza na kurację syna). Hans Albert, inżynier, przez całe życie ze względu na to, jak też na inne „urocze” cechy ojca   z całego serca go nienawidził.
Po opublikowaniu w 1905 roku teorii względności Einstein ani słówkiem nie napomknął, że jej współautorką była Milewa Maricz, tylko sobie przywłaszczył ogromną sławę i takież pieniądze. Wstrząśnięta tym moralnym okrucieństwem kobieta zaczęła się szybko starzeć i podupadać na zdrowiu, tym bardziej, że mąż zawsze skąpił grosza na utrzymanie rodziny, wydając więcej na prostytutki niż na własne dzieci.
W 1912 roku A. Einstein porzucił żonę i synów, przeniósł się do Berlina, gdzie nawiązał dwuznaczne kontakty ze swą rozwiedzioną kuzynką Elizą, rozwódką, mającą na utrzymaniu dwie córki. W 1914 obejmuje katedrę oraz dyrektorstwo Instytutu Fizyki w składzie Uniwersytetu Cesarza Wilhelma w Berlinie, ma znakomite warunki materialne. Żonę jednak, która przyjechała do niego do stolicy Prus, zaczynającą chorować na serce, wystawił za drzwi. Rozwód sformalizowano w 1919 roku i wówczas też Einstein zawarł formalne małżeństwo ze swą kuzynką Elizą, którą zresztą już niebawem zaczął zdradzać z jej młodszą córką Margo, a także bić i poniewierać, jak pierwszą żonę. Pan profesor wybudował pod Berlinem nad jeziorem wystawną willę „Kaput”. Tutaj był odwiedzany jako kochanek przez piękności niemieckie i żydowskie, przy czym druga żona odgrywała rolę zwykłej służącej, a mąż zdradzał ją po prostu ostentacyjnie. Willa Einsteina miała jak najgorszą sławę w Niemczech, ale krezus ignorował wszystko i wszystkich, w tym głodujących w Szwajcarii synów. Był jednak zapalonym działaczem syjonistycznym, łożącym pokaźne sumy na ten ruch i utrzymującym stosunki z wieloma jego przywódcami.
W kwietniu 1921 roku A. Einstein otrzymał depeszę z Nowego Jorku od rabina Herberta Goldsteina: „Czy Pan wierzy w Boga? Stop. Odpowiedź opłacona: 50 słów”. Oszczędny twórca teorii względności odpowiedział dwudziestoma dziewięcioma: „Ich glaube an Spinozas Gott, der sich in der gesetzlichen Harmonie des Seienden offenbart, nicht an einen Gott, der sich mit dem Schicksal und den Handlungen der Menschen abgibt”.  
 W 1933 roku hitlerowcy wygnali go do USA. W 1936 zmarła w Princeton zaszczuta przez niego Eliza, a z jej córką „geniusz” zjawiał się nawet na oficjalnych przyjęciach, tak iż nieraz brano ich za parę małżeńską. Ale też na jej oczach Einstein nawiązał romans z sekretarką Helen Ducas, kochał się z wieloma innymi  „lekkimi” kobietami; był multimilionerem, mógł sobie na wszystko bezkarnie pozwalać. W tym czasie w szwajcarskim przytułku dla bezdomnych umierała jego pierwsza żona Milewa, a w lecznicy psychiatrycznej dogasał powoli syn Edward.
Nawiasem mówiąc, Albert Einstein po opublikowaniu teorii względności, opracowanej wspólnie z M. Maricz, nie dokonał w dziedzinie fizyki żadnego znaczącego odkrycia i choć nadal bardzo wiele czasu poświęcał pracy naukowej, wysiłki jego w tym względzie były bezowocne, jeśli nie liczyć, że był współtwórcą broni masowej zagłady. Ta okoliczność daje do myślenia o wewnętrznej więzi między sferą intelektu a dziedziną etyki… Paul Valery spytał kiedyś starzejącego się Alberta Einsteina, czy posługuje się notesem, aby utrwalić swoje myśli. „Nie potrzebuję tego– odparł Einstein. – Wie pan, myśli to rzadka rzecz.” Istotnie, w tym przypadku tak właśnie już było. Od wielkości do śmieszności bywa bardzo blisko, mniej niż jeden krok. Widocznie jest prawdą, że w ogóle ludzi – ani osób, ani narodów – jednoznacznych, a tym bardziej świętych, nie bywa. Każdy natomiast człowiek i każdy naród jest zjawiskiem jedynym w swym rodzaju, niepowtarzalnym, a przy tym rozdzieranym przez wewnętrzne sprzeczności i przeciwieństwa moralne, charakterologiczne, intelektualne. W sposób szczególny dotyczy to ludzi uprzywilejowanych (dotkniętych?) przez los darem jakiegoś talentu   czy   geniuszu.
 ***
        Szczególny przypadek żydowskiego antysemityzmu stanowi współudział wielu Żydów w teoretycznym przygotowaniu i praktycznej realizacji niemieckiego planu holocaustu. Oddajmy głos w tej materii publikacjom prasowym. Profesor Dariusz Ratajczak opublikował ongiś kilka tekstów, w których przytoczył ciekawe fakty, dotyczące kontaktów między niemieckimi nazistami a syjonistami.
Hitler już u początków swojej kariery politycznej zastanawiał się nad kwestią emigracji Żydów z Niemiec. Być może zainspirował go swymi przemyśleniami węgierski Żyd Artur Trebitsch-Lincoln (Mojżesz Pinkeles) prawiący o jedności celów hitlerowców i syjonistów (Trebitsch wyłożył zresztą pieniądze na organ partyjny NSDAP „Völkischer Beobachter”).
Pomijając antyżydowskie bojkoty, wybijanie szyb w sklepach, wybiórcze fizyczne maltretowanie niewinnych ludzi (co nie było raczej po myśli bonzów rodzącej się III Rzeszy, a wychodziło z kręgów narodowo-socjalistyczno-komunistycznych „Sturmabteilung” – SA; mniej znanym jest fakt, że w 1933 r. szeregi SA masowo zasilali młodzieńcy ze Związku Bojowego Czerwonego Frontu – całe oddziały, przy rozwiniętych sztandarach, przechodziły pod kontrolę hitlerowskich szturmowców!). Prawną „zachętą” do emigracji stały się rasistowskie ustawy norymberskie, wzorowane na segregacyjnych ustawach obowiązujących na południu Stanów Zjednoczonych.
Z drugiej strony oliwy do ognia dolewali amerykańscy Żydzi, postulując gospodarczy bojkot Niemiec, organizując wiece protestacyjne, na przykład 27 marca 1933 r. w Nowym Jorku (40 tys. ludzi zgromadzonych w Madison Square Garden), Chicago, Bostonie, Cleveland, inspirując wreszcie zamachy na drugo- i trzeciorzędne figury hitlerowskiego reżimu (zamordowanie przywódcy NSDAP w Szwajcarii – Wilhelma Gustloffa, śmiertelne ranienie sekretarza Ambasady Niemiec w Paryżu, Ernesta von Ratha, którego zresztą trudno byłoby podejrzewać o zoologiczną nienawiść do Żydów).
Godzi się przy okazji wspomnieć, że ta ryzykowna polityka spotykała się z protestem ze strony większości niemieckich Żydów, hołdujących tradycyjnemu przywiązaniu (żeby nie powiedzieć: miłości) do kraju, uważanego za jedyną Ojczyznę. Przyznajmy, że byto to trudne i tragiczne uczucie bez wzajemności (w znakomitych wspomnieniach autorstwa Ludwika Hirszfelda pod tytułem: „Historia jednego życia”, wybitny uczony opisuje przyjazd grupy niemieckich Żydów do warszawskiego getta bodajże w 1941 r. Zszokowała go opinia jakiejś staruszki z Berlina, która pomimo strasznych przejść nadal twierdziła, że do Warszawy przybyła przez pomyłkę i że „nasz führer to wszystko wyjaśni”.).
Stosunki niemiecko-żydowskie w latach 30. ubiegłego wieku (a nawet później, w pierwszej fazie II wojny światowej) mają też inne oblicze, wyznaczone wspólnotą celów hitlerowców i syjonistów. Przecież jedni i drudzy zgadzali się na uznanie Żydów za odrębny naród mający aspiracje państwowe.
Najcelniej wyraził to rabin i wybitny teolog Leon Beck (nie był zresztą syjonistą, wojnę przeżył w obozie w Terezinie, przed I wojną światową mieszkał w moim rodzimym Opolu), który stwierdził, że Hitlerowi i syjonistom chodziło o to samo: dysasymilację (wyodrębnienie) Żydów. Natomiast to, czy wyjadą do Palestyny – jak chcieli syjoniści – czy w inne miejsce (hitlerowcy snuli do pewnego momentu różne koncepcje), byto sprawą drugorzędną.
Jest rzeczą dowiedzioną, chociaż nie nagłaśnianą, że syjonizm do roku 1938 miał się w III Rzeszy jak najlepiej. Ukazywały się syjonistyczne książki (w tym sponsorowane przez NSDAP „Państwo żydowskie” Teodora Hertzla) i czasopisma. W 1936 r. w sercu Niemiec, Berlinie, odbył się Kongres Syjonistyczny.
„Schutzstaffeln” (SS) z wielką gorliwością udzielały szerokiego wsparcia dla proemigracyjnych działań syjonistów. Przyszli oprawcy wizytowali Palestynę (Leopold von Mildenstein spotkał się w kibucu „Dagania” z przyszłym prezydentem Izraela Dawidem Ben-Gurionem; innym rozmówcą Niemców byt przyszły premier tego państwa – Levi Schkolnik – alias Eszkol). Hitlerowcy czarterowali i opłacali statki z żydowskimi emigrantami płynącymi do Ziemi Obiecanej – co nie podobało się oczywiście Anglikom – wchodzili w kontakty z miarodajnymi politykami żydowskimi i syjonistycznymi instytucjami na Bliskim Wschodzie. Taka np. SD – służba bezpieczeństwa SS – współpracowała z „Haganą”, podziemną organizacją żydowską w Palestynie, dostarczając jej między innymi broń. Nie muszę dodawać, że w Palestynie gościł osławiony Adolf Eichmann. Rewizytowała go w Berlinie w 1939 r. Gołda Meir – głośna i jedna z najgorszych premierów w dziejach Izraela.
Władze niemieckie udzieliły też wsparcia syjonistycznym obozom szkoleniowym i kibucom organizowanym na terenie III Rzeszy. Było ich kilkadziesiąt, działały jeszcze w 1942 r. Gestapo służyło pomocą żydowskim emigrantom, a dzięki tak zwanemu układowi o transferze przekazano z Niemiec do Palestyny około 70 milionów dolarów, co miało znaczenie dla ekonomicznej stabilizacji żywiołu żydowskiego na tym obszarze. Przykłady tego typu kolaboracji można mnożyć. Czasowo ostatnim była chyba pisemna propozycja ze strony terrorystycznej, antyarabskiej i antybrytyjskiej „Lehi” („grupa Sterna”, „gang Sterna”) ze stycznia 1941 r., w której proponowano rządowi III Rzeszy ścisły sojusz polityczno-ideowy.
W tym ciekawym dokumencie czytamy m.in.:
„Pośredni udział Izraelskiego Ruchu Wolności w dziele Nowego Porządku w Europie (...), połączony z pozytywnym i radykalnym rozwiązaniem problemu żydowskiego w Europie na bazie wzmiankowanych (...) narodowych aspiracji Żydów, znakomicie wzmocniłoby moralną podstawę Nowego Porządku w oczach całej ludzkości. Współpraca Izraelskiego Ruchu Wolności byłaby także zgodna z ostatnią mową Kanclerza Rzeszy Niemieckiej, w której Hitler zaakcentował, że wykorzysta każdą kombinację i każdy sojusz, ażeby izolować i pokonać Anglię”. (Por. „Tylko Polska”, nr 14, 2007).
 ***
            Podczas II wojny światowej setki tysięcy Żydów współpracowały z Hitlerem. Wiesław Wielopolski na początku 2008 roku pisał na łamach tygodnika „Tylko Polska”: „Wiosną 1942 roku, kiedy Niemcy przystąpili do masowej eksterminacji Żydów, Geheime  Staats- Polizei Generalnej Guberni, czyli znane i znienawidzone we wszystkich krajach okupowanych zbrodnicze gestapo, zorganizowało swoją żydowską przybudówkę  „Żagiew”, bo tak nazwano żydowskie gestapo, była organizacją składającą się wyłącznie z Żydów, renegatów, zwyrodnialców i zbrodniarzy, tropiących wytrwale nie tylko swoich współplemieńców ukrywających się po aryjskiej stronie, ale denuncjujących także Polaków, którzy Żydów ukrywali. Członkowie „Żagwi” zaopatrzeni przez gestapo w odpowiednie dokumenty, ułatwiające im swobodne poruszanie się, byli również uzbrojeni i cieszyli się specjalnymi przywilejami. Znane są niektóre nazwiska żydowskich zbrodniarzy, szczególnie gorliwie wysługujących się swoim mocodawcom. W Krakowie grupą konfidentów kierował Żyd, niejaki Blodek. Działała tam również grupa Żydów z obozu w Płaszowie. Zwolnieni przez gestapo, mieli zadanie tropienia zarówno swoich ukrywających się rodaków, jak również Polaków, żołnierzy Polski Podziemnej i członków polskich organizacji niepodległościowych.
Przywódcami tej grupy byli Żydzi Diamand i Forsters. a należeli do niej tacy żydowscy gestapowcy jak: Julek Appel, Natan Weissman, Stefa Brandstaetter, Szymche Spra, małżeństwo Chilewiczów i wielu innych. Żydzi ci mieszkali niemeldowani w przydzielonych im przez Niemców mieszkaniach, często po uprzednio mieszkających tam lokatorach, zamordowanych lub oczekujących na śmierć w gettach lub obozach zagłady w Treblince, Oświęcimiu czy Sobiborze. W Warszawie działali dość skutecznie tacy żydowscy nikczemnicy jak Wolman i Fejwuszek, którzy wytropili i oddali w ręce gestapo znanego przed wojną polskiemu wymiarowi sprawiedliwości, działacza komunistycznego, Hersza Berlińskiego, jak również grupę kilkudziesięciu Żydów i Polaków, którzy udzielali żydowskim uciekinierom pomocy.
W Łodzi działał niejaki Dawid Gertler, żydowski rezydent gestapowskiej siatki konfidentów. Miał dodyspozycji piętnastu żydowskich agentów, z czego przeszło połowa była funkcjonariuszami Żydowskiej Służby Porządkowej. W warszawskim gestapo uważano go za eksperta w sprawach fałszywych dokumentów, którymi posługiwali się ukrywający się Żydzi.
Wykorzystywanie wyrodnych jednostek społeczności żydowskiej przez gestapo miało także miejsce w ramach tworzonych przez okupanta żydowskich organizacji.
Tysiąc takich wyrodków kolaborowało z Niemcami w ramach tzw. rad żydowskich (Judenratów) i żydowskiej policji. A także w utworzonej przez Niemców Żydowskiej Pomocy Miejscowej (Jüdische Unterstützungsstelle), organizacji, która była zasłoną dymną dla hitlerowskiej propagandy. Przy jej pomocy wprowadzono w błąd opinię publiczną państw zachodnich i neutralnych. Przekazywano na Zachód, że Żydzi w Polsce są pod dobrą opieką Niemców, o czym miało świadczyć istnienie żydowskiej organizacji pomocy.
Specyficznym przypadkiem nikczemnej kolaboracji Żydów z Niemcami jest casus Staszauera. Józef Staszauer był dosyć znaną postacią okupacyjnej Warszawy. Ten polski Żyd był agentem Sonderkommando IV AS, którym kierował SS-Hauptsturmführer Alfred Spielker. Żydowski gestapowiec Staszauer miał zadanie długofalowego rozpracowania Armii Krajowej. Występował również pod nazwiskiem Dolder i jako właściciel ekskluzywnego baru przy ulicy Mazowieckiej nr 2 w Warszawie oddał swój lokal na zakonspirowany magazyn sprzętu łączności AK. Jako zaprzysiężony członek akowskiej konspiracji znał wielu żołnierzy Armii Krajowej, punkty kontaktowe oraz magazyny broni i sprzętu wojskowego.
Wykorzystywał to wielokrotnie, wydając w ręce gestapo wielu członków konspiracji. Mając jednak na celu rozpoznanie przede wszystkim struktur Armii Krajowej – tak, aby doprowadzić do uderzenia w nią bezpośrednio przed przewidywanym wybuchem powstania, Staszauer grając na dwa fronty udzielał nieraz znacznej pomocy żołnierzom konspiracji. Po zdemaskowaniu został wyrokiem Sądu Specjalnego przy Komendzie Głównej AK skazany na karę śmierci i zlikwidowany. Wydział Bezpieczeństwa i Kontrwywiadu Komendy Głównej Armii Krajowej pod kierownictwem kpt. Bernarda Zakrzewskiego PS. „Oskar” dysponował obszerną i solidnie udokumentowaną kartoteką zawierającą dane agentów i informatorów gestapo, w tym dużej grupy Żydów. Byli to przeważnie wszyscy ci, którzy wywodzili swój nikczemny rodowód z gestapowskiej „Żagwi”.
W 1949 roku zastępca kpt. Zakrzewskiego, porucznik Stefan Ryś, udał się do ówczesnego dyrektora Departamentu Śledczego Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. W dobrej wierze przekazał mu całą posiadaną kartotekę. Został natychmiast aresztowany i osadzony na sześć lat w więzieniu. Kartotekę na polecenie Różańskiego skrupulatnie przejrzano i wyłączono z niej wszystkich gestapowskich agentów narodowości żydowskiej. Dowody współpracy Żydów z gestapo zostały zniszczone.
Jak dotąd żaden z żydowskich publicystów nie napisał ani słowa o swoich współplemieńcach wysługujących się mordercom spod znaku swastyki. Nikt się nawet nie zająknął o nikczemnikach żydowskiego gestapo.
Niewiele też pisze się i mówi o żydowskiej policji porządkowej Ordnungsdienst, przy pomocy której, Niemcy dokonywali brutalnej eksterminacji Żydów mieszkających w gettach. Kiedy 22 lipca 1942 roku, warszawskie getto otoczyły gęste posterunki niemieckie, aby pod pozorem deportacji mieszkańców, dokonać likwidacji, każdy z dwóch tysięcy żydowskich policjantów musiał dostarczyć na Umschlagplatz pięć osób dziennie. [Setki, jeśli nie tysiące, żydowskich gestapowców, „jako znakomitych fachowców”, zaangażowano do pracy w komunistycznym SB i UB – przyp. J.C.].
Niezaprzeczalnym jest fakt, że ćwierć miliona mieszkańców warszawskiego getta zostało złapanych i dostarczonych na miejsce przez policję żydowską.
Według wiarygodnych źródeł, w ciągu dwóch i pół miesiąca lata 1942 roku wysłano z Warszawy do komór gazowych Treblinki od trzystu dziesięciu do trzystu dwudziestu dwóch tysięcy osób, nie licząc tych ofiar, które zginęły w czasie przeprowadzania akcji deportacyjnej. To zakrawa na jakieś szaleństwo, ale takie są fakty. Żydzi dokonywali Holokaustu na Żydach, bo tych, którzy zdradzili swój naród i współwyznawców przez służbę w Ordnungsdienst i gestapo, były dziesiątki tysięcy, a ich udział w tym zbrodniczym procederze znaczący.
Nikt i nic nie zmaże piętna hańby, zdrady i nikczemności z Żydów wysługujących się siepaczom obu nieludzkich systemów totalitarnych. Tych spod znaku Hackenkreuza i tych spod znaku sierpa i młota. Są jednakowo warci, ci z żydowskiego gestapo i ci z żydowskiego UB, którzy w latach 1944-56 katowali i mordowali w lochach bezpieki polskich żołnierzy niepodległościowego podziemia, a także jako zajadli stalinowcy wprowadzali i umacniali w Polsce komunizm.
Dzisiaj ich potomkowie, nieliczna garstka żydowskich szantażystów, oszustów i łgarzy, słowem, pospolitych kanalii, wyciąga ręce po odszkodowania za mienie pomordowanych przez Niemców Żydów. Kłamcy i fałszerze historii chcąc uczynić Polaków współwinnymi, rozdmuchują w tym celu do niebotycznych rozmiarów propagandowy antypolski paszkwil, książkę „Strach” autorstwa J. T. Grossa. (...)
Zdumiewa przy tym fakt, że Niemcy, którzy wymordowali kilka milionów Żydów, nie są przez niego nazywani antysemitami. Do niedawna też niemiecki obóz koncentracyjny Auschwitz-Birkenau. wskutek antypolskiej propagandy rozpowszechnianej przez pogrobowców żydowskich gestapowców i ubeków, nazywany był polskim obozem zagłady. Dopiero w czerwcu ubiegłego roku Komitet Światowego Dziedzictwa UNESCO, podjął decyzję o zmianie nazwy obiektów byłego KL Auschwitz-Birkenau na Niemiecki Nazistowski Obóz Koncentracyjny i Zagłady 1940-1945, kończąc tym samym te wredne antypolskie insynuacje. Zdumienie budzi też coraz powszechniejszy w Polsce serwilizm wobec Żydów.
Wytresowani do poprawności cmokierzy pieją hymny pochwalne Grossowi, a żydolubstwo przybiera postać wręcz umysłowej obsesji. Żydłaczenie się jest tak dzisiaj w modzie i w dobrym guście, że niewiele brakuje, aby wszelkiej maści żydlacy sami siebie ubili rytualnie na macę, łącznie z panem Woźniakowskim, prezesem katolickiego wydawnictwa ZNAK, który zdecydował o drukowaniu paszkwilu „Strach”. Rzecz nie do pomyślenia, aby w katolickim wydawnictwie powielano antychrześcijańskie i oszczerczo antypolskie treści. Panie prezesie, to tylko antypatriotyczny motłoch podstawia sobie nogi. Nam potrzebna jest konsolidacja narodowa, a nie podłość, zakłamanie i modny bełkot snobistycznej blagi.
 ***
Wybitny pisarz litewski  Vytautas  Petkevičius, którego utwory tłumaczono i wydawano w kilkudziesięciu krajach, opublikował w 2006 roku książkę  (następnie wielokrotnie wznawianą)  pt.  Durniškes  (z polska to brzmiałoby  Głupowo  albo  Durniszki”), w której kilkakrotnie wskazywał na częściowo żydowskie pochodzenie pupilka „Gazety Wyborczej”,  Tygodnika Powszechnego” i innych pism uchodzących w oczach wielu za prożydowskie czy wręcz  „żydowskie”,   polityka V. Landsbergisa    oraz na okoliczność, iż ojciec  tego  tatusia narodu litewskiego  podczas okupacji hitlerowskiej był ministrem tutejszego rządu profaszystowskiego i utworzył getta w Wilnie i Kownie, przyczyniając się w ten sposób do następnej prawie stuprocentowej likwidacji fizycznej Żydów litewskich przez  szaulisów. Według Petkevičiusa  miałby to być jeden z drastycznych przykładów żydowskiego antysemityzmu. Zabawne, że właśnie najbardziej prożydowskie pisma w Polsce  (jedynym bodaj kraju, w którym nawet Żydzi bywają durniami) z pianą na ustach kreowały tego kombinatora i  -  jak twierdzą liczni litewscy autorzy  -  wysokiej rangi agenta KGB  ZSRR, na  „demokratę”  i  „obrońcę praw człowieka”.  Na marginesie w związku z tym warto przypomnieć, iż piarowską metodę (PR  -  Public Relations)  narzucania głupim  masom określonych wyobrażeń o tych czy innych osobach,  wynalazł  rosyjski Żyd o nazwisku Koszmarow, który wyemigrował do USA i w 1930 roku po raz pierwszy  zastosował ją w celu manipulacji tłumem czytelników gazet. Trzeba po prostu, aby jakiś kieszonkowy, płatny  pismak  (np. związany z tym czy innym „gestapo”)  wymyślił i opublikował w trzeciorzędnym brukowcu jakąś koszmarną rewelację, dotyczącą osoby, którą należy zdyskredytować. W tym celu można nawet założyć specjalne pisemko  (np. „Gazeta Wileńska  czy  głos znad jakiejś rzeki), z którego następnie sfabrykowane oszczercze bzdury będą  przedrukowywane przez pisma bardziej  „poważne”, a nawet „opiniotwórcze”.  W ten sposób powielone kłamstwo stanie się w oczach pozbawionej rozumu opinii publicznej  „prawdą”, a odnośna uczciwa i niesprzedajna osoba raz na zawsze  „załatwiona”. Może składać skargi do sądów, pisać protesty i sprostowania  -  nic to nie pomoże:  w zbiorowej wyobraźni ludzkiego stada na długo lub na zawsze pozostanie taką, jaką ją wymalowało pierwotne oszczerstwo, a ślad po pomyjach prasowych pozostanie na jej opinii aż do śmierci. Zresztą i późniejsi historycy będą przecież korzystać z  mętnych  „źródeł”  prasowych  jako z rzekomych świadectw prawdy, czyli z kłamstw zamieszczonych w odnośnych publikatorach. W ten sposób kreuje się zresztą nie tylko  „czarne charaktery”, ale i  „bohaterów”,   „bojowników o wolność”,  „autorytety moralne”,  „proroków”,  „mędrców”, a nawet  „świętych”. A kto kreuje?  -  Ten, w czyjej kieszeni są środki masowego ogłupiania  czyli tzw. media, jak również służące klasie posiadaczy  „służby”.
 ***
         W związku z tematem żydowskiego antysemityzmu warto przypomnieć    fragmenty książki rabina Shonfelda  pt. „Ofiary holocaustu oskarżają”: Nie przedstawiamy tych unikalnych materiałów w celu szerzenia nienawiści, tytko w celach poznawczych. Kto poszerza swą wiedzę, powiększa również swój ból, ale też bez wzrastającego bólu nikł nie poszerzyłby swej wiedzy.
W archiwach ery holokaustu Agencji Żydowskiej można odnaleźć następujące słowa: „Zostaliśmy poinformowani, że w pewnych społecznościach żydowskich w Polsce, wszyscy należący do kongregacji Żydzi zostali zwołani w jedno miejsce. Święta Arka została otwarta i przywódcy żydowscy zostali przeklęci.”
Czy słowa te były oznaką oburzenia ludzi skazanych na śmierć?
Nic podobnego. Nawet, jeżeli ci nieszczęśliwcy nie mogli przewidzieć czekającej ich tragedii, ich intuicja podpowiadała więcej niż mogły zarejestrować zmysły. Hitler posiadał dwóch szatańskich współpracowników, bez pomocy których nie mógłby osiągnąć swego celu. Były nimi: aktywna i pasywna współpraca chrześcijańskich narodów (włączając w to zarówno narody przez niego podbite jak i narody z nim sprzymierzone) i współpraca żydowskich przywódców, zarówno w okupowanych jak i w wolnych krajach. Oni to zdradzili zaufanie i stali bezczynnie, kiedy lała się krew.
W tym czasie, gdy rabin Michael Dov Weissmandel opublikował swoją książkę „Z głębin”, ja napisałem jej recenzję w „Digleinu”, gdzie w podsumowaniu proponowałem trzy wnioski wypływające z książki:
1. Wieczna nienawiść do wiecznego narodu
2. Maska katolickiego Kościoła
3.Żydowscy kryminaliści holokaustu
Trwał proces Eichmanna, wahałem się wówczas wytaczać oskarżenia przeciwko potomkom Abrahama. Dlatego, kiedy doszedłem do punktu trzeciego – przerwałem pracę. Od tego czasu upłynęło wiele wody, w której rozrzucono prochy Eichmanna i nie możemy dłużej ignorować prac rabina Weissmandela oraz jego testamentu, spisanego krwią...

Wilki w owczych skórach
Podczas procesu Eichmanna, prokurator powiedział, że proces ten nie jest okazją, by oskarżać Żydów, którzy współpracowali z nazistami, co stanowi osobny temat. Nigdy nie było procesu żydowskich kolaborantów w audytorium Beit Haam w Jerozolimie. Gdyby takowy się odbył, nie byłby mniej demaskujący i mniej mrożący krew w żyłach niż proces Eichmanna. Kto wie, może nawet byłby straszliwszy?
Proces Eichmanna miał dwa cele. Pierwszym była próba szukania sprawiedliwości wobec bestialskich instynktów drzemiących w człowieku. Drugim, pokazanie nam, jak ohydne są inne narody. Proces przeciwko naszym współbraciom, gdyby się odbył, byłby tylko edukacyjny. Sekularyzm musiałby zasiąść na ławie oskarżonych i zostać skazany, jako śmiertelny wróg naszego narodu.
Byli Żydzi, którzy nie potrafili wytrzymać bata oraz kopniaków i przeistaczali się w informatorów. Doprowadzali swych braci na szubienicę, albo oddawali w ręce kapo w obozach koncentracyjnych, lub w ręce Rad Żydowskich. W ten sposób zabezpieczali swoje życie. Nie zasiadamy na san sadowej. Dlatego, dzięki Bogu, nie musimy oceniać ich postępowania według prawa. Nie każda generacja Żydów jest w stanie poświęcić siebie, jak Żydzi w starożytnym Egipcie.
Tutaj jednak mamy paradoks. Jest nim państwo nazywające siebie „Izrael”. Państwo to posiada w swoich księgach prawa, domagające się sprawiedliwości wobec nazistów i ich współpracowników, ale prawa te nie domagają się kary dla tych winowajców, którzy stali u steru władzy żydowskiej podczas holokaustu. Po prostu nie ma takich praw. Więcej. Ci z nich, którzy umarli, są opiewani, a ci, którzy żyją, zajmują znaczące pozycje i dalej nazywają się reprezentantami żydowskiego narodu.
Kiedy gniewnie domagamy się, aby rząd w Bonn usunął nazistę Hansa Gloebke i jego kohorty, powinniśmy się domagać również, aby z publicznej sceny zdjęto podobne figury. Bonn nie odważyło się wystać Gloebke, by przemawiał podczas ceremonii pamięci w obozie Bergen-Belsen. „Nasz Yitzchak Greenbaum”, kilkanaście dni temu (1961 rok), przemawiał w Stowarzyszeniu Ofiar Holokaustu na górze Syjon, bez żadnych głośniejszych protestów.
Doktor Nachum Goldmann, prezydent syjonistycznych organizacji i prezydent Światowego Kongresu Żydowskiego, w tym roku publicznie, podczas forum upamiętniającym powstanie w getcie warszawskim, powiedział: „Wszyscy jesteśmy winni. Nie tylko w sensie braku sprzeciwu, ale także w sensie braku woli do zaakceptowania koniecznych w tamtym czasie działań.”
Powrócimy jeszcze do tego przemówienia, ale wcześniej zadajmy kilka pytań. Dlaczego czekał z tą spowiedzią przez 20 lat? Dlaczego nie przedstawił wniosków na temat winy, do której się przyznał? Dlaczego wystarczy mu generalne przyznanie się, które, według niego, jest wystarczające, by zamknąć rozdział, a które pozwala mu zachować swoją silną polityczną pozycję?
Kto przyniósł nam tych żydowskich kryminalistów? Jak ziemia karmiła ich w naszej winnicy? Posłuchajmy słów słynnego pisarza i krytyka Y. Efroikena. Napisał: „Skąd przybyły tysiące Żydów (żydowscy policjanci, kapo), służące Niemcom w gettach i obozach koncentracyjnych? Z jakich kręgów rekrutowała się ta armia? Wszyscy ocaleli z holokaustu, twierdzą, że pochodzili oni z podziemnego światka przestępczego i z „Maskilim”grupy społecznej, która potępiała innych za ich „nieoświecone” urodzenie i tradycyjny ubiór. Czyż ci Maskilimowie nie posiadali identycznych uczuć pogardy i nienawiści wobec swoich panów i oficerów nazistowskich?
Zapytajcie tych, którzy uszli z życiem z gett i obozów.
Powiedzą wam, że bicie, jakiego doznawali od żydowskiej „złotej młodzieży” było pełne nienawiści. Swoje zadanie młodzi Żydzi spełniali gorliwie i z okrucieństwem, jakiego nawet nie oczekiwali od nich niemieccy dowódcy. Nikt nie może zrozumieć, dlaczego zrzeczenie się judaizmu idzie w parze ze zrzeczeniem się humanizmu... Każdy musi wiedzieć, (co zostało zweryfikowane przez komunistów, buddystów i syjonistów), że prawdziwe żydostwo – Żydzi ubrani w tradycyjne szaty rabinów i chasydów – nigdy nie należeli do policji, która zarządzała gettem i nigdy nie służyli jako kapo i oficerowie. Nawet nie-Żydzi sympatyzujący z naszymi ludźmi, którzy opisywali przykłady jednostkowego bohaterstwa w obozach, mogli te przykłady znaleźć tylko wśród Żydów kierujących się naukami Tory. Żydów, którzy nigdy nie brali udziału w biciu, którzy prędzej umarliby z głodu niż postąpili niegodnie i którzy dzielili się ostatnimi okruchami chleba z głodnymi i chorymi”.
K. Tzetnik, słynny kronikarz świadectw holokaustu, który zemdlał i poważnie rozchorował się po złożeniu zeznań w procesie Eichmanna, przytacza potwierdzające dowody. W swojej książce na temat Oświęcimia, „Call Him Feifel”, opisuje postać Eliezera Greenbauma, syna Yitzchaka Greenbauma, który dzięki temu, że był informatorem i wykazywał się okrucieństwem – które zadziwiało nawet Niemców - został awansowany do stopnia blokowego.
Tzetnik pisał na temat Eliezera: „Nienawidził religijnych Żydów. Odnosił się do nich z odrazą. Jego oczy natychmiast pałały iskrami, gdy tylko jakiś religijny Żyd, a bardziej nawet, gdy rabin wpadł w jego łapy. Kiedy zamordował Żyda o nazwisku Heller, wezwał dwóch następnych z tego baraku. Zapytał: Który jest rabinem? Ten, który był rabinem miał twarz przykrytą szmatą, która kiedyś była częścią rękawa jego płaszcza. Fruchtenbaum (Greenbaum) mierzył przybyszów wzrokiem. Widać było, że go drażnili. Zastanawiał się, jak to możliwe, że tacy ciągle istnieją. Odwrócił się do Rebbe Shilovera i w tonie antysemickim zza zaciśniętych zębów wysyczał: rabińcu. Jego mózg pracował nad wymyśleniem najlepszej śmierci dla obydwóch stojących przed nim Żydów.”
K. Tzetnik ukazuje fantazje jednego z więźniów Oświęcimia:
„Jego ojciec, przywódca Syjonistów, będzie na pewno pierwszym, który przyjedzie do Oświęcimia, rzuci się na ziemię i rzuci pierwszy kamień w ciało swego syna na szubienicy. Nieszczęsny Fruchtenbaum (Greenbaum) będzie winił siebie i swoje ręce trzymające pałkę, którą dzierżył jego syn. Nie starczy mu słów na żal i skruchę. Niewątpliwie do końca swoich dni będzie chodził ubrany w strój żałobny z popiołem na głowie. Popiołem tych spalonych Żydów, których zamordował jego syn. Czyż syn nie jest przedłużeniem ciała ojca, jak owoc jest przedłużeniem drzewa? Pewna liczba Żydów ciągle żyłaby, gdyby ojciec sympatyka nazistów był drobnym sklepikarzem, szewcem, albo nauczycielem szkolnym. Kto wie, ilu Żydów uszłoby z życiem, gdyby przywódca syjonistów – Fruchtenbaum – był bezdzietny?”
Dokładnie wiemy, co byto dalej: Yitzchak Greenbaum żyje pośród nas otoczony sławą i celebrowany jako przywódca syjonistów. Jego syn – morderca, uciekł do Izraela, gdzie został zabity. Nie przez arabską kulę, ale przez żydowskiego mściciela. Ale mimo wszystko, jego imię jest zapisane w księdze opiewającej ofiary wojny syjonistycznej w 1948 roku, „Pergamin ognia”.
Ojciec wiedział, że nienawiść do Tory syn wyniósł z domu i obserwacji Żydów. To z jego własnych ust słyszał słowa „śmierć ortodoksji”. Syn wprowadził tylko w życie zamierzenia ojca.
Żydowska organizacja komunistów rosyjskich oraz kapo w gettach i obozach, żyli tą maniakalną nienawiścią do tradycji żydowskiej i tych, którzy ją przenosili. Jest możliwe, że podświadomie obwiniali ortodoksyjne żydostwo za opór przeciwko kompletnej asymilacji, za przedłużanie i umiędzynaradawianie żydowskiego problemu. Obwinianie tradycji żydowskiej jawiło się im jako logiczne wyjaśnienie obecności szatana, który ich przepełniał. Jako, że nie wierzyli w podstawowe prawo mitzvos, kary za grzechy i ostatecznego rozliczenia przed Bogiem, mogli sobie pozwolić na takie grzechy.
Romkovsky, sprawujący przez dziesięciolecia funkcję przywódcy syjonistów w Łodzi, pod skrzydłami nazistów ukoronował się na „króla getta” (wydawał nawet znaczki pocztowe ze swoją podobizną). Traktował swoich poddanych z okrucieństwem maniakalnego tyrana. Nazistowskie dekrety podpierał swoimi. Bez cienia współczucia i precyzyjnie organizował transporty śmierci. Mianował siebie na jedynego uprawnionego do dawania małżeństw młodym parom. Alfred Nussing, starszy przywódca syjonistyczny i przyjaciel Herzla, plamił swój podeszły wiek donosząc i szpiegując w warszawskim getcie. Za to został osądzony i skazany na śmierć przez podziemie.
Te imiona są tylko przykładami i otwierają listę długą i rozciągającą się na wiele miast i wsi w Polsce, na Litwie, Węgrzech i w Rumunii...
Książka „Z głębin” podaje tylko część prawdy. Rabin Weissmandel nie mógł przeprowadzać śledztwa na temat każdego znanego mu wydarzenia, ponieważ opisy sytuacji dotarły do niego dopiero po wojnie.
Krew za państwo
Przywódcy syjonistyczni nie przestali manipulować życiem podczas holokaustu. W ich rękach znajdowała się kontrola finansów i przepływu informacji. Prezentowali siebie przed światem jako reprezentantów narodu żydowskiego. Jako tacy są odpowiedzialni za brak działania w celu ratowania Żydów. Nastąpiło to w trzech głównych kategoriach: komunikacji, pomocy materialnej i zapobieżeniu zagładzie. Gdyby te błędy nastąpiły z niewiedzy, albo pomyłek, moglibyśmy wybaczyć im brak cech przywódczych. Ale prawda, gorzka prawda jest taka, że to wszystko było przeprowadzane według ustalonych doktryn i założeń politycznych. Pierwszym i podstawowym celem było ustanowienie „państwa”. Masy żydowskie były tylko wygodnym środkiem do jego osiągnięcia. Gdziekolwiek następował konflikt pomiędzy celem i środkami, pomiędzy potrzebą mas, a nawet przetrwaniem mas a państwem, to ostatnie zawsze brało górę. W roku 1905, w Rosji nastąpiły demonstracje i masakry. Były one witane z radością przez żydowskich socjalistów, którzy razem ze swoimi rosyjskimi odpowiednikami przekonywali siebie, że żydowska krew jest dobrym smarem dla kół rewolucji. Liderzy syjonistyczni widzieli przelewaną w holokauście żydowską krew, jako smar dla kół napędowych nowego państwa żydowskiego. Jak generał poświęcający tysiące żołnierzy dla zdobycia fortecy, tak przywódcy syjonistyczni maczali swe ręce we krwi dla budowy „Izraela” i poświęcali żydowskie dzieci dla ufortyfikowania jego murów.
Warto pochwalić Eliezera Livnehta za jego odwagę, gdy w swoim artykule „Thoughts on the Holocaust” („Przemyślenia na temat Holokaustu”) (Yediot Achronot, 25 Nisan) napisał: „Nasza orientacja syjonistyczna edukuje nas byśmy widzieli budowę ziemi izraelskiej jako główny cel, a naród żydowski jako budowniczych. Z każdą tragedią nawiedzającą żydowską społeczność, widzieliśmy państwo jako jedyne możliwe rozwiązanie. Kontynuowaliśmy ten tryb myślenia nawet podczas holokaustu, ratując tylko tych, którzy mogli być przemieszczeni do Izraela. Ograniczenie emigracji służyło jako faktor polityczny w naszej bitwie o ziemię obiecaną i otwierało drzwi do ustanowienia państwa. Nasze programy służyły temu celowi i dlatego byliśmy przygotowani na narażanie i poświęcanie życia. Wszystko, co nie mieściło się w granicach tych programów, włączając w to ratunek europejskich Żydów, było drugorzędne. Jeżeli nie może istnieć naród bez państwa, tym bardziej nie może istnieć państwo bez narodu – jak wyjaśniał rabin Weeissmandel. A gdzie znajdowało się najwięcej żyjących Żydów jak nie w Europie?”
Popatrzmy na historyczne dowody dla tej tezy. Podczas kongresu syjonistów, który miał miejsce w 1937 roku w Londynie, dr Weizmann wyłożył założenia polityki: „Nadzieje sześciu milionów europejskich Żydów skupiają się na emigracji. Zapytano mnie, czy mogę przywieźć sześć milionów Żydów do Palestyny. Odpowiedziałem: NIE! Z odmętów tej tragedii chcę ocalić dwa miliony młodych ludzi... Starsi muszą odejść. Swoje przeznaczenie przyjmą ze spokojem, albo nie. Są oni tylko popiołem. Ekonomicznym i moralnym popiołem w okrutnym świecie... Tylko młoda gałąź ocaleje... Muszą to zaakceptować.”
W styczniu 1940 roku, statek pełen żydowskich uchodźców stanął na rzece Dunaj. Kapitan statku domagał się pieniędzy, aby kontynuować podróż do Izraela. Henry Montor, zastępca szefa „Komisji Odwoławczej Zjednoczonego Żydostwa”, odpowiedział: „Wielu pasażerów to starsi ludzie i kobiety... nie mogący znieść trudów tej podróży... W Palestynie potrzebni są młodzi mężczyźni i kobiety, którzy rozumieją ich obowiązek wobec narodowego domu... Nie istnieje bardziej śmiercionośna amunicja... niż gdyby Palestyna miała być zalana starszymi ludźmi, lub ludźmi niepożądanymi.”
W tym miejscu w książce znajduje się fotografia przedstawiająca starszych Żydów podczas selekcji do gazu, w jednym z obozów koncentracyjnych podpis pod fotografią brzmi:
„Starsi muszą odejść... Muszą przyjąć swoje przeznaczenie... Muszą je zaakceptować”. Weizmann.
Arcybiskup Warszawy nawiązał kontakt poprzez architekta Shtultzmana, członka Judenratu, z trzema rabinami w getcie warszawskim. Byli to rabini: Menachem Zemba, Shimshon Stockhamer i David Shapiro. Arcybiskup sugerował, że powinni się ratować przed zagładą getta i oferował im schronienie w swoim pałacu. Rozważyli sprawę bardzo uważnie i zdecydowali, że nie mogą ratować siebie z tonącego okrętu. Podobnie odmówił rabin Y. Pinner, duchowy przywódca Żydów w Łodzi, gdy otrzymał propozycję od biskupa w tym mieście.
Spotkanie pomiędzy trzema rabinami w getcie warszawskim relacjonuje „Zhid”, w amerykańskiej gazecie „Forward” z 1 marca 1947 roku: „Nie wiadomo, ile trwała cisza. Może minutę, może godziny.
Rabin David, najmłodszy z nich trzech, złamał w końcu ciszę słowami: „Jestem młodszy od was. Moje słowa do niczego was nie zobowiązują. Dobrze wiemy, że nie możemy pomóc w żaden sposób naszym ludziom. Ale sam fakt, że będziemy z nimi do końca, że ich nie opuścimy, da im otuchę. Jedyną możliwą otuchę. Nie mam na tyle siły, by ich opuścić. Jakże mielibyśmy się chować przed Bogiem? (...)”.
Po słowach najmłodszego rabina znowu zapadła cisza. Potem zbiorowy płacz. Nikt nie wypowiedział już więcej ani słowa. Tylko lament płynący z głębi trzech serc. Gdy opuszczali pomieszczenie, rabin Menachem powiedział: „Nie będziemy o tym więcej rozmawiali (...)”.
Pozostawienie diaspory swemu losowi – tradycja syjonistów.
Kiedy Rommel podchodził do wrót Aleksandrii, w odległości 200 mil od Eretz Yisroel i kiedy przywódcy żydowskiej agencji szykowali sobie samolot do ucieczki (nie przejmując się, że ktoś ich kiedyś może zapytać, dlaczego nie walczyli przeciw Niemcom? Dlaczego się nie buntowali?), wtedy pozostający w Polsce Żydzi ogłosili głodówkę w ich intencji. To oni, zranieni i krwawiący, stojący w kolejkach do komór gazowych – łączyli się w modłach za swoich syjonistycznych braci teraz otwartych na niebezpieczeństwo od dawna im znane.
Polscy Żydzi, w oczach których zabrakło już łez, z wargami zdrętwiałymi od modłów za swoje rodziny, otwierali niebiosa krzykiem, lamentem i nawoływaniem. Ale kto wie, czy to właśnie nie te modły, tych skazanych na zagładę, spowodowały, że Rommel został pobity, a osiedla w Eretz Yisroel ocalone.
Jak odpłaciliśmy się im? Jak objawiła się miłość do Eretz Yisroel i poczucie obowiązku przywódców „yishuv” oraz przywódców syjonistycznych? Być może nie jest to najlepsze miejsce, by wspominać misję Branda zmierzającą do uratowania Żydów węgierskich poprzez wymianę „towary za krew”. Misja ta została odrzucona przez Agencję Żydowską z obawy, że ograniczy dopływ pieniędzy na cele syjonistyczne. Typowo, jak w takich przypadkach, liderzy syjonistyczni zrobili wszystko, by odciąć Branda od żydowskiej opinii publicznej.
Gdy Brand przyjechał do Konstantynopola (Istambułu), reprezentanci Agencji Żydowskiej przekonali go, by pojechał do Eretz Yisroel, aby tam spotkać się z nimi. Brand (lojalny członek Mapai) zeznał na procesie Kastnera, że reprezentant Agudas Yisroel z komitetu ochrony w Turcji, rabin Yakov Griffel, miał podejrzenia, że przywódcy Agencji Żydowskiej będą chcieli udaremnić jego wysiłki. Griffel ostrzegł Branda, by nie jechał do Izraela, bo Brytyjczycy go aresztują. Brand nie wziął sobie do serca tych ostrzeżeń i w swoim zeznaniu stwierdził: „Dla mnie reprezentanci ruchu osiedleńczego byli autorytetem, a nie reprezentanci Agudas Yisroel.”
Komitet Agencji Żydowskiej wysłuchał raportu Branda na temat zagłady Żydów i nie dał mu wiary. Vanya Pomerantz, członek Komitetu zapytał: „Joel, czy naprawdę naziści mordują, jak to opisałeś?”
Do Istambułu przyjechał Ehud Avriel, by towarzyszyć Brandowi w podróży do Izraela. Przywództwo zataiło informacje, aby przeciwdziałać wysiłkom zmierzającym do ocalenia Żydów. Zatajanie holokaustu było konieczne, ponieważ zapobiegało ratunkowi Żydów. Liderzy dobrze o tym wiedzieli. Wiedzieli, że jeżeli ludzie dowiedzą się o fakcie i rozmiarach holokaustu, wywoła to burzę, która zmusi ich albo do podjęcia działań, albo do rezygnacji z przywódczych stanowisk. Dlatego w swoich archiwach ukryli znane im informacje, napływające do nich w tajemnicy. Później bronili się, twierdząc, że mieli wątpliwości co do prawdziwości nadchodzących informacji. Ta powojenna obrona także szła wspólnym frontem liderów „yishuv” i liderów diaspory.
Kiedy Brand zapytał Chaima Barlasa, czy może być zatrzymany przez Anglików i czy może nie powrócić, Barlas odpowiedział gniewnie: „Nie zawstydzaj nas”. Gdy pociąg wjechał na stację w Aleppo, Avriel oddalił się w pośpiechu. Brand został aresztowany przez brytyjskich żołnierzy, którzy czekali na niego na stacji. Został umieszczony w więzieniu w Kairze. Agencja Żydowska nie uczyniła żadnego kroku, by go zwolniono. W swojej książce „The Satan and the Soul” (Szatan i Dusza) napisał: „Agencja Żydowska zadecydowała, że nie mogę powrócić na Węgry.”
W tym samym czasie, oczekiwano go w Budapeszcie. Eichmann dał mu bowiem trzy tygodnie, by zapobiec eksterminacji Żydów. Gdy się nie pojawił po tym czasie, natychmiast wznowiono deportacje do Oświęcimia w ilości 13 tys. Żydów dziennie. W maju 1944 roku, Brand przyjechał do Konstantynopola. 24 lipca Brytyjczycy zadecydowali, że uwolnią go i pozwolą powrócić na Węgry przez Izrael. Wtedy stało się coś, co zadziwiło nawet brytyjskie władze w Kairze.
Eichmann poinformował Kastnera: „Jeżeli Brand nie wróci w trzy dni, wznowię deportacje do Oświęcimia” („The Satan and the Soul”). Zaraz po zwolnieniu przez władze brytyjskie, Brand poprosił o spotkanie z dr. Weizmannem. Otrzymał list następującej treści:
„Rehovoth
29 Grudnia 1944
Do pana Joela Branda w Tel Avivie.
Drogi panie Brand,
Proszę o wybaczenie, że nie odpowiedziałem natychmiast na pański list. Być może wie pan z gazet, dużo podróżowałem i nie miałem nawet chwili czasu od przyjazdu tutaj. Przeczytałem zarówno pański list, jak i memorandum i będę szczęśliwy, gdy się spotkamy w następnym tygodniu, około 10 stycznia.
Pani Itin,moja sekretarka, skontaktuje się z panem w celu ustalenia daty i godziny spotkania.
Powodzenia. Pozostaję z szacunkiem: Ch. Weizmann.”
Przypadkiem oryginał listu został wykradziony z domu Branda przez izraelski secret service. Dlatego nie mógł być zaprezentowany podczas procesu Kastnera. Na szczęście, zanim tak się stało, adwokat Tamir sporządził fotokopię i dokument ten został zachowany jako dowód wstydu.
Prezydent Agencji Żydowskiej nie miał ani chwili wolnego czasu, by spotkać się z reprezentantem Żydów węgierskich i przedyskutować plan ich ocalenia. Pozostał nieuświadomiony... W tym czasie przyszedł koniec dla węgierskich Żydów.
W książce „Chaim Weizmann, budowniczy Syjonu”, opublikowanej przez Uniwersytet Hebrajski i edytowanej przez sekretarza Weizmanna, osobę, która nie powinna pisać nic złego na swego szefa, czytamy: „Ktoś włączył radio. Był 22 czerwca 1941 roku. Z radia usłyszeliśmy wiadomości. Niemcy rozpoczęły atak na Rosję. Już przełamali obronę graniczną. Patrzyłem na Weizmanna. Jego oczy ściemniały. Powiedział: „To już drugi raz”. Wspomniał, że kiedy rozpoczęła się I wojna światowa, dwa lata po śmierci jego ojca, jego matka ciągle przebywała w Pińsku i uciekła przed niemiecką inwazją.
I teraz Niemcy idą znowu. Jaki będzie los tych wszystkich ludzi? Widziałem w jego oczach odbicie tej tragedii, która już się rozegrała. W pokoju panowała cisza. „Tak – powiedział –na naszych ludzi tam, na miliony z nich czeka straszne, potworne przeznaczenie”. Ale już po chwili, jego oczy pojaśniały, plecy wyprostowały: „Na końcu – i to jest najważniejsze – ta wojna przyniesie błogosławieństwo Anglii” –dodał.”
Ten człowiek, który uważał zniszczenie swoich braci za mniej ważne niż zwycięstwo Anglii – został pierwszym prezydentem państwa Izrael. Joel Brand pisze w swej książce o spotkaniu z Ehudem Avrielem, zastępcą dyrektora ministerstwa spraw zagranicznych państwa Izrael. W Telavivskiej kawiarni Avriel powiedział: „Joe! Nie rób tego. Wymaż ze swego serca to, co było i czego już nie ma. Bo inaczej nie dostaniesz w Izraelu nawet pracy ulicznego sprzątacza.”
W liście wysłanym przez rabina Weissmandela do Światowego Kongresu Żydowskiego, nawołującym tę organizację do podjęcia działań, jest dołączona nota. Jest to zeznanie naocznych świadków z Bełżca, jak naziści wyrywali złote zęby z ciał Żydów i jak gotowali ich, by wyciągnąć tłuszcz na mydło. W swojej książce „Min Hamaitzar”, rabin Weissmandel odnotowuje: „Pomimo tego, kiedy Tartakover (zastępca dyrektora Światowego Kongresu Żydowskiego), przetłumaczył dla członków kongresu list na angielski, kilka miesięcy po otrzymaniu, opuścił części na temat złotych zębów i mydła. Oczywiście nie wierzyli w to, lub nie chcieli uwierzyć.”
Dlaczego nie wierzyli? Opowiada o tym rabin Weissmandel.
Przez przypadek w jego ręce trafił list od przedstawicieli Agencji Żydowskiej w Konstantynopolu, skierowany do Moshe Dachsa, reprezentanta Żydowskiej Partii Robotniczej (Histadrut) i do Gizi Fleischmana, reprezentanta Federacji Syjonistów w Presburgu (Bratysława).
„W liście z Konstantynopola napisano, że otrzymali pismo od jakiegoś „fanatyka”, sugerujące, jak można uratować wszystkich Żydów przed deportacjami. Nie wierzyli temu „fanatykowi”, dlatego zapytują swojego przyjaciela Moshe Dachsa, czy ta sprawa jest poważna. Wtedy dopiero dadzą wiarę.”
Rabin Weissmandel tak komentuje dalej tę sprawę: „Trudno to sobie wyobrazić. Nie mogłem w to uwierzyć. Nawet dla mnie, głęboko wierzącego studenta Nitry... i jego zięcia; dla mnie, który od początku ostrzegał, że zniszczenie nadziei będzie straszliwym ciosem. Od momentu, kiedy wszystko znalazło się w rękach nieodpowiedzialnych sekularystów, którzy przez Maharshe określani są najbardziej aroganckimi z naszego rodu...
Nie wiedziałem i nie chciałem uwierzyć, że zatrzymają listy rabinów napisane na ziemiach, na których płynęły rzeki krwi. Nie pokażą ich rabinom z wolnych państw, do których były adresowane.
Nie wierzyłem i nie mogę uwierzyć, że dojdą do punktu, w którym ich przywiązanie do Tory weźmie górę nad miłością do Żydów. Nie wierzyłem, że ich opiewanie Tory będzie miało większe znaczenie niż miłosierdzie, ani że to, co zostało napisane przez rabinów i przez nich podpisane, stanie się powodem sabotowania wszelkich wysiłków ratowania dziesiątek tysięcy Żydów od pewnej śmierci” (10 lipca 1942).
Dopiero w listopadzie 1942 roku przywódcy Światowego Kongresu Żydowskiego i szef amerykańskich syjonistów, dr Stephen Wise (którego przynoszące wstyd działania będą dalej opisane), udali się do Waszyngtonu, aby dowiedzieć się, ile prawdy jest w plotkach na temat wyniszczania Żydów europejskich. Dopiero, kiedy doktorowi Wisowi pokazano mydło zrobione z tłuszczu żydowskich ofiar, postanowił zorganizować protesty.
Znalazła się jedna osoba, która uwierzyła. Był nią lider gminy sekularnej (Neolog) Budapesztu, który przyjechał do Presburga na polecenie Komitetu Ratowania Żydów. Jednak i on podchodził do sprawy bardzo spokojnie, a także uspokajał innych. Rabin Weissmandel tak pisał na ten temat: „To było w tamtych dniach, kiedy pojawiły się pierwsze plotki na temat komór gazowych i morderstw popełnianych za pomocą gazu. Powiedziałem mu o tym (liderowi z Budapesztu) w sposób emocjonalny. Emocje płynęły z głębi mojego serca. Ten gentleman odpowiedział, że także słyszał plotki na ten temat, ale jako ekspert chemiczny stwierdził, że Niemcy używają gazu znanego jako „słodka śmierć” podobnego do opium. Kiedy to usłyszeliśmy, nie mieliśmy mu nic więcej do powiedzenia. On także przestał z nami rozmawiać.”
Ludzie posiadający wiedzę na ten temat przedstawili Berelowi Katznelson, na czym polegało „sumienie Histadrut”. Jak to sumienie miało się do zbrodni, którą było otaczanie ciszą zagadnienia holokaustu i opuszczenie mordowanej diaspory? Jeden z wielkich liderów Mapai, Eliezer Livneh, w swoim artykule w„Yediot Acharonot”, (25 Nissan tego roku) tak pisze: „Moje słowa nie krytykują innych. Przeznaczenie czekające europejskich wygnańców nie wyglądało bardzo źle. Jednak we mnie zrodziły się wątpliwości, czy taka ocena jest prawidłowa. To mnie różni od Berela Katznelsona. Ale zaakceptowałem jego opinię i opinię tego, co w tamtym czasie było moją partią. Opinię jedności partyjnej. Nie z powodu niechęci do wyrażenia innego punktu widzenia na temat decyzji partii, ale dlatego, że w partii były trzy generacje syjonistów, włączając w to syjonistów z mojej rodziny. Dlatego zaakceptowałem ich decyzję.”
W artykule z „Digleinu” przytoczono słowa Livneha. Wyjaśniają one apatię w stosunku do zagłady diaspory, jako część esencji syjonizmu, który buduje nowy naród i nowy kraj ojczysty. Prawdopodobnie nawet pomiędzy liderami „Digleinu” znajdują się tacy, których wewnętrzny spokój burzą słowa z artykułu... Są tacy, którzy na samo wspomnienie tych zapomnianych słów drżą. Oni pozwolą mi odpowiedzieć na ich wątpliwości ostatnimi słowami z artykułu Livneha: „Już od początku ta syjonistyczna tradycja miała w sobie coś zepsutego. Zapłaciliśmy za to potworną cenę. Wielu opuściło (zmieniło wiarę) ze względu na tę niesprawiedliwość i okropności. To próby zapomnienia prawdy o naszej nie tak odległej przeszłości...”
Ten, który odmawia innym jedzenia jest przeklęty przez naród.
Kiedy w kwaterze Hitlera powzięto decyzję, by zniszczyć i wykorzenić europejskie Żydostwo? Dowody przedstawione w książce rabina Weissmandela „Z Głębin”, dają odpowiedź na to pytanie. Wisliceny, reprezentant Eichmanna na Słowacji, człowiek, z którym rabin Weissmandel wynegocjował zatrzymanie wydalania słowackich Żydów, przekazał na ten temat informacje. Otóż, niemiecki ambasador w Stanach Zjednoczonych wysłał dokładne, minuta po minucie, sprawozdanie z konferencji syjonistycznych liderów i Światowego Kongresu Żydowskiego, która odbyła się w Nowym Jorku. Właśnie na tej konferencji, Stephen Wise, w imieniu wszystkich Żydów świata wypowiedział wojnę Niemcom. Kiedy Hitler przeczytał ten raport – wściekł się. Rzucił się na dywan i zaczął go gryźć krzycząc: „Teraz ja ich wszystkich zniszczę! Wszystkich bez wyjątku!” Zaraz po tym, zebrał wszystkich liderów partii nazistowskiej na konferencji w Wannsee. Tam Niemcy opracowali w detalach plan „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej”.
*         *         *

Profesor Marek Jan Chodakiewicz w następujący sposób streszcza na łamach tygodnika „Tylko Polska” (nr 11, 2008) swe zdanie o książce Rigga i o tym temacie:
Chyba dekadę przed wydaniem książki na korytarzach uniwersytetów Ligi Bluszczowej (lvy League) słyszeliśmy o badaniach Rigga. Nasza uczelnia, Columbia University, miała umowę z Yale. Każdy, kto chciał, od nas mógł jeździć tam; i odwrotnie. Jeden z gości wspomniał, że powstaje tam słabo udokumentowane magisterium o żydowskich żołnierzach Hitlera. Inspiracją tej pracy był film Agnieszki Holland „Europa, Europa”. Autor oparł się rzekomo jedynie na kilku wspomnieniach. Nic szczególnego. Ale mimo oporu swych profesorów Rigg zdecydował pisać na ten temat doktorat. Uparł się. Został sam.
W 1994/1995 byłem w Cambridge University w Anglii. Poszedłem posłuchać wykładu profesora Jonathana Steinberga. Specjalizuje się on we włoskim aspekcie eksterminacji Żydów podczas II wojny. Jako jeden z niewielu docenia rolę Papieża i Kościoła w akcji ratowania ludności żydowskiej. Wspomniał wtedy dwie interesujące rzeczy. Po pierwsze, w Australii brał udział w procesie Ukraińca z SS-Wachmannschaften oskarżonego o mordowanie Żydów w Winnicy. Ale ten wywinął się prokuraturze twierdząc, że go wtedy w mieście nie było. Pokazał też autentyczne dokumenty. Sędzia zwolnił oskarżonego, podatnik australijski zapłacił ponad 1 mln dolarów kosztów tego procesu. Australijski wymiar sprawiedliwości nie zrozumiał, że daty były wedle kalendarza prawosławnego. SS-man jak najbardziej był obecny w rzeczonym czasie w Winnicy podczas mordów. Po drugie profesor Steinberg wspomniał krótko, że opiekuje się studentem, który pisze o żydowskich żołnierzach Wehrmachtu. Zrozumiałem, że chodzi o chrześcijan z żydowskimi przodkami, którymi zajmował się Rigg. W tym czasie już sam co nieco poszperałem, aby zorientować się, że Hitler w rozmaity sposób traktował różne osoby o żydowskich korzeniach. Zestawiłem też informacje z rozmaitych źródeł na ten temat. Wyśmienity sowietolog, profesor Robert Conquest opowiadał mi kiedyś, że na Krymie nie mordowano Karaimów, bowiem nazistowscy eksperci rasowi uznali, że są to Tatarzy wyznania quasi-mojżeszowego, a nie „prawdziwi” Żydzi. W tym wypadku religia miała Niemców nie obchodzić. Zgodnie z tą logiką w 1944 r. z Karaimów pragmatycznie utworzono przynajmniej jeden batalion w ramach Waffen-SS. Himmler wydał nawet specjalne pozwolenie, aby karaimscy SS-mani mogli odprawiać judaistyczne modły. (Z innego źródła dowiedziałem się, że niemieccy Cyganie służyli w jednym z najbardziej krwawych oddziałów SS). Przypomniałem też sobie, że o „rasowym” dylemacie Narodowych Socjalistów pisał Erich Maria Remarque. Według niego, parafrazując, zabicie niemieckiego pół-Żyda byłoby zabiciem pół-Niemca. Rozmawiałem na ten temat też z koleżanką ze studiów, Patricią von Papen. Opowiedziała mi o tym, że w Berlinie odbyła się demonstracja „aryjskich” rodzin „nie-Arian” i pod jej wpływem Gestapo zawiesiło deportacje części Niemców pochodzenia żydowskiego do obozów śmierci. Patricia później była konsultantką pracy Rigga. Inna koleżanka z uczelni, Cäecilie Rohwedder, wspominała, że jej babcia, która była pochodzenia żydowskiego, przeżyła wojnę wcale nie ukrywając się. Zgadłem, że chroniła ją prominentna pozycja jej rodziny.
No i jak zwykle mamy też własne historie rodzinne. Podczas jednej z wizyt u moich powinowatych w Niemczech zwróciłem uwagę na zdjęcie przystojnego oficera Luftwaffe: Leutnant Friedrich Heinrich Justinus Falcon Cajus Graf Praschma Freiherr von Bilkau zginął na polu bitwy 28 lipca 1944 r. pod Demsi na Łotwie. Jego babka po stronie matki była ochrzczoną angielską Żydówką. Teoretycznie, według standardów Hitlera, Friedrich kwalifikował się do gazu. W praktyce o pochodzeniu jego matki nikt niepożądany nie wiedział; jej dokumenty były niedostępne nazistowskim tropicielom czystości rasowej w III Rzeszy. Znajdowały się bowiem w Anglii i w Chinach. Ale – jak mi powiedziała moja niemiecka rodzina – osoby żydowskiego pochodzenia mogły otrzymać specjalne zaświadczenie od Hitlera, uznające ich tzw. „aryjskość”. Na przykład, w taki sposób uniknęła obozu śmierci Melitta Gräfin Schenk von Stauffenberg. Wiedziałem więc, że sprawy te są dużo bardziej skomplikowane niż powszechnie się wydawało. Nie miałem jednak zielonego pojęcia ani o rozmiarach, ani innych szczegółach tego zjawiska. Na szczęście Bryan Mark Rigg w dużym stopniu uporządkował cały ten galimatias.
Zabrał się do tego bardzo metodycznie. Na początku rozważył kwestię „kto jest Żydem”. Potem przedstawił problem asymilacji w Niemczech i Austrii, ze szczególnym naciskiem na służbę wojskową, jako odzwierciedlenie najwyższego stadium asymilacji. W końcu Rigg opisał ewolucję polityki Hitlera w stosunku do tzw. „mieszańców” (Mischlinge), bogato ilustrując swoją opowieść historiami poszczególnych osób. Jego dzieło czyta się momentami trudno. Autor w logiczny i zimny sposób tłumaczy pseudonaukowe zasady „higieny rasowej” oraz inne narodowo-socjalistyczne meandry pseudo-intelektualne, urągające nie tylko nauce, ale przede wszystkim naszej moralności zbudowanej na chrześcijaństwie. Rigg zdecydował się stosować nazistowską nomenklaturę: „Aryjczyk”, „35-procentowy Żyd” czy „75-procentowy Żyd”. Oprócz tego historyk ten pewnie czuje się w biurokratycznym gąszczu III Rzeszy, konfundując czasami czytelnika. Na przykład używa terminologii dotyczącej rozmaitych typów zaświadczeń o „aryjskości”, której znaczenie tłumaczy dopiero pod koniec swego dzieła. W końcu Rigg opowiada o straszliwie podłych wyborach moralnych, wymuszonych przez system. Niesmaku takich informacji nie niwelują opowieści o bohaterstwie czy szlachetności poszczególnych osób. Zastanawiając się „kto jest Żydem?”, Rigg odrzuca dwa „ekstremalne poglądy”. Po pierwsze, historyk nie zgadza się z założeniem, że „osoba z jakimikolwiek przodkami żydowskimi jest Żydem”. Po drugie, autor zaprzecza opinii głównie ultra-religijnych wyznawców judaizmu, że „żadna osoba pochodzenia żydowskiego, która służyła w Wehrmachcie w ogóle nie mogła być Żydem”.
Mimo że ortodoksyjni rabini oraz władze Izraela uznają za Żyda tylko osoby zrodzone z żydowskiej matki, badacz przychyla się do szerszej interpretacji. Według niego rozwiązanie tej kwestii do dużego stopnia powinno opierać się na samookreśleniu. Czyli Rigg preferuje liberalne prawo wyboru. Jednocześnie jednak przyznaje istnienie takich, którzy według prawa Halacha są Żydami, ale świadomie odrzucają swoje korzenie i zaprzeczają im z rozmaitych powodów (od samonienawiści do asymilacji). Większość tzw. „mieszańców” (Mischlinge) odrzucało identyfikację z Żydostwem. Uważali się za Niemców. Wielu popierało narodowy socjalizm. Wielu miało podobne uprzedzenia jak „aryjska” reszta ich rodaków. Bardzo często antysemityzmu Hitlera i NSDAP nie odnosili do siebie, ale do tzw. „Wschodnich Żydów” (Ostjuden). W 1935 r. jeden z przywódców skrajnie prawicowej organizacji Narodowych Żydów Niemieckich zapewnił Hitlera, że „on i jego towarzysze walczyli, aby nie wpuścić Ostjuden do Niemiec”. Kontynuował: „Te hordy wpół-azjatyckich Żydów” to „niebezpieczni goście”. Dlatego trzeba ich „bezwzględnie wyrzucić” z Niemiec. A co na to Hitler? „Według doktryny nazistowskiej, podobnie jak w Halacha, żydowskość jest dziedziczna.” W III Rzeszy Żydów obwołano „rasą”. Co więcej, wielu „czysto aryjskich” chrześcijan, którzy przeszli na judaizm uznano za Żydów w sensie „rasowym” (Geltungsjuden). „Pół oraz ćwierć-Żydów”, którzy mieli „pełnych Żydów” za małżonków traktowano jako „pełnych Żydów”. Sprawy takie regulował najpierw paragraf aryjski (Arierparagraph), a potem ustawy norymberskie i rozmaite dekrety państwowe i rozkazy Hitlera. Dlatego Rigg stwierdził, że: „W dyskusji na temat tej historii musimy stosować nazistowskie definicje o żydowskości bowiem w końcu liczyło się tylko to, w co wierzyli naziści. Większość osób wymienianych w niniejszej pracy nie określiłaby siebie jako Żydów czy częściowo Żydów. Ale tak definiowały ich teorie rasowe i polityka Hitlera. Tak więc omawiając tutaj kwestię żydowskości czynimy to wedle rasistowskiego prawa narodowo-socjalistycznego, a nie według definicji Halachy”.” Któż zresztą widział kiedy „końską krowę” czy „psiego kota”?... W każdym   razie Żyd zawsze pozostaje Żydem, a czy jest to Żyd „polski”, „rosyjski” czy „niemiecki” – jest sprawą  trzeciorzędną.
*         *         *

W lipcu-sierpniu 2006 roku na łamach tygodników „Nasza Polska” (Warszawa) i „Głos Polski” (Toronto) ukazał się polemiczny artykuł Zbigniewa K. Rogowskiego pt. Inicjatorzy holokaustu, typowy tekst defensywny, z którego można było się dowiedzieć interesujących informacji. Autor pisał: „Jan Tomasz Gross, polakożerca o symptomach obłędu, buduje za oceanem swoją pozycję naukowca na oszczerczych oskarżeniach Polaków o rzekome zbrodnie dokonane w Jedwabnem i w tragicznych godzinach pogromu kieleckiego, ewidentnej prowokacji enkawudowsko-ubeckiej. Po książce „Sąsiedzi” wydał właśnie nie mniej antypolską pozycję „Strach. Antysemityzm polski po Auschwitz”.
Żydzi ginęli masowo naskutek realizacji zbrodniczej ideologii Hitlera, która zakładała totalną zagładę niemieckich, a w następstwie podboju Europy Żydów europejskich. Siłę sprawczą holokaustu, choć brzmi to jak surrealizm do entej potęgi, stanowili... rdzenni Żydzi! Niemieccy Żydzi jako narzędzie biologicznego unicestwienia współplemieńców na skalę masową! Byli to Żydzi w cywilnych ubraniach, urzędnicy agend Hitlera na szczeblu administracyjnym oraz Żydzi w mundurach najwyższych oficerów Wehrmachtu, a nawet w mundurach formacji SS ze złowieszczym emblematem trupiej czaszki. By ułatwić p. Grossowi (który ma żydowskie korzenie po ojcu, matka była Polką, walczyła nawet w AK) zadanie w doborze materiału dokumentalnego do proponowanej przeze mnie książki, przypomnę o niepodważalnych faktach, które doprowadziły do apokaliptycznego unicestwienia jego współplemieńców.
Oto rdzenny Żyd stał się prawdziwym rekinem hitlerowskiej ideologii i jednym z głównych patronów, ba, animatorów ostatecznego rozwiązania (Endlosung), czyli masowej eksterminacji braci w Mojżeszu! To Reinhard Heydrich, generał SS, od 1939 r. szef Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy (podlegały mu wszystkie obozy koncentracyjne, w których zdecydowaną większość stanowili Żydzi).
On to przewodniczył w styczniu 1942 r. zbrodniczej w założeniu konferencji poświęconej Endlosung, na której zdecydowano (i ustalono wytyczne) o biologicznej zagładzie Żydów... Owe zalecenia wynikające ze strategii ostatecznego rozwiązania znalazły tragiczne odbicie także w późniejszym niemieckim sprawstwie spalenia Żydów w jedwabieńskiej stodole. I w innych niezliczonych aktach ludobójstwa.
Przypominając o decydującej o losie Żydów podberlińskiej konferencji, wybitny historyk, profesor uniwersytetu monachijskiego Friedrich Glum, pisze na kartach swej książki Narodowy socjalizm (1962): Przewodniczącym konferencji w Wannsee był Reinhard Heydrich, syn rdzennego Żyda... (s. 413). Owo przypomnienie dedykuję p. Grossowi, gdyby zechciał się zabrać za pisanie sugerowanej książki.
Wzbogacę potrzebna wiedzę p. Grossa także przypomnieniem, iż ober-egzekutorem misji biologicznego wyniszczenia Żydów był... brat w Mojżeszu generała SS Heydricha niejaki Adolf Eichman, także rdzenny Żyd, który zniemczył swoje nazwisko, dodając do rodowego nazwiska Eichman – jedno „n”. To Eichman wysyłał współplemieńców masowo do komór gazowych. Ironią losu było to, że ofiary holokaustu uśmiercano cyklonem B, którego wynalazcą był rdzenny Żyd Fritz Faber, niegdysiejszy laureat Nagrody Nobla w dziedzinie chemii. W wyniku aktywności Eichmana do obozów zagłady trafiło blisko 12 milionów ludzi!
Po wojnie były liczne próby zniesławiania Polaków (co trwa do dzisiaj) jako rzekomych współsprawców holokaustu. Piramidalnym przykładem takiego usiłowania jest książka Styrona Wybór Zofii, według której powstał film w reżyserii Pakuli. Oto ojciec tytułowej bohaterki, granej przez Meryl Streep, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, humanista, miał być pierwszym człowiekiem, który wpadł na pomysł masowej eksterminacji Żydów! Polak, wykładowca szacownej uczelni, miałby być pomysłodawcą takiej apokalipsy i to na kilka dobrych lat przed tym, jak na taki sam pomysł wpadła elita SS i SD.
Czy po premierze filmu Wybór Zofii zareagowały na tę fabularną brednię polskie placówki dyplomatyczne lub sam MSZ (gdzie był Bartoszewski)? Bynajmniej. Natomiast uczynił to mieszkający w Wiedniu – a mógł to być krok jedynie symboliczny – syn znakomitego pedagoga i rektora UJ, dr Wojciech Lehr-Spławiński. Ta i podobne kampanie oszczerstw mogły się okazać zapładniające na chory z nienawiści do Polski i Polaków umysł p. Grossa.
Panie Gross, przypomnę Panu o Liście 77, która obejmowała najwyższych rangą oficerów-Żydów, gotowych przelać krew dla Hitlera! Był wśród nich gen. Helmut Wilberg, twórca koncepcji blitzkriegu – wojny błyskawicznej (wdrożonej w napaści na Polskę!). To dzięki blitzkriegowi hordy Wehrmachtu i formacji SS oraz gestapo mogły wkrótce uczestniczyć w morderczym polowaniu na Polaków, w tym także na polskich Żydów. Jedwabne było jednym z milowych kamieni aktów ludobójstwa na mieszkańcach polskiej ziemi.
Na Liście 77 znajdowało się m.in. 2 generałów, 8 generałów pułkowników, 5 generałów majorów i 23 pułkowników. Większość z nich otrzymała od führera najwyższe odznaczenia – Żelazny Krzyż I klasy. Tak, panie Gross! Ci żydowscy pretorianie Hitlera, współuczestniczący w zbrodni ostatecznego rozwiązania, należeli do tego wcale niemałego odłamu żydowskiej społeczności w Niemczech, która w latach, krzepnięcia władzy Hitlera oceniała go pozytywnie. Wyrazem tego był m.in. głos znanego żydowskiego działacza Zvi Cohena, który stwierdził: – Gdyby Hitler nie byt antysemitą, nie opieralibyśmy się jego ideologii. Hitler uratował Niemcy.
O zaangażowaniu niemieckich Żydów, także tych, a może przede wszystkim tych w mundurach, w zbrodniczą apokalipsę Hitlera, napisał przed kilku laty, bardzo obszernie dokumentując temat zdjęciami, brytyjski dziennik „Daily Telegraph”. Niezależnie od personaliów Listy 77, brytyjska gazeta przypomniała o żydowskich korzeniach feldmarszałka Erharda Milcha, skazanego w procesie norymberskim na 10 lat więzienia za współsprawstwo zbrodni niemieckich.
Hitler i Göring doskonale wiedzieli o żydowskim pochodzeniu feldmarszałka Milcha, lecz by to zatuszować, ustalili dlań odpowiedni życiorys. Otóż dokonali mistyfikacji, że prawdziwym ojcem Milcha miał być wuj jego matki, katoliczki, dowodząc tym samym (na własny użytek), iż był dzieckiem nieślubnym, bo zrodzonym nie z ojca Żyda, lecz z ojca goja, jakim był jego wuj. Göring wszak kiedyś powiedział: Ja decyduję, kto jest Żydem... Przypomnijmy, że feldmarszałek Milch był zastępcą Göringa, wodza Luftwaffe, więc współodpowiedzialnym za bombardowanie obiektów cywilnych, w tym szpitali w podbijanych krajach. Od bomb ginęli także jego bracia w wierze...
Młody amerykański badacz historii Niemiec BryanRigg, pracujący na Cambridge University, w artykule we wspomnianym „Daily Telegraph”, któremu dał tytuł „Żydzi, którzy nosili się jako naziści”, dodał do wspomnianej Listy 77 nazwiska jeszcze ponad 60 oficerów-Żydów, którzy służyli wiernie führerowi w Wehrmachcie, Luftwaffe i w marynarce wojennej. Stanowili tym samym zaplecze dla dokonujących zbrodni i ich siłę napędową na podbitych społeczeństwach formacji SS i SA oraz gestapo (a także zbrodniarzy w mundurach Wehrmachtu), co umożliwiło okupantowi wprowadzenie ludobójczego procederu również w obozach koncentracyjnych w Auschwitz, Treblince, na Majdanku, którego ofiarami byli Polacy i Żydzi. Niejako więc firmowali również niemiecką zbrodnię w Jedwabnem i w innych regionach Polski, gdzie podobnie mordowano ludzi przez spalanie w stodole, co stało się jakby znakiem firmowym niemieckiego okupanta. Jak przypomina Mr. Rigg, niektórzy z nich byli pół-Żydami lub tzw. mischlingami, czyli mieszańcami (według niemieckiej ówczesnej nomenklatury mischling to jedna czwarta Żyda), jednakże z uwagi na talenty zaakceptowanymi przez reżim nazistowski.
Przytoczone wyżej fakty to tylko część zbrodniczych grzechów niemieckich Żydów na służbie u führera. W okupowanej Polsce ich współplemieńcy w mundurach żydowskiej policji kolaborowali z Niemcami, okazując okrucieństwo wobec własnych ludzi. Kronikarz warszawskiego getta Emanuel Ringelbaum pisał: Okrucieństwo policji żydowskiej bardzo często bywało wyższego rzędu niż Niemców, Ukraińców, Łotyszy. Wstrząsający opis poczynań policji żydowskiej w getcie zawarł we wspomnieniach Barach Goldstein, w okresie przedwojennym organizator bojówek żydowskiego Bundu. Pisał: Z poczuciem bólu wspominam żydowską policję, tę hańbę pół miliona Żydów w warszawskimgetcie(...)Żydowska policja, kierowana przez ludzi z SS i żandarmów spadała na getto, jak banda dzikich zwierząt (stali się mimowolnymi wykonawcami nakazów Endlosung, wypracowanych przez rdzennego Żyda Heydricha! – przyp. Rog.). Każdego dnia, by uratować własną skórę, każdy policjant żydowski przyprowadzał 7 osób, aby je poświęcić na ołtarzu dyskryminacji. Przyprowadzał ze sobą kogokolwiek mógł schwytać – przyjaciół, krewnych, nawet członków najbliższej rodziny. Byli policjanci, którzy ofiarowywali swych własnych wiekowych rodziców z usprawiedliwieniem, że ci i tak szybko umrą.
W tych tragicznych latach, w odróżnieniu od hańbiących praktyk żydowskich policjantów, Polacy ratowali z getta przede wszystkim dzieci. Prawdziwą heroiną okazała się Irena Sendler, pielęgniarka-aryjka, która uratowała zza muru 2500 dzieci, przemycając je w trumnach i w workach na kartofle. Wszystkie te maluchy znalazły bezpieczny azyl w aryjskich domach.
Inną taką bohaterką była mieszkająca w Kalifornii Irena Odyka. Wiele mi opowiadano o jej dokonaniu. Odyka pod samym nosem gestapo ukrywała i uratowała kilkudziesięciu Żydów. I znalazł się sprawiedliwy rabin, który w wywiadzie radiowym mówił o bohaterskiej Polce. To rabin Harold Schulweis (chętnie udostępnię panu, panie Gross, jego adres), który powiedział: – W okresie rosnącej polaryzacji, ksenofobicznego nacjonalizmu na świecie, przemocy i egoizmu powstaje absolutna konieczność, by nasze dzieci poznały prawdziwych moralnych bohaterów z krwi i kości, takich jak pani Odyka. Czy uczniowie szkół, także młodzi Żydzi i młodzi parafianie spotkali się kiedykolwiek z tą dzielną kobietą? Niechże dzieci okresu po holokauście zetkną się z dowodami na to, że Boża iskra rozświetliła ciemność hitlerowskiej nocy.
W tych tragicznych latach żydowskiej martyrologii, gdy Polacy ratowali Żydów w miastach i wsiach (za co tylko w okupowanej Polsce groziła kara śmierci) Ameryka, w której dziś zapuścił korzenie p. Gross, nie chciała przyjąć transportu Żydów, płynącego z Europy. Zaraz po wojnie zilustrował to film fabularny francuskiego reżysera Louisa Daquina „Pierwszy po Bogu”, opisujący desperacką sytuację kapitana statku, który zatopił go u wybrzeża Ameryki, aby zmusić władze tego kraju do ratowania i przejęcia Żydów, także polskich, których na szlaku z Europy żaden kraj nie chciał przyjąć. W Europie groziła im zagłada – może nawet w obozie w Auschwitz albo los palonych w stodole na podobieństwo niemieckiej zbrodni w Jedwabnem.
Kuzynka prezydenta Roosevelta Laura T. Delano zasłynęła w owym czasie dyskryminującym komentarzem odnośnie ewentualnego przyjęcia dzieci żydowskich, oświadczając: – Dwadzieścia tysięcy umorusanych maluchów w szybkim tempie wyrośnie na dwadzieścia tysięcy paskudnych Żydów... W tym samym mniej więcej czasie wspomniana Irena Sendler ratowała z warszawskiego getta umorusane, z racji organicznej biedy żydowskie pacholęta (co pan na to, panie Gross?)
Po wojnie Żydzi, często również ci bardziej znani, nie potrafili wyrazić wdzięczności dla Polaków, którzy ratowali ich współplemieńców. Co gorsza, oczerniali nas, nie szczędzili paszkwilanckich opowieści i komentarzy. Wystarczy wspomnieć choćby polskiego Żyda, którego uratował od gułagu gen. Anders, przyjmując do II Korpusu tworzonego z ZSRR. To Menahem Begin, przyszły premier Izraela – w wojsku gen. Andersa kapral, który w Palestynie zdezerterował z polskich szeregów, by włączyć się z podobnymi mu dezerterami w akcje terrorystyczne przeciwko Brytyjczykom. Po wojnie w wywiadzie dla holenderskiej tv powiedział: – Nigdy nie odwiedzę kraju mego urodzenia, Polski. Wśród Polaków nie było zdrajców, walczyli przeciwko Niemcom. Lecz jeśli chodzi o Żydów, kolaborowali z Niemcami. Spośród 30 milionów Polaków może stu pomagało Żydom. Te dziesiątki tysięcy katolickich księży w Polsce nie uratowały żadnego żydowskiego życia (sic!). Wszystkie obozy zagłady znajdowały się na polskiej ziemi.
Autor bestsellerowego „Malowanego ptaka” Jerzy Kosiński, ukrywany na polskiej wsi, zawarł na kartach tej książki antypolskie oszczerstwa. Przybytkiem szczególnie oszczerczego antypolonizmu jest Simon Wiesenthal Center w Los Angeles, noszący właśnie imię tego polskiego Żyda, który przed wojną jadł polski chleb, mógł swobodnie uprawiać religijne i kulturowe praktyki. Przez pewien czas związał się nawet z polskim harcerstwem. Centrum grupuje ludzi o antypolskim nastawieniu, tu odbywają się pokazy filmów o antypolskiej wymowie, na jego stronach internetowych do niedawna znajdowało się blisko 60 antypolskich haseł. Przed budynkiem widywałem Żydów rozdających ulotki o zniesławiających nas treściach.
W Simon Wiesenthal Center odbył się premierowy pokaz antypolskiego filmu „Z piekła do piekła”, którego fabułą jest pogrom Żydów w Kielcach dokonany rzekomo przez polską tłuszczę. Producentem hańbiącego nas obrazu był Artur Brauner, mieszkający w Berlinie polski Żyd, uratowany w czasie wojny przez ukrywających go polskich wieśniaków.
Wiesenthal doskonale wiedział o antypolskiej postawie Centrum jego imienia w Los Angeles, zapewne ją inspirował. Niewdzięczny również i za to, że w czasie wojny młodzi akowcy uratowali jego żonę Cylę, przechowując ją wśród swoich, Wiesenthal, by ratować życie, miał być agentem gestapo. O tę współpracę oskarżył go ni mniej, ni więcej tylko kanclerz Austrii Bruno Kreisky, sam wyznania mojżeszowego. Fakt godny refleksji. Również i nad tym, że w owym czasie, gdy niemieccy Żydzi walczyli w szeregach armii, która podbiła Polskę i która utorowała drogę do ludobójstwa Polaków, Żydów, Cyganów, to w owym czasie polscy chrześcijanie spieszyli z pomocą zagrożonym żydowskim współobywatelom. I tak polskie organizacje podziemne dostarczały tysiącom Żydów fałszywych dokumentów, schronienia, opieki lekarskiej, żywności. Polscy lekarze, ryzykując życie leczyli Żydów i ukrywali ich na specjalnych oddziałach szpitalnych. Polscy księża dostarczali fałszywych aktów chrztu, które były pomocne przy instalowaniu Żydów w bezpiecznych miejscach. Tak, panie Gross, to chlubne dla nas fakty, które pan przemilcza, woląc nas szkalować i oczerniać, pomawiać o współudział w holokauście. Bo to się dobrze sprzedaje! Szacuje się, że Polacy uratowali od zagłady od 150 tysięcy do 250 tysięcy Żydów, w tym w samej Warszawie ok. 28 tysięcy (tak, panie Gross!).
Naukowe wyczyny książkowe p. Grossa (vide Jedwabne i najnowsza książka, w której zarzuca nam zbrodnie popełniane na Żydach również po wojnie, mordowanie z nienawiści – ze wskazaniem na rzekomo polskimi rękami dokonany pogrom w Kielcach) są wypadkową wszechobecnej wśród żydowskiej społeczności, szczególnie za oceanem, antypolskiej fobii.
Wystarczy zajrzeć choćby na karty książki (w Ameryce to bestseller!) Alana Dershowitza pt. “In Search of Jewish Identity for the Next Century”. Według tego autora,instytucjonalny antysemityzm, obok Niemców, Kościoła katolickiego, Harvard University, krzepią również Polacy. W jego poprzedniej książce „Hucpa” (1991), którą ktoś dla mnie wypożyczył w bibliotece Simon Wiesenthal Center mogłem przeczytać, że to właśnie Polska stanowi szczególnie groźną, wściekłą kombinację antysemityzmu, zarówno religijnego, jak i rasowego, który tam wcześnie zapuścił korzenie. Dershowitz jako przykład uzmysławiający jego oszczerczą teorię przytacza karygodne rozpasanie wymienionych z nazwiska dzikich antysemitów w szatach duchownych – księdza prymasa Glempa i ks. Jankowskiego (sic!)...
Aby uzmysłowić, jak głęboko sięgają korzenie polskiego antysemityzmu, Dershowitz w innym miejscu książki posługuje się cytowaniem historycznej rozmowy z prezydentem USA Woodrowem Wilsonem czołowego polskiego antysemity... Ignacego Paderewskiego. Oto treść rzekomej pogawędki: Paderewski, premier Polski po l wojnie światowej dyskutował nad przyszłością swego kraju z prezydentem Wilsonem. „Jeśli nasze żądania nie zostaną wysłuchane przy stole konferencyjnym” – stwierdził Paderewski – „przewiduję poważne problemy w moim kraju. Nasi obywatele będą tym tak poirytowani, że wielu z nich wyjdzie na ulice i będzie masakrowało Żydów”. Na to dictum Wilson zapytał: „A co się stanie, jeśli wasze żądania zostaną spełnione?”. Paderewski: „Wówczas moi rodacy będą tak szczęśliwi, że kiedy się zupełnie upiją, wyjdą na ulice i będą masakrować Żydów” (s. 78-79).
Oczywiście próżno by szukać tego nikczemnego, obraźliwego cytatu, potwierdzającego prawdziwość takiej rozmowy. Bo Paderewski nigdy by czegoś podobnego nie powiedział. To było naruszenie jego godności i oszczercze ośmieszenie i poniżenie Polaków.
Pan Gross może obficie czerpać inspirację także z antypolskich filmów dokumentalnych, jak „Shoach”, „Shtetl” czy fabularnych, jak „Lista Schindlera” albo wspomniany obraz „Z piekła do piekła”. Książka Grossa, wykwit ślepej nienawiści do polskości, tchnące wściekłym antypolonizmem, są kolejnym przykładem jego oszołomstwa odnoszonego do Polski i do Polaków. Czy to casus z pogranicza psychiatrii? Nawiązując do „Sąsiadów”, jeden z warszawskich publicystów napisał: Niewykluczone, że Jana Tomasza Grossa należy położyć na kozetce. Cóż, niechże tam poleży, ale w międzyczasie najnowsza jego książka pogłębia wielce niekorzystny wizerunek Polski na świecie tak uporczywie lansowany przez żydowskie lobby. Roszczenia pójdą w górę!
Na wstępie artykułu proponuję p. Grossowi, by wykazał straceńczą odwagę i wziął na warsztat historię wkładu Żydów jako inspiratorów i sprawców tragedii holokaustu tych współplemieńców w hitlerowskich mundurach, którzy wierni führerowi, realizując posłusznie nakazy ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej, doprowadzili do tragedii Żydów w Auschwitz i innych obozach zagłady. Którzy pośrednio sprawili, że nawet niewielkie terytorialnie Jedwabne było miejscem niemieckiej zbrodni ludobójstwa. A na zatrważająco wielką skalę – niemieckie obozy koncentracyjne rozsiane w podbitej Europie. Pod piórem Jana Tomasza Grossa mogłaby powstać książkowa epopeja ze stemplem żydowskiej hańby domowej.
*         *         *

Z kolei Leopold Witkowski pisał: „1 lipca 1914 roku Niemcy przystąpiły do I wojny światowej wypowiadając ją Rosji i Francji. Żydzi uważali, że zwycięstwo Niemców przyniesie wielkie korzyści, zlikwiduje antyżydowskie nastroje w Niemczech i zakończy zły los biednych Żydów w Rosji. Żydostwo polskie i całej Europy udzieliło im poparcia. W Rotterdamie 80 rabinów podpisało odezwę, która głosiła: Niemcy nie są wrogiem Żydów, lecz ich jedynym wiernym przyjacielem i protektorem.
Tylko w Niemczech, Austrii i Turcji Żydzi się cieszą pełnią praw. Niemcy są prawdziwą twierdzą judaizmu, jeśli one będą rozbite i zrujnowane pod względem ekonomicznym, w takim razie żydostwo międzynarodowe utraci to, co zdobyło w ciągu stulecia. Korzystny interes można robić tylko tam, gdzie ludność jest zamożna. Żydzi przewidzieli, że Niemcy wojnę wygrają, jako zwycięzcy obiecują Żydom stworzyć samodzielne państwo żydowskie z obszarem przewyższającym obszar Francji. Rząd niemiecki zobowiązał się stworzyć niezależne państwo żydowskie i gwarantuje mu swój protektorat wojskowy. Zobowiązanie podpisał przyjaciel cesarza Wilhelma, Żyd Ballin, kierownik niemieckich linii transoceanicznych. Co się stało, chyba wszyscy wiemy. Żydzi nieomal wszędzie w tym czasie łączyli się z wrogami Polski. W zajętym przez bolszewików Wilnie, Żydzi byli warstwą rządzącą, gdy wojsko polskie w kwietniu 1919 r. wyzwoliło Wilno, Żydzi zbrojnie wystąpił przeciwko Polakom, strzelając z okien i dachów, rzucając stamtąd granaty. W Pińsku oddział składający się z samych Żydów zaatakował polski patrol wojskowy. W Zamościu oddział składający się tylko z Żydów opanował miasto, które wkrótce zostało odbite przez Polaków. We Lwowie powstała milicja żydowska, dowodzona przez Żyda, kpt. Eislera. Ta milicja opowiedziała się po stronie ukraińskiej i walczyła z obrońcami Lwowa. Ukraińcy odwdzięczyli się im ludobójstwem w 1942 i 1943 r. W czasie Powstania Wielkopolskiego Żydzi w Poznaniu wspierali bojówki niemieckie – wśród zabitych byli Żydzi, którzy oskarżali Polaków o mord. Jak wiadomo, Żydzi amerykańscy: Jakub Schiff (on finansował przewrót bolszewicki w Rosji), Cohen, Frankfurter, Szapir i Mary Sinkowicz zastrzegli się 28 maja 1919 r. telegraficznie wobec prezydenta USA Wilsona, by nie oddał Śląska Polsce bez plebiscytu. Wilson posłuchał, Żydzi też poruszyli cały świat, by nie dopuścić do połączenia Wileńszczyzny z Polską. Po I wojnie światowej wydana została praca o plebiscycie Górnego Śląska. – R. Yegel stwierdza, że plebiscyt zamiast przyznania w całości obszaru Śląska Polsce – Niemcy zawdzięczają rabinom żydowskim, którzy za pośrednictwem lóż masońskich wpłynęli decydująco na prezydenta USA i premiera Wielkiej Brytanii w sprawie plebiscytu. Ingerencja żydowska w sprawy polskie nie miała końca. Jedną z bardzo znamiennych było zmuszenie premiera Polski, W. Grabskiego na Konferencji Alianckiej w Belgii do podpisania wielu upokarzających warunków, a jednym z nich było przyjęcie linii Curzona, jako przyszłej granicy polskiej na wschodzie. Lwów znajdował się po stronie polskiej. Bolszewicy nigdy go nie zdobyli – w 1920 roku.
Brytyjczycy 11 maja wysłali do Moskwy telegram w sprawie linii Curzona, w którym nie przedstawiają ustalonej linii zgodnej z przebiegiem frontu, ale podają, że Lwów znajduje się po stronie sowieckiej. O czym nie było mowy w dokumencie podpisanym przez Grabskiego. Byt to tak zwany „błąd”, którego Brytyjczycy nigdy nie sprostowali, a który oddał Sowietom Galicję Wschodnią, która nigdy nie należała do państwa rosyjskiego. W dokumentach archiwalnych znaleziono memorandum po śmierci Lioyda Georgea – jego doradcy sir Lewisa Narniera Bernsteina, galicyjskiego Żyda. Była to więc dywersyjna propozycja, która odzwierciedla „błąd” – między Galicją Wschodnią i Galicją Zachodnią ta sfałszowana linia Curzona stała się podstawą polskiej granicy narzuconej przez Stalina, nieco zmodyfikowana po 1944 r. Dzięki jeszcze jednemu Żydowi angielskiemu, Polska pozbyła się jednego z największych miast RP Semper Fidelis, grodu Lwa, miasta Lwowa i ziemi lwowskiej. „Wasze miasta i ulice, nasze interesy, kamienice”. Dlaczego tak? Bo 10%, jaki stanowili Żydzi w Polsce, posiadało aż 50% polskiego majątku. Czy tak jest dzisiaj? Prawdopodobnie nic się nie zmieniło, tylko Żydzi na rozkaz Jakuba Bermana, sekretarza stanu Rady Ministrów i członka Biura Politycznego PPR, członka Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej, zmienili swoje żydowskie nazwiska na polskie, aby w ten sposób zatajać swoje żydowskie pochodzenie i w ten sposób oszukiwać Polaków. Kiedy J. Berman odszedł w zaświaty, nie pozostała pustka. –Pozostał syn jego, Marek Borowski i inni. Na podstawie układu niemiecko-sowieckiego z dnia 28 września 1939 r. ziemie polskie zostały podzielone między najeźdźców – Niemcy zajęli 188,7 tys. km kw. (48,4%) z 22,140,00 ludności, ZSRR 201 tys. km kw. (51,6%) z 13,199,000 ludności. W czasie od lipca 1941 r. do lutego 1944 r. całość ziem polskich była okupowana przez Niemców. Od lutego 1944 r. do marca 1945 r. ziemie II RP stopniowo przechodziły pod okupację sowiecką.
W 1939 r. mieszkało w Polsce 3,5 miliona Żydów, czyli 85% całego europejskiego żydostwa. Z tego 2,8 milionów uległo zagładzie. 2 miliony w obozach natychmiastowej zagłady i obozach koncentracyjnych, 500 tys. w gettach i obozach pracy, pozostali to ofiary grup operacyjnych, „Einsatztruppen”. Do ZSRR wywieziono 450 tys. Żydów.
Po wojnie w innych krajach znalazło się 110 tys. Żydów, w Polsce 225 tys. – 240 tys. Należy przyjąć, że wywózkom poddano większą część ludności żydowskiej, zamieszkującą ziemie polskie. Od 22 lipca 1942 do 13 września 1942 r. Niemcy wywieźli do obozu zagłady w Treblince 310 tys. Żydów. W 1943 r. do Treblinki wywieziono następnych 60 tys. Żydów, razem jak twierdzą inni historycy w Treblince zagazowano 800 tys. Żydów. Wiadomości, które czytelnik znajdzie w ciekawym artykule pochodzą od osoby chyba najbardziej zorientowanej i posiadającej największą wiedzę o stosunkach i życiu Żydów w Polsce. Magister płk. Tadeusz Bednarczyk „Bednarz”, był to jedyny Polak, który przebywał codziennie w getcie warszawskim aż do 18 kwietnia 1943 r. Ostatni raz był tam nocą z 30 kwietnia na 1 maja 1943 r. dostarczając amunicję walczącym powstańcom w getcie. W styczniu 1940 r. zostaje w Komendzie Głównej Organizacji Wojskowej, powołanej we wrześniu 1939 r. przez gen. Sikorskiego, kierownikiem Wydziału do Spraw Mniejszości Narodowej i Pomocy Żydom. Jest to więc najbardziej kompetentna osoba, jeżeli chodzi o sprawy żydowskie w tych tragicznych dla Polski czasach.
Oto co pisze mgr T. Bednarczyk w uzupełnieniu do książki „Życie codzienne warszawskiego getta” – „Żydzi polscy dzisiaj”. We wrześniu 1939 r. Niemcy zakazali Żydom wstępu do kawiarni, restauracji. Cofnięto też koncesję dorożkarzom, których w Warszawie było bardzo dużo. Naiwni, złośliwi Żydzi, którzy z reguły nienawidzili Polaków, twierdzili, że mury getta będą bronić ich przed polskim antysemityzmem. W dystrykcie warszawskim powołano w 1940 r. getta terenowe: w Jadowie, Radzyminie, Mińsku Mazowieckim. Węgrowie, Legionowie, Wołominie, Pruszkowie, Garwolinie, Parysowie, Sierpcu, Żelechowie. Jak z tego wynika, Warszawa była otoczona wieńcem ludności żydowskiej, żyjącej z miasta Warszawy, której ilość przekroczyła liczbę 400 tys. osób. Po paru miesiącach większość tych gett została zlikwidowana, a ich mieszkańców pochłonęło 6 gett. 150 tys. osób przesiedlono do miasta Warszawy w początkach 1941 r.
W sklepach w tym czasie skasowano policyjnie takie towary luksusowe jak sardynki, ciastka, czekoladę, koniaki (na ulicach umierali głodni ludzie). Getto Warszawskie w latach 1940-1941 żywności przydziałowej co miesiąc kupowało za 1,8 miliona złotych. Żywności szmuglowanej kupowało za ponad 40 milionów złotych. Ale na to getto musiało zarobić swoją wytwórczością. W maju 1941 r. Niemcy wydali zezwolenie na otwarcie bożnic, a w czasie od maja do lipca 1941 r. teatrów, bibliotek, księgami. Rozwiązane w lipcu 1940 r. stowarzyszenia społeczne i dobroczynne, w czerwcu 1941 r. przeorganizowały się w Żydowskie Towarzystwo Opieki Społecznej Ż.T.O.S. i rozpoczęło działalność.
Wielką ciekawostką było to, że 22 kwietnia 1942 r. przywieziono do getta dziesięciu Cyganów wraz z ich królem Kwiekiem! Zaskakującą rzeczą jest to, że Niemcy sprawdzali paszporty Żydom na rzekomy wyjazd do Argentyny i Urugwaju – był olbrzymi tłok w hotelu „Terminus” na ulicy Chmielnej 28, to samo było w hotelu Polskim. Liczono po 300.000 zł od głowy lub w walutach obcych. Ci zginęli w Oświęcimiu, Brzezince, natomiast emigranci do Palestyny znaleźli się w Bergen Belsen i tych ocaliło wojsko amerykańskie.
Żydzi w tym czasie wślizgnęli się w AK, by szpiegować dla Niemców. Tu autor dodaje, że Just Regina była właścicielką kabaretu. To ułatwiało jej szpiegostwo wśród pijanych klientów – była ona też kochanką mjr. Karniaka z Gestapo. Langier był natomiast współpracownikiem szefa propagandy dystryktu i zbierał materiały propagandowe do gazet żydowskich. Nauss pracował w ważnej placówce szpiegowskiej u biznesmana G. Bindera – zastrzelono go w 1943 r. Był bardzo szkodliwy. Pelcówna i Bikowna były agentkami Gestapo! Niemieckie działania eksterminacyjne przeciw Żydom zaczęto dopiero bardzo szeroko stosować od połowy roku 1942 – dla nich to rozbudowano specjalnie podobóz oświęcimski – Brzezinkę, obok innych obozów. Pamiętajmy, że Oświęcim był głównie obozem dla Polaków od roku 1940. Dla Żydów Brzezinka. Zbrodniczym było postępowanie Żydów współpracujących z Niemcami, szczególnie policji porządkowej gett i Gestapo żydowskiego liczących w sumie 40.000 ludzi. Do Gestapo żydowskiego Niemcy rekrutowali młodych, pozbawionych jakichkolwiek skrupułów Żydów. Byli oni skoszarowani poza gettem, dostawali znaczne przydziały żywności – mogli swobodnie poruszać się. Ich zadaniem było wyszukiwanie ukrywających się Żydów. Część tych gestapowców zginęła z wyroków sądów „Podziemia”.
Największy hurtowy morderca Żydów w Europie Adolf Eichmann, stuprocentowy Żyd, urodziłsię w Austrii w Solingen 19 marca 1906 roku. Jego ojciec był dyrektorem fabryki elektrotechnicznych wyrobów. W 1931 r. wstąpił do austriackiejpartii nazistowskiej. W roku 1933 uciekł do Niemiec i zapisał się do faszystowskiej partii Niemiec. Jego nr SS – 45.326, AW NSDAP No.899.895. Sierżantem został w roku 1934. W 1939r. zostaje porucznikiem (Untesturmführer) SS i referentem SD w Głównym Urzędzie Bezpieczeństwa Rzeszy. Był to referat żydowski. Brał udziałw wysiedleniu Żydów i ich emigracji, którą Eichmann przypisywał sobie, aż 500.000 Żydów z Niemiec i Austrii do Palestyny. Pozostały ogółŻydów stał się niewolnikami SS. Darmowymi pracownikami wynajmowanymi za opłatą przez duże firmy przemysłowe. Nad tymi sprawami czuwał Eichmann i działał w charakterze pełnomocnika dla spraw żydowskich, jako kierownik referatu żydowskiego IV-B4 w RSHA! Styl szykanowania i maltretowania Żydów radykalnie uległ zmianie po wypowiedzeniu Niemcom wojny przez USA i po napaści Niemców na ZSRR. Zaczęło się mordowanie Żydów na terenach zajętych.
Hitler uznał, że to właśnie Żydzi w USA wypowiedzieli mu wojnę, a Żydzi w ZSRR byli winni tej wojny. Trzeba ich zniszczyć doszczętnie. Dnia 20 styczna 1942 roku zwołano konferencję w Berlinie – Am grossen Wannessee 56, na której zapadła decyzja Endloesung, czyli unicestwienia wszystkich Żydów – to właśnie zainicjowało mordy Żydów w całej Europie. To właśnie po tej konferencji przewodniczący jej Heydrich, szef SD, wydał Eichmannowi rozkaz wprowadzenia w życie „Endloesung Judenfrage”. W latach 1940-1942 Eichmann rozwijał plany szykan, a następnie mordów Żydów w całej Europie. Głównym jego agentem w Teresinie był syjonista Murmelstein – uczestnik hitlerowskich zbrodni w Wiedniu, Francji, w Polsce i Generalnym Gubernatorstwie.
Najbardziej zbrodniczy „Judenrat” był we Lwowie. Kierowany przez Żydów oraz zbrodniarza syjonistę Kempfa, starszego obozu janowskiego. Oni to grabili i mordowali swoich braci. 750 policjantów żydowskich wysyłało biedotę od razu na śmierć; spokojnie żyli tylko rabini i zamożni Żydzi. Rabini rozgrzeszali te zbrodnie i nawoływali do współpracy z Niemcami.
Dnia 4 marca 1942 roku Eichmann rozkazał, aby wszyscy Żydzi w Europie nosili opaski z gwiazdą Dawida – Generalne Gubernatorstwo opaski z gwiazdą Dawida noszono od grudnia 1939 r. Rozkaz do wprowadzenia Endloesung wydał Heydrichowi marszałek Goering – chodziło głównie o Żydów na terenach zabranych ZSRR, czyli wschodnich ziem II RP. Na terenie GG w pierwszej kolejce wszczęto ewakuację Żydów do obozów zagłady, w celu zagazowania, nad którego urządzeniami czuwał mistrz Eichmann. On też wykonywał wszystkie zarządzenia od Heydricha. Główne miejsce mordu Żydów wybrał sam Himmler (pół-Żyd). To Oświęcim. On też wydawał instrukcje wykonawcze komendantowi tego obozu, Hoessowi. Eichmann czuwał nad zachowaniem tajemnicy oraz udoskonaleniem metod tego mordu. Niemcy przeszli od mało wydajnego gazu spalinowego do cyklonu „B”, wynalezionego przez Żyda. Oświęcim-Auschwitz Brzezinka i inne obozy zagłady zbierały olbrzymie łupy: w pieniądzach, kosztownościach, złotych zębach zrabowanych Żydom, którzy stanowili 75% obozu liczącego 1 milion osób, Polaków, Cyganów i innych. Eichmann twierdził zawsze, że nikogo nie zabił, że dzieciom idącym do komór garowych kazał dawać czekoladki, aby się nie lękały.
Awansowany zaledwie do podpułkownika SS Eichmann chciał uratować podobno 800 tys. węgierskich Żydów, ale Zachód odmówił ich przyjęcia. Miała to być transakcja: 10 tys. samochodów ciężarowych plus kilka ton kawy, herbaty, mydła i delikatesów za tych ludzi. Żeby to uwiarygodnić wypuścili do Szwajcarii 1,2 tys. Żydów wraz z agentem Keslorem, późniejszym posłem do Knessetu, niestety zastrzelonym jako kolaborant. Bogaci i wpływowi Żydzi w USA nie chcieli pomóc swoim rodakom, mimo kilkakrotnych apeli gen. Sikorskiego. Nie udzielali żadnej pomocy biednym braciom, bo chcieli, by ci biedacy ze Wschodniej Europy wyginęli, by więcej nie żebrali o pomoc i tym ich nie kompromitowali. Zachód wydał ich na śmierć w końcu roku 1942. Kiedy już wyginęło 80% motłochu, bogaci Żydzi Ameryki zaczęli słać pomoc dolarową. Po skończonej wojnie, Żydzi zarzucali (i robią to do dzisiaj), że Polacy im absolutnie nie pomagali, a przecież o tej pomocy można pisać tomy książek.
Jak twierdzi mgr płk T. Bednarczyk, nie tylko Eichmann bardzo gorliwie wysługiwał się Hitlerowi – setki tysięcy Żydów służyło ochoczo w wojsku niemieckim, grube tysiące ich gryzie ziemię całej Europy. Padli w obronie Hitlera. A oto Żydzi-hitlerowcy lub pół-Żydzi: Goering, Hoess, Jordan, gen. Bach-Zelewski, marszałek lotnictwa Milch, Himmler, Ribbentrop, Lex, Rosenberg, Strasser, Frank, Globocnik, Gauss, Kube, Canaris, Eichmann – działali antysemicko, by zatrzeć swoje żydowskie pochodzenie. Od Hitlera otrzymywali Żydzi status aryjczyka na czas wojny, do zweryfikowania po wojnie – według zasług. To właśnie ci Żydzi zabijali dla Hitlera.
Ale cicho jest na temat kolaboracji, ludobójstwa, wrednej propagandy, zajętej tylko opluwaniem Polaków, którzy uratowali ponad 400 tys. Żydów – płacąc za to okropną cenę – 200 tys. Polaków rozstrzelanych za ten chrześcijański dar pomocy. Żydzi w armii niemieckiej byli na różnych szczeblach dowodzenia i różny był ich udział w ludobójstwie – tak na przykład marszałek Milch, dowódca floty powietrznej, już był masowym ludobójcą. Ci Żydzi nie byli pociągnięci do jakiejkolwiek odpowiedzialności za udział w zbrodniach. Marszalek Milch był zastępcą Goeringa, był sądzony w Norymberdze. Wśród Żydów, wysługujących się Hitlerowi i III Rzeszy było 2 marszałków, 10 generałów, setka pułkowników oraz tysiące oficerów niższych szarż. Inwazja sowiecka na wschodnie ziemie II RP spotkała się z entuzjastycznym poparciem społeczności żydowskiej, zamieszkującej licznie te ziemie. Żydzi w sposób jednoznaczny i zdecydowany wystąpili przeciwko państwu i narodowi polskiemu, potępili polski patriotyzm, zerwali wszystkie więzy z polskością i ogłosili się obywatelami nowej, sowieckiej ojczyzny. Żydzi tam jeszcze przed wkroczeniem bolszewików na wschodnie ziemie RP, tworzyli już Czerwoną Milicję i wspólnie z Czerwoną Armią zbrojnie występowali przeciwko instytucjom państwowym II RP i mniejszym oddziałom polskiego wojska, wywoływali bunty, mordowali żołnierzy polskich i urzędników, a nawet posunęli się tak daleko, że, jak tylko była możliwość, to w imieniu Sowietów przejmowali władzę.
Żydzi na Kresach Wschodnich II RP stali się warstwą bardzo uprzywilejowaną wśród innych narodowości – była to jednak pewna tolerancja ZSRR. Nadużywanie przez Żydów władzy im danej, bezkarność za zbrodnie popełnione na Polakach, po pewnym czasie skończyły się. Po kilku miesiącach bolszewicy przystąpili do wywózki Żydów na wschód ZSRR z dwóch przyczyn: pierwsza była to zemsta za masowe zgłaszanie się Żydów do powrotu na ziemie zagarnięte przez Niemców, bowiem wiele tysięcy ich stamtąd uciekło – drugie: jako przeciwdziałanie spekulacji, z którą Sowieci u siebie prowadzili bezwzględną walkę. Przywileje zachowano w odniesieniu do żydowskich elit przygotowujących grunt pod utworzenie satelickiego państwa jako pomoc w rozprawieniu się z Polakami.
Po ustanowieniu przez Sowietów okupacji na Wschodnich Ziemiach II RP, Żydzi stanowili podstawę administracji obsadzając 75 do 95% jej stanowisk, oraz bardzo poważny procent niższych warstw aparatu terroru. W pełni oni włączyli się w proces niszczenia polskości i budowania stalinowskiego imperium zła. Rabowali polskie mienie, organizowali obławy i łapanki na ukrywających się polskich oficerów i żołnierzy, sporządzali listy Polaków przeznaczonych do aresztowania oraz rejestry przygotowanych do masowych wywózek na Sybir. W sowietyzacji Kresów Wschodnich II RP w latach 1939-41 wybitnie ponurą rolę odegrały 3 żydowskie skupiska inteligencji: we Lwowie, w Białymstoku i Mińsku. Oto zadania jakie spełniały: 1. przeprowadzały na większą skalę depolonizację kultury; 2. przygotowywały modele przyszłej sowieckiej republiki satelickiej na ziemiach polskich wraz z zawiązkiem przyszłej elity władzy; 3. na ziemiach podbitych wypracowały podstawowe wzorce realizacji stalinowskiej wizji „Homo Soveticus” – „Nowego człowieka”. Wiadomym jest, że jedyną cudzoziemską jednostką wojskową, która wkroczyła w mundurach niemieckich do Polski i wraz z Niemcami dokonała agresji na Polskę był Legion Ukraiński pod wodzą Romana Suszki. Jego to legionerzy rabowali ludność żydowską, zwłaszcza na terenie Sambora.
Dnia 22 czerwca 1941 r. Niemcy w swoim pochodzie na wschód przekroczyli granicę sowiecką i zapoczątkowali swój holocaust, który dzielili z Ukraińcami. Od chwili wkroczenia hitlerowców do okupowanej przez bolszewików Małopolski Wschodniej i na Wołyń, Żydzi polscy stali się tymi, których i Niemcy i Ukraińcy zaczęli prześladować i represjonować, tak jak nigdy przedtem w tysiącletniej ich historii.
Okupant niemiecki ukraińskim faszystom powierzył realizowanie na Podolu i Wołyniu w stosunku do Żydów Ustawy Norymberskiej z 15 września 1935 r. To oznaczało wyjęcie Żydów spod wszelkiej ochrony prawnej. Był to początek akcji zbiorowego mordowania Żydów na terenach zdobytych przez Niemców w wojnie z ZSRR. W akcji tej uczestniczyły obydwie frakcje OUN, melnikowcy i banderowcy. Im to Niemcy powierzyli najbrudniejszą robotę, bowiem do nich Niemcy mieli tylko zaufanie, na co wskazywała ich antysemicka tradycja ukraińska.
Do Równego Niemcy wkroczyli w pierwszym dniu wojny 22 czerwca 1941 r. Natychmiast zarządzili oznakowanie Żydów i zakaz chodzenia chodnikami, wyłącznie jezdnią. Musieli przypiąć żółte łaty i kłaniać się Niemcom i Ukraińcom z administracji i policjantom. Zginęło dużo Żydów, strzelano do nich na ulicy. Strzelali Niemcy, policjanci ukraińscy, organizacje paramilitarne ukraińskie. Przewodził im Taras Bulba Borowiec.
6 listopada 1941 roku w Równem nastąpiła masakra Żydów. Brała w niej udział policja z batalionów ukraińskich nacjonalistów „Nachtigall” i „Roland”, „Dun” – czyli drużyny ukraińskich nacjonalistów. Dali oni początek UPA. W Sosenkach pod Równem czekały już wykopane przez jeńców sowieckich podłużne olbrzymie rowy, doły. Stał tam zmotoryzowany oddział SS i sotnia ukraińskich policjantów w niemieckich mundurach (członkowie Kurenia Konowalca RP – E.P.), kilka wozów pancernych na gąsienicach oraz kilka lekkich czołgów.
Zebranym Żydom kazano się rozbierać do naga, tym co nie robili tego zbyt szybko, zdzierano odzież. Robili to ukraińscy policjanci, przy tym bili i kopali swoje ofiary. Nadzy ludzie bici nahajami i kolbami karabinów szli wzdłuż podwójnego szpaleru. Męczarnie kończyły się nad dołem serią lub strzałem w plecy ukraińskich policjantów. Był to bardzo powolny proces egzekucji. Niemcy postanowili ten proces przyspieszyć. Ukraińska policja zaczęła spędzać Żydów w mniejsze grupy i zmuszać Żydów krzykami i biciem do kładzenia się jeden przy drugim. Nawet w dwóch warstwach już w dole. Kiedy Żydzi się już ułożyli – wzdłuż rowu-dołu szli Niemcy i ukraińscy schutzmani i siekli gęsto seriami z broni maszynowej. Małe dzieci Ukraińcy spychali butami do dołów, a następnie rzucali granaty. Gdy dół był już pełny, ugniatano 2-metrową warstwę trupów i półżywych Żydów wozami gąsienicowymi!
Egzekucja rozpoczęła się o 2.00 i trwała do rana następnego dnia. Cały teren był oświetlony za pomocą polowej elektrowni. Wtedy właśnie w Równem na Wołyniu w kilkanaście godzin wymordowano około 18.320 Żydów. Współmordercami byli ukraińscy policjanci oraz cywile z ukraińskiej administracji na służbie niemieckiej. Masakra ta miała miejsce przed stworzeniem getta rówieńskiego, które powstało w pierwszej połowie roku 1942. W Równem były 3 miejsca masowych egzekucji: Sosenki, Basowy Kąt i ulica Biała.
Dnia 15 lipca 1942 r. na ulicy Białej odbył się końcowy akt eksterminacji 5000 Żydów, których wywieziono do lasów Aleksandryjskich, gdzie ukraińscy schutzmani ich wymordowali. We Lwowie „Nachtigall” oraz policja ukraińska zamordowała wg prof. A. Nordena w dniach od 1 do 6 lipca 1941 r., 3000 Żydów i Polaków. W lipcu 1941 r. w Stanisławowie rozstrzelano 250 Żydów i Polaków, w sierpniu 1941 r., 2855 Żydów i Polaków padło ofiarą mordu w tym mieście, a dwa tygodnie po tym 8000 wymordowano w Mariupolu. Tam wymordowano wszystkich Żydów. A mieszkania ich zajęło wojsko. Miłość ukraińskich nacjonalistów do Hitlera Ukraińcy wyrażali hasłem: „Serce dziewczynie – dusza Hitlerowi”.
31 lipca 1941 r. w Złoczowie bardzo obficie lala się krew żydowska. W dołach głębokich na 5 m, szerokości 20 mleżało 80 Żydów. Jęki i krzyki dzieci i kobiet, wybuchy rzucanych granatów. Za rowami czekało na egzekucję wiele setek ludzi. Granaty do rowu rzucali banderowcy, aby dać dowód swej godności do bycia sojusznikiem Niemiec. Po wkroczeniu do Brzeżan Niemców w grudniu 1941, Niemcy zażądali od Judenratu wyznaczenia 1500 Żydów na wysiedlenie do Podhajec. – Judenrat wyznaczył samych biednych Żydów, których wsadzano na furmanki i zawieziono na skraj lasu przed Litiatynem i tam ich rozstrzelano. Takie egzekucje odbywały się często. Niemcy stworzyli Judenrat nie po to, aby Żydom pomagać i zabezpieczać, ale po to, by Żydów zniszczyć. Ażeby Żydów zniszczyć, do tego trzeba mieć Żydów, tak twierdził Hitler. Było to więc najlepsze narzędzie do niszczenia Żydów.
W Lubomlu, małym miasteczku na Wołyniu, ukraińscy policjanci ze względu na żydowski opór i śmierć „naganiacza” wymordowali całą ludność Kostopola w październiku 1942 r. Historyczny Ostróg nad Horyniem to dawna siedziba i olbrzymi zamek książąt Ostrogskich, w połowie był zamieszkały przez Żydów. W końcu sierpnia 1941 r. do miasta przybyła policja ukraińska wraz z żołnierzami niemieckimi i obstawiła wszystkie wyloty z miasta. W operacji brało udział 150 żołnierzy niemieckich i 300 ukraińskich. Policjanci wyciągali Żydów z domów bez względu na wiek i płeć. Pędzono ich gromadami do środka miasta, a stamtąd w kierunku targowicy na Nowym Mieście. Spędzono około 8000 Żydów. Łapano Polaków i Ukraińców do kopania dołów śmierci, wystraszony tłum naganiacze pchali za rzekę Wilię – tu jeden Niemiec odczytał w imieniu Rzeszy zarzuty i potępienia stawiane światowemu żydostwu. To samo zrobił ukraiński policjant po ukraińsku i stwierdził, że Żydzi zgromadzeni na placu są skazani na śmierć.
Żydom kazano zdjąć marynarki i spodnie i kazano je oddawać. Grupami po 30-40 osób, Żydzi stawali nad dołami zawodząc okropnie. Mężczyźni, kobiety, starcy, dzieci, matki z niemowlakami. Na dany znak serie kul z broni maszynowej kładły rząd stojących nad dołem skazańców. Większość leciała na dno dołu, resztę ukraińscy policjanci spychali i układali trupy warstwami. Ukraińscy policjanci dobijali konających. W tym dole pogrzebano 800 trupów. Resztę getta wymordowano w ciągu roku, to jest do końca 1942 r. Ukraińcy za złapanego Żyda wówczas dostawali kilogram soli.
Współpraca Ukraińców z Niemcami w mordowaniu była bardzo efektywna, tak też było w czasie mordu 300 Żydów w Łucku 30 czerwca 1941 r. 2 lipca 1941 r. znaleziono 10 wehrmachciarzy zamordowanych. W rewanżu pluton policji ukraińskiej i pluton SS zastrzelił 1160 Żydów. 732 Żydów i 225 Żydówek, łącznie 951 osób 4 sierpnia 1941 r. rozstrzelano w Ostrogu. 3 lipca 1941 r. Ukraińcy największy pogrom Żydów przeprowadzili w Krzemieńcu w pierwszych godzinach po wycofaniu, a raczej po ucieczce bolszewików. Podobny pogrom miał miejsce we Lwowie. W Łucku na Wołyniu wymordowano 42 tys. Żydów – trwało tam w tym czasie powstanie zbrojne w wielu gettach. Żydzi w obronie honoru i godności chwycili za broń – bowiem nie chcieli byćpędzeni na rzeź niemiecko-ukraińską jak bydło.
W Beresteczku Żydzi broniąc się śpiewali „Jeszcze Polska nie zginęła”. Żeby ich wymordować Niemcy sprowadzili 50 gestapowców z ciężką bronią maszynową i miotaczami ognia. Gubernator okupowanej Polski 15 października 1941 r. wydał rozporządzenie, które głosiło: „Żydzi bez upoważnienia opuszczając wyznaczone im dzielnice podlegają karze śmierci – tej samej karze podlegają osoby, które takim Żydom świadomie dają kryjówkę”.
W Małopolsce Żydów mordowano prawie rok dłużej niż na Wołyniu. Czarna ukraińska policja trwała do końca okupacji niemieckiej. W Bełżcu był obóz zagłady Żydów, obok Sobiboru był to jeden z największych „młynów” śmierci. Możliwość mordowania 15000 osób dziennie. Do dyspozycji miał 6 komór gazowych. W Bełżcu poza Żydami zginęło ponad 1000 Polaków ze Lwowa i okolic, przeważnie za udzielanie pomocy Żydom. Na czele obozu w Sobiborze stanął Stangl – załogę stanowiło 30 Niemców i 150 nacjonalistów ukraińskich. Na czele obozu w Bełżcu stał SS Haupsturmfuhrer Gustaw Wisch – załogę stanowiło 30 Niemców i 100 nacjonalistów ukraińskich.
Zorganizowany pogrom Żydów we Lwowie rozpoczął się we wtorek, 2 lipca 1941 r. i trwał do 4 lipca 1941 r., kiedy to sięgnął punktu kulminacyjnego. Dnia 1 lipca 1941 r. ludność żydowska Lwowa liczyła 16.000 osób – po niemiecko-ukraińskiej masakrze, wyzwolenia w lipcu 1944 r. doczekało 800 Żydów.
W armii niemieckiej, jak wiemy, działały już przed tym legiony ukraińskie. Żołnierze ukraińscy zajęli Lwów 30 czerwca 1941 r. Był to krwawy poniedziałek. Ukraińcy wyciągali Żydów z domów i gromadzili ich na placu Teatru Wielkiego. Znalazło się tam 3000 mężczyzn i kobiet. Kazali im sprzątać plac bez narzędzi, na około stali Ukraińcy i bili Żydów, ustawiali ich następnie po pięciu w jednym rzędzie i pędzili na Zamarstynów – Ukraińcy stali po obu stronach ulicy z kijami i żelaznymi drągami – Żydzi musieli przejść przez szpalery, a Ukraińcy bili morderczo – większa część tych nieszczęśliwców została zabita na miejscu, ciężko ranni konali bez pomocy.
Po wkroczeniu Niemców do Lwowa, które nastąpiło zaraz po Ukraińcach, zaczęli wywozić Żydów w nieznane. Niemcy dali natychmiast Ukraińcom wolną rękę, aby się rozprawili z Żydami – gromadząc ich w kilku oznaczonych miejscach miasta. Batalion „Nachtigall” defilował koło ratusza, gdzie wisiała niemiecka flaga i żółto-niebieska, ukraińska. Zapędzono około 500 Żydów na ulicę Łąckiego. Prawie wszyscy zostali zamordowani przez Ukraińców.
2 i 3 lipca 1941 r. Ukraińcy urządzili masakrę na podwórzach więziennych Brigidek. Do bicia Żydów tu Ukraińcy używali żelaznych prętów i sztab. Pod uderzeniami pękały czaszki, a mury więzienne były zbryzgane żydowską krwią i resztkami mózgów. Wśród kilkuset zamordowanych znalazł się redaktor „Chwili”, dr Heschels – brat Mariana Hemara. Na ulicach: Słonecznej, Jakuba Hermana, Rappaporta, Wolnej – zamieszkałych przez Żydów – Ukraińcy wdzierali się do domów – bito, gwałcono i rabowano mienie.
Jesienią 1942 r. nastąpiła likwidacja getta w Tuczynie. Ukraińska policja i niemieccy żandarmi otoczyli kordonem getto. W dużych grupach policjanci wyprowadzali Żydów do wsi Rzezyce nad rzeką Horyń. Kazano kopać doły, rozbierać się i klęczącym nad tymi dołami strzelano w tył głowy – doły wypełniano po brzegi ciałami, zalewano wapnem i zasypywano cienką warstwą ziemi. Żydzi z Wołynia nie byli wywożeni do obozów zagłady.
Ukraińcy byli bardzo wrogo nastawieni do Żydów i współpracowali z okupantem – sami dokonywali dzieła zagłady bez kłopotów. Akcja zabijania Żydów w początkach okupacji przez Ukraińców utwierdziła ich w przekonaniu, że Ukraińcy dokonają likwidacji Żydów bez jakichkolwiek problemów.
Po dokonaniu zbrodni na Żydach policja ukraińska dołączyła do UPA i spokojnie dalej szukała ukrywających się Żydów. Najwięcej obozów zagłady Żydów było w Polsce na pograniczu obszaru etnicznego polsko-ukraińskiego. W Polsce nie było ani jednego miejsca mordowania Żydów, gdzie nie było policji ukraińskiej, nie było też jednego getta, gdzie mordowano Żydów bez udziału policji pomocniczej ukraińskiej lub zbrojnych kolaboranckich formacji, złożonych z melnykowców i banderowców. Główną rolę więc w eksterminacji Żydów odegrała kolaborująca z hitlerowcami ukraińska policja pomocnicza – jako formacja współdziałająca i wspierająca poczynania, uczestniczyła w przesiedleniu do getta Żydów oraz przy likwidacji ich we wrześniu 1942 r. Ciekawym, a raczej zupełnie niezrozumiałym jest, dlaczego Szymon Wiesenthal – „szlachetny Żyd”, którego archiwa wiedeńskie zawierają kilka tysięcy nazwisk ludobójców spod znaku OUN - UPA, SS Galizien, policji ukraińskiej i innych formacji ukraińskich kolaborantów, nie udostępnił ich dla badaczy i historyków!
Na listy i prośby archiwum nie odpowiada. Trzy województwa Małopolski Wschodniej zostały włączone do GG (Generalnego Gubernatorstwa): Lwowskie, Tarnopolskie i Stanisławowskie. Były to ziemie odwiecznie lechickie. Wielkorządcą Dystryktu był gen. Otto Wacher, podlegający Generalnemu Gubernatorowi Hansowi Frankowi, który rezydował w Krakowie na Wawelu. Wołyń należał do komisariatu Rzeszy „Ukraina”, którym władał bezwzględnie satrapa Erich Koch, a stolicę miał w mieście Równe.
Oto procedury, jakie następowały jedna po drugiej w ujarzmieniu kompletnym Żydów. A oto jak wychodziły kolejne zarządzenia władz okupacyjnych. Najpierw zarządzono przymus pracy bezpłatnej wszystkich Żydów. Gdzie by ona była potrzebna. Następnym zarządzeniem był nakaz noszenia na prawym ramieniu białej opaski o szerokości 10 cmz niebieską gwiazdą Dawida, obowiązujący wszystkich Żydów od 12 roku życia. Następnym krokiem była konfiskata majątków ruchomych i nieruchomych, które uważa się jako przynależne do gospodarstwa rolnego, jak: pola, ogrody, konie, krowy, nawet grabie. Rozdawano je wśród ludzi – Ukraińców i Volksdeutschów. Następnym, kolejnym zarządzeniem było to, że na wszystkich domach żydowskich muszą wisieć na widocznym miejscu wielkie gwiazdy Dawida dla szybkiej orientacji, że mieszkają tu „trędowaci zbrodniarze”. Te wszystkie zarządzenia musiały być wykonane pod groźbą śmierci, a nadzór nad tym miał Judenrat, policja ukraińska i Niemcy. Oprócz tego policja ukraińska robiła rewizję prawie co dzień w domach żydowskich, zabierali nowe rzeczy bijąc przy tym okrutnie za uprawianie spekulacji. Co działo się we Lwowie? W jednym z największych ośrodków likwidacji Żydów Judenrat stał się organizacją, przy pomocy której hitlerowcy i ich ukraińscy pomocnicy, prowadzili olbrzymi rabunek Żydów. W Judenrat pracowało 3000 urzędników. Na czele stał Józef Parnas, a zastępcą jego był Adolf Rotfeld, głównym wydziałem Judenratu był Ordnungsamt, czyli służba porządkowa. Do niej należało 750 żydowskich policjantów. Odziani byli w mundury polskiej policji, tylko na czapkach zamiast orłów mieli sześcioramienne gwiazdy i żółte otoki. Stopnie to: aspirant – podoficer i komisarz, we Lwowie byty 4 komisariaty żółtej policji, bo tak ich nazywano. Oprócz nich działała służba bezpieczeństwa, składająca się z 260 oficerów zaufania. Oni to pilnowali, aby nie pojawiły się jakieś przejawy organizacji, które mogły doprowadzić do ruchu oporu Żydów. Judenrat, służba porządkowa i pomocnicza, policja ukraińska brali aktywny udział w likwidacji przeznaczonych na śmierć Żydów. O przygotowywanych nowych akcjach Gestapo powiadamiało Judenrat. Kierownictwo Judenratu, przydzielało zadanie żydowskiej policji, która doprowadzała więźniów z getta na miejsce rozstrzelania. W masowej akcji mordu Żydów we Lwowie w 1943 r., brała udział policja ukraińska i żydowska. Niemcy zażądali od Judenratu 20.000 Żydów na egzekucję. Judenrat dał adresy biedaków Żydów, policja porządkowa przywlokła swoje ofiary na miejsce, gdzie ich zamordowano. W końcu marca 1942 r. rozstrzelano 2254 Żydów. Szef policji niemieckiej nie był z tego zadowolony, bo byli to Żydzi, którzy pracowali w przedsiębiorstwach obsługujących Niemców. W Tarnopolu akcję mordów Żydów powtarzano trzy razy. Policjanciukraińscy uśmiercili kilka tysięcy Żydów, ponad 10000 zostało ich jeszcze w Getcie.
Na początku września 1943 r. Niemcy i ukraińska policja wypędzała Żydów na ulice, a stąd kierowano ich do Bełżca, albo na cmentarz, gdzie ich mordowali. Dzieci i kobiety z małymi dziećmi, Ukraińcy mordowali na miejscu – ostateczna likwidacja tarnopolskiego getta nastąpiła dwa tygodnie później. Setki Żydów zostało wysłanych do Bełżca. Żydzi też zajęli się oczyszczeniem getta – po kilku dniach i oni zostali zlikwidowani. Tarnopol żydowski przestał istnieć za przyczyną Niemców i ukraińskiej policji.
A oto współdziałalność policji ukraińskiej w mordzie Żydów w wielkim mieście Stanisławowie, gdzie 128 tys. Żydów zostało zamordowanych przez okupantów z hitlerowskimi katami na czele: Krugerem, Brandtem, Schottem i Tauscherem. W likwidacji stanisławowskiego getta brała udział oczywiście OUN-owska miejska policja ukraińska na czele z Banachem. 12 października 1942 r. tylko w jednym dniu w getcie zamordowano 12 tys. Żydów. Zagłada getta we Lwowie rozpoczęła się 3 czerwca 1943 r. i trwała miesiąc. W tym ludobójstwie najważniejsze miejsce zajęły oddziały ukraińskiej policji, ściągniętej z całego dystryktu. Niemcy przy olbrzymich siłach przystąpili do tej zbrodni. Ocalałych Żydów ze Lwowa konwojowano do miejscowości Piaski. Ze 160 tys. Żydów lwowskich jak już wspomniałem w lipcu 1944 r., pozostało przy życiu tylko 800 szczęśliwców. Policja ukraińska dokonywała czystki etnicznej Lwowa, a jednocześnie dokonywano ukrainizacji tego miasta, które nigdy nie było ukraińskim. Najdłużej Żydzi przebywali „pod opieką” niemiecko-ukraińską w obozie Janowskim, gdzie gospodarowała policja kolaborancka Melnyka. Obóz Janowski był łagrem dla Żydów we Lwowie na ulicy Janowskiej – tam gromadzono szlachetniejszych członków Judenratu zdrowych, silnych mężczyzn, których wybierano z różnych miast podczas mordów. Osławionym katem tego obozu był Katzman – naczelnik dystryktu „Gestapo”. Obóz Janowski był to obóz śmierci i obóz pracy przymusowej, łagier straceńców. Droga z tego obozu była tylko jedna, w zaświaty. Żydowskie kolumny konwojowane przez czarną ukraińską policję, wlokły się codziennie przez miasto. Ogoleni na zero, w pasiakach, stukając drewniakami o bruk, sunęły cienie ludzkie. Śpiewali hymn straceńców.
Policja ukraińska ochraniała tu w obozie janowskim tak zwaną „brygadę śmierci”, powołaną rozkazem H. Himmlera 6 czerwca 1943 r. Celem jej było zacieranie śladów zbrodni hitlerowskich popełnionych na obywatelach II RP na obszarze Małopolski Wschodniej, a szczególnie we Lwowie. Była to wielka tajemnica, w której uczestniczyły ukraińskie nacjonalistyczne frakcje banderowców i melnykowców.
Brygada śmierci mieszkała w baraku z dziurawym dachem, bez okien. Obóz janowski znajdował się na ulicy Janowskiej, a po drugiej stronie miasta, ulicą Łyczakowską, na rogatkach tych ulic leżą piaskownie tej samej nazwy. Na te piaskownie wywożono ludzi do pracy skąd już nigdy nie wracali. Na tych właśnie piaskowniach było zakopanych powyżej pół miliona ludzi. Na rozkaz Himmlera niszczono ślady morderstw – okrutnego ludobójstwa.
Litwa i Ukraina formalnie znajdowały się pod okupacją niemiecką, a faktycznie uwzględniając warunki jakie tam panowały były one sojusznikami Niemiec. Własnych rządów nie miały, tego Niemcy nie chcieli. Były tam liczne formacje wojskowe, wspomagające Niemców. Żołnierze ich byli ochotnikami i przysięgę składali na wierność Hitlerowi. Walczyli na frontach, pełnili służbę wartowniczą w obozach, brali udział w tłumieniu powstań, obsługiwali obozy zagłady, dopuszczali się masowych zbrodni na Żydach, Polakach, Białorusinach i Rosjanach. Ani Litwini, ani Ukraińcy żadnego ruchu oporu przeciwko Niemcom nigdy nie stworzyli. Ani Litwini ani Ukraińcy Żydom żadnej pomocy nie udzielali. Ich formacje wojskowe policyjne i paramilitarne wymordowały: Litwini: 1.360.000 Żydów; Ukraińcy: 700.000 Żydów. Obie te nacje Litwini i Ukraińcy wymordowali około 1 miliona Polaków. Więcej jak pewnym jest, że eksterminacja Polaków i polskich Żydów była dobrze zaplanowana.
A oto lista prawdziwych winowajców zagłady Żydów: 1. Hitlerowskie Niemcy; 2. Litwini; 3. Szowiniści ukraińscy; 4. Władze Amerykańskiego i Światowego Kongresu Żydów; 5. Funkcjonariusze żydowskiego Gestapo i żydowskiej policji porządkowej z gett; 6. Pozostałe społeczności okupowanej Europy – bez Polaków, bo Polska była jedynym krajem w świecie, gdzie za pomoc Żydowi groziła kara śmierci. Dzięki Polakom uratowało się około 400.000 Żydów. Jaka była cena, którą musieli zapłacić Polacy? Ogromna. Około 200.000 Polaków tę pomoc przepłaciło życiem. Za każdych dwóch uratowanych Żydów ginął jeden Polak.
Na ludobójstwie Żydów banderowcy doskonalili metody, nabierali wprawy i wymyślali coraz to nowe, coraz to inne sposoby mordowania w nieludzki sposób.
Jak twierdzi mgr płk T. Bednarczyk antysemityzm jest funkcją antypolonizmu. A jak Żydzi go organizowali, wskazuje referat Jakuba Bermana: sekretarza Rady Ministrów i członka Biura Politycznego PPR, członka Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej, sekretarza Poalej-Syjonlewicy, wygłoszony w kwietniu 1946 roku na posiedzeniu egzekutywy Komitetu Żydowskiego, (według stenogramu): „Żydzi mają okazję do ujęcia w swoje ręce życia państwowego w Polsce i roztoczenia nad nim swojej kontroli (...). Nie pchać się na stanowiska reprezentacyjne. W ministerstwach i urzędach tworzyć tzw. drugi garnitur. Przyjmować nowe nazwiska. Zatajać swoje żydowskie pochodzenie. Wytwarzać i szerzyć wśród społeczeństwa polskiego opinie i utwierdzać go w przekonaniu, że rządzą wysunięci na czoło Polacy, a Żydzi nie mają w państwie żadnej roli. Celem urobienia opinii i światopoglądu narodu polskiego w pożądanym dla nas kierunku, w rękach naszych muszą się znaleźć w pierwszym rzędzie: propaganda z jej największymi działami: prasą, filmem i radiem! W wojsku obsadzić stanowiska polityczne, społeczne, gospodarcze, wywiad! Mocno utwierdzić się w gospodarce narodowej, w ministerstwach na plan pierwszy obsadzić ich Żydami. Wysuwać należy: Ministerstwo Spraw Zagranicznych, skarbu, przemysłu, handlu zagranicznego, sprawiedliwości. Z instytucji centralnych centrale przemysłowe banki państwowe, centrale handlowe, spółdzielczość. W ramach inicjatywy prywatnej w okresie przejściowym, utrzymać silną pozycję w dziedzinie handlu. W partii zastosować podobną metodę – siedzieć za plecami Polaków, lecz wszystkim kierować. Osiedlenie się Żydów powinno być przeprowadzone z pewnym planem i korzyścią dla społeczeństwa żydowskiego. Moim zdaniem należy osiadać w większych skupiskach, jak: Warszawa, Kraków, w centrum życia gospodarczego i handlowego: Katowice, Wrocław, Szczecin, Gdańsk, Gdynia, Łódź i Bielsko. Należy również tworzyć typowe ośrodki żydowskie przemysłowe i rolnicze, głównie na Ziemiach Odzyskanych, nie poprzestając na Wałbrzychu i Rychbachu (Dzierżoniów). W tych ośrodkach możemy przygotowywać przyszłe kadry nasze w zawodach, z którymi byliśmy słabo obeznani. Uznać antysemityzm za zdradę główną i tępić go na każdym kroku. Jeśli stwierdzi się, że jakiś Polak jest antysemitą, natychmiast go zlikwidować przy pomocy władz bezpieczeństwa lub bojówek PPR jako faszystę, nie wyjaśniając organom wykonawczym sedna sprawy. Żydzi muszą pracować dla swego zwycięstwa. Pracując jednocześnie nad zwycięstwem i ugruntowaniem komunizmu w świecie. Bo tylko wtedy i przy takim ustroju naród żydowski osiągnie najwyższą pomyślność i zabezpieczy sobie najsilniejszą pozycję. Są małe widoki by doszło do wojny. Jeżeli Ameryka zacznie się szybko socjalizować, to tą drogą mniejszych lub większych wstrząsów wewnętrznych i tam musi zapanować komunizm. Wtedy reakcja żydowska, która dziś trzyma z reakcją międzynarodową, zdradzi ją i uzna, że rację mieli Żydzi stojący po drugiej stronie barykady. Podobny przypadek współdziałania Żydów całego świata uznających dwie różne koncepcje ustrojowe: komunizm i kapitalizm – zaistniał w ostatniej wojnie. Dwa największe mocarstwa światowe kontrolowane przez Żydów i będące pod ich wielkim wpływem podały sobie ręce. Trud Żydów pracujących wokół Roosevelta doprowadził do tego, że USA wspólnie z ZSRR wystąpiły do walki przeciw Europie Środkowej, gdzie była kolebka nowej idei opartej na nienawiści do Żydów. Zrobili to Żydzi gdyż wiedzieli, że w przypadku zwycięstwa Osi, a głównie Niemiec, które doskonale przejrzały plany polityki żydowskiej, niebezpieczeństwo rasizmu stanie się w USA faktem dokonanym i Żydzi znikną z powierzchni świata. Dlatego też Żydzi sowieccy dla tego celu poświęcili krew narodu rosyjskiego, a Żydzi amerykańscy zaangażowali swój kapitał. Należy się liczyć z dalszym napływem Żydów do Polski, ponieważ na terenie Rosji jest jeszcze dużo Żydów. Przed wkroczeniem Niemców w poszczególnych miastach ZSRR było kilka skupisk Żydów polskich: Charków 36.200, Kijów 17.800, Moskwa 53.000, Leningrad 61.000. W zachodnich republikach: 184.730. Żydzi skupieni w tych ośrodkach to przeważnie inteligencja żydowska i dawne kupiectwo żydowskie. Element ten jest obecnie szkolony w ZSRR. Są to kadry budowniczych nowej Polski demokratycznej. Zgodnie z założeniem polityki sowieckiej wobec Polski tzn. projektem Politbiura, fachowcy ci obsadzać będą najważniejsze dziedziny życia w Polsce, a ogół Żydów będzie rozlokowany w głównych centrach kraju. Stara polityka żydowska zawiodła. Obecnie przyjęliśmy nową, zespalając cele narodu żydowskiego z polityką ZSRR. Podstawową zasadą tej polityki jest stworzenie aparatu rządzącego, złożonego z przedstawicieli ludności żydowskiej w Polsce. Każdy Żyd musi mieć świadomość, że ZSRR jest wielkim przyjacielem i protektorem narodu żydowskiego, że jakkolwiek liczba Żydów w stosunku do stanu przedwojennego uległa olbrzymiemu spadkowi, to jednak dzisiejsi Żydzi wykazują większą solidarność. Każdy Żyd musi mieć wpojone to przekonanie, że obok niego działają wszyscy inni, owiani tym samym duchem prowadzących do wspólnego celu. Kwestia żydowska jakiś czas będzie jeszcze zajmowała umysły Polaków, lecz ulegnie to zmianie na naszą korzyść, gdy zdołamy wychować choć dwa pokolenia polskie. Według danych Wojewódzkiego Komitetu Żydowskiego na terenie Śląska Górnego i Dolnego jest obecnie ponad 40.000 Żydów. Około 15.000 Żydów ma być zatrudnionych w osadnictwie – powiat Rychbach i Nysa są przydzielone do tych celów. Akcja osadnicza finansowana jest z żydowskich funduszów zagranicznych i państwowych. Żydzi celowo tworzą nową choć chwilowo nieznaczną koncentrację elementu żydowskiego, kładąc podwalinę pod zawód rolnika i robotników przemysłowych. Jest to budowanie przyszłego podłoża szerszych celów politycznych”.
Co nam pozostało dziś? Uczmy się na prawach wzajemności od państwa Izraela – gdzie żaden goj nie ma jakiejkolwiek pracy w administracji państwowej, co chroni ich od manipulacji, dywersji i szpiegostwa. Inaczej jest w dzisiejszej Polsce, gdzie syn Bermana o nazwisku Marek Borowski jest wicemarszałkiem Sejmu. Na zakończenie należy stwierdzić, że dzięki głupocie Polaków zwanej „tolerancją” znalazło się w wieku XV-XVIII na ziemiach polskich 75% całej diaspory żydowskiej. W ten sposób głupi Polacy uratowali w Europie substancję biologiczną narodu żydowskiego. Za co dzisiaj jesteśmy opluwani, a Żydzi usiłują nami teraz pomiatać i rządzić, ukazując triumfalizm żydowski, szerząc antypolonizm, są to prorocze słowa mgr płk T. Bednarczyka.
*         *         *

Profesor Jerzy Robert Nowak, jeden z czołowych specjalistów od spraw żydowskich w Polsce, wszystkie swe publikacje w tym temacie opiera  na... źródłach żydowskich. W ten sposób opisywał m.in. współpracę polskich Żydów z Niemcami w dziele realizacji planu „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej”: „Nader bezwzględny jest osąd Judenratu i żydowskiej policji, zawarty w dzienniku byłego dyrektora szkoły hebrajskiej w Warszawie Chaima A. Kaplana. W swym dzienniku Kaplan nazwał wprost Judenraty „hańbą społeczności warszawskiej”. Wielokrotnie piętnował zbrodniczą działalność żydowskiej policji, pisząc m.in.: „Żydowska policja, której okrucieństwo jest nie mniejsze od nazistów, dostarczała do punktu przenosin na ulicy Stawki więcej osób niż było w normie, do której zobowiązała się Rada Żydowska (...). Naziści są zadowoleni, że eksterminacja Żydów jest realizowana z całą niezbędną efektywnością. Czyn ten jest dokonywany przez żydowskich siepaczy (Jewish slaughterers) (...). To żydowska policja jest najokrutniejszą wobec skazanych (...). Naziści są usatysfakcjonowani robotą żydowskiej policji, tej plagi żydowskiego organizmu (...). Wczoraj, trzeciego sierpnia, oni wyrżnęli ulice Zamenhofa i Pawią (...). SS-owscy mordercy stali na straży, podczas gdy żydowska policja pracowała na dziedzińcach. To była rzeź w odpowiednim stylu – oni nie mieli litości nawet dla dzieci i niemowląt. Wszystkich z nich, bez wyjątku, zabrano do wrót śmierci” (Por. „Scroll of Agony. The Warsaw Diary of Chaim A. Kaplan”, New York1973). Na s. 231 swej książki Kapłan cytuje jakże gorzki ówczesny dowcip żydowski. Miał on formę krótkiej modlitwy: „Pozwól nam wpaść w ręce agentów gojów, tylko nie pozwól nam wpaść w ręce żydowskiego agenta”.
Nader podobne w wymowie były zapiski Aleksandra Bibersteina, dyrektora żydowskiego szpitala zakaźnego w krakowskim getcie. W swoich wspomnieniach o żydowskiej służbie OD (Ordnungsdienst) Biberstein pisał: „Przez cały czas okupacji Ordnungsdienst był narzędziem w ręku gestapo, na jego polecenie odemani [tj. członkowie Ordnungsdienst] wykonywali bez zastrzeżeń najpodlejsze czynności, prześcigając często bezwzględnością Niemców” (A. Biberstein: „Zagłada Żydów w Krakowie”, Kraków 1985, s. 165).
Warto przypomnieć również zapiski Henryka Makowera na temat działań Ordnungsdienst – żydowskiej Służby Porządkowej (SP): „Opowiadano mi o różnych scenach w trakcie blokad domów. Niektórzy z oficerów żydowskiej Służby Porządkowej zachowywali się skandalicznie, nie uznając nawet dobrych zaświadczeń. W rezultacie na Umschlag szli ludzie, którzy byli zupełnie pewni, że zaświadczenie ich chroni, i nie wiedząc, co ich czeka, sami się oddawali w ręce swych współrodaków. W innych wypadkach zwalniano ludzi za łapówki, łapownictwo się szerzyło (...). Blokady wyzwoliły całą masę łajdactwa i draństwa. Opornych bito pałkami, nie gorzej od Niemców. Do tego dołączyło się rabowanie opuszczonych mieszkań pod jakimś pretekstem, np. żeby nie zostawiać rzeczy Niemcom. Wielu „porządnych” wyższych funkcjonariuszy SP dorobiło się na różnych tego rodzaju praktykach dużych majątków. Było to zjawisko tak masowe, że nawet tzw. przyzwoici ludzie się chwalili – „ja się na tej akcji dorobiłem” – lub – „mój mąż nie nadaje się do dzisiejszych czasów, nic nie zarobił na akcji”.” (Por. H. Makower: „Pamiętnik z getta warszawskiego październik 1940 – styczeń 1943”, Wrocław 1987, s. 62). Szkoda, że Gross pominął to jakże ważne świadectwo profesora mikrobiologii Makowera w swoich, zajmujących tak wiele stron, dywagacjach o rabowaniu Żydów przez Polaków, „zbrodniczej moralności” polskich grabieżców itp. Warto dodać, że sporą część uratowanych Żydów stanowili akurat żydowscy policjanci, a więc możliwie najgorszy, najpodlejszy element pośród ówczesnych Żydów; ci właśnie ludzie, którzy dorabiali się na rabowaniu swych rodaków w ich momentach najwyższego zagrożenia. Pisał o tym słynny matematyk żydowskiego pochodzenia Stefan Chaskielewicz we wstrząsających pamiętnikach pt. „Ukrywałem się w Warszawie. Styczeń 1943 – styczeń 1945”(Kraków 1988): „Wśród Żydów, którym pomogło przeżyć posiadanie znaczniejszych funduszy, byli i dawni funkcjonariusze policjiżydowskiej, a nawet sławnej ekspozytury gestapo w getcie. Ci ludzie bowiemobłowili się podczas akcji wysiedleńczej. Trudno tu podać jakiekolwiekścisłe dane liczbowe. Mogę jedyniepowtórzyć stwierdzenie dwóch byłychpolicjantów, którzy po wojnie, w mojejobecności, mówili, że uratowało się conajmniej 200 ich kolegów”.
Głupawym rasistowskim wyczynom Grossa, który za wszelką cenę chce wybielić „anielskich” Żydów i dokopać „diabelskim” Polakom, warto przeciwstawić mądre słowa słynnego izraelskiego intelektualisty profesora Israela Shahaka, publikowane na łamach „The New York Review of the Book” 29 stycznia 1987 roku. Przeciwstawiając się tendencjom do skrajnego idealizowania wojennych postaw Żydów kosztem Polaków, Shahak pisał: „Oczywiście, że byli polscy policjanci, którzy przeprowadzali łapanki Żydów, i oczywiście byli Polacy, którzy szantażowali Żydów (...). Byli jednak także (...) żydowscy szantażyści, wielu znanych nawet z imion, mieszkających poza gettem, którzy nie byli ani lepsi, ani gorsi niż polscy. Byli także żydowscy policjanci w getcie. Do obowiązków każdego z nich w pierwszych tygodniach eksterminacji latem 1942 roku należało dostarczenie odpowiedniej ilości Żydów przeznaczonych na śmierć. Dzisiaj, po latach, uważam, że polscy i żydowscy wspólnicy zbrodniarzy są sobie równi w ogromie zła i najwyższa odraza, z jaką się ich wspomina, nie zależy od narodowości. Moja jednak pamięć, pamięć wszystkich ocalonych Żydów, kiedy uczciwie rozmawiają 'w swoim gronie', nie pozwala zapominać, że w owym czasie my, Żydzi, nienawidziliśmy żydowskich policjantów i żydowskich szpiegów bardziej niż kogokolwiek innego”.
Cytowane tu relacje jedenastu autorów żydowskich stanowią faktycznie tylko czubek góry lodowej. Można by cytować jeszcze wielokrotnie dłużej zapiski pokazujące stopień skrajnego zezwierzęcenia wielu członków Judenratów i policjantów żydowskich kolaborujących z nazistami, których niegodną „działalność” tak skrupulatnie przemilczał Gross. A może jednym z najlepszych sposobów polemiki z antypolskimi kalumniami Grossa byłoby przygotowanie w Polsce parusetstronicowego wyboru relacji autorów żydowskich (Ringelbluma, Goldsteina, Kaplana i in.) o zbrodniczych działaniach Judenratów i policji żydowskiej w różnych regionach okupowanej Polski. Wybór taki można by było wydać w różnych językach, co pomogłoby w sprowokowaniu prawdziwie zapładniającej debaty na temat tego, jak ludzie różnych nacji zachowywali się w czasach niezwykle trudnych wyborów narzucanych przez totalitarnych zbrodniarzy.
W wyborze można by również umieścić uczciwe żydowskie relacje na temat historii działań Żydów-agentów gestapo. Historyk Marek J. Chodakiewicz wspomina w swej książce, że w 1944 r. działała w Warszawie czterdziestoosobowa brygada gestapo składająca się z ŻydówpodkierownictwemLeona Skosowskiego („Lolek”) i innych (M. J. Chodakiewicz: „Żydzi i Polacy 1918-1955”, Warszawa 2000). W innym miejscu Chodakiewicz pisze, że w Krakowie działał główny żydowski agent gestapo Diamant, „któremu podlegało około 60 konfidentów”. Według Chodakiewicza: „Świadkowie żydowscy opisują działalność żydowskich agentów, konfidentów, denuncjatorów w Działoszycach, Zduńskiej Woli, Brańsku, Sosnowcu, Lidzie, Wilnie, Krakowie, Lwowie, Warszawie i w innych miejscowościach. Emanuel Ringelblum oszacował, że w samym getcie warszawskim pracowało około 400 konfidentów gestapo. Ich ofiarą padali głównie inni Żydzi. W rezultacie Żydzi bali się Żydów.Napoczątkuchodziłoo zdradzanie Niemcom miejsc ukrycia pieniędzy, kosztowności itowarów. Potemzaczynałsięszantaż ukrywających się po stronie aryjskiej rodaków.Pozupełnymogołoceniu rodaków z gotówki zwykle następowała ich denuncjacja na policję. Żydowscy agenci infiltrowali też żydowskie grupy leśne i oddziały partyzanckie”.
Ze stwierdzenia tych gorszących faktów w sposób naturalny wyłania się pytanie: Skoro tak liczni Żydzi byli współorganizatorami i współwykonawcami tego, co sami    nazywają „holocaustem” („całkowitym zniszczeniem”), to jak się ważą zarzucać reprezentantom innych (prócz Niemców) narodów współwinę za tę zbrodnię? Musieliby raczej uderzyć się we własną pierś - taka właśnie była myśl przewodnia tekstów profesora R. J. Nowaka.
*         *         *

Istotne, że także poszczególni wybitni intelektualiści żydowskiego pochodzenia (np. Chomsky, Shahak czy Finkelstein) bywają bardzo krytycznie nastawieni w stosunku do polityki realizowanej przez wiodące koła burżuazji syjonistycznej. I tak np. Henry Makov  2006 roku pisał w internecie:
Lord Acton powiedział: „Prawda wychodzi na jaw kiedy wpływowi ludzie nie są zainteresowani w utrzymywaniu jej w tajemnicy”. Po ataku na WTC 11 września 2001 r. coraz popularniejsze staje się „konspiracyjne” postrzeganie historii.
W 1891 roku Cecil Rhodes założył tajne stowarzyszenie zwane „Okrągłym Stołem”, którego celem była hegemonia udziałowców Bank of England oraz ich sprzymierzeńców. Tacy pretensjonalni arystokraci jak Rotshildowie uznali, że muszą kontrolować świat, by zapewnić monopol tworzenia pieniądza oraz kontrolę zasobów światowych. Obecnie tacy sami ludzie – kontrolują Bank Rezerw Federalnych USA oraz inne centralne banki.
Wspólne dla nich było również przywiązanie do masonerii, której ukrytym celem jest przede wszystkim zniszczenie chrześcijaństwa, zaprzedanie się złu oraz odbudowanie świątyni w Jerozolimie. Większość ludzi to dla nich bezużyteczni konsumenci. Dlatego więc zainicjowali eugenikę, aby zmniejszyć populację ludzką oraz wyeliminować ludzi fizycznie oraz psychicznie upośledzonych. Uważam, że idea ewentualnego pozbycia się Żydów nie-syjonistów narodziła się w tym angielskim ruchu.
Pierwszy Kongres Syjonistyczny miał miejsce w Bazylei w 1897 roku. W roku 1904 założyciel ruchu syjonistycznego Theodore Herzl zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach w wieku 44 lat. Ruch ten został przejęty przez „Okrągły Stół”. Celem tego ruchu byto wykorzystanie syjonizmu, podobnie jak komunizmu, w planach światowej hegemonii. W tym samym tygodniu 1917 roku miały miejsce: wybuch rewolucji październikowej oraz ogłoszenie Deklaracji Balfoura, która obiecywała oddanie Palestyny Żydom.
Grupa Okrągłego Stołu planowała trzy wojny światowe, które miały zdegradować, zdemoralizować i zniszczyć ludzkość, doprowadzając ją do stanu bezsilności.
To co obecnie obserwujemy, to początek trzeciej wojny światowej, konfliktu pomiędzy syjonistami a muzułmanami.
Celem syjonizmu jest skolonizowanie Bliskiego Wschodu, obalenie Islamu oraz objęcie kontroli nad polami naftowymi. Dla osiągnięcia tego celu Izrael otrzymuje czeki in blanco.
Izrael ma niewiele wspólnego z Żydami. Syjonizm, komunizm, feminizm są wytworami tej samej satanistycznej kabały. Te wszystkie schizmy mają wspólny cel: neofeudalną globalną dyktaturę.
Dyrektor FBI J. Edgar Hoover mówił o tym w następujący sposób: „Człowiek jest w stanie szoku, kiedy uświadomi sobie z jak potwornym, trudnym do uwierzenia, spiskiem ma do czynienia”.
Jak nieświadomi nadzorcy, obywatele Izraela, zachowują się w sposób, jakby popełniali „przymusowe samobójstwo”.
Amerykanie również pasują do tej roli. Przykładem był 11 września 2001.
Kabała wspiera również takich – sztucznie wytworzonych – terrorystów jak Osama bin Laden, który wykonał więcej niż 260 rozmów telefonicznych do Anglii w latach 1996-1998. Acelem jest sprowokowanie „wojny cywilizacji” jako pretekstu do zniszczenia zarówno krajów muzułmańskich jak i zachodnich, aby stworzyć globalne państwo policyjne.
To co nazywam „przymusowym samobójstwem” jest w rzeczywistości satanistycznym „zerwaniem”. Ciągłe odwoływanie się syjonistów i innych liderów do „krwawej ofiary” nawiązuje do praktyki poświęcania ludzi. Kiedy zgładza się ludzi, wyzwala się energia.
Niedawno zastępca sekretarza stanu USA Richard Armitage powiedział, że Hezbollah musi spłacić Stanom Zjednoczonym „krwawy dług”.
Rządzący nami planują wojny jako ofiarę dla Lucyfera. Rzeź i pandemonium podniecają ich dopóki mogą poświęcać innych.
Przez tysiąclecia Żydzi zawdzięczali swoje ocalenie przywiązaniu do Tory. W zeszłym stuleciu porzucili ten duchowy, ruchomy dom, zastępując go materialnym, czyli Izraelem. Niestety, dali się oszukać. Żydzi stają się nieświadomymi nadzorcami w globalnej plantacji. Nieświadomymi instrumentami są również Żydzi amerykańscy, odgrywający tak dużą rolę w mediach, szkolnictwie, rządzie i finansach. To na nich spada oskarżenie za czyny dokonywane przez rzeczywistych przestępców jakimi są udziałowcy głównych światowych banków centralnych.
Ludzkość została zdradzona przez swoich przywódców. O przywódcach żydowskich następująco napisał izraelski dziennikarz Barry Chamish: „Najbogatsi sami się wybierają na najwyższe stanowiska. Tak więc, najbardziej chciwi i pozbawieni skrupułów prowadzą całą grę. Sprzedają swoje dusze i swoich ludzi za władzę i uznanie”.
Istnieje kilkaset tysięcy ortodoksyjnych Żydów, jak rabbi Shonfeld, którzy zawsze rozumieli co to jest syjonizm. Zawsze odrzucali istnienie państwa Izrael i pozostawali wierni Torze.
Tak więc, w konkluzji musimy stwierdzić, że światem rządzi satanistyczny kult. Ci ludzie nienawidzą Boga, ludzkości i chcą ją zniszczyć. Wierzą że koniec uzasadnia stosowanie okrutnych środków.
Jesteśmy jak dzieci Maatrixa, oszukane, przestraszone, niedojrzałe i przeznaczone na ofiarę. Bez wizji danej nam przez Boga jesteśmy jak owce prowadzone na rzeź.” (www.savethemales.com)
Jak widzimy, sprawa jest nader skomplikowana i tego złożonego zjawiska nie da się raz na zawsze jakoś zaszufladkować czy arbitralnie rozstrzygnąć, stosując odgórny terror propagandowy.  
                                                  ***
Powinno  się  odróżniać  autentyczny  i  bardzo  zjadliwy  częstokroć  antysemityzm  poszczególnych  Żydów  od  intelektualistycznego  krytycyzmu  i  moralnej  niezależności  w  stosunku  do   tradycji  niektórych  wybitnych  żydowskich  myślicieli  i  twórców  o  usposobieniu  humanistycznym  i  uniwersalistycznym.  Tak  znakomity  poeta,  dramaturg  i  publicysta  Antoni  Słonimski  w  zbiorze  esejów  pt.  „Moje  walki  nad  bzdurą”   (Wydawnictwo  „Rój”,  Warszawa  1932)  notował:  „Co  pewien  czas  zwracają  się  do  mnie  żydowscy  dziennikarze  z  prośbą  o  wywiad.  Po  premierze  „Murzyna  Warszawskiego”  zgłosił  się  pewien  bardzo  energiczny  młodzieniec  i  spytał  mnie  w  sposób  uniemożliwiający  wykręty,  czemu  w  mojej  komedii  przedstawiłem  tylko  ujemne  typy  żydostwa  i  pominąłem  szlachetny  typ  ideowego  syjonisty.  Młody  człowiek  patrzał  na  mnie  z  surową  i  nieprzejednaną  przenikliwością.  Starałem  się  wytłumaczyć,  że  nie  pisałem  satyry  na  syjonizm,  że  to  nic  straconego,  że  może  jeszcze  o  tym  napiszę,  że  nie  mogłem  pomieścić  w  jednym  utworze  scenicznym  satyry  na  wszystkie  rodzaje  załgania. 
Młody  dziennikarz  żydowski  wyszedł  ode  mnie  utwierdzony  i  przekonany  na  zawsze  o  moim  antysemityzmie.  Niedawno,   gdy  napisałem  parę  ostrych  słów  o  religijnych  wygłupiaczach  z  (żydowskiego)    „Naszego  Przeglądu”,  zjawił  się  inny  młodzieniec,  tym  razem  bardzo  delikatny  i  dystyngowany  gentelman,  w  niezmiernie  wyszukanych  wyrazach  dał  mi  poznać  swe  niepomierne  zdziwienie  i  subtelny  żal.  „Bardzo  słusznie,  że  pan  opisał  tych  religijnych  geszefciarzy  z  „Naszego  Przeglądu”,  ale  nie  mogę  ukryć  niezadowolenia,  że  pan  nie  dał  wyrazu  swemu  entuzjazmowi  dla  wybitnej  prasy  socjalistycznej,  w  której  mam  honor  pracować”.  Oto  były  mniej  więcej  jego  słowa.  Gdy  napisałem  kiedyś  bardzo  pochlebnie  o  „Dybuku”,  zjawił  się  czarny  i  kędzierzawy  młodzieniec  z  oczami  i  ustami  pełnymi  zdziwienia,  czemu  nie  pochwaliłem  sztuki  Pereca,  na  której  mnie  widziano.  Wczoraj  był  u  mnie  bardzo  sympatyczny  młody  dziennikarz  i  wyraził  żal,  że  nie  piszę  w  „Wiadomościach  Literackich”  o  literaturze  żydowskiej.  Trudny  to  bardzo  naród  do  zaspokojenia.  Może  to  lepiej,  że  nie  piszę  o  literaturze  żydowskiej,  a  może  gorzej.  Nie  wiem.  Wiem  tylko  jedno,  że  nie  znam  literatury  żydowskiej.  Boleję  nad  tym,  ale  nie  bardzo.  Muszę  uprzedzić,  aby  nie  było  dalszych   nieporozumień,  że  nie  zamierzam  uczyć  się  języka   żydowskiego  ani  arabskiego…  Raczej  już  wybrałbym  język  hiszpański,  i  to  bynajmniej  nie  dlatego,  że  Hiszpanie  wprowadzili  inkwizycję,  ale  ze  względu  na  piękno  tego  języka  i  literaturę   hiszpańską.  Muszę  również  uprzedzić,  że  nie  jestem  wszystkimi  instancjami  sądowymi  w  jednej  osobie,  i  że  pisząc  od  czasu  do  czasu  również  i  o  Żydach,  nie  feruję  wyroków  sądowych.  Nie  jestem  ekspertem  od  spraw  żydowskich  i  wiem  o  literaturze  żydowskiej  akurat  tyle,  co  każdy  literat  europejski,  co  znaczy  bardzo  niewiele.  Równie  mało  wiem  o  literaturze  bułgarskiej  i  tureckiej,  i  nie  wątpię,  że     tam  bardzo  zdolni  pisarze,  których   świat,  może  słusznie,  a  może  niesłusznie,  nie  docenia.  Nie  poczuwam  się  do  obowiązku,  aby  z  racji  swego  pochodzenia  uczyć  się  niepotrzebnego  mi  języka  i   czytać  w  oryginale  żydowskie  utwory  pana  Apenszlaka  czy  nawet  Asza. 
  Pretensje  narodowców  żydowskich  bardzo    źle  skierowane.  Powinni  się  raczej  zwrócić  tam,  gdzie  znajdą  życzliwy  posłuch.  (…)
Co  do   mnie,  to  proszę  szanownych  Żydów  nie  liczyć  na  mnie.  W  stosunku  do  jednostek  nie  mam  uprzedzeń  rasowych.  Jeśli  chodzi  o  tłum,  przyznaję,  że  wolę  Anglików.  Na  widok  chałata  nie  popadam  w  tkliwość  i  sentymentalizm.  Proszę  się  nie  spodziewać,  że  będę  mówił  ciepłym  głosem,  że  Einstein  jest  przecież  Żydem,  a  Curie – Skłodowska  tylko  Polką.  Proszę  się  nie  spodziewać,  że  będę  z  łagodnym  grymasem  mówił  o  Apenszlaku,  a  z  pianą  na  ustach  o  Grzymale  ,  że  będę  pałał  większą  żądzą  poznania  Opatoszu  niż  „Ulissesa”  Joyce’a,  którego  również  nie  znam.  Głos  mój  nie  zadrży,  gdy  będę  mówił  o  prześladowaniach  Żydów.  Nie  nadymam  policzków  mówiąc  o  tym,  że  „Kapitał”  i  „Stary  Testament”  napisali  Żydzi,  bo  nie  modlę  się  z  tych  książek.  I  proszę  mówiąc  ze  mną  nie  mrużyć  porozumiewawczo  oczu,  bo  nie  ma  między  nami  żadnego  porozumienia.
I  jeszcze  raz  dla  świętego  spokoju.  Nie  mam  uprzedzeń  ani  narodowościowych,  ani  klasowych.  Równie  nie  znoszę  kołtunów  i  durniów  wśród  Żydów  jak  i  wśród  Polaków  czy  Francuzów,  zarówno  wśród  fabrykantów  jak  i  wśród  proletariuszów.    poza tym  ludzie  głupi,  którym  współczuję,  i    głupi,  którzy  mnie  drażnią”.  Słowa  wolnego  ducha,  geniusza!
Jako  wybitny  umysł  uniwersalistyczny  i  humanistyczny,  „samotny  w  tłumie”  durniów  najrozmaitszej  maści  -  był  Antoni  Słonimski  przez  całe  życie  (podobnie  jak   jego  znakomici  rodacy  Jan  Brzechwa  czy  Leopold  Staff)  nienawistnie  zwalczany  zarówno  przez  szowinistów  i  półgłówków  żydowskich  jak  i  polskich.  Lecz  jakiż  to  piękny  los  -  być  samotnym  pośród  stada  nikczemników!    Nie  ma  rzeczy  smutniejszej  od  głupoty”,  powiadał  Słonimski.    I  dlatego  świat  jest  taki  smutny,  jeśli  nie  powiedzieć  -  posępny.
                                                              ***  






dr Jan Ciechanowicz - Antysemityzm cz 4

$
0
0

                              Rozdział VI.

                     Antysemityzm w Rosji



Od najdawniejszych czasów Żydzi cieszyli się w Rosji jak najgorszą opinią domniemanych  „trucicieli”, „gorszycieli” i „złodziei”. Jakiś instynkt rasowy nakazywał Rosjanom traktować Izraelitów podejrzliwie, ostrożnie, a gdy uważali za konieczne, także –  ostro. Wielu wybitnych pisarzy i twórców rosyjskich wypowiadało się o „narodzie wybranym” krytycznie, że wspomnimy tu tak znaczące imiona, jak Turgieniew, Ostrowski, Miereżkowski, Sałtykow, Bunin, Nabokow, Rozanow, Czajkowski, Strawiński, Dostojewski, Szafarewicz, Sołżenicyn.  Współczesna  publicystyka  narodowo-rosyjska  najczęściej  szereguje  swych  żydowskich  współobywateli  do  gatunku  „Atropos pulsatorius”  (wesz  odzieżowa,  gnieżdżąca  się  w  składkach  brudnej  bielizny)  oraz  Troctes  divinatorius”   (wesz  wędrowna,  zamieszkała  w  kurzu). Nie  należą  do  rzadkości  małostkowe  docinki  w  rodzaju  uwag,    kozy  to  „żydowskie  krowy”,  a  szachy  to  „żydowski  boks”…   
Cesarz  Rosji  Piotr  I  Wielki  powiadał:  „Wolę  widzieć  w  mym  kraju  mahometan   i  pogan  niż  Żydów,  którzy    oszustami  i  przestępcami”.  Jego  córka,  cesarzowa  Elżbieta,  w  XVIII  wieku  pisała:  „Żydzi  mieszkają  w  różnych  częściach  Rosji.  Od  tych  nienawistników  Chrystusa  nie  możemy  oczekiwać  niczego  dobrego.  W  związku  z  tym  nakazuję:  wszyscy  Żydzi,  mężczyźni  i  kobiety,  niezależnie  od  ich  stanu  i  majątku,  z  całym  ich  dobytkiem  muszą  natychmiast  wynieść  się  za  rubieże  naszego  państwa.  Od  tych  wrogów  Chrystusa  nie  chcę  mieć  żadnej  korzyści”.  Wielu  Żydów  wypędzono  wówczas  do  Rzeczypospolitej,  ale  niebawem  cesarzowa  zmarła  w  tajemniczych  okolicznościach,  a  jej  ukaz  po  cichu  cofnięto.  I  wreszcie  zachowała  się  wypowiedź  cesarza  Mikołaja  I,  która  brzmi  jak  następuje:  „Główną  przyczyną  nędzy  rolników    Żydzi.  Przez  swą  umiejętność  wyzyskują  niemiłosiernie  bezbronną  ludność.  Żydzi    tu  wszystkim:  handlarzami,  dostawcami,  rzemieślnikami  itd.    chytrzy  w  okłamywaniu  ludzi…  To  zwykłe  pijawki,  które  wysysają  wszystko  i  doprowadzają  do  nędzy  całe  prowincje  kraju”. 
W  podobny  sposób  ważyło  się  wypowiadać  się  też  wielu  rosyjskich  intelektualistów.  Teodor Dostojewski straszył w końcu XIX wieku: „Na trupach i gruzach wojny i rewolucji światowej pozostaną tylko Żydzi i ich złote miliardy”. Wszyscy Żydzi w jego   dziełach  literackich  budzą   odrazę i zgrozę. A już w wieku XX znany pisarz i historyk Aleksander Zinowiew napisze, iż judaizm to „synagoga Szatana”, że ponad połowę od ogólnej liczby  popów prawosławnych w Rosji i księży katolickich stanowią Żydzi, czyli fałszywi wyznawcy Chrystusa, działający na szkodę własnej „firmy”…
Byłoby jednak krzywdzącym uproszczeniem, gdybyśmy do tych faktów nie dodali spostrzeżenia, że nie brakło w literaturze i  filozofii  rdzennie rosyjskiej także słów sympatii i szacunku pod adresem „narodu wybranego”.  Wybitny  prawosławny  filozof  Sergiusz  Bułhakow  w  połowie  XX  wieku  twierdził,  że  na  świecie     dwa  najważniejsze  narody:  Rosja  i  Izrael,  stanowiące  zwornik  dziejów  całej  ludzkości   („sriedotoczije  wsiego  sowierszajuszcziegosia  w  mirie”),  których  powołaniem  też  jest  objęcie  globalnego  przewodnictwa.  „Strasznyje  i  rokowyje  sud’by  oboich  narodow,  każdaja  po  swojemu,  znamienujet  ich  iskluczitielnoje  znaczenije    w  żyźni  wsiego  czełowieczestwa,  i  imienno  tiepier, bolsze  czem  kogda – libo,  stanowiatsia  oni  w  centre  mirowoj  istorii”.
Nad  wyraz  szlachetny,  humanistyczny,   życzliwy  stosunek  do  Żydów  i  ich  zadziwiających  dziejów   manifestował  genialny  filozof  Władimir  Sołowiow,  który  nie  tylko  opublikował  szereg  znakomitych  tekstów  w  tym  temacie,  ale  też  podnosił  głos  protestu,  gdy  „czarna  sotnia”  organizowała  pogromy  pod  hasłem  „Biej  Żydow,  spasaj  Rasieju!”…  Sotnia ta zresztą, czyli „Sojuz Russkogo Naroda”, okrzykiwała W. Sołowiowa za „żydowskiego pachołka” i za „Żyda”…
 Maksym Gorki   (Pieszkow)  pisał   (bez  ironii  i  bez  przekąsu!), że Żydzi są „inteligencją rosyjską”, przez co podkreślał fakt owocnej symbiozy intelektualistów żydowskich z kulturą Rosji.  Ten  pisarz  zresztą  adoptował  rodzonego  brata  Jakowa  Swierdłowa  (Nachamkesa,  znanego  czerwonego  kata,  na  którego  rozkaz  wymordowano  rodzinę  cesarską),  który  to  brat  był  ponoć  jego  „partnerem”  w  seksie,  a  następnie  wyjechał  z  ZSRR  do  Francji,  gdzie  zrobił  zawrotną  karierę  w  wojsku  i  dyplomacji, zostając admirałem marynarki francuskiej.
Historia stosunków rosyjsko-żydowskich nie była jednak prosta ani sielankowa, choć przecież organiczną część wielkiej kultury rosyjskiej stanowi dorobek znakomitych artystów i uczonych żydowskiego pochodzenia, jak Isaak Lewitan, nobliści Borys Pasternak, Iosif Brodskij, Lew Łandau, Ilja Sielwinskij, Isaak Dunajewskij, Matwiej Błanter, Jurij Łotman, Eduard Bagrickij, Jewgienij Jewtuszenko, Michaił Isakowskij, Arkadij Rajkin, Faina Raniewskaja (Feldman), Dmitrij Kabalewskij, Michaił Czajkowskij   (nie  idzie  o  żydokatolickiego  księdza,  profesora     KUL-u,  słynnego  agenta  KGB!), Iosif Kobzon, Ałła Pugaczowa, Konstantin Simonow, bracia Strugackije, Ilja Ehrenburg, Leonid Utiesow (Wajsbejn, Weissbein), Wasilij Grosman, Wasilij  Aksionow  (Ginzburg),  Giennadij  Fisz, Natan Rybak, Izaak Babel i in.   Ten ostatni pisarz zresztą organicznie nienawidził Rosjan, drażnił go kolor ich włosów, modulacja głosu, kształt uszu, nosa i ust; zachłystywał się wszelako entuzjazmem pisząc o  „arystokratyzmie” żydowskich złodziei, sutenerów, pederastów, najemnych morderców z odesskiej Mołdawanki. Podobny szowinizm manifestował także Osip Mandelsztam, Dżek Altchauzen i mnóstwo innych rosyjskojęzycznych ludzi pióra.
 ***
         W V wieku między Morzem Kaspijskim i Czarnym ukształtowało się wieloplemienne społeczeństwo koczownicze – „Pax Chazarica”. Ci nowi panowie stepów przepędzili część Bułgarów nad Dunaj, a w VII wieku powstrzymali na Kaukazie Arabów. Bizancjum, któremu zapewnili spośród siebie cesarza, powierzyło im misję zapory przed mahometanami i innymi koczownikami, zwłaszcza ruskimi wikingami. Spośród Słowian podbili Polan, Siewierzan i Wiatyczów. W momencie przejściowej porażki ich kagan Merwan musiał przyjąć na krótko islam. Bizancjum postarało się nawrócić na chrześcijaństwo wpływowego chana Al-Ilitwera i w ciągu wieku utworzyć metropolię z siedmioma eparchiami. W wyniku złych doświadczeń z cesarstwem chrześcijańskim i Arabami zrazili się jednak  Chazarowie do obu religii. Spośród trzech religii zdolnych do skonsolidowania  wspólnot  rodowych w   monolityczny naród    zdecydowali się przyjąć judaizm, Około 740 roku, według żydowskich albo pod koniec VIII wieku według pisarzy arabskich, „Żydom udało się zdobyć króla dla swej wiary tak, iż przyjął judaizm. Nazywał się Obadia, był mężnym i szanowanym mężem, który zreformował rządzenie, umocnił prawo zgodnie z tradycją i zwyczajem, zbudował synagogi i szkoły, zgromadził mnóstwo mędrców Izraela, obsypał ich darami złota i srebra, i kazał im objaśnić dwadzieścia cztery księgi, Misznę i Talmud i inne księgi ze zbiorami świątecznych modlitw.”Judaizm stał się religią państwową, a Chazaria miejscem ucieczki Żydów prześladowanych przez Bizancjum, Arabów i nadciągających od Skandynawii Rusów, którzy wypierali z Europy Wschodniej żydowską spółkę handlującą niewolnikami Radanię.
Spowodowało to rewolucję Kabarów w Chazarii. Kagan uciekł do bazy Rusów pod Rostowem, co dało początek Kaganatowi Ruskiemu, znanemu już od 830 roku. Tymczasem „Pax Chazarica” zaczęła się chylić ku upadkowi. Zanim jednak Rusowie w swym parciu na Konstantynopol przepędzili z chazarskiego Kijowa żydowskich radanitów, różnorakie wspólnoty żydowskie (talmudyści i karaici) z Bizancjum, Palestyny, Syrii, Arabii skutecznie zaległy Chazarię, w której przewodzili przez dwieście lat. Ówczesny Sambat, czyli Kijów, był niewątpliwie pod ich wpływem. Nawet przepędzani przez kolejne watahy normańskich Rusów zachowali tam swoje ośrodki. Jeszcze w X wieku hiszpańscy Żydzi korespondowali z chazarskim kaganem poprzez ziemię „Rus”. Włodzimierz nie musiał szukać Żydów w pozostałościach Chazarii, gdyż zastał ich w samym Kijowie. Jeżeli dawna Fanagoria, późniejsza Tmutorokań, od IX wieku była rzeczywiście ruską kolonią, jak twierdzą historycy rosyjscy, to wraz z nią zostało przyłączone do Rusi najważniejsze żydowskie miasto, ośrodek kultury żydowskiej. Wówczas nacisk judaizmu na Ruś szedł i od Chazarów, i z żydowskich kolonii nad Morzem Czarnym. Nie jest wykluczone, że część Słowian pod Chazarami uległa prozelityzmowi i w charakterze niewolników przyjęła judaizm. Nieprzypadkowo w X wieku pisarze żydowscy nazywali Słowian Chananejami, czyli niewolnikami, podobnie jak u muzułmanów zwali się saqualiba (sclavi). Spośród nich rekrutowali się obrzezywani natanei do posługi w świątyniach i domach żydowskich. Tamtejsi judeochrześcijanie mogli z powodzeniem apostołować na Rusi, jak czynili to w Bułgarii za papieża Mikołaja I, skąd też przyszło na Ruś bogomilstwo.
O ile książę Włodzimierz według latopisu posyłał na zwiad religijny ambasadorów do muzułmanów, łacinników i Greków, latopis milczy o takiej delegacji do chazarskich Żydów. Widocznie miał ich pod dostatkiem na miejscu. Źródła ruskie odnotowują z tego czasu „żydowską bramę”, „żydowską ulicę” w Kijowie. Św. Teodozjusz Pieczerski po nocach nawracał kijowskich Żydów. Paterykon Kijowsko-Pieczerski zawiera wiele akcentów antyżydowskich. Całe Słowo o prawie i łasce metropolity Hilariona zwrócone jest przeciwko judaizmowi. Przeciwko Żydom były formułowane zakazy prawne. Kroniki odnotowują też szereg pogromów Żydów.
Nic więc dziwnego, że do Włodzimierza, jak podaje latopis, „przyszli Żydowie chazarscy. Historyczny był także jego kontrargument: „To jakże wy innych nauczacie, a sami jesteście od Boga rozproszeni? Jeśliby Bóg miłował was i zakon wasz, to nie bylibyście rozproszeni po cudzych ziemiach. Czy chcecie, aby i nas to spotkało?Oparta na judaizmie Chazaria rozpadła się prawie na jego oczach i to za przyczyną Rusów. Odtąd Kaganici znienawidzili z całego serca wszystko co ruskie i niezmiennie zawierali sojusze ze wszystkimi przeciwnikami nie tylko Rosji, ale i całej Słowiańszczyzny, a dzieje Księstwa Kijowskiego, Moskiewskiego i innych to w dużej mierze także dzieje bronienia się tych państw przed nieubłaganą mściwością i perfidnymi knowaniami potomków Chazarii. Nie była to wojna na miecze, lecz na idee i wartości moralne. [To, co powiedzieliśmy powyżej, nie wyklucza faktu, że w wielu przypadkach dochodziło do symbiozy imperializmu rosyjskiego z ekspansjonizmem żydowskim, np. jeśli chodziło o zniewolenie i wyzysk Polski, tutaj te dwie formacje przez parę stuleci zgodnie współpracowały. Podobnież bardzo chętnie wykorzystuje Żydów w swych celach imperializm niemiecki, brytyjski czy amerykański.]
 ***

Jak twierdzi W. Sombart, „żydowskie rycerstwo istniało przez czas jakiś w epoce krucjat w Syrii”. Nie wyróżniło się jednak szczególnymi cnotami żołnierskimi w walce przeciwko chrześcijanom i niebawem skierowało swe zainteresowania wyłącznie w kierunku pieniędzy, które stały się dla niego nie tylko wartością samą w sobie, ale też środkiem do zaprowadzania swego panowania nad innymi narodami, w obcych państwach. Wielu z nich wierzyło, że rzeczywiście obietnicą Deuteronomium jest to, że Izrael będzie „pożyczał wielu narodom”, że obywatele Jerozolimy staną się panami dłużników (Pwt 15, 6), a w końcu popadło w sieć   wyobrażenia, że świat został stworzony przez Boga dla Żydów, czy wręcz, że „Izrael jest Bogiem”, jak to wyznają liczne ekstremistyczne sekty judaistyczne. Chrześcijański mesjanizm Rusi wielokrotnie się zderzał z monoetniczym mesjanizmem Żydów, a trwająca przez wieki wojna podjazdowa prowadzona była ze zmiennym skutkiem. Była to zaś przede wszystkim walka szlachty rosyjskiej z Żydami, gdyż plebs tego kraju bywał często filosemicki, elity zaś nigdy. Dzieje tych wielowiekowych zmagań były częścią dziejów walki Żydów o swą pozycję w świecie. (por.: Kevin Macdonald, The Culture of Critique: an evolutionary analysis of Jewish involvement in twentieth-century intellectual and political movements, p. 1-2, 330-333. Long Beach 2002).
W Rosji Żydzi usiłowali poddawać swej kontroli różne struktury władzy, w tym też kościelnej – przez parę stuleci biskupi prawosławni musieli stawiać czoła „żydowstwujuszczym” ugrupowaniom, nurtom i działaczom cerkiewnym; w przeciwieństwie też do kościołów katolickich udało się im obronić zarówno czystość doktryny, jak i hierarchii przed obcą infiltracją i pełzającym podbojem struktur kościelnych przez ich zręcznych przeciwników. Nikt w kościele prawosławnym nie poważy się używać np. tak dziwacznego  pojęcia jak „judeochrześcijaństwo”.
W antysemitach rosyjskich budzi sprzeciw domniemane dążenie Żydów do zdobywania dominacji gospodarczej, politycznej i kulturalnej w świecie. Twierdzą oni, że ta teza znajduje odzwierciedlenie w Starym Testamencie jak i w Torze o narodzie wybranym, który został – jak głosi się w tych dziełach – wybrany przez Boga i ma jego przyzwolenie do przewodzenia   całej  ludzkości  i  całemu  światu.
Nie tylko ogólnikowe poglądy  Toryo „wybranym narodzie” wzbudzają zastrzeżenia i sprzeciwy w  Rosji.   Wprost szokują teksty o roli Żydów w życiu gospodarczym, politycznym i kulturalnym oraz nauki rabinów i innych przywódców żydowskich, zawierające postulaty i dążenia narodu „wybranego” właśnie do zdobywania panowania nad światem. Charakterystyczne pod tym względem poglądy między innymi znajdują się w (już  przez  nas  cytowanym)  liście Żydów z Arees we Francji do swoich braci w państwie otomańskim, adresowane do głównego rabina Konstantynopola. Żydzi francuscy informowali, że mieli do rozwiązania niezmiernie trudne sprawy. Otóż władze i wpływowe elity francuskie przeciwstawiały się działalności mniejszości żydowskiej, zmierzającej do zdobywania ważnych, kierowniczych stanowisk w administracji państwowej i w ogóle w życiu publicznym. Żydzi mieli więc dwa wyjścia: zaniechać realizacji swoich aspiracji politycznych lub szukać w innych państwach warunków sprzyjających urzeczywistnianiu idei narodu wybranego. „Nie wiemy, jak mamy postąpić według praw Mojżeszowskich. Dlatego was prosimy, abyście nam mądrze wskazali, co mamy robić”? List ten sygnował w kwietniu 1489 roku rabin w Arees – Chamorre.
Książę Żydów w Konstantynopolu udzielił bardzo konkretnych, praktycznych rad autorom listu z Arees, a pośrednio także Żydom w całej Francji oraz w sąsiednich państwach, zwłaszcza w Hiszpanii, gdzie występowały podobne zjawiska antyżydowskie. „Kochani bracia w Mojżeszu! Otrzymaliśmy wasz list, w którym dajecie nam poznać przeciwności i nieszczęścia, które znosicie. Najwięksi rabini i satrapi naszego prawa wyrzekli następujące zdanie: Mówicie, że król Francji chce, abyście zostali ochrzczeni. Zróbcie to, jeśli inaczej nie możecie, lecz zachowajcie pamięć w sercu o Mojżeszu. Uczyńcie wasze dzieci kupcami, a przy pomocy handlu wszystko mieć będziecie. Wy się skarżycie, że oni godzą na wasze życie. Uczyńcie dzieci wasze lekarzami, aptekarzami, którzy sprawią, że oni (Francuzi) swoje utracą, bez obawy kary. Do tego co mówicie, że niszczą wasze synagogi. Starajcie się, aby wasze dzieci były kanonikami i duchownymi, aby oni rujnowali ich kościoły. A co do tego, co mówicie że was bardzo gnębią, uczyńcie wasze dzieci adwokatami, notariuszami i ludźmi, którzy mają się zajmować zwyczajnie sprawami publicznymi, a w ten sposób wy zapanujecie nad chrześcijanami, zajmiecie ich ziemie i pomścicie się nad nimi. Nie odrzucajcie rozkazu – postulował książę Żydów Konstantynopola– jaki my wam dajemy, a zobaczycie przez doświadczenie, że z pognębionych staniecie się wysoko wyniesionymi”.
300 tys. Żydów przyjęło wówczas pozornie chrzest i stało się  „Hiszpanami”, lecz nadal w ukryciu praktykowali judaizm, zyskując sobie pogardliwy przydomek „marranów”. [Jest to jeden z wielu przykładów bezpodstawności czynienia z kryterium wyznaniowego dowodu na przynależność do tego czy innego narodu; wyznanie można zmieniać niemal dowolnie, jak to np. czynił Józef Piłsudski, a genów  zmienić się nie da, i to one są jedynie ważne].  Żydzi w Hiszpanii i Francji uznali rady „księcia Konstantynopola” za wytyczne do bezwzględnego wykonywania. Starali się więc pozorować gorliwych Francuzów i Hiszpanów. Przyjmowali   chrzest  i  -  jak  później  w  Polsce  -  ostentacyjnie   „chodzili  do  kościoła”  i  manifestacyjnie uczestniczyli  we wszystkich obrzędach   katolickich. Faktycznie   były to jedynie teatralne gesty. Stanowiły one zasłonę dymną dla skrytej działalności,  zmierzającej do urzeczywistnienia założeń talmudycznych i aktualnych wytycznych rabinackich, zawsze antychrześcijańskich i antygojskich.
N. Machiavelli uważał, że ludy, które wypędza z ojczyzny jakaś ostateczna potrzeba, okazują się zazwyczaj bardzo niebezpieczne, i jeśli nie przeciwstawi się im zdecydowanie, nic nie powstrzyma ich pochodu. Pisał też, iż Mojżesz na czele Żydów należał do tych ludów, które „gwałtem wdzierają się do obcych krajów, wymordowują ich mieszkańców, przywłaszczają sobie ich mienie, zakładają nowe państwo i zmieniają nazwę kraju”... Mojżesz nazwał Judeą podbitą przez siebie część Syrii. Maurowie, którzy w zamierzchłych czasach zamieszkiwali Syrię, „zdając sobie sprawę, że nie będą w stanie oprzeć się nadciągającym Hebrajczykom, zabrali swe rodziny i powędrowali z nimi do Afryki”, gdzie się też na wieki usadowili.
                                                          ***
W kołach intelektualnych Rosji rozpowszechniona jest sceptyczna postawa w stosunku do – jak to się tam określa – „żydowskiej manii wielkości” i podkreśla się z naciskiem, że wyniki badań archeologicznych nie potwierdzają żadnych „wielkich czynów” dawnych Izraelitów, a nieraz wręcz obalają „megalomańskie bajki” z PięcioksięguMojżeszowego, choć na poszukiwanie ich potwierdzenia zmarnowano ogromne sumy pieniędzy.
Pozostawiając te polemiki na uboczu podkreślmy wszelako, że w duchowości rosyjskiej zawsze było bardzo silnym przekonanie o kardynalnym przeciwieństwie istniejącym między naukami Jezusa Chrystusa a duchem judaizmu, i że w Rosji zawsze stanowczo przeciwstawiano się niebezpiecznym dla chrześcijaństwa próbom rozmywania lub zamazywania istniejących różnic. W  rosyjskiej prasie  narodowej  często  spotyka  się  twierdzenie,  poprzez wpływy ekonomiczne, przez opanowanie prasy i w ogóle sfery informatycznej, w tym wielu kościołów chrześcijańskich, jak też przenikając do elit tradycyjnych i nowoczesnych, Żydzi stanęli mocno na arenie światowej w gronie najpotężniejszych narodów. W Rosji Żydzi w epoce dopiotrowskiej nie mieli swych reprezentantów wśród dworzaństwa rosyjskiego. Ale już przy nim wicekanclerzem został syn ochrzczonego Żyda Szapiry – Szafirow; znany dyplomata Wiesiełowskij też był Żydem z pochodzenia. Później ta skryta ekspansja wewnętrzna żydostwa nasiliła się, a jego reprezentanci coraz gęściej obsadzali kluczowe urzędy i stanowiska w stolicy i na peryferii Cesarstwa Rosyjskiego, rozkładając i paraliżując jego siły obronne i energię.
Bobrinskij (t. 1, s. 1) pisze, że książęta Bagration mieli za protoplastę niejakiego Bagrata, który przybył do Gruzji z Palestyny w 575 roku, a miał się wywodzić „z rodu Dawida”. Dynastia  przezeń zapoczątkowana odgrywała  znaczną rolę zarówno w życiu politycznym Gruzji, jak i w okresie późniejszym – Rosji. Podobne przykłady można by mnożyć: matką kanclerza Nesselrode była Żydówka, ojcem Niemiec, itd.
Żydzi niekiedy wiązali się ze sprawą polską (ponieważ była to jednocześnie sprawa antyrosyjska) i byli przez polskie dowództwo wykorzystywani w różnych celach. Tak np. 24 sierpnia 1813 roku wojskowy policmajster Pragi rosyjski generał-lejtnant Ertel raportował litewskiemu wojennemu gubernatorowi: „Pod twierdzą Neisse złapany został szpieg polskiego generała Dombrowskiego Żyd Chackel Jankielewicz, który wśród innego wyznał, że prócz niego dwóch innych Żydów miasta Agensburg Jankiel Jankiełowicz i Jaś Jasiełowicz wysłani zostali przez tegoż generała do Moskwy w celu ustalenia, ile jest wojska w kraju rosyjskim”. Raport kończył się prośbą o odesłanie ujętych Żydów – o ile zostaną złapani – do sztabu głównego armii sojuszniczych pod pewną eskortą. (Akty i dokumienty archiwa wilenskogo, kowienskogo i grodnienskogo generał-gubernatorskogo uprawlenija, t. 2, Wilno 1912).
 ***

Bardzo sceptyczny stosunek do Tory, jako do absurdalnego zbioru żydowskich klechd i legend, miał genialny pisarz Lew Tołstoj, którego za jego Spowiedź biskupi cerkwi prawosławnej wyklęli. Autor Wojny i pokoju m.in. pisał:
„Historia święta zaczyna się od opisu, jak to Bóg, istniejący wiecznie, stworzył z niczego przed sześcioma tysiącami lat niebo i ziemię, jak potem stworzył zwierzęta, ryby, rośliny i wreszcie człowieka Adama i żonę jego Ewę, uczynioną z jego żebra. Mamy następnie podane, jak to Bóg, bojąc się, aby Adam z żoną nie jedli jabłek z drzewa, mającego czarodziejską siłę obdarzania potęgą, zabronił im jeść tych jabłek; jak to, nie bacząc na ten zakaz, pierwsi ludzie zjedli jabłko i zostali za to wypędzeni z raju i jak za to samo zostało następnie przeklęte całe ich potomstwo, przeklęta ziemia, która odtąd zaczęła wydawać trujące rośliny. Mamy potem opisane życie potomków Adama, którzy tak znikczemnieli, iż Bóg zmuszony był ich potopić i to nie tylko ludzi, ale i zwierzęta, a zostawił tylko jednego Noego z rodziną i z zabranymi do arki zwierzętami. Mamy dalej opisane, jak to ze wszystkich ludzi, którzy się po potopie rozrodzili, Bóg wybrał Abrahama i zawarł z nim przymierze, według którego Abraham zobowiązał się uznawać Boga za Boga i na dowód tego zaprowadzić obrzezanie, a w zamian za to Bóg zobowiązał się obdarzyć Abrahama licznym potomstwem i popierać go i jego potomków. Potem mamy opowiedziane, jak to Bóg, protegując Abrahama i jego potomków, czynił w ich Interesie same nadzwyczajne rzeczy, zwane cudami i popełniał zarazem najbardziej wyszukane okrucieństwa.
W ten sposób cała ta historia, z wyjątkiem naiwnych (jak odwiedziny Abrahama przez Boga i dwóch aniołów, ożenek Izaaka i inne), niekiedy niewinnych, lecz częściej nieetycznych opowieści (jak oszustwo umiłowanego przez Boga Jakuba, okrucieństwa Samsona, przebiegłość Józefa), cała ta historia, począwszy od klęsk zesłanych przez Mojżesza na Egipcjan i wymordowanie przez anioła wszystkich ich pierworodnych, do ognia, który zniszczył 250 buntowników, do zapadłych w ziemię Kore, Datana i Abirona, do zniszczenia w ciągu kilkunastu minut 14.700 ludzi, do rżniętych piłami wrogów tępionych przez Eliasza (wziętego na ognistym wozie do nieba) ofiarników i Elizeusza, przeklinającego wyśmiewających się z niego malców – oto szereg cudownych wydarzeń i przeraźliwych przestępstw, dokonanych przez naród żydowski, jego wodzów i samego Boga.
Jeżeliby cała ta historia Starego i Nowego Testamentu była wykładana jako zwykła powiastka, wtedy mało który z wychowawców odważyłby się opowiadać ją dzieciom lub dorosłym, których, chciałby oświecić. Powiastka ta jednak uważana jest za nie nadającą się do roztrząsania przez ludzi, jako zawierająca jedynie prawdziwe opisanie świata i jego praw, jako najbardziej wierne odtworzenie życia dawniej żyjących ludzi i tego, co należy uważać za dobre, a co za złe, o istocie i własnościach Boga i obowiązkach człowieka. Mówi się o książkach szkodliwych. Lecz czyż jest w chrześcijańskim świecie książka, która by przyniosła więcej szkody ludziom niż ta okropna książka, zwana „Historią świętą starego i nowego przymierza”?
...Dla człowieka, któremu  wtłoczono  do głowy   jako najświętszą prawdę, wiarę w stworzenie świata z niczego przed sześcioma tysiącami lat, a następnie w arkę Noego, która pomieściła wszystkie zwierzęta,   w upadek Adama, w niepokalane poczęcie, w cuda Chrystusa i poniesioną przezeń ofiarę na krzyżu dla ludzkiego zbawienia – dla takiego człowieka wymagania rozumu nie są obowiązujące i taki człowiek nie może potem uwierzyć w żadną inną prawdę. Jeżeli możliwą jest trójca, niepokalane poczęcie, odkupienie ludzkości przez krew Chrystusa, staje się możliwym wszystko i potrzeby rozumu są zbyteczne.
Wbijcie klin pomiędzy deski podłogi spichlerza. Choćbyście potem nie wiem ile sypali weń zboża wszystko wyleci. Podobnie jest z głową, w którą wbito klin trójcy, czyli Boga, który stał się człowiekiem i swoim cierpieniem odkupił ludzkość, a następnie znowu wrócił do nieba – w głowie tej nie utrzyma się potem żadne rozsądne, trzeźwe pojmowanie życia.
Syp ile chcesz ziarna do   spichlerza z dziurawą podłogą, wszystko ci wyleci. Kładź, co chcesz w głowę, która raz przyjęła na wiarę rzeczy bezsensowne, nic się w niej nie ostoi.
Nie tylko hierarchowie cerkwi prawosławnej, ale też liczni pisarze żydowscy mieli te słowa Tołstojowi za złe,  ogłaszali  je  wręcz  za  manifestację  antysemityzmu.
                                                     ***
 Dwunastego  marca  1911  roku  -  jak  donosiła  ówczesna  prasa  ukraińska  i  rosyjska  -  czterdziestoletni  Żyd  Menachim   Mendel,  syn  Tewji,  Bejlis,  mieszczanin  miasta  Wasilkowa,  porwał  i  uprowadził  w  Kijowie  dwunastoletniego  chłopca  Andrzeja  Juszczyńskiego,  prawdopodobnie  ukraińskiej  lub  polskiej  narodowości,  zawlókł  go  do  znanego  sobie  pomieszczenia,  w  którym  już  się  znajdowali  także  inni  żydowscy  spiskowcy,  i  dokonał  na  chrześcijańskim  dziecku  bestialskiego   mordu  rytualnego. „Wspólnicy  Bejlisa,  za  jego  wiadomością  i  zgodą,  skrępowali  Juszczyńskiemu  ręce  i  zatykając  mu  usta,  zadawali  dziecku  straszliwą  śmierć  czyniąc  47  ran  kłutych  i  ciętych  na  głowie,  szyi  i  ciele,  powodując  w  ten  sposób  uszkodzenie  weny  mózgowej,  weny  szyjnej,  arterii  sennej  i  lewej  skroni,  a  także  zranienie  twardej  powłoki  mózgowej,  wątroby,  prawej  nerki,  płuc  i  serca;  którym  to  uszkodzeniom  towarzyszyły  ciężkie i  przewlekłe  cierpienia  oraz  spowodowały  prawie  zupełny  upływ  krwi  z  żywego  jeszcze  ciała  Juszczyńskiego”.  (Z  ekspertyzy  medycznej  profesora  Uniwersytetu  św. Włodzimierza  w  Kijowie  Iwana  Sikorskiego;  cyt.  wg  „Kniga  kahała.    tajnikow  iudiejskich”,  Moskwa  2009,  s.  376). Następnie  martwe  dziecko  zostało  w  nocy  po kryjomu wyniesione  z  pomieszczenia  i  złożone  w  pozycji  siedzącej  w  jednej  z  jaskiń  w  pobliżu  posiadłości  niejakiego  Bernera  przy  ulicy  Nahornej.  20  marca  1911  trup,  mający  nadal  związane  ręce,  a  na  sobie  koszulkę,  kalesony  i  jedną  skarpetkę,  został  wykryty  przez  policję.  Obok  zwłok  leżały  czapka,  kurtka  i  stopka  związanych  zeszytów  podpisanych  imieniem  Andrzeja  Juszczyńskiego,  ucznia  klasy  przygotowawczej  Kijowo-Sofijskiej  Szkoły  Duchownej.  Informacja  o  tym  przedostała  się  do  prasy  i  wywołała  ogromne  wzburzenie  w  całym  Imperium  Rosyjskim,  w  Europie  i  USA.  Mniejsza  część  mediów,  ta  która  nie  należała  do  kapitału  żydowskiego,  obruszyła  się  na  społeczność  izraelicką  i  spowodowała  w  wielu  miejscach  wybryki  antysemickie.  Ponieważ  już  wówczas  większa  część  prasy  w  Rosji  i  na  świecie  znajdowała  się  w  ręku  Żydów,  zaroiło  się  w  niej  od  okrzyków  oburzenia  na  rosyjski  i  ukraiński  antysemityzm,  na  domniemaną  żydofobię  policji,  prokuratury,  cerkwi,  sądownictwa  i  w  ogóle  całej ludności  imperium.  W  tymże  antyrosyjskim  duchu  wszczęto  kampanię  propagandową  w  Europie  i  USA,  a  temat przeniesiono  także  na  płaszczyznę  dyplomatyczną  i  polityczną, domagając  się  od  rządu  rosyjskiego  „zdecydowanego  położenia  kresu  kampanii  antysemickiej”,  zamknięcia  śledztwa  w  sprawie  Juszczyńskiego,  którą  z  góry  ogłoszono  za  sfingowaną  przez  policję  prowokację. Zanim  jednak  sprawę  wyciszono  i  zatuszowano,  wypowiedziało  się  na  jej  temat  wiele  znakomitości,  prezentując  zresztą  różne  punkty  widzenia.  O  ile  np.  znakomity  pisarz  Maksym  Gorki  stanął  natychmiast  po  stronie  żydowskiej,  o  tyle  Wasilij  Rozanow  w  artykule  Ubój  rytualny”   (Żertwiennyj  uboj”)  ujął  tragedię  kijowskiego  dziecka  w  szerszym  kontekście,  sugerując,    żydowski  fanatyzm  i  szowinizm  stanowi  groźne  niebezpieczeństwo  dla  całej  ludzkości.  Fragmenty  tej  publikacji,  zamieszczonej  w  kilku  ówczesnych  periodykach  rosyjskich,  brzmią  jak  następuje:  „Przyszło  mi  pewnego  razu  być  obecnym  w  rzeźni  żydowskiej  i  obserwować,  jak  według  reguł  izraelickiego  rytuału  dokonuje  się  ubój  rytualny.  Przytaczam  same  fakty.  A  było  tak.  Przed  około  sześcioma  laty  w  związku  z  pełnieniem  obowiązków  służbowych  mieszkałem  w  dużym  ośrodku  miejskim  Kraju  Południowo-Zachodniego,  w  trzech  czwartych  zamieszkanym  przez  Żydów. Podczas   częstych  wycieczek  poza  miasto  uwagę  moją  zwróciła  na  siebie  dziwnie  wyglądająca  budowla  podobna  do  fabryki,  okolona  przez  wysoki  płot,  jakim  u  nas  ogradza  się  więzienia  i  inne  miejsca  odosobnienia.  Niebawem  się  dowiedziałem,    była  to  rzeźnia  miejska.  Ponieważ  do  sfery  moich  zainteresowań  należała  kwestia  uporządkowania  miast,  w  tym  zagadnienie  stołecznych  rzeźni,  postanowiłem  obejrzeć  tutejszą  rzeźnię,  zupełnie  zapominając  o  okoliczności,  że  przecież  ludność  miasta  składa  się  przeważnie  z  Żydów,  a  cały  handel  jest  w  ich  ręku,  z  czego  wynikało,  że  i  rzeźnia  musiała  być  żydowską. 
         Nie  myśląc  o  tym  udałem  się  tam,  żydowski  zaś  stróż  na  moje  zapytanie,  czy  mógłbym  obejrzeć  rzeźnię  poczuł  się  ewidentnie  zakłopotany  i  postanowił  poradzić  się  jakiegoś  autorytetu  spośród  swego  zwierzchnictwa  w  niedużej  przybudówce  przy  bramie. Wnet  wyskoczył  stamtąd  ruchliwy,  groźnie  wyglądający  Żydek  i  jął  się  czynić  stróżowi  energiczne  wymówki. Nieco  rozumiejąc  żargon  żydowski  potrafiłem wyodrębnić  następującą  frazę:  „Coś  ty  tak  długo  z  nim  rozmawiasz? Przecie  widzisz,    to  nie  jest  Żyd,  a  masz  prawo  wpuszczać  wyłącznie  Żydów”…  „W  takim  razie  powinienem  za  wszelką  cenę  dostać  się  do  rzeźni”  -  pomyślałem  sobie  i  postanowiłem  kontynuować  przechadzkę.  Powracając  do  domu  znów  mimo  rzeźni  zauważyłem,   że  stróża  zmieniono,  i  postanowiłem  powtórnie  spróbować  szczęścia. Dla  dodania  większej  pewności  poinformowałem  stróża,    reprezentuję  nadzór  weterynaryjny  i  muszę  w  sprawach  służbowych  wstąpić  do  zarządu  rzeźni,  i  dlatego  też  proszę  go  o  odprowadzenie  mnie  do  tegoż  zarządu. Stróż  trochę  niezdecydowanie  wyjaśnił  mi,  kędy  mam   pójść…  Starszego  Żyda  w  przybudówce  już  się  nie  okazało  i  pomyślnie  dotarłem  do  zarządu.  Tam  spotkał  mnie  z  inteligencka  wyglądający  Żyd.  Przedstawiłem  się  jako  weterynarz,  nie  wymieniając  zresztą  swego  nazwiska,  i  poprosiłem  zaprowadzić  mnie  do  rzeźni.
       Kierownik  zaczął  mi  z  najdrobniejszymi  szczegółami  opowiadać  o  urządzeniu  rzeźni,  która  ma  nawet  wodociąg  oraz  stosuje  najnowocześniejsze  metody  obróbki  mięsa.  Wreszcie  zaczął  mi  opisywać,  skąd  przeważnie  jest  dostarczane  bydło,  jakiej  ilości,  jakiej  ono  jest  rasy itd. Gdy  mu  przerwałem  i  ponownie  poprosiłem  odprowadzić  mnie  na  rzeźnię,  po  krótkiej  przerwie  oświadczył  mi,  że  nie  może  tego  uczynić.  Skoro  jednak  mnie  „interesuje  techniczny  aspekt  sprawy”,  to  on  może  mi  pokazać,  jak  jest  segregowane  mięso. W  tym  momencie  kierownika  gdzieś  pilnie  zawołano,  a  on  odchodząc  rzekł,    niebawem  przyśle  mi  przewodnika.  Postanowiłem  jednak,  że  nie  będę  na  niego  czekać,  gdyż  on  widocznie  chciałby  mi  pokazać  wyłącznie  to,  co  mnie  nie  interesowało.  Poszedłem  dalej  i  bez  specjalnych  trudności  dotarłem  do  rzeźni,  która  przedstawiała  sobą  szereg  murowanych  szop,  w  których  odbywało  się  sortowanie  i  obróbka  mięsa.  Jedyne,  co  zwracało  na  siebie  uwagę,  to  skrajnie  antysanitaryjny  stan  pomieszczeń.  Jeden  z  robotników  wyjaśnił  mi,  że  ubój  już  się  skończył  i  że  tylko  w  ostatnim  budynku  kończony  jest  ubój  cieląt  i  drobnej  rogacizny.  W  tym  właśnie  pomieszczeniu  mogłem  wreszcie  obserwować,  jak  się  odbywa  ubój  bydła  według  obrzędu  żydowskiego.
        Przede  wszystkim  uderzała  okoliczność,  że  widzę  nie  po  prostu  ubój  zwierząt,  lecz  jakiś  tajemniczy  rytuał,  uświęcone  biblijne  złożenie  ofiary.  Przede  mną  znajdowali  się  nie  zwykli  rzeźnicy,  lecz  kapłani,  których  role  były  najwidoczniej  dokładnie  podzielone.  Rola  główna  należała  do  rzeźnika  uzbrojonego  w  broń  kłującą; wspomagał  zaś  go  cały  szereg  służebników:  jedni  trzymali  zabijane  zwierzęta, utrzymując  je  ciągle  w  stanie  pionowym,  inni  nachylali  jego  głowę  i  zaciskali  otwór  gębowy. [ Zwierzę  musi  stać. Po  co?  Po  co  przy  tak  długim,  a  nie  szybkim  zabijaniu?  Ponieważ  jest  to  „proceder”,  „ceremonia”  sprawiania  jak  najstraszliwszych  cierpień  istocie  mordowanej.  „Duszę”, sedno  uboju  żydowskiego  stanowi  sprawianie  cierpienia,  a  „stanie”  ofiary  przynależy  do  systemu  jej  powolnego  konania. „Ofiara”  koniecznie  musi  być  strapiona,  udręczona,  znużona  -  musi  się  „dusić”  jak  tefarim  w  oliwie.  Każdy,  kto  czuł  kiedyś  ogólną  słabość  (nagłą  chorobę)  wie,  jak  się  chce  wówczas  „położyć”, „spocząć”,  „odetchnąć”.  Zabór  zaś  krwi  przez  dokonywanie  powolnych  ukłuć  musi  powodować  straszliwe  wymęczenie  ofiary,  potworne  osłabienie,  wycieńczenie.  „Prawie  cała  krew  uszła”,  „pozwólcie  się  położyć”,  „nogi  nie  trzymają”,  „nie  mogę  ustać”,  „padam”…  „Stój!”  i  mechanicznie  nie  pozwalając  ugiąć  się  kolanom  ofiary  pomocnicy  głównego  rzeźnika  („mogiela”)  siłą  zmuszają  do  stania  dziecko – jagnię. Zatem,  podczas  uboju  cielęcia,  jakby  obejmując  umierające  powoli  zwierzątko,  muszą  wyraziście  czuć,  jak  w  ich  ręku  drży  i  bije  się  w  konwulsjach  rogate  dziecię,  krowi  chłopczyk,  mały  byczek. 
       Warto  przypomnieć,  że  w  trakcie  rytualnego  uboju  w  Świątyni  Jerozolimskiej  głowa  i  szyja  zakłuwanego  szydłami  zwierzęcia  muszą  być  skierowane  na  południe,  a  twarz  na  zachód.  Wszystko  odbywa  się  w  dokładnej  zgodności  z  przepisami  kultu  świątynnego  i  obowiązującego  obrzędu.  Składanie  ofiary  powinno  być  uroczyste  i  ciche.  W  świątyni  się  nie  hałasuje,  nie  krzyczy,  nawet  się  nie  rozmawia.  Także  beczenie  i  jęki  zwierząt    wykluczone.  Dochodzi  zaś  tu  tak  ulubione  przez  Żydów  dręczenie. Krzyk,  podanie  głosu  („Mamo!”)  nawet  w  przypadku  jagnięcia,  koźlika  czy  cielaka  może  obniżyć  poziom  bólu.  I  tu  Żydzi  mówią:  „Stop,  ani  piśnij!”] 
      Dalsi  pomocnicy  rzeźnika  zbierali  krew  do  naczyń  ofiarnych  i  wylewali    na  podłogę  mamrocząc  odpowiadające  chwili  modlitwy.  Jeszcze  inni  wreszcie  trzymali  święte  księgi,  z  których  odczytywano  modły  i  celebrowano  święty  rytuał.  A  byli  wreszcie  i  zwykli  rzeźnicy,  którym  przekazywano  ubite  zwierzęta  po  skończeniu  rytuału.  Ich  obowiązkiem  było  zdzieranie  skóry  i  siekanie  mięsa. 
       Ubój  cechowało  szczególnie  wyszukane  okrucieństwo  i  niesamowita  potworność.  Mordowanemu  zwierzęciu  lekko  luzowano  pęta,  aby  mogło  stać  na  nogach;  w  tym  położeniu  ciągle  je  podtrzymywało  trzech  pomocników,  nie  pozwalając  upaść,  gdy  ono  słabło  na  skutek  utraty  krwi.  Przy  tym  rzeźnik  dzierżył  w  jednym  ręku  długi  na  pół  metra  nóż,  zwężający  się  ku  końcowi,  a  w  drugim  długie  na  około  20  centymetrów  szydło,  którymi  to  narzędziami  spokojnie,  metodycznie,  powoli   zadawał  zwierzęciu  głębokie  rany  kłute. Przy  czym  każdy  cios  był  sprawdzany  według  księgi,  którą  chłopiec  trzymał  otwartą  przed  rzeźnikiem. Każdemu  uderzeniu  towarzyszyła  ustanowiona  modlitwa,  nucona  przez  rzeźnika.  [Uderzające!  To  było  formalne  składanie  krwawej  ofiary.  Nawet  wiedząc,  że  ubój  jest  z  definicji  i  metody  „rytualny”, niemożliwe  było  przypuścić  istnienie  tak  potwornych  szczegółów  tego  straszliwego  obrzędu.  Tak,  to  jest  naprawdę  religia  okropności,  kult  Molocha.  Jeśli  ktoś  potrafi  męczyć  owada  odrywając  mu  łapkę  po  łapce,  jeśli  kogoś  stać  na  to,  by,  jak  w  rzeźni  żydowskiej,     z  żywej  kury  wyrywać  pióra  -  uciekaj,  człowiecze,  od  kogoś  takiego  jak  najdalej,  aby  kiedyś  się  nie  dobrał  i  do  twojej  skóry]. 
      Pierwsze  ciosy  były  zadawane  w  głowę  zwierzęcia,  następne  w  szyję,  kolejne  w  boki  i  pod  pachę. Ile  dokładnie  zadawano  uderzeń,  tego  nie  zapamiętałem,  lecz  było  widać,  że  ich  liczba  była  taka  sama  podczas  każdego  uboju;  przy  tym  ciosy  kierowano  w  określonej  kolejności  w  dokładnie  te  same  miejsca.  Widocznie  nawet  forma  ran  miała  jakieś  symboliczne  znaczenie,  ponieważ  jedne  rany  zadawano  nożem,  a  inne  szydłem.  Przy  tym  wszystkie  zranienia  były  kłute,  ponieważ  rzeźnik  dźgał  zwierzęta  z  całej  siły,  a  one  się  wzdrygały,  usiłowały  się  wyrwać,  próbowały  beczeć,  lecz  były  bezradne:  nogi  miały  skrępowane,  a  trzech  silnych  mężczyzn  mocno  je  trzymało;  czwarty  zaś  zaciskał  pięścią  gębę,  tak    słyszano  tylko  głuche,  zduszone  rzężenie.  [Zgroza! Zgroza! Zgroza!  Mistyczna  zgroza  niewysłowionego  cierpienia! Oto  „religie  chamickie”  w  całej  ich  okazałości]. 
       Każdemu  ciosowi  rzeźnika  towarzyszył  strumyk  krwi,  przy  czym  z  jednych  ran  ona  się  tylko  lekko  sączyła,  a  z  drugich  biła  fontanną,  pryskając  na  twarz,  ręce  i  szaty  rzeźnika  i  jego  pomocników,  którzy  przy  tym  oblizywali  sobie  usta.  [Tak  oblizywali  się  widocznie  Hercensztejn,  Jollos  i  Tan  podszczuwający  tłumy  chłopów  przeciwko  dworkom  szlacheckim. Mili  i  dobroduszni  „humaniści”,  „nasi  współobywatele”  i  „bracia”].  Wraz  z  uderzeniem  noża  jeden  z  pomocników  podstawiał  do  ran  święte  naczynie,  do  którego  spływała  krew  zwierzęcia.  W  ewidentny  sposób  było  to  świątynne  składanie  ofiary.  [Gdy  do  gardła   przystawia  się  naczynie  po  tym,  jak  kapłan  przeciął  paznokciem  „naprzeciwko  potylicy”  główkę   synogarlicy,   przeżynając  w  ten  sposób  arterie  i  weny,  lecz  nie  oddzielał  zupełnie  głowy  od  tułowia.  I  ptaszków  dobierano  jak  najłagodniejszych  -  gołębi,  synogarlice… Dajcie  nam  nie  złodzieja,  nie  bandytę,  nie  rozbójnika,  nawet  nie  dorosłego  człowieka,  dajcie  nam  uosobioną  niewinność  -  właśnie    ukrzyżujemy.  Jakże  zrozumiały  jest  teraz  Jezus  i  jego  męczeństwo  na  krzyżu!  Zaiste  było  to  potężne  ukłucie  satanistycznego  kultu.  I  jak  dobrze  się  stało,  że  On  zdeptał  ten  potworny  kult  zaiste  „śmierć  śmiercią  zwyciężając”!] 
       Przy  tym  pomocnicy  trzymający  maltretowane  zwierzę   rozcierali  i  ugniatali  jego  boki,  mając  widocznie  na  celu  spotęgowanie  wypływu  krwi  z  organizmu. Po  zadaniu  wyżej  opisanych  zranień  następowała  przerwa,  podczas  której  zbierano  krew  do  naczyń  i  pod  akompaniament  modlitw  wylewano    na  podłogę,  powodując  powstawanie  całych  kałuż.  Następnie,  gdy  zwierzę  z  trudem  utrzymywało  się  na  nogach  i  było  już  w  dostatecznym  stopniu  pozbawione  krwi,  szybko  przewracano  je  na  grzbiet,  wyciągano  głowę,  a  rzeźnik  zadawał  ofierze  ostatni  wreszcie  cios,  przecinający  gardło.  [W  jednym  z  miejsc  „Talmudu”  czytałem  przed  wieloma  laty,  że  posadzka  Świątyni  Jerozolimskiej  była  wypełniona  krwią  do  takiego  stopnia,  że  sięgała  ona  kapłanom  do  kostek  ,    musieli  ostrożnie  podkasywać  szaty,  aby  je  nie  zakrwawić]. 
         Po  dokonanej  jatce  rzeźnik  przechodził  do  kolejnego  zwierzęcia,  a  inni  zabierali  się  do  cięcia  mięsa  ofiary  na  kawałki,  który  to  proceder  stanowił  widocznie  również  jakieś  „magiczne  rozczłonkowanie”. Nie  wiem,  czy  w  ten  sposób  odbywa  się  także  ubój  dużej  rogacizny,  gdyż  na  moich  oczach  zabijano  tylko  owce,  cielęta  i  rocznych  byczków.  W  każdym  razie  był  to  proceder  nie  skracający,  lecz  celowo  sztucznie   przedłużający  męczarnie  i  konanie  ofiar,  a  przy  tym  odbywający  się  dokładnie  według  znanych  przepisów,  z  ustanowionymi  modłami.  Na  niektórych  rzeźnikach  był  modlitewny  płat  z  czarnymi  pasami,  który  przywdziewają  rabini  w  synagogach.  Na  jednym  z  okien  taki  płat   leżał  obok  naczyń  ofiarnych  oraz  innych  narzędzi  tortur.  Wreszcie  widok  rzeźnika  mamroczącego  modlitwy  i  wygląd  jego  pomocników  nie  pozostawiały  wątpliwości  co  do  celebrowanego  rytuału.  Wszystkie  twarze  miały  jakiś  okrutny,  skupiony,  fanatyczny  wyraz.  Nawet  postronni  Żydzi,  handlarze  mięsem  i  sklepikarze,  zgromadzeni  na  podwórku  i  czekający  na  zakończenie  uboju,  robili  wrażenie  dziwnie  skupionych.  Nie  było  słychać  zwykłej  wśród  Żydów  krzątaniny,  wrzasków,  gadania  w  żargonie;  wszyscy  stali  milcząco  w  modlitewnym  skupieniu. Widocznie  żydowska  dusza  podczas  tak  dokonywanych  okrucieństw  łączy  się  ze  swym  bogiem,  bogiem  Izraela. 
       W  pewnej  chwili  poczułem  się  wyczerpany  widokiem  niewysłowionych  męczarni  zabijanych  zwierząt,  ilością  przelanej  krwi  i  jakimś  nadmiernym,  nieusprawiedliwionym  okrucieństwem. Chcąc  jednak  do  końca  obserwować  ubój  bydła  oparłem  się  o  framugę  drzwi  i  mimowolnie  zdjąłem  kapelusz.  To  starczyło,  aby  mnie  ostatecznie  zdemaskowano.  Widocznie  mi  się  od  dawna  przyglądano,  lecz  mój  ostatni  ruch  stanowił  ewidentną  obrazę  dokonującego  się  misterium,  ponieważ  wszyscy  uczestnicy,  a  nawet  postronni  obserwatorzy  rytuału  wciąż  mieli  czapki  na  głowach.  Momentalnie  podskoczyło  do  mnie  dwóch  świergotliwych  Żydków,  powtarzając  wciąż  na  nowo  jakieś  niezrozumiałe  dla  mnie  pytanie.  Widocznie  było  to  hasło  znane  każdemu  Żydowi,  na  które  musiałem  udzielić  odnośnej  odpowiedzi.  Moje  milczenie  spowodowało  nieopisany  „gwałt”. Rzeźnicy  i  pomocnicy  rzucili  się  w  moim  kierunku.  Z  innych  pomieszczeń  powyskakiwało  mnóstwo  dalszych  subiektów,  które  dołączyły  do  rozkrzyczanego  tłumu, wypychającego  mnie  na  ulicę,  gdzie  się  okazałem  ze  wszystkich  stron  otoczony.  Tłum  wrzeszczał  coraz  donośniej,  a  nastrój  stawał  się  coraz  groźniejszy,  tym  bardziej  że  w  rękach  rozjątrzonych  rzeźników  tkwiły  noże,  a  pięści  niektórych  z  pomocników  już  ściskały  duże  kamienie.  W  tej  chwili  z  jednego  z  pomieszczeń  wyszedł  elegancko  ubrany  Żyd,  którego  autorytetowi  tłum  bezapelacyjnie  uległ,  z  czego  wywnioskowałem,    był  to  widocznie  główny  rzeźnik  -  osoba  w  oczach  Żydów  niewątpliwie  święta  i  bardziej  ważna  niż  rabin.  Zawołał  coś  do  tłumu,  który  natychmiast  się  uciszył.  Potem  zbliżył  się  do  mnie  twarzą  w  twarz  i  gburowato  krzyknął,  zwracając  się  do  mnie  przez  „ty”:  „Jak  się  poważyłeś  tu  wejść?  Czy  nie  wiesz,  że  według  naszego  prawa  osoby  postronne  nie  mogą  być  obecne  przy  uboju?” W  możliwie  najspokojniejszy  sposób  odparłem:  „Jestem  lekarzem  weterynarii  i  stawiłem  się  tu  w  celu służbowym,  wobec  czego proszę  zwracać  się do  mnie  w  odpowiednim  tonie”. Moje  słowa  zrobiły  na  rzeźniku  i  na  motłochu  pewne  wrażenie. Rzeźnik  wcale  uprzejmie  i  już  per  „pan”,  lecz  nadal  w  tonie  nie  cierpiącym  sprzeciwu  zadeklarował: „Radzę  panu  natychmiast  stąd  się  oddalić  i  nikomu  -  dla  pańskiego  dobra  -  nic  nie  mówić  o  tym,  co  pan  tu  widział. Pan  widzi,  jak  rozgniewany  jest  lud  i  ja  nie  ręczę  za  konsekwencje,  jeśli  pan  natychmiast  nie  opuści  terytorium  rzeźni”.  Pozostawało  mi tylko  pójść  za  jego  radą.  [Tutaj  wreszcie  zrozumiałem  powód  dla  którego  nad  wejściem  do  Świątyni  Jerozolimskiej  znalazł  się  napis:  „Kto  przekroczy  ten  próg,  niech  wini  samego  siebie,  bo  za  nim  nastąpi  śmierć”.  Stopień  przerażenia,  budzonego  przez  prawdziwe  żydowskie  składanie  ofiar  „według  wszelkich przepisów”,  niekiedy  z  tysiącami  pomordowanych  zwierząt  w  jednym  dniu, musiała  w  każdym  postronnym  człowieku  budzić  taki  lęk  i  takie  oburzenie,  że  mury  Jerozolimy  runęłyby  znacznie  wcześniej  niż  za  Wespazjana.  Utrzymując  w  tajemnicy  wnętrze  świątyni  chroniono  swe  zbiorowe  żydowskie  „ja”  przed  oczyma  innych  narodów,  ponieważ  normalni  ludzie,  stojący  na  punkcie  widzenia  powszechnego  człowieczeństwa  i  moralności  ogólnoludzkiej,  roznieśliby  w  pył  i  puch  owo  gniazdo  zadawania   nieskończonych  męczarni  i  cierpień].
          Tłum  bardzo  niechętnie,  ale  jednak  się  rozstąpił,  a  ja  możliwie  najpowolniej,  nie  tracąc  panowania  nad  sobą  ruszyłem  w  kierunku  wyjścia  z  rzeźni. Gdy  znalazłem  się  w  odległości  kilkunastu  kroków,  poczułem  za  sobą  stuk  spadających  za  mną  kamieni,  rzucanych  przez  fanatyczny  tłum  Żydów,  i  nie  mogę  ręczyć,    nie  zdruzgotałyby  one  mojej  czaszki,  gdyby  nie  obecność  starszego  rzeźnika  i  nie  smykałka  i  samodyscyplina,  które  nieraz  wyręczały  mnie  w  życiu. Już  zbliżając  się  do  bramy  przemknęła  mi  myśl:  „A  co,  jeśli  oni   mnie  zatrzymają  i  każą  okazać  dokumenty?”  Mimo  woli  przyspieszyłem  kroku.  Dopiero  za bramą  z  ulgą  odetchnąłem  i  wyraźnie  sobie  uświadomiłem,  jak  bardzo  poważnego  niebezpieczeństwa  udało  mi  się  uniknąć. 
        Oto  więc  jaki  obraz  obejrzałem  w  żydowskiej  rzeźni, obraz  jakiegoś  straszliwego  przerażenia,  jakiejś  wielkiej,  skrywanej  tajemnicy,  jakiejś  do  połowy  skrywanej  zagadki,  której  bym  nigdy  nie  chciał  odcyfrować  do  końca.  Próbowałem  z  całych  sił  jeśli  nie  zapomnieć,  to  choćby  niejako  odsunąć  na  dalszy  plan pamięci  ów  obraz  straszliwego  okrucieństwa,  co  mi  też  po  części  się  udało.  Z  biegiem  czasu  stracił  on  na  wyrazistości  i  został  wyparty  przez  inne  przeżycia”.
           W XX wieku część rabinów, idąc, jak się wydaje, za wyobrażeniami islamskich sufiów, doszła do wniosku, że bestialsko mordowane w trakcie uboju rytualnego zwierzęta zanoszą swój głos do Boga, który przecież ich też stworzył, a On wysłuchuje ich skarg i narzekań i nie pozostawia okrutnych dręczycieli bezkarnymi. Należy więc ubój rytualny przekazać w ręce ludów prymitywnych, mających ograniczony umysł i tępych pod względem moralnym, najlepiej chrześcijańskich, aby za pieniądze dręczyły i zabijały Boże stworzenia (proces umierania naszych „młodszych braci” trwa nie – jak pisała niedawno głupia prasa – dwie minuty czterdzieści pięć sekund, lecz ponad dwie godziny, a cierpienia tych istot Bożych są niewyobrażalne. Tylko prawdziwe dzieci szatana mogą w tym procederze brać udział, niechby tylko poprzez spożywanie „koszernego” mięsiwa umęczonych zwierząt.
             Rozanow dalej pisze: „Okropny  obraz  morderstwa  na  Andrzejku  Juszczyńskim,  opisany  przez  ekspertyzę  profesorów  Kosoworotowa  i  Sikorskiego,  wywarł  na  mnie  piorunujące  wrażenie.  Widok  ten  był  dla  mnie  potworny  w  dwójnasób:  przecież  ja  to  widziałem.  Tak,  widziałem  na  własne  oczy  krwawe  molestowanie  w  żydowskiej  rzeźni.  Dla  mnie  nie  była  to  żadna  nowina.  Nie  wiem,  dlaczego  nie  wołałem  wówczas  „Ratunku!”,  nie  wrzeszczałem  od  współprzeżywanego  bólu.  Przecież  domyślałem  się,  że  mam    przed  sobą  nie  ubój  bydła,  lecz  pradawne  misterium, krwawe  składanie  ofiary  wypełnione  lodowatym  okrucieństwem!  Nie  przez  przypadek  poleciały  za  mną  kamienie  i  nie  przez  przypadek  w  ręku  rzeźników  błyszczały  krwawym  połyskiem  ostre  noże.  Nie  przez  przypadek  znalazłem  się  wtedy  tak  blisko  śmiertelnego  niebezpieczeństwa.  Przecież  samą  swą  obecnością  dokonałem  profanacji  ich  świątyni.  Oparłem  się  o  framugę  drzwi  świątynnych  wówczas,  gdy  mogli  być  w  niej  obecni  tylko  Lewici  i  kapłani;  pozostali  zaś  pospolici  Żydzi  stali  w  oddaleniu.  Wreszcie  w  dwójnasób  zbezcześciłem  ich  misterium,  ich  rytuał,  zdejmując  czapkę.  (…) Tak,  po  tysiąckroć  ma  rację  obrońca  Andrzejka  Juszczyńskiego,  gdy  powiada:  „Osamotniony,  bezradny,  będący  w  stanie  śmiertelnego  przerażenia  i  rozpaczy  przyjął  chłopczyk  swój  męczeński  los.  Nie  mógł  widocznie  nawet  zapłakać,  gdy  jeden  zbrodniarz  zatykał  mu  usta,  a  drugi  zadawał  ciosy  w  głowę  i  mózg”…  Tak,  to  odbywało  się  właśnie  tak,  byłem  tego  widzem,  naocznym  świadkiem,  a  jeśli  milczałem  podczas  procesu,  to  tylko  dlatego,  że  byłem  absolutnie  pewien,    Bejlis  zostanie  obwiniony,  a  bezprecedensowa  zbrodnia  zostanie  pomszczona,  że  sędziom  przysięgłym  zostanie  przedstawione  w  całej  pełni  zagadnienie  mordów  rytualnych,  że  nie  dojdzie  do  maskowania,  tuszowania,  że  nie  będzie  miejsca  na  choćby  chwilowy  triumf  okrutnego  żydostwa.
        Tak,  morderstwo  Andrzejka  było  widocznie  bardziej  złożonym  i  mrożącym  krew  w  żyłach  rytuałem  niż  ten,  który  miałem  możliwość  zaobserwować  w  rzeźni;  przecież  temu  chłopcu  zadano  47  ran,  podczas  gdy  zwierzęciu  ofiarnemu  zadawano  ich  10 – 15,  być  może  trzynaście,  nie  liczyłem.  Natomiast  charakter  i  lokalizacja  zranień  jest  zupełnie  identyczna:  na  początku    zadawane  ciosy  w  głowę,  następnie  w  szyję  i  ramię… W  tym  czasie  ofierze  zaciskano  usta,  ona  zaś  dygotała  w  konwulsjach  świadoma  swego  umierania  i  rzęziła…  Właśnie  to  ustaliła ekspertyza sądowa  w  sprawie  Juszczyńskiego:  „Chłopcu  zaciskano  usta,  aby  nie  krzyczał  oraz  po  to,  aby  spotęgować  upływ  krwi.  Był  przytomny,  bronił  się.  Pozostały  sińce  na  ustach,  na  twarzy,  na  bokach”…  Oto  jak  umierało  maluśkie  człekokształtne  zwierzę.  Oto  jest  ona,  ofiarna  śmierć  chrześcijańska  -    z  zatkanymi  ustami,  podobna  do  bydlęcej.  Oto  w  taki  męczeński  sposób  umierał,  według  słów  profesora  medycyny  Pawłowa,  „młody  człowiek,  pan  Juszczyński,  od  śmiesznych,  zabawnych  ukłuć”…  Lecz  co  z  niepodważalną  dokładnością  ustaliła  komisja,  to  pauzę,  przerwę,  która  nastąpiła  po  zadaniu  ran  w  szyję,  powodujących  obfity  wylew  krwi.  Tak,  ta  pauza  niewątpliwie  miała  miejsce… Lecz  oto  szczegół,  który  widocznie  zupełnie  uszedł  uwagi  ekspertów,  a  który  wyraziście  i  jednoznacznie  pozostał  mi  w  pamięci:  Podczas  gdy  ofierze  wyciągano  głowę  i  mocno  zamykano  usta, trzech  innych  pomocników  z  całych  sił  miętosiło  i  ugniatało  boki  zwierzęcia,  widocznie  w  celu  zaktywizowania  wycieku  krwi.  Według  analogii  przypuszczam,  że  tak  samo  postępowano  z  Andrzejkiem  Juszczyńskim.  Widocznie  jemu  też  uciskano  żebra  i  pocierano  ciało,  aby  spotęgować  upust  krwi,  i  stąd  widocznie  duży  siniec  na  jego  boku,  na  który  komisja  nie  zwróciła  uwagi…  W  miarę  upływu  krwi  zwierzę  słabło,  lecz  było  sztucznie  utrzymywane  w  pozycji  stojącej.  Właśnie  to  stwierdza  profesor  Jan  Sikorski,  gdy  powiada:  „Chłopczyk  słabnął  z  przerażenia  i  rozpaczy  i  opadał  na  ręce  morderców”…
          Potem  po  przerwie  nastąpiły  dalsze  metodyczne  razy,  którym  towarzyszyły  modły.  Te  ukłucia  dawały  bardzo  niewiele  krwi  lub  wcale  jej  nie  dawały.  Zadawano  je  w  plecy,  pod  pachy  i  w  bok  ofiary…  Zwierzę  po  zadaniu  mu  serii  ciosów  jest  przewracane  na  grzbiet  i  zadaje  mu  się  ostatni,  decydujący  cios  przez  poderznięcie  gardła.  Czy  coś  takiego  uczyniono  z  Andrzejem  Juszczyńskim,  nie  ustalono. Ale  widocznie  był  to  rytuał  bardziej  złożony  niż  ten,  którego  się  dokonuje  w  trakcie  zabijania  zwierząt…(…)
        Jestem  głęboko  przekonany,  że  w  osobie  Andrzeja  Juszczyńskiego  ma  się  do  czynienia  z  ofiarą  mordu  rytualnego  i  żydowskiego  fanatyzmu.  Nie  ulega  wątpliwości,  że  musiał  to  być  rytuał  bardziej  skomplikowany  niż  zwykły,  według  którego  codziennie  szlachtuje  się  tysiące  zwierząt,  składając  krwawe  ofiary  barbarzyństwu.  (…)  Żydostwo  nie  chce   przyciągać  do  siebie  zbytniej  uwagi,  chce  popełniać  swe  zbrodnie  po  kryjomu.  Jakże  mało  wiemy  o  Żydach  i  żydostwie!  Zupełnie  ich  nie  znamy.  Nie  zdajemy  sobie  sprawy  z  tego,  jak  umiejętnie  ukrywają  pod  figowym  liściem  niewinności  swą  gigantyczną  siłę  globalną,  która  z  każdym  rokiem zmusza  coraz  bardziej,  aby  z  nią  się  liczono  i    słuchano”… 
         Opublikowanie  powyższego  artykułu  Wasilija  Rozanowa  spowodowało  falę  protestów  ze  strony  światowej  wspólnoty  Żydów  jako  przejaw  najdzikszego  i  najzawziętszego  antysemityzmu.  I  zupełnie  słusznie.   W  trakcie   bowiem  trwania  procesu  Bejlisa  i  po  jego  usprawiedliwieniu  w  Imperium  Rosyjskim  odnotowano  setki  wyjątkowo  krwawych  pogromów  żydowskich.  Zginęło  wiele  absolutnie  niewinnych  ludzi  w  różnych  miastach  i  regionach  tego  rozległego  kraju.  Później  przebąkiwano,  że  w  ten  sposób  podpisano  karę  śmierci  dla  samego  Cesarstwa.  Niebawem  wybuchła  tu  rewolucja  komunistyczna.
                                                                 ***
                  Niektórzy narodowcy  rosyjscy piszą, że apogeum dominacji żydowskiej w Rosji stała się antychrześcijańska rewolucja bolszewicka 1917-1919 roku, kiedy to naród  rosyjski  boleśnie  doświadczył  na  sobie  praktycznej  realizacji  wandalizmu  nauk  zawartych  w  księdze  „Awoda  Zara”,  a   zdezorientowany przez talmudyczną propagandę gojski motłoch na czele z   wyszkolonymi  w  midraszach    komisarzami   wymordował ogromną większość dworianstwa rosyjskiego, czyli naturalną elitę narodową.  „Od wieków i przez całe stulecia marzenia mesjaniczne o państwie idealnym, w którym by nie było ani biednych, ani bogatych i w którym panowałaby  sprawiedliwość  i  zupełna  równość, nigdy  nie  przestały  pociągać  wyobraźni  Izraela. W obrębie  getta, przepełnionego  pyłem  odwiecznych marzeń,  Żydzi  galicyjscy  z  uporem  szukali  na  niebie  w  jasne  wieczory  księżycowe  znaków  zapowiadających  przyjście  Mesjasza.  Trocki, Bela  Kun  i  inni  im  podobni  podjęli  z  kolei  te  marzenia  swych  przodków.  Tylko  że  zmęczeni  szukaniem  w  niebie  Królestwa  Bożego, które  jakoś  nie  nadchodziło,  postanowili  zaprowadzić  je  na  ziemi”  (Jerome  i  Jean  Tharaud,  Gdy  Izrael  jest  królem). Ten  los  padł  -  widocznie  nie  przypadkowo  -  właśnie  na  Rosję. 
Według historyków rosyjskich zbliżonych do kręgów arystokratycznych i narodowych dwie rewolucje rosyjskie 1917 roku (lutowa i październikowa) były dziełem tajnych lóż masońskich, afiliowanych do żydowsko-francuskiego „Wielkiego Wschodu”. [Według  Georgija  Klimowa  masoni, rotarianie,  iluminaci, hierarchowie katoliccy  itp. to  tajne  towarzystwa  biologicznych degeneratów,  przede  wszystkim  pół-Żydów  i  homoseksualistów,  których  celem jest opanowanie świata i wyniszczenie osób  normalnych i szczególnie  uzdolnionych. Degeneraci z reguły intensywnie nienawidzą ludzi normalnych; mają głęboką skłonność  zarówno do homoseksualizmu, jak  i do seksu patologicznego (zoofilia, seks  analny  i  oralny, nekrofilia, koprofagia itp.). Degeneraci, jak twierdzi tenże autor, posiadają często niezwykłe uzdolnienia oraz mają wyolbrzymione dążenie do dominacji, władzy, popularności. Społeczności złożone z degeneratów (np. kryminaliści czy pederaści) czują się „wybranymi”,  „elitą”  (mania  wielkości), a jednocześnie twierdzą, że są jakoby  „prześladowane”  i  „dyskryminowane”  (mania  prześladowcza.]
Wszyscy członkowie Rządu Tymczasowego 1917 roku byli ponoć masonami,  pół-Żydami,  a ich  nadrzędnym celem   w skali światowej było  (i  jest) rozbicie i rozczłonkowanie Rosji jako jedynego mocarstwa słowiańskiego, aryjskiego, wzniesionego na podstawach chrześcijańskich, i poddać ją nieograniczonej władzy żydostwa. W. Uszkujnik w znanej książce Paradoksy historii. Tajna historia Rosji, Europy i świata (polskie wydanie 1996) pisze o „żydowskich rewolucjach” 1917 roku: „Jak należało oczekiwać, jednym z pierwszych aktów rządów masońskich w Rosji było nadanie pełnych praw obywatelskich wszystkim Żydom, zamieszkałym w tych czasach na obszarze kraju, których liczebność dochodziła do 3% wszystkich mieszkańców imperium. Oprócz tego powołano natychmiast specjalną komisję, składającą się prawie wyłącznie z samych Żydów, dla wyszukiwania tych osób ze składu administracji, które według od dawna zakorzenionej w całym świecie „żydowskiej legendy” były odpowiedzialne za organizowanie żydowskich pogromów na południu Rosji. Nastąpiła konsternacja. Takich ludzi nie znaleziono i sprawa szybko została zatuszowana, lecz legenda, tak jak i też inne legendy z tego samego źródła, jest bardzo żywotna i niekiedy pojawiała się w ostatnim czasie na szpaltach zachodnich gazet.
Obecnie w obiegu jest drugi wariant historii rosyjskiej. Lutowa masońska rewolucja, która nadała Żydom pełne prawa obywatelskie, wykreślona została całkowicie z kronik historii przez niektórych amerykańskich „ekspertów do spraw rosyjskich”. Natomiast czynny udział Żydów w przewrocie komunistycznym tłumaczy się w ten sposób, jakoby Lenin i spółka pierwsi nadali w Rosji wszystkie prawa obywatelskie Żydom i tym samym zdobyli ich wdzięczne serca.
To, co tworzyło się w ciągu wieków, masoni z pomocą kamaryńskich chłopów zdołali zrujnować w ciągu półwiecza. Nieznany rosyjskiemu organizmowi bakcyl komunizmu nie miałby żadnych szans na odniesienie sukcesu, jeśliby masoni tego nie pragnęli i nie przygotowali dla niego najbardziej odpowiedniej gleby, czegoś w rodzaju sztucznej pożywki, na jakiej rozwijają się mikroorganizmy w laboratorium.
Także według oświadczenia samego Lenina, nawet w tych najbardziej dla nich sprzyjających warunkach, bolszewicy nie mieliby żadnych szans na zwycięstwo, gdyby nie znaleźli całkowitego poparcia wśród setek tysięcy małomiasteczkowych Żydów, ewakuowanych w czasie I wojny światowej z zachodnich guberni do centralnej Rosji. Ich kadry utworzyły tam szkielet administracji, który uratował komunizm w najbardziej krytycznym okresie jego istnienia i zapewnił ostateczne zwycięstwo.
Z taką samą pełną otwartością jak Aronson o udziale masonów w Rewolucji Lutowej pisał inny Żyd, profesor Samuel Goldman o tym, jak Żydzi z małych miasteczek poparli i obronili rewolucję Lenina oraz jaką czarną niewdzięcznością spadkobiercy Lenina odpłacili im za to. (Biuletyn „Instytutu Naukowo-Badawczego ZSRR”, Nr 4/32, 1959, Monachium). W artykule tym przytoczone zostały niżej przedstawione słowa Lenina wypowiedziane do jego przyjaciela Żyda Dimansztajna.
Artykuły profesora Goldmana i dziennikarza Aronsona są „kluczowe”, a takie rzadko pojawiają się na szpaltach współczesnej prasy. Na mgnienie oka jak wybuch magnezu oświetlają one ciemne zakątki historii. Ale błysk jest krótki, oczy publiczności przywykły do mętnej mgły i wszystko zostało zapomniane.
Słowa Lenina przytoczone w znakomitym artykule Goldmana były takie: „Te żydowskie elementy były mobilizowane przeciw sabotażowi Rosjan i w ten sposób Żydzi mieli możność obrony rewolucji w tym krytycznym okresie. My zaś mogliśmy przejąć aparat administracyjny tylko dlatego, że mieliśmy pod ręką taką rezerwę mądrej i wykształconej siły roboczej.”
Wszystko jest jasne i dokładnie tak było. Nieliczni jeszcze pozostali przy życiu, którzy widzieli na własne oczy dni rewolucji w Rosji, dobrze pamiętają tę „siłę” i jak ona rozprawiała się z narodem rosyjskim. Liczba „mobilizowanych Żydów” dochodziła do 1,4 miliona osób, a bardzo znaczna część „poborowych” skierowana została do szeregów tworzonego „Czeka” i zajęła w nim wszystkie kierownicze stanowiska.
Niejaki Nowak, były komunista i być może Żyd, potwierdził w pełni słowa Lenina w artykule, który ukazał się w „Saturday Evening Post” 28 maja 1960. Pisał tak: „Rosyjscy Żydzi uciskani przez carów, związali swój los z rewolucją 1917 r. od samego początku i podtrzymywali ideały komunizmu. Inteligencja żydowska stała na czele rewolucji i była jej siłą przywódczą w najcięższym okresie. Lecz sowiecka rewolucja tak jak i inne pożarła swoje dzieci.”
Tu trzeba wspomnieć o drugim „paradoksie” rosyjskiej historii, o którym nikt, nigdy i nigdzie nie wspomniał. Żydowsko-francuski „Wielki Wschód” przez swoje rosyjskie „córy” przejął władzę nad olbrzymim krajem – Rosją. Zawrót głowy od sukcesów, rozumie się samo przez się, był proporcjonalny do wielkości zdobyczy. Jednak przełknąć jej nie udało się i smaczny kąsek w ostatniej chwili został brutalnie wyrwany z gardła.
Lenin – z Europy przy pomocy Niemców, a Trocki – z Nowego Jorku przy pomocy bankierów Żydów, ściągnęli do Rosji kilkuset zawodowych rewolucjonistów, wśród których co najmniej 9/10 było Żydami. Bardzo bogaty, mający tajemnicze powiązania Żyd Parwus odgrywał poważną rolę w tych ciemnych machinacjach – importu owego niebezpiecznego towaru na rosyjską ziemię. Znalazłszy się w Petersburgu ten „zaczyn” zaczął przejawiać szaloną aktywność. Importowani rewolucjoniści przyciągnęli na swoją stronę masy półanalfabetów lub w ogóle analfabetów, „kamaryńskich chłopów” i poprowadzili ich do szturmu na już dotknięty zgnilizną masońską „Rząd Tymczasowy”.
Ta cała demokratyczna farsa skończyła się przy pierwszym uderzeniu. Kiereński przebrany w ubiór kobiety uciekł do Finlandii. Rozpoczęła się straszna i krwawa epoka wojennego komunizmu, wojna domowa i całkowite rozprzężenie państwa. Obecnie jasne jest, że żydowska elita zgubiła Rosję przy pomocy niedużej grupy renegatów Żydów, wspieranych przez Żydów z małych miasteczek, którzy w swej politycznej naiwności nie mieli żadnego pojęcia, na kogo podnoszą rękę. Innymi słowy, słodki owoc zwycięstwa światowej masonerii nad Rosyjskim Imperium po głuchej wojnie trwającej ponad sto lat został wyrwany przez żydowską grupę etniczną zamieszkałą w tym czasie na terytorium kraju i grupę przywiezioną przez Lenina i Trockiego dla realizacji ich planów... Czyż nie jest to gorzki i przykry paradoks historii?
Wyższe sfery żydowskie straciły głowy od takiego nieoczekiwanego afrontu; uciekły się nawet do terroru: założyciel Czeka, Żyd Urycki został zabity przez młodego bogatego Żyda Kannegisera, a sam Lenin był ciężko zraniony przez Żydówkę Dorę Kapłan.
Przejście całej masy małomiasteczkowych Żydów na stronę bolszewików, co dało im zwycięstwo, nie miało żadnego ideologicznego podkładu. Od „najbardziej demokratycznego państwa na świecie” – jak nazywał Rosję masonów Kiereński – Żydzi już otrzymali pełne prawa obywatelskie i otwierały się przed nimi najszersze możliwości przeniknięcia do wszystkich dziedzin handlu i gospodarki narodowej kraju.
Jak magnes przyciąga niepowstrzymanie do swoich biegunów opiłki żelazne, tak też Żydzi z całej Rosji przyssali się ze wszystkich stron do nowych organów władzy, czyniąc je trwałymi i odpornymi w okresie okrutnych i krwawych lat wojny domowej.
Trudno sobie wyobrazić, że wśród Żydów istniało w tym smutnym okresie sprzysiężenie i że mieli oni jedno ogólne dla wszystkich kierownictwo. Można raczej przypuszczać, że cała ich masa znajdowała się pod wpływem swego rodzaju „rasowego instynktu”, który jak magnes ciągnął ich do biegunów władzy. Rząd Tymczasowy uczynił ich „równymi wśród równych”, ale komunizm stworzył znacznie bardziej ponętną perspektywę: nie równości lecz panowania nad gojami i pełną władzę nad ich życiem i mieniem. Było to zgodne z gorącymi marzeniami żydostwa, wyrażonymi w następującej formie: „Niezłomna nadzieja Izraela dotyczy dwóch spraw: po pierwsze, że kiedyś wróci on do ziemi obiecanej Kanaan oraz po drugie, że pojawi się w Izraelu „Książę Mesjasz”, który zmusi cały świat do kłaniania się jego Bogu i zrobi swój naród właścicielem świata”. Nie, to zdanie nie jest wzięte z Protokołów Mędrców Syjonu, lecz z bardzo rozpowszechnionej w Ameryce Kolumbijskiej Encyklopedii, gdzie można je znaleźć pod hasłem „Judaizm” na stronie 1026 wyd. z 1950 r. (...)
Jak można się domyślić, powszechne przejście wszystkich mas żydowskich na stronę bolszewików – związane dla nich ze zbiorowym ryzykiem – było dla wszystkich zjawiskiem nieoczekiwanym. Oczywiście, że Lenin i Trocki mieli nadzieję, iż przyciągną na swoją stronę znaczną część żydowskich młodych „aktywistów”, lecz o tym, żeby pozyskać prawie półtora miliona żydowskich pracowników, nikt z przywódców bolszewizmu nie mógł marzyć. Nikt również nie potrafił przepowiedzieć przyszłości. Bolszewicy niejednokrotnie stali na krawędzi przepaści i ich zniszczenie nieuchronnie pociągnęłoby za sobą prawie całkowite wyniszczenie Żydów na całym terytorium Rosji, a szczególnie na Ukrainie, gdzie Żyd i bolszewik byli prawie synonimami dla białogwardzistów, którzy nie mieli dla nich litości. Z drugiej strony, bez żadnego dla siebie ryzyka całe rosyjskie żydostwo mogłoby okazać zorganizowane wsparcie dla Rządu Tymczasowego i zapewnić mu tym samym zdecydowaną przewagę w walce z bolszewikami. Dlatego można z całym przeświadczeniem stwierdzić, że w tym przypadku w masach żydowskich nie decydował rozum, lecz wyczucie – intuicja. W ciągu wieków w ich duszach kultywowano nienasyconą żądzę panowania nad gojami – panowanie twardo im obiecano w Talmudzie. Rozpad państwa rosyjskiego stanowił dla nich całkowicie wyjątkowy przypadek, sprzyjający realizacji tego okrutnego marzenia Izraela i dawał im do ręki możliwość „bycia wszystkim” tam, gdzie dotąd byli oni niczym. Los został wyzwany i kierując się nie rozumem, lecz ukształtowanym przez Talmud instynktem nienawiści i pogardy dla gojów, Żydzi bez zastanowienia rzucili się w nurt rosyjskiej krwawej rewolucji i nie u boku tych, którzy już im dali równouprawnienie, lecz tych, którzy obiecali dać coś znacznie ważniejszego”.
Przerywając w tym miejscu rozważania rosyjskiego historyka przypomnijmy, że 13 czerwca 1918 roku pod Permem bolszewicy bez sądu ograbili i rozstrzelali wielkiego księcia Michaiła Aleksandrowicza Romanowa, tego samego, który po Rewolucji Lutowej 1917 roku paradował po Piotrogrodzie z czerwoną kokardą w klapie i nie uczynił nic, aby unieszkodliwić podnoszącą coraz wyżej głowę hydrę bolszewicką. Parę dni później, w nocy na 17 lipca, grupa zawodowych rewolucjonistów, czyli bandytów, na czele z Filipem Gołoszczokinem (Kahlwangiem), Georgijem Safarowem i Abramem Jurowskim w bestialski sposób wymordowała całą rodzinę imperatora: Mikołaja II, jego żonę, pięć młodziutkich córek i małoletniego syna. Wszystkie ciężko zranione i agonizujące cesarzówny zostały – zgodnie z nakazem  Talmudu  (jako niewinne, nie znające przedtem mężczyzn) – rozebrane do naga i pozbawione dziewictwa przez zgwałcenie, niektóre były już martwe. (Dopiero na przełomie roku 2017/18 Rosyjska Cerkiew Prawosławna odważyła się z pozwolenia prezydenta Władimira Putina powołać specjalną komisję, aby ustalić konkretnie i naukowo, czy ten mord był rzeczywiście i formalnie mordem rytualnym, co natychmiast wywołało hałaśliwy sprzeciw Żydów rosyjskich i zdystansowanie się prezydenta od tematu).
To nie był jednak kres martyrologii rodu Romanowów, dynastii, która uczyniła Rosję mocarstwem, i za której panowania Żydzi dominowali w rosyjskiej literaturze, teatrze, medycynie, sądownictwie, prasie. Niedaleko od miasta Ałapajewsk w nocy na 18 lipca 1918 roku bez śledztwa i sądu został rozstrzelany (pod bezpośrednim kierownictwem Safarowa) wielki książę Sergiusz Aleksandrowicz Romanow. Za tym została żywcem wrzucona do głębokiej na 60 metrów sztolni jego żona Jelizawieta Fiodorowna, siostra cesarzowej Aleksandry Fiodorowny. Tuż za nią w podobny sposób żydowscy rewolucjoniści wespół z pijanymi bandytami łotewskimi i rosyjskimi zakatowali księcia Joanna Konstantinowicza oraz Igora Konstantinowicza Romanowów, jak też księcia Władimira Paleja (syna wielkiego księcia Pawła Aleksandrowicza czyli kuzyna cesarza Mikołaja II). Umierający, z pogruchotanymi kośćmi zaintonowali z dna piekła chrześcijański hymn cherubiński, a ciało Jielizawiety Fiodorowny nie uległo rozkładowi, jak stwierdzili oficerowie Białej Gwardii w 1919 roku, po przejściowym oswobodzeniu tych okolic.
Nieco później, w nocy na 28 stycznia 1919 roku w Piotrogrodzie, na terenie Twierdzy Pietropawłowskiej rozstrzelano wielkich książąt Georgija Michajłowicza, Dmitrija Konstantinowicza, Nikołaja Michajłowicza i Pawła Aleksandrowicza Romanowów. Warto odnotować, że w kwietniu 1917 roku (po Lutowej Rewolucji masońskiej w Rosji) król Anglii Jerzy V (kuzyn cesarza Mikołaja II) pod naciskiem żydowskiego lobby odmówił gościny w swym państwie komukolwiek z rodziny Romanowów! Czyli wszystkie powyżej przedstawione zbrodnie były zawczasu planowane i skrupulatnie przygotowywane. Makabryczny los domu Romanowów przypomina los krewnych Jezusa z Nazaretu, którego rodzice, trzej bracia i siostra już po ukrzyżowaniu Aramejczyka zostali bestialsko wymordowani.
Uszkujnik tedy dalej pisze: „Strona materialna miała również sporą siłę przyciągania dla żydowskich kadr, które opanowały władzę, wchodząc w skład nowego rządu. Trudno sobie nawet wyobrazić, na jaką skalę występowało trwonienie mienia państwowego przez żydowskich panów, którzy dorwali się do władzy. Ciągnęli wszystko i wszędzie tam, gdzie tylko mogli. Żadne, nawet najbardziej przybliżone obliczenie tej zorganizowanej przez naród „zwycięzców” grabieży nie jest oczywiście możliwe. Wystarczy przytoczyć kilka przykładów: bezcenną kolekcję znaczków pocztowych zabitego cara ukradł z pałacu osobiście sam Bronsztejn – Trocki. Jak mówią, kolekcja ta spoczywa dotychczas w sejfach jednego z żydowskich banków w Nowym Jorku. Najlepszą w świecie kolekcję rosyjskich monet zebraną przez W. Ks. Georgija Michajłowicza zrabowała grupa Żydów, a następnie przewiozła ją potajemnie do Ameryki i tam rozsprzedała częściami bogatym numizmatykom. Kodeks Synajtikus przypadkowo znaleziony przez barona Tyszendorfa w jednym z klasztorów Synaju właśnie w momencie, kiedy zakonnicy postanowili go już spalić razem z nagromadzonymi gratami, był sprzedany przez Żydów za 100 tys. funtów szterlingów Muzeum Brytyjskiemu. Ten Kodeks oraz Koran Omara zalany jego własną krwią były chronione w bibliotece Ermitażu i uważane za najbardziej drogocenne książki świata. Kodeks został sprzedany jawnie, a Koran zniknął bez śladu i do tej pory nie wiadomo, u kogo się znajduje.
Znany Żyd Saul Barnato był głównym pośrednikiem w sprzedaży wielu kosztowności zrabowanych w cerkwiach i u osób prywatnych. Była ich taka nieprawdopodobna ilość, że jednostką pomiarową drogocennych kamieni nie był karat, który zazwyczaj jest stosowany, lecz drewniana skrzynka do cygar...
Po całkowitym przejęciu przez Żydów aparatu administracyjnego kraju zostali oni jego rzeczywistymi gospodarzami. Robert Wilton, Anglik, który przebywał w Rosji, będąc korespondentem Times’a, poinformował, że po zdobyciu władzy przez bolszewików z 556 osób zajmujących wyższe stanowiska administracyjne w Rosji, 447 było Żydami. Raz uchwyciwszy władzę w swoje chciwe łapy Żydzi nie mieli żadnego zamiaru jej wypuszczać, co potwierdza etniczny skład rządu sowieckiego tuż przed drugą wojną światową. Z 500 członków wyższej sowieckiej administracji 83% było Żydami, 5% Rosjanami, 5% Łotyszami i 6% innej narodowości. Czyli w stosunku procentowym Żydów w składzie sowieckiego aparatu rządowego było nawet nieco więcej (o 3%), niż w pierwszym porewolucyjnym okresie. (...)
I jeszcze jeden paradoks historii! Kiedy Lenin umarł w 1924 r., w 54 roku życia, z przyczyn całkowicie niezrozumiałych i do tej pory przez nikogo nie wyjaśnionych, na miejsce Lenina został wybrany nie Trocki, jak wszyscy oczekiwali, lecz mało komu znany Stalin, który niczym szczególnym się dotąd nie wsławił. Natomiast żydowski Napoleon – Trocki, został z hańbą zesłany do środkowej Azji, później wydalony z ZSRR i w końcu zginął z rąk anonimowego Żyda w Meksyku, dokąd zabójca po długich przygotowaniach potrafił się podstępnie przedostać.
Większość innych współpracowników Lenina i Trockiego zostało wściekle i bezlitośnie zamordowanych w piwnicach GPU przez swoich własnych rodaków, którzy obwinili ich o najbardziej nieprawdopodobne przestępstwa. Kiedy stary bolszewik Kamieniew (Rozenfeld) został wezwany przed sąd, jego oskarżycielami byli: Oldberg, Dawid, Berman, Reingold i Pikel, jako sędziowie występowali naczelnicy oddziałów NKWD – Słucki, Friczowski, Pauker i Redens. Cała dziewiątka to Żydzi!
Drugi współpracownik Lenina, Bucharin, oświadczył na procesie, że krajem obecnie kieruje nie partia, lecz tajna policja, co było naturalnie prawdą. Bucharin mógł dodać, że na czele tej policji stoją „zmobilizowani” małomiasteczkowi Żydzi i wówczas wszystko byłoby całkowicie jasne i zrozumiałe.
W dniu śmierci Lenina, który nawiasem mówiąc prawdopodobnie został otruty, jest bardzo możliwe, iż Żydzi – pseudobolszewicy, będąc świadomi swej siły, już zaczynali uprawiać swoją własną politykę. Jako podwójny zdrajca masonerii i żydostwa Trocki był dla nich osobistością znienawidzoną i całkiem nie do przyjęcia. Stalin, posiadający „niejasną przeszłość” (w pewnym okresie był agentem policji przy rządzie carskim), był człowiekiem najbardziej odpowiednim, którego łatwo było trzymać w ręku. O tym, że Żydom było wiadomo już od dawna o tej stronie życia Stalina, napisano długi, potwierdzony dokumentami artykuł, wydrukowany w czasopiśmie „Life” wkrótce po śmierci „wodza”. Pozostało tylko do wyjaśnienia, DLACZEGO tak długo trzymano tę historię w ścisłej tajemnicy... Autorami tego artykułu byli Lenin i Krywicki.
Dokładnie tak samo, jak to zrobili zwycięzcy-masoni, którzy postawili swoich przedstawicieli na czele rządu, zwycięzcy-Żydzi umieścili swoich ludzi na wszystkich najważniejszych stanowiskach w nowym rządzie.
Rozumiejąc wyjątkową ważność organów bezpieczeństwa wewnętrznego dla swojej władzy postawili sobie za cel przeniknięcie do ich szeregów, które w krótkim czasie stały się swego rodzaju „rządem w rządzie” – posiadającym całkowicie autonomiczną organizację i nawet rodzaj sił zbrojnych – i które były bezpośrednio podporządkowane szefowi organizacji bezpieczeństwa... Tajna policja jest „kluczem” do władzy w ZSRR. A „klucz” ten był całkowicie w kieszeni Żydów: posługiwali się nim dla umocnienia i podtrzymania swojego panowania. (...) We wszystkich sowieckich państwach satelitarnych tajna policja była pod kontrolą Żydów, co samo wpłynęło na nasilenie „antysemityzmu” w tych krajach... Na Węgrzech, gdzie 70% tajnej policji i wszyscy jej naczelnicy byli w tym czasie Żydami, skończyło się w 1956 roku dużym pogromem. Tłum łapał Żydów na ulicach, zabijał na miejscu i wieszał na słupach i płotach”...
Rozzuchwaleni swymi zwycięstwami na terenie zniszczonego przez nich Cesarstwa Rosyjskiego Żydzi rozpoczęli krwawe porachunki we własnym gronie, a ich  różne sekty walczyły bez skrupułów o dostęp do władzy. Żydowscy bojówkarze spośród tzw. „socjalistów-rewolucjonistów” zastrzelili zarówno swego rodaka i byłego członka Bundu Mojżesza Goldsztejna (pseudo: Wołodarskij, 26 lat), Mojżesza Urickiego (34 lata), jak również mnóstwo innych niedawnych współbojowników. Cudem uratował się W. Lenin, podziurawiony (6 kul!) z naganu przez Fanny Kapłan. Później było jeszcze gorzej. W. Uszkujnik pisze: „Żydowscy oprawcy dręczyli i znęcali się nad swoimi rodakami w bardzo okrutny i podły sposób, czego by oczywiście nie robili, gdyby byli wykonawcami woli „azjatyckiego despoty” Stalina. Jednak zorganizowany na wielką skalę spisek w jednostkach sowieckich sił zbrojnych stanowił najbardziej realne i śmiertelne niebezpieczeństwo dla małomiasteczkowych Żydów. To, co wydarzyło się latem 1953 roku, mogło się zdarzyć już piętnaście lat wcześniej i zmienić cały bieg historii świata.
Ostrze spisku wojskowego skierowane było oczywiście nie przeciw „dyktatorowi”, lecz przeciwko Berii z jego komunistami i wszystkimi małomiasteczkowymi Żydami z Kaganowiczem na czele. Masoni, samo przez się zrozumiałe, okazali istotne wsparcie dla dwóch Żydów – Berii i jego bliskiego towarzysza broni Izraiłowicza w wynajdywaniu różnych argumentów częściowo fałszywych, pociągających za sobą śmierć wielu tysięcy ludzi.
W końcu 1938 roku, kiedy Żydzi kończyli już czystkę w armii sowieckiej, jej straty w stanie osobowym wynosiły w przybliżeniu około 30 tys. osób z kadry dowódczej.
Wśród nich było:
186 z liczby 220 dowódców brygad,
110 z liczby 195 dowódców dywizji,
57 z liczby 85 dowódców korpusów,
13 z liczby 15 dowódców armii – oraz wszyscy bez wyjątku dowódcy okręgów wojskowych itd.
Jak widać z powyższych liczb, czystka była bardzo ostra i radykalna. Jest zrozumiałe, że musiała ona w następstwie osłabić gotowość bojową armii.
Źródła niemieckie potwierdzają obecnie, że właśnie ta czystka była główną przyczyną, mającą wpływ na decyzję Hitlera w sprawie napadu na Związek Sowiecki. Byłoby rzeczą dziwną, gdyby Hitler pominął taką wyjątkową okazję. Kto mógłby przewidzieć, że potencjalny przeciwnik hitlerowskich Niemiec nagle sam pozbawi się doświadczonego kierownictwa własnej armii i tym samym niejako otworzy wrota na wtargnięcie wroga.
Historycy zagraniczni, którzy już dawno nie odważali się mówić prawdy z obawy przed Żydami, w żaden sposób nie mogą rozwiązać problemu tych krwawych czystek w armii sowieckiej wobec śmiertelnego zagrożenia ze strony Niemiec i próby Stalina zawarcia układu z Hitlerem dla jego uspokojenia.
Prawdziwe podłoże i kulisy tej historii leżą znacznie głębiej. Zwłaszcza, jak zaznacza Deutscher, w „konserwatywnych” kręgach wojskowych już w latach przedwojennych zaznaczał się silny ruch przeciw „żydowskiemu jarzmu”, które było wielokrotnie gorsze od tatarskiego.
Żydzi znaleźli się wobec dwóch wrogów – wewnętrznego i zewnętrznego. Istniała mała nadzieja, aby z wrogiem zewnętrznym dogadać się w jakiś sposób i odwlec na jakiś czas jego agresję. Wyboru po prostu nie było: albo my (Żydzi) albo armia (tj. Rosjanie).
Wersja, że spisek był skierowany przeciw osobie Stalina, a nie przeciw tym, którzy nim kierowali i stali za jego plecami, stanowi oczywiście zupełny absurd.
Czy można przyjąć wersję, że znajdując się w obliczu groźnego niebezpieczeństwa, którym były dla nich hitlerowskie Niemcy, Żydzi poszliby na straszne ryzyko, pozbawiając sowieckie siły zbrojne dowództwa dla ratowania Stalina? Jeśliby tu nie chodziło o ich własną skórę, „pretoriańska gwardia” w Związku Sowieckim zdławiłaby natychmiast swojego „wodza”, gdyby on tylko zapragnął, w obliczu bezlitosnego wroga Żydów – Hitlera, zniszczyć dowódcze kadry swej armii.
Teraz, jakby „paradoksalne” to się nie wydawało, dla lepszego zrozumienia tych wydarzeń, które miały miejsce w Rosji w owych latach, musimy zrobić małą wycieczkę w czasie, w daleką przeszłość, kiedy to Rosja – jako taka – jeszcze nie istniała na mapie.
Na nizinach nadwołżańskich istniało wówczas bardzo bogate i silne państwo chazarskie. Chazarowie ze względu na swoje pochodzenia byli Turko-tatarami. Pozostając pół-koczownikami, posiadali oni w tamtym okresie duże miasta i prowadzili rozległy handel ze wszystkimi sąsiadami. Handel „żywą siłą”, tj. niewolnikami, był ich główną specjalnością. Dla uzupełniania zasobów Chazarowie często dokonywali najazdów na słowiańskie plemiona i pojmanych jeńców brali na sprzedaż.
W siódmym i ósmym stuleciu naszej ery judaizm zaczął przenikać przez konstantynopolskich rabinów do Chazarów, najpierw do wyższych klas tej społeczności, a później rozprzestrzenił się także wśród prostej ludności.
Warto nadmienić, że w rosyjskich legendach wspomina się niekiedy „Wielkiego Żydowina”, z którym rosyjscy bohaterowie staczali boje na „Dzikich Polach”. Samo przez się rozumie, że ten „Żydowin” nie był palestyńskim Żydem-semitą, lecz chazarskim najeźdźcą grabiącym słowiańskie wioski.
Doprowadzeni do rozpaczy Słowianie dokonali w 965 roku głębokiego napadu na Chazarię pod wodzą kijowskiego księcia Świętosława, i przy pomocy finansowej Bizancjum, któremu Chazarowie również sprawiali dużo kłopotów i nieprzyjemności. Spalili wówczas i rozgrabili główne chazarskie miasta: Itil, Białą Wieżę i Samender, po czym z bogatą zdobyczą wrócili do siebie do domu.
Nie sposób przypuszczać, że wbrew prawu i obyczajom tych czasów, Słowianie nie odpłacili swym dręczycielom-Chazarom tą samą monetą i nie pognali w niewolę po zwycięstwie tylu chazarskich jeńców, ilu można było schwytać i sprzedać. Jeśli dostarczenie czarnych niewolników z Afryki na plantacje do Ameryki było sprawą dość trudną, to przepędzić tłum chazarskich jeńców, posadziwszy ich na własne wozy i konie, przez stepy południowej Rosji było rzeczą prostą i łatwą do wykonania.
Należy przypuszczać, że i dług zaciągnięty w Bizancjum przez Świętosława został spłacony tą samą monetą, tj. chazarskimi niewolnikami rzuconymi na rynek w dużej liczbie po dokonaniu owego zwycięskiego najazdu.
Więcej niż 80% populacji żydowskiej żyjącej dziś na świecie należy do tzw. „aszkenazyjskiej” grupy wschodnich Żydów, którzy od swych pobratymców należących do południowo-zachodniej grupy „sefardyjskiej” różniła się znacznie nie tylko obyczajami, lecz również wyglądem zewnętrznym.
Jak niektórzy rosyjscy historycy od dawna przypuszczali, większość „wschodnich” Żydów nie jest Semitami, lecz Turko-tatarami, właśnie potomkami tych Chazarów, którzy najpierw zostali rozbici przez Świętosława, a później dobici przez Czyngis Chana i uciekli do Europy Wschodniej pod naciskiem jego hord.
Nawet w samym Izraelu są obecnie, wprawdzie nieduże, grupy społeczne, które są przekonane o prawdziwości tej historii.
Jeżeli na ogół wszyscy wybitni działacze żydowscy i syjonistyczni należą do grupy „wschodnich” Żydów, to z przyczyn w pełni zrozumiałych ta historyczna prawda nie cieszy się wśród nich dużą popularnością. Jednak ku ich wielkiemu zdziwieniu, bardzo znany w kręgach europejskiej inteligencji pisarz Artur Koestler, sam wywodzący się ze wschodnich Żydów, wydał książkę pod tytułem „Trzynaste pokolenie” [„The Thirteenth Tribe”], w której wyraźnie i przekonywująco udowadnia, że on sam i wszyscy jego rodacy Żydzi „aszkenazyjscy” w żaden sposób nie mogą być Semitami, lecz są w prostej linii potomkami Chazarów. Jak Koestler słusznie twierdzi, takie silne i żywotne plemię jak Chazarowie w żaden sposób nie mogło zniknąć bez śladu z powierzchni ziemi. Jako naród koczowniczy przenieśli się po prostu na zachód pod naciskiem Mongołów i osiedlili się w Europie Środkowej, powiększając tam liczbę swoich rodaków zagarniętych siłą i sprowadzonych przez Świętosława. Znani w Polsce i na Ukrainie jako „Żydzi”, ci przesiedleńcy z nizin nadwołżańskich byli właśnie tymi „Żydami”, o których wspominają stare pieśni rosyjskie.
Jak to zwykle bywa po przyjęciu nowej wiary, neofici zaczęli wykonywać wszystkie obrzędy z jeszcze większą gorliwością, niż to czynili sami Żydzi semickiego pochodzenia, dodając do tych obrzędów również swoje chazarskie obyczaje.
Trudno oczywiście twierdzić, że wschodni Żydzi nie mają domieszki krwi semickiej. Wielu Żydów-semitów żyło w Chazarii, a część Żydów zachodnich, ratując się przed Krzyżakami przeniosła się do wschodniej Europy i zamieszkała ze swoimi współwyznawcami Chazarami. Lecz turecko-tatarska krew pozostała dominująca wśród tzw. Żydów „aszkenazyjskich”.
Sam tego nie podejrzewając oczywiście Koestler uchylił swoimi historycznymi badaniami rąbek tej zasłony, która zakrywała do tej pory przed oczami niewtajemniczonych niektóre dziwne „obyczaje” chazarskich władców Kremla.
Na 54 stronie jego książki jest taki akapit: „Arabscy i współcześni historycy są zgodni, że chazarski system rządzenia miał podwójny charakter: Kagan był przedstawicielem władzy religijnej, a Bek – państwowej”. Koestler dodaje, że prawie nigdy nie widziany przez zwykłych śmiertelników Kagan był w rzeczywistości pełnoprawnym władcą Chazarów, a Bek był tylko jego pełnomocnikiem wykonującym funkcje administracyjne.
Po przejęciu władzy w swoje ręce, potomkowie Chazarów postępując zgodnie ze swymi starymi obyczajami, nie tylko wprowadzili również podwójny system kierowania społeczeństwem w ujarzmionym przez siebie kraju, ale – co już zupełnie nieprawdopodobne i wręcz dziwne – wprowadzili swojego Kagana – potomka chazarskich chanów – Łazara Kaganowicza nazwanego przez emigrantów „Bladym strażnikiem Kremla”, a Stalina wyznaczyli jego Bekiem...
Kaganowicz był jednym z nielicznych komunistów Żydów, który nigdy nie zmienił swojego rodowego nazwiska, składającego się z dwóch części: Kagan, tj. „chazarski chan” i przyrostka -owicz, oznaczającego pochodzenie, jak na przykład Ruryk-owicz. Innymi słowy – i bez żadnej wątpliwości – Łazar Kaganowicz był w prostej linii następcą tj. męskim potomkiem ostatnich chanów chazarskich i „zgodnie z prawem” otrzymał władzę pod przykrywką stanowiska Sekretarza Partii. (...)
Koestler również pisze, że u Chazarów istniał zwyczaj rytualnych zabójstw, a w niektórych przypadkach zabijali rytualnie nawet swojego własnego chana. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że i w naszych czasach Chazarowie, lub inaczej mówiąc Żydzi wschodniej Europy, do których należą wszyscy niemal mieszkańcy Nowego Jorku w liczbie przeszło pięciu milionów, przestrzegają nadal krwawych obyczajów swoich przodków i jedzą tylko mięso „koszerne” rytualnie zabijanej zwierzyny, której gardło podrzyna się na krzyż w obecności „cadyków”, pobierających za to pieniężne wynagrodzenie”...
 ***
         Natomiast sytuacja samych Żydów w diasporze nie była prosta  nigdzie,   gdzie wolą losu rozbijali swe namioty.  Cesarz austriacki Józef II zniósł sądownictwo rabiniczne, zakazał używania języka hebrajskiego i jidysz. W sprawach handlowych i publicznych zakazałŻydom pobytu na wsi, w przypadku gdy próbowali zajmować się działalnością nieprodukcyjną, np. szynkarstwem i lichwą.  Cesarzowa  zaś  Austro-Węgier  Maria  Teresa  tak  wypowiadała  się  o  tym  ludzie:  „Nie  znam  żadnej  innej  tak  złośliwej  dżumy  wewnątrz  kraju  jak  ta  rasa,  która  wyniszcza  naród  swą  chytrością,  lichwiarstwem,  pożyczkami  pod  ogromny  procent.  W  miarę  możności  powinno  się  ich  izolować  i  wypędzać”.  Wkrótce  po  upublicznieniu  tej  wypowiedzi  będąca  w  kwiecie  wieku  cesarzowa  została  w  biały  dzień  na  ulicy  Wiednia  zadźgana  nożem,  a  sprawcy  nie  ujęto,   choć  wokół  pełno  było  policji  i  przechodniów. 
 W ciągu pół wieku w zaborze austriackim odsetek szynkarzy i arendarzy żydowskich spadł aż o około 75 proc.
Szczególną formą troski o „równouprawnienie” Żydów było wprowadzone przez biurokratów austriackich zakazuużywania przez Żydów hebrajskich nazwisk i odpowiednie „obdarowywanie” ich ośmieszającymi nazwiskami niemieckimi, jak np.: Eselkopf – (ośla głowa), Ziegenschwanz – (kozi ogon), Wildschwein – (dzika świnia), Galgenstrick – (sznur szubienniczy), Cifferblatt (tarcza zegarowa), (Scheissberg – (kupa gówna), Taschengregger – (kieszonkowiec), Borgenicht – (nie pożyczaj), Pferdapfel – (końskie łajno), Knobloch (czosnek); lub polskimi: Bzdyl, Chujec, Czerw, Dziura, Kłak, Kleszcz, Kwoka, Nędza, Pięta, Stopa, Siorek, Pinda,  Kolano,  Pizdło, Fiut, Dura,   Badyl,  Szatan, Paskuda, Juda, Rozporek, Ksiądz, Szachraj, Oszust, Pupa, Ogórek, Nicpoń, Cukier, Wychodek, Śledź,  Menda, Tyłek, Pantofel, Kibel, Pergament, Tapczan, Knebel, Sołowiejczyk, Perec     itp.
Dla uzyskania lepszego nazwiska, jak na  przykład.: Kluger (mądry) czy Diamant, Żydzi musieli bardzo słono zapłacić.
W 1813 roku austriaccy urzędnicy obarczyli Żydów specjalną „taksą korekcyjną” (Korrektentaxe) czyli opłatą od każdego Żyda przybywającego do Wiednia. Szpiedzy policyjni czyhali na każdego Żyda, który po przybyciu do Wiednia nie zaopatrzył się w kartę meldunkową i traktowali go wówczas jak kryminalistę.
W zaborze pruskim, pod rządami Fryderyka II, wydano w 1750 roku tzw. „Prawa żydowskie”, które rozróżniały „zwyczajnych” i „nadzwyczajnych” Żydów.Żydów „zwyczajnych" pozbawiono dziedziczenia praw zamieszkiwania i ograniczono im dostęp do wykonywania licznych zawodów.W latach 1772-1780 z inicjatywy Fryderyka II doszło do wypędzenia biedniejszej części społeczności żydowskiej z Prus.
Po włączeniu do Rosji części ziem ówczesnej Rzeczypospolitej zamieszkałej przez wielką liczbę Żydów, caryca Katarzyna II szybko pozbawiła ich przywilejów jakimi cieszyli się w Rzeczypospolitej.Zaczęto likwidować samodzielność kahałów, rosyjscy dygnitarze zalecali jak największą ostrożność wobec Żydów w polityce i gospodarce. Żydzi musieli oddawać bardzo dużo pieniędzy do skarbu rosyjskiego.
Władze carskie podjęły działania dla ograniczenia żydowskiego szynkarstwa i arend, w ramach którego Żydzi rozpijali chłopów wódką, do której dodawali różnych ziół, aby tym sposobem łatwiej doprowadzić chłopa do utraty przytomności, aby później okraść go ze wszystkich pieniędzy i zapisać mu tyle długów, ile sami zechcą, żądając zapłaty w gotówce lub w ziarnie. Ukazem Carycy II w 1791 roku zakazano Żydom przemieszczania się w głąb państwa moskiewskiego.
Tak w praktyce wyglądała sytuacja Żydów w zaborach ówczesnej Polski, o wiele gorzej niż w niepodległej Rzeczypospolitej. W ogóle bywało zawsze tak: im głupszy naród i jego rządy, tym lepsza sytuacja intruzów; im mądrzejszy naród i jego rządy, tym zdecydowaniej broni swego kraju, dobytku i zdrowia.
*         *         *
         W 1918 roku Jakub Nachamkes-Swierdłow ogłosił „bezlitosny masowy terror przeciwko wszystkim wrogom rewolucji”, co w zaszyfrowanym języku bolszewii znaczyło krwawy terror skierowany na wszystkie narodowo i kulturalnie świadome warstwy narodu rosyjskiego. Na jego bezpośredni rozkaz bestialsko zamordowano wszystkich żyjących wówczas członków rodziny cesarskiej, a zaspirtowane głowy ofiar tej straszliwej zbrodni nie zostały z Tobolska przesłane do Moskwy (jak tego domagał się Nachamkes-Swierdłow) tylko dlatego, że gdyby po drodze kompani Jurowskiego z takim bagażem wpadli do rąk oficerów Białej Gwardii, nie sposób sobie nawet wyobrazić, jaka by ich spotkała kara. W ten sposób mordercy zadowolili się tylko „zwykłym” wymordowaniem rodu carskiego. [Najbardziej naukowo uzasadniony, precyzyjny, a zarazem głęboko przejmujący obraz egzekucji rodziny carskiej przez żydowskich i łotewskich „gołoworezów” pod przywództwem Jakowa Jurowskiego podał Robert K. Massie w książce The Romanovs. The Final Chapter (New York 1995, p. 3-6)]. Rosyjski historyk W. Uszkujnik pisze dalej:
(...) „Rozkaz zabicia cara, jego rodziny i bliskich razem w liczbie jedenastu osób, został wydany osobiście przez Jakowa Swierdłowa i był przez niego przekazany do wykonania Szaji Gołoszczekinowi, ówczesnemu przewodniczącemu Uralskiej Rady. Jekaterynburg „na cześć” zabójcy został przemianowany na Swierdłowsk, a jeden z krążowników sowieckiej floty nosił również jego nazwisko. Swierdłow przeżył swoje ofiary o mniej niż rok. Jak podano – pobili go w czasie mityngu robotnicy jednej z morozowskich manufaktur i w następstwie tego pobicia zmarł w 1919 roku, w wieku trzydziestu pięciu lat. Oficjalnie podano, że jego śmierć była wynikiem zapalenia płuc.
Wykonawca zabójstwa Gołoszczekin wyznaczył z kolei Żyda Jankiela Jurowskiego, syna Chaima Jurowskiego, zesłanego na Sybir za złodziejstwo. Jankiel dobrał sobie szajkę profesjonalnych zabójców-czekistów, składającą się z trzech Rosjan, siedmiu „Węgrów” i jednej osoby o nieznanej narodowości. Mówią, że w tej liczbie Węgrów biorących udział w zabójstwie był również Imre Nagy (późniejszy ulubieniec zachodniej prasy), rozstrzelany przez wojska sowieckie po powstaniu w 1956 roku.
Jurowski osobiście zastrzelił z rewolweru cara i następcę, którego ojciec trzymał w ramionach. Carewicz Aleksiej cierpiący na hemofilię miał w tym czasie 14 lat.
Istnieje dokument podpisany przez Lenina, Trockiego, Zinowiewa, Bucharina, Dzierżyńskiego, Kamieniewa i Petersena datowany 27 lipca 1918 r. o dostarczeniu głowy cara i jej identyfikacji.
W świetle wyżej wspomnianych faktów staje się rzeczą oczywistą, że jekaterynburskie zabójstwo było rozmyślnym rytualnym morderstwem zaplanowanym znacznie wcześniej, dokonanym całkowicie i wyłącznie przez Żydów – Swierdłowa, Gołoszczekina i Jurowskiego. Wschodni Żyd Jurowski był tym „cadykiem”, który własną ręką „złożył na ofiarę” monarchę największego chrześcijańskiego państwa świata  oraz jego następcę.
Jak należy przypuszczać, według obyczajów Chazarów, cała działalność Kagana – Łazara Kaganowicza – pozostawała, jak zwykle, w głębokiej tajemnicy. Bek Stalin był zawsze na widoku i jako nieograniczony w swoich prawach „wschodni despota” ponosił pełną odpowiedzialność za całą wewnętrzną i zewnętrzną politykę państwa.
Wychowany w ciągu lat na tym prymitywnym kłamstwie, przeciętny czytelnik, zarówno rosyjski jak i zagraniczny, po prostu nie może wyobrazić sobie innego prawdziwego obrazu tego, co rzeczywiście miało miejsce za kulisami sowieckiej historii.
Stalin był marionetką w rękach Kagana– Kaganowicza i jego najbliższego żydowskiego otoczenia. Władza wykonawcza należała do jego Beka tj. Dżugaszwili, który służyć miał również jako „kozioł ofiarny” w razie potrzeby. Żadnych ważnych samodzielnych decyzji podejmować on nie mógł, a jego bezgraniczny „despotyzm” był tylko iluzją dla „maluczkich” – jak mówią Polacy.
Nieograniczona władza KAGANA opierała się w całości nie na partii komunistycznej i nie na jej Komitecie Centralnym, które spełniały rolę parawanu – co prawda dość przejrzystego – a na niesamowicie złożonej i silnej organizacji organów bezpieczeństwa wewnętrznego, których główny sztab znajdował się w ogromnym bloku należącym wcześniej do towarzystwa ubezpieczeniowego przy ulicy Łubiańskiej w Moskwie, w pobliżu Kremla.
W ciągu szesnastu lat na czele tego aparatu bezpieczeństwa stał gruziński pół-Żyd, Ławrientij Beria, którego, jak powiedział pewnego razu Deutscher, nienawidził i bał się cały kraj.
Można powiedzieć z pełną odpowiedzialnością, że w całej historii ludzkości nikt i nigdzie nie potrafił utworzyć czegoś podobnego do sowieckiego systemu tajnej policji, która przenikała do wszystkich zakamarków życia i miała swoich agentów, tak zwanych „sekcyjnych”, w każdej komórce aparatu państwowego.
W zarządzie tej policji znajdowali się również wszyscy pracownicy przymusowych obozów pracy w Związku Sowieckim, w których tak skutecznie mielono żywą, biologiczną siłę kraju i łamano ludzkie dusze. Wynalezienie tych obozów jest „zasługą” Żyda Frenkiela, co, o dziwo, pisma zachodnie skromnie przemilczają.
Bogiem a prawdą należałoby przyznać pokojową nagrodę Nobla także Frenkielowi, zasłużył on na nią nie mniej niż jego ziomek i kolega po fachu Henry Kissinger, który zgotował wielu ludziom Azji śmierć i obozowe życie, czyli skazał na stopniowe zniszczenie miliony ludzi...
Cała etniczna grupa Żydów oczywiście znajdowała się po stronie „naszego” rządu i okazywała mu pełne poparcie i pomoc polegającą głównie na tym, że jej członkowie prowadzili gorliwie obserwację gojów i donosili na nich kierownictwu, jeśli spostrzegli cokolwiek podejrzanego w ich postępowaniu.
W każdym razie, jak by „super-paradoksalnie” to nie brzmiało, wschodni Żydzi postanowili zrekonstruować w połowie XX wieku system rządzenia panujący w ich ojczystej Chazarii około X wieku naszej ery, lecz pod płaszczykiem rosyjskiego quasi-komunizmu! Cały kościec tej władzy już istniał, lecz tylko został obciągnięty czerwoną skórą: Kagan, jako najwyższa, prawie niewidoczna władza, za nim Bek, wykonawca jego woli. Chańska gwardia pod kierownictwem współpracownika Kagana i „wdzięczni mieszkańcy” wspierający swojego chana przeciw ujarzmionym obcoplemieńcom.
Jak pisał z dużym uznaniem na stronach znanej brytyjskiej encyklopedii z 1953 r. Żyd, prof. Jakow Markus: „Uczyniono ogromny wysiłek, ażeby tępić wyjęty spod prawa antysemityzm. Karą za to „przestępstwo” były TRZY lata pracy przymusowej w obozach, co dla ludzi o słabym zdrowiu równało się śmierci. Można przypomnieć, że w „despotycznej” carskiej Rosji za obrazę samego cara skazywano na jeden miesiąc aresztu lub 300 rubli grzywny.
Dlatego nie ma w tym nic dziwnego, że tacy wybitni Żydzi wschodni jak Ben Gurion, Golda Meir, Mojsze Hertzog i inni, badali sowiecki system rządzenia i zachwycali się nim, o czym pisał na szpaltach Reader’s Digest (grudzień 1968 r.) znany amerykański pisarz Lester Welt. Będąc potomkami Chazarów i rozumiejąc istotę sowieckiego ustroju, nie mogli nie wpadać w zachwyt widząc, jak ich ziomkowie kierują największym krajem świata”...
 ***

Byłoby uproszczeniem, gdybyśmy w całości zaufali powyżej cytowanym zdaniom i spostrzegali historię Rosji jako dzieje jej zmagań z potomkami dawnych Chazarów. Rzeczywistość była i pozostaje bardziej złożona i wielopłaszczyznowa. Co prawda, antysemityzm był zawsze żywy w masach ludności wielkoruskiej. Dlatego rosyjski wyraz „pogrom” stał się tzw. „internacjonalizmem”.    Ale  i  w  tym  kraju  Żydzi  wcale  nie  dawali  za  wygraną.
W 1787 roku Katarzyna II (na prośbę i za łapówkę Żydów ze Szkłowa) wydała ukaz, na mocy którego zabroniono w Rosji używania wyrazu „Żyd”, jako obraźliwego (miał rzekomo dosłownie znaczyć „psi chuj”), a nakazano pisać i mówić tylko „jewrej” (czyli Hebrajczyk,  czyli  „wybrany  przez  Boga”).
W 1804 roku cesarz Aleksander I wydał ukaz, aby Żydzi sami sobie wybierali nazwiska (przedtem w większości ich nie mieli albo mieli zbyt jednoznaczne). I od tego roku Żydzi wręcz masowo zaczęli (i to w majestacie prawa) zmieniać i przybierać nazwiska polskiej szlachty i arystokracji: Dunajewski, Krasiński, Giedrojć, Nowakowski, Czajkowski, Brodski, Potocki, Politkowski, Konarski, Pac, Mickiewicz, Zamojski, Mazowiecki, Radziwiłł, Radziński, Sienkiewicz, Korf, Lubomirski, Tyzenhauz(en), Cywiński, Plater itd.
[W zaborze pruskim i austriackim – jak zaznaczyliśmy powyżej – urzędy niemieckie wręcz znęcały się nad Żydami, nadając im nazwiska ośmieszające i poniżające. Szczególnie wynalazczy był pod tym względem E. T. A. Hoffman (1776-1822), wybitny pisarz, poeta, kompozytor i malarz, autor znanych baśni, ale też pruski urzędnik i ciężki alkoholik. To on wymyślał w Warszawie dla Żydów takie „barwne” nazwiska jak: Krötenstaub, Penisglanc, Hosenstank, Gebetbuch, Schweinefleisch, Biskup, Arschdick, Pissflasch, Scheissenreich, Nissenbaum itp.
To samo czyniły władze austriackie w Galicji, z tym, że i polskim chłopom dobierały tak „finezyjne” nazwiska, jak Figa, Biskup, Sraka, Depa, Łajdacki, Mendocha, Soska, Szczur, Dunda,   Sikun,   Ofermiak itp.].
                                                           ***
Do rosyjskiej szlachty neofickiej w XIX wieku należeli: Abramson, Adelson, Ariel, Beilstein, hr. Belkassem, hr. Cancrin, Chwolson, hr. Devieres, Eybenberg, Frenkel, Hantower, Hartwig, Horowitz, Heimann, Jewrieinow, hr. Kaiserling, Löwenthal, Magasiner, Messerer, Mestmacher, Oettinger-Wallenstein, Oppenheim, Peretz, Raffałowicz, br. Rall, Rosenfeld, Rubinstein (pierwotnie Ruben), Salomon, Sacharow, br. Schafirow, Schmulewitsch, Weiner, hr. Witte, Zdekauer, szereg innych. Po rewolucji socjalistycznej 1917 roku nowa nomenklatura sowiecka początkowo na ponad 80% była etnicznie żydowska, co pozwoliło antysemitom na używanie zdań w rodzaju: „Gdziekolwiek komuniści doszli do władzy, pierwszą czynnością było wymordowanie albo uwięzienie narodowych przywódców; drugą czynnością było usadowienie Żydów na każdym szczeblu władzy. W Rosji miliony nie-Żydów zostały zamordowane przez żydowskich oprawców” (Frank L. Britton, Za plecami komunizmu, Wrocław 1996).  W  rosyjskiej  prasie  antykomunistycznej  z  lat  1918 – 1925  znajdujemy  spisane  nieraz  na  gorąco  straszliwe  obrazy  tego,  jak  bolszewiccy  komisarze  wymordowywali  wówczas  kwiat  inteligencji  tego  kraju.  Oto  niektóre  fragmenty  z  tych  publikacji: 
„Komisarz  Wichman  w  Odessie  zarzynał  ludzi  nożem,  przy  czym  na  początku  podcinał  gardła  dzieciom  na  oczach  rodziców,  a  potem  zarzynał  kolejno  wszystkich”…
„W  Kijowie  żydowscy  czekiści  przywiązywali  osobę  torturowaną  twarzą  do  ściany  czy  do  słupa,  następnie  umocowywali  z  tyłu  żelazną   rurę,  grubą  na  kilkanaście  centymetrów,  jednym  końcem  skierowaną  do  odbytu  ofiary.  Przez  drugi  zaś  otwór  wsadzali  do  rury  szczura,  a  otwór  zamykano  żelazną  siatką.  Niekiedy  zamiast  rury  używano  metalowego  garnka  z  wąskim  gardłem  i  z  dziurą  w  dnie.  Następnie  szczura  drażniono  rozpalonym  żelaznym  prętem,  albo  straszono  palącym  się  tuż  przy  otworze  płomieniem.  Przerażone  gorącem  i  bólem  zwierzę  rozpaczliwie  szukało  wyjścia  i  znajdowało  go  w  otworze  odbytniczym  katowanego  człowieka;  szczur  wściekle     wdrapywał  się  do  wnętrza  ofiary  powodując  niewyobrażalne  jej   cierpienia   .  Tortura  trwała  często  po  kilka  i  kilkanaście  godzin  ku  uciesze  sadystów  z  CzK,  na  których  oczach  w  męczarniach  umierał  człowiek  ze  szczurem  we  wnętrzu.  Szczególnie  często  ten  sposób  „walki  klasowej”   stosowano  względem  przedstawicieli  kleru  chrześcijańskiego”…
 „W  czernihowskiej  satrapii  podczas  egzekucji  generała  Cz.,  jego  żony  i  20-letniej  córki   dziewczyna  została  najpierw  brutalnie  zgwałcona  na  oczach  związanych  rodziców,  a  następnie  całej  rodzinie  podcięto  gardła  nożem”…
„W  pojedynczej  celi  męczono  nauczycielkę  Dąbrowską,  której  wina  polegała  na  tym,  że  podczas  rewizji  znaleziono  w  jej  mieszkaniu  walizkę  z  rzeczami  jakiegoś  oficera,  jej  dalekiego  krewniaka,  który  odwiedził    przejazdem  jeszcze   gdy  służył  u  Denikina.  Co  do  tej  winy  Dąbrowska  szczerze  się  przyznała,  ale  czekiści  otrzymali  donos,  że  ukrywa  ona  jakieś  złote  przedmioty.  Anonimowy  donos  wystarczył,  by  poddano    torturom.  Najpierw  została  grupowo  zgwałcona.  Jako  pierwszy  gwałtu  dokonał  komisarz  Fridman,  potem  inni.  Następnie  młodą  osobę  torturowano,  aby  wyznała,  gdzie  ukrywa  domniemane  złoto.  Nie  mogła  tego  uczynić,  gdyż  nie  miała  żadnego  złota.  Zaczęła  więc  odchodząc  z  bólu  od  zmysłów  konfabulować,  wskazując  to  lub  owo  miejsce  w  mieszkaniu,  gdzie  rzekomo  znajdują  się  skarby.  Rozebranej  do  naga  kobiecie  wyrzynano  nożami  kawałki  skóry  i  mięśni  z  obolałego  ciała;  żelaznymi  obcęgami  zmiażdżono  kolejno  koniuszki  wszystkich  palców  rąk  i  nóg.  Skatowaną  do  nieprzytomności  rozstrzelano  dopiero  o  21  godzinie  6  listopada”…
„W  Odessie  byłych   carskich  oficerów,  którzy  zresztą  nie  podjęli  walki  z  komuną,    przywiązywano  do  desek,  a  następnie   wkładano  je  powoli  nogami  do   przodu  do  palących  się  pieców  parowozów,  tak  aby  człowiek  żył,  a  już  się  palił  jednocześnie.    Innych  rwano  na  części  dźwigami  ręcznymi  lub  parowymi;  jeszcze  innych  zanurzano  po  kilka  razy  do  baków  z  kipiącą  wodą”…
„W  1918  roku  jakoby  „w  celu  sprawdzenia  dokumentów”  zgromadzono  w  teatrze  miejskim  około  2  tysięcy  byłych  carskich  oficerów.  Wszystkich  co  do  jednego  zarąbano  i  wystrzelano  na  tejże  sali  teatralnej,  tak    wynoszący  trupy  robotnicy  brodzili   po  kostki  w  ludzkiej   krwi”…
„Byłych  oficerów  wieszano  masowo  na  drzewach  w  parkach  w  uniformie  i  z  zasłużonymi  na  froncie  orderami”…
„W  Kronsztadzie  wziętych  do  niewoli  oficerów  w  marcu  1919  roku  krępowano  drutem  kolczastym  i  zabijano  strzałem  w  tył  głowy.  Innych  skrępowanych  razem  po  dwoje  i  troje  ładowano  po  kilkaset  na  barże,  które  następnie  zatapiano  w  otwartym  morzu…   W  zakładach  metalurgicznych  palono  żywcem  młodych  oficerów  i  junkrów,  przedtem  wiążąc  im  nogi  i  ręce  tak,  aby  stali  w  poniżonej  pozycji  pochylonej.  Tak  zamordowano  ponad  50  osób”…
„W  Sewastopolu  w  lutym  1918  roku  wymordowano  ponad  800  oficerów  i  najbardziej  szanowanych  obywateli  miasta.  Przed  powieszeniem  ofiarom  wydłubywano  oczy,  obcinano  nosy ,  uszy   i   genitalia,     dzieciom  podcinano  gardła;   skrępowanym  drutem  oficerom  bolszewicy  gwoździami  przybijali  epolety  do  ramion”…
Georgij  Klimow  później  skomentował  te  wydarzenia  zdaniem,    Żydzi,  mordując  i  prześladując  inne  narody,  wciąż  krzyczą,  że  to  oni    prześladowani  przez  „antysemitów”…   Według  niego  i  profesora   Igora  Szafarewicza  „żydosowiecka”   władza  wyniszczyła   około  60  milionów  Rosjan,     słynne  sowiecko-stalinowskie  „trojki”  NKWD,  ferujące  i  natychmiast  wykonujące  wyroki  śmierci  na  niewinnych  ludziach,  stanowiły  kontynuację  i  odmianę  judaistycznych  małych  trzyosobowych  sądów  „Bet  Din”.    Niestety,  obaj  rosyjscy  autorzy  przypisują   te  potworne  zbrodnie   wyłącznie   Żydom,  podczas  gdy  wiadomo,  że  w  CzK,  a  potem   w  NKWD,  służyło   mnóstwo  Ormian,  Gruzinów,  Czeczenów, Polaków,  Ukraińców,   Łotyszów,  Rosjan.  A  byli  to  przeważnie  mordercy  i  inni  zbrodniarze  uwolnieni  w  1917  roku  z  więzień   Imperium  Rosyjskiego,  którzy  masowo  zaciągnęli  się   pod  sztandary  rewolucji   komunistycznej,  a   potem   zdominowali  władzę  tego  kraju.  Byli  wśród  tych  bandytów  także  bardzo liczni  Żydzi,  ale  w  żadnym  razie  -  tylko  Żydzi.            
        Rosyjscy  historycy  należący  do  nurtu  nacjonalistycznego  pomijają  też  fakt,  że  wiele tysięcy Żydów  znajdowało się po stronie antybolszewickiej, stając  się na równi z Aryjczykami ofiarami terroru rewolucyjnego...
Ale też prawdą jest, że elita sowiecka w znacznej większości składała się z Żydów i pół-Żydów w rodzaju Lenina, Kahanowicza, Breżniewa czy – jeśli chodziłoby o sferę intelektualną –   Łurie, Kiedrowa, Rozentala, Ginzburga, Judina. W literaturze rosyjskojęzycznej okresu sowieckiego większość też stanowili pisarze żydowscy, tacy jak Ehrenburg, Pasternak, Brodski, Grossman, Babel, Kanowicz i mnóstwo innych, niekiedy   zresztą  wcale utalentowanych mistrzów pióra.

Żydologów  rosyjskich w szczególny sposób fascynuje psychologia   „narodu wybranego”  oraz metody jego działanie na arenie międzynarodowej. W. Polikarpow i I. Łysak w  książce  Fenomen jewrejskoj cywilizacji  przedstawiają   m.in.  trzynaście sposobów przetrwania, jakoby stosowanych przez globalną wspólnotę żydowską, wymieniając  technologię anonimowości”, kiedy to te czy inne działania nie są afiszowane lub wręcz są ukrywane (pozostając w cieniu można skutecznie realizować swe cele stosując presję finansową, propagandową, polityczną).  Z powyższą sąsiaduje pokrewna  technologia działań pośrednich”, czyli wywieranie wpływu na bieg zdarzeń przez ukryte kanały i sposoby. Także niezachwiane wyznawanie narodowej ideologii (nacjonalizm) pozwala bardziej jednoznacznie orientować się w złożonym, zmiennym świecie i umożliwia trwanie przez wieki. Ważną rolę odgrywa fakt bezpośredniej więzi i ścisłej współpracy społeczności żydowskich różnych krajów w skali międzynarodowej, koordynacja  poczynań i inicjatyw, wymiana informacji finansowej, politycznej, gospodarczej  (jest to możliwe dzięki obsadzeniu przez  „swoich”  ludzi źródeł,   kanałów  przesyłu  i  magazynów  informacji, która staje się obecnie najdroższym towarem). Rękojmię efektywnego i operatywnego wykorzystanie tych czy innych danych stanowi ich rzetelność oraz  zupełne wzajemne zaufanie i lojalność w rywalizacji z obcym, uważanym za wrogie, otoczeniem. Umacnia pozycje światowej wspólnoty Żydów także ich inicjatywa, ruchliwość, nieustanne kreowanie  nowych  pseudorzeczywistości wirtualnych, używanych w celu siania zamętu, manipulacji i tumanienia rywali. Ogromną rolę odgrywa  -  zdaniem rosyjskich socjologów  -   technologia wirtualnej imitacji”,  czyli mimikry,  polegającej na tworzeniu pozorów upodobniania się do swego obcego otoczenia, np. pozornego przyjmowania obcej religii, poprawnych poglądów politycznych i światopoglądowych, imitacji tej czy innej postawy moralnej, udawania lojalności  (podczas gdy faktycznie pozostaje się lojalnym wyłącznie w stosunku do globalnego narodu żydowskiego). Wiąże się z nią  technologia wirtualnej asymilacji”, kiedy to Żydzi na zewnątrz udają patriotyzm, solidarność i upodobnienie się do obcego narodu, w istocie zaś pozostają sobą; zmieniają nazwiska na nieżydowskie, ostentacyjnie okazują jakąś obcą wiarę itp. (są na pozór gorliwymi katolikami w Polsce,  niemieckimi nacjonalistami w Niemczech,  komunistami w ZSRR itd.). Zmieniając maski tym bardziej pozostają sobą. 
Polikarpow i Łysak  twierdzą, że jedną z socjotechnik jest również dążenie do sterowania życiem obcych społeczeństw za pośrednictwem wiedzy, którą  to  -  wysoce wyspecjalizowaną  np. w dziedzinie finansów, psychotechniki, politologii  -  wiedzę   nabywają i posiadają tradycyjnie, przyłamując swoje potomstwo od najmłodszych lat do poważnych lektur,  rozważań, dyskusji, studiów.  Władze wielu krajów, które nie potrafią samodzielnie  sterować    procesami socjalnymi, angażują do tego sprytnych i inteligentnych ekspertów  i  „doradców”  żydowskich, którzy oczywiście robią przy okazji znakomite  własne interesy kosztem  głupiego  „szefa”. Zresztą obecnie elity żydowskie po prostu  (i bez zaproszenia)  sadowią swych ludzi na fotelach prezydenckich, ministerialnych, premierowskich, dyrektorskich  nikogo o nic nie pytając,  nie stosując żadnego kamuflażu  i działając już nie zza kulis, lecz zupełnie otwarcie  -  na tyle są pewni swej wszechpotęgi. Kolejna socjotechnika polegałaby na delegowaniu osób żydowskiej narodowości  (to jedyne i najważniejsze kryterium)  do wszystkich bez wyjątku partii  (przed wszystkim mających w nazwie  wyraz  „chrześcijańska”  czy „demokratyczna”), ruchów politycznych, kościołów, rządów  -  nawet do tych o proweniencji antysemickiej  -  aby trzymać  „rękę na pulsie”  i  niczego nie zaniedbać. Infiltracja pozwala wszystko wiedzieć i we wszystkim się precyzyjnie orientować. Jeśli jakiegoś kontrowersyjnego ruchu nie da się od razu zniszczyć, wprowadza się do niego swoich ludzi, obejmuje kierownictwo nim, a następnie rozkłada i dyskredytuje od wewnątrz, prowadząc na manowce lub stawiając na służbę żydowskim celom. Żadna partia w Europie czy Ameryce nie ma szans na istnienie, jeśli w jej gronie kierowniczym nie ma Żydów.
 Niejawne manipulowanie świadomością za pomocą fałszu i terroru informacyjnego stanowi ponoć jeszcze jedną metodę ułatwiającą przetrwanie w nieprzyjaznym środowisku socjalno-etnicznym. Manipulacja jest skrytym oddziaływaniem, które nie powinno być uświadamiane przez przedmiot, na który ona się kieruje. Typową cechą manipulacji jest ukrywanie określonych faktów, podawanie zmyśleń za fakty, pokrętna interpretacja i przekręcanie zdarzeń  -  wszystko zaś w scenerii udawanej szczerości i życzliwości. Jeśli np. ktoś nas pyta o drogę do Krakowa, myśmy zaś kierujemy go do Białegostoku, popełniamy zwykłe kłamstwo. Gdy jednak tak zagadamy pytającego, że w trakcie konwersacji odechce mu się jechać do Krakowa i podejmie decyzję podążania do Białegostoku, będzie to znaczyło, żeśmy go skutecznie zmanipulowali, czyli dokonaliśmy swoistego aktu przemocy na jego umyśle. Dokonywanie licznych manipulacji przez Żydów  -  jak piszą Polikarpow i Łysak  -  jest ułatwiane przez cechującą ich jakoby swoistą bezczelność, połączoną z zupełnym brakiem sumienia i wstydu, oraz charakterystycznym  „małpim”  artyzmem.  I wreszcie trzynastą  „technologią”, stosowaną rzekomo przez Żydów w stosunkach z gojami, jest alfonsie wykorzystywanie czynnika kobiecego, polegające na tym, że wpływowym osobom w społeczeństwach gojskich dyskretnie podsuwa się żydowskie żony lub kochanki, albo też ułatwia się kariery tym spośród nich, którzy już takowe żony mają. Awans służbowy, polityczny, naukowy, artystyczny  „naszych”  ludzi odbywa się poprzez skryte finansowanie, propagandę itp., potem zaś ci, zajmujący eksponowane stanowiska goje, są wykorzystywani w interesach żydowskich.  Już w  Biblii  w podobny sposób wykorzystano Sarę, Esterę, Judytę, Ruth. Polikarpow i Łysak podkreślają, iż żydowskie kobiety posiadają ukształtowane przez wieki rozwoju kulturalnego cenne cechy charakteru, jak delikatność, elastyczność, wrodzone poczucie taktu, tolerancja, subtelność, wyrafinowanie, oddanie i gotowość do niesienia pomocy swemu mężowi, o ile nie jest on antysemitą. Są one przeciwieństwem gojek, które nagminnie swych mężów zdradzają, obmawiają, szykanują, poniżają, a nawet donoszą na nich do tajnych policji. Tak w ZSRR żydowskie żony np. Mołotowa, Kalinina i innych prostackich dygnitarzy sowieckich pomagały swym mężom w nabyciu ogłady, kultury, a nawet wiedzy w zakresie spraw państwowych. Obecnie ponoć w krajach europejskich  i amerykańskich nie ma żadnego  prezydenta, który albo nie byłby Żydem, pół-Żydem lub nie miał żony Żydówki.
Kreśląc psychologiczny wizerunek Żyda Polikarpow i Łysak opisują 22 jego cechy charakterystyczne:
1.                Żydowi brakuje odwagi, ale posiada on inną odmianę męstwa  -  konsekwentny upór, dzięki któremu wiecznie rozpoczyna wszystko od nowa.
2.                Działając solidarnie z innymi rodakami Żyd, nie robiąc wiele hałasu, dąży wedle możności do zajęcia kluczowego miejsca w obcym społeczeństwie.
3.                Żyd zastępuje siłę rozumem i chytrością.
4.                Żyd działa orientując się na rzeczywistość, a nie na różnego rodzaju iluzje i utopie, wszystkie jego dążenia ograniczają się do spraw ziemskich, fizycznych.
5.                Żyd posiada nader przenikliwy i giętki, lecz ograniczony, umysł.
6.                Żyd nie jest ani dobry, ani zły.
7.                Żyd jest energiczny, natarczywy, stanowczy i uparty w dążeniu do celu, w jego usposobieniu nie ma skromności, nieśmiałości i lękliwości.
8.                Żyda cechuje dar praktycznej smykałki, cudowny i nieuchwytny dar, przynoszący obfite owoce w sferze działalności politycznej i finansowej.
9.                Żyd posiada uzdolnienia dyplomatyczne dzięki wysokiemu poziomowi obcowania z innymi ludźmi.
10.            Żyd jest obdarzony takimi cechami jak niezwykła odporność na przeciwności losu oraz talent organizatorski.
11.            Żyd nie pozwala obrażać swych rodaków, posiada poczucie własnej godności.
12.            Żyd umie zbierać informacje, co pozwala mu być na bieżąco we wszystkim, co się dzieje na świecie.
13.            Żyda cechuje naiwność, dziecięca percepcja świata, co bardzo ważne w twórczości naukowej.
14.            Żyd jest hedonistą, zorientowanym na przyjemności i rozkosze, odrzuca ascetyzm i wyznaje filozofię marności wszystkiego co ziemskie.
15.            Żyda cechuje zadziwiająca energia, ukierunkowanie na przeciwstawianie się wpływowi środowiska oraz poczuciu zupełnej bezradności.
16.            Żyd posiada genialną zdolność rozstrzygania skomplikowanych problemów, znajdowania wyjścia z najbardziej niezwykłych sytuacji.
17.            Żyda cechuje umiejętność wyczekiwania, niezwykła cierpliwość, co pozwala mu na osiąganie swych celów.
18.            Żyd jest zdolny do działania na dwa fronty, aby wyciągać korzyści dla siebie.
19.            Żyd pełni w społeczeństwie humanitarną misje, służy sprawie cywilizacji, sprzyjając zbliżeniu narodów.
20.            Żyd nie jest okrutnikiem, nie dąży do działalności destrukcyjnej.
21.            Żyd może uchodzić za wzorzec człowieka rozmiłowanego w życiu rodzinnym, dba o swą rodzinę, jest znakomitym wychowawcą i pedagogiem.
22.            Żyd jest zorientowany na pozyskanie majątku, a jednocześnie może być zadziwiająco bezinteresownym.(…)  Alegorycznym modelem Żyda jest lis; nie przypadkiem pierwszą książką, z którą zapoznają się żydowskie dzieci, są właśnie baśnie o tym inteligentnym, przebiegłym, sprytnym zwierzęciu, potrafiącym wyjść cało z każdej opresji. (…) Żyd naprawdę jest podobny do lisa: w ciągu  2,5 tysięcy lat   nieprzerwanie był poddawany prześladowaniom, nieraz ograbiano go do nitki, on zaś zawsze potrafił przeżyć i wszystko zacząć od nowa”…   
Jest czymś zgoła zaskakującym, że tym  nieco ryzykownym  wywodom rosyjskich socjologów  wtóruje znakomity żydowski intelektualista Uri Slezkin, który w książce  The Jewish Century”  opisuje i zachwyca się właśnie fenomenalną zręcznością  swych rodaków i wyszczególnia dokładnie te cechy i  „technologie”, jakie przedstawiliśmy powyżej.
                                                           ***
Na terenie Rosji zostały opublikowane po raz pierwszy słynne „Protokoły mędrców Syjonu” (Protokoły sionskich mudriecow), będące czymś w rodzaju opartego ponoć na dokumentach archiwalnych opracowania publicystycznego.   G. Klimow  jest  zdania,  że  „Protokoły  mędrców  Syjonu”  zostały  spisane  przez  Aszera  Ginzberga  jako  program  polityczny  chasydyzmu,  najbardziej  złowieszczej  sekty  judaizmu”  (Por.  „Bożyj  Narod”,  s. 19 – 20).  Kluczową postacią jednak był w tej sprawie Piotr Raczkowski (1853-1910), początkowo prawnik, potem redaktor naczelny antyżydowskiego czasopisma „Russkij Jewrej”, zamieszany w działalność jednej z polsko-rosyjskich organizacji rewolucyjnych. Od 1884 do 1902 roku współpracował z tajną policją polityczną, z Paryża kierował rozgałęzioną siecią rosyjskiej agentury w Europie i Ameryce. W 1905 roku był szefem ochrony osobistej cesarza Aleksandra III, wicedyrektorem departamentu policji. Inicjował pogromy Żydów, aby ratować Rosję – jak deklarował – przed ich wywrotową działalnością; na jego wniosek opublikowano (na podstawie jakoby przechwyconych materiałów kahału) słynne Protokoły mędrców Syjonu, których publikację rozpoczęła w sierpniu 1903 roku petersburska gazeta „Znamia”, a które w ciągu XX  stulecia wydano w kilkudziesięciu językach w astronomicznych nakładach zbliżonych do nakładów dzieł najbardziej popularnego pisarza wszechczasów Teodora Dostojewskiego. Istota tej publikacji była prosta: Raczkowskiemu, jako superszpiegowi wywiadu rosyjskiego, udało się zdobyć domniemane protokoły tajnych posiedzeń światowej czołówki żydostwa. W tych protokołach został streszczony złowieszczy plan zniewolenia całego świata przez „dzieci szatana”, wykorzystujących instrumentalnie idee demokracji, liberalizmu, praw człowieka w celu zdemoralizowania i podboju całej ludzkości, m.in. przez opanowanie środków przekazu i dyskredytowanie w nich papieża oraz całego chrześcijaństwa, przez zniszczenie tradycyjnego modelu rodziny, ośmieszanie patriotyzmu, prowokowanie wojen między narodami, religiami i klasami społecznymi w celu schaotyzowania całego świata i przejęcia kontroli nad nim.
Po raz pierwszy w postaci książki Protokoły zostały opublikowane w dziele Sergiusza Nilusa Wielikoje w małom w 1905 roku. Autor widział w Żydach uosobienie wszelkiego zła, zbiorowego Antychrysta. Cesarz Mikołaj II przeczytał tę książkę jednym tchem, a na jej ostatniej kartce napisał: „Nie ma żadnej wątpliwości co do autentyczności protokołów”. Otoczeniu zaś swemu mówił: „Oto skąd wszystkie rewolucje, oto jest ręka wskazująca i kierująca”. Nie potrafił jednak tej ręki ukrócić, a ona wymordowała w 1918 roku w Jekatierinburgu całą cesarską rodzinę.
[Istniej też inna wersja tego tematu, którą streszczamy poniżej idąc za przypisami do książki Douglasa Reeda („Strategia Syjonu”, t. 1, str. 342 – 343. Wrocław 2017): „W 1884 roku Justyna Glinka, córka rosyjskiego generała, zaangażowana była we Francji w zbieranie informacji politycznych dla dworu cara Aleksandra III. Glinka zatrudniała żydowskiego agenta Józefa Schoersta alias Szapiro, który podawał się za masona i członka loży „Mizraim”, żydowskiego zakonu masońskiego o własnych rytuałach i protokołach. Schoerst zaoferował Glince za kwotę dwóch i pół tysiąca franków pewien dokument, który, jak powiedział, z pewnością ją zainteresuje. Dokument ten składał się z niezwykłych dyktowanych pism, pochodzących z różnych przemówień, później włączonych do końcowego zbioru „Protokołów Syjonu”. Glinka niezwłocznie przekazała dokument swojemu zwierzchnikowi w Paryżu, generałowi Orgijewskiemu, który z kolei przesłał go generałowi Szerewinowi, ministrowi spraw wewnętrznych, bezpośrednio na dwór w Petersburgu”… Szerewin dokument zatrzymał i dopiero tuż przed śmiercią udostępnił protokoły cesarzowi Mikołajowi II. I dalej narracja się kończy, niewiadomo, co się z dokumentami działo. W 1902 roku Sergiusz Nilus opublikował ich fragmenty w książce „Rządy Szatana na ziemi”; w 1917 on że opublikował pełny tekst tych dokumentów. Gdy bolszewicy objęli władzę nad Rosją, Nilus został aresztowany, poddany długotrwałym bestialskim torturom i w 1924 roku rozstrzelany. W 1919 roku bolszewicy wydali ukaz, na którego mocy każdy przyłapany na posiadaniu lub czytaniu tekstu „Protokołów mędrców Syjonu” podlegał karze natychmiastowego rozstrzelania na miejscu.].
„Protokoły mędrców Syjonu” były szczególnie popularne w Rosji w latach 1917-1920 (rewolucja bolszewicka), w Niemczech między 1933 a 1945 rokiem, w Turcji i Japonii w pierwszych dekadach XXI wieku. W tym ostatnim kraju Protokoły wydano w XX wieku ponad 70 razy w milionowych nakładach, a teza o „żydowskim zagrożeniu” jest w Japonii niesłychanie popularna. Na tym tle doszło pewnego razu do zaskakującego zdarzenia. Gdy w samym końcu XX wieku do Izraela zaproszono wybitnego japońskiego pisarza, ten złożył w prezencie premierowi Menahemowi Beginowi przepięknie wydany tom Protokołów mędrców Syjonu, mówiąc: „Jacy wy, Żydzi, jesteście mądrzy, żeście potrafili opracować tak świetny plan podboju świata”. Premier Izraela początkowo się pogubił, a potem rzekł: „Wie pan, to jest najstraszliwsze oszczerstwo przeciwko Żydom w całej historii ich istnienia”... Teraz z kolei pogubił się Japończyk i bardzo przepraszał za nietakt.
Israel Szamir (Shamir) nazywa „Protokoły” „tajemniczym tekstem, którego stworzenie przypisuje się rosyjskiej ochranie, choć przecież władze carskie zakazały drukowania i rozpowszechniania tej książki, a i napisać jej nie mogły z powodu swej ograniczoności intelektualnej”.
Obecnie dalece nie wszyscy wiedzą, że inicjatorem opracowania i opublikowania „Protokołów”– jak już nadmieniliśmy – był generał policji rosyjskiej Piotr Raczkowski. Na marginesie warto dodać, że najbliższym jego współpracownikiem w dziele „demaskowania spisku żydowskiego” był Matwiej (czyli Mateusz) Hołowiński, też szlachcic polski z pochodzenia, który zasłynął w swoim czasie (przełom XIX-XX w.) jako wyjątkowo skuteczny oficer tajnej policji rosyjskiej (lekarz z wykształcenia), a przy tym utalentowany publicysta i analityk procesów politycznych. Jego ojciec był w młodości rewolucjonistą, został skazany na karę śmierci w tymże procesie sądowym, co Dostojewski. Ale ten wyrok złagodzono i zesłano młodego człowieka na Sybir. M. Hołowiński urodził się w 1865 roku w Symbirsku, został sierotą mając 10 lat i w bardzo młodym wieku, znajdując się w trudnej sytuacji, zgodził się na współpracę z tajną policją polityczną.
Na początku XX wieku generał Piotr Raczkowski, kierownik rosyjskiej sieci agenturalnej za granicą, oddał do dyspozycji M. Hołowińskiego pewną ilość materiałów archiwalnych, jakoby powstałych podczas tajnych narad przywódców światowej wspólnoty żydowskiej, a przechwyconych przez „ochranę”, i kazał mu przygotować je do druku. W ten sposób powstał najsłynniejszy tekst antyżydowski wszechczasów, powszechnie znany jako Protokoły mędrców Syjonu.
Po rewolucji bolszewickiej 1917 roku – co jest kompletnie niepojętym paradoksem – Maciej Hołowiński znalazł się w najbliższym otoczeniu Włodzimierza Lenina, jako dyplomowany i zdolny medyk leczył dyktatora komunistycznego, zakładał organizację czerwonych pionierów (sowieckich harcerzy), udzielał się jako publicysta, teoretyk socjalizmu, wychowawca młodzieży itp. Zmarł w 1920 roku.
W 1919 roku, gdy w Rosji bolszewickiej obowiązywał ustawowy zakaz kary śmierci, wprowadzono w tym kraju jedyny wyjątek – rozstrzelanie na miejscu (bez śledztwa i sądu!) za użycie wyrazu „żyd”...  Wówczas  to  powstało  ludowe  porzekadło:  „Nie  gowori   „żyd”,  budiet  dołgo  żyć; gowori    „jewriej”,  sdochniet  skorej”…
W ZSRR przy wydawaniu kolejnych edycji dzieł takich pisarzy, jak Dostojewski, Gogol czy Rozanow, bądź co bądź klasyków literatury europejskiej, pierwotne teksty od roku 1917 i aż do końca  okresu  socjalizmu  były   poddawane cenzurze, to znaczy redagowane w ten sposób, że skreślano  w   nich wszystkie „antyżydowskie”, to znaczy krytyczne w stosunku do Żydów sformułowania, niechby nawet tylko żartobliwe, a na ich miejsce wstawiano  „poprawne politycznie”  zdania. W ten sposób np. czytelnicy Pamiętnika pisarza Dostojewskiego od prawie stu lat nie mogą dowiedzieć się, co w  tym  temacie myślał ich narodowy geniusz. Czyż nie byłoby mądrzejsze, a przy okazji skuteczniejsze, umieszczenie w tych  książkach odnośnych krytycznych komentarzy, ukazujących, dlaczego np. taki Rozanow był w jakimś sensie „antysemitą”. Cenzurowanie natomiast dzieł wybitnych pisarzy i uczonych pod jakimkolwiek względem i z jakichkolwiek powodów jest przejawem nieokrzesania, barbarzyństwa i chamstwa. Nawiasem mówiąc, antypolskie akcenty w rosyjskiej literaturze nigdy nie były „wyciszane”, i zupełnie słusznie, gdyż pomaga to ew. polskim czytelnikom spojrzeć na samych siebie cudzym, krytycznym okiem.
*         *         *

W pierwszych latach XX wieku w Rosji opublikowano szereg książek demaskujących domniemane plany światowego żydostwa w stosunku do tego mocarstwa. Szczególnie znamienne były pod tym względem dwie pozycje: Sergiusz Nilus Wielikoje w małom i Antichrist kak blizkaja politiczeskaja wozmożność (1902) oraz G. Butmi Obliczitielnyje rieczi. Wragi roda czełowieczeskogo (1907). W zaskakujący sposób te książki szczegółowo opisywały zdarzenia, które zaszły w Rosji dopiero w okresie 1917-1938, łącznie z masowym mordowaniem elity narodowej, zniszczeniem monarchii, arystokracji, kapłaństwa, cerkwi, wszelkich swobód obywatelskich. A wszystko pod hasłem rzekomej walki o wolność i demokrację. Jako narzędzia w tym dziele zniszczenia użyto mas ludowych, w czasach pokoju uśpionych, lecz strasznych w swym zaślepieniu, zwierzęcej  głupocie   i okrucieństwie, gdy zostaną one przez propagandę napuszczone na swe własne państwo i swe własne elity moralne i umysłowe.
Znany historyk francuski Joly nie bez sarkazmu notował: „Zły instynkt człowieka jest mocniejszy niż instynkt dobry. Człowieka bardziej pociąga zło niż dobro; strach i siła działają nań skuteczniej niż rozum. Dlatego lepsze wyniki w kierowaniu ludźmi są osiągane przez przemoc i niszczenie niż przez wysoce moralne dywagacje. Wszyscy ludzie dążą do władzy, a nikt z nich nie zrezygnowałby z roli tyrana, gdyby to tylko było dlań możliwe. Prawie wszyscy są gotowi złożyć ofiarę z innych ludzi gwoli swym własnym interesom. Tylko poddanie tych drapieżnych zwierząt takiejże jak one prostackiej sile – najlepiej ujętej w kształt prawa – zdolne jest do powstrzymania ich przed zupełnym wzajemnym zniszczeniem. Kto był świadkiem zmienności i nikczemności czerni, jej niezdolności do rozumienia i cenienia życia wolnego, ten widzi, że lud stanowi ślepą, skazaną na samozagładę siłę, o ile ona się nie znajdzie w twardej ręce jednej osoby... Nikt nie zdaje sobie sprawy z nieskończonej nikczemności ludów. One się czołgają przed siłą, są bezwzględne w stosunku do słabych, okrutne do błędów i wyrozumiałe do zbrodni. Ludy są niezdolne do dźwigania ciężaru i przeciwieństw ustroju wolnościowego, lecz cierpliwie znoszą wszelkie poniżenia i przemoc ze strony odważnego despotyzmu. Podczas rewolucji lud, to krwiożercze zwierzę, zasypia tylko wówczas, gdy upije się krwią; a wówczas nowi władcy zakuwają je w kajdany jeszcze mocniejsze niż poprzednie”... Trędowaty pod względem moralnym i bezwartościowy pod względem umysłowym motłoch może posłużyć za narzędzie do wykonania każdych planów i osiągnięcia dowolnych celów. Manipulacja nim za pośrednictwem tych czy innych sprytnie spreparowanych haseł stanowi zagadnienie czysto technologiczne i nieskomplikowane, gdyż tłum jest prymitywny, łatwowierny, pozbawiony rozumu, czci, wiary i godności.
Większość żydowskich intelektualistów uważa Protokoły za fałszywkę, ale dalece nie wszyscy. Tak np. Henry Makow uważa je za autentyk i pisze: „Protokoły Mędrców Syjonu” przedstawiane są nieustannie jako „fałszywka”. Tymczasem, mówi się w nich wyraźnie o atakowaniu czterech podstawowych filarów naszej ludzkiej identyfikacji, jakimi są rasa, religia, rodzina i naród. W jaki sposób je podważyć? I tu wypada przypomnieć, że spisywane były one ponad 100 lat temu! A więc obecne wydarzenia, jakich doznajemy na co dzień – czyż nie są realizacją tychże protokołów?
Oczywiście, że frontalny atak na nie mógłby sprowokować duchowy opór. Zamiast tego lansuje się „tolerancję”, która ma zniszczyć te kolektywne siły poprzez zacieranie różnic między nimi. W rezultacie mamy więc: ruch ekumeniczny w Kościele, lansowanie mieszania ras, czy wreszcie regionalizm w narodowych państwach (EU, NAU). Rodzinę rozwala się poprzez zacieranie się różnic pomiędzy płciami. Trudno się dziwić, że w takiej sytuacji kręgi masońsko-bankierskie uznały narody chrześcijańskie i muzułmańskie jako swoich głównych wrogów.
Tolerancję stosuje się u nas selektywnie. Toleruje się wszystko co podważa wspomniane podstawy społeczeństwa, ale równocześnie lansuje się „zero tolerancji” w stosunku do wszystkich działań, które próbują się przeciwstawiać tej destrukcji. Np. toleruje się czarnych raperów, którzy znieważają w swoich utworach kobiety i w tym samym czasie zwalnia się z pracy Don Imusa za jego uwagi na temat afro-amerykańskich zawodniczek.
Zero tolerancji dla białych chrześcijańskich heteroseksualistów, a aktywiści gejowscy mogą spiskować przeciwko społeczeństwu, które kieruje się heteroseksualnymi normami moralnymi, przykład – Unia Europejska potępia Polskę za „homofobię” w związku z zakazem promowania homoseksualizmu w szkołach.
Rosyjski oligarcha Żyd Borys Bierezowski może na emigracji w Londynie organizować spisek w celu obalenia Putina oraz wykorzystywać czeczeńskich terrorystów, aby zabijać rosyjskie dzieci np. w Biesłanie, ale każdy muzułmanin podejrzany o terroryzm może być w UE i USA torturowany lub nawet zabity. Amerykańscy syjoniści mogli sprowokować straszną wojnę w Iraku i to jest tolerowane, ale w Unii Europejskiej za nielegalne uznaje się każdą próbę wyjaśniania wątpliwości związanych z Holokaustem, aby przypadkiem nie uznać syjonistów za współwinnych.
Tolerancja i prawa człowieka to dwulicowa mowa zwolenników światowego rządu, o której pisał kiedyś Orwell. W takim świecie toleruje się homoseksualistów a zwalcza heteroseksualistów. W świecie rządzonym przez jeden rząd, w którym obowiązywać będzie jedna religia i gdzie będzie jedna rasa musi być również jedna płeć (by były spełnione plany szatana).
Tworzy się homoseksualny świat, w którym zaciera się różnice pomiędzy tym co żeńskie a co męskie. W 1973 r. Amerykańskie Stowarzyszenie Psychologiczne sponsorowane przez Fundacje Rockefellera wykreśliło definicje homoseksualizmu jako dewiacji i uznało go za normalny wybór stylu życia. Na internecie Fundacja Rockefellera ma ok. 500 000 linków, co pokazuje, jak łatwo za pieniądze bankierów można kupić różnych „naukowców” i „ekspertów”. Niektórzy niezależni psycholodzy protestowali przeciwko wspomnianej definicji. Np. Ray Johnson napisał, że ASP zostało podporządkowane politycznym aktywistom, którzy nie dbają o naukę lub demokrację.
Od lat 70-tych ASP zaangażowało się w promowanie nieograniczonej aborcji (włączając w to aborcje u nieletnich matek bez obowiązku informowania rodziców), homoseksualizmu oraz walkę z dyskryminacją płci, rasy lub grupy etnicznej. ASP zajmuje się lobbingiem na rzecz homoseksualistów, których uznaje za „chronioną mniejszość”. Propaganda syjonistyczna atakuje stany, które mają ustawodawstwo antygejowskie.
ASP popiera programy szkolne, które walczą z homofobią oraz lansują ideę młodzieży biseksualnej lub gejowskiej i lesbijskiej. ASP jest przeciwne prowadzeniu terapii konwersji homoseksualistów w heteroseksualistów, ponieważ oznaczałoby to, że homoseksualizm jest czymś niewłaściwym. W 1979 r. dwaj psychoterapeuci Masters i Johnson opublikowali wyniki swoich badań, z których wynikało, że pewna grupa homoseksualistów niezadowolonych ze swojej sytuacji, którzy poddali się terapii, przekształcili się w zadowolonych heteroseksualistów. ASP natychmiast przeprowadziło atak na wyniki tych badań podważając zastosowaną metodologię i kwestionując, czy byli to rzeczywiście homoseksualiści. W ten sposób skończyła się kariera naukowa obydwu amerykańskich psychologów. Tylko w takim syjono-komunistyczno-masońskim systemie nauka może być uzależniona od polityki.
*         *         *
      Niezwykłe były dzieje antysemityzmu w ZSRR (1922-1991), w kraju, w którym Żydzi zajmowali kluczowe pozycje we wszystkich sferach życia społecznego, łącznie z polityką, w którym jednak formacje aryjskie nigdy nie dały za wygraną, a nawet wymuszały na Semitach określone ustępstwa. Ciekawym w tym względzie zjawiskiem była działalność złożonego wyłącznie z Żydów Radzieckiego Komitetu Antysyjonistycznego, jak też publikowanie w tym kraju licznych pozycji edytorskich, demaskujących i potępiających politykę światowego żydostwa, których autorami znowuż były nieomal wyłącznie osoby żydowskiego pochodzenia.  Przeciwstawianie  się  ekspansji  żydowskiej  było  w  ZSRR  prowadzone  pod  sztandarem  tzw.  „walki  z  syjonizmem”.  W  1982  roku  -  przytoczmy  tu  po  prostu  jeden  z  ogromnej  liczby  przykładów  tego  rodzaju  publikacji  -  wiele  pism,  w  tym  polskojęzyczny  dziennik  Czerwony  Sztandar”  w  Wilnie,  zamieściło  na  swych  łamach  charakterystyczny  artykuł  publicysty  Borysa  Bannowa  (żydowskiego  pochodzenia)  pt.  „Syjonizm  w  naturze. Złowieszcze  podobieństwo”.   (Rosjanie  zawsze  byli  mistrzami  wykorzystywania  Żydów  w  walce  przeciwko  Żydom).  Ten  tekst  in  extenso  brzmiał  jak  następuje:  „W  dniach  agresji  izraelskiej  na  Liban  ludzkość  poznała  nową  odmianę  faszyzmu  -  syjonofaszyzm  pod  izraelską  flagą  narodową.  Mimo  woli  opinia  społeczna  przeprowadziła  analogię  między  bestialstwami  rasistów  syjonistycznych  a  zbrodniami  faszystów  niemieckich  podczas  II  wojny  światowej.  Ówczesne  Coventry  i  dzisiejszy  Bejrut,  Oradour  i  Treblinka  wówczas,  a  obecnie  Szatila  i  Sabra    zjawiskami  tożsamymi.  Ludobójstwo,  „ostateczne  rozwiązanie”,  „nowy  ład”  -  to  terminologia  Izraelczyków  wywołująca  w  pamięci  zbrodnie  nazistów  -  pisał  Sekretarz  Generalny  Komitetu  Centralnego  Komunistycznej  Partii  Izraela  Meir  Wilner  w  dniach  wydarzeń  libańskich.  Dziś  jednak  stosuje  się    w  odniesieniu  do  polityki  kół  rządzących  Izraela.  Jest  to  naturalne.  Tamte  i  te,  mimo  wielu  różnic,  łączy  niewątpliwe  pokrewieństwo,  polegające  na  rozpasanym  rasizmie,  niepohamowanej  agresywności,  kursie  na  zagarnięcie  obcych  ziem  i  na  fizyczną  zagładę  całych  narodów,  w  tym  przypadku  -  palestyńskiego.  Zbrodnie  agresorów  syjonistycznych  na  ziemi  libańskiej  stoją  w  jednym  szeregu  z  bestialstwami  faszystów  w  okresie  II  wojny  światowej. 
         „Kierując  spojrzenie  na  północ,  widzimy  żyzne  niziny  Syrii  i  Libanu;  na  wschodzie  leżą   bogate  doliny  Eufratu  i  Tygrysu,  ropa  naftowa  Iraku;  na  zachodzie  -  kraina  Egipcjan.  Nie  będziemy  mieli  możliwości  rozwoju  zanim  nie  rozwiążemy  naszych  problemów  terytorialnych  za  pomocą  siły,  póki  nie  zmusimy  Arabów  do  całkowitej  uległości.”  -  Tak  mówi  premier  Izraela  Menachem  Begin.  Wtóruje  mu  oprawca  Bejrutu  generał  Ariel  Szaron:  „Interesy  strategiczne  Izraela  nie  ograniczają  się  do  arabskich  krajów  Bliskiego  Wschodu,  regionu  Morza  Śródziemnego  i  Morza  Czerwonego.  W  imię  zapewnienia  bezpieczeństwa  powinny  one  się  rozszerzyć  na  takie  kraje  jak  Turcja,  Iran,  Pakistan,  na  takie  regiony  jak  Zatoka  Perska  i  Afryka”…  W  wywiadzie  zamieszczonym  w  czasopiśmie   „Stern”  Szaron  zapytywał  ze  skrajnym  cynizmem:  „Czyż  warto  się  niepokoić  z  powodu  tego,  że  chcemy  podbić  Turcję,  Iran,  Irak,  Pakistan,  czy  nawet  całą  Afrykę?”   Tak,  Izrael  zamierza  zostać  państwem  imperialistycznym  i  w  tym  celu  usiłuje  rozbić  świat  arabski,  zawładnąć  jego  bogactwami  naturalnymi  i  zasobami  siły  roboczej. 
      Zbrodnicza  praktyka  podbudowana  jest  równie  przestępczą  ideologią.  Jakie  zaś    te  „idee”,  które  pobudzają  syjonistów  do  niesłychanych  zbrodni?  Jest  to  oficjalna  ideologia  państwa  syjonistycznego,    to  „święte”  księgi,  na  których  studiowanie  każdy  uczeń  w  szkołach  Izraela  półtora  tysiąca  godzin  rocznie.  W  szkolnym  podręczniku  izraelskim  czytamy:  „Naród  żydowski  -  to  naród  wybrany  na  mocy  siły  swej  rasy,  swego  wykształcenia  i  charakteru  ziemi,  na  której  się  rozwijał…  Rasa  narodu  żydowskiego  jest  najlepszą  spośród  wszystkich  innych,  powstała  bowiem  drogą  selekcji  najlepszych  w  każdym  pokoleniu”…  Czego  uczą  syjoniści  w  szkołach  izraelskich?  Nienawidzić  inne  narody  i  wynosić  naród  żydowski  ponad  wszystkie  inne.  Czym  to  się  różni  od  filozofii  faszystów  niemieckich?... 
       Złowieszcza  analogia  między  syjonizmem  Izraela  a  faszyzmem  hitlerowskim  i  tym,  co  jest  napisane  w  książce  Adolfa  Hitlera  „Mein  Kampf”  daje  się  zauważyć  bez  trudu.  „Historia  obdarzyła  nas  rzadkimi  cechami  etycznymi  i  intelektualnymi,  a  to  daje  nam  prawo  i  nakłada  obowiązek  bycia  gwiazdą  przewodnią  dla  innych  narodów”  -  to  słowa  Ben  Gubiona.  A  oto  co  twierdził  Adolf  Hitler:  „Aryjczyk  jest  Prometeuszem  ludzkości.  Jego  jasna  głowa  jest  obdarzona  iskrą  bożą.  To  jemu  było  sądzone  zapalić  pierwszy  ogień  rozumu  ludzkiego”…
      Syjonizm  i  faszyzm  łączy  nie  tylko  podobieństwo  pozycji  ideowych  i  doktryn  politycznych.  W  Wiedniu  opublikowano  „Rozmowy  z  Hitlerem”  Hermanna  Rauschninga,  które  zawierają  szczere  wyznanie  Hitlera,    zapożyczył  on  od  syjonistów   „sztukę  intrygi  politycznej,  technikę  konspiracji,  rozkład  rewolucyjny,  umiejętność  zachowania  tajemnicy  i  wprowadzania  w  błąd   „obcych”,  jak  też  zasady  organizacyjne   i  ideologię  wyższości  rasowej  i  narodowej   (…)”.   Tyle  radziecki  publicysta  żydowski  Borys  Bannow.  Nic  dodać,  nic  ująć…
                                                                    ***
Najbardziej bodaj znamienną i charakterystyczną figurą w „antysyjonizmie”  sowieckim  był Władimir Biegun, profesor filozofii na wyższych uczelniach Mińska w latach około 1960-1980, autor szeregu książek i artykułów w zakresie żydoznawstwa. Aby unaocznić charakter i styl tej „radosnej twórczości”, przytaczamy poniżej fragment artykułu W. Bieguna Sożżenije Wieniery, opublikowany w zbiorowym tomie pt. Dary Danajcew (Mińsk 1987). W tym tekście białoruski filozof wysuwa twierdzenie, że żydostwo zawsze i wszędzie stanowi siłę rozkładową i niszczycielską, uważającą za swój obowiązek religijny profanację, zohydzanie, wyśmiewanie i podważanie wszelkich wartości, doktryn, dzieł i nauk, powstałych w obrębie kultur nieżydowskich. Z czego W. Biegun wyciągał wniosek, iż Żydzi są wrogami nie tylko każdej wyższej kultury, ale też ludzkości jako takiej. Oddajmy jednak głos autorowi Spalenia Wenus.
W. Biegun pisze, iż Talmud, stanowiący komentarz do Tory, wszystkie wyznania poza mojżeszowym uważa za heretyckie, pogańskie, bałwochwalcze i zabobonne. Przewiduje więc dla nich odpowiednie potraktowanie, a przepisy odnośne zostały zawarte w specjalnej księdze Talmudu, zwanej Awoda-zara, co dosłownie znaczy „obce służenie”, to jest służenie cudzym, nieżydowskim bogom, obcym bałwanom. W Biegun pisze: „To pojęcie ogarnia faktycznie cały pozajudaistyczny kult, przedmioty tego kultu – rzeźby, wizerunki, naczynia, świątynie, ołtarze, a nawet zakazane zachowania, które mogłyby być wyrazem zamierzonego lub niezamierzonego szacunku do cudzego bóstwa lub sacrum, czyli, mówiąc językiem Biblii, do „obcoplemiennych obrzydliwości”. Awoda-zarą jest też każda nieżydowska sztuka, szczególnie jeśli się opiera na podstawach religijnych. Traktat „Awoda-zara” określa stosunek Żydów do świata niejudaistycznego, „pogańskiego” w ogóle, sugeruje „głęboką nieufność do zasad etycznych pogaństwa”.
Talmud wymaga od swych zwolenników nie po prostu negatywnego, lecz ostro krytycznego, wrogiego stosunku do „obcego służenia”. Jeśli jakaś obca wartość została nazwana mianem pełnym szacunku, np. „oblicze Boga”, to wierzący Żyd ma obowiązek nazwania jej mianem pogardliwym – „oblicze psa”. Nawet jeśli pojemnik został wypełniony powietrzem (to znaczy po prostu znajdował się) w domu „awoda-zary”, jest on nieczysty, trefny. „Jeśli komuś wysypały się pieniądze naprzeciwko domu awoda-zary, to żyd nie może się pochylić, aby je zebrać, dlatego że miałoby to postać ukłonu oddanego awoda-zarze, lecz on się odwraca tyłem i dopiero zbiera rozsypane monety”.
Jako „obce służenie” są interpretowane wszelkie „pogańskie” wizerunki, w stosunku do których kategorycznie się zabrania wyrażać szacunek lub ich używać. Zabrania się wizerunków na „rzeczach szanowanych”, a więc naszyjnikach, pierścionkach, co zaś dotyczy „rzeczy nieszanowanych”, takich np. jak naczynia kuchenne, nocniki, prześcieradła, koszule itp., to awoda-zara może być na nich przedstawiana, a nawet to się zaleca, by zademonstrować brak szacunku do tychże wizerunków. Tak więc znęcanie się nad cudzymi wartościami jest nawet nakazem religijnym. Wszelkie „helleńskie”, to jest „pogańskie” księgi też należą do „obcego służenia”. A w jakim razie awoda-zara przestaje być zakazaną? „Zniesienie zakazu – podaje „Jewriejskaja Encikłopiedija” – jest warunkowane zniszczeniem świętości danego przedmiotu... Najpewniejszą zaś oznaką kresu czci jest porzucenie przedmiotu na łaskę losu, jego zepsucie i celowe uszkodzenie jego części”. W ten sposób np. wykradane z kościołów obrazy i rzeźby można po ich uszkodzeniu chować w żydowskich domach jako dzieła sztuki, sprzedawać je i nabywać, darować etc. (...) Jasne i klarowne wskazówki co do walki przeciwko „obcemu służeniu” zostały zebrane w księdze „Szulchan-Aruch”. Oto niektóre z nich: „Każdy, kto zobaczy bałwany, postąpi dobrze, jeśli je spali i zniszczy”... „Powinno się dążyć do wykorzenienia bałwanów i do nazywania ich hańbiącymi imionami”... „Zabrania się też wszelkich przyjemności, które bałwany mogą dawać; nawet gdy są spalone, zakazuje się robić użytek z węgli i popiołu po nich, jednak cieszyć się ich płomieniem można”...
Przedstawiona powyżej judaistyczna koncepcja dotycząca stosunku do obcej sztuki, dokładnie potwierdza słowa Karola Marksa o tym, że religia żydowska zawiera „głęboką pogardę do teorii, sztuki, historii, pogardę do człowieka”...
Dlaczego jednak Talmud wymaga od wierzących znęcania się nad obcą sztuką? W jakim celu Tora to nakazuje? (...)
W literaturze syjonistycznej nierzadko jest gloryfikowana trzeźwość Żydów i ta, niewątpliwie dodatnia ich cecha, jest interpretowana jako jeszcze jeden dowód wyższości Żydów w porównaniu z innymi, skłonnymi do alkoholizmu, ludźmi. Otwarty szowinista L. Zukrajnij pisał np., iż Żydzi „stanowią arystokrację ducha wśród wszystkich narodów świata”, i że „apostołowie powściągliwości, walki przeciwko pijaństwu rekrutują się przeważnie spośród żydostwa”. W rzeczywistości trzeźwość Żydów trzeba wyjaśniać nie jakimiś ich etnicznymi czy biologicznymi cechami, lecz dawną i głęboką tradycją, u której podstaw tkwi bezpośredni sens polityczny.
Rzecz w tym, że tenże traktat talmudyczny „Awoda-zara” surowo zakazuje wyznawcom judaizmu picia wina „pogan”. Brak tego zakazu prowadziłby, według autorów Talmudu, do niepożądanego obcowania cielesnego ze środowiskiem nieżydowskim, co by prowadziło do zacierania się odrębności etnicznej, wyjawiania kastowych tajemnic i bastardyzacji. Wykonanie nakazu stało się tradycją, a jego rzeczywisty sens dla wielu ludzi pozostał tajemnicą... Tak za tym co „boskie” nietrudno jest dojrzeć to, co jest socjalne, ludzkie.
Społeczne ukierunkowanie i klasową istotę żydostwa głęboko ujął K. Marks. W swej znanej pracy „W kwestii żydowskiej” pisał: „Jaka jest świecka podstawa żydostwa? Praktyczna potrzeba, merkantylizm.
Jaki jest świecki kult Żyda? Geszefciarstwo.
Kto jego świeckim bogiem? Pieniądz...
Pieniądz to zazdrosny bóg Izraela, przed którego obliczem nie może być żadnego innego boga”.
Filozof niemiecki Ludwik Feuerbach, którego poglądy w kwestii żydowskiej wysoko cenił K. Marks, także odnotowywał, że „najwyższą zasadę żydostwa stanowi utylitaryzm, korzyść”... Nie negują tego także ci syjonistyczni ideologowie, którzy dyskutują we własnym środowisku. Tak, M. Weintrob przyznaje, że w judaizmie „najwyższą wartość stanowi bogactwo”, a „główne zadanie człowieka polega na pozyskiwaniu dóbr”.
Jeśli jest to prawdą, to nie byłoby błędem nazywanie całej współczesnej cywilizacji kapitalistycznej cywilizacją „żydowską”, opartą na zapamiętałym produkowaniu, nabywaniu i używaniu dóbr materialnych czyli na kulcie „złotego osła”.
W. Biegun kontynuuje: „Możliwości pomnażania majątku i egoistycznego dysponowania dobrami zwiększają się, gdy się posiada władzę polityczną. Oto dlaczego wiara judaizmu ustami Jahwe i proroków ogłasza dążenie do panowania nad światem: „Opanujecie narody, które są liczniejsze i silniejsze od was. Każde miejsce, gdziekolwiek stąpi wasza noga, będzie wasze; od pustyni i Libanu, od rzeki Eufratu nawet do morza zachodniego będą wasze”. Ta myśl o opanowaniu świata jest wielokrotnie powtarzana w Pięcioksiągu.
Bogactwo i władza to dwa wzajemnie warunkujące się cele ogłaszane przez judaizm. To są jego najważniejsze dogmaty, leżące u podstaw ideologii i polityki syjonizmu, a mające prowadzić do zapanowania nad całym światem. Gdy całe bogactwo globu znajdzie się w ręku Żydów, w ich ręku znajdzie się też władza nad całym światem. Do realizacji tej idei ma prowadzić „poprzez polityczną demokrację, poprzez modyfikację kapitalizmu w kierunku wolnego rynku i wreszcie do panowania nad światem” droga ostatecznego zwycięstwa według ideologa współczesnego syjonizmu M. Steinberga.
Żydowska burżuazja, której „konstytucją” zawsze był i obecnie pozostaje Talmud, nigdy nie potrafiła osiągnąć tych celów metodą bezpośredniej przemocy zbrojnej, ponieważ zawsze stanowiła statystyczną mniejszość wśród narodów. Dlatego stale urzeczywistniała pokojową, pełzającą ekspansję, niedostrzegalną dla profanów, gdyż nie każdemu dane jest widzieć i wiedzieć, jak są dokonywane spekulatywne geszefty i finansowe machinacje, przekupstwo, korumpowanie, polityczne intrygi. Wyzysk dostarczał pieniądze, te zaś umacniając pozycje polityczne żydowskiej burżuazji, szczególnie w warunkach kapitalizmu, gdy w większości krajów europejskich dokonała się emancypacja polityczna żydostwa. Władza finansowa Rotschildów, Montefiorów, Polakowów, Ginzburgów i wielu innych żydowskich magnatów, a również pomniejszych biznesmenów i bankierów, potęgowała się tak gwałtownie, że zostawali lordami, baronami, szlachcicami, ministrami i zostali dopuszczeni do sterów władzy w różnych krajach. Teodor Herzl, autor wielu fałszywych frazesów o „żydowskim cierpieniu”, nie mógł ukryć faktu, że „osiągnęliśmy przewagę w sprawach pieniężnych” i że „stale wzrasta nasza potworna potęga finansowa”. W wyprawie po majątek i władzę ci cisi okupanci zawsze usiłują zachować jedność i solidarność swych szeregów, a osłabić tych, przeciwko którym jest kierowana ich gospodarcza i polityczna agresja. Według Talmudu wszyscy Żydzi są rękojmią jeden drugiego, wszyscy Żydzi stanowią jakby jednego człowieka, a interes ich jest wspólny. Syjonistyczne czasopismo „Rasswiet” stwierdziło, że w łonie żydostwa odwiecznie istnieje zasada trzymania razem i zachowania solidarności narodowej. G. Wuk określa Żydów jako „nieśmiertelne indywiduum korporatywne”.
Taka samoizolacja i wrogość w stosunku do obcych spowodowały zastój i kulturotwórczą bezpłodność żydostwa, zawistnie zezującego na cywilizacyjny rozkwit innych narodów, o czym nie bez goryczy pisał Martin Buber. Jakby zaś uzupełniając go syjonista A. Idelson pisał o tym, że „myśl żydowska w ciągu dwóch tysięcy lat nie wytworzyła niczego w żadnej dziedzinie ludzkiej kultury: ani w poezji, ani w beletrystyce, ani w sztuce, ani w muzyce, ani w naukach przyrodniczych czy socjalnych, ani w sferze higieny, pedagogiki, architektury, ani w żadnej innej”. Ten punkt widzenia prezentuje też izraelski analityk A. Galin.
Taki więc jest żałosny wynik liczących dwa tysiące lat wysiłków zmierzających do wyegzekwowania prawa o awod-zarze. Twórczość kulturalna została złożona w ofierze konsolidacji narodowej, zachowaniu wzajemnej rękojmi wyzyskiwaczy. Poszukiwanie Prawdy i Piękna zostało zinterpretowane jako przeszkoda w oddawaniu czci złotemu cielcowi – jedynemu bogu, który zabezpieczał władzę żydowskich bogaczy zarówno nad współwyznawcami, jak i nad „poganami”.
W masie żydowskiej jednak zachowywał się potężny impuls twórczy, a talentów rodziło się nie mniej niż wśród sąsiednich narodów. Ludzkość otrzymała niezniszczalne dzieła Marksa, Heinego, Lewitana i wielu innych wybitnych działaczy kultury światowej nie dzięki, lecz wbrew judaizmowi i osławionej solidarności plemiennej.
Ci, którzy ważyli się odstąpić od wiary, byli okrzykiwani za niszczycieli „solidarności podstawowego zespołu”, za renegatów i byli okrutnie prześladowani. Są znane liczne przykłady bezwzględnego stosunku zwierzchników kahału do owych odważnych humanistów, którzy ważyli się zerwać klejką pajęczynę talmudycznego ciemnogrodu i prowadzić swych rodaków do światła nauki i kultury. Myśliciela racjonalistę Uriela d’Acostę, który wystąpił przeciwko judaizmowi i katolicyzmowi, Żydzi kopali nogami przed wejściem do synagogi. Wielki filozof Baruch Spinoza za wolnomyślicielstwo został poddany heremowi (anatemie), szowiniści podejmowali nawet próby zgładzenia go. „Niech będzie przeklęty za dnia i za nocy, gdy się kładzie i gdy wstaje, przy wyjściu z domu i przy powrocie! Niech mu Bóg nigdy nie wybaczy, niech Jego gniew i zemsta wybuchnie nad tym człowiekiem, i niech ciążą nad nim wszelkie przekleństwa zapisane w Prawie!” – tak brzmiał tekst anatemy rzuconej na Spinozę przez rabinów Saula Morteirę i Izaaka Awoawa... Zaszczuwany i obrażany był obok wielu innych słynny rosyjski rzeźbiarz Marek Antokolski, który tworzył swe wspaniałe dzieła wbrew prawom Talmudu.
Tak więc judaizm, stanowiący narzędzie dla realizacji egoistycznych dążeń burżuazji żydowskiej, konserwował patriarchalne skostnienie, izolował wierzących Żydów od kultury powszechnej, nakładał zakaz na twórczość artystyczną i w ten sposób odegrał w ich życiu skrajnie ujemną rolę. Obecnie judaizm połączył się z syjonizmem, gdyż głównym, podstawowym celem syjonizmu jest osiągnięcie panowania nad światem przez zbudowanie globalnego izraelickiego supermocarstwa, którego zalążkiem są USA. W książce „Wierzę” (Credo), zaaprobowanej przez rabinów „ziemi obiecanej”, powiada się, że: „Należy studiować i znać prawa Tory oraz nauki mędrców żydowskich. Ale się zabrania w jakiejkolwiek formie i w jakimkolwiek celu zwracać się do cudzych nauk. Nie wolno oglądać przedmioty ich kultu, słuchać ich muzyki, czytać ich książki, zbliżać się bliżej niż na cztery łokcie (2 m) do ich świątyń i budowli (...) U kresu czasów przyjdzie Żyd z Domu Dawidowego, który zostanie odkupicielem świata”... Takie są apetyty syjonistów.
*

Skonsolidowana pod sztandarem syjonizmu żydowska burżuazja występuje w roli przestępczego klanu międzynarodowego, pasożytującego w wielu krajach świata. Ta mafia tym skuteczniej zdobywa bogactwo i władzę, im bardziej jest skonsolidowana i im bardziej poróżnione i osłabione są te siły, przeciwko którym kieruje się jej agresja. Dlatego też syjonizm dąży, z jednej strony, do poddania sobie pod względem politycznym różnych krajów i narodów, a z drugiej strony, do ułatwienia sobie takiego podboju metodą dzielenia i demoralizowania społeczeństwa, destrukcji kultury narodowej i dyskredytacji jej najlepszych przedstawicieli, do osłabienia w ludziach uczuć patriotycznych, wyrastających na gruncie tradycji historycznych i kulturowych. Sukces takiego podboju jest widoczny na przykładzie Stanów Zjednoczonych Ameryki, gdzie moralna i duchowa degradacja społeczeństwa jest wprost proporcjonalna do politycznej i finansowej potęgi klanu syjonistyczno-masońskiego, który faktycznie sprawuje władzę w tym kraju...
Syjoniści, jak wyznawał ich lider W. Żabotyński, „powinni sączyć jad i rozkład niedostrzegalnie, po cichu i perfidnie”. (A. Idelson, Etiudy po sionizmu, SPetersburg 1903). Każde rujnowanie najlepiej zaczynać od podstaw. Najważniejszą zaś podstawą jest klasyczne dziedzictwo kulturowe. Wydrwić, oczernić, narzucić lekceważący do niego stosunek, zastąpić autentyczne wartości kulturalne tandetną kulturą masową – to znaczy osłabić podstawy życia narodowego, wyjałowić patriotyzm, obniżyć w duszach ludzi immunitet przeciwko wpływom obcym i wrogim. Taki anemiczny pod względem kultury narów staje się łatwą zdobyczą doskonale zorganizowanych drapieżników syjonistycznych.
Jak jest dokonywana tego rodzaju działalność? –  W  poświęconym  W. Biegunowi  artykule  w  tygodniku  „Russkij  Wiestnik”  (2000)   można  było  przeczytać,  że  wydrwiwać i poniżać obcą duchowość można pośrednio, np. nadając miano „Madonny”, czyli w terminologii chrześcijańskiej „Matki Bożej”, wulgarnej i rozwydrzonej piosenkarce żydowskiego pochodzenia, skaczącej nago po scenie i słynącej z lekkich obyczajów,  czy  oferując  literacką  nagrodę  Nobla  za  wulgarne  antyislamskie  teksty  żydowskiemu  paszkwilantowi  Salmanowi  (Salomonowi)  Rushdiemu.   Według W. Bieguna „niedostrzegalnymi” elementami judaizacji współczesnej kultury są m.in. bezprzedmiotowe malarstwo abstrakcyjne (Talmud zabrania wyobrażania graficznego „stworów”), poezja pisana bez znaków przestankowych (jak Talmud) czy atonalna (chaotyzująca umysł słuchaczy) muzyka. W dalszym ciągu swych dywagacji uczony białoruski pisał:
Konkretne wykonanie takiego celu strategicznego może być realizowane na różne sposoby, w zależności od miejsca, warunków, konstelacji sił politycznych. Jeśli się zaś uważnie przyjrzeć licznym przykładom z najnowszej historii, to da się prześledzić pewne interesujące prawidłowości.
Za przedmiot napaści wybiera się jakiegoś geniusza narodowego. W oczach narodu jest on najwspanialszym z ludzi, kimś, kto wniósł do skarbnicy nacji i ludzkości swe nieśmiertelne dzieła. Wszystko, co on stworzył, powiązane jest z duszą narodu, charakterem narodowym, wartościami ideowymi, ale przecież nie z jakimiś osobistymi ułomnościami. Jest nieistotne, że Sokrates miał brzydkie oblicze, że Byron był chromy, a Kant przez całe życie pozostawał przekonanym kawalerem. Mądrość Sokratesa, czar poezji Byrona, głębia myśli Kanta nic przecież nie ucierpiały z powodu owych „wad”. Wielkość poematów Homera czy „Słowa o pułku Igora” jest niewzruszona, choć prawie nic nie wiemy o ich twórcach. Tak rozumuje każdy rozsądny człowiek. Jednak ten, kto knuje perfidne plany, dla kogo ten geniusz jest obojętny i obcy, a nawet wrogi, myśli inaczej, ma inny skład umysłu. Taki „odbrązowiacz” zaczyna mierzyć geniusza taką samą miarą, jakby to była jakaś pospolita miernota. Stawia na to, że z punktu widzenia filistra chromota stanowi jednak wadę, a niechęć do żeniaczki – niewybaczalny grzech. Filistra nie interesują nauki Sokratesa, ale za to on dobrze pamięta, że filozof biednie się ubierał i że miał kłótliwą żonę Ksantypę. Biorąc to wszystko pod uwagę, a nuż się da znaleźć w geniuszu lub mu przypisać coś niegodnego albo nieprzyzwoitego? Jeśli uda się to uczynić, negatywny stosunek do wielkiego człowieka rzuci cień także na jego dzieła, nauki, idee, mądrość. Wielokrotne powtarzanie w massmediach i literaturze informacji o rzeczywistych, rzekomych lub wyolbrzymionych wadach i niedostatkach, szczególnie jeśli czynią to osoby niejako z urzędu cieszący się kredytem zaufania (np. naukowcy i dziennikarze), potrafi poniżyć w oczach ludzi nawet najbardziej godnych szacunku twórców. W ten sposób są przez syjonistów niszczone wszelkie pozytywne autorytety.
Przytoczmy przykład takiej działalności.
W końcu XIX wieku włoski psychiatra Cesare Lombroso wydał książkę pt. „Geniusz i obłąkanie”. Wysunął w niej koncepcję, według której każdy geniusz jest psychicznie nienormalnym człowiekiem. We wstępie do książki autor otwarcie wyznał, że będzie skalpelem analizy ciał i odrzucał owe słabe zasłony, którymi się przyozdabia i za które chowa się człowiek w swej dumnej nikczemności. Cynizm Lombroso nazwał ostatecznym wynikiem służenia prawdzie.
Skalpel swej analizy Lombroso zmontował z wątpliwych wniosków, które wysnuł podczas obserwacji osób psychicznie chorych, z salonowych plotek, pogłosek, własnych fantazji oraz pseudonaukowych twierdzeń w rodzaju tego, że poeta pisze wiersze dlatego, że mu krew do głowy przypływa. Taki też galimatias posłużył za podstawę do „odbrązowiania” słynnych ludzi.
Wspomnijmy jeszcze raz o Sokratesie. Ten genialny filozof przeżył długie życie i do głębokiej starości zachowywał jasny umysł. W dialogu „Uczta” Platon pisze o nim: „Do wypitki nie był skory, ale gdy go do tego przymuszano, daleko wszystkich wyprzedzał, i, co najdziwniejsze, nikt nigdy nie widział pijanego Sokratesa”. Lombroso zaś twierdzi coś sprzecznego z tym, co pisał Platon, uczeń Sokratesa: „Nie wyróżniali się trzeźwością Sokrates, Seneka, Alcybiades i Katon”... Dalej do szeregu pijaków zapisuje Aleksandra Macedońskiego, Awicennę, Tassa, Haendla, Glucka.
A może ktoś uważa za znakomitość filozofa niemieckiego Schopenhauera? Czyżbyście więc nie słyszeli – szepce Lombroso – że on nienawidził kobiet, Żydów i filozofów, a na domiar złego był obżartusem? Na liście „wariatów” umieszcza też Newtona, Woltera, Rousseau, Pascala, Galileusza, Keplera, Michała Anioła i innych. Dowody? Lombroso nie zawraca nimi głowy ani sobie ani czytelnikom jego książki. Ale cień na genialnych ludzi już został rzucony.
O nienormalność można byłoby podejrzewać samego autora tej szarlatańskiej koncepcji. Jednak Lombroso miał trzeźwy umysł. Jak podaje „Encyclopedia Judaica”, „Lombroso pochodził z rodziny, która dała szereg wybitnych rabinów i talmudystów, a sam on początkowo studiował piśmiennictwo żydowskie”. Prócz tego Lombroso w liście do swego ucznia Maksa Nordau’a, znanego działacza syjonistycznego i oczerniacza klasycznej literatury europejskiej, z uznaniem pisał o syjonizmie i życzył mu powodzenia. W świetle tych faktów staje się zrozumiałym stosunek talmudycznie wykształconego intelektualnego kryminalisty do twórców awodo-zary.
W. Biegun wskazuje na okoliczność, że w XX wieku powstała rozległa żydowska literatura pseudonaukowa, szczególnie w zakresie biografistyki, która się wyspecjalizowała w robieniu ludziom wody z mózgu przez potworne oczernianie i niszczenie wszystkich wybitnych nie-Żydów, wszystkich świętości i wartości świata chrześcijańskiego i islamskiego. Powstała też ogromna pod względem objętościowym i nikła pod względem artystycznym i intelektualnym masowa beletrystyka, tworzona przez osoby żydowskiego pochodzenia w różnych językach, a siejąca demoralizację, kult alkoholizmu, seksu i narkomanii, idee kosmopolityzmu i konsumizmu, a wszystko w celu zatrucia serc i umysłów oraz duchowego zniszczenia narodów aryjskich. Ciekawe jednak, że zło wraca do tych, którzy je czynią. Minęło trochę czasu, a autorzy aryjscy zaczęli stosować tę samą metodę, pisząc o... słynnych Żydach. Dało się ten nurt zaobserwować w Niemczech i Anglii, w USA i Rosji, we Włoszech i Francji. Tak np. ostre pióra gojów wyciągnęły na światło dzienne „prawdziwą sylwetkę” Alberta Einsteina, którą przedstawiliśmy powyżej, „największego geniusza fizyki”, jak go nazywają źródła żydowskie.
Wracając do tekstu Włodzimierza Bieguna, oddajmy mu znów słowo. „Nie mniej zabawne– pisze on – są wywody osławionego teoretyka psychoanalizy Sigmunda Freuda. We wstępie do wydanego w Londynie wyboru utworów Freuda znajdujemy twierdzenie, jakoby on „zmienił kierunek dziejów zachodniej kultury intelektualnej, wywarł zauważalny i długotrwały wpływ na całą naszą kulturę”, i że jego imię obecnie stanowi „synonim odrębnej części wszechświata”. „Ostatnie dziesięciolecia – czytamy w tym przesadnym panegiryku – są świadkami przyswojenia teorii i techniki psychoanalitycznej przez wszystkie dyscypliny naukowe. Olśnienia Freuda stały się nie tylko nieodłączną częścią współczesnej psychologii i medycyny, – w najgłębszy sposób wyjaśniły i zmieniły tak różne dziedziny, jak socjologia, moralność, antropologia, filozofia, nauki o polityce... Jako nowatora i odkrywcę Freuda porównuje się z Arystotelesem, Kopernikiem, Kolumbem, Magellanem, Newtonem, Goethe’m, Darwinem, Marksem i Einsteinem. Zbiór wypowiedzi o zasługach Freuda złożyłby się na opasły tom”... Być może nawet nie na jeden, a na kilka tomów, gdyż nie ma piedestału bardziej wysokiego niż tworzony przez potężną i hałaśliwą reklamę.
Freud jednak nie zasługuje na ubóstwienie, ponieważ jego teoria psychoanalizy, choć od lat propagowana na Zachodzie, jest bezpodstawna z naukowego punktu widzenia, czego już dostatecznie przekonywująco nieraz dowiedziono. Nie będziemy wchodzić w szczegóły, lecz zatrzymajmy się na chwilę przy „iluminacjach” Freuda, dotyczących osobowych charakterystyk wielkich działaczy kultury.
Oto np. co on pisze o Leonardzie da Vinci. „Określona bierność i indyferentyzm są w nim ewidentnie dostrzegalne. W okresie, gdy każdy człowiek usiłuje znaleźć dla siebie najszersze pole aktywności, co nie może się odbywać bez energicznej manifestacji agresywności w stosunku do innych ludzi, on manifestował uderzająco pokojowe usposobienie, unikał wrogości i sprzeczek. W stosunku do wszystkich był łagodny i życzliwy, zrezygnował, jak powiadano, z potraw mięsnych, ponieważ uważał za niesprawiedliwe pozbawianie życia zwierząt, i znajdował przyjemność w tym, by kupować na rynku drób i wypuszczać go następnie na wolność. Potępiał też wojny i wszelki przelew krwi”...
Zauważmy, że już samo twierdzenie, jakoby brak agresywności, łagodne, pokojowe, miękkie i życzliwe usposobienie, jak też odraza do przemocy były oznakami bierności i indyferentyzmu, a więc cechami ujemnymi, jak to twierdzi Freud. Czyżby pozytywny, aktywny, nieindyferentny człowiek musiałby koniecznie być agresywnym, okrutnym, złym, krwiożerczym, nieużytym? Oczywiście, takie cechy spotyka się u ludzi, lecz nie stanowią one normy.
„Wątpliwe, czy Leonardo trzymał kiedykolwiek kobietę w ramionach” – zjadliwie zauważa Freud. A dlaczego, na jakiej podstawie? Niewiadomo! I jeśli nawet „nie trzymał w ramionach”, cóż nam dziś do tego? I po co te wszystkie przypuszczenia?
Im dalej, tym trudniej czyta się te utwory, a ich referowanie stanowiłoby po prostu nieprzyzwoitość. Jednak spójrzmy, o co mu chodzi. Freud przytacza wspomnienie Leonarda da Vinci o tym, jak w dzieciństwie przyśnił mu się sen – jakby na niego, leżącego w kołysce spadł z nieba jastrząb i przelatując uderzył go ogonem po ustach. Sny, oczywiście, bywają bzdurne, o czym wie każdy bez podpowiedzi psychoanalizy. Ale czy naukowiec ma prawo gruntować swe rozważania na bzdurach? Freud zaś tak właśnie postępuje! Nie, powiada, to nie był ogon jastrzębia, lecz... penis! Następnie Freud przypomina sobie, że „podobno” Leonarda „podejrzewano” o stosunek homoseksualny do jakiegoś chłopca, skąd wnioskuje, iż ów sen był wizją erotyczną, a myśl swą kończy zdaniem wręcz niewyobrażalnym w przypadku naukowca: „Przy tym dla nas jest obojętnym, czy ów zarzut, dotyczący jego stosunku do chłopca, był oparty na faktach czy nie”...
W nauce obowiązuje fundamentalna zasada: istnieje obowiązek opierania wszelkich wywodów teoretycznych na doświadczeniu praktycznym, na konkretnych, sprawdzonych faktach. Ten, kto świadomie tę zasadę ignoruje, dla kogo fakty są obojętne, jest nie naukowcem, lecz szarlatanem. W tym przypadku, ponieważ brak dowodów kroczy ręka w rękę z poniewieraniem pamięci wielkiego artysty i uczonego, szarlataneria występuje obok oszczerstwa, przy tym oszczerstwa zamierzonego i świadomego.
Wykorzystując ulubioną metodę przypuszczeń – „wydaje się”, „być może”, „widocznie”, „jak można przypuszczać”, „trudno tego dowieść, ale...”, „nie można tego stwierdzić z pewnością” – Freud szuka czegoś w życiu (chciałoby się powiedzieć: „w brudnej bieliźnie” – uw. J.C.) jeszcze jednego geniusza.
„Jest on podobny do barbarzyńcy z okresu wędrówki ludów... Kultura przyszłości niewiele mu będzie zawdzięczała... Powstaje pokusa zapisania go do szeregu kryminalistów”... itd. Następnie, „choć nie da się tego dokładnie dowieść”, następują nikczemne i podłe pomówienia. Ten paszkwil ma nazwę „Dostojewski i ojcobójstwo”. Jak to się rzecze, komentarze są tu zbędne.
Będąc lekarzem psychiatrą, Sigmund Freud leczył chorych i dlatego mógł dokonywać jakichś odkryć oraz dochodzić do nieoczekiwanych wniosków w zakresie psychiatrii, ponieważ miał doświadczenie obserwatora i lekarza. Tutaj nie podajemy w wątpliwość tej strony jego działalności. Chodzi o to, że Freud, nie posiadając ani doświadczalnego, ani jakiegokolwiek innego pewnego materiału, imputował wielkim ludziom, oddalonym od niego przestrzennie i czasowo, dyskredytujące ich postępki, a więc znów „nadawał nieszacowne nazwy szacownym imionom”.
Czym zaś można by wyjaśnić stronniczy do nich stosunek „ojca” teorii psychoanalizy? Nie czym innym, jak jego członkostwem w syjonistyczno-masońskiej organizacji „B’nai Brith”, do której wstąpił – według jego własnego wyznania – „ze względu na tęsknotę do kręgu ludzi wybranych, mających wzniosły styl myślenia”. Że tam myślą i działają według schematów Talmudu, to sam Freud niezbicie udowodnił.
Po części wypada W. Biegunowi przyznać rację, gdyż koncepcje psychoanalityczne S. Freuda naprawdę są nienaukowe, a jego „dzieła” to często  oszczercze, złośliwe pamflety, oparte na fałszywych przesłankach i złych intencjach. Choć przecież nie sposób nie dostrzec okoliczności, że sam współtwórca psychoanalizy miał osobowość wykoślawioną i właśnie przez jej pryzmat widział świat w krzywym zwierciadle. O sobie pisze, kto pisze o innych. Jak donoszą najnowsi badacze życia i twórczości S. Freuda, miał on bzika na tle seksu, uprawiał ten proceder już w dzieciństwie, gdy był molestowany seksualnie na przemian przez swego ojca i matkę; gdy nieco dorósł kopulował z własną siostrą, a w wieku dojrzałym wykorzystywał seksualnie swego syna i córkę. Uchodził też za bywalca wiedeńskich domów publicznych, gdzie ponoć przepadał za seksem oralnym, liżąc i całując intymne miejsca prostytutek. Zważywszy zaś, że w waginie publicznych kobiet żyje pewna odmiana wirusa, która wywołuje raka jamy ustnej i gardła u mężczyzn (o ile tam trafia), trudno się dziwić, że w wieku 83 lat Sigmund Freud zapadł na syfilityczny herpes i po wielu miesiącach cierpień zmarł na raka gardła.
Powróćmy jednak jeszcze do tekstu Włodzimierza Bieguna.
Freud i Lombroso– pisze on – nie raczyli zaszczycić swą uwagą Woltera. Tę „lukę” wypełnił niejaki Ch. Emmrich, który wydał książkę o encyklopedyście francuskim, która z kolei spowodowała tryumfujące wrzaski zachwytu i cmokanie w mediach syjonistycznych. Oto co napisał w recenzji Ch. Pfeffer, syjonistyczny dziennikarz: „Gdy przed kilkoma laty obchodzono 150 rocznicę śmierci Woltera, ze wszystkich stron słyszano głośne pochwały i uroczyste hymny. Jego gloryfikowano, rozdmuchiwano kadzidła przed ołtarzem jego chwały, ozdabiano legendę o „bojowniku tolerancji”, którą przez lata sztucznie wokół niego wytwarzano”. Taki stosunek do Woltera syjonistom nie pasował, Emmrich i Pfeffer nazwali więc Woltera falsyfikatorem, literackim kameleonem, osobnikiem pozbawionym wstydu, nieprzebierającym w środkach, barbarzyńcą i łgarzem. Czym się tak naraził encyklopedysta francuski syjonistom? Ano tym, że nawoływał Żydów do wyrzeczenia się judaizmu, niestosownie wypowiadał się o królu Salomonie, utożsamiał Molocha z Jahwe, uważał Stary Testament za siewcę fanatyzmu i okrucieństwa etc. Recenzent uznawał książkę Emmricha o Wolterze za ogromne osiągnięcie biografistyki światowej, ponieważ ukazano w niej prawdziwy (nieżyczliwy) stosunek francuskiego filozofa do żydostwa.
Dążąc do podbicia, do „amerykanizacji” Rosji syjoniści także skierowywali ostrze swej rujnującej działalności przeciwko klasykom literatury rosyjskiej. Podobnie jak Lombroso i Freud absolutnie się nie liczyli ani z godnością narodową Rosjan, ani z rzeczywistymi faktami.
W jednym ze swych publicznych wystąpień lider syjonistów W. Żabotyński pobłażliwie uznawał talent rosyjskiej literatury klasycznej, w tym też, jak nie bez pogardy się wyraził „niejakiego Gogola”, ale po drodze nazywał „antysemitami” i Gogola, i Turgieniewa, i Dostojewskiego. Uniwersalna broń „antysemityzmu” została przez Żabotyńskiego użyta z tego względu, że owi twórcy w swych dziełach... „nie ukazali pozytywnego Żyda”. Dywagując o kulturze rosyjskiej inny herszt syjonistów J. Bruckus, nie obciążając się zbytnią delikatnością, wprost deklarował, iż jego zwolennicy „nie mogą z jakąś specjalną czcią ustosunkowywać się do uczuć i tradycji ludów, które dopiero względnie niedawno wyszły ze stanu barbarzyństwa”, i dlatego nie mogą adekwatnie odbierać ani Gogola, ani Turgieniewa, ani Tołstoja, ani Czechowa”... Syjonista Mark Słonim wiele lat życia poświęcił wydrwiwaniu klasycznej literatury rosyjskiej i radzieckiej. Ze szczególną zaś nienawiścią ustosunkował się do Dostojewskiego, Majakowskiego, Jesienina. Napisana w stylu Freuda książka Słonima „Trzy miłości Dostojewskiego” stanowi odrażający paszkwil, poświęcony życiu osobistemu i rodzinnemu wielkiego pisarza. Poezja Majakowskiego w ocenie tego nienawistnika to nie więcej niż „prymitywne”, „płytkie” wierszydła rewolucyjne. Jesienin zaś został nazwany „poetyckim odszczepieńcem”, a jego życie „niedługą i niepomyślną egzystencją”.
Obserwacja życia wykazuje, że funkcjonuje jakieś niepisane prawo: im wyższy jest talent, im pełniej wyraża w swych dziełach usposobienie i duszę narodu, tym ostrzej i wścieklej się go atakuje i zaszczuwa. Ta prawidłowość jak najbardziej się potwierdza w przypadku S. Jesienina. Znane są podejmowane w przeszłości próby nałożenia zakazu na jego utwory, przedstawienia go jako „nieudacznika” i marnego poety... To robili i to robią dziś osobnicy dalecy od kultury rosyjskiej. Syjonistyczne pismaki piszą o rzekomej „infantylności” zarówno osobowości, jak i poezji Jesienina, polewają też błotem twórczość Balmonta, Siewierianina i innych znakomitych poetów rosyjskich.
W okresie, gdy w naszym kraju utwierdzał się ustrój socjalistyczny, do literatury radzieckiej, w tym na kierownicze stanowiska w organizacjach literackich, przeniknęło niemało osobników, którzy w swych poglądach mało czym się różnili od zawziętych syjonistów Bruckusa, Słonima itp. Oni dobrze rozumieli, że milionowe masy narodu, z którego tylko co zdjęto łańcuchy, i które dopiero zaczynają się zapoznawać ze skarbami kultury, nie mogą się zorientować w subtelnościach polemiki literackiej, w mnogości rozmaitych nurtów i szkół, a określały swój stosunek do tego czy innego reprezentanta kultury dość schematycznie: Kto on? Reakcjonista? Wróg klasowy czy bojownik o dyktaturę proletariatu? Prasa zaś dla tych niewytrawnych i niewyrobionych politycznie ludzi miała autorytet niepodważalny. Ona zaś, wypełniona złośliwymi oszczerstwami Awerbacha i Lelewicza, pouczała: klasycy rosyjscy – to „reakcjoniści”, „burżuje”, „wyzyskiwacze”, antysemici, „wrogowie ludu pracującego i proletariatu”. Na łamach opanowanej przez Żydów prasy dźwięczały nawoływania do „wyrzucenia Puszkina z okrętu nowych czasów”, do „spalenia Rafaela”, do zniszczenia całego kulturalnego dziedzictwa klasycznego. Dlatego w szkołach Rosji literaturę klasyczną mieszano z błotem, Dostojewskiego ogłaszano za „kontrrewolucjonistę”, M. Gogola i L. Tołstoja krytykowano i poniżano za religijność.
Trafną wykładnię tego szaleństwa, w którym tkwił oczywiście pewien system, podał historyk S. Siemionow, pisząc: „To nie były przypadkowe przejęzyczenia, wcale nie. To była absolutnie świadoma i w swoisty sposób dalekowzroczna polityka, polegająca na pozbawianiu różnych narodów perspektywy historycznej, na niszczeniu przez wieki ukształtowanej i uświęconej tradycji, na zdeptaniu naszej tysiącletniej kultury. A wszystko po to, by przekształcić całą ludzkość w amorficzną masę pozbawioną własnej twarzy, w powolne narzędzie żydowskich hochsztaplerów politycznych, marzących o panowaniu nad światem”.
Rzecz jasna, destrukcja kultury narodowej nie odbywa się tak prostolinijnie i zauważalnie, jak może się wydać na pierwszy rzut oka. W jednym przypadku, jak wyznaje M. Weintrob, syjoniści zaszczepiają to, co niemieckie, na gruncie rosyjskim, a to, co rosyjskie, na gruncie niemieckim, i wówczas powstają kosmopolityczne martwo narodzone chimery. W drugim przypadku sieje się defetyzm i autoagresję narodową. W trzecim – na powierzchnię wypływa ni stąd ni   zowąd jakaś modernistyczna inicjatywa w zakresie literatury i sztuki albo jakaś agresywna „interpretacja” dziedzictwa kulturowego.
Dzięki wysiłkom takich „autorytetów moralnych” cywilizowany naród przekształca się powoli  w  nieświadome  bydło,  -  podsumowuje  Władimir  Biegun  swe  filipiki. 
                                                            
Jakimi bagnistymi ścieżkami może chadzać sztuka, a raczej „sztuka” w cudzysłowie, świadczą eksperymenty w tym względzie degeneratów uchodzących za nowatorów. I tak niejaki „twórca” o nazwisku Klein wykoncypował „bodyart”, czyli „sztukę” polegającą na tym, że „artysta” wysmarowywał pośladki i inne części ciała wynajętych do tego celu panienek o lekkiej konduicie, a następnie kazał im siadać, kłaść się lub tarzać po wyścielonych płótnach. Tak powstawały „modernistyczne” dzieła „sztuki”, które były okrzykiwane za najnowsze osiągnięcia kultury europejskiej. W czerwcu-lipcu zaś 2006 roku w Londynie odbyło się kilka wystaw i pokazów na żywo w zakresie tzw. „fallografii”, czyli „sztuki”, wykonywanej w ten sposób, że kobieta, „artystka malarka” tworzy swe dzieła malując obrazy penisem mężczyzny. 19 lipca 2006 roku rozgłośnia British Broadcasting Corporation (BBC) nadała w kilku językach zachłyśnięte z zachwytu reportaże o plenerach i wystawach na terenie Anglii tego nowego rodzaju „sztuki”, wynalezionego przez wolnomyślnych rodaków i kontynuatorów pana Kleina. Zaiste, Herr Klein, Ihre Kunst ist sehr klein!
W. Biegun kończy swe wywody następującymi zdaniami: „Niekiedy społeczeństwo jest szokowane jakąś szczególną modą, niemającą nic wspólnego z tradycjami i obyczajami narodu, która jest narzucana przez ponadnarodowe media, a wspierana i upowszechniana przez osoby lekkomyślne lub po prostu niewykształcone i niewyrobione pod względem kulturalnym. Ukryci zaś inspiratorzy kolejnej awantury z niewinną miną zacierają po cichu ręce, ciesząc się, że „głupi goje” sami sobie dołki kopią.”
Wypada zaznaczyć, że tego rodzaju charakterystyczne teksty były pisane w ZSRR przez setki autorów i publikowane ze szczególnym natężeniem na Ukrainie, Białorusi, w Mołdawii i Rosji. Inne republiki radzieckie pozostawały pod tym względem daleko w tyle.
Z książek W. Bieguna wyłania się imponujący obraz globalnego etnosu żydowskiego, licznego „jak piasek pustyni”, ogarniającego niewidoczną siecią całą kulę ziemską, świetnie zorganizowanego, mającego do swej dyspozycji nieograniczone środki finansowe, medialne, kadrowe. Jest to wizja jakiejś globalnej organizacji ni to rewolucyjnej, ni to wywrotowej, ni to konserwatywnej, w której każdy Żyd, pół-Żyd, kwadrogen czy oktogen pełni jemu nadaną i tylko jemu przeznaczoną funkcję, stosownie nie tylko do posiadanych kwalifikacji merytorycznych w tej czy innej dziedzinie, lecz przede wszystkim odpowiednią do poziomu czystości krwi, czystości rasowej. Najwyższe stopnie w hierarchii światowego, a niewidocznego, „państwa żydowskiego”, którego autonomicznym ośrodkiem jest Izrael, zajmują wyłącznie Żydzi czystej krwi, geny bowiem decydują o wszystkim, i tylko Żyd czysty rasowo może adekwatnie oceniać stan aktualny i perspektywy działania „narodu wybranego”.
Żydzi sowieccy z oburzeniem reagowali na kolejno ukazujące się w Mińsku książki W. Bieguna, nieraz wykupywali je „na pniu” i następnie palili, by „antysemickie brednie” nie docierały do szerszej publiczności czytającej.
Dotychczas w akademickich kołach Mińska krążą informacje, że W. Biegun pochodził z rodziny żydowskiej (choć w dowodzie osobistym miał wpis: „narodowość Polak”), i że za swe antysemickie książki został   jakoby  otruty w szpitalu, do którego trafił w wieku 60 lat ze względu na jakąś banalną dolegliwość.
*         *         *

Cechą charakterystyczną antysemityzmu radzieckiego było tzw. „klasowe podejście” do tego tematu, które polegało na tym, że demaskowano, krytykowano i potępiano nie Żydów jako takich, lecz „burżuazję” żydowską, kapitalistów, oligarchów, „wyzyskiwaczy”. Jednocześnie zaś z uznaniem pisano o demokratycznych tradycjach żydowskiego proletariatu czy tzw. mas ludowych.
Krótko podsumowując koncepcję W. Bieguna wypada powiedzieć, że nie ustrzegł się on niejako ześlizgnięcia się do schematów antysemityzmu. Miał rację, gdy pisał, że istnieje cały szereg naukowców i pseudonaukowców żydowskich, piszących w różnych językach, którzy polewają błotem wybitnych działaczy kultury innych narodów, którzy  są skunksami historiografii, socjologii, antropologii, beletrystyki, a nawet filozofii. Czytając tych autorów, ich wynurzenia ma się poczucie, że się „wykąpało” w latrynie i widzi się, że jedyną winą owych oczernianych luminarzy światowej kultury jest to, iż „odważyli” się być wielkimi, nie będąc Żydami. I do tego momentu W. Biegun ma rację. Jego zaś błąd polega na tym, że nie zauważył lub świadomie pominął milczeniem dwie ważne okoliczności. Po pierwsze, obok „skunksiej” czy „szakalej” istnieje też rzetelna i wspaniała nauka żydowska (w tym antropologia i historia), która opisuje rzeczywistość nie tylko adekwatnie, obiektywnie i precyzyjnie, ale też w sposób szlachetny i mądry, stroniąc świadomie od przeinaczeń, narodowych przesądów i resentymentów. Istnieje też takaż żydowska polityka i takaż publicystyka. A więc byłoby rażącą niesprawiedliwością posądzać wszystkich intelektualistów i twórców żydowskich o tendencyjność i złą wolę.
Po drugie, W. Biegun przeocza też okoliczność, że wcale nie tylko „syjonistyczni” naukowcy bywają stronniczy i niegodziwi. Ileż to uczonych „skunksów” i „hien” można przy okazji znaleźć w obrębie nauki polskiej i niemieckiej, rosyjskiej i litewskiej, ukraińskiej i brytyjskiej! Przy czym – co wypada podkreślić z całym naciskiem – są to Aryjczycy „z krwi i kości”, a nie jacyś „zamaskowani” czy „ukryci” Żydzi. Zawodowi „odbrązowiacze”, a raczej obsmarowywacze, działają w obrębie wszystkich narodowości. Mieszają oni z błotem zarówno luminarzy kultury żydowskiej, jak i nieżydowskiej, obrzucają się nawzajem najpodlejszymi inwektywami, paskudzą wszystko wokół siebie – ale jednak jakoś nikt nie wpada na pomysł, by twierdzić, że np. pan Kowalski czy pan Brown są intelektualnymi śmierdzielami i osobnikami pozbawionymi wstydu i sumienia dlatego, że są odpowiednio Polakiem i Anglikiem. Dlaczego więc ktoś twierdzi, że Freud snuł swe chore idee dlatego, że był „zdegenerowanym Żydem i syjonistą”, a nie po prostu dlatego, że był chorym, ułomnym, zdemoralizowanym i niegodziwym, ale przecież też dość inteligentnym i dobrze wykształconym, choć bardzo stronniczym i omylnym, pisarzem.
W konfrontacji więc z całą rzeczywistością kulturową, a nie z jej wybranymi fragmentami, rozumowanie W. Bieguna samo okazuje się tendencyjne, stronnicze i świadomie złośliwe, czyli dokładnie takie, jakim mu się wydaje całe pisarstwo żydowskie.
Jeśli chodzi o zarzut, iż Żydzi rzekomo wszędzie występują jako gorszyciele i demoralizatorzy, jest to wierutne kłamstwo, gdyż ten naród – gdziekolwiek się osiedlał – promieniował na otoczenie wysoką kulturą moralną i umysłową, którą wypracował przez tysiące lat swego istnienia i swej wielkiej pracy cywilizacyjnej. To właśnie Żydzi byli w średniowiecznej Europie elementem najbardziej rozwiniętym pod względem etycznym i kulturalnym. I takie też było ich oddziaływanie na swych sąsiadów.
*         *         *

Sytuacja Żydów w ZSRR nie była jednoznaczna. Z jednej strony pełno ich było we wszystkich kierowniczych ogniwach i strukturach tego kraju, zaś służby specjalne były przez nich kontrolowane niepodzielnie. Ale z drugiej strony istniał oficjalny antysyjonizm, wielu zaś żydowskich intelektualistów i artystów dość bezceremonialnie szykanowano.
Kilkadziesiąt lat temu, gdy autor tych słów był jeszcze młodym człowiekiem, jego dwaj bliscy przyjaciele Leonid Sztejman i Mikołaj Ginzburg opowiedzieli mu o następującym wydarzeniu, które być może nawet nie miało miejsca, ale też niewykluczone, że jednak się zdarzyło. Otóż ponoć podczas pewnej uroczystości towarzyskiej w Moskwie czy Leningradzie (około roku 1950?), na której zgromadziła się śmietanka intelektualna tych miast, utalentowana poetka żydowskiego pochodzenia Margarita Aligier zwróciła się do swego rodaka, również wybitnego człowieka pióra, Ilji Ehrenburga z zapytaniem: „Poczemu w Rossii nie lubiat jewrejew?” – „Dlaczego w Rosji nie lubi się Żydów?”... Autor Upadku Paryżai Burzliwego życie Lejzorka Rojtszwancawzruszył ramionami, nic nie odpowiedział, przez parę minut się zastanawiał, a potem wstał, spojrzał na M. Aligier i zaimprowizował w następujący sposób:

Na wasz wopros otwietit’ nie umieja,
Skażu ja, czto nam biedy sużdieny.
My winowaty w tom, czto my jewrei,
My winowaty w tom, czto my umny.

My winowaty w tom, czto naszy dieti
Striemiatsia k znanijam i mudrosti ziemnoj.
My winowaty w tom, czto broszeny na swietie
I nie imiejem rodiny odnoj

Nas sotni tysiacz żyzni nie żaleja
Proszli boi dostojnyje legiend,
Cztob wnow usłyszat’: „Kto eto, jewrei?
Oni w tyłu srażaliś za Taszkient”  (...)

Narod biessmiertien, nowych Makkawiejew
On porodit griaduszczemu w primier.
I ja gorżuś, gorżus, a nie żaleju,
Czto ja jewrej, towariszcz Aligier.

Ten wiersz – niektórzy zaprzeczają, iż autorem był Ehrenburg – był przekazywany z ust do ust i stał się jakby częścią folkloru intelektualno-politycznego Żydów radzieckich. Za jego publiczne recytowanie szereg z nich władze sowieckie wpakowały okresowo do lecznic psychiatrycznych, niektórych relegowano z uczelni, a innych znów zwolniono z pracy pod zarzutem szerzenia żydowskiego nacjonalizmu i syjonizmu, choć przecież w tym wierszu była i taka zwrotka:
Niedarom słowo „Żyd” wsiegda sinonim
S wielikim słowom, słowom „kommunist”.

Istotnie, widziałem, że moi żydowscy przyjaciele byli głęboko przejęci duchem i treścią tego w zasadzie niepretensjonalnego utworu zwanego przez nich Otwiet Margaritie Aligier.
*         *         *
Wypada  zaznaczyć,    w  okresie  istnienia  ZSRR  kolportowano  w  tym  gigantycznym  kraju  ,  w  „drugim  obiegu”,  rozmaite  elaboraty,  co  do  istoty   i  autorstwa   których  dotychczas  nie  ma  jasności,  czy  to  były  teksty  przygotowane  przez ,  za  przeproszeniem,  „demokratyczną  opozycję”,  czy  wprost  przez  oficerów  KGB. Często  były  to  opracowania  w  temacie  „kwestii  żydowskiej”.  Należał  do  nich  tajemniczy   Katechizis  jewrejew  w  SSSR”,  którego  wymowny  fragment  pozwolimy  sobie  poniżej  przytoczyć  w  naszym  tłumaczeniu  z  „bibuły”.
„Jewrei!  Kochajcie  siebie  nawzajem,  pomagajcie  jeden  drugiemu  nawet  wówczas,  gdy  się  nienawidzicie!
Nasza  siła  -  w  jedności,  w  niej  -  gwarancja  naszych  sukcesów,  nasz  ratunek.  Liczne  narody  zanikły  w  rozproszeniu,  gdyż  nie  posiadały  dokładnego  programu  działania,  poczucia  solidarności.  My  zaś  dzięki  naszemu  kolektywizmowi   przetrwaliśmy  całe  wieki  zachowaliśmy,  pomnożyliśmy  i  umocniliśmy  siebie. 
Jedność    jest  celem  i  środkiem  osiągania  celu.  Oto  jest  sens  i  cel,  do  którego  powinniśmy  dążyć.  Cała  reszta  jest  czymś  pochodnym,  co  przychodzi  samo  przez  się. 
Pomagajcie  sobie  nawzajem,  nie  obawiajcie  się,  że  ktoś  będzie  was  nazywał  nacjonalistami;  nie  unikajcie  protekcjonizmu,  stanowi on  bowiem  naszą  główną  broń.  Nasz  nacjonalizm  ma  charakter  międzynarodowy  i  dlatego  jest  niezniszczalny.  W  nim    otwarte  drzwi  dla  Żydów  wszystkich  krajów,  wszystkich  konfesji, wszelkich  partii.  Prawdziwym  internacjonalistą  jest  tylko  ten,  kto  związany  węzłem  krwi  z  żydostwem,  cała  reszta  to  profanacja  i  fałsz…
Kształćcie  narodowe  kadry.    one  czymś  najważniejszym.  Dzisiejsze  kadry  to  nasza  przyszłość. Każda  pracownia,  każda  katedra,  każdy  instytut  powinny  zostać  kuźnią  kadry  narodowej  Żydów.  Szykujcie  żydowską  młodzież  do  przejęcia  sztafety  pokoleń.  Niech  każde  kolejne  pokolenie  młodzieży  żydowskiej  ma  głęboko  zabezpieczone  odwody.  Każdego  razu,  gdy  ze  sceny  schodzi  starsze  pokolenie,  powinna  na  nią  wstępować  kohorta  zawczasu  przygotowanych  młodych  Żydów.  W  tym  celu  powinno  się  możliwie  najwcześniej  wysuwać  młodych  ludzi  na  stanowiska  kierownicze,  umacniając  ich  dojrzałość  i  talent.  Kto  ma  władzę,  ten  ma  rację.  Powinniśmy  przekazać  naszym  dzieciom  więcej  niż  otrzymaliśmy  od  naszych  ojców,  a  one  przekażą  jeszcze  więcej  swym  dziedzicom.  W  sztafecie  pokoleń  tkwi  nasza  moc,  nasza  stabilność,  nasza  nieśmiertelność. 
Świat  jest  okrutny,  w  nim  nie  ma  miejsca  na  dobroczynność.  Każdy  naród  jest  kowalem  swego  losu.  Nie  jest  naszym  zadaniem  dbać  o  interesy  innych  nacji.  Jeśli  one  się  lenią,  dlaczego  my  musimy  myśleć  o  nich.  Nie  bierzcie  przykładu  z  Rosjan  i  Arabów,  którzy  żyją  beztrosko  dniem  dzisiejszym  według  zasady  „jakoś  tam  będzie”.  Nie  oczekujcie  łaski  od  natury,  lecz  bierzcie  od  niej  wszystko,  czego  potrzebujecie.  Twórzcie  swe  zespoły  i  wypychajcie  nie-Żydów  z  rywalizacji.  Pamiętajcie:  wszystkie  wysoko  płatne  posady  i  urzędy  powinny  należeć  do  Żydów. 
Pamiętajcie,  że każdy  nie-Żyd,  który  dorasta  do  naszego  poziomu,  stanowi  zagrożenie  i  może  zająć  miejsce,  które  z  natury  przynależy  Żydom.  Tworzymy  więc  kolektywy,  aby  goje  nie  mogli  przeszkodzić  nam  żyć  tak,  jak  się  nam  podoba.  Niech  goje  spróbują  sami  tworzyć  własne  zespoły,  choć  przecież  to  im  się  nigdy  nie  uda;  zawsze  posprzeczają  się  wcześniej,  niż  zdołają  coś  zrobić,  a  my  im  w  tym  pomożemy. 
Goje  nie  potrafią  myśleć  głęboko,  analizować,  wyciągać  wnioski;  oni    podobni  do świń,  które  żyją  z  ryjem  tkwiącym  w  ziemi  i  nawet  nie  podejrzewają,  że  istnieje  niebo.  Oni  odbierają  wszystko  zbyt  powierzchownie,  zbyt  konkretnie,  nie  spostrzegają  faktów  w  ich  logicznej  kolejności  i  powiązaniu.  Oni  nie    zdolni  do  abstrakcji  i  uogólnienia.  Dla  nich  każdy  przypadek  to  tylko  osobny  przypadek,  z  którego  nic  nie  wynika.  (…)
Wszystko,  co  oni  posiadają,  jest  nasze  -  w  ich  czasowym  korzystaniu.  Zabrać  im  to  -  to  nasz  obowiązek  wobec  Boga.  Rosjanie    uparci  i  leniwi,  dlatego  też  ciągle  się  śpieszą.  Wszystkie  kwestie  usiłują  załatwić  za  jednym  zamachem.  Rezygnują  z  małego,  aby  odnieść  duże  zwycięstwo.  Ale  i  zwyciężając  pozostają  z  ręką  w  nocniku.  My  zaś  stosujemy  taktykę  małych  zwycięstw.  Rosjanie   nie  umieją  ani  rozkazywać  ani  słuchać.    zawistni,  nienawidzą  tych  spośród  swych  rodaków,  którzy  czymś  się  wyróżniają.  Dajcie  im  sposobność  rozerwać  na  części  lepszych  spośród  siebie,  a  uczynią  to  z  przyjemnością.  Bądźcie  dla  nich  arbitrami,  stańcie  w  pozę  czyniących  pokój,  brońcie  „praw  człowieka”  tych,  przeciwko  którym  burzy  się  motłoch.  Lecz  tylko  o  tyle,  ile  trzeba,  by  zdobyć  reputację  kogoś  bezstronnego  o  dobrotliwego.  Gdy   bije  się  dwóch  Rosjan,  zwycięża  Żyd.  Szczujcie  ich  na  siebie  nawzajem,  podgrzewajcie  zawiść,  lecz  czyńcie  to  pod  maską  życzliwości,  dyskretnie  i  dyplomatycznie.  Rosjanie  nie  umieją  żyć  i  stawiać  przed  sobą  zadania.  Dlatego  to  my  będziemy  dawali   im  zadania,  a  oni  niech  usiłują  je  wykonywać.  Rosjanie  nie  umieją  prosić,  uważają  to  za  poniżające,  a  przecież  i  bez  tego    poniżeni  i  biedni.  Myśmy  zaś  powiadamy:  „Wszelkie  poniżenie  jest  dobrem,  o  ile  przynosi  pożytek”.  Aby  dopiąć  swego  celu,  można  się  poniżyć;  ale  przecież  i  poniżać  się  można  z  godnością.  Nic  nie  jest  amoralne,  co  służy  interesom  naszego  narodu.  Rosjanie    głupi,  a  swą  głupotę  nazywają  uczciwością,  pryncypialnością,  przyzwoitością.  Brak  umiejętności  przystosowywania  się,  zmieniania  swego  zachowania  odpowiednio  do  zmieniającej  się  sytuacji,  oni  zwą  postawą  zasadniczą,  ale  faktycznie  jest  to  głupstwo,  podobnie  jak  nieumiejętność  sprytnego  kłamania  i  zwodzenia.  Ze  względu  na  głupie  zasady    zdolni  do  popełnienia  samobójstwa.  (…)
Trzymajcie  się  i  przemawiajcie  z  pewnością  siebie,  natarczywie,  agresywnie,  „naukowo”.  Twórzcie   nowe  teorie,  hipotezy,  kierunki,  szkoły;  im  bardziej  ekstrawaganckie  i  nierealne,  tym  lepiej.  Niech  durnie  zaprzątają  nimi  swój  umysł. Przyjdzie  nowy  dzień,  a  z  nim  i  nowe  idee.  Na  tym  polega  siła  naszego  ducha.  Niech  goje  szukają  w  naszych  ideach  tego,  czego  tam  nie  ma.  Jutro  podamy  nową  strawę  dla  ich  prymitywnych  móżdżków. 
Nie  ma  znaczenia,  co  im  mówimy,  ważne  jest,  jak  to  robimy.  Wasza  pewność  siebie  zostanie  odebrana  jako  ideowość,  ambicja  -  jako  wzniosłość,  zwyczaj  poprawiania,  pouczania  i  krytykowania  -  jako  przewaga.  Niszczcie  wolę  tych,  którzy  ważą  się  wam  przeczyć.  Podszczuwajcie  motłoch  przeciwko  sceptykom.  W  polemikach  i  dyskusjach  używajcie  chwytów  znajdujących  się  na  granicy  przyzwoitości.  Pytajcie  o  nazwisko,  miejsce  pracy  i  zamieszkania  tych,  którzy  wątpią  o  prawdziwości  naszych  słów.  Z  reguły  to  szokuje  i  zastrasza.  Na  wszelkie  obiekcje  odpowiadajcie:  „To  nie  jest  tak”  itp.  Jeśli  jakiś  mądrala  spróbuje  was  zdemaskować,  napuśćcie  na  niego  tłum,  mówiąc:  „Czy  pan  uważa,  że  jest  mądrzejszy  od  wszystkich  tu  zebranych,  którzy  podzielają  przecież  nasz  punkt  widzenia?”…  Jeśli  zaś  zdemaskuje  ich  głupotę,  oni  mu  tego  nigdy  nie  wybaczą. 
Jeśli  Rosjanin  spróbuje  coś  mówić,  róbcie  w  tym  momencie  jak  najwięcej  hałasu  na  sali,  rozmawiajcie,  stukajcie  nogami,  chodźcie,  przesuwajcie  krzesła,  śmiejcie  się,  opowiadajcie  kawały,  nućcie  coś,  pociągajcie  nosem,  kaszlajcie,  przerywajcie  żartami  i  głośnymi  uwagami.  (…) 
Zarzucajcie  antysowietyzm  każdemu,  kto  usiłuje  was  zdemaskować.  Przyklejajcie  im  łatkę  antysemity  i  zobaczycie,  z  jak  wielka  przyjemnością  reszta  gojów  uchwyci  się  za    wersję. W  ogóle  to  Rosjanie    antysemitami,  ale  jeśli  przykleić  łatkę  tego  rodzaju  jednemu  z  nich,  to  cała  reszta  rzuca  się  na  niego  i  dusi    własnymi  rękami.   
Grajcie  na  współczuciu  Rosjan,  przedstawiajcie  siebie  jako  biednych,  nieszczęśliwych,  prześladowanych;  budźcie  do  siebie  litość  i  współczucie  jako  do  ludu  wygnańców,  wiecznych  tułaczy,  ciągle  dyskryminowanych  w  przeszłości  i  obecnie.  Taktyka  „biednego  Żyda”  została  sprawdzona  przez  tysiące  lat…   Patrzcie  na  wszystko  przez  pryzmat  naszego  interesu  narodowego.  Informujcie  się  nawzajem  o  wszystkim,  co  może  być  dla  was  pożyteczne  lub  szkodliwe.  Informacja  to  najdroższy  towar.  Pieniądze,  kadry  i  informacja  -  to  kamienia  węgielne  naszej  potęgi.  Święty  obowiązek  każdego  Żyda  informować  innych  o  zamiarach  gojów.  Dziś  ty  pomogłeś  mi,  jutro  ja  pomogę  tobie  -  na  tym  polega  nasza  siła.   
Bóg  oddał  świat  w  nasze  władanie  i  my  nim  władamy.  Zadanie  polega  na  tym,  by  go  utrzymać.  Powinniśmy  mieć  we  własnym  ręku  środki  propagandy,  prasę,  radio,  telewizję,  kino;  musimy  nadal  przenikać  do  aparatu  władzy  partyjnej  i  państwowej,  aby  móc  kształtować  opinię  publiczną  w  zgodzie  z  naszym  interesem  narodowym.  Żaden  proces  społeczny  nie  może  być  puszczony  samopas.  Trzeba  stawać  na  czele  każdej  inicjatywy,  aby  ukierunkować    we  właściwym  kierunku. 
Bądźcie  liderami,  dążcie  ku  temu,  aby  zawsze  być  na  pierwszym  miejscu.  Kształtujcie  charakter  przywódczy  co  godzinę,  co  minutę,  nawet  w  drobnych  sprawach  życia  codziennego.  W  każdym  zespole  pracy  bierzcie  władzę  w  swe  ręce  i  rządźcie  nim  zgodnie  z  naszym  interesem  narodowym.  Gojom  trzeba  pozostawić  tylko  prace  najcięższe  i  brudne.  Niech  będą  stróżami,  sprzątaczkami,  babciami  klozetowymi,  hydraulikami  itp.  Do  twórczości  można  jako  wyjątek  niekiedy  dopuszczać  gojów  nierosyjskiego  pochodzenia.  Rosjan  w  żadnym  razie!
Jeśli  macie  wakat,  zatrudniajcie  tylko  Żyda.  Gdyby  nie  było  to  możliwe,  wakat  zlikwidujcie.  Jeśli  nie  możecie  uczynić  ani  tego  ani  owego,  zatrudnijcie  Azjatę.  Jeśli  takowego  nie  ma,  bierzcie  Ukraińca,  Polaka  lub  nawet  Białorusina.  Oni  mają   własne    porachunki  z  Rosjanami.  Po  niedużym  szlifie  zostaną  naszymi  sojusznikami.  Wszyscy  oni    antysemitami  tylko  w  swojej  ojczyźnie.  W  Rosji  bardziej  opłaca  się  być  internacjonalistą. 
Nie  niszczcie  pomników  rosyjskiej  tradycji,  ale  i  nie  odbudowujcie  ich.  Minie  nieco  czasu  i  one  same  się  rozsypią.  A  chuligani  i  miłośnicy  staroci  rozkradną  je  po  cegiełce.  Udawajcie,    tego  nie  zauważacie,  gdyż  jesteście  zajęci  bardziej  ważnymi  sprawami  gospodarczymi.  Naród  bez  historii  jest  jak  dziecko  bez  rodziców,  zaczyna  wszystko  od  nowa  i  z  niego  można  wylepić  wszystko.  Można  pozbawić  własnej  twarzy  całe  narody:  najpierw  pozbawimy  ich    pamięci  historycznej,  tradycji,  a  potem  ukształtujemy  tak,  jak  się  będzie  nam  podobało.  Trzymajcie  pod  kontrolą  każdy  krok  Rosjan.  Nie  pozwalajcie  im  się  jednoczyć,  rwijcie  wszelkie  między  nimi  więzy;  ich  kontakty  między  sobą  muszą  odbywać  się  z  nami  i  poprzez  nas.  Nie  pozwalajcie  im  omawiać  cokolwiek  bez  naszej  obecności.   
Jeśli  nie  daje  się  „zasuszyć”  lub  zablokować  młodych  i  perspektywicznych  Rosjan,  uczyńcie  ich  sterowalnymi.  Wciągajcie  ich  do  swego  towarzystwa,  twórzcie  wokół  nich  ciasne  koło  żydowskiego  otoczenia,  pozbawiajcie  ich  kontaktów  poza  waszym  kręgiem.  Zmuszajcie  do  ożenku  z  żydowskimi  kobietami  i  tylko  po  tym  otwierajcie  przed  nimi  „zieloną  ulicę”.  Nie  bójcie  się,  ich  dzieci  już  w  każdym  razie  będą  nasze.  Pomagając  takim  Rosjanom,  wnosicie  swój  wkład  do  sprawy  żydowskiej.  Odtąd  ich  wynagrodzenie  stanowi  nasz  dochód  narodowy.  Ze  względu  na  dobro  własnych  dzieci  oni  odrzucą  swe  obywatelskie  uczucia  i  oczywiście  nigdy  nie  będą  antysemitami.  Kojarzenie  z  żydowską  kobietą  stanowi  jedną  z  metod   wciągania  utalentowanych  Rosjan  do  sfery  naszych  wpływów.  Bierzcie  sobie  za  żony  ładne  i  zdrowe  kobiety  rosyjskie,  niech  przyniosą  nam  jędrne   i  dzielne  potomstwo,  niech  ulepszają  naszą   starą  rasę.  Tak  więc     dla  każdego  perspektywicznego  Rosjanina   -  żydowską  przyjaciółkę  lub  przyjaciela.  (…)
Dawajcie  im  łapówki,  róbcie  prezenty,  częstujcie  koniakiem,  wódką,  a  najlepiej  -  technicznym  spirytusem.  Za  te  obrzydliwości  oni  sprzedadzą  wszystko  -  łącznie  ze  swą  ojczyzną. 
I  jeszcze  jedna  rada.  Czuwajcie!  Hiszpańska  inkwizycja  i  niemiecki  faszyzm  nie  mają  prawa  się  powtórzyć.  Tłumcie  w  zarodku  każdą  próbę  oporu  wobec  nas,  gaście  antyżydowskie  tendencje  na  samym  początku,  niezależnie  od  tego,  w  jakim  kształcie  one  się  przejawiają.  Faszyzm  nie  był  zjawiskiem  przypadkowym.  Powstaje  on  wszędzie  tam,  gdzie  my  niedoceniamy  dążenie  tubylców  do  bycia  gospodarzami  swego  kraju.  Faszyzm  dojrzewa  wszędzie  podskórnie.  Ale  na  szczęście  różne  kraje  dochodzą  do  niego  w  różnym  czasie  i  pod  różnymi  nazwami. 
Skupujcie,  zagarniajcie  i  niszczcie,  nie  dopuszczajcie  do  publikowania  wydań  demaskujących  naszą  taktykę  i  strategię ,  przedstawiających  nasz  naród  w  nieżyczliwym  świetle.  Gojskie  narody  nie  muszą  znać  faktycznych  powodów  pogromów  i  prześladowań;  jeśli  chodzi  o  te  zagadnienia,  mogą  one  znać  tylko  nasze  interpretacje.  Szczególną  uwagę  poświęcajcie  osobom  nonkonformistycznym,  niepokornym,  upartym,  które  nie  chcą  skłonić  głowy  przed  naszą  wyższością,  nie  chcą  dla  nas  pracować  oraz  przeciwstawiają   się  naszej  taktyce  i  polityce.  Z  takich  osób  wcześniej   czy  później  kształtują  się  antysemici.  Nie  pozwólcie  urosnąć  przyszłym  pogromszczykom.  Muszą  zostać  zduszeni  w  zarodku  razem  z  ich  ideą  godności  narodowej.  Demaskujcie  i  kompromitujcie  ich  pod  byle  pretekstem,  zaszczuwajcie  na  wszelkie  możliwe  sposoby.  Póki  będą  osamotnieni,  nic  nie  poradzą  w  obliczu  naszego  kolektywizmu,  w  obliczu  naszego  nacisku.  Niech  będą  mieli  rację  w  tysiącach  jakichś  tam  szczegółów,    winni  -  ponieważ  nam  zawadzają. 
Rozpowszechniajcie  o  nich  kompromitujące  pogłoski,  twórzcie  wątpliwą  reputację.  W  końcu  zaczną  ich  omijać  nawet  ci,  którzy  dobrze  ich  znają,  popierają  i  mają  o  nich  najlepsze  zdanie.  Pozbawiajcie  ich  powiązań  i kontaktów,  pozbawiajcie  możliwości  efektywnej  pracy,  podawajcie  w  wątpliwość  wartość  ich  dokonań  i  zajmowanego  stanowiska;  izolujcie  ich,  napuszczajcie  na  nich  motłoch,  nie  dopuszczajcie  do  wpływowych  pozycji  w  społeczeństwie. 
Prowokujcie  ich  na  konflikt;  poniżajcie,  poddawajcie  niesprawiedliwemu  traktowaniu.  A  gdy  będą  protestować,  zarzucajcie  im  konfliktowość,  nieumiarkowanie,  ekstremizm,  łamanie  norm  dobrego  tonu  i  prawa.  Mówcie  o  ich  swarliwości,  intryganctwie,  wichrzycielstwie,  kłótliwości  i  plotkarstwie.  Dobre  skutki  przynosi  obwinianie  o  wariactwo,  szaleństwo,  chorobę  psychiczną.  Apelujcie  do  społeczności  i  administracji,  wleczcie  ich  do  komitetów  partyjnych,  do  milicji,  do  sądu.  Jeśli  jesteście  starsi,  obwiniajcie  ich  o  brak  szacunku  dla  ludzi  starszych;  jeśli  jesteście  rówieśnikami,  zarzucajcie  im  koleżeńską  nielojalność;  a  zawsze  -  brak  internacjonalizmu.  Efektywność  tych  chwytów  została  sprawdzona  przez  pokolenia.
Najważniejsze  -  obwiniać,  zarzucać;  niech  się  usprawiedliwiają.  Kto  się  usprawiedliwia,  już  jest  winien.  Jeśli  zaistnieje  okazja,  warto  im  zarzucić  polityczną  lub  światopoglądową  nieprawomyślność,  pisać  na  nich  donosy  (najlepiej  anonimowe,  zawsze  coś  z  brudu  zostanie),  obwiniać  o  amoralizm,  merkantylizm  itp.”  
Można  by  ten  tekst  z  lat  osiemdziesiątych  XX  wieku   (rozpowszechniany  w  ZSRR  jako  nielegalna  „bibuła”)   ciągnąć  dalej,  lecz  już  z  przytoczonego  fragmentu  widać,  że  jest  to  opracowanie  na  bardzo  wysokim  poziomie  kompetencji  i  socjotechniki.  Żydowscy  przyjaciele  autora  tej  książki,  który  pracował  ówcześnie  w  charakterze  docenta  filozofii  w  Wileńskim  Uniwersytecie  Pedagogicznym,    przekazali  mu  ten  tekst  z  sugestią,  aby  go  uważnie  przeczytać,  co  też  nie  omieszkałem  uczynić  niezwłocznie.  Wrażenie  było  „niezatarte”.  Powstaje  pytanie:  kto  może  być  autorem  tego  elaboratu?  Jakiś  wytrawny  syjonistyczny    intelektualista  i  działacz?  A  może  jeszcze  bardziej  szczwany  goj  antysemita?   Otóż  z  doświadczenia  lat  dla  autora  tej  książki  nie  podlega  żadnej  wątpliwości,    został  on  opracowany  przez  oficerów  KGB   ZSRR  (należących  do  tamtejszej  „frakcji  rosyjskiej”) ,  a  miał  na  celu  moralną  dyskredytację  sowieckich  Żydów,  którzy  wówczas  coraz   bardziej  zdecydowanie   przechodzili  z  pozycji  obrońców  na  pozycje  przeciwników  realnego  socjalizmu.  Jako  ciekawostkę  warto  w  tym  miejscu  uwypuklić  fakt,  że  wszystkie  owe  „szatańskie  sztuczki”,  które  radzi  się  domniemanym  Żydom  do  stosowania  wobec  gojów,  już  były  od  lat  stosowane  w  „obozie  socjalistycznym”  przez  komunistyczną  bezpiekę  w  stosunku  do  osób  „nieprawomyślnych”  i  „niepewnych”,  czego  autor  tej  książki  doświadczył  na  własnej  skórze  bardziej  niż  dotkliwie.     
Powyżej  cytowane  opracowanie  -  warto  zwrócić  na  to  szczególną  uwagę  -  w  czymś  jest  bardzo  podobne  do  Protokołów  mędrców  Syjonu”.  Wyczuwa  się   „charakter  pisma”  rosyjskich  służb  specjalnych:  jak  coś  złego  -  np.  pogoda  się  zepsuje  -    to   zaraz   „Żydzi  winni”…     
                                                                  *** 
     
Krzewienie antysemityzmu w Związku Radzieckim spowodowało  -  jak  twierdzą  niektórzy  analitycy  rosyjscy  -   że światowe żydostwo poczuło z tego względu dyskomfort i w końcu postanowiło unicestwić wymykające się spod kontroli „pierwszew dziejach państwo ludu pracującego”.W latach 1985-1991 ZSRR został odgórnie zdemontowany przez elitę polityczną i tajne służby tegoż państwa – fenomen niespotykany w dotychczasowych dziejach rodzaju ludzkiego.  Narodowe  publikatory  rosyjskie    wypełnione  rozważaniami  o  tym,  że  oto  w latach 1990-2000 z nomenklatury bezpieki sowieckiej wyłoniła się kolejna fala  „arystokracji” żydowskiej w Rosji, tym razem w kształcie oligarchii finansowej,  i  wymieniane     przykładowo takie nazwiska, jak Abramowicz, Bieriezowski, Boner, Szachraj,  Afanasjew, Czubajs, Frenkiel, Gusinski, Szaronow, Chodorkowski, Miller, Gref, Potanin, Wajnsztok, Wekselberg, Hajduk, Newzlin i in. W  samej  Moskwie  mieszka  pół  miliona  Żydów,  z  których  co  dziesiąty  jest  dolarowym  milionerem. Ci ludzie sprywatyzowali do swych kieszeni gigantyczny majątek narodowy byłego ZSRR, wielomiliardowe oszczędności zwykłych, uczciwych obywateli, jego niezmierzone bogactwa naturalne i wywierają zdecydowany wpływ na politykę i całe życie społeczne Federacji Rosyjskiej, której większość ludności żyje w biedzie, nędzy, często nie ma stałego zatrudnienia, ginie w alkoholizmie, a za wszystkie nieszczęścia swego kraju – znów! – wini Żydów. Ta sytuacja jest potencjalnie groźna i może stać się powodem do nowych nieporozumień, pretensji, konfliktów, a nawet zarzewiem wybuchu rozruchów antysemickich, na podobieństwo tych, które miały miejsce na początku wieku XX. Historia lubi się powtarzać, jeśli ludzie nie wyciągają   z  niej  nauk.   
Jak  wspomnieliśmy  powyżej,  wybitni  uczeni  Igor  Szafarewicz,    matematyk  zatrudniony  na  Uniwersytecie  Moskiewskim,  oraz  Aleksander  Janow,  profesor  Columbia  University,  uważają,    w  Rosji  mieszka  od  23  do  27  milionów  Żydów,  do  których  nadal  należy  cała  władza  realna  w  tym  kraju.  Proponują  więc  wysłać  ich  wszystkich  do  Izraela  i  ostrzegają,  że  jeśli  ludzkość  nie  upora  się  z  Żydami,  to  Żydzi  uporają  się  z  ludzkością,  doprowadzając  do  zagłady  wyższej  kultury,    elit  narodowych,  a  może  i  całych  -  szczególnie  niepokornych  -  narodów.  Po  prostu  urządzą  na  skalę  światową  to,  co  w  1917  roku  urządzili  Rosji.  Postulują  więc  m.in.  wprowadzenie  testu  przedmałżeńskiego  na  żydowskość  czyli  degeneratywność.  Według  nich   90  procent  Żydów  to  zwyrodnialcy  i  dewianci  skłonni  do  pederastii,  seksu  analnego  i  oralnego,  jak  też  wszelkiego  nihilizmu  moralnego,  a  każda  domieszka  krwi  żydowskiej  powoduje,    na  świat  przychodzi  potomstwo  z  zatrutymi  genami  (dziedziczni  homoseksualiści,  złodzieje,  włóczęgi,  bandyci,  psychopaci,  „suchorączki”,  chromi,  krzywi,  kulawi,  samobójcy,  prostytutki  itp.).  Stąd  postulat,  aby  przyszli  małżonkowie  mieli  prawo  jeszcze  przed  zawarciem  związku  nawzajem  się  genetycznie  sprawdzić,  czy  aby  nie    skażeni  żydowskością,  co  by  miało  fatalne  skutki  dla  ewentualnego  potomstwa. 
Wiedząc,  jak  długofalowe,  radykalne  i  konsekwentne  jest  myślenie  historiozoficzne  Rosjan,  można  przypuszczać,  że  kolejnym  postulatem  będzie  nakaz  przymusowych  badań  genetycznych  nad   latentną    żydowskością,  potem  -  zakaz  prokreacji  dla  „ukrytych  Żydów”   i  w  końcu  ich  powszechna  kastracja  i  eksterminacja  w  obozach  koncentracyjnych. 
Przecież  żadnych  innych  wniosków  nie  można  wysnuć  ze  słów  jednego  z  czołowych  teoretyków  antysemityzmu  w  tym  kraju  Borysa  Mironowa,  który  w  tekście  „O  żydowskim  faszyzmie”  pisze:  „Żydzi  dbają  tylko  o  własną  korzyść.  Inaczej  myśleć  oni  nie  potrafią.  Nie  jest  im  dane.  Tacy  są.  Żydów  nie  sposób  reedukować  czy  przekonać.  Nie  ma  sensu  apelowanie  do  ich  sumienia,   wstydu   czy  litości.  Oni  tych  uczuć  nie  znają.  Powinno  się  ich  brać  takimi,  jakimi  są,  i  nie  dawać  im  żadnej  władzy,  ani  wielkiej,  ani  małej!  Ponieważ  oni  każdą  władzę  wykorzystują  wyłącznie  na  własną,  żydowską,  korzyść.  Żyd  pracuje  tylko  na  Żyda.  Żydowska  ręka  myje  tylko  żydowską  rękę.  Aby  uratować  Rosję,  nie  wolno  na  Żydów  głosować.  Niech  odeschnie  ręka   głosująca  na  Żyda!”…  I  tak  dalej  w  tymże  duchu…
Także  inni  uczeni  teoretycy  antysemityzmu,  osoby  habilitowane,  profesorowie,  autorzy  dzieł  naukowych  w  różnych  dziedzinach  wiedzy  -  a  jest  ich  w  Rosji  wielkie  mnóstwo  -  wypowiadają  się  w  równie  jednoznaczny      sposób. 
***

Obecnie rosyjskie media narodowe lansują pogląd, że światowe żydostwo uważa za swój pierwszoplanowy cel osłabienie Rosji m.in. używając do tego celu takie „małe narody”, jak Ukraińcy, Polacy, Uzbecy, Kirgizi, Tatarzy, Łotysze itp., aby w końcu ten ogromny kraj rozbić na 7-8 części i uczynić z każdej z nich „niepodległe” nominalnie państewko, będące jednak pod faktycznym protektoratem USA, Japonii, Niemiec, W. Brytanii. Takie małe i poróżnione ze sobą stwory nie potrafią bowiem stawiać czoła Wielkiemu Izraelowi (tak rosyjska prasa narodowa nazywa USA), który też zawładnie niezmierzonymi terenami i bogactwami, których Rosja zjednoczona po części jeszcze broni (choć żydowscy oligarchowie np. z „Gazpromu” odprowadzają ponoć  do Izraela 60 procent zysków wypracowywanych przez naród rosyjski, pozostawiając temu ostatniemu zaledwie ochłapy z ogromnych dochodów). Media nacjonalistyczne też twierdzą, że Żydzi, jako obca agentura i odwieczny wróg Rosji, podżegają ruchy separatystyczne i dążą do rozpętania wojny domowej w ich kraju.  Często  też  się  pisze  o  „podwójnej  lojalności”  Żydów,  którzy    „lojalni”  przede  wszystkim  w  stosunku  do  swej  globalnej  wspólnoty  i  państwa  Izrael,  a  dopiero  na  drugim  miejscu  -  jeśli  w  ogóle  -  do  kraju  swego  zamieszkania.
W nader swoisty sposób, nawiasem mówiąc, nacjonalistyczni publicyści rosyjscy interpretują tragedię Katynia, Charkowa i Miednoje, gdy w 1940 roku NKWD wymordowało do 25 tysięcy polskich oficerów i inteligentów. Argumentacja Rosjan streszcza się w mniej więcej takim ujęciu: Sowiecki reżym w Rosji został stworzony przez Żydów i to oni byli mordercami kilkudziesięciu milionów ludzi, w tym około 60 milionów Rosjan; że wykonawcami bezpośrednimi tych zbrodni byli reprezentanci różnych narodowości, ma mniejsze znaczenie. Ale ani Stalin, ani Beria, ani Kaganowicz, ani Merkułow, ani cała wierchuszka aparatu państwowego ZSRR nie była rosyjska. Całe kierownictwo NKWD było żydowskie, choć było w nim też mnóstwo   oficerów Gruzinów, Ormian, Czeczenów, Azerów. Słowianie stanowili znikomą mniejszość.
Ukazujące się w Kraju Krasnodarskim, na Kubaniu, na Uralu lokalne narodowe pisma rosyjskie opisują tragedię Katynia inaczej niż prasa polska. Twierdzą mianowicie, że to barbarzyńskie morderstwo poprzedziła perfidna prowokacja zorganizowana przez żydowskie NKWD, które ułożyło tzw. List oficerów Wojska Polskiego do oficerów bohaterskiego Wehrmachtu niemieckiego, w którym znalazły się słowa o tym, że internowani w ZSRR polscy oficerowie z utęsknieniem czekają na chwilę, gdy zostaną uwolnieni przez armię niemiecką, aby wstąpić gremialnie do Wehrmachtu i wspólnie bronić Europy przed bolszewickim barbarzyństwem. Ten list był ponoć  przez agentów NKWD, polskich Żydów, dawany w tajemnicy do podpisania więzionym polskim oficerom. Był  to  terror  moralny,   czyniony  pod  pozorem  rzekomego  polskiego  patriotyzmu.   Ci, którzy taki podpis złożyli, tym samym podpisywali na siebie wyrok śmierci i zostali nieco później rozstrzelani. Ci, którzy  wcześniej  złożyli deklarację, iż nie będą występować przeciwko władzom ZSRR, zostali przeniesieni do innych obozów lub nawet zwolnieni.  [Jeszcze  przedtem  więźniom  zaproponowano  przejście  do  służby  w  siłach  zbrojnych  ZSRR;  niektórzy  się  zgodzili  i  po  zmianie  żydowskich  nazwisk  na  rosyjskie  zostali  oficerami  NKWD.  Ogromna  większość  jeńców  pozostała   jednak  wierna  przysiędze  na  wierność  Narodowi  Polskiemu  i  nie  zgodziła  się  także  na  późniejszą  propozycję  podpisania  przyrzeczenia, iż  nie  będą  walczyć  przeciwko  ZSRR.  Zresztą  prawie  400  osób  podpisało  i  zostało  natychmiast  zwolnionych.  A  gdy  spreparowano  ów  list,    los   pozostałych  został  przypieczętowany.  Dotychczas  nazwiska  prowokatorów  i  donosicieli  NKWD  (setki!)  spośród  więzionych,  a  potem  zwolnionych,  oficerów    utrzymywane  w  tajemnicy  przez  władze  Polski;   Rosja  te  dane  przekazała  Warszawie  w  2010  roku]. 
Większość morderców z Katynia jakoby  stanowili kadeci tamtejszej Szkoły Służb Specjalnych oraz żołnierze z I Batalionu Armii Berlinga, mający charakterystyczne nazwiska: Berman, Szechter, Goldwicht, Dikman, Kalksztajn, Stolzman itp. Udział w tym mordzie był dla nich deklaracją lojalności i złożeniem przysięgi na wierność swym sowieckim pobratymcom, którzy też po wojnie oddali im w pacht całą Polskę.  Bezpośrednio  dokonaniem  tego  odrażającego  mordu  masowego  kierował  generał  NKWD  Leonid  Rajchman.  Niektórzy z morderców potem  długo  dożywali  wieku w Izraelu, USA, W. Brytanii, Argentynie, Australii i Niemczech. Tyle „narodowa” prasa wielkoruska  o  polskiej  tragedii  narodowej.  Bóg  wie,  ile  w tym  szczerości,  a  ile  dalekosiężnej  perfidii.  
Wypada  zresztą  zaznaczyć,  że  przedstawiona  powyżej  wizja  tragedii  katyńskiej  raz  po  raz  odbija  się  echem  także  w  publikatorach  polskich.  W  periodyku  narodowym  Polski  Przewodnik  (New  York,  czerwiec  2010)     można  było  przeczytać  artykuł  pt.  Trzy  tajemnice  Katynia”,  podpisany  płk.  Słomiński”,  w  którym  znalazły  się  następujące  sformułowania:  „Przed  laty  izraelska  gazeta  „Maariv”   opublikowała  wywiad  z  niejakim  Wydra,  którego  wtajemniczali  sami  oprawcy,  którzy  osobiście  rozstrzeliwali  polskich  oficerów  w  Katyniu.  Wywiad  ten,  opublikowany  po  hebrajsku,  trafił  w  ręce  amerykańskiego  dziennikarza  znającego  hebrajski,  który  przetłumaczył  go  na  język  angielski  i  zamieścił  w  amerykańskiej  gazecie  „Truth  at  Last”.  Stąd  wiemy,  ze  mordu  na  polskich  oficerach  dokonali  Żydzi  enkawudziści. (…)  Gdy  do  Katynia  przywieziono  partię  polskich  oficerów  żydowskiego  pochodzenia,  odłączono  ich  od  reszty,  zabrano  im  dokumenty,  które  włożono  do  kieszeni  już  pomordowanym  polskim  oficerom,  po  uprzednim  zabraniu  im  polskich  dokumentów  identyfikacyjnych.  Informacje  te  podaje  Albin  Siwak  w  książce  „Bez  strachu”.  Gdy  Niemcy  w  1943  roku  dokonywali  ekshumacji  ciał  polskich  oficerów  przy  udziale  międzynarodowej  komisji,  Polakiem,  który  brał  w  tym  udział,  był  polski  pisarz  Józef  Mackiewicz.  W  książce  „Fakty  i  ludzie”  opisuje  te  zdarzenia  i  jest  mocno  zdziwiony,  że  wśród  pomordowanych  były  ciała,  przy  których  znaleziono  dokumenty  z  żydowskimi  nazwiskami.  Ogólnie  uważano,  że  Żydzi  byli  sprawcami  tej  zbrodni,  a  więc  nie  mogli  rozstrzeliwać  swoich.  A  tu  takie  zaskoczenie!  Po  latach  wyszła  na  jaw  machinacja  enkawudzistów.  Dlatego  taki  Wajda,  „wielki  gwiazdor  kina  polskiego”,  może  udawać,  że  jego  ojciec  zginął  w  Katyniu.  A  jego  film  „Katyń”  zafałszowuje  prawdę  o  zbrodniarzach.  A  szczególnie  to,  z  jakiej  pochodzili  narodowości;  zbrodnię  katyńska  zręcznie  przerzuca  na  Rosjan”…

W ten sposób ponownie powraca teza, że „wszystkiemu są winni Żydzi”, a zbrodniarze innych narodowości po prostu nie istnieją lub  też    są „Żydami”. A przecież wiadomo, że reżym bolszewicki  -  na  co  już  kilkakrotnie  w  tej  książce  zwracaliśmy  uwagę  -  miał charakter internacjonalistyczny.   W   jego tworzeniu i w jego zbrodniach brali udział reprezentanci kilkudziesięciu narodowości, w tym Polacy, że przypomnimy okoliczność, iż twórcami i pierwszymi po kolei komendantami sowieckiej bezpieki byli dwaj „dobrze urodzeni” Polacy: szlachcic zagrodowy Feliks Dzierżyński i hrabia Czesław Mężyński, prokuratorem zaś generalnym ZSRR przez 35 lat był arystokrata z pochodzenia Andrzej Wyszyński. Komunizm i jego zbrodnie nie miały narodowości, były wytworem zbiorowego obłędu i wyrazem głębokiego kryzysu kultury europejskiej, nie zaś dziełem wyłącznie  Żydów .
***
          Współcześni antysemici zarówno rosyjscy, jak i polscy, uważają, że manichejskie zmagania między aryjskimi Rosjanami a semickimi Żydami trwają nadal. W Rosji, podobnie jak w Europie, obydwu Amerykach i Australii Żydzi – dzięki swym uzdolnieniom – prawie niepodzielnie dominują w mediach, przemyśle rozrywkowym (dającym ogromne profity i takież wpływy), wielu innych ważnych sferach życia społecznego.
W 2007 roku („Patriotyczny Ruch Polski” nr 160) profesor Henryk Pająk opublikował tekst, w którym m.in. pisał: „Twórcą niszczycielskiej dla Sowłagru pierestrojki, tym samym „naszej” Solidarności, nie był obecny gigant globalizmu czyli Gorbaczow, tylko Jurij Andropow, szef KGB potem gensek KPZR. O żydowskim pochodzeniu Andropowa pisali autorzy rosyjscy już w latach poprzedzających pierestrojkę, ale musieliśmy czekać do czerwca br., aby uzyskać oficjalne potwierdzenie tego faktu na podstawie dokumentów z archiwów KGB, opublikowanych w rosyjskim piśmie „Itogi” z 13 czerwca 2006 roku.
Andropow urodził się 15 czerwca 1914 roku w Moskwie jako Grigorij Feinstein. W archiwach Łubianki zachowała się fotografia jego majmełe, o czym na podstawie pisma „Itogi”, pisze „Ojczyzna” w numerze z lipca-sierpnia br. Jego ojciec to imigrant z Finlandii – bogaty handlarz rosyjskimi diamentami. Zginął w 1919 r., stając po stronie białogwardzistów.
Biografię Andropowa przerabiano czterokrotnie i zapewne żadna z tych wersji nie oddaje całej prawdy o tym [mordercy gojów] bandycie. W oficjalnej biografii jest synem kolejarza [jak nasz Rokossowski] Władimira, z pochodzenia Osetyńca z guberni Stawropolskiej.
Rosyjskie i światowe żydostwo metodycznie inwestowało w karierę Andropowa, jego protegowanego Gorbaczowa i w kariery kilkudziesięciu innych rosyjskich krypto-syjonistów.
Niemal natychmiast po śmierci Breżniewa, niewidzialne lobby promowało [10 listopada 1982] właśnie Andropowa na stanowisko I Sekretarza KC KPZR. Ta nominacja była naruszeniem wszelkich reguł obowiązujących w dziejach Sowłagru. Czymś dotychczas nie spotykanym było bowiem mianowanie na szefa KGB genseka KPZR! Zawsze bowiem aparat partyjny dominował nad aparatem fizycznego terroru – nad KGB i GRU. Tak oto znawcy reguł otrzymali czytelny sygnał, że dokonuje się zasadnicze przesunięcie dominacji w nienaruszalnym dotąd trójkącie władzy – Partia, Armia i KGB.
Andropowowi, jego zdalni i miejscowi protektorzy wyznaczyli rolę młota kruszącego żydobolszewickie imperium Szatana. Miał on od początku pełną świadomość tego historycznego zadania, tego zlecenia, tej misji.
Cieszył się jednocześnie dyskretną akceptacją „demokratycznego” Zachodu – szczególnie od powstania węgierskiego! Wtedy właśnie rozpoczęło się metodyczne przenoszenie rządów razem z Sowłagrem z partii i armii do KGB, naszpikowanego na wszystkich decyzyjnych szczeblach pobratymcami Andropowa. Dość przypomnieć, że po rozpadzie ZSRR aż 20.000 kagiebistów wyjechało do Izraela, wywożąc ze sobą dziesiątki miliardów dolarów w złocie, kosztownościach i dolarach.
Proces podporządkowywania partii kagiebistom rozpoczął już Breżniew [ożeniony z Żydówką]. Dał on przyzwolenie na gromadzenie „haków” przeciwko członkom KC i Politbiura. Pęczniejące teczki z „hakami” czyniły ich posłusznymi narzędziami w rękach Andropowa. Doskonałym, nieprzebranym źródłem „haków” była powszechna, epidemiczna korupcja.
Tak naprawdę został on namaszczony przez niewidzialne lobby już na kilka miesięcy przed śmiercią Leonida Breżniewa. Przygotowując się do funkcjigenseka, zrezygnował z funkcji szefa KGB.
Nieprzebrane kolekcje „haków” sprawiły, że Andropow już jako gensek wdrapał się na drugi szczyt Sowłagru – został przewodniczącym Rady Najwyższej ZSRR. Jego strategicznym celem była rozbiórka Sowłagru zapoczątkowana prowokacjami strajkowymi w Lublinie i Stoczni Gdańskiej, ale z wykluczeniem interwencji wojskowej.
Natychmiast rozpoczął strategiczny, wielopłaszczyznowy proces przygotowywania „pierestrojki”. Kiedy został gensekiem, los pozostawił mu niewiele czasu. W chwili nominacji był już ciężko chory na niewydolność nerek. Zmarł 9 lutego 1984 roku, po 15 miesiącach panowania.
Dopiero następne dziesięciolecie po śmierci wykazało, że Andropow zdążył jeszcze wykonać swoje podstawowe zadanie – przekazać władzę nad Sowłagrem jego protegowanemu, Michaiłowi Gorbaczowowi. Podczas elekcji Gorbaczowa, nagle, nie wiadomo dlaczego, Politbiuro jednogłośnie wybrało Gorbaczowa na genseka, co dokładnie opisał W. Bukowski w książce pt. „Moskiewski proces”. wyd. Polskie 1998 r.
Wkrótce potem protegowani Jelcyna i Gorbaczowa – Żydzi: Bierezowski, Chodorkowski, Gusiński, Potanin, Wekselberg, Abramowicz, Awel, Liwszyc, Szachraj, Czubajs, Burbulis, Popow, Gajdar, Jawlinskij i kilkunastu innych „oligarchów” otrzymali przyzwolenie na totalną grabież majątku narodowego Rosjan. Była to dokładna powtórka pierwszej gigantycznej grabieży, tej z lat 1917-1920.
W tym samym czasie trwała grabież majątku narodowego Polaków. W Rosji nazywało się to „pierestrojką”, w Polsce „transformacją ustrojową”.
Nie po raz pierwszy, i chyba nie ostatni, los narodu rosyjskiego sprzęgł się z losem narodu polskiego”...
***
          W 2002 roku ukazało się w Moskwie pierwsze wydanie (później kilkakrotnie wznawiane) książki wielkiego pisarza, noblisty (1970) Aleksandra Sołżenicyna   (rosyjscy  narodowcy  nazywają  go  pół-Żydem)    pt.  Dwiestie let wmiestie (Dwieście lat razem). Licząc od 1772 roku Cesarstwo Rosyjskie przyłączyło do siebie rozległe połacie Rzeczypospolitej Polskiej w dużym stopniu zasiedlone przez Żydów. Przedtem ten etnos nie  był do Rosji  wpuszczany lub   był  z niej wypędzany. Sołżenicyn opisuje dramatyczne dzieje stosunków wzajemnych między tymi dwoma narodami. „Moja książka– pisał autor – jest ukierunkowana na wczuwanie się w myśli, uczucia i psychologię Żydów – w ich duchową składnię... Nigdy nie wyciągałem uogólniających wniosków na temat ludzi. Zawsze będą rozróżniał między różnymi grupami Żydów... Temat Żydów przez długi czas był uważany za zakazany. Żabotyński, syjonista i pisarz żydowski, powiedział pewnego razu, że najlepszą przysługę, jaką nasi rosyjscy przyjaciele mogliby nam oddać, to nigdy nie mówić o nas głośno. Diabeł chce, by o nim mówiono, że go nie ma, i w ten sposób zyskuje swobodne i szerokie pole do nieskrępowanego działania.
A. Sołżenicyn szczegółowo opisuje rewolucję bolszewicką w Rosji 1917-1919, wskazując na ogromną nadreprezentację w partii komunistycznej i w sowieckich służbach bezpieczeństwa elementu żydowskiego, demaskuje Żydów jako – jego zdaniem – oprawców narodu rosyjskiego, posuwa się do twierdzenia, że nawet żydowskich przestępców w obozach i więzieniach sowieckich traktowano ulgowo. „Gdybym chciał uogólniać i powiedział, że życie Żydów w łagrach było szczególnie ciężkie, to mógłbym to zrobić bez narażenia się na zarzuty niesłusznej narodowej generalizacji. Jednak w łagrach, gdzie mnie trzymano, było inaczej. Życie Żydów, których doświadczenie poznałem, było łatwiejsze niż innych... Czy znalezienie odpowiedzi na wieczne pytanie: kogo należy oskarżyć, kto prowadził nas na śmierć, jest niemożliwe? Wyjaśnienie akcji kijowskiej Czeki jedynie w oparciu o fakt, iż dwie trzecie jej członków było Żydami, z pewnością jest niewystarczające”. A. Sołżenicyn jednak podaje, iż prawie wszyscy kierownicy stalinowskich obozów pracy i zagłady byli Żydami.
Jest więc naturalne, że takie przedstawianie sprawy spowodowało, iż żydowscy krytycy i żydowskie media stwierdziły, iż książka noblisty „nie ma żadnej wartości”, że „jest zwykłą pomyłką” i antysemicką „tandetą”.
***

Narodowcy rosyjscy z przekąsem nazywają globalistyczny ruch żydowski „Czwartą Rzeszą”, czyniąc w ten sposób aluzję do podobieństwa między mentalnością hitleryzmu a  „syjonofaszyzmu”.
W 2005 roku W. Nazarow, kierownik wydawnictwa „Russkaja Idieja” ułożył petycję, podpisaną następnie przez prawie sześć tysięcy rosyjskich uczonych, artystów, pisarzy, sportowców, generałów, dziennikarzy, nauczycieli, reżyserów filmu i teatru itd., a wystosowany do Prokuratury Generalnej FR, którego fragmenty przytaczamy poniżej.
Szanowny Panie Prokuratorze Generalny!
Ukryte oznaki ludobójstwa wobec rosyjskiego narodu i jego kultury, zmusiły nas zwrócić się do Pana z tym podaniem. Kwestia poruszona przez nas jest pod „zakazem”, proponujemy nie ograniczać się suchymi i typowo prawnymi terminami, lecz zaopatrzyć  je  w    objaśnienie  treści tego zagadnienia i pokazać usprawiedliwione przyczyny naszego niepokoju.
Zapewniamy Pana Prokuratora Generalnego, że względem tych kwestii na całym świecie istnieje wielka ilość powszechnie znanych i uznanych faktów i źródeł, na podstawie którychmożna bezbłędnie wnioskować. Negatywne oceny patriotów rosyjskich przezŻydów, to typowe dla żydostwa działania skierowane przeciwko nie-Żydom. Są zgodne z rzeczywistością, i nie są przypadkowe, a nawet sązalecane talmudycznym judaizmem i są praktykowane od dwóch tysięcy lat. Inkryminowane patriotom wypowiedzi i publikacje przeciwko Żydom, w dużej większości przypadków są samoobroną, która nie zawsze bywa poprawna politycznie, ale jest usprawiedliwiona w swej istocie.
Zwracamy Pana uwagę na oficjalnie wydaną w Moskwie przez Kongres Żydowskich ReligijnychOrganizacji i Stowarzyszeń w Rosji (KŻROOR)książkę „Kicur Szulchan Aruch”. Została onawydana w dużym nakładzie. Jest to skróconewydanie judaistycznego zbioru zasad „Szulchan aruch”, powstałego kilka stuleci temu na podstawie „Talmudu”, którego zasady obowiązują Żydów aż do dziś. We wstępie do książki, wydanej w latach 1999-2001, kierownik komitetu wykonawczego KŻROOR, rabin Zinowij Kogan, jawnie przyznaje:
„Rada redakcji KŻROOR postanowiła, że konieczne jest omijanie w tym przekładzie niektórych halachicznych wskazówek..., umieszczenie których w wydaniu w języku rosyjskim może być odebrane przez społeczeństwo Rosji, nie będące wyznawcami judaizmu, jako niesprowokowana obraza. Czytelnik, który zechce przeczytać książkę „Kicur Szulchan Aruch” w zakresie pełnym, jest zaproszony do jeszywy, żeby studiować tę oraz inne święte księgi w oryginale”.
To znaczy, że jeden z liderów rosyjskiego żydostwa przyznaje, że niektóre pozycje tego judaistycznego kodeksu, są obrażające dla nie-żydowskiego społeczeństwa Rosji, lecz uważa za normalne zapraszać swoich rodaków do studiowania tych nauk w jeszywach – żydowskich szkołach, finansowanych m.in. z budżetów terytorialnych oraz budżetu Państwa. Nawet w tym bardzo ocenzurowanym wydaniu znajdziemy następne punkty:
„Figura złożona z dwóch skrzyżowanych pałek, którą czczą, jest zakazana w stosowaniu”. To jest chrześcijaństwo należy do idololatrii...
– Nakaz w razie spotkania się z „domem służenia idolom” (tj. świątyni) – trzeba wygłosić mu przekleństwo: „Dom dumnych wyrwie Bóg”, a w razie zrujnowanej świątyni wykrzyknąć: „Bóg zemsty przejawił się!”. Mało tego, dalej proponuje się jeszcze taki wariant nakazu: „niektórzy sądzą, że chodzi o domy nie-Żydów, żyjących w pokoju i zamożności”.
Obowiązuje też zakaz nauczania nie-Żydów rzemiosła; „Żydówce nie warto pomagać nie-Żydówce przy porodzie", poza przypadkami, „żeby nie wywołać wrogości do nas..., lecz tylko za opłatą”.
– „Jeżeli człowiek pożyczył pieniądze  u nie-Żyda, a ten zmarł,   ma prawo nie płacić jego synowi, który nie wie dokładnie, czy pożyczał ten człowiek u jego ojca”.
– W rozrachunkach „jeżeli nie-Żyd sam się pomylił, jest dozwolone skorzystać z pomyłki”.
– „Zakaz oddawania Żyda w ręce nie-Żyda, jeżeli chodzi o życie Żyda albo o jego majątek; i nie ma znaczenia, czy to czyni się za pomocą jakiejś sprawy, czy też na słowach; zakazane jest donosić na Żyda lub zdradzać miejsce, w którym jest schowany jego majątek”.
– Koniecznie prosimy zwrócić uwagę: to dotyczy nakazu zachowania się Żydów na procesie sądowym lub śledztwie.
Judaizm w 13 swoich zasadach nakazuje oczekiwanie żydowskiego wszechświatowego króla, który pozwoli Żydom królować w świecie nad innymi narodami: „Bez wątpienia wierzę w przyjście Maszyacha, i chociaż on spóźnia się, ja mimo wszystko codzienniej będę na niego czekał”. – W nauce Cerkwi Prawosławnej i Kościoła Katolickiego, ten oczekiwany właściciel świata utożsamiany jest z Antychrystem (diabłem), o którym nas uprzedzał Pan Jezus Chrystus, święty Paweł i święci Ojcowie Cerkwi i Kościoła. Jest to ważna i nieodłączna część prawosławnych i katolickich nauk o końcu historii.
We wstępie do tej książki, rabin Kogan pisze, że „Talmud” jest „nieprześcignionym pomnikiem żydowskiego geniusza”, a skrót jego moralności „Kicur Szulchan Aruch” „jest podręcznikiem żydowskiej cywilizacji naszych czasów... Ta książka jest dla was zupełnie niezbędna. Możecie robić to, co jest w niej napisane, i być pewnymi, że spełniliście wolę Boga”.
Natomiast główny rabin Rosji A. Szajewicz napisał w przedmowie: „Zainteresowanie tą książką przekroczyło nasze najśmielsze oczekiwania. Dostajemy od różnych ludzi w ciągu całego tego czasu ogrom podziękowań. Jeszcze większą ilość listów dostajemy z usilną prośbą pomóc nabyć te wydania”.
To nie jest historyczny pomnik, lecz instrukcja do działania. Sądzimy, że już na podstawie tego jednego oficjalnego żydowskiego wydania organy ścigania powinny według par. 282 Kodeksu Karnego RF, zabronić rozpowszechniania tej religii, rozpalającej u żydostwa nienawiść do innych narodów Rosji. To trzeba zrobić natychmiast, tym bardziej, gdy zajrzymy do pełnego zbioru „nieprześcignionego pomnika żydowskiej moralności” – „Szulchan aruch”, wykładanego w jeszywach.
Skorzystamy z tłumaczenia amsterdamskiego wydania, którego autorem jest ekspert sądowy, uczony-hebraista doktor K. Eckert. Tłumaczenie wykonał na potrzeby sądowego procesu w Niemczech w 1883 r.
Sprawa sądowa była zainicjowana przez Żydów w związku z tym, że jeden z ich rodaków (Justus Briman), po przejściu na chrześcijaństwo, ogłosił zasady „Szulchan arucha” i „Talmudu”. Sąd uniewinnił publikatora, uznając tłumaczenie za zgodne ze źródłem. Dr K. Ecker wniósł w tekst tylko małe korekty. Poprawiony tekst będzie zacytowany niżej w charakterystycznych fragmentach, ze wskazaniem dokładnych żydowskich źródeł (polegając na zaufaniu do kwalifikacji niemieckiego eksperta-hebraisty i niemieckiego sądu).
– „Jego (nie-Żyda) siemię jest uważane za siemię bydła” (Tosefta – dopełnienie do „Talmudu” Ketubot, 3b). Zmarłym sługom... nie mówią słów pocieszenia pozostałym po nich, lecz trzeba powiedzieć mu (Żydowi-właścicielowi): „Niech wyrówna Bóg twoją stratę”, zupełnie tak, jak mówią człowiekowi, gdyu niego zdechnie wół lub osioł”.
– „Zabrania się ratować ich (nie-Żydów, akumów), gdy oni są blisko śmierci. Na przykład, gdy zobaczysz, że jeden z nich upadł w morze, to nie ratuj go, nawet jeśli on chce zapłacić”...
„Dozwala się próbować na akumie lek, – czy on działa?” (Jore 158-1).
„Pieniądze akumów są dobrem niczyim i każdy, kto przyjdzie pierwszy zawładnie nimi”. „Wobec akuma nie istnieje oszustwo” (Hoszen ga-miszpat 156-5, Haga; 227-26; 348-2).
– „Gdy Żyd okradł akuma i jego (Żyda) zmuszają do przysięgi..., wtedy on musi w swoim sercu przyznać przysięgę nieważną ponieważ on jest do niej zmuszany” (Jore 329-1, Haga). – Uwaga: to znów dotyczy zachowania Żydów w procesie sądowym i w śledztwie!
– „Gdy o kimś ustalono, że on trzykrotnie zdradzał Żyda lub przekazywał jego pieniądze akumowi, wtedy należy znaleźć sposób, aby doprowadzić go do śmierci”. W wydatkach z tytułu likwidacji zdrajcy powinni uczestniczyć wszyscy mieszkańcy miasteczka” (Hoszen gamiszpat 388-15 i 16).
– Zdrajcę dozwala się zabijać w każdym miejscu, i w każdym czasie. Zabić go dozwolone jest wcześniej, niż on zdąży donieść (powodem czego mogą być straty „na ciele, albo w pieniądzach, nawet gdy było ich niewiele”)... i każdy, kto zabije pierwszy, nabywa nagrodę” (Hoszen Gamiszpat 388-10).
– „Żyd wolnomyślny, to jest ten, który służy Bogu akumów, (...) zabijać takich wszystkich – jest dobrą sprawą. Gdy jest możliwość zabić ich publicznie mieczem, wtedy niech tak będzie; jeżeli nie, wtedy należy ich oplątywać w każdy sposób, żeby doprowadzić do śmierci. Na przykład gdy zobaczysz, że jeden z nich wpadł do studni i w studni stoi drabina, wtedy pośpiesz się wyciągnąć drabinę, mówiąc; „Otóż mam troskę, – trzeba zdjąć syna z dachu, i ja za chwilę ją ci przyniosę z powrotem, itd.” (Hoszen gamiszpat 425-5).
Wszystkie te teksty, których autentyczność już jest udowodniona przez sąd niemiecki, są też potwierdzone przez szereg młodych rabinów i „seminarzystów” – jeszybotników, potępiających tę rasistowską moralność. Na przykład izraelski pisarz I. Szamir w piśmie „Nasz Sowriemiennik” (2004, Nr 11), opublikował aktualnie stosowane nakazy:
– „Żydzi – są pełnowartościowymi, doskonałymi istotami: natomiast nie-Żydzi mimo że są ludźmi, jednak nie są pełnowartościowymi i doskonałymi. Różnica między Żydami a innymi narodami jest podobna do różnicy między duszą a ciałem albo między ludźmi a zwierzętami... Różnica między duszą Żyda a nie-Żyda jest większa, głębsza i bardziej znacząca, niż różnica między duszą ludzką a duszą zwierzęcia”.
– Zakaz nienawidzić (innego człowieka) stosuje się wyłącznie wobec Żydów...
– Prawo żydowskie pozwała na zemstę i pamiętliwość wobec nie-Żydów...
– „Każdy oddający  cześć     idolom (zarówno  Żyd ,  jak  i    nie-Żyd) musi być skazany na śmierć... Gdy nie ma pełnomocnego sądu, każdy Żyd ma prawo i nawet obowiązek zabicia Żyda, oddającego cześć idolom... Wobec chrześcijan istnieją różne opinie, jednak większość autorytetów opowiada się za uznaniem chrześcijan za pogan”.
Do wszystkiego tego można dodać słowa modlitwy „Szefoch”, w której w przeddzień swojego święta Wielkanocy, Żydzi błagają swojego Boga o wytępienie w niebie wszystkich innych narodów.
Cieszymy się, że wśród nie przyjmujących tejnienawidzącej człowieka judaistycznej nauki mamy uczciwych zwolenników z narodu żydowskiego, obywatelów Izraela: Szahaka Israela z Jeruzalimskiego Uniwersytetu i Szamira Israela, którzy potępiają moralność „Szulchan arucha” w talmudystycznej teorii, jak i w praktyce władz żydowskich wobec Palestyńczyków.
Należy podkreślić, że wymienione ludobójcze nakazy są praktykowane doczasów obecnych. Były prezes stowarzyszenia Żydów w Charkowie E.Chodos opublikował dowody („Siekiera nad prawosławiem, albo kto zabił ojca Mienia”. Charków 1999) oskarżające członków żydowskiego ruchu Habad o zabójstwo duchownego Żyda o. Aleksandra Mienia (który „służył idolom akumów” i marzył o stworzeniu „żydowskiej cerkwi prawosławnej”, co jest uważane za przestępstwo kryminalne zgodnie z prawem Izraela), lecz władze Rosji nie zainteresowały się tymi dowodami. Przestępców należy rzekomo szukać wśród „rosyjskich antysemitów”.
Zwolennicy moralności „Szulchan aruch” nie dziwią się, że w całym świecie mnóstwo kampanii antyżydowskich organizuje się właśnie Żydami w celu prowokacji. W Rosji jest najbardziej znana sprawa Noryńskiego, który w 1988 r. rozsyłał groźby Żydom w imieniu organizacji „Pamiat”, celem zmuszenia władz do represji wobec tej organizacji. Pomagał jego rodak, główny redaktor czasopisma „Znamia” G. Bakłanow, opublikowawszy ulotkę o półmilionowym nakładzie. Tylko po wykryciu tego faktu prowokacja została ujawniona („Znamia” Nr 10, 1988; „Prawda”. 19.11.88; „Komsomolskaja prawda”. 24.11.88; „Ogoniok” Nr 9, 1989). Wśród niedawnych zdarzeń można przypomnieć dziwny szereg aktów wandalizmu w latach 1998-1999. 13 maja 1998 r. w Moskwie w nocy wybuchła synagoga w Marjinoj Roszcze, w ten sam dzień w pobliżu synagogi podłożono „kanister z etyliną”, a w Irkucku „sprofanowano” cmentarz żydowski. Rzecz jasna, krzyk w światowej prasie był niesamowity i w końcu odpowiedzialność spadła na „rosyjskich nazi” („Niezawisimaja Gazieta”, 1999. 15.5.98). Po tych wydarzeniach w 1999 roku, zburzono synagogę w Birobidżanie, jednak sąd ustalił, że właśnie sami Żydzi wynajęli człowieka do tej akcji („Radonież”, 1999, Nr 15-16). „Demokratyczna” prasa milczała o tym fakcie.
Na podstawie wymienionych zasad i praktyk żydowskiego zachowania się, jest łatwo zrozumieć, dlaczego we wszystkich narodach, które przyjęły Żydów, po jakimś czasie powstawał antysemityzm. Właśnie dlatego Żydzi nie mieli równości praw w chrześcijańskich państwach i otrzymali ją dopiero w rezultacie burżuazyjnych rewolucji po obaleniu tradycyjnej władzy. Także i w Imperium Rosyjskim Żydzi, po nieudanych próbach rządu carskiego zrobienia ich „takimi jak wszyscy”, stracili równość praw w XIX w. Nie na skutek tego, że byli Żydami według krwi (imperium było wielonarodowościowe); nie dlatego, że byli niechrześcijanami, a dlatego, że żydowska religia w swej istocie jest antychrześcijańska i ludobójcza, prowadząca do mordów rytualnych. Sądy dowiodły wielu przypadków kultowego ekstremizmu.
Duchową przyczynę tej nienawiści do ludzi rozjaśnia Nowy Testament słowami Chrystusa o żydowskich przywódcach duchowych, którzy wyrzekli się Boga Ojca i dlatego odtrącili i ukrzyżowali Syna Boga: „Wasz ojciec diabeł, i wy chcecie spełniać wolę ojca waszego; on był ludobójcą od początku”. W prawosławiu jest to tradycyjne objaśnienie żydowskiej agresywności jako przejawu szataństwa. Za nim opowiadali się słynni filozofowie, inteligenci, których nie można oskarżyć o antysemityzm. Na przykład, A. F. Łosiew („Istocznik”. M., 1996, Nr 4 str. 117-122), o. Paweł Fłoreński (w książce W. Rozanowa „Saharna”, M., wydawnictwo „Respublika", 1998, str. 360) i o. Sergij Bułgakow: „odrzuciwszy Chrystusa żydostwo zostało „laboratorium wszelkich duchowych grzechów, trującym świat i szczególnie chrześcijaństwo” („Wiestnik RHD” Paryż 1973, Nr 108-110, str. 72). Nawet judeo-chrześcijanin o. Aleksandr Mień, walczący z „antysemityzmem”, twierdził, ze Żyd odrzucający chrześcijaństwo, „zdradza siebie i lekko poddaje się władzy ciemnych sił” (czasopismo „Jewrei w SSSR”, 1975 Nr 11).
Właśnie to się zdarzyło większej części narodu żydowskiego (w odróżnieniu od małej części, która przyjęła chrześcijaństwo). Żydzi nie chcą tego zrozumieć i uważają, że słowa Chrystusa, a zatem i prawosławia, są dla nich obrażającymi. Żydzi często kierują swoje oskarżenia o „antysemityzm” przeciwko istotnej części nauki prawosławia, żądając jej zakazu (jak w wypadku podręcznika „Podstaw kultury prawosławnej”). Jednak nie możemy się pogodzić z zakazem nauki prawosławnej o sensie historii jako walki sił dobra (po stronie Cerkwi i Kościoła) z siłami zła (po stronie religii przeciwległej, przygotowującej przyjście szatana).
Jesteśmy wierni nakazom prawosławnych ojców Cerkwi, nie możemy akceptować fałszywej koncepcji tolerancji, rozumianej jako uległość przed grzechem, złem, kłamstwem i w tym przypadku walki z Bogiem. Chrześcijanin powinien właśnie z miłości do Boga, tkwiącej w każdym człowieku i dla uratowania jego duszy otwarcie wskazywać Żydom na ich niebezpieczne odejście od prawdy. W tym, z punktu widzenia chrześcijan, tkwi przejaw prawdziwej miłości do ludzi, ponieważ tylko nawrócenie do prawdziwej chrześcijańskiej wiary może uratować Żyda. „Tolerancyjne” zachowanie się wobec herezji i szataństwa, tylko zaś sprzyja ich duchowej śmierci. A pod ich presją – wielu ich ofiar.
Należy od razu odpowiedzieć na możliwy zarzut, że rosyjscy patrioci, oskarżający Żydów niby nie zawsze odróżniają religijnych Żydów od niereligijnych, gdyż większość ich nie zalicza siebie do wierzących i nie czyta „Szulchan aruch ”. Natomiast wiele pokoleń odrębnego Życia żydów wśród innych narodów (w tym zaś tkwi sens żydowskiego kahału, jako „państwa w państwie), sprawiło to, że moralność „Szulchan aruch” stała się częścią żydowskiej narodowej mentalności. Do takiego wniosku doszła żydowska pisarka-socjolog H. Arendt:
– „Właśnie w procesie sekularyzacji urodził się całkiem realistyczny żydowski szowinizm”...
– „Myśl o wybraństwie Żydów przekształciła się ... w pogląd, że są oni pępkiem ziemi. Od tej chwili stara religijna koncepcja wybraństwa przestaje być istotą judaizmu, lecz staje się istotą żydostwa”. („Antsemityzm” // „Syntaksis. Paryż Nr 26 1989).
Ten „realistyczny żydowski szowinizm”, zuchwałość, wywodząca się z „Szulchan aruch”, jawnie przejawiły się w czasie strasznego ludobójstwa popełnionego przez żydobolszewię na prawosławnym narodzie rosyjskim w latach 1920-1930 (po czym Żydom należy szczególnie się wstrzymywać od oskarżeń przeciwko patriotom rosyjskim), jak również w zniszczeniu ZSSR i w postkomunistycznych reformach w naszym kraju. Wyrazem czego jest nielegalne zawłaszczenie własnością państwową, jakby „niczyją” oraz skład rządu: „przepełnionego Żydami” – wyraża swą dumę rabin A. Szajewicz. W ten sposób ich odpowiedni wpływ na życie kraju okazał się zupełnie nieproporcjonalny do ich ilości (0,16 % według ostatniego spisu ludności), kosztem lekceważenia interesów wszystkich pozostałych narodów kraju i głównie najliczniejszego rosyjskiego narodu.
Znany żydowski publicysta L. Radzichowski nazywa to „kapitalistyczno-demokratyczną rewolucją... Żydowska i okołożydowska inteligencja była w Rosji głównymi nosicielami zachodnio-liberalnej ideologii i właśnie oni zostali ideologami tej rewolucji”. Dlatego „Żydzi mają większy udział w rosyjskiej polityce i biznesie, niż dla przykładu w polityce i biznesie każdego innego chrześcijańskiego kraju”. To Radzichowski nazywa „żydowskim szczęściem” w „Nowym Ruskim Słowie”, 17.1.96.
Sami żydowscy oligarchowie otwarcie przyznali się w telewizji izraelskiej (2 program, 3.10.96) do źródeł swojego „szczęścia” w uczynionej przez nich rewolucji:
„Stopień korupcji w Rosji całkowicie odpowiada stopniowi przekształceń w Rosji. Nie sądzę, że w rękach funkcjonariuszy Izraela... jest możliwość redystrybuować bogactwa warte dziesiątki, setki milionów i miliardów dolarów... To było niczyje, to było państwa, to było wszystkich! Otóż funkcjonariusz miał możliwość jednym podpisem samoczynnie określić: czy to należy do ciebie, czy do kogo innego... Dobra walka, która doprowadziła do rezultatu, który dziś mamy” (Bierezowski). „Takich dochodów i takich zysków, które można było zrobić w Rosji, nie można było zrobić nigdzie... Większa część kapitału (50%), należy do żydowskiego biznesu”. Gusinski, pierwszy prezes żydowskiego kongresu Rosji, w tamtej telewizyjnej relacji wymienił wśród przyczyn żydowskiej udanej transformacji: – „mniej zasad etyki, więcej zasad siły, więcej zasad agresji”.
Nie zapomnijmy, że Gusiński, będąc prezesem ŻKR, był oskarżony o przestępstwa finansowe, po czym wraz ze skradzionym kapitałem ukrył się w Izraelu. Jego następca w ŻKR Niewzlin ukrył się tamże, będąc oskarżonym o udział w zabójstwach konkurentów. I tacy ludzi zostali wybrani przez Żydów na swoich kierowników! Międzynarodowe żydostwo ich chroniło przed sądem krzykami o „państwowym antysemityzmie”! A jeszcze ilu przestępców podobnych tym wciąż walczy o władzę w Rosji!
„Nareszcie przez tysiącletni okres pierwszego osiedlenia się Żydów w Rosji otrzymaliśmy prawdziwą władzę w tym kraju” – oświadcza żydowski literat E. Topol, w „otwartym piśmie do Bierezowskiego, Gusińskiego, Smoleńskiego, Chodorkowskiego i innych oligarchów” („Argumienty i Fakty”, 1998 Nr 38). Przy tym Topol i inni czujni Żydzi (na przykład, J. Nudelman – „Sowietskaja Rosija”, 20.6.2002) podkreślają, że niszczycielska i chciwa polityka żydowskich oligarchów, poniżająca rosyjski naród, prowokuje wrogość rosyjskiego narodu do Żydów, jako takich.
Prosimy Generalną Prokuraturę wziąć pod uwagę tę opinię Topola i Nudelmana. jak przyznanie się do odpowiedzialności ze strony żydowskiej do współczesnego zaostrzenia rosyjsko-żydowskiego konfliktu.
Tym bardziej, że do utrzymania nielegalnie zawłaszczonej „niczyjej” państwowej własności i swojej władzy, ta rządząca warstwa prowadzi celową politykę demoralizacji narodowej i wytruwania duchowych wartości, dążąc co zmienienia narodu na bydlęcy tłum bez wiary i tradycji – celem lżejszego rządzenia nim i łatwiejszego tłumienia niezadowoleń. W tym są jawne przejawy duchowego ludobójstwa naszego narodu.
W szczególności właśnie Żydzi okazali zawzięty opór przeciwko sprawie wykładania w szkołach „Podstaw prawosławnej kultury” i właśnie z ich inicjatywy nam, podstawowemu rosyjskiemu narodowi, zabrania się wpisywać do dowodu osobistego swoją narodowość. Główny rabin RF Szajewicz w wywiadzie „Los Angeles Times” potwierdził, że właśnie Żydzi nalegali na zniesienie punktu o narodowości, i przyczynę tego wytłumaczył jako „okupowanie najwyższych stanowisk w administracji przez Żydów”. To znaczy, że nawet oni sami zdają sobie sprawę ze złej opinii o nich ze strony nie-żydowskiej, i dlatego starają się ukryć swoje pochodzenie – to już daje dużo do myślenia.
Wśród innych licznych przykładów wytruwania duchowych wartości, nie możemy nie zwrócić uwagi na politykę ministra kultury Szwydkoja (obecnie on rządzi w państwowej agendzie d/s kultury) i zwłaszcza na jego telewizyjny program „Kulturnaja rewolucja”, w której on regularnie poniża rosyjski patriotyzm i tradycje prawosławia, kultywuje się ideę, że „seks to motor kultury” (7.3,2002). Wszystkie sprzeciwy rosyjskiego społeczeństwa przeciwko oburzającej, a w swej treści prowokacyjnej działalności tego „głównego kulturalnego człowieka kraju” okazały się bezskuteczne.
Przy tym Szwydkoj i jego koledzy dla neutralizowania ataku, trzymają w ręku rosyjskie centralne kanały telewizyjne, a broniący się prawosławni patrioci mają malusieńkie nakłady, za które są prześladowani i sądzeni.
W porównaniu z wypowiedziami oskarżanych patriotów rosyjskich, żydowskie wypowiedzi są bardziej agresywne wobec nie-Żydów i w dodatku są drukowane w RF, w żydowskich gazetach. Na przykład, w organie Rosyjskiego Żydowskiego Kongresa „Jewrejskije Nowosti” (2002, Nr 16, str. 9) deputowany knesetu A. Liberman apelował o przymusowe przesiedlenie Palestyńczyków z Izraela. Przy tym Palestyńczyków nie tylko wypędzają z własnej ziemi (4 miliony uchodźców), wbrew uchwale Rady Bezpieczeństwa ONZ, ale także zabijają ich aktywistów wraz z rodzinami, burzą domy ich krewnych – tak wygląda „Szulchan aruch” w państwowej polityce Izraela. A żydostwo z Rosji wspiera ją. Rosyjski Żydowski Kongres wśród swoich celów przedstawia, że „prowadzi kampanię solidarności z narodem Izraela” („Jewrejskie Nowosti”, 2002, Nr 15, str. 5) Ten cel również wspiera państwowy Urząd badania Izraela i Bliskiego Wschodu, kierownikiem którego jest Satanowski. Zarządza on także Rosyjskim Kongresem Żydów.
Żydowskie stowarzyszenia we wszystkich krajach prowadzą podobne „krycie polityczne” interesów międzynarodowego żydostwa kosztem interesów kraju zamieszkania, i szczególnie w USA –- to państwo słało się narzędziem w osiągnięciu globalnych celów żydostwa, co otwarcie przyznał A. Szaron w knessecie w 2001 r. Żydom nawet udało się wykorzystać armię USA w izraelskich interesach do zburzenia całego kraju – Iraku. Rasizm swojego „Szulchan aruch” starają się maskować poprzez uprzedzające oskarżenie o antysemityzm” (niby rasowej nienawiści) przeciwko każdemu, kto nie zgadza się z ich morale, ich działaniem, ich wojnami. (...) Na przykład, „Moskiewski oddział praw człowieka” pod kierownictwem Żyda A. Broda zawalił prokuraturę takimi „antysemickimi” skargami, faktycznie blokując pracę organów sprawiedliwości i pokazując, między innymi, że za „prawa człowieka” uważane są głównie prawa Żydów. Można mówić o tym, że cały demokratyczny świat dziś jest uzależniony od finansowej i politycznej kontroli międzynarodowego żydostwa, i z tego otwarcie się cieszą znani bankierzy (A. Attali). My nie chcemy, żeby nasza Rosja, przeciwko odrodzeniu której prowadzi się stałą wojnę bez zasad, znalazła się w gronie takich ujarzmionych krajów.
Dlatego w celu obrony naszej ojczyzny, jak zarówno i własnej samoobrony, jesteśmy zmuszeni zwrócić się do Pana, szanowny Panie Generalny Prokuratorze, z następującymi konkretnymi sprawami. Opierając się na obowiązującym prawie RF, żądamy zaprzestania w teorii i w praktyce stosowania tego rodzaju ekstremizmu, prosimy:
1) Zweryfikować fakt oficjalnego wydania i rozpowszechnienia w Moskwie w języku rosyjskim przez Kongres Żydowskich Religijnych Organizacji i Stowarzyszeń w Rosji (oficjalny adres: 101000 Moskwa, B. Spasogliniszewski per., d. 10, p. 1) judaistycznego kodeksu zachowana się „Kicur Szulchan Aruch”, zawierającego w wydaniach z roku 1999 i 2001 wyżej wymienione nakazy nienawiści do nie-Żydów. Prosimy wziąć pod uwagę, że to nie zwykły starożytny historyczny tekst, lecz praktyczne wskazówki do zastosowania w czasach obecnych, co podkreśla kierownik komitetu wykonawczego KŻROOR rabin Z. Kogan w przedmowie książki; natomiast główny rabin Rosji A. Szajewicz, świadczy tamże o wielkiej popularności tej księgi w środowisku rosyjskiego żydostwa. W Moskwie ta książka rozpowszechniała się w wielu żydowskich księgarniach (na przykład, na wydziale dziennikarskim Moskiewskiego Państwowego Uniwersytetu) i oczywiście w synagogach. Zupełnie niedawno, w 2004 roku, sprzedawano ją w księgarni pod wyżej podanym adresem KŻROOR. Jeżeli ta książka będzie uznana za ekstremistyczną, pomoże to ujawnić i izolować jedno z najpoważniejszych źródeł ekstremizmu w Rosji.
2) Prosimy zweryfikować fakt przyznania się Z. Kogana w jego przedmowie do książki, że najbardziej ekstremistyczne nakazy, pominięte w celu konspiracji w wydanym „utworze”, są charakteryzowane przez samego Kogana jako obrażające dla nie-Żydów; są wykładane w jeszywach. Rabin Kogan otwarcie zaprasza swoich rodaków do tych szkół do nauczania się. Do zweryfikowania tych faktów wystarczy zrobić analizę naukowego materiału w dobrze znanych jeszywach Moskwy, w tym należących do struktury rabina Berla Lazara, które nawet rabinowie Kogan i Szajewicz uważają za najbardziej ekstremistyczne. Sprawdzenie naukowego materiału w jeszywach prosimy przeprowadzić za pomocą niezależnych tłumaczy-hebraistów (nie-Żydów), uwzględniając wskazane fragmenty z „Talmudu” i „Szulchan aruch”, cytowane w powyższym tłumaczeniu sądowym dr-a K. Eckera.
W razie potwierdzenia przyznania rabina Kogana może stać się, że wyżej wymieniony szkoleniowy materiał zostanie zabroniony do używania – więc to będzie drugim ważnym krokiem w pokonaniu pierwotnego źródła ekstremizmu. Trzeba wziąć pod uwagę, że te teksty zawierają istotę i treść judaizmu, z którego judaiści raczej nie zrezygnują, nawet gdy zrobią dodatkowe skróty w tych księgach, to zamienią swoje kultywowanie nienawiści na sposób słowny, którym przekażą swoje nauki (jak to zazwyczaj praktykowali w państwach chrześcijańskich). Dlatego proponujemy w celu likwidacji źródła ekstremizmu wprowadzić twarde kroki w respektowaniu prawa, które jest tak samo stosowane do szeregu innych podobnych ekstremistycznych stowarzyszeń.
3) Żądamy oficjalnego wszczęcia sprawy o zakaz w naszym kraju, jako przejawu ekstremizmu, wszystkich religijnych i narodowych stowarzyszeń opierających się o moralność „Szulchan aruch”. Prosimy o pociągnięcie do odpowiedzialności osób, odpowiedzialnych za przydzielenie miejskiego i państwowego majątku, przywilejów i państwowego finansowania, mimo zajmowanych przez nich stanowisk. Prosimy także o rozwiązanie problemu: czy można nosicielom takiej moralności przy ich udowodnionej przynależność do podobnych eksternistycznych stowarzyszeń, dalej zajmować wpływowe stanowiska na szczeblu państwowym, zarówno jak i w mediach.
4) Rezultaty sprawdzeń prosimy brać pod uwagę nie tylko dla bieżących procesów sądowych skierowanych przeciwko rosyjskim patriotom o tak zwany „antysemityzm”, ale też na tej podstawie prosimy uważnie zbadać poprzednie podobne wyroki, inicjowane przez żydowską stronę – na ile one są prawdziwe w świetle powyżej przedstawionych faktów.
Prosimy poinformować nas o rezultatach w odpowiedzi pod adresem autorów Petycji.
Kopie kierujemy do Dumy Państwowej z prośbą skierować do Generalnej Prokuratury.
20 marca 2005 r.
Później zebrano pod tym listem bez trudu kilka milionów podpisów.  Ten  tekst  został  zamieszczony  w  licznych  rosyjskich  periodykach,  a  w  Polsce  przedrukowany  przez  tygodnik  Leszka  Bubla  Tylko  Polska”,  za  którym  też    przytoczyliśmy  go  w  naszym  opracowaniu  jako  przykład  niesłychanie  ostrej  „walki  ideologicznej”  w  Rosji  między  tamtejszą  elitą  narodowo  rosyjską  a  inteligencją  liberalną,    żydowską. 
Autora i osoby, które podpisały ten dokument żydowskie organizacje wielokrotnie pozywały przed sądy pod zarzutem „antysemityzmu” i „faszyzmu”, lecz bezskutecznie. Walka między narodowcami rosyjskimi a żydowskimi w Federacji  Rosyjskiej  trwa nadal na dobre,  choć  z  drugiej  strony  nie  sposób  nie  zauważyć   -   i  to  jest  bodaj  bardziej  istotne  -   Rosjanie  i  Żydzi  znakomicie  ze  sobą    współpracują   zarówno  wewnątrz  tego  kraju,  jak  i  na  arenie  międzynarodowej.  Izraelski  Mossad  i  rosyjska  Federalna  Służba  Bezpieczeństwa  funkcjonują  jak  niepodzielna  całość  i  nie  mają  przed  sobą  tajemnic,  a  ruch  osobowy  między  tymi  państwami  odbywa  się  bezwizowo.  Rosja  też  pozostaje  -  obok  USA  -  nadal  gwarantem istnienia  i  bezpieczeństwa  Izraela. 
                                                   ***
I  na  zakończenie  tego  rozdziału  warto  kilka  słów  poświęcić  tekstom  czołowego  obecnie  teoretyka  antysemityzmu  w  Rosji ,  pisarza, byłego  oficera  i  dyplomaty,  Grigorija   Klimowa,  autora  siedmiu  obszernych  książek  o  „zagrożeniu  żydowskim”,  który  nieraz  dawał  wyraz  przekonaniu,  że  o  ile  Bóg  stworzył  ludzi,  o  tyle    -  na  złość  Bogu  -  Szatan  zapłodnił  swym  nasieniem  Ewę,  a  urodzony  z  tego  zbliżenia  bękart  dał  początek  narodowi  żydowskiemu,  jako  wrogowi  całej  ludzkości.  Ze  Starego  Testamentu  wynika  ponoć,  że  bogiem  Izraela  jest  Książę  Ciemności,  który  boi  się  światła,  zamieszkuje  Dolną  Otchłań   czyli  piekło,  i  przybiera  nieraz  postać  kozła,  który,  jak  wiadomo,  symbolizuje  Zło  i  Szatana   (Mojżesz  też  miał  rogi).  Natomiast  -  według  Klimowa  -  Jezus  z  Nazaretu,  Aramejczyk,  który  o  tym  doskonale  wiedział,  wprost  nazywał  Żydów  „dziećmi  Szatana”,  za  co  został  przez  nich  umęczony  na  krzyżu. 
  W  opracowaniu  pt.  Narod  Bożyj”   autor  pisze:  „Jak  tylko  ktoś  spróbuje  opisywać,  krytykować  lub  analizować  kwestię  żydowską,  natychmiast  ze  wszystkich  nor  wypełzają  degeneraci  i  podnoszą  gwałt  w  obronie  Żydów”.   „Degeneraci”  zaś  według  niego  to  nikt  inny  jak  żydowsko-gojscy  „mieszańcy”,  przeważnie  pederaści.   G. Klimow  jest  zdania,  że  degeneraci  albo  tworzą  rozmaite  sekty  zbliżone  pod  wieloma  względami  do  band  kryminalnych,  albo  organizują  ugrupowania  przestępcze,  albo  idą  do  pracy  w  policji,  najchętniej  -  politycznej.   We  wszystkich  tych  przypadkach  ich  głównym  zajęciem  staje  się  prześladowanie  i  niszczenie  normalnych  ludzi.  Degeneraci    czymś  w  rodzaju  wirusów  AIDS,  atakujących  i  wyniszczających  zdrowy  organizm  socjalny,  i  w  końcu  powodujących  jego  rozkład  i  śmierć.  Wszyscy  degeneraci    moralnymi  daltonistami,  albo  inaczej  -  moralnymi  wariatami,  nie  tylko  nie  potrafiącymi  odróżnić  dobra  od  zła,  ale  wręcz  z  lubością  tarzającymi  się  w  błocie  amoralizmu.  Źródłem  więc  wszelkiego  zła    Żydzi  i  degeneraci,  ukrywający  swe  prawdziwe  pochodzenie.  G. Klimow  pisze:  „Sama  istota  judaizmu  polega  na  jego  wojującej  nienawiści  do  wszystkiego  co  nie  jest  żydowskie …  Talmud  (Eruwim)  sądzi:  „Nie  zazna  łaski  Bożej  ten,  kto  zwraca  rzecz  zgubioną  przez  goja”.  Zwrot  tej  rzeczy  byłby  niewybaczalnym  grzechem.  Według  tejże  księgi  im  mądrzejszy  jest  goj,  tym  bardziej  powinno  się  go  nienawidzić.  Kto  nie  zabije  mądrego  goja,  podlega  „chorem”   czyli  klątwie.  Żaden  Żyd  nie  ma  prawa  chwalić  nie-Żyda,  nawet  jeśli  ów  jest  najbardziej  rozumny  i  prożydowski.  Gloryfikować  natomiast  wolno  i  powinno  się  zamaskowanych  Żydów,  o  których  nikt  z  gojów  nie  wie,  że    Żydami.  I  w  ogóle  Żydzi  powinni  chwalić  i  reklamować  tylko  Żydów.” 
W  dalszym  ciągu  swych  rozważań  w  książce  pod  ironicznym  tytułem  Bożyj  Narod”  G. Klimow  notuje:  „Pan  Bóg  nienawidzi  rasizmu  w  każdej  formie.  Bóg  nienawidzi  samą  ideę  o  tym,  że  jakiś  naród  może  ogłaszać  sam  siebie  narodem  wybranym.  To  rasizm  w  najgorszej  postaci…
W  przypadku  małżeństw  mieszanych  żydowska  krew  zawsze  okazuje  się  silniejsza.  W  jakim  sensie?  -  Tak  jak  kropla  jadu  jest  silniejsza  od  zdrowej  krwi.  Pierwiastek  negatywny  zawsze  jest  silniejszy…
W  Talmudzie  zasada  „Nie  cudzołóż”  jest  interpretowana  w  ten  sposób,  że  nie  powinno  się  sypiać  z  zamężną  Żydówką;  natomiast   pójście  do  łóżka  z  gojką  nie  stanowi  grzechu  cudzołóstwa,  ponieważ  goje    bydłem  w  ludzkim  obliczu  powołanym  do  tego,  by  zadowalać  życzenia  Żydów… 
Na  mocy  przepisów  Halachy  krew  płynąca  z  ranki  obrzezanego  dziecka  musi  być  zlizywana  językiem  rabina.  Niektórzy  rabini  używają  zresztą  do  obrzezania  nie  noża  lecz  własnych   zębów,  a  ponieważ  mają  często   zęby  zepsute,  zarażają  dzieci  rozmaitymi  chorobami.  Odcięty  zaś  kawałeczek  napletka  musi  być  wrzucony  do  szklanki  z  winem  i  wszyscy  obecni  mają  obowiązek  z  tej  szklanki  nieco  odpić.  Jest  to  połączenie  ludożerstwa  z  kanibalizmem”…  
Takimi  „rozważaniami”  i  „spostrzeżeniami”  G. Klimow  wypełnił  wszystkie  siedem  tomów  swych  antyżydowskich  opracowań,  a  w  Żydach  widzi  źródło  i  przyczynę  wszelakiego  zła  w  jego  umiłowanej  ojczyźnie.  Twierdzi,  że  w  języku  rosyjskim,  podobnie  jak  w  niemieckim,  większość  leksyki  świata  przestępczego  ma  pochodzenie  hebrajskie,  a  to  dlatego,  że  zarówno  w  Europie,  jak  i  w  Rosji  to  głównie  osoby  żydowskiego  pochodzenia    były  złodziejami,  mordercami,  sutenerami,  alfonsami,  prostytutkami  itp.     Podejmowanie  polemiki  z  tego  rodzaju  poglądami  jest  prawie  niemożliwe  z  powodu  ich  raczej  emocjonalnego  niż  intelektualnego  charakteru.     Klimow  oczywiście  powtarza  również  tezę  o  tym,  że  komunizm  wymyślili  i  narzucili  Rosji  Żydzi,  którzy       „byli     głównym  motorem  obydwu  „rosyjskich”  rewolucji,  a  teorię  komunizmu  stworzył  Karol  Marks  (w  panieństwie  Mordechaj  Levy,  partner  homoseksualny  Fryderyka  Engelsa),  Żyd,  którego  sami  Żydzi  nazywają  antysemitą…  Kiereński  i  Lenin  byli  pół-Żydami,  urodzonymi  przez  żydowskie  matki,  ale  o  tym  milczą  historycy  na  Zachodzie,  jak  też  milczeli  naukowcy  radzieccy.  Czemuś  nie  wolno  mówić  o  Żydach  w  aspekcie  rosyjskiej  rewolucji,  jest  to  jakby  temat  tabu…  R. Reagan  nazwał  ZSRR  „imperium  zła”,  a  przecież  całe  zło  w  Związku  Sowieckim  wychodziło  od  Żydów.  Teoria  bazowała  na  Karolu  Marksie,  praktyka  -  na  rządzie  radzieckim,  który  w  80  procentach  składał  się  z  jawnych  Żydów,  a  w  20     z  pół-Żydów,  zamaskowanych  Żydów  lub  osobników  mających  żydowskie  żony…   W  okresie  rewolucji  1917  roku  i  w  czasach  komuny  Żydzi  wymordowali  60  mln  Rosjan…  Jeśli  w  Rosji  przez  300  lat  było  jarzmo  tatarskie,  to  po  rewolucji  bolszewickiej  nastąpiło  jarzmo  żydowskie,  jeszcze  dotkliwsze  niż  tatarskie… 
Kierownictwo  i  kadra  oficerska  organów  i  wojsk  NKWD  w  95  procentach  składały  się  z  Żydów,  którzy  nie  tylko  gojów,  ale  i  swych  rodaków  traktowali  po  bestialsku.  Łazarz  Kaganowicz  miał  trzech  braci,  zajmujących  wysokie  stanowiska  w  administracji  sowieckiej.  Wszyscy  trzej  zostali  na  rozkaz  Stalina  aresztowani  i  rozstrzelani.  Gdy  Kaganowicza  o  tym  poinformowano,  zareagował  wymownie:  „Ja  mam  tylko  jednego  brata  -  towarzysza  Stalina!”…
W  takim  właśnie  duchu,  jak  przytoczone  powyżej  fragmenty,    utrzymane  wszystkie  opasłe  opracowania  Grigorija  Klimowa,  raz  po  raz  wznawiane  w  Rosji,  na  Ukrainie  i  Białorusi  w    milionowych     nakładach .  Popyt  z  biegiem  lat  na    produkcję  nie  tylko  nie  maleje,  lecz  ciągle  wzrasta. 
Ten  pisarz,  nawiasem  mówiąc,  zabiera  głos  także  w  kwestii  polskiej.  I  to  równie  zdecydowanie,  jak  w  kwestii  żydowskiej. Twierdzi  mianowicie,  że  już  kilka  stuleci  temu  w  Polsce  mieszkało  siedem  milionów  Żydów,  co  spowodowało  kompletne  genetyczne  zaśmiecenie  ludności  tego  kraju  i  jego  antropologiczną  hybrydyzację,  czyli  degenerację  i  zwyrodnienie; a  to  zarówno  fizyczne,  jak  i  umysłowe  oraz  moralne.  Obecnie  prawie  nie  ma  Polaków  o  nie  zatrutej  żydowskością  krwi. Winą  za   to  Klimow  obarcza  „głupiego  króla”  Kazimierza  Wielkiego,  którego  jego  żydowska  konkubina  Esterka  zaraziła  syfilisem  i  uczyniła  w  ten  sposób  „słaboumnym”  i  bezpłodnym,  a  on  sprowadził  na  swój    naród  straszliwą  plagę  w  postaci  kilku  milionów  Hebreów...   Nie  ma  więc  dla  Polaków  żadnej  nadziei  na  zrzucenie  z  siebie  „żydowskiego  jarzma”,  skazani    oni  na  to,  by  na  wieczne  czasy  pozostać  „żydowskimi  pachołkami”!…     
                                                              ***

Viewing all 977 articles
Browse latest View live